Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Jacek Dehnel
Pochwała Przemijania
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Orfeusz
Stali u wrót Hadesu, cerber cicho jęczał, on czuł na szyi oddech, kobiecy obłoczek, ona widziała pleców wysklepioną konchę, gdy pochylał się lekko przed nicią pajęczą.
Stali u wrót Hadesu, chłód skronie zlizywał, jemu ciążyła liry wielostrunność smętna, jej - skraj policzka siny, ginący w półcieniach i na kolumnie szyi namiętność nieżywa.
Stali u wrót Hadesu, milczeli oboje o tym, że muszą zerwać strunę albo dotyk.
A ona była srebrna i smutna jak gotyk a on ust pozłociste zamykał podwoje.
I w tamtym półobrocie szklanego profilu, w dźwięczącym gorzką nutą dwóch źrenic zaśpiewie ona mdłych asfodeli czytała skomlenie on czytał heksametry z ciemnego porfiru.
Coraz bardziej w półmroku zawiesistym bledli: ona - zrywając z szyi milczące korale dawała mu na drogę rytm i nowe skale.
On, zakrywając oczy przed wstydem wyboru, układał wiązki rytmów wiecznego kanonu i wstępował w objęcia płonącej tragedii.
16. III. 1999
* * *
I nie to ważne że zmierzcha się nad miastem lampy na długich łodygach rozkwitają w rosie I nie to piękne że ludzie ludzie ludzie i księżyc wschodzi najjaśniejszy neon I nie tym życie że kręci się planeta ostatnie owoce z grubej warstwy śniegu wygrzebują przekupki okląchłe anielice 4
ten
chłopiec po drugiej stronie ulicy zbyt ludzki by wzlecieć zbyt lekki by stąpać wskakuje na krawężnik
o dziesięć centymetrów za wysoko niż wymaga praktyka i rozsądek ten
kiedy biegnie do kwiaciarni kupić orchideę kiedy biegnie do księgarni grzebać w brzuchach dzieł
kiedy biegnie do świata by krwawić I nie to ważne i nie to piękne i nie to życie że to ja że dotrę na drugi brzeg ulicy ale te dziesięć nadmiernych centymetrów i zapach cyferblatu w wilgotnym powietrzu 5. III 1999
Hypnos
I
Na miękkich skrzydłach w nocne katarakty wzlatuje Hypnos przez mgławice ciemne w półsennych powiek zatrzaśnięte głębie pył srebrny sypie z księżycowej sakwy Na oczach kładzie smukłą dłonią z cienia okręty miasta światła dni i takty pod język wkrapla gorzką rtęć olśnienia.
II
Świtem pękają dwie harfy milczące -
- ciemność ogrodów i mgliste marzenia Cyt - chory Hypnos przez mroki blednące spada do góry w obłoki mogilne Śmiertelni wstają powoli z uśpienia pył srebrny z oczu wypłakując chyłkiem 22. IV. 1999
5
Ranek
Świt rodzi w mękach łysą słońca główkę, z nieba zwisają pokrwawione strzępy -
łożyska chmury. Roztrzaskane lutnie grają w głębinach, a czarne odmęty niosą syrenie, zielonkawe ciałka.
Dzień wstaje z łoża wieczornej boleści, gwiazda na dłoni spalonej roztarta pachnie korzennie. I nic mi się nie śni.
1997
Starość Pygmaliona
Spośród wielu, których Olimp we krwi nurzał i w męce,
Pygmalion, król, najwięcej wycierpiał
i choć jego wątroba nie odrastała co noc lecz zeschła się w siną pestkę trzewi i choć głaz jego królestwa od dawna był zbyt ciężki,
by go ruszyć z kolein błotnistych i choć wszystko dotykiem nie w złoto obracał
a walał pyłem marmurowym
dostąpił męki osobliwej
oto stoi w oknie wieży
okręt miłośnie tuli się do fali by ku innej się zwrócić za chwilę kupcy z Delos i Persji
barwne szaty i bransolety błyszczące wykładają na prostokąty światła
a on -
stoi w oknie wieży
zbyt słaby, by się odwrócić 6
jaskółki wiją gniazda w załomach skał
figowiec wędrowcom znużonym cienia udziela i znużonym zmarłym
kobiety u studni gwarzą
a on -
milcząc, stoi w oknie wieży czuje, jak nowe zmarszczki rodzą się w bólach skóry
czaszka siwieje w popłochu włosów a dłonie słabną, zaciśnięte na berle i na dłucie zaciśnięte, słabną a jednak stoi, stoi w oknie wieży bo za plecami ciężki krok Galatei zapach starego ciała
wyleniałego łona szorstkość i piersi siny rumieniec
bo czysta biel marmuru
już tylko w jasnym świetle nagich skałach żaglach okrętu mewie rozpiętej na niebie
21. VIII. 1999
Starzy bohaterowie
Starzy bohaterowie z chorągwiami wstydu wloką się przez korytarz zakrywając dłonią zwisające z piżamy bure akselbanty rogatywkę chowają pod szpitalnym łóżkiem Żyją żyją bez końca i nie mogą przeżyć że żyją że minęła ich właściwa salwa ziemia patrzy z wyrzutem i słońce i księżyc na krew płynącą w żyłach ciała a nie gruntu Starzy bohaterowie omszali rycerze pielęgniarka narzeka potrząsając głową prześcieradło porwane husarskim rynsztunkiem pisuar obtłuczony damasceńską stalą 7
Wieczorem po kryjomu wyciągają pudło zaśniedziałych orderów dyplomów pocisków pucują falkonety halabardy szable po kątach rozstawiają stosy kul armatnich Przytupują w świetlicy w takt nieznanych pieśni nie potrafią z żołędzi i kasztanów sklecić konia krowy ludzika siedzą zawstydzeni z głową wciśniętą w szyi gwintowaną lufę tkać haftować wyszywać wyklejać z papieru tkać haftować ładować i cel pal z papieru 12. IV. 1999
Ludzie
Patrz na nich jak na bramy o odrzwiach kamiennych
patrz na nich jak w przepusty w skałach żyłkowanych
wejścia wyjścia odejścia
w nieszczęścia i szczęścia i w cnoty, i w rozpusty
na jasne i na ciemne
w tajemne
przesieki w puszczy nieobjetej do znudzeń
patrz na nich uparty
póki nie będziesz w żelaza zawarty w mech na framudze
28. V. 2000
8
Iskariota
Wziął więc kawałek chleba, umoczył go i dał
Judaszowi Iskariocie, synowi Szymona.
A zaraz potem wszedł w niego szatan.
