Dehnel Jacek Brzytwa okamgnienia


0x01 graphic

BRZYTWA OKAMGNIENIA

Jacek Dehnel

Wydawnictwo: Biuro Literackie

2007

Brzytwa okamgnienia

Spójrz, właśnie tędy przeszła brzytwa okamgnienia,
plamki zakrzepłej sepii świadczą o jej przejściu,
z prawej zalane łąki i dachy obejścia
ponad nadmiarem siwej, nieprzejrzystej wody,
z lewej oni: tobołek, kufajka, patelnia,
warstwy rozwilgłych spódnic i rozmyte brody

pod kreskami kaszkietów. Łodzie ratunkowe
dojdą albo nie dojdą z Brześcia lub Kamienia.
Stan wody bez zmian. Zastój. Brzytwa okamgnienia
odcina to, co zbędne: całą resztę świata
za rozlewiskiem, jakieś sztaby kryzysowe
w surdutach, z wąsem, z lśnieniem słuchawek na blatach

szerokich, mahoniowych biurek. To, co płaskie
zostało na płaszczyźnie, na lśniącej powierzchni
cięcia: trafiają do nas te, nie inne, kreski
deszczu, bez chwili przed i chwili po, i wielka
woda i strach (na wróble) i ukryte paski
na których wisi w pustce mała, czarna Leica.

Warszawa, 7-13 IV 2005

POWIŚLAŃSKA SZKOŁA FORTEPIANOWA CZERNEGO

(pięć łatwych utworów)

I SEZON GRZEWCZY

Zaczęli sezon grzewczy - na parterze wsi

stosowna kartka. Dla nas to żadna nowina;

i tak jest - od niedawna - ciepło, miękko, czule,

bezpiecznie i przytulnie. Codzienna obojniość

wygładza kontur zdarzeń - a jeszcze nie mamy

po siedemdziesiąt parę lat, gdy każda sójka

lecąca nad podwórkiem, każda zmiana czasu

z letniego na zimowy, każde wyjście z domu

urasta do rozmiarów Ważnej Części Życia.

Ta złość o zbitą szklankę! Przestawianie kubków

na ich właściwe miejsce, z cichą, zwartą furią!

Te kłótnie o kolejność czegokolwiek, troska,

że spodnie się przetarły… My za lat pięćdziesiąt:

czuwanie nad strukturą, która, nić za nicią,

niepowstrzymanie pęka, pruje się zaciekle,

aż w końcu wypłyniemy na nieopisane

morze bez znanych portów.

Na razie nie możemy

pomijać rozpoczęcie sezonu grzewczego

milczeniem, lekceważyć porządek talerzy.

Śmierć jest jak użyteczny, ale nie użyty

przedmiot, który gdzieś leży w tekturze i folii

na pawlaczu, pomiędzy pudłami z bombkami

a nie noszonym płaszczem - pewna i gotowa;

wystarczy po nią sięgnąć, gdy będzie potrzebna.

Warszawa, 6-10 X 2003

II FORTE. PIANO.

Dobiegało to czasem z góry albo z dołu,

głównie Chopin, w weekendy Mozart lub Beethoven,

głośno, same szlagiery, lecz dopiero wczoraj

wychodząc z domu, nagle, usłyszałem skąd -

z okien tamtej z parteru, siwej i zniszczonej,

z niebieskim na suficie co wieczór, z obrazem,

z brakiem stabilności i z wetikalami.

Więc słucha - ta kobieta z siatką pełną win,

z jej widocznym problemem. Te nasze widoczne

problemy - jej opary i wory, i moje

okna bez żadnych zasłon, przez które widziano

tyle, że się burzono aż po słanie pism.

Ale idziemy dalej i mijam dziewczynę

z jej widocznym problemem i chłopaka obok,

który ma ten sam problem, i dalej, za rogiem,

mężczyznę z drugiej klatki, który jest aż tak

brzydki, że to z pewnością też problem. Czternastka

biegnie do ogrodzenia na chudych pęcinach

po wykopaną piłkę - i w biegu zalotnie

odgarnia włosy. Problem. Mijam ją. I wiem,

że po mnie także widać i oni udają,

że nie widzą, bo wszyscy mijamy się wzajem,

problemy nie mijają. Jest w tym jakaś litość

i jakiś typ miłości. Czarne. Białe. Tryl.

Warszawa, 18 IV 2005

III KONCERT ŻYCZEŃ

Panu A. hr. J. w Paryżu, z podziękowaniem za zdjęcia

Co mnie obchodzi, że gdzieś jest dzielnica,

że w tej dzielnicy jest jakaś ulica,

że na ulicy stoi kamienica?

Co mnie obchodzą te cyfrowe zdjęcia:

oliwa w woku i resztki z przyjęcia

żółciutkie kartki z japońskim na sprzętach?

Mam (mamy) własne - hiszpańskie i włoskie,

też na lodówce; resztki: szpinak z czosnkiem

i bryndzą; stosy książek (jego Tolkien

i Hollinghursty, moje: Larkin, Auden

Krall, Anatomia). Co płynęło spodem,

dawno nie płynie. Ty poszedłeś przodem,

ja tu zostałem. Są prognozy wyżu,

przelotnych deszczów. Paryż jest w Paryżu.

Zdjęć nie przysyłaj. To wygłos, nie wyrzut.

Warszawa, 9 VI 2005

IV MOŻLIWOŚCI

Co zrobić z kimś, kto coraz częściej się pojawiał

w snach, aż stał się najczęstszym w nich gościem? Obawiać

się tej częstotliwości, tego przenikania

przez dwa przylegające do siebie naskórkami ciała

poruszane spokojnym oddechem? Bo toniesz.

Fale się zamykają. Zamókł proch ze spłonek.

Wszystkie mosty przejęte, miasta oblężone,

drogami maszerują zwycięskie oddziały.

Śpisz, a on wpływa w ciebie, i jest w tobie cały,

z aparatem na zębach, owłosieniem łydek

i kruchymi biodrami. Szukać alternatyw?

Czy przyjąć, objąć, podjąć? Okryć eternitem?

Obracasz się na drugi bok, ale zostajesz,

choć wiesz, że jakieś zdanie albo partykuła

zawsze zdoła się wślizgnąć nieznanym fortelem

pomiędzy „żyli długo” a „żyli szczęśliwie”.

Pociąg Warszawa-Kraków-Warszawa, 29 X 2005

V II SOGNO

Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia,

te pasaże pod górkę „bycia-dwojgiem-ludzi”,

gdzie zmiana każdej nuty bardzo wiele zmienia;

to budzenie się rano ze ścierpłym ramieniem,

bo całą noc się spało tak, by cię nie zbudzić.

Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia:

gemmy francuskich kremów, pianek do golenia,

by mniej drapać w policzki, by mniej je utrudzić

w pocałunkach - a taka zmiana wiele zmienia

w ulepszaniu techniki - jak szlifu kamienia

bo każdy blask się w końcu może nieco znudzić.

Te codzienne, conocne, żmudne ćwiczenia

w łagodzeniu - jak spory zręcznie pouziemiać,

w jak najmniejszej ilości ruchów je obrócić

na nice lub choć na nice ( ton tak wiele zmienia,

dobór słów, ruchy ramion). Głaskać. Ukorzeniać

to, co jeszcze kiełkuje, dopiero się budzi

wśród dziennego, nocnego, żmudnego ćwiczenia.

I jeszcze ta świadomość, że coś się utlenia,

bezpowrotnie rozpada, nieustannie studzi.

Te codzienne, conocne, te żmudne ćwiczenia

by wszystko, odmienione, mogło się zmieniać.

Warszawa, 9 VI - 10 VII 2005

ODWILŻ

dla P.T.

Topnieje. Nieba widać więcej niż zazwyczaj,

w górze tyle, co zwykle, na dole bonusy:

ogromne składy ciekłych, niebieskawych luster.

Dookoła, rozkuta z lodów, trwa strzępiasta,

raz ubita, raz grząska, anarchia roztopów:

czubki drzew ponad wodą, migracje gryzoni,

bezładny pęd obłoków. W lasach resztki śniegu

bieleją jak odpady z przetwórstwa pór roku.

Dopiero most i rzeka kładą tamę temu

bezhołowiu: jest północ i południe, upływ,

cieki, akweny, dukty. Droga, która wiedzie,

i miasta, które łączy, i ludzie po miastach.

To, że jesteśmy razem, jest częścią porządku -

jak rytm drzew na poboczach, regularność ulic,

kierunki, kwadry, pływy, mój sztywny kołnierzyk,

twoje obcisłe swetry, moja lewa, twoja

prawa poduszka. Związek: to, co trzyma razem

dwa atomy wodoru, jeden atom tlenu.

Pociąg Gdańsk-Warszawa, 30 III 2005

DEMILITARYZACJA

Oto leżysz, rozległy, śniady, od poduszek

od tamtych krańców łóżka, jak stojące wody,

które się położy; jak zakotwiczony

na mapie Sewastopol, rozbrojona, siwa

pustynia Erytrei, pełna rudych muszek,

szczerbinek, czołgów, haubic, które w krąg opływa

delta zastygłej rudy z przetopionych armii:

żołnierzyki z żołnierzy, miecze na lemiesze,

dzwoneczki z całej reszty; wywrócona kieszeń

w której grzechoczą klucze do zamkniętej gerdy,

łuski opadłe z oczu. Składnica metali

kolorowych. Bezstronny, podbity, objęty w posiadanie.

Pociąg Warszawa-Gdańsk, 28 I 2005

OSTROŚĆ

dla P.T.

Miało być co innego: twoja głowa w jakimś

konkretnym, ładnym świetle, skrawek swetra z zamkiem

i tło z nieokreślonych kształtów i kolorów:

szare romby, maziaje, przypadkowość kliszy

- stamtąd te same chlorki, tlenki, antymony,

kwasy, żrące kąpiele wydobyły prawdę,

która leży szeroko, szeroko i barwnie,

piętnaście na dwadzieścia, jak wilgotna ziemia

gdy wody już opadły, a arka zaryła

dziobem w miękki od mułu Ararat: giganci,

wzdęte ciała antylop, potopione ryby.

Półki w tamtym mieszkaniu. Tamto biurko. Kartki,

na których rysowałeś genealogiczne

lasy Palelogów, krzewy Merowingów.

To, co teraz jest czułe - wzory na spodeczkach,

widelec, etykietka, pokrywka od dżemu,

tytuły książek, okno, topola za oknem -

może z czasem się zmienić w obojętne, gorzkie

lub całkiem niebezpieczne. Wtedy na powierzchnię

kliszy wyjdą cyjanki, jadowite tlenki

i zielonym grynszpanem obrysują detal.

Warszawa, 20 II 2005

ZESZYT ĆWICZEŃ

dla P.T.

Mieć cię na wyciągnięcie ekspresu i linii

174, a mieć cię po drugiej

stronie doby, w ciemnościach, za krzywizną ziemi

kiedy tutaj godziny przyjęć i otwarcia -

Wdech, wydech. Myśleć o tym zupełnie odwrotnie:

że środek jest na zewnątrz, że wyjście na balkon

jest jak wejście do sieni ogromnego domu,

gdzie światło się zapala i gaśnie kolejno,

przechodząc przez fasadę jak wysoka fala;

że należymy wcale nie do tych pudełek

z gliny, żwiru, z przewodów, do klatek ze zbrojeń,

lecz do wysokiej Sali, w której je rozsiano -

żbiki tam przekraczają marszruty oddziałów,

miecznik przecina trasę białego liniowca.

Warszawa, 5 IX 2005

PATRZĄC NA KARK CUDZEGO PRZELOTNEGO

Patrząc na jego szorstki, świeżo wygolony

kark (lawowanie tuszem i sangwiną; brzegiem

ciemniej, gdzie krawędź szyi i kropli na kartce

ściany; jak akwarelka panny na grandtourze,

jak bicie pod gorsetem, jak duszność i oddech),

myślałem: my jesteśmy ze sobą dość długo,

by wiedzieć, czy nam ładnie jest w dłuższych czy krótszych,

czy bardziej się nawzajem sobie podobamy

w dłuższych czy w krótszych włosach. Oni nie wiedzieli.

Dla nich włos to ten przedmiot, który się znajduje

bez zdziwienia pomiędzy fałdami tej bluzy

co wtedy; na golarce tej jedynej nocy

u tamtego, u tamtych. To ta rzecz w odpływie.

Poznań, 12 V 2005

CUDZOŚĆ

Przepisy mówią jasno: trzeba pójść gdzie indziej.

Nigdzie nie jest u siebie, kto jest nieszczęśliwy.

Opuszcza dom wysoki, przez okno zamieci

przechodzi - z odprutymi dystynkcjami, z szyją

odsłoniętą przez kołnierz odcięty niechlujnie.

