Black & White Man


„Black & White Man.”

Ben, 9-letni chłopiec o krótkich blond włosach piegach na twarzy ,wrócił właśnie ze szkoły. Nie było czasu na rozrywkę - trzeba było pomóc tacie na gospodarstwie. Dlatego przebrał się - zdjął swój szkolny mundurek i włożył stare, robocze ubranie.

Już wczoraj tata mówił mu, że będą opryskiwać pole nowym środkiem. Był to niedawno wyprodukowany herbicyd - tata Bena zdecydował się go kupić, bo, mimo, że był drogi, miał już pewne uznanie wśród rolników. A przecież pole marchwi musiało poprawnie funkcjonować , bez chwastów.

Ben odnalazł ojca w magazynie, gdzie szykował już opryskiwacz do pracy. Powitał go ciepłym uśmiechem.

- Cześć, tato.

- Witaj, synu! Jak tam było w szkole? - zapytał ojciec.

- A dobrze… Tylko znowu ten Steve od Johnsonów mi dokuczał…

- Cholera! Stary Jack Johnson myśli, że jak ma kupę kasy, to może wszystko!

Ben wiedział, że nie jest w tej sytuacji dużo zrobić. Jack był dyrektorem największego zakładu obuwniczego w mieście. Spał na pieniądzach i to go właśnie broniło. Z trochę skwaszoną miną Henry powiedział do syna:

- Ale nie martw się. W życiu najważniejsze jest to, że jesteś zdrowy, bo nawet wtedy, gdy je zaczniesz tracić, żadne pieniądze Ci go nie przywrócą. Dobra, no to bierzemy się do roboty. Jesteś gotów?

- Tak - powiedział Ben i uśmiechnął się.

Zaczynało się ściemniać. Była to odpowiednia pora na oprysk. Ojciec wjechał opryskiwaczem na pole. Środek był rozprowadzany równomiernie tak, aby każdy centymetr gleby został pokryty śmiertelnym dla chwastów nalotem. Praca była miła i bardzo szybka. Lecz nagle opryskiwacz przestał pracować.

- Poczekaj tato, pewnie dysza się zatkała. Pójdę to naprawić! - i zanim ojciec coś powiedział, Ben już sprawdzał wszystkie dysze. Niby w porządku, lecz jedna była zatkana resztkami nawozu z poprzedniego rozrzutu. Wyjął kawałek zlepionej słomy i zawołał do taty: ”Gotowe!” Lecz stary Henry lekko przysypiał i jego ruchy były dość powolne. Trącił drążek uruchamiający ponowny rozprysk… Ben nawet nie zdążył zamknąć oczu…

* * *

W szpitalu zrobiła się panika. Nowy pacjent - nowe łóżko. Nowe łóżko - miejsce na sali. Lecz tym razem nie było potrzebne miejsce na sali, lecz na stole operacyjnym. Oczy zostały tak poparzone środkiem, że aż został sprowadzony chirurg o dobrej renomie, by podjął się tej operacji. Operacja trwała 5 godzin, a Henry, czekając na korytarzu, prawie wychodził z siebie.

Nagle drzwi otworzyły się. Wyszedł chirurg prowadzący, a Henry niemal skoczył na niego, by się dowiedzieć, co z synem.

- I jak, udało się?

- Panie Brown, spokojnie!

- Niech mi pan do cholery powie, czy operacja się udała?!

- Panie Brown! Niech pan nie zapomina, że to Pan spowodował ten wypadek! Bardzo staraliśmy się uratować oczy Pańskiego syna i prawie nam się to udało.

- Prawie? To znaczy?

- Ben miał szczęście. Siatkówka nie została w zupełności uszkodzona. Syn będzie widział, może z lekką wadą wzroku, lecz jest jeden problem.

- Jaki?