(Jan, 13, 26-27)
Jakie to szczęście że nie w jabłku szatana dostał od Mesjasza Judasz co by to była
za męka
co by to był
za harmider
biedni egzegeci spoceni w habitach cóż zawinił pot ich tonsur dyskretna elegancja chleba
*
Co chcesz czynić uczyń teraz Błogosławieni którzy posiedli dar słowa
Błogosławieni lakoniczni i oszczędni Rozporządzający ekonomią dźwięku błogosławieni
Można całować bez dotyku wargi bez policzka dotyku można pocałować jak pięknie zdradzają Bogowie Śmiertelni – w trwodze w zachwycie
*
Jakże ciemno w ogrodzie Getsemani i potok Cedron jakże ciemno szemrze cierpliwe drzewo oliwki konopnymi sploty dźwiga ciało – czy dźwignie? srebrny szelest liści
nikogo by zasnął choćby
fraza o kielichu
omija usta Judasza jak skrzydło jaskółki 9
trwa zasłona w Przybytku
ziemia w ryzach syta
święci czekają w grobach
na odpowiednią chwilę
i tylko równie krwawy
pot po srebrnych liściach
Jak słodko całują Bogowie
Jak słodka zdrada Bogów
11. I. 2000
* * *
Mojej Matce Na pięć minut przed jesienią Jerozolimy nim przejdą w szumie i brzęku hufce cesarstwa jak dzieci, co kasztanów szukają brodząc po kolana w rudej warstwie liści nie wie faryzeusz ni przekupień kto zacz Wespazjan
i czy się narodził
nie wie sługa świątynny
że gładzi menorę
by tym jaśniej świeciła
w orszaku zwycięzcy
przedsionek domu Pana
jak dzwon oszalały
w coraz wyższe wznosi się nieba pasażami i gamą nieskończoną beku zarzynanych jagniąt i wrzaskiem przekupek na wieki przed wynalezieniem płyt z korka i styropianu
włókna szklanego
w wąskim pokrowcu ciszy
modli się kobieta
Lea
córka Nachora
praczka w pałacu procuratora Judei 10
Jak skały wschodu i zachodu wznosi się portyk świątyni Twej o Panie a bielszy pył na sandałach Twych aniołów nad wszystkie marmury cesarstwa wysławiam Cię moimi wargami choć czas upodobnił je do pyska muła wysławiam Cię moimi dłońmi choć z woli Twej bardziej są poskręcane niż konar oliwki
wysławiam Cię moimi stopami choć nie zatańczę przed arką jak Dawid wysławiam Cię moim łonem
za Twoją bowiem sprawą zakwitło i dało mi syna
on zaś jest mi podporą
gdy zmęczenie stopy zaplata jak witki łozy on jest mi dłonią
gdy kosz z praniem przygina mnie do ziemi on jest mi ustami
gdy bełkocę w gorączce starości dzięki Ci Panie
że niesiesz go przez drogi tego świata jak niosłeś kolebkę Mojżesza przez łąki sitowia to dobry chłopiec Panie
nosi mi słodkie placki
mówi mi mateczko
a przed Yom Kippur
kupił mi na targu szal
w prążki
dobry szal Panie
znam się na tym jak nikt inny dzięki Ci Panie
że zachowałeś go przy życiu Ty jeden wiesz, że on nawet muchy zrzuca swój pokrowiec ciszy i wychodzi w rozpalone słońce na białych brukach świątyni 11
Lea
córka Nachora
matka Barabasza
25. IX. 1997
Ogrodnik
W powiewach szaty – szpadel i kapelusz, małe stygmaty jak goździki wonne, zaprawdę, można wziąć za ogrodnika tego obcego.
- Noli me tangere?
Który pozwolisz tomaszowej dłoni w ciepły puch tkanki zapadać się lekko, odsuwasz rąbek szaty tajemniczej od włosów, które twe stopy gładziły?
Nim poszedł obmyć nowe stare ciało z sadzy i smoły czarniawej otchłani, wstydził się siarki i odoru śmierci.
Jak dziecko, które do stołu zasiadło z nie umytymi po igraszkach dłońmi.
12. X. 1999
Prorocy
Zagubieni niepewni i trwożni bo gdzie barć pszczół dzikich gdzie rój szarańczy
tu znaleźć,
o, chrzciciele wielkomiejscy o, baptyści wieżowców
o, Janowie
12
na kratownicy ulic
gdzie wszystkie ścieżki wyprostowane cóż wam głosić
i komu?
o, wołający na puszczy
wołający na puszczy
duch was uwiera bardziej niż włosiennica i z siedmiu welonów Salome gorzkie powaby spijacie
spękanymi usty.
7. VII. 1999
Exsultate iubilate
Któż ach któż się spodziewał w tamto popołudnie
- śliwki pachnące światłem ciężkie plastry miodu szerokie wstęgi słońca na równych trawnikach -
że Bóg ukaże swoje prawdziwe oblicze nie w krzewie gorejącym
akacje i jabłonie stały w pełnym blasku ciężkie słodkim brzemieniem gięły się gałęzie osy brzęczały w ulach nadgryzionych jabłek nie w arce cherubowej
skrzydła kredensu nagie oskubane z pierza wieże z kości słoniowej - talerze i misy prastarego serwisu dwanaście pokoleń nie na szczycie Synaju
skrzypiące strychy milczą w poobiedniej drzemce między krynolinami a karolingami dwie kamienne tablice na dnie kufrów cichną ale
w prześwicie sadu
na ławce z nieheblowanych desek roześmiany faun
strząsając blask słoneczny ze spiczastych uszu pstryknięciem śniadych palców nicość w czas obraca 24. IV. 1999
13
Kubiści
Tak iść - i wyprzedzić
stracić z oczu plecy i profile współczesnych osobliwe uczucie
to musi być bardzo osobliwe uczucie wychodzili z rombów słońca z prowincjonalnych domów
wsi - podręczników geometrii światła równoległoboki cienia
rzucanego przez kamienne parapety trójkąty dachów
kościste bryły krów na spalonej umbrze co za przepyszne drogowskazy szli szli
przez Madryty i Londyny Paryże i Nowe Jorki krągłość czasu i przestrzeni doświadczali zdartymi butami mieli kobiety dla kształtu ich szyi żenili się dla koloru ich bioder szli szli
mijali je w szumie
linia epoki jest niezauważalna przed chwilą
przed kilometrem
przed tym mieszkaniem
jeszcze ją tworzyli
a teraz wyprzedzają
są tam gdzie nikt jeszcze nie był
nie wytyczono linii demarkacyjnych nie wystawiono stromych słupów drogowskazów kierunki i zagadnienia baraszkują radośnie przed chwilą szli chcąc wyprzedzić zaraz szli dalej nie będąc pewni czy już wyprzedzili w końcu
za złocistą krzywizną świata 14
zobaczyli na horyzoncie
czarno-białe szachownice wsi i zgarbione romby
własnych pleców.
19. V. 1999
* * *
Błogosławię omamy, które w plamach światła, rozesłanych na pluszu wilgotnym trawnika, ze snopów jasnych iskier postać ogrodnika stwarzają, lub aniołów w roboczych ornatach. Przewrotne animozje w łonie chiaroscuro są maleńkim seansem, co na schodach krętych wywołuje kształt wiatrem widmowym rozdęty -
krynolinę prababki z upiorną tiurniurą.
To są moi kompani, bez troski, ni ciała, żonglują galaktyką skojarzeń kolistych i przyjaźnią się z parą, płynącą z czajnika.
Fruwają nad wierszami w niemodnych kaftanach, ktoś im ręce skrępował na plecach przejrzystych i codziennie brom sypie do kawy w imbrykach.
Gdańsk 22. II. 1998
Poławiacze
W obłęd się schodzi jak w chłód falowania i nic nie boli, gdy tafla się zewrze nad rozpalonym czołem - w opadania, w stromej drętwoty granatowe wieże.
Potem zstępujesz zstępujesz zstępujesz jak wwodęwzięty - opadaniu wierny, tęsknota jakaś na dno ciebie szczuje -
dziwna tęsknota.
Obietnica perły.