W ciszy. Nawet w kieszeniach nic mu nie podzwania:

żadnych ostrych przedmiotów, dziesięciogroszówek,

buty bez sznurowadeł i szlufki bez paska.

Wolno mu myśleć o sobie - bo wszystko mu wolno,

nikogo nie obchodzi gdzie pójdzie i czemu -

o Orlandzie, Tristanie, Medei i Łucji

z Lamermoor, krynolinach. Lecz od razu: „jesteś

histeryczną śpiewaczką, z terierem (w mieszkaniu

zamkniętym wielokrotnie od góry do doły),

z syfonem mineralnej, grubym makijażem

przy pustej pustej sali. Pustej pustej sali.”

I skrobie coś na boku. I nic to nie daje,

i nic to dać nie może, nigdy - ani jemu

ani innym. Nikomu. Kto jest nieszczęśliwy,

mówi innym językiem, złożonym z przeczących

partykuł i wyrazów, których nie wypada

wymawiać w towarzystwie. Tylko rzeczy mogą

zrozumieć jego jamby - lecz twarde są rzeczy.

I od jego dotyku zmieniają się w śnieg.

Warszawa, 19 IX 2005

PRZEZ MOST I DALEJ

I

I ta podróż, jak każda, jest złotą suwmiarką,

przemyślnym aparatem siedemnastowiecznych

okulistów: rozwiera szeroko powieki

na tramwajowe szyny, krzewy, niedopałki

i zamek (jego rdzawy kolor jest z pewnością

znaczący - te powstania, i wojny, i szarpie).

Każda dziesięciolatka to reprezentantka

innej kultury. Ale ta reprezentuje

całkiem inną kulturę, z drugiej strony rzeki:

kurteczka z różowym futerkiem i dżinsy

o oczywistym kroju, obcisłe, tamtejsze.

Widzisz jej siostry, matkę, szwagierkę, teściową,

jej dzieci, w obfitości, i dzieci ich dzieci.

I różowe futerka przyszłości, syntetyk

w rozmaitości odmian. Sekwencję wydarzeń

i pokoleń jak wykres w książce od biologii:

gonady, seks, ślub, ciąże, praca, renta, śmierć.

II

Jedzie się jak przez morze, bez pośrednich lądów,

jakby ci, co wychodzą, skakali w odmęty,

a innych zaś autobus podnosił łaskawie

z morskich toni jak jakichś rozbitków w polarach,

zagubionych wioślarzy, syreny lub kryl.

Cerkiew, tłum, krzyki Janeeeek, ogolone głowy.

Menelka z manelami, jej spuchnięte nogi

jak kończyny denatki (cztery dni w wersalce).

Pot. Perfumy za 8.99,

człowiek z blizną idącą od kącika ust.

Gdzieśmy zstąpili, listku, leszczynowa witko,

oposku, królewiczu, myszko, pyszczku, słonko,

w tych płaszczykach z Harrodsa i butach na miarę,

zamszowych rękawiczkach, szalikach z okładki?

Czy przecena w Ikei tłumaczy ten krok?

Potem na krótko inny wymiar: chrom i drewno,

przepierzone fantomy domów, gdzie szeregiem

stoją kolejne kuchnie, łazienki, sypialnie,

rozległe scenografie rodzinnego szczęścia,

gdzie trwa, od wejść po kasy, dobór dobrych dóbr.

I powrót: odwrócona kolejność neonów,

znów ścisk, P. opowiada mi o Justynianie

II Obciętonosym. I nikt nas nie słyszy,

mówimy obcą gwarą, nieznanym dialektem,

w pokrowcu z włókien szklanych, filcu, trudnych słów.

Po drugiej stronie widać nasze miasto świateł,

z laptopem, caffè latte i cywilizacją:

tamci się nieco kulą, my się odgarbiamy,

chiński i cyrylica się anglicyzują.

Jak końcowe napisy thrillera ten most.

0x01 graphic

[ Egzemplarz uszkodzony

Brak części III utworu „Przez most” ]

IV

Już pod domem rozmowa o tej dziwnej wyspie

zacnej lewobrzeżności na przeciwnym brzegu

(a w siatkach spieniacz mleka, koc, kieliszki w liczbie

absurdalnej, narzuta, przedłużacz i przewód),

że tamci robią swoje zakupy gdzie indziej

i jeśli Michalinie F. spłonie mieszkanie

w wyniku zaproszenia ognia przez Alicję

G., zresztą dobrze znaną organom ścigania,

to z pomocą rodziny (syn Sebastian, znany

organom bezrobotny z BMW i córka

Andżelika) poleci z kredytem (spłacalnym

lub nie) do sklepu MEBLE z neonami BIURA.

MIESZKANIA. I tam kupi zestaw „Klitajmnestra”

lub „Limpopo” (w lamparta, imitacja skóry),

w zupełnie innych kształtach, w przeciwnych rejestrach

smaku. Są meblościanki, firany, gipiury,

frędzle. Sebastian weźmie z kumplami i wniesie.

Córka zrobi kolację i wyjmie z lodówki

piwo. A potem będzie noc. I w nowym lesie

mebli swe miejsce znajdą kryształ i lokówki.

V

I wtedy przypominasz sobie roziskrzone

piętro z neonem LAMPY. OŚWIETLENIE. Jakież

gwiazdozbiory foremne, dzikie konstelacje!

Po pięć, po trzy, po dziewięć; róż, zieleń i złoto,

rożki, kule szczyty - na przeciągły moment

mignęły z okna, ale trwają w powidoku

długo, do następnego przystanku, i dalej,

w domu, przez dwa dni, cztery i sześć. I rozumiesz,

że umieć coś oznacza: innych spraw nie umieć.

Że wiedzieć to nie wiedzieć o czym innym, tracić

bez widoków na pełnię. Że jest ci zabrane

zrozumienie tych ubrań, ludzi, tej połaci

miasta po drugiej stronie Wisły. Że nie pojmiesz

radości z chrzcin, videa z komunii, z pogrzebu,

polewania wódeczki ze szwagrami, chlebów

kupowanych po cztery, dla całej rodziny.

Klipsów, futerek. Krzyków: „Kurwa mać, spokojnie”,

notatek o sąsiadach „Zwłoki Michaliny

F. znaleziono w czwartek w wersalce znanego

policji konkubenta denatki, Zdzisława

C”. Tylu innych rzeczy, których twa kulawa

wyobraźnia nie zmyśli. Okna masz na zachód.

Na wschód - mur. Za nim szare, trochę niebieskiego.

I wędkarze w kufajkach, i ślady na piachu.