- Pana syn będzie widział świat tylko w czarno - białych barwach…

* * *

Ben leżał w łóżku i patrzył w sufit. W rzeczywistości był biały, ale w jego oczach nie stracił koloru - też był biały. Czuł się trochę jak w filmie z lat 60 - tych - wszystko było czarno - białe, a widz, oglądając ten film, mógł się tylko domyślać, jakiego koloru było ubranie aktora czy inne przedmioty. Wtedy nie było to ważne. Lecz teraz, dla Bena, czasami będzie to istotne. Słońce będzie tylko białe, niebo zawsze smutne - szare. A jakże noc się będzie szybko zjawiać! Ale czasami będę potrzebował pomocy… Przy wyborze ubrań czy innych czynnościach… Nawet nie każda praca będzie dla mnie odpowiednia… Boże, co ja zrobiłem…

Nagle drzwi otworzyły się i wszedł Henry. Ben pomyślał - co on taki cały na czarno, przecież nie umarłem. Po chwili przypomniał sobie, w jakiej jest sytuacji i uśmiechnął się sam do siebie.

- Ben, ja się czujesz? - zapytał, siadając przy łóżku.

- Dobrze, tylko jakoś tu ciemno - odpowiedział Ben. - Może wpuścisz tu trochę światła?

- Tak, już się robi - podszedł do okna i odsunął zasłonę. W pokoju od razu się rozjaśniło - twarz ojca stała się blada, ale wyraźna - troska o niego i zmarszczki nie znikały.

- Ben, chciałbym Cię przeprosić. Od tego czasu, kiedy matki z nami nie ma, nie mogę się pozbierać… Proszę, wybacz mi.

- Ojcze, to moja wina. Złamałem główną zasadę BHP przy tego typu pracach: nie miałem nawet głupiej maski. To wszystko przez moją głupotę. Nie obwiniaj się. Musze z tym żyć.

- Dobrze, ale nie sam - odpowiedział, zapłakany.

* * *

Mineło 20 lat. Ben właśnie kończył czytał kolejną książkę Stephana Kinga. Lubił jego styl: u niego świat prawie nigdy nie był normalny, zawsze miał jakieś „upośledzenie”, a ludzie w nim uwięzieni, musieli sobie z tym radzić. Ben pomyślał - mógłbym być spokojnie bohaterem jednej z jego powieści. Jako „dziwak z lat 60 - tych”. Tylko dzięki znajomością Henry'ego tu pracował. Zero wysiłku - wiesz, gdzie jest jaka książka i to wystarczy. A najlepsze jest to, że nieważna jest okładka książki, lecz jej treść, która zawsze jest ciągiem czarnych liter na białym papierze. No i praca bibliotekarza wcale nie była aż tak źle płatna - starczy na opłacenie mieszkania i drobne wydatki.

Zadzwonił dzwonek - drzwi otworzyły się i weszło dwóch mężczyzn w eleganckich garniturach. Rzadko zdarzają mi się tacy klienci - pomyślał Ben. Lecz panowie nawet nie powiedzieli „ dzień dobry” czy nawet nie obejrzeli żadnej książki. Podeszli tylko do lady. Wyższy zapytał:

- Ben Brown?

- Tak. O co chodzi?

- Czy Henry Brown to Pański ojciec? - spytał blondyn, poprawiając krawat.

- Tak, ale dlaczego o to pytacie?

- Wczoraj jeden z sąsiadów powiadomił policję, że w domu Pańskiego ojca było słychać strzały. Okazało się, że Pański ojciec popełnił samobójstwo… Czy domyśla się pan, dlaczego to zrobił?

Bena zatkało… Dlaczego? Dlaczego to zrobił? Nie miał powodów… chyba… Wiem, ojciec nigdy nie pogodził się z faktem, że to on okaleczył mnie na całe życie, ale żeby nagle nie mógł sobie tego wybaczyć i … Nie, to nie możliwe…

- Panie Brown, odpowie Pan na pytanie? - zapytał znów blondyn.

- Ja, ja nie mam pojęcia… Muszę go zobaczyć.

* * *

Kiedy weszli do kostnicy, aż powiało śmiercią. Dla Bena było tu bardzo ciemno, więc wyjął telefon i rozjaśnił sobie drogę. Zeszli na sam dół. Było tam łóżko szpitalne, a na nim ciało przykryte białą płachtą. Przy nim stał stary doktor w dziwnych okularach.

- Dzień dobry, panie Brown.

- Dzień dobry.

- Proszę tu podejść.

Ben, nieświadomy, co zobaczy, podszedł do owego łóżka.

- Jest pan gotów?

- Jeśli to mój ojciec, to zawsze.