29. VIII. 1999
15
* * *
Choć rumienimy się może na samą myśl o tym to naszą ulubioną rozrywką jest z pewnością planowanie
robimy to od zamierzchłej przeszłości i jeszcze ho ho z hakiem
zapewne przed
wprowadzaniem wszystkich zwierząt po parze oraz wypuszczaniem kruka i gołębicy też coś planowaliśmy
tamtego popołudnia
kobiety ustawiają na palenisku pełne gary zupy
na najbliższe trzy dni
które i tak mają nastąpić tylko na małym dryfującym wycinku dysku na który wtedyśmy żyli
dzieci
siedząc w cieniu topornej pergoli przeżuwają w ustach gorzki smak zbliżającego się końca wakacji przy słabo oświetlonym stole ojciec śliniąc raz po raz kopiowy ołówek sumuje smukłe korynckie kolumny wydatków i króciutkie doryckie zysków staruszek podwiązuje pomidory w odległym domu
wieczór spływa małymi kaskadami do atrium pan młody zdejmuje z głowy szapoklak i układa w kostkę sztuczkowe spodnie panna młoda zapobiegliwie zawija suknię ślubną w pokrowiec chroniący przed molami i kurzem za oknem słychać
miłosny pomruk nadchodzącej od wschodu pierwszej fali potopu
13. VI. 1997
16
* * *
Kula tkwiąca w portfelu
głośny świst za uchem
cegła co o milimetr
wyminęła głowę -
głupcy zwą to uśmiechem
lub omyłką losu
pociski w kartkach książki chichocząc pokazują
i szramę rdzy na rękawie
bilet na Titanica
a to nie żadna pomyłka
lecz samo sedno losu
i jeśli zwać je uśmiechem
to jest to śmiech szyderstwa Bywa, że miłosierniejsza
algebra lotu kuli
i kamień spod stóp lecący
i czarny krwi anemon
4. IX. 1999
* * *
Nie, nie bój się progu lasu w którego poszumie
widzisz przyszłego okrętu
wysklepione burty
maszty obłokom grożące
strzaskane szalupy
Nie, nie bój sie śpiewajacych w sośninie żeglarzy
słonego żywic posmaku
na rozciętej wardze
i albatrosów siedzących
w miejscu gniazd słowiczych Już narodziło się złoto
którym rzemieślnicy
ciemne kajuty rozświetlą
i przydadzą blasku
astrolabiom sekstansom
marginesom mapy
17
Ale ta fala odłegla
co uniesie ciebie
na ciężkich deskach okrętu jeszcze śpi w głebinie
Wiatr targający drzewami
wkrótce i ją zbudzi.
12. X. 1999
* * *
Palicie czy nie - noście przy sobie
zapalniczkę
hubkę i krzesiwo
pudełko zapałek
zawsze się bowiem może zdarzyć że idąc przed siebie
mijając księstwa i dominia republiki i sułtanaty
dotrzecie na plac katedralny wymoszczony w środku wielkiego miasta i dajmy na to będzie akurat odpust i dajmy na to stos będzie stał na placu adorowany wyłupiastymi kadzielnicami głów przekupek rajców kleryków
i dajmy na to ani kat ani pyzaty inkwizytor ani żaden z widzów
nie będzie miał przy sobie zapalniczki
hubki i krzesiwka
pudełka zapałek
ileż radości będziesz mógł dać ludom Prometeuszu o zdartych podeszwach jęk heretyków w Te Deum się wmiesza i ruszy słońce przezroczystą grudą 17. I. 1999
18
* * *
A jednak Dante a jednak
nawet ty nie widziałeś wszystkiego Wergiliusz ze spękanego marmuru wstrzymał krok
nie chciał ciebie poprowadzić do piekła bezgrzesznych
ani to krąg ani niebo ani spirala raczej jama dół bure zagłębienie w lepkiej glinie zaświatów na rogatkach wieczności
niech będą przeklęci bezgrzeszni którzy nie zaznali ni winy ni pokuty ni występku ni odkupienia nie zaznali wpatrzeni na wskroś bezbarwnej pneumy w swoje lukrowane błyszczące serce wyprasowani wygładzeni
bez jednej fałdki bez zmarszczki bez plamki wykrochmalone odpadki żywota i tak siedzą tam Dante tak siedzą wieczność im upływa leniwie na nieustannym usuwaniu
każdego nadlatującego z piekła płatka sadzy każdego nadlatującego z nieba płatka róży ze swych przezroczystych dusz Pan od nich odwraca oblicze świetliste diabeł cieniste oblicze odwraca i obłok i płomień
mdli ich sacharynowa słodycz 25. VII. 1999
Bukszpany i kamienie
Kardynałów -
szkarłatnych od rozkoszy tego świata książąt -
złocistych jak bażant, co sam siebie na tacy wnosi architektów ogrodów -
19
szacownych starców młodego renesansu o brodach z bluszczu i jaśminowej siwiźnie tak pytałem
czy widzicie choćby jedną różnicę pomiędzy labiryntem kamiennym a labiryntem roślinnym
przestrach szary czy przestrach zielony Minotaur wyciosany czy ciosy rozdający fontanny krwi i wody -
- któż spamięta niuanse w obliczu ściany a oni szeptali kiwając głowami głupi głupi naiwny
w naszych labiryntach
nie sposób zabłądzić
idziesz by bezustannie dochodzić gdzie zwrócisz się - kwiat i kwiat i kwiat i kwiat
przejście jest właśnie tam gdzie go nie ma a pustka alej jest ścianą nieprzebytą 26. VIII. 1999
Góra i dół
Starego parku zielony labirynt -
drzewa wzgardziły formą ewolucji, podobne zgrai liściastych lafirynd stoją wzdłuż alej w wieczornej ablucji, której przyczyną kulawy ogrodnik.
Sześcian, ostrosłup, szpaler fantazyjny, jakby uczeni przybrali wygodny sposób strzyżenia tylko w prostej linii.
A nad porządkiem symetrii człowieczej chmura bezczelnie eksponuje bąble, wzdęte Rubensem. Drogą idzie chromy o jednej kuli. Za obłoki sierpem krzywym zachodzi słońce przeogromne i oś lustrzana pryska na atomy.
Gdańsk, 26. I. 1998
20
* * *
Snują się uliczkami bladzi androgyni, beztroskie słońce złoci chłopaczków anielskich.
Pod lekkimi mostami Arno wolno płynie przez kamienny grzbiet jeża - rój dzwonnic Florencji.
A Sandro w swej pracowni maluje Madonny, u stropu cherubinom, zstępującym z góry, otwiera od niechcenia firmament ogromny i szyje im obłoki z marszczonej gipiury.
Snują się uliczkami ponurzy siepacze, skuwają ród delfini z portyków kamiennych i chude brzuchy zdrajców rozpłatują hakiem i piją zdrowie Piguł o poranku sennym.
A Sandro - wszak rozkazem zachcianka książęca -
maluje bal skazańców na jasnej fasadzie.
Skończył. I patrząc w sine oblicze wisielca ohydne epitafium pod szafotem kładzie.
Snują się uliczkami hordy ministrantów, ścigających rozpustę, choć jej nie poznali -
Savonarola przeklął władców i galantów z ambon wszystkich kościołów, z ambon smolnych bali.
A Sandro ciska w ogień rumiane boginie, by potem łzy przelewać nad klęską proroka.
To, co się w dymach siwych nad miastem rozpłynie, dusi oddech chrapliwy jak szorstka garotta.
Anioł, siepacz, zakonnik, karuzele znaczeń, płomienie raz oczyszczą, raz w otchłanie strącą.
Na schodach opuszczonych ktoś przeciągle płacze w głąb nocy spada słońce swą tarczą gorącą.
17. III. - 18. V. 1998
Bardowie
Pilnuj by twoje pociechy nie zostały rewolucyjnymi poetami
Rewolucyjni poeci źle sypiają nadprodukcja żółci budzi upiory 21
zgaga poematów fermentuje w żołądkach w harfach lęgną się korniki strachu Rewolucyjni poeci mają kłopoty z dykcją narząd mowy zmienił im się w narząd krzyku a twarde wersety kanciaste wersety kaleczą im gardła i podniebienia Rewolucyjni poeci z tobołkami wiary po obcych dworcach
po obcych salonach
się tułają
się gubią
się szukają od nowa
pijane dzieci w zakrwawionej mgle Nieraz możesz takiego spotkać daj mu na bułkę daj mu na protestsong pokaż dzieciom
odstraszający
przykład
powiedz
tacy kończą u boku cygańskich królowych meksykańskich piękności kaukaskich ślicznotek pod baobabem słońca
albo pod syberyjskim świerkiem gin szepce im do uszu gorzkawe banialuki przeżarte harfy skomlą w korytarzach wyludnionych posiadłości
tacy dławią się ością w restauracji literatów albo strzelają do nich własni sekretarze
*
potem stoją stoją na placach
cokoły lub szafoty
pocą się pod ich stopami
spiżowymi stopami
spiżowymi stopami
spiżowymi stopami
3-5. V. 1999
22
Mówi kondotier północny Lubiłem smukłość spalonych kościołów zwęglone ptaki u stropów wiszące wyznam że wzruszał mnie widok ornatów po roztrzaskanych posadzkach wleczonych Takoż pałace
gdybym miał powiedzieć
co mnie najbardziej urzekało tutaj pod ciężkim słońcem oliwnej Italii to chyba rapier drący płótna mistrzów i splugawione fontanny papieży Delektowałem się czystym morałem cieniem vanitas który od niechcenia na piaski Rzymu rzucała konnica mojej wyprawy - Sant...