Warszawa, 11 XI - 4 XII 2005

Poddanie Bredy

Na cztery kilometry przed Krakowem Głównym
dopijam resztkę coli i zamykam książkę.
Z wysokiego nasypu wyrastają równe,
długie żerdzie  - las Lanzas - nad marcowym błotem;

kilka rośnie poziomo - i na tych, rzędami
wiszą spodnie, koszule i coś kraciastego,
czyste w świetle odwilży. Gdzieś tam, za torami
ktoś żyje na swój sposób w topniejącym śniegu,

za darmo. Myśl o czynszu, płatności i sumie
jest śmieszna: właścicielka, koperta, banknoty.
Potem myślę o Czynszu - tu wpadamy w tunel
z jego domyślnym światłem, z siedzeń niewidocznym.

Warszawa, 17. III 2005

OWIECZKI

„Fr.”, „Segret.”, „Offi.” - skromne, dawne abrewiacje

jakichś zakonnych funkcji wyglądają obco

na jaskrawobłękitnym plastiku ich teczki

z nalepką „Medjugorie” i odręcznym „Adre…

Powołaniówka. Lista…”, ginącym pod skrajem

habitu tego z lewej. Brunatny splot płótna.

Narady prowadzone suchym, szorstkim głosem

z powróseł i włosiennic. A słońce przez okno

przedziału pada ostrym, roztropnym promieniem,

dzieląc kartkę na dwoje - ciemni z krzyżykami

i skreśleni w jasności (co powinno dać im

do myślenia). Uwagi wymieniane szeptem:

wiek, szkoła, wiara, wygląd. „Byłem zszokowany”

„Ten po szkole muzycznej, z Leżajska”, „Rażące”

„Wtedy, co byłem w Bochni”, „Technikum” i „Z tego

trzeba jeszcze z dziesięciu…” A tymczasem nagła

śnieżna zamieć oddziela nas od reszty świata,

gdzie trwają jakieś życia w Leżajsku i Bochni.

Są owieczki, to pewne. Kto jest z drugiej strony?

Pociąg Warszawa-Kraków, 12 III 2005

ROMANTYCY

(C. D. Friedrich: Dwaj mężczyźni obserwujący księżyc)

Jak odwrócona koncha - w środku jasność, brzegi

ciemne i zawinięte. Oni dwaj, w opończach

myślą (a może piszą), o zbójcach i końcach,

obalonych posągach, strzygach po klasztorach.

Ale grubość materii zdradza ich wybiegi:

ciemny portwajn, wurst, tokaj, pasztety z zająca,

częste wizyty w karczmach, częstsze - u dochtora.

Warszawa, 12 VIII 2005

KOLEJNOŚĆ

Kolejność jest taka:

najpierw z kierunkiem jazdy pod oknem, a potem
naprzeciwko, i znowu, od przejścia, z kierunkiem
i czwarte naprzeciwko. Lecz przecież się zdarza,
że ktoś siądzie inaczej, ktoś nie lubi okien,
ktoś nie chce by ktoś inny zobaczył go w środku
z przystanku. Reumatyzmy. Plama na obiciu.
Miejsca są zajmowane, rzeczy się zdarzają.

Nikt kto potem coś mówi o szczęściu czy pechu
odkładając łyżeczkę i dzwoniąc o spodek,
nie dostrzega struktury, patrzy na wycinek
jakby przypadek działał tylko w tym momencie,
gdy stal o stal uderza, szyba w grubych groszkach
sypie się na ubrania i do reklamówek
z bagietkami. Huk jeszcze nie doleciał uszu,
krew jeszcze płynie w żyłach nieustannie węsząc
ujścia; neuron wysyła sygnał do neuronu
i gdzieś się rodzi zdanie: "A Iwona na to..."
którego usta nigdy na głos nie wymówią
bo będą niewymownie daleko.
                                                 Przecięcie
przypadku autobusu i przypadku ludzi,
nie, przypadku każdego z osobna - jej, jego,
tej, tamtego i tamtej, potem jeszcze dalej:
tych, co widzą i tamtych, co zaraz przejadą
obok.
              Stal wchodzi w ciało.
                                                A wtedy się widzi
wszystko, co się zapomni po wyjściu z narkozy:
miasta, ludzi, ogrody, bardzo duży pokój
i drugi, z fortepianem. Drobiazgi na biurku,
spinkę z paciorków, dzwonek. Podniesiony w dłoni,
odstawiony. Zamknięte drzwi i klucze do nich.

Warszawa, 07. V 2005

SZEROKIE OKNA

W dole delta - kaniony w płaskowyżach bieli
odsłaniają czarnoziem asfaltu. I w górę,
bystro po ogłowionym pniu topoli, w chmury
pocięte w zmienne kliny pękami gałęzi.
Cienka, zieleniejąca kora. Pękły tamy.
Sroki, dłuższe i cieńsze niż w styczniu, fruwają
z wyższej na niższą, z niższej na wyższą. Znów. Dalej
jest ostry brzeg obrazu: ocienione ramy
okien, sine framugi, kanty, kąty proste,
piony płyt i albumów na poziomach półek
o stałej wilgotności i temperaturze.
Gips. Zakrzep. Masz dwadzieścia cztery lata. Możesz
zmienić: soundtrack z „Chicago” na Trzecią lub Gotan,
tarantelle na Ninę. Wziąć słownik, odszukać,
i odłożyć. Poprawić jedną z dwóch poduszek
albo obie. Zaczekać. Napisać o srokach.

Warszawa, 28 II 2005

PIERWSZE 5-8 MINUT

Pierwsze 5 - 8. My wiemy, z opisu,
że on zginie. W wypadku. I że osieroci
troje dzieci. Że żona pojedzie na północ,
będzie chciała zamarznąć w pejzażach Laponii.
Na razie widać tylko intro do kryzysu:
złoty miód na śniadanie, czułość i bezchmurność,

znaki: długie ujęcie samochodu, groźne
piski w ścieżce dźwiękowej. I obowiązkowy
pośpiech przy pożegnaniu. Wszystko jak na dłoni.
Ale on, ślepy, wsiada. Więc telefon dzwoni
w kwestii bezdyskusyjnej. Cisza, potem głośniej.
Los się kolejno spełnia jak punkty umowy.

Fabuła idzie dalej. A nas uspokaja
banalność wątków, sztampa, płaskość charakterów.
I dobrze. Jest nadzieja , że w świecie inaczej
sprawy się mają: rytmy zdarzeń, lamp, szpalerów
drzew, upuszczona szklanka nic może nie znaczą,
niczego nie tracimy w życiu nie zgłębiając

ukrytej mowy rzeczy. Może. Brak soundtracku
jakoś usprawiedliwia parę naszych braków.