Okularnik odkrył płachtę tak, by Ben mógł zobaczyć twarz. Tak, to on… Niestety… Bardzo się postarzał - miał w końcu 56 lat, lecz nie doczekał się godnej emerytury. Ben kiwnął do „doktora”, że to on.

- Istnieją podejrzenia, że to nie było samobójstwo. Pana ojciec miał w domu broń?

- Nie, nigdy. Ojciec uważał, że przemoc rodzi przemoc i że zawsze można się dogadać.

- Ktoś widocznie chciał narzucić taki trop, ponieważ trzymał broń w swojej ręce. Zabezpieczono na niej tylko jego odciski palców.

- Czy Pana ojciec miał wrogów? - zapytał.

- Z tego, co pamiętam, to nie. Chociaż… Pamiętam z dzieciństwa, że zawsze ojciec kłócił się ze starym Johnsonem. Chciał koniecznie przejąć jego gospodarstwo na teren nowej hurtowni obuwia.

- Dobrze. Przesłuchamy tego Johnsona. Jak on ma na imię?

- Jack Johnson.

* * *

Pogrzeb był skromny. Większość rodziny nawet nie pamiętała o dobrym i poczciwym Henry'm, więc po prostu się nie zjawiła. Za to jego sąsiedzi przyszli złożyć hołd kompanowi. Wśród nich pojawił się Steve Johnson. Złożył czarne róże podszedł do Bena.

- Składam wyrazy kondo…

- Nie pierdol, Steve. Po co tu przyszedłeś?

- Mam wiadomość od tatusia. Z tego, co wiem, ziemia Henry'ego jest do wykupienia. Lecz Ciebie na to nie stać, prawda? Dlatego tak sobie myślę, że przecież można tu wybudować nową hurtownię, co?

- Stać mnie na więcej niż myślisz, Steve!

- Doprawdy? Może na nowe buty w naszej nowej hurtowni? Dam ci zniżkę i na pewno coś sobie znajdziesz. Jaki masz rozmiar?

- Wypierdalaj stąd! - krzyknął Ben. Wszyscy spojrzeli na nich.

- Uważaj, Brown, żebym ja niedługo tak nie powiedział! - i odszedł, śmiejąc się.

* * *

Ben zamknął drzwi i zapłacił taksówkarzowi. Był już na miejscu. Popatrzył na księżyc w pełni i wszedł do starej kamienicy.

Na schodach stały kartony, worki, a jakiś pies widocznie nie wytrzymał napięcia pęcherza. Schodami podążył na samą górę. Drzwi były mocne, solidne - żaden złodziej nie miałby szans. Zadzwonił na dzwonek z nazwiskiem Bitch. Po chwili drzwi otworzyły się.

- Ben! Kopę lat! Wejdź, proszę!

Dave niewiele się zmienił od czasów szkolnych. Ta sama grzywka opadająca na oczy, kolczyki wszędzie tam, gdzie się da - stary rockman. Weszli do pokoju.

- Napijesz się czegoś? - zapytał Dave, zaglądając do lodówki.

- Jeśli masz, to coś mocniejszego. - uśmiechnął się Ben. Usiedli. Biały kot wskoczył Dave'owi na kolana.

- Z czym do mnie przychodzisz, przyjacielu?

- Zapewne wiesz, że mój ojciec zmarł niedawno…

- Tak, słyszałem o tym. Współczuję. Twój ojciec to był gość, nawet jak mu podkradałem jabłka, to nic nie mówił… - powiedział Dave, śmiejąc się.

- Tak, to był gość. - odpowiedział, popijając wcześniej podaną whisky. - Właśnie z tym do Ciebie przychodzę. Mieszkałeś niedaleko mojego ojca jeszcze jakiś czas temu.

- Tak. Wiesz, starych trzeba było odwiedzić.

- Czy widziałeś lub słyszałeś, żeby któryś z Johnsonów nachodził Henry'ego?

- Raczej nie. Czasami zaczepiał go Jack i pytał, niby z ciekawości, ile hektarów ma to jego gospodarstwo.

- Tak myślałem. - Ben się zamyślił. Wziął kolejny łyk ze szklanki. - Podejrzewam, że ze śmiercią mojego ojca mają coś wspólnego Johnsonowie.