- Sacco di Roma
17. VI. 2000
Sublimacja
Patrzcie na mistrza Johannesa o sercu gorzkim i twardym
jak kamień filozoficzny
jego broda -
- ach ach
czy nie zgłosi się po nią
jakiś okradziony z brody model Dürera? -
- każdy włosek splątany bardziej niż najgłębsze zawiłości alchemii Patrzcie na mistrza Johannesa sekundy epok epoki sekund
w co przedestylował swe życie swą miłość?
Szukał niczego
Byle mag byle mag
mawiał z niesmakiem
gotów stworzyć coś z niczego golema kruszec galeony fruwające Lecz któż lecz któż
pytał niecierpliwie
gotów stworzyć nic z czegoś?
23
Siekał państwowe ceremonie stające w gardle przemówienia koronowanych głów niestrawne pogrzeby koronowanych ciał
Przesiewał przez sitko przenikliwości złą poezję złą krytykę
dni młodzieńców i noce starców sążniste traktaty królewskich filozofów samotnością przechodzonych kokot i pijackimi dyskusjami studentów karmił wygłodniałe probówki Patrzcie ach patrzcie na mistrza Johannesa o oczach zasnutych wiedzą i bielmem zamiast pustki wciąż znajduje w alembikach masę
gęstą lepką burą masę
z drobinkami chłodnej stali od których odbija się pytanie: Jaka była pusta i próżna
kiedyś się unosił nad wodami?
16. II. 1999
* * *
Którzy kometom po ogonach depczą, z wież wypatrują srebrnych torów planet, którzy zmierzyli i zważyli ciemność, a potem kreślą horoskop nad ranem - - ci pobłądzili. Bo nie nasze w gwiezdnych -
gwiazd w naszych drogach zapisane losy.
I choćbyś ziemskiej drogi miał już dosyć, iść musisz dalej. By w mroku niepewnym samotna gwiazda, tobie przypisana, miała oparcie. Drogowskaz spadania.
10. VIII. 1999,
w wigilię zaćmienia słońca 24
Znaki
I ci, co zapatrzeni w górę w gwiazdy komety sputniki planów radośni radością wzbijającego się Ikara z duszą zadartą odsłaniającą dziurki pierzaści i podniebni
I ci co zgłębiają dół
podeszwy zgubione talary porzucone dzieci i teorie mądrzy doświadczeniem spadającego Ikara z karkiem schylonym nad regularnością bytów i dobytków
futrzaści i przyziemni
dostrzegą
zostały bowiem dane znaki na niebie i ziemi w przezorności Pańskiej
15. XII. 1998
Po wyjściu malarza
Cóż za gest wyważony nie znoszący sprzeciwu wykład precyzyjny niczym werk zegarka i żadnych zdziwień
że pod białą rękawiczką skóry czerwona rękawiczka mięśni lancet nożyczki nawet krochmalone koronki wszystko to tylko figury naoliwionej retoryki każde ciało
każde ciało
choćby i było ciałem skazańca jest tylko skomplikowanym
traktatem anatomicznym
tak mówi doktor Tulp
a siedmiu studentów
jak siedmiu braci czuwających nadstawia uszu i kryz nadstawia by nie uronić ni sylaby
ni najdrobniejszego trybiku wykładu 25
tak mówi doktor Tulp
ciało jest większą cebulą
którą trzeba obrać z kolejnych warstw bo nie wyrośnie z niej już żaden szczypior i tylko brwi unosi
po drugiej stronie płótna
kiedy w zakamarkach tego zimnego przestępczego ciała oddanego wielkodusznie Królewskiej Akademii kiedy pod chłodnym pokrowcem tkanek kiedy pod krwistą powłoką wiedzy odnajduje drugiego doktora Tulpa małego
pomarszczonego
zmęczonego nie do wiary
uwikłanego w kwaśne wątpia śmierci 26. VII. 1999
Na szyję świętej Katarzyny księżniczki egipskiej malowanej przez malarza van Eycka I
Oddalenie
Za oknem w miejsce piramidy - wieże.
Smagła królewna o skręconych włosach aleksandryjka o nubijskiej cerze -
każdy cal skóry śpiewa pod niebiosa nigra sum, nigra, nigra sed formosa.
Krużganki jasne, gdzie cień hypostylu.
Królewska córka, co z filozofami dyskutowała w aspazyjskim stylu.
(wino posłanie biesiadnych łóż plami, spływa na kamień ciężkimi kroplami).
26
Ciało jedwabne wbite w gronostaje.
Bogi o głowach zapomnianych zwierząt na ścianach świątyń pieściły się wzajem -
ona wpół wierząc, a na wpół nie wierząc nosiła chleby i miód świętym wężom.
II
Porwanie
Kto się ośmielił na bagna
zimnej północy przenosić
dłonie nawykłe do pieszczot książąt o ciałach z hebanu?
Kto ciało przyjazne olejkom w szorstkie materie przyoblekł, kto włosy spięte diademem
wtłoczył w kanciastą koronę?
Kto szkło, służące kielichom, w którym się rozkosz perliła trwoni na kółka przezrocze, co brata - wiatr powstrzymują?
Kto się ośmielił na bagna
zimnej północy przenosić
usta nawykłe do pieszczot
książąt o ciałach z hebanu?
III
Księga
Skłoniła oczy przed wzrokiem van Eycka.
Flamandzkie ręce w pozłocistych dzieżach miesiły ciasto na jej białe czoło, flandryjscy tkacze w bezsenne wieczory najtkliwiej tkali sukno na jej dłonie.
Głowa skłoniona na białej łodydze -
ta, co dźwigała egipskie diademy, jakże się ugnie pod koroną z mgiełki? -
w rudawej przędzy jak perła na puchu.
27
Co czyta? Biblię? Godzinki? Żywoty?
Powieść o dwojgu niesfornych kochanków lub o Odysie, co spinał okręty w chybkiej podróży ku wyspie czarownej.
Papirusowych zwojów nie zastąpi twarda okładka i cielęca skóra.
Wargi zwinięte w rulonik uśmiechu -
która głaskała futro Anubisa, dyskiem Atona wykręcała młynka, z Bastet po uczcie mruczała pospołu, która mierzwiła horusowe pióra, Nut łaskotała w gwieździste podbrzusze -
czy może patrzeć bez lekkiej ironii na zbrojonego po loki anioła, na rozłożystą Izydę w szkarłatach, włoskiego kupca z głową jak skorupka, z której się żadna wieczność nie wykluje?
Więc ustępuje wojennego pola śledząc uważnie barbarzyńskie wersy -
spiętrzone płoty, gotyckie sztachety na których lotny sokół nie przysiądzie.
IV
Rozrywki
Rydwany, harfa, pantery,
oddech gorący na szyi,
gwałtowny chłód pektorału, opadający na piersi.
Lwica od strzały brocząca
ciężkimi kroplami śmierci, muzyk o oczach kamiennych
(tak by je wprawić w naszyjnik).
Ręka, co ciska oszczepy
i lotos zrywa z sadzawki
włosy bladego proroka
gładzi w poświacie poranka.