Bo tamten stary chorał „Nie mów fałszywego...”,
„Nie cudzołóż”, „Nie kradnij” brzmi jak podkład złego

filmu o policjantach i gangach: donośne
trąby, kotły, puzony, zero subtelności.

Łódź, 29 XI 2005

FOTO-FILM, A. Cechnowski,

ŁÓDŹ, Przejazd 24, tel. 457-23

Jest jeszcze Żyd z wełnistą brodą, pod kołpakiem
przymocowaną zmyślnie na żyłce, jest Turoń
w futrze - resztce paradnej szuby z Petersburga,
jest Ksiądz, zupełnie żywy, chociaż już na czarnym
tle tablicy; Królowie, jak przez wszystkie wieki
szkolnych przedstawień: karton z pozłotką i berła
z toczonych nóg od krzeseł. Obok Pastuszkowie
w wyszywanych kubrakach, jeden z kapeluszem
zawadiacko spuszczonym na dziewięcioletnie
oko. Jest góra bieli i szychu i pierza:
krążki twarzy w kolczastym puchu anielskości,
przepaski z promykami na lśniących, dokładnie
wyszczotkowanych włosach - a im wyżej w górę,
tym więcej Gwiazd, pod sufit ich graniaste głowy
(grać ogony w Jasełkach - choćby i komety -
cóż, to może naznaczyć raz na całe życie).

Tylko ona, w zawoju, z plastikową lalką,
patrzy dalej i głębiej i mocniej i straszniej
nad pudłem aparatu, głową preceptora;
jest rok trzydziesty siódmy. Brakuje w obsadzie
Diabła i Śmierci. Idą przez skute jeziora.

Warszawa, 2. IX 2005

ANDY WARHOL,

Robert Mapplethorpe, polaroid print, 1973
ROBERT MAPPLETHORPE,

Self-portrait with Cane Skull, gelatin silver print, 1988

Panu Eugeniuszowi Tkaczyszyn-Dyckiemu

Co ci się stało, dziecko, powiedz, co się stało?
Którędy w ciebie weszło to straszne, którędy?
Jakimi cieśninami wpłynęły nieszczelne
tankowce z tym pigmentem? Z jakiej chmury spadły
gorzkie deszcze? Czy owoc był szkodliwy? Czy ten
arszenik był zatruty? Co łykałeś, dziecko,
co zobaczyłeś, dziecko, jakie frakcje ropy,
jakie złoża bazaltu, jakie hałdy żużlu?
Czy ten pan cię dotykał, czy go dotykałeś,
co tak ciebie dotknęło? Czy było dotkliwe
to miasto i ci ludzie? Skąd ta zmiana, dziecko,
kto ci dał ten cukierek, kto ci wsunął w rękę
tę tabletkę? Kto wsączył ci ten jad, tę chudość,
tę matowość, tę gorycz? Co dostałeś w zamian?
Straciłeś czy zyskałeś? Co ci przetoczono?
Przez jakie zadrapania, czyje ugryzienia
weszło to w ciebie? Kiedy? I czemu nie chciało
wyjść, i czemu nie zechce wyjść? Dlaczego czarno
skoro było tak biało? Czy ktoś urodzony
w Queens mógł skończyć inaczej? Czy weszło ze światłem,
z migawką, przez przesłonę? I kto mu otworzył
drogę, kto mu otworzył to, co się otwiera?
Czy było inne wyjście? Inne, niż to wejście,
którym weszło do środka? Co było pod spodem,
kiedy szedłeś po wierzchu? I co jest pod spodem,
kiedy tak jesteś w środku, gdy wszedłeś do środka?

Cieszyn, 22-27. VII 2005

RÓŻA JEST RÓŻYCZKĄ JEST PĄCZKIEM

W twoich żyłach, Gertrudo, nie płynie już rzeka
wijów, grubych larw, chrząszczy ( i już nie przecieka

miedzy żwir i korzenie przez świecące próchno
trumny, resztki koronek i rozwite płótno),

ani tamta, wcześniejsza - krwinki, leukocyty;
porywczy szturm na ciasne, rude kanaliki,

na powierzchni błękitne, nieruchome. Delta.
Ukryty nurt nadgarstków. Zespolone drzewa.

Paryż jest ziemią. Pablo i Ernest są ziemią.
I Alicja jest ziemią. I ziemia. Nie zmienią

tego kartki ni płótno. Teraz sama płyniesz
przez unerwienie liści: mlecz, perz, rdest, barwinek.

I co znaczyło mało, znaczy teraz dużo:
dopiero teraz róża jest różą jest różą.

Kutno, pociąg Kutno-Warszawa, 12-13 VI 2005

TRIESTE. TRISTA

Stoi z wdziękiem (odnóże podane do przodu,

fałdy szaty, fryzura z utrefionych loków,

rozłożone ramiona) ponad literami

z betonu: ASSICURAZIONI GENERALI.

Tyle do pilnowania: tu lira i głowa

posągu, portyk, pędzle, tam paleta, sowa

i kapitel kolumny. Sztuki są po prawej,

po lewej leżą znacznie poważniejsze sprawy:

kufry, paki, amfory i lokomotywa,

kotwica, szczypce, koło zębate. Ogniwa

świata jakim jest w gruncie rzeczy: sumą zysków

i należności, ciągle trapioną przez fiskus

o korzeniach - jak mówią niektórzy - nadziemskich.

Wszystko wokół to zapis wieloletniej klęski:

nie uchroniłaś żadnej z tych rzeczy. Upadły

korporacje i cechy, sparszywiały sady,

zatonęły okręty, oliwa zjełczała,

przejadły się rozumy i uwiędły ciała.

I nawet swoje składy i biura - żenada

całkowita - straciłaś. Została fasada

z posągiem bezsilności. Assicurazioni!

W kawiarni na parterze siedzi pasikonik

i śmiejąc się, popija z małej koniakówki:

„A to znasz? Rozmawiają ze sobą dwie mrówki…”.

Warszawa, 6 VI 2006

BAYEUX. WYLICZANKA

Neelu, Nielsie, Nigelu, z którym przez stulecia
wiąże mnie tylko nitka rozcieńczonej krwi,
garstko wełny na lnianym płótnie, kłębku sierści,
haftowana kolczugo, łątko, plamko rdzy -
w dzieciach, wnukach, prawnukach i ich dzieci dzieciach
rozmył się kształt powieki, nosa, ust i brwi,
w moich żyłach - chcąc nie chcąc - musisz się pomieścić
z tłumem Polaków, Niemców, małp, psów, myszy, mszyc.