Ben popatrzył na kota Dave'a. Siedział, zmęczony życiem i służba swojemu panu. Przypomniał sobie, że on też miał kiedyś kota. Henry podarował mu go na jego 10 urodziny; był cały czarny. Nie był domownikiem - uciekał na całe dni…

- Ben, jesteś tu? - zapytał gospodarz, dokręcając kolczyk w brwi.

- Tak, jestem. Zamyśliłem się. Bawisz się jeszcze w hackerstwo?

- Czasami. - uśmiechnął się. - A co, masz coś dla mnie?

- Mógłbyś sprawdzić, czy Steve Johnson coś kombinuje?

- Z miłą chęcią. - uśmiechnął się ironicznie Dave, włączając komputer.

* * *

Ben nie był głupi. Jego ojciec nie miał wrogów, nigdy. Nawet do wojska go nie wzieli, bo był typowym pacyfistą. Nikt nie powiedział o nim złego słowa, do czasu, kiedy pojawili się Johnsonowie. Przyjechał tu z żoną Isabel, lecz był o nią tak zazdrosny, że gdy raz zobaczył, że rozmawia z Henrym, rozpętał jej piekło. Sąsiedzi mówili, że bił ją, lecz ona dobrze się kamuflowała, więc nikt nie miał pytań. A potem nagle zmarła… Pozostał mu więc tylko jego syn, Steve. Starając się kochać go również „za matkę”, rozpieścił go tak, że miał wszystko pod pyskiem. Przyszłość miał już tez zapewnioną - tatuś na starość ofiaruję mu zakład, który przechodzi z pokolenia na pokolenie. Można by sądzić, że każdy z nich, oddałby swój mózg, gdyby był coś wart.

Dal Bena liczyło się teraz tylko jedno - dowieść prawdy o śmierci swojego ojca.

* * *

Kiedy tylko Ben odebrał telefon od Dave'a, był pewien , że dowie się czegoś nowego. I tak też było - okazało się, że Steve szukał informacji o sprzedaży gospodarstwa Browna.

Ben miał już coraz więcej wątpliwości, więc pomyślał o jeszcze jednym. Przeszukał notatnik, aż znalazł zapisany wcześniej numer.

- Witaj, Martho.

- Hej Ben! Jak się miewasz? - zapytała wesołym głosem.

- A nie ciekawie. Słuchaj, masz dzisiaj wieczorem?

- Czy mam czas na randkę?

- Nie, to nie randka. - uśmiechnął się. - Bardziej sprawy służbowe.

- Okey. Jestem wolna po 20. Gdzie?

- „U Tinky'ego”?

Dobrze. Do zobaczenia. - powiedziała Martha i rozłączyła się.

„U Tinky'ego” to mała kawiarnia, prowadzona przez starego Jamiego Tinky'ego. Był już dziadkiem i jedną nogę miał drewnianą, którą, co ciekawe, nie wiadomo jak stracił. Nigdy nie chciał pomocy od innych, dlatego więc był bardzo charakterystyczną osobą. Ben czekał przy stoliku, ubrany w skórzaną kurtkę i wytarte jeansy. Nie widział Marthy od wypadku - ostatni raz odwiedziła go w szpitalu. Przyszła wraz z ojcem i ofiarowała mu wtedy białą różę.

Drzwi otworzyły się. Martha niewiele się zmieniła - miała o wiele dłuższe włosy chyba zmieniła styl ubierania, bo była cała w ciemnej skórze, a w ręce trzymała kask motocyklowy. Rozejrzała się, odnalazła dorosłego Bena o nadal blond włosach i usiadła przy stoliku.

- Witaj. Niewiele się zmieniłeś, bałam się, że Cię nie rozpoznam. - uśmiechnęła się słodko.

- Za to Ty zmieniłaś się nie do poznania…

- Chyba praca policjantki tak na mnie wpłynęła. A jazda motorem 180 Km/h sprawia, że światła ulicy wydłużają się jak jarzeniówki, to takie ekscytu… - przerwała w pół zdania , bo przypomniała sobie, że Ben miałby z tym problem. - Przepraszam. Zapędziłam się. Jak sobie z tym radzisz?

- Z czym? Z tym, że widzę świat, jakbym cały czas oglądał „Siedmiu samurajów” Kurosawy, czy z tym, że mój ojciec nie żyje i to nie przez przypadek?

- Jest mi przykro…

- Pomóż mi !

- Jak?