28
V
Męczeństwo
Patrzcie jak stoi na kobiercu miękkim -
miękkość w miękości, pluszowe kamienie.
Na szklane oczy spuszczone powieki, na pustym łonie sklepione zielenie.
I miecz i księgę czułą dłonią pieści -
gałką z kryształu albo ametystu na gronostaje łypie przezroczyście srebrny durendal jak sztuciec królewski.
Koło się łasi przymilnie do stopy, jej oswojony ze szczętem jeżozwierz
- jak w lekki taniec biegła w krwi roztopy z księgą i szyją otwartą na oścież.
VI
Zstępowanie
I ani kropli - zamknięty dzban karku, dwie szklane tafle oddzielone gładko, bo jakże plamić wzorzysty kobierzec nowych mu wzorów dodając wbrew tkaczom?
W śmierć się zapada jak w biesiadne łoże, w mlekiem płynącą wannę porfirową -
- na dnie odzyska hebanową cerę i cześć dla bogów o zwierzęcych głowach.
9. X. 1999
Ballada Pań Minionego Czasu Nasz czas
powiadamy
nigdy nie będzie miniony
zza żwiru iłów i ziemi
jest niczym werk przeszklony w ramce ze skrzących kamieni 29
dama
i czaszką może chronosa okłamać nikt się nie dziwi atłasom zetlałym na dłoniach białych
i w świeże bele
nie pogniecionych jedwabiów gliny ten szelest!
ten blask siny!
ciała zawijamy
źdźbła piasku i sznury kamieni polnych wplata niezręczna ręka służącej w wysokich peruk szkielety kondukt zbyt wolny
zachodzi słońce
spóźnimy się na wety
wachlarze
pantofelki w biegu
w karety!
15. V. 2000
Pochwała przemijania
Pochwalony niech będzie koniec że jest początkiem
I początek nich będzie pochwalony że jest końcem
Dzięki Ci Panie za kruchość weneckiego wazonu
- błękit morza szkło w bąbelki przeczyste -
który stłukłem w moim dzieciństwie w zielonych łodygach czasu na nim bowiem nauczyłem się cenić kruchość tego co piękne Po stokroć piękniejsza róża i jaśminy białe
30
że w słońcu na parapecie
jeszcze dwa-trzy dni
a wieczność całą nie zakwitną W katedrach się bogi zmieniają i słonecznik obraca swą głowę płomienną za nieodległą gwiazdą
która nie jest wieczna
25. VII. 2000
* * *
Kto się powiedz zaopiekuje tym kramem
piórkiem
kulką z czekoladowego sreberka ważką zasuszoną
wyciętym z papieru świerszczem Kto się zaopiekuje
pryzmą w kącie
stertą na półce
plikiem w szufladzie
Kto weźmie do ręki jak kiedyś ja brałem figurkę pingwina
bursztynowy koralik
kiedy już dziecko we mnie umarło i śpi na dnie pod rzeźbą z paryjskiego marmuru
- koronki kamienne
i kamienny sen -
czy ten obcy człowiek o ściągniętych brwiach ten obcy człowiek z dołkiem w brodzie ten obcy człowiek który jest mną czy będzie potrafił palić kadzidło i feretrony nosić czarne
i wielkie egzekwie odprawić na dzień zaśnięcia najświętszych przedmiotów?
2. VI. 2000
31
* * *
Jak delikatnie by nic nie spostrzegła jak delikatnie
trzeba mi ważyć w dłoniach
- o dłonie niespokojne ogniem was palić i mrozem! -
trzeba mi ważyć w dłoniach te owoce blade Hałaśliwe targi Algieru, jaskrawe bazary Damaszku drażniące nozdrza odorem i wonnością zarazem kto z waszych fal kapryśnych wyłowić by zdołał
owoce w połowie tak słodkie przezrocze pod tkanką jedwabną jej skóry -
- owe kosztowne puzderka
z kości słoniowej perły alabastru kryjące w sobie przezroczyste nasiona umierania ileż to razy zbadawszy tę klatkę na zbyt płochliwe serce na klatce schodowej spotykałem posłańca z bukietem lub pana
stuku laski po stopniach ku górze i z góry
nigdy mi nie szczędzono
a przecież czekałem
zegar na srebrnej dewizce odmierzał długość brody miąższ soczewek w binoklach pochylenie karku
a czekałem przecież
stałem pod murem
wysoko u gałęzi okna
majaczyły niekiedy ich kule soczyste orientalne owoce kosztowne nad miarę teraz
kiedy nie ma ratunku
a mogę to powiedzieć
otwarcie i bez ogródek
służącej i księdzu
po raz ostatni dotykam
piersi o białej skórce
do obrania lancetem
i nie zjedzenia nigdy
32
a potem
wysiądę z fiakra
i będę szedł przez ogrody
myśląc pod melonikiem
lub zmówię pacierz za grzeszne piersi Violetty Valéry
7. X. 2000
Muszle
Nam, którzy nie zaznali majestatu berła i ciężkich stóp, obutych w złocone sandały łatwiej pojąć, że częściej od ludzi wygnani odchodzimy, niżeli od miasta.
Jak perła
z wysokich schodów cienia perląca się w błyskach, zagłębiamy się w mrokach, gdzie dawne imiona trzeszczą w ustach ziemiście.
Jak perła kulista
spada ziemia - w zamknięte na próżni ramiona.
Jeszcze nas - zda się - niosą triremy i kogi, jeszcze na białych brzegach obcego królestwa cieszyć się nie umiemy strzępiastym obłokiem, kroplą na brzuścu dzbana, który przyniósł wieśniak.
I jak perła jedyni w swej samotni - trwamy, trwamy, samotni w swojej - jedności. Jak perła jest na dnie oceanu - samotność niezmienna, i kamień na nabrzeżu cumami głaskany.
Jeszcze - zda się - leżymy na różach posłania i dyktujemy listy młodziutkiemu słudze jeszcze słów używamy "kochany", "kochana", i rzucamy biszkopty znudzonej papudze, a przecież pozostaliśmy na zawsze tutaj na brzegach wielbionego ciała, w owej chwili kiedy wahadło stoi - zanim się odchyli.
Wzdęte żagle i gapie spiętrzeni na burtach.
Ale - wiemy - do końca zostaniemy w barce na stromych brzegach ciała, które było perłą, 33
na zawsze zostaniemy z serca martwym chartem w tej chwili, w której cumy pękają.
W niezmierną
pustkę wpływają małe srebrne oceany które ni tego miasta, ni innych nie skruszą.
A fale liżą stopy starych owidiuszów odzianych w ciemne togi z marmurów strzaskanych.
4. V. 2000
Wieczór
Panicz znowu w rozarium w szapoklaku nocy wącha nosem poety jak należy róże i pannę jedwabistą wiedzie alejkami wyrąbanymi w rosie przez zapach jaśminu Szkło ich w sobie zatuli cienisto - liściaste wielkie szyby z jaspisu i wód butwiejących dwie pary rodziców popijają porto w saloniku
tak piękną chwilę wymyśliwszy potem doprowadziwszy spozierając z taktem by pobłogosławiwszy
Rosa róż w rozarium
16. IV. 2000
Sól i kruszec
Gdzie małe piersi Izoldy
i łono - sklepienie gruszki, szerokie biodra Asztarte
i willendorfskie krągłości?
Piękni odchodzą odchodzą
przez tygle pełne kanonów
stopionych - ogień ich trawi i kruszec w kruszec przemienia.
34
Gdzie tors Achilla oliwą
skropiony, w promieniach słońca, gdzie muskularne Sybille,
słowo łupiące jak orzech?
Zostaje tylko bestiariusz.
Karlice na marginesach,
błazen strzyga deliryk.
Brzydcy. Odwieczna sól ziemi.