Co wiem o tobie? Banał. Że na jakiejś górze
stałeś, patrząc na Anglii zielonkawy brzeg,
że odnosiłeś rany, jakbyś skądś je zabrał,
że gdzieś poiłeś konie i ostrzyłeś miecz.
Prawda się wije niżej: na wąskiej bordiurze
gdzie gryfy, lwy i harpie spętał gęsty ścieg.
Żadne gotyckie smoczki na dworackich labrach,
tylko groza wyszyta jak osobna rzecz.

Jesteśmy tutaj obaj. Ty Haralda bijesz,
zostaje z ciebie imię, rzepka, sprzączka, żwir,
które widzę - być może - w tej gablocie. Ze mnie
zostanie równie mało. Albo jeszcze mniej.
Będą dalsi. I dalsi. Linia krwi się wije
i - z nami albo bez nas - będzie wciąż się wić.
To bestie są niezmienne. Tym samym szeregiem
idą pod nami, ciche. Czekają na żer.


Londyn, 19-21 III 2006

BIG SPLASH

Czternastosekundowy filmik w Wikipedii
pokazuje zderzenie piłeczki zielonej
z niebieską: spójrz, tak powstał księżyc. Nie ma gorszej
wiadomości dla bladych poetów. Więc zbitka
„proto-Ziemia” ma jakieś znaczenie? Na Ziemi
jest ktoś, kto jej używa tak, jak słowa „nitka”,

„kombinezon”, „miednica”, mając w głowie - właśnie:
bryłę? planetę? koncept? Materiał na miejsce?
Czytaj dalej. Jest groźnie: komety i deszcze
meteorytów, mrozy, Ziemia kulą lodu,
wypadnięcie z orbity, połknięcie przez gwiazdę,
i entropia: Endlosung najwyższego sortu.

Niewiele jest nadziei w cichym oceanie
metanu na odległym księżycu Saturna,
w lodzie na Europie, w Cher. Wszechświat to trumna
na wszystkie formy życia i nieżycie całe.
Nawet ten stół jest drobny, kruchy na nim talerz,
i przy małych kieliszkach sztućce równie małe:

wszystko to, od anteny aż po fundamenty,
złoży się i zasklepi bez świadectwa kształtu
pod galaktyczną burzą i naporem kwarków,
Pomyśl: to co jest gruntem i rzeką i miastem
zarośnie pozaziemską szadzią, pyłem gwiezdnym
i elementarnymi cząstkami jak chwastem.

Słuchaj. To opowiada: nie jesteście sami
ze skazaną na klęskę próbą bycia wiernym,
z waszym nikłym ciężarem ułomnej materii.
z waszą kruchością wiązań i bezbronną skórą.
Przegra wszystko: nożyce i papier i kamień.
Coś gwiazdami obraca - lecz nie jest to czułość.


Warszawa, 1-3 II 2006

ZEGAR, CZYLI MAŁA LITURGIA GODZIN DLA NIEPRAKTYKUJĄCYCH

pamięci A. Z.

One się trochę boją podchodzić, bo widzą nas inaczej: w klatkach z metalu, ze zbrojeń, z rur z gazem, z wodą; jednych nad drugimi, na kolejnych piętrach.

Ich jest całe mnóstwo, cale tłumy, wszędzie, nas tylko garstka - nie zazdroszczą nam, że mamy ten szczególny gadżet, który tyle ułatwia: ciało.

B. M., w czasie seansu spirytystycznego

JUTRZNIA

Zaczęły się dni słońca. O piątej jest jasno

od dawna. To co szare - różowieje. Miasto

jak wyremontowane na przyjazd: widzenie

szczegółu precyzyjne; całe marudzenie,

że facet w dwójce chrapał, za oknem tramwaje,

portier cham, winda brudna - znika. Ranek „wstaje”

i wstaje rzeczywiście, prostuje do pionu,

kruchy z nadmiaru światła jak gałąź od szronu.

Taksówka to okręcik w oceanie słońca,

a taksiarz to kapitan: zostaje do końca,

choć przez iluminatory wlewa się do środka

gęsta serwatka blasku, dusząca i słodka.

W takich chwilach się myśli: śmierć jest jak fregata,

sterowiec, transatlantyk płynący przez lata,

zabierający wszystkich na setkach pokładów

do Entropii, królestwa nadrzędnego ładu.

Ale dalej, po wyjściu z taksówki, jest dworzec

i perony; cień idzie ze światłem na noże,

za oknem się odprawia całkiem inna jutrznia:

rozległe torowiska z rudawego tłucznia,

przegniłe dachy składów, ugór, złomowiska.

I wtedy myślisz: śmierć jest łupnięciem styliska

o dno skrzyni na szpadle, kanonadą młotków

resztką masa ze stypy na brudnawym spodku.

PRIMA

Mam pisać „ty” czy „pani”? Gdybyś żyła, pewnie

mówiłbym „proszę pani”, bo od „mamo” przecież

dzieliłoby nas wszystko (o czym zresztą nie ma

sensu pisać, bo po co? - oczywisty schemat).

Czy tam, gdzie jesteś, znają formy grzecznościowe,

wszystkie te „drogi ojcze”, „proszę z łaski swojej”,

„wasza magnificencjo”, „panie mecenasie”?

Czy jest jak na obrazach: punkt w cielistej masie

zmartwychpowstałych tkanek, wszechświatowa łaźnia

pod szczekaczką z trąb złotych, zatłoczony świat

nudystów? Co zostaje? Zapach? Kolor skóry?

Imię? Co się spopiela i trafia do urny,

co zjadają bakterię i larwy i wije,

a co trafia do rajskich depozytów? Czy jest

jakiś rdzeń, nieprzerwanie istniejący? Cząstka,

skrawek - jak drobny przedmiot zaciśnięty w piąstkach

czterolatka, powiedzmy: dusza? I czy słyszysz

ten głos, który próbuje przecisnąć pasma ciszy

dosięgnąć cię, zapytać, przeprosić, opłakać?

Czy wolno pytać matkę swojego chłopaka

o sprawy tak intymne, własne, bliskie ciała,

jak śmierć? Czy mogę sobie tak na to pozwalać

tylko dlatego, że go widzę, jak po tobie

płacze, kadrując tamto zdjęcie w Photoshopie?