- Przeszukaj dom Johnsonów. Znajdź coś, co mogłoby być powiązane ze śmiercią mojego ojca.

- Dlaczego sądzisz, że to właśnie oni są w to zamieszani?

- Bo Johnsonowie zawsze żywili urazę do Henry'ego! Zawsze będą chciwi pieniędzy, dlatego wykupili już jego ziemię! - Ben podniósł głos, aż wszyscy na niego spojrzeli.

- Uspokój się. Rozumiem, że nie wybaczysz im tego, ale nie jesteś w stanie dużo zrobić. Przeszukam ich dom, ale nie obiecuję, że coś znajdę. - odpowiedziała, chwytając go za rękę.

- Ok. Dziękuję, Martho. Zawsze myślałaś o innych, zapominając o sobie. Chciałaś pomagać ludziom.

- A tam, taka już jestem - powiedziała, odrzucając grzywkę z oczu.

- Pamiętasz tą białą różę, którą dałaś mi wtedy w szpitalu?

- Tak. Dlaczego o to pytasz?

- Ponieważ to była jedyna rzecz, która nie zmieniła się, nawet po wypadku.

* * *

Obawy Bena potwierdziły się. Martha znalazła w domu Johnsonów broń, sprzęt do zabezpieczania śladów… Był pewien, że to Steve Johnson stoi za śmiercią jego ojca.

Usiadł przy stole, wziął zeszyt i zaczął notować. Był to plan zemsty, słodkiej zemsty… Był gotów poświęcić się całkowicie, zapłacić najwyższą cenę. Jego ojciec na to zasługiwał. Nikt tak wiele dla niego nie zrobił, jak on. Jednak w jednym momencie stracił wieloletni autorytet, który prowadził go przez jego „czarno - białe” życie…

Późnym wieczorem pojechał jeszcze na cmentarz. Stojąc przy grobie, rozpłakał się jak dziecko. Został sam, a czyjaś chciwość odebrała mu to, co cenił najbardziej i czego nie dało się odkupić - prawdziwej troski, współczucia, miłości… Położył białą różę na nagrobku i powiedział: „To jeszcze nie koniec…”

* * *

Obudził się. Było już jasno, ale nie wstawał - w końcu to urlop. Po śniadaniu, usiadł przy stole, wziął telefon, wybrał numer i czekał na sygnał.

- Halo?

- Dzień dobry, Patricio. Czy zastałem męża?

- Witaj Ben. Tak, śpi jeszcze, bo wczoraj późno wrócił ASG, ale obudzę go.

- Ok, poczekam. - powiedział Ben, ziewając.

W tle można było usłyszeć wołanie: ”Radoslaw!” i odpowiedź „Już, już idę!”. W końcu ktoś chwycił słuchawkę i powiedział:

- Radoslaw Nut, z kim rozmawiam?

- Tutaj Ben, brachu.

- Ben? O cholera! Jak ja Cię dawno nie słyszałem!

- Słuchaj, masz czas dzisiaj? Mam ważną sprawę do Ciebie.

- Jasne, mam wolne dzisiaj. Gdzie i kiedy?

- Plac 4 Lipca, godzina 16?

- Okey. Coś jeszcze?

- Przyjdź sam.

Ben jak zwykle czekał już wcześniej na umówionym miejscu. Słuchając mp3, wypatrywał Radoslawa. W końcu odnalazł go w tłumie ludzi. Wyluzowany, wysoki jak dąb, szedł z plecakiem wojskowym na plecach. Całkiem jak Radoslaw z podstawówki. Ben wstał i przywitał się przyjacielem. Był taki podekscytowany tą wizytą, nie widział go z 5 lat od czasu, kiedy spotkał go na ulicy. Było podobnie, tyle, że wtedy on prawie skakał z radości, bo oświadczył się swojej dziewczynie, Patricii.

- Siadaj. Jest sprawa. Jak tam Twój ojciec? Jest jeszcze w Afganistanie na misji?

- Nie, już wrócił. Za duża presja, za dużo krwi…

- Pamiętasz, jak mój ojciec uratował Ci życie?

- Jak mógłbym zapomnieć! Gdyby nie on, moglibyśmy grać moją głową w piłkę! - uśmiechnął się Radoslaw. Cały czas miał te blizny na karku. Gdyby nie Henry, kosiarka mogłaby by go zabić…

- No tak. Dlatego teraz możesz się jemu odwdzięczyć.