16. XI. 1999
Historyjka
I ona, pani, taka blada
na oczach smutne ćmy makijażu i on, pani kochana, blady
i goździk ma, pani, w butonierce cali są żywi
a przecież nieżywi
w skrzypce pomiędzy nimi
powietrze się układa
i obrót
a klapy fraka, pani, z litego miał jedwabiu i krawat jedwabny, w krawacie perła jedwab o jedwab gładzi się i gładzi białe rękawiczki ukrywają gołe palce gołe, pani,
powiadam
przegięcie w tył
i w przód przegięcie
mein Tag ist grau
dein Tag ist grau
laß uns zusammen gehn
kula przez nich jak mały zimorodek mąż nosił binokle
i neseser ze srebrnymi okuciami 6. I. 2000
35
Na brzegu
Aptekarz z miasta powiatowego M.
aptekarz w binoklach i tużurku zacny wypomadowany aptekarz w Hadesie opowiada się często jego historię historię uprzejmego i zacnego aptekarza z miasta powiatowego M.
w Mittelojropie
niektórzy zarzekają się że osobiście widzieli jak stał nad brzegiem Styksu jak grzecznie ustępował miejsca wzdętym kobietom zmarłym w połogu wisielcom z sinymi szramami na szyjach dzieciom błękitnym
oficjalistom łysawym
rozdawał nadmiar oboli
za życia był bowiem zacny
i zacnym testamentem zastrzegł
by do ust wsypano zacny ich zapas ustępował
ustępował
odkłaniając się
uśmiechając się
zarzekając się
bez końca zwrócony za siebie w szklane słoje
w słoje porcelanowe
w drażetki żółte pomarańczowe błękitne w opłatki z goryczą ziemską wpatrzony
a łódź charonowa
zapełniona po brzegi
ostatni raz
zawitała do tego wybrzeża Styksu stoi
przeciera binokle
jakby wciąż miał nadzieję
że wyda ostatniego obola
którego przezornie zachował
36
przezorny aptekarz
z miasta powiatowego M.
w Mittelojropie
o którym opowiadamy sobie nieraz w Hadesie 24. III. 2000
Wiek niewinności
Wszyscy chcemy być dziećmi na nowo dziećmi
dziećmi
robaczki dławić w kielichach peonii mlecze ucinać furkotaniem witki ćmy do deszczułek cierniami przypinać ślimaki w mrowisko jak czołgi śliniaste pchać na pohybel pracowitym ludkom czystki etniczne snajperzy całopalenie ludów
znudził nam się
cały ten marny szwindelek dorosłych zbrodni chcemy być dziećmi
na powrót dziećmi
na powrót bóstwa doświadczać w zielonej krwi kwiatów
i w ważek turkusowej krwi
6. I. 2000
Abundantia
- Wiesz - powiedziałem
brnąc w trawach wysokich -
dwa mi się zwidują świetliste obrazy dwa pełne sady
gałęzie ugięte
pod jabłek brzemieniem słodkim i dwa światła
37
Pierwszy obraz jest złoty
w pozłocistej trawie
rdzewieją ciepłe gniazda papierówek i mrocznozłote witraże na niebie i ażur liściasty i błyszczące kule Drugi obraz jest czarny
jak czarny koń jak szarańcza jady pulsują w gałęziach
i niezdrowe czerwienie
zginają konary ku ziemi
porosłej zielenią cierpką
i tylko
r
r
r
r
r
r
r
r
raz
r
raz
r
raz
niespiesznie
pac
w wysoką
trawę
złotą albo czarną
i z rzadka
trzask gałęzi
pod obfitością jabłkowitą
- To abundantia raju - powiedziałaś brnąc w trawach wysokich -
i abundantia apokalipsy
mnogie są bowiem szarańcze i plagi jak drzewa Edenu
A wtedy w trawach wysokich obrócony ku słońcu brzemiennemu odparłem
- Chodźmy
dom czeka
i niedopite wino
chodźmy
zanim z hurgotem
przypełzną do nas węże.
9. VIII. 2000
38
Parlando
Zdarza się
że starcy ślepcy i samotnicy wchodzą z przedmiotami w tajemną komitywę w emulsyjnej skórze ściany wyczuwają dotykiem
miejsce gdzie kiedyś zawisł obraz miejsce gdzie kiedyś obraz zawiśnie meble zdradzają im sekrety przyszłych i przeszłych uszkodzeń a rysy na fornirze i jamki kołatków szepcą kroniki i glosy
najbardziej oziębłe żyrandole i najchłodniejsze klamki
składają samokrytykę
a jednak
w wąskiej perspektywie czasu rozmowność sprzętów
jest męcząca
nawet najwytrwalsi wstawiają kiedyś nowy tapczan
nowy kredens
nowy telewizor
by podziwiać ich dystyngowane milczenie dlatego trumny muszą być nowe jakaż straszna byłaby wieczność w hałasie drzazg
i narzekaniach politury
28. VIII. 1999
Pokoje i komnaty I
Dywan. Kraj lat dziecinnych o skłębionych wzorach, stara mapa z lądami pachnącymi piżmem, krwią krzepnącą na piasku ciemno zabarwiona.
39
Leżałem, chłonąc ciepło, które czerpał kiedyś z promieni słońc tysięcznych, lub śledziłem bliznę wypaloną cygarem. Ciężka woń rezedy niosła się od ogrodu.
Wtedy nie wiedziałem
że każdy w cichej rzece płynącego czasu, utonie, znów zaświta, zmartwychwstanie ciałem, albo zostanie w pyle nad drogą wzniesionym, który wolno osiada na ciemnym tle lasu jak woal błogosławieństw na tłum rozgrzeszony.
Lecz czasem przeczuwałem, że stroma komoda i everest pianina spłoną od granatów, dom się rozsypie w drzazgi, a ja zgubię Boga.
I wtedy próbowałem końcem palca trafić w sam środek cynobrowo - złocistego kwiatu lub zgłębiałem zawiłość wschodniej kaligrafii.
II
Szafa. Gry w chowanego obiecana ziemia, eldorado kryjówek, zakamarków miękkich, przesiąkniętych zapachem suszonego cienia.
Wtopiłem się w odmęty macicy drewnianej, wciagającej miłośnie swym śpiewem syrenim -
- Odyseusz przez ciepło futer przyzywany.
Drzwi zamknąłem najciszej, jak mogłem, a warstwa ciężkich ubrań nade mną - baldachim rozpięty nad głową samodzierżcy szafiastego carstwa -
tłumiła świst oddechu monarchy-wygnańca.
I jako ziem słojastych sułtan nieugięty prowadziłem batalię z puszystego szańca, lub byłem niecnym borgią dębowego rzymu, gdy zabijałem nudę, miażdżąc ciałko mola, by zbadać tajemnice złocistego pyłu.
Szafarz życia i śmierci, cesarz nadszkatuły, feudalny pantokrator - tutaj moja wola więcej znaczyła, niźli fizyki reguły.
40
Odżałowałem wizję deserów wieczornych, myśl o zbawieniu duszy przez smak leguminy, i zapadłem się w głębie najszafiastszej formy, gdzie, w przytulnych szelestach i grząskich pomrukach, przebadałem rubieże jałowej dziedziny, modląc się po cichutku: niech nikt mnie nie szuka.
III
Wieloryb fortepianu, o dźwięcznym podbrzuszu, ciśnięty w grząskie piaski salonu - wybrzeża, zdycha, jęcząc żałośnie, w wodorostach pluszu.
Na suchym grzbiecie plamy sierpniowego światła rysują cieniem zarys gęstego więcierza -
kratkę okiennych listew. Na sczerniałych żaglach falistej, dumnej klapy osiadł kurz i likwor dawno granych preludiów.
Siedząc pod sklepieniem
atramentowej bestii, drażniliśmy witką ścięgno napiętej struny, a olbrzym gasnący odpowiadał na ciosy głębokim skomleniem, roniąc lepką żywicę akordów cichnących.