TERCJA

Co widać z góry? Kreskę wagonów na kresce

szyn (podwójnej, srebrzystej, wzdłuż innej - niebieskiej;

tak rysują na mapach). Dookoła lasy,

gdzieniegdzie kępki ulic plus czerwone dachy -

jak przerzuty. Prócz tego tyle innych linii:

powietrzne korytarze, trasy płazów - przy nich

urwane trasy mrówek, w poprzek - drapieżników

(samotna ścieżka lisa, równoległe - wilków),

droga dziecka do szkoły i droga ze szkoły,

i kurs soli idącej przez weselne stoły,

z rąk do rąk. I w tym wszystkim, w plątaninie kresek,

jestem, wierząc, że jesteś i że wiesz, że jestem.

Zresztą - dlaczego „z góry”? Skąd to przekonanie,

że bliscy bliskich żyją stadnie na polanie

niebieskiej, że się w lekkim wietrzyku południa

przechadzają dostojnie, a w środku - jak studnia -

wizjer w chmurach, nad którymi siadają, nogami

majtając, pogryzając źdźbła niebieskiej trawki,

i co rusz pozerkują w dół: na auta, stogi,

kreski i kropki życia, na sploty, rozłogi -

cóż za naiwność! Jesteś raczej bliżej, głębiej:

tym, co jest wodą w wodzie, co jest drzewem w drzewie,

i odpowiedzią deski na pukanie, fletu -

- na oddech, strun - na dotyk. Tropem sarny w śniegu.

SEKSTA

Tutaj, którędy jadę, nie słyszę twojego

zegara: wkoło miasto, wieżowce z suchego

szkła i rozkłady jazdy autobusów. Ale

zaraz dom, chodna klatka wycięta w upale,

potem drzwi z wizytówką (gdzie te dwa nazwiska:

jego - wasze - moje). I wtedy jak kryształ

to dun-dun-dun-dun-dun-dun dun-dun-dun-dun-dun-dun,

Śmieszna rzecz: dziedziczenie. Że przy moim biurku

Tyka i bije zegar jakichś obcych ludzi,

którzy żyli gdzie indziej, kiedy indziej; budzi

się nocami i dzwoni: trzecia, wpół do czwartej,

piąta piętnaście - kiedy śpimy, trzyma wartę

przy przemijaniu; spryciarz, wiedział przy kim stanąć.

Śmieszna rzecz: dziedziczenie. Permanentny chaos.

Twój syn przeglądający książki mojej babci

i mówiący zwrotami moich byłych, żabki


do zasłon po poprzednich lokatorach, zegar

jeszcze po twoim ojcu a wcześniej (tu trzeba

zerknąć na monogramy) jakichś W.L., hrabiach.

Wszystkie spadki, zapisy - co to się wyrabia!

I on. Mam go po tobie. I on, na ostatku,

jest jak rzeczownik „miłość” w kolejnym przypadku,

jest jak czasownik „kochać” w innej koniugacji

(jestem tylko osobą dłuższej recytacji).

NONA

Dun - dun - dun. Bije trzecia. Powietrze jest ciężkie,

zza wyciętej topoli widok na pękniecie

w ścianie przeciwległego domu. A on siedzi

nad pracą, słońce pada na kosmyki z miedzi,

na jego lepszy profil. Widzisz? Czy go widzisz?

Tutaj - na wyciągnięcie dłoni, w tym prześwicie

między krawędzią biurka a światłem na szybie?

Zresztą, może cię więzi regulamin przyjęć,

jakieś godziny wizyt - powiedzmy: te nocne.

Wiadomo, że nie północ, szczękanie pod kocem

z zimna i z przerażenia; wiadomo, żadnego

dzwonienia łańcuchami, krynolin, taniego

efekciarstwa z horrorów. Obecność. I tyle.

Miejsce bez prawa głosu, drugorzędny bilet

na widownię ze sceną dla żywych. Lecz w rzędzie

z fantastycznym widokiem, tu, na wyciągnięcie

dłoni której już nie masz. Siedzi, pisze dalej.

Kiedy na niego patrzysz? W dzień, nocą, nad ranem,

w domu czy na ulicy? Kiedy robi kawę,

podsypia na kanapie, goli się, zabawnie

wydymając policzki? Kiedy się kochamy?

Czy może są granice prywatności, tamy,

jak dawniej, jak za życia? Uśmiech, wzrok układny,

spuszczony, drzwi zamknięte, przemilczane ślady.

NIESZPORY

Skoro jesteś, to zasiądź za stołem, wieczerzaj,

masz miejsce podług tego lśniącego talerza.

Jak mak i grzyby, kompot z suszu, i są ziarna

ze sporyszem, bo czarna ta wieczerza, czarna.

Czarne wino w kieliszki z czarnego kryształu

z czarnej butelki płynie bezgłośnie, pomału.

Czarny mak z czarnym miodem na talerzach czarnych,

a dookoła stołu rozmowy umarłych.

Poznaj tych z przestrzelonym płucem, tych z gruźlicą,

tych co zmarli na serce, tych co na Bóg-wi-co,

tamtą, ściętą przez Niemców w Breslau, i kuzyna

babci, którego wcześnie wzięła szkarlatyna,

wszystkie te blade dzieci, zmarszczone prababki,

wuja-syfilityka i ciotki-wariatki,

i tych całkiem zwyczajnych, co przeszli bez echa,

nie mieli specjalnego szczęścia ani pecha,

rośli, płodzili, marli, cisi jak rośliny -

bo oni też - chcąc nie chcąc - są częścią rodziny.

Siądź z nimi i wieczerzaj. Jesteśmy na wieczność,

trzeba sobie ułożyć naszą współobecność;

siądź z nimi i wieczerzaj, i czekaj - jesteśmy

tu, w sąsiednim pokoju. Przyszłaś tu za wcześnie.

Obok są puste miejsca, dla niego i dla mnie.

I tych, co odziedziczą: tacę, łóżko, wannę.

KOMPLETA

Dreszcz po plecach. Jak zimny cień krawca i nożyc.

Powiedz, czym są te chwile nagłej, ostrej grozy

gdy w pociągu, za stołem, przy zmywaniu garnka,

coś się zaplata w piersi w gęstą siatkę, targa,

kupuje pracowity mięsień? Elementarz

ból po stracie? Jakiś kurs, szkółka niedzielna

cierpień? Z kajecikami w czerwonych okładkach

i karą - gorzkim proszkiem w kapsułce z opłatka?

I czy to wy dajecie na te zapowiedzi,

drodzy umarli krewni, nieżywi sąsiedzi?