- Jak?

- Twój ojciec ma dostęp do broni i ładunków wybuchowych?

- Tak, ale po co Ci to?

- Jestem przekonany, że Johnsonowie stoją za śmiercią mojego ojca…

- Jebane sukinsyny! Chcę Ci pomóc!

- Nie. Pójdę sam i rozpętam im piekło. To moja sprawa. Ty tylko załatw to, co potrzebuję.

- Ale mogę Ci pomóc…

- Chcesz, żeby w najgorszym wypadku Patricia pchała Twój wózek inwalidzki?

- Nie. Chyba nikt by tego nie chciał. - powiedział Radek.

- No właśnie. Załatw to, co potrzebuję, ok?

- Dobrze. Twój plac zabaw - Twoje zabawki.

* * *

Ben podjechał swoją Yamahą pod nowy zakład Johnsonów. Pokazuje on, jak wiele potrafią zdziałać pieniądze i wpływy. Ściągnął kask i pomaszerował do wejścia.

W środku było pełno butów i nawet dużo ludzi, głównie bogaci, bo takie tam były ceny - duże. Steve Johnson, stojący, o dziwo, za kasą, od razu go zauważył. Podbiegł do niego i zagadał.

- Dzień dobry, Panie Brown! Co za niespodzianka! Jak się Panu podoba zakład?

- Bardzo duża przestrzeń - powiedział Ben, nie patrząc na Steve'a.

- Rozumiem, że przyszedłeś po buty?

- Spostrzegawczy jesteś! Na pogrzebie mówiłeś coś o zniżce, prawda?

- Ach tak! Wiesz, gdyby nie Ty, nie było by tu tego wszystkiego, co widzisz - powiedział ironicznie Steve.

- Szukam skórzanych niskich butów. Pokażesz mi jakieś?

- Zapraszam - Steve wskazał Benowi drogę.

- Chyba wezmę te. - powiedział Ben, pokazując na dość ekskluzywny model.

- Bardzo dobry wybór. - pochwalił Steve.

Nagle Ben pomacał się po kieszeniach. - Patrz, zapomniałem portfela…

- Nie szkodzi, odłoże je specjalnie dla Ciebie.

- Ok. - powiedział Ben, wkładając buty z powrotem do pudełka. - To już jest ta godzina? - spojrzał na zegarek. - Przepraszam, muszę zmykać. Po buty przyjdę niedługo, ok? - zapytał Ben.

- Cały czas będą czekać na specjalnego klienta. - odpowiedział Steve.

Ben powiedział „ do widzenia” i szybko podbiegł do zaparkowanego motoru. Odpalił silnik i odjechał.

Będąc 50 metrów od zakładu, Ben zatrzymał się. Popatrzył z daleka na zakład - jeszcze było go widać. Wyjął mały pilocik z kieszeni i pomyślał: „Chyba nie przyjdę już po te buty…” Nacisnął guzik.

Zakład Johnsonów zmienił się w kulę ognia, a potem pozostał po niej tylko duży grzyb dymu. Znów odpalił silnik i odjechał…

* * *

Była 5 rano. Dave leżał w łóżku, otoczony puszkami po piwie. Ślina z jego ust spływała mu po szyi powoli jak ślimak. Nagle zadzwoniła jego komórka. Tak się wystraszył, że aż spadł na podłogę. Szybko podniósł się, wziął telefon do ręki odebrał zaspanym głosem.

- Halo?

- Dave, to Ty?

- Tak, Ben, to ja, tylko, że o 5 rano po melanżu. - odpowiedział Dave, przecierając oczy. - Coś ważnego?

- Słuchaj, chcesz dobrze zarobić?

- Co znaczy „dobrze”? Kupię za to jakąś dobrą gitarę?

- Człowieku, kupisz za to100 gitar i jeszcze na piwo Ci wystarczy - uśmiechnął się Ben.

- Co to za „robota”? - spoważniał Dave.

- Włamiesz się na konto Johnsonów i wyczyścisz im je do centa.

- Ben, oni pewnie mają takie zabezpieczenia, że po pierwszej próbie będę w gównie!

- Spokojnie, zadzwoń do Cuby Solt'iego, razem dacie radę.