Lecz starczyło, by dłonie wysmukłe i blade, niepomne obecności okrutnych chochlików, dotknęły klawiatury, a w złotej kaskadzie przezroczystych pasaży rosły nawałnice i stromym wodospadem perlistego krzyku ostatnia fraza darła pęknięte tętnice.
A my, spijając krople ściekających dźwięków, w upojeniu niezwykłym widzieliśmy łuki niebosiężnej świątyni, wzniesionej z odmętu i wielorybich trzewi mroczne kazamaty opuszczaliśmy wolno, jonaszowe wnuki, czując w głowach szampańskie brzęczenie sonaty.
19. I. - 1. II. 1998
41
* * *
A jednak czas nie jest skomplikowany jechałem od miasta linią dwanaście dźwigi stoczniowe zielone
jeden w słońcu jasny
i pojąłem
deszcz spada w każdym miejscu od chmury do ziemi
i od ziemi do chmury
na wystający Ararat
i opadłe wody
Achilles bieleje wśród skał
Lorca idzie wąwozem
a także
ludzie pomniejsi
pasikoniki i ważki
lampy
puste ramy
grzechotki
mają swoją wieczność
i są raz na zawsze
czy w sobie
czy w brzuchu lewiatana
czy w pomarańczach na parapecie Arnolfinich ruiny Persepolis
nie różnią się od irysa
i nie ma zdań rozbieżności pomiędzy palcem a lilią
12. VIII. 2000
42
Przeprawa
Stoimy
u wysokich strumieni jak u wrót wysokich ani tu ani tam zawieszeni
nurt srebrny u stóp się kołysze jak barka styksowa
u wysokich strumieni
przesłuchań i przesłyszeń
raz weszliśmy nie wyjdziemy nad zimnym nurtem rozpalona głowa jednorożce hasają na łąkach majowych syreny gardła płuczą śpiewem koralowym maki do słońca panta-ryjki szczerzą u wysokich strumieni
chcemy iść - a stoimy
mgły opadły nad doliny dzieżą wartki prąd w objęcia bierze zabłąkane stopy tępi brzegi kamieni
mrozi pędy kaliny
wśród opadłych jabłek dojrzałych ogórków umierają na brzegach planowane tropy w trwaniu poznajesz chłód i mądrość nurtu gdziekolwiek skierujesz stóp wilgotne ślady zaśniesz i zbudzisz się w tej samej strudze tylko ci wieczór i noc i świt blady i strome brzegi wyziębłych utrudzeń 28. IV. 1999
Brzegi
Te ławeczki
te krzesełka
te szerokie brukowane nabrzeża ileż zachodu
żeby fale przyboju
43
i fale nurtu
ile desek kamienia cementu żeby je obserwować
żeby je obserwować
siedzą
zgarbieni albo wyprostowani fala i piasek i fala i piasek czas wydaje im się taki namacalny w powracającym szumie
i muszlach ciskanych na brzegi siedzą i obserwują
nareszcie mają czas na własność nareszcie przyłapali go
w oślepiającym fleszu przemijania nareszcie jak motyl na szpilce trzepoce się
fala
piasek
fala
piasek
czas
stoi za ich plecami
w ostrym słońcu popołudnia 6. VI. 1999
* * *
Kiedyś wierzyłem innym, że są najpiękniejsze, gdy wiatr im wzdyma żagle w oziębłe poduchy i sam pęd im do pędu dodaje otuchy, i wrastają w bałwany pod szybkości pejczem. Zaskoczone morze, znienacka rozprute, jak drugi policzek przyjmuje szpicrutę.
Ale tylko nieliczne - ryby i syreny, widziały z jaką gracją klipry herbaciane opadają na piaski, smutkiem przysypane, jak znudzony gladiator na ranę areny.
A radosne morze klaszcze grzywaczami i dekoruje trupa czarnymi wieńcami.
29. IX. 1998
44
* * *
Gdy zstępujesz samotnie portową uliczką w nocy miód gorzkawy
nie sam jesteś nie
gdy w splątane winorośle fal spoglądasz -
nie sam jesteś nie
został ci bowiem dany
anioł opiekun
i opiekun-diabeł
śmierć kościana oddech i ptacy niebiescy nie sam jesteś -
I gdy kamień wiążesz -
do tylu go wiążesz karków
I w topiel tłumnie
jak z milczącą procesją
wstępujesz
wstępujesz
wstępujesz
a dzwony zatopionych katedr wielkie głoszą egzekwie
i nurt tajony światła pali na głębinie 28. VII. 1999
* * *
To nieświadomość tracenia wyborów - czy nie dlatego zwiemy najpiękniejszą minioną chwilę ślepego dzieciństwa?
Bo jak kocięta rodzimy się - ślepi czas nam zlizuje z oczu błony szczęścia w muszli kołyski wpatrując się w pępek czy pojmujemy zakaz anatomii donośny zakaz zostania Adamem z wiekiem tracimy kolejne warianty biegnąc po łąkach - Timura Chromego 45
a przerastając stół - Napoleona a Rafaela z Aleksandrem - żyjąc widząc - widzimy przeciw Homerowi I odkreślamy kolejne wieczory nie będąc wodzem szewcem sklepikarzem nie wygrywając złota w Monte Carlo nie pisząc książek nie słuchając rozmów na których dłoni i uszu nadstawić trzeba nam było -
w stromej chwili śmierci
która jest ścianą bez drzwi i bez klamek wszystko się staje nagle wypełnione nie zjemy nigdy pieczeni z indyka nie podniesiemy z podłogi ołówka a przesunięcie pyłku ziarnka piasku objawia glorię swego majestatu niemożliwości
w stromej chwili śmierci
która jest tylko nagłą taflą lustra możemy pojąć rozpacze zwierciadła -
nieuniknioną melancholię spełnień 26. VIII. 1999
Der Friede
Płacz
Bo nie tylko w tobie te ażury rdzawe -
dawno zabite ptaki recytacje cisów zakrzepłe chrzęsty kropel w gałęziach cyprysu czaszki zwierząt mrowiskom dane na zabawę
- znajdują swoje wierne i czarne odbicie.
Świat - wiesz to zresztą dobrze od wielu lat z hakiem (pod żebro) - jest sekwencją rudości i czerni I z dnia na dzień ciemniejsi i bardziej niezmierni znajdujemy swe miejsce
Ono raz jest ptakiem
raz uchodzącym z liścia strużką nerwu - życiem 46
raz listowiem opadłym w złote koło, talią opiętą ciasno szarfą z jedwabiów cielistych raz szeptaniem wieczornym raz świtem kolistym raz paprocią pierzastą zadeptaną darnią I przychodzimy wreszcie przed wysoką ścianę na której obce ludy wypisały pędzlem maczanym w krwi stuleci - czarne znaki zimy I układamy głowy na rysunku planet a dłonie - na sokołach, na katedrach - lędźwie i oto odnalazłszy swoje miejsce -
śnimy
16. VI. 2000
Poemat funeralny na śmierć kawalera J. M. F. von D.
Skromna prośba do potomnych Jeżeli umrę –
-
jak zaczynał Lorca
Panie świeć nad jego ciemnymi sonetami w grobowcu z rzeźbą gotycką połóżcie czarne ropuchy w czarnych oczodołach w jelitach węże jaszczurki na wargach niech się uśmiecham od takiej pieszczoty choć nigdy zwierząt zbytnio nie lubiłem i nawet rybek papużki chomika -
będzie mi miłe łachotanie łusek chropawej skóry przymilne drapanie sierść kosmacąca podniebienie martwe a w kandelabrach gromnice złociste chorągwie
marsze
i dudniące werble
ornaty z czaszką
funebralne pompy
bo chcę wstępując w nowe towarzystwo rzucić ten żarcik – stary ceremoniał
47
którym żyjący nieżywych do śmiechu wciąż pobudzają
jakbym wszedł z bonmotem
wykwitającym z ust jak chryzantema I
Idem, będąc w pełni
władz cielesnych i umysłowych dyktuję:
swoją śmierć zapisuję potomnym wgryzajcie się w nią jak w twardy piernik niech wam ścięgnem i chrząstką w gardle staje wyszyjcie ją na feretronach i po miastach obnaszajcie w procesjach
w perły odzianą i kaboszony sznury korali i złociste blaszki niech nią igrają katedralne dzwony niech małym dzieciom służy na igraszki II
Chcę mieć trumnę lustrzaną –
z nosem wargami dłońmi
żegnać się w antyszambrze
pełnym weneckich zwierciadeł
oczami w oczy spoglądać
więc odetnijcie powieki
i w usta złóżcie jak obol
Charon olśniony zapłatą
będzie mnie w tę i z powrotem woził po Styksie srebrzystym III
Wy którzy tu wchodzicie życiem ogłuszeni głusi głuchotą istnienia śmieszni w swej głuchocie
“cisza”
mówicie z zadumą tylko ptaki drzewa skrzypienie wrót z żelaza szczebiotanie trawy 48
a tyle tu harmidru
lament za lamentem
rosną gęściej niż chwasty unoszą kamienie łzy solą wykwitają na zmurszałych trumnach Lament kochanka
Jakże mam ciebie wysnuć
z wiotkich strun bluszczowych jakże wyplątać ciebie z liściastej osnowy jak? dłoń, którą zwykłem twe dłonie otwierać rozmija się z napisem – wrotami kamienia i tylko przez litery przez nagrobka pory widzę schodzące w twoją łożnicę upiory Lament kochanki
Odarta z łupin twych ramion gdzie mam się schronić kochany odtąd nie ja a stuk kropel będzie cię z głazu odkuwał
i czasem – jak kłótnia – gałąź
spadnie na kamień spękany
chmury się kładą pokotem
na drzewach aniołach stróżach i wielka czerwona róża
rozkwita na mych kolanach
IV
Dzwonki i dzwonki dzwoneczki i więcej dzwonki dzwoniące lubiłem chodzić srebrzyście księżyc się za mną oglądał
stary pochmurny lubieżnik
pewnie się wcielę w dzwonnicę i będę śpiewał nad miastem 49
wilcy na moje wołanie
będą zasypiać w dolinach
na moje wezwanie w ludziach będą się budzić na nowo
i ludzie śpiący w dolinach i wilcy w ludziach zbudzeni dzwonki i dzwonki dzwoneczki lubiłem chodzić srebrzyście srebrzyście roztrącać przechodniów V
Cieniutkie płatki japońskich spodeczków i filiżanek
jedwabne krawaty wstążki
czulej niż ludzie wiązane
srebrne łyżeczki forniry
hebany czeczotki mahonie
grzbiety albumów złocone
szerokich luster ofiry
Śpiewajcie:
Nie zdoła nigdy pokochać
ludzi kto rzeczy nie kochał
Lament grobowców rodzinnych Pani tu nie leżała, cioteczka do trumny, na wywczasy do krypty, wieńce dla stryjenki, jak to, nagie do kości? Wstydźcie się, panienki, ponaglijcie służącą, śniedzieją kolumny.
Tylko kuzyn - rezydent,
deliryk we fraczku,
zasnął, zalany świtem
(od bąbelków brzasku).
Lament starych emigrantów
Wpatrzeni w krótkie cienie -
a jednak, patrz, niby nic
milimetr za milimetrem
ale rosną, a jednak
- wpatrzeni w cienie dłuższe 50
słońce jesieni coraz niżej grzeje rosyjskie walce
jedwabne rękawiczki
herbata w samowarach
świece dwunastokroć
na sześciu filiżankach i na sześciu spodkach odbite
i tylko cienie, coraz dłuższe cienie a byliśmy przecież jak te młode charty szale do ziemi i szyja jak cyklon rosyjskie walce wachlarze karnety złocona wanna paryskiej opery wpatrzeni w cienie
coraz dłuższe cienie
im niżej słońce
tym dalej sięgają
za nami za nami
idziemy w widnokrąg
VI
Sam się sobie dziwię ta przyjaźń z kamieniem czy to nie wbrew naturze gorszący proceder ramiona obejmujące spękań gorzkie glify oderwana od tafli gładzonych granitów inna dłoń obejmuje nową szczupłość talii tak się zapaść w kamienność zapaść w kamień lity
VII
Nie jest tu może specjalnie obszernie ale przez dziurki w wyjedzonym drewnie podglądać można, gdy obeschną wieńce życie codzienne Trójcy Przenajświętszej Anioł poranny nie umalowany źdźbła pozłociste z czupryny wytrząsa 51
- pranie grzeszników, zamiatanie schodów z litych kryształów, pucowanie zorzy -
nad paznokciem się żali, paznokciem złamanym i krochmalone dusze skrzydłami roztrąca a pod drzwiami do nieba wiszących ogrodów zbierają się członkowie jakiejś tajnej loży Nie jest tu może specjalnie obszernie ale przez dziurki w wyjedzonym drewnie podglądać można, gdy obeschną wieńce cud - nieistnienie Trójcy Przenajświętszej Lament dziewicy
Nie z krwi dziewiczej, a z szarego iłu, z błota rozpadu i ze szlamów ciała na koronkowych sukienkach ta plama a przecież miałam narzeczonych tylu, w dzień pulsowali na pluszu foteli płakali w kącie i w kącie się śmieli.
I cóż mi teraz – korzenie cyprysów dzikich ostrężyn łodygi kolczaste zostały pannie na chłopców namiastkę.
Przez kir, przez fałdy zgniłego atłasu próbuję wbijać kamienie i drzazgi.
Ciało – cóż z niego, szarawe drobiazgi w krąg rozsypane, jakby kto sznur pereł
zerwał i cisnął w ziemi brudny czerep.
Lament starego kupca
Na burtach statków moje imię szumne płynęło, burzom broniło dostępu do wypełnionych ładowni okrętu.
Potomkom milion, a do tego flota, znieśli mnie w ziemię ciężkiego od złota.
Czaszka rozbłyska w otchłani jak gulden.
52
VIII
A skoro czas nadejdzie, kiedy na mogile z uklepanego szpadlem piachu będą stawiać nagrobek, niech napisu nie ważą się wyryć.
Chcę mieć cienie gałęzi, kropli stuk – i tyle; niech o mnie nie inskrypcje szwargocą, a trawa, śpiewająca do słońca hymny prostej linii.
Lament ptaków
Ciężkie, którym do skrzydeł przydano ciężaru słów zmarłych – my, pocztowe gołębie i sójki wróble, kraski i wilgi. Ocalić z pożaru kilka słów gest półobrót – potem nieść przez buki, jakże trudno.
A jednak to nam powierzają garstki ostatnich głosek i zmarszczkę nad czołem nim umrą. Dłonią łapią fruwającą poręcz i chwilę jeszcze trwają na wieczornym niebie nim czas nas nie powoła nad ranem do siebie.
Coda
Przez długie korytarze na tych co przed wami patrzcie. Jak w elementarz. Proste zgłoski śmierci.
Na tych co otwierali żyły jak rękopis wstępowali na szafot jak zwykli wstępować do lektyki komnaty na stopnie ołtarza.
Wam którzy odchodzicie potknięci o siebie przyklejeni do schodów, w twardą ścianę czasu wmurowani niechlujnie - odległy drogowskaz: dostojna elegancja urywanych kroków dźwięczne rytmy oddechu cichy puls więdnięcia przez zagłówki łóż białych i porfiry wanien.
Recytujcie te wieczne strofy umierania -
na cóż wam z nieba płomień zstępował na czoło? -
chronologie monarchów spisy męczenników i imiona rumaków i mieczy imiona.
A każde imię - stopień.
7. I. 2000
53
������������������������������������������������������������������������������������������������������������