- Ale ja…

- Zrobisz to czy nie?

- Ok., ok…

- Dobra. Daj mi później znać co i jak.

- Spoko. Dzięki za „robotę”.

- Nie ma za co. To ja dziękuję. Do usłyszenia.

- Narka.

Dave rzucił telefon w bok i znów położył się na łóżku. Zastanawiając się, czy to był sen, włączył telewizor. Trafił akurat na serwis informacyjny.

- Wczoraj w niewyjaśnionych okolicznościach doszło do eksplozji zakładu obuwniczego należącego do Jacka i Steve'a Johnsonów. Jak podają media, w środku przebywał sam Steve Johnson…

- O kurwa… - powiedział Dave, znów spadając z łóżka.

* * *

Stary Jack Johnson otworzył szafę i wyjął najlepszy garnitur, jaki miał. Spojrzał na siebie, ubrał się i wyszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie czekali na niego jego wspólnicy.

Kiedy wszedł do sali, wszyscy wstali, okazując mu szacunek. Gdy Jack usiadł, inni podążyli jego śladem. Biorąc łyk gorącej kawy, powiedział:

- Witam Was wszystkich tu obecnych. Zorganizowałem te spotkanie, ponieważ mój rodzony syn, Steve, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, w co nie wierzę - łzy popłynęły mu po policzku - i pragnę się dowiedzieć, kto za tym stoi.

Cała sala była widocznie poruszona tym, co powiedział Jack. Jedynie spec od marketingu zdobył się na odwagę i powiedział:

- Co możemy zrobić?

Jack nagle spojrzał na niego i krzyknął:

- Wszystko, obojętnie, ile by mnie to kosztowało!

- I tu mamy problem. - powiedział spec. - Wczoraj ktoś włamał się i wyczyścił nasze konta doszczętnie. Nie mamy ani dolara, panie Johnson.

Jack zaczerwienił się, wyjął spod lady biurka karabin i zaczął strzelać do wszystkich, krzycząc:

- Za co ja Wam, skurwysyny, płaciłem? Za co, pytam? - krzyczał, strzelając do nich. Po chwili żaden już nie wstał.

- Jeśli ktoś będzie chciał sprawiedliwości, to niech przyjdzie osobiście!

Poprawił krawat i zadzwonił do sekretarki.

- Betty? Zrób porządek w konferencyjnej, bałagan się tu zrobił.

* * *

Ben siedział już sam w bibliotece. Na dworze było już ciemno, tylko księżyc w pełni oświetlał Londyn. Od godziny nikt tu się nie zjawił, więc Ben czekał jeszcze 15 minut, by pozamykać wszystko i iść do domu. Nudząc się, zaczął kolejną książkę.

Jack podjechał stary Roverem pod bibliotekę. Adrenalina wpływała na niego tak, że był gotów zrobić wszystko. Wysiadł z samochodu i wszedł do budynku.

I wtedy Ben pomyślał, że ma deja vi. Znów dzwonek i ktoś wchodzi ubrany w garnitur. Ale to nie było to. To był sam Jack Johnson.

- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? - zapytał go Ben, traktując go jak normalnego klienta.

- Giń - powiedział Jack, wyjmując pistolet i celując w niego.

- O, a to niespodzianka. No dalej, strzelaj - odpowiedział Ben, podchodząc do niego.

- Nie podchodź, bo to zrobię! - krzyknął.

- Zrobisz to? W imię czego? Wychowałeś swojego syna na takiego samego skurwiela, jakim jesteś… Kazałeś mu zabić mojego ojca, w imię miłości, chorej miłości… - Benowi zadrżał głos. - Skoro sam go nie mogłeś zabić, to również sam mnie nie zabijesz! Jesteś tak naprawdę zwykłą ciotą, która miała za dużo kasy!

- Aaaagh! - krzyknął Jack i strzelił. Strzał powalił Bena na ziemię, aż mu się zakręciło w głowie. Patrząc na sufit, ujrzał nad sobą Jacka, celującego mu w głowę.

- Jeśli potrafiłem zabić swoją żonę, która puszczała się na prawo i lewo, to zabiję tez Ciebie, Brown! Dołączysz do swojego ojca. Czy nie o tym marzyłeś?

Ben w ostatniej chwili zrobił unik przed strzałem i przekulał się pod regał. Chwycił ciężki tomik poezji francuskiej i rzucił nim, wytrącając broń z ręki Jacka. Ten w furii rzucił się na Bena. Kolejny unik - i oto pięść Bena ląduje na nosie Jacka i łamie mu nos.

Zamroczony, potknął się o porozwalane książki. Nagle Johnson wyleciał przez okno, wybijając szybę. Ben, trzymając się za postrzeloną rękę, podszedł do okna. Okazało się, że Jack zdążył chwycić się parapetu.

Zniekształconym przez złamany nos głosem powiedział:

- Ben! Przepraszam! Przepraszam za wszystko! Przyznam się do wszystkiego, zrobię wszystko, co chcesz! Tylko mnie podciągnij!

Ben nachylił się nad Jackiem i szepnął mu do ucha:

- Jest jedna rzecz, która sprawi, że Ci wybaczę.

- Tak? Jaka?

Chwytając Biblię do ręki, powiedział:

- Przeczytaj to i pomyśl, czy jesteś człowiekiem! - i, biorąc zamach, uderzył go nią prosto w twarz.

Jack, lecąc na swojego Rovera, wydał piekielny krzyk. Tył samochodu aż podskoczył od uderzenia, a po chwili włączył się alarm antywłamaniowy.

Ben wziął kurtkę i wyszedł, zamykając drzwi. Postanowił, że nie będzie marnować czegoś, co może się jeszcze przydać. Siedząc na motorze w bezpiecznej odległości, znów wyjął pilocik i powiedział: „To już koniec…”

Nacisnął guzik.

* * *

Ben tym razem miał już na sobie gustowny garnitur. Dzień był dla niego piękniejszy niż zwykle - słońce było naprawdę żółte, kwiaty pięknie rozkwitały. Zatrzymując się przy przydrożnym straganie, poprosił o ładne róże.

- Jaki kolor? - zapytała staruszka.

- Obojętnie, teraz to już nie ma znaczenia. - uśmiechnął się Ben.

Będąc już na cmentarzu przy grobie ojca, rozpłakał się. Ale nie ze smutku, lecz z radości. Pierwszy raz od śmierci ojca płakał z radości. Nagle ktoś poklepał go po plecach. Odwrócił się.

- Dave. Miło Cię tu widzieć.

- Ben, zrobiłeś takie show w telewizji, że mogli by o Tobie niezły film nakręcić!

- Dave, przestań! - powiedział Martha, chwytając go za rękę. Pasowali do siebie. Choć byli zróżnicowani pod względem charakteru, to i tak ponoć przeciwieństwa się przyciągają.

- Dziękuję, że przyszliście. Dziękuję Wam tez za pomoc. Gdyby nie Wy…

- To co? - powiedział Radoslaw, zmierzając do nich z Patricią pod ręką.

- To byłbym nikim , w porównaniu do mojego ojca…

- Słuchajcie, koniec tych smutów. Idziemy do baru! Idziemy świętować!

- Ale co? - zapytała Martha.

- Patricia jest w ciąży! Będziemy mieli synka!

- Gratuluję - Ben podał Radoslawowi rękę. - Tylko pamiętaj o jednym.

- O czym? - zapytał Radek.

- Żeby nauczyć go wybaczać, ale też walczyć. Bo tylko walka w imię miłości ma sens…

Koniec.

Młotkowy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KKa Mosty Projekt Black White Podpora A3 582 000
black & white, teksty piosenek
KKa Mosty Projekt Black White Podpora A3 582 000 (2)
Ciasto Black White Red(1)
Black White 2 Wojny Bogow poradnik do gry
Lewis Shiner Black & White
MONITOR BLACK&WHITE LS 600
Black & white Mixed shapes
BS Teachers Handbook (Black & White)
Black White 2 poradnik do gry
KKa Mosty Projekt Black White Podpora A3 582 000
Schedule 3 Black & White
KKa Mosty Projekt Black White Podpora A3 582 000
KKa Mosty Projekt Black White Cios A3 000
KKa Mosty Projekt Black White Podpora A3 582 000
Black White poradnik do gry
BS Student s Handbook (Black & White)
BLACK AND WHITE
teksty z akordami (ponad 300), BLACK AND WHITE, BLACK AND WHITE

więcej podobnych podstron