Z czułości? Żeby uciec? Żebyśmy nie byli

zaskoczeni, że siostra nie wróci z Antyli,

że lot AE60 z Michigan to pole

rudej spalonej ziemi, obsiane w krąg złomem,

że guz u dziecka nie znaczy nie gulę na głowie,

ale coś, co wyrosło w trzustce i wątrobie

i wypuszcza rozłogi, jak podagryczniki?

Że oparcia nie można mieć w niczym i w nikim?

Czy o tym mówi liścik, który przysyłacie

gdy jesteśmy na wczasach, po wrzącej ceracie

osa tak ślamazarnie wlecze się do jabłka,

a w nas w prześwicie stuka ukryta zapadka

i przez moment widzimy jak będzie wyglądał

świat bez tej dłoni, która podaje nam miód?

Łódź-Leszno-Warszawa, 9 V 2006 - 6 VI 2006

0x01 graphic

PRZYJĘCIE

Agnieszce Kuciak


Stoją u okna strome ciemności,
ciemność przychodzi do okien w gości.

A za ciemnością idą zwierzęta,
żadne bestiarium ich nie spamięta.

Za zwierzętami śmierć biała kroczy,
śmierć sześcioskrzydła, na skrzydłach oczy.

Stają u okien. Patrzą do środka.
Bardzo się zmieni, kto je napotka.

W środku tłum, meble, książki i szklanki,
czyli szkło, drewno, papier i tkanki.

I śmierć, i bestia się rozpromienia,
że się serwuje tyle jedzenia.

Przez miłorzębu patrzą gałązki
na nieświadome niczego kąski.

Ty, jeśli czekasz jakichś morałów,
nie czekaj dłużej. Czasu jest mało.

Bądź dobry. Kochaj. Starzej się z wdziękiem.
Zamki są słabe. Szyby są cienkie.


Budmerice, 5 X 2005

SPIS WIERSZY

Brzytwa okamgnienia

POWIŚLAŃSKA SZKOŁA FORTEPIANOWA CZERNEGO

  1. Sezon grzewczy

  2. Forte. Piano

  3. Koncert życzeń

  4. Możliwości

  5. II sogno

Odwilż

Demilitaryzacja

Ostrość

Zeszyt ćwiczeń

Patrząc na kark cudzego przelotnego

Cudzość

PRZEZ MOST I DALEJ

I

II

III

IV

V

Poddanie Bredy

Owieczki

Romantycy (C. D. Friedrich: Dwaj mężczyźni obserwujący księżyc)

Kolejność

Szerokie okna

Pierwsze 5-8 minut

Foto-film, A. Cechnowski, Łódź, Przejazd 24, tel. 457-23

Andy Warhol, Robert Mapplethorpe, polaroid print, 1973 Robert Mapplethorpe, Self-portrait with Cane Skull, gelatin silver print, 1988

Róża jest różyczką jest pączkiem

Trieste. Tristia

Bayeux. Wyliczanka

Big Splash

ZEGAR, CZYLI MAŁA LITURGIA GODZIN DLA NIEPRAKTYKUJĄCYCH

Jutrznia

Prima

Tercja

Seksta

Nona

Nieszpory

Kompleta

Przyjęcie



Objaśnienia

Karl Czerny (1791-1857), austriacki pianista, kompozytor i nauczyciel muzyki. Autor wielu praktycznych podręczników gry na fortepianie, np. Szkoły biegłości, z których część stosowana jest do dzisiaj.

Grand Tour - objazd po zabytkach i atrakcjach Europy, głównie Francji, Włoch i Niemiec, będący w XVIII i XIX w. stałym elementem wykształcenia młodzieży z wyższych klas, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii.

Justynian II (669-711), ostatni cesarz Bizancjum z dynastii Heraklidów, rządzący w latach 685-695 i 705-711

Sakellarios i logoteta - wysocy urzędnicy bizantyjscy, odpowiednio: minister skarbu i sekretarz cesarski.

Dwaj mężczyźni obserwujący księżyc - obraz Caspara Davida Friedricha (1774-1840) zrealizowany w kilku wersjach (1819, 1834, 1830), przedstawiający prawdopodobnie artystę z przyjacielem, malarzem Augustem Heinrichem.

Andy Warhol (1928-1987), amerykański malarz, fotograf, filmowiec, twórca słynnej „Fabryki”, w której - z armią podkomendnych - produkował dzieła sztuki na potęgę.

Robert Mapplethorpe (1946-1989), jeden z najbardziej znaczących fotografików amerykańskich XX wieku, zmarł w wyniku powikłań wywołanych przez AIDS.

Gertruda Stein (1874-1946), towarzyszka życia Alice B. Toklas. Alice B. Toklas (1877-1967), towarzyszka życia Gertrudy Stein. Pablo Ruiz y Picasso (1881-1973) i Ernest Hemingway (1899-1961), znajomi Gertrudy Stein i Alice B. Toklas.

Tkanina z Bayeux (ok. 1070), przedstawia podbój Anglii przez Wilhelma Zdobywcę, wyhaftowana prawdopodobnie na zamówienie przyrodniego brata króla, Odona, biskupa Kentu.

Neel (Nigellus, Nigel, Niels, Njall) - imię kilku kolejnych baronów i wicehrabiów StSauveur, Contein i Nehou. Wywodzili się ze Skandynawii (od królów Upplandu i Romerick) i dali początek m.in. rodzinom FitzNeel, Neale i de Neel, z których wywodzą się Dehnelowie, Neel I de St. Sauveur - w 1001 roku rozbił flotę króla Ethelreda II Gnuśnego, a potem jego wojska w bitwie pod Val-de-Saire. Neel II de St. Sauveur - w 1047 roku przewodził rebelii przeciwko Wilhelmowi Bastardowi (późniejszemu Wilhelmowi Zdobywcy) i został pokonany w bitwie pod Val-es-Dunes. Utracił tytuł wicehrabiego w bitwie pod Hastings.

Big Splash - teoria (sformułowana w 1975 roku przez Williama K. Hartmanna i Donalda R. Davisa), wg której księżyc powstał w wyniku oderwania fragmentu Protoziemi przez przelatujące ciało niebieskie.

Endlösung - „ostateczne rozwiązanie (kwestii żydowskiej)” ukute przez Adolfa Eichmanna określenie Holokaustu.

Nowe wiersze Jacka Dehnela nawiedza kłopotliwe „pod spodem” i „na zewnątrz”. Wobec zdwojonego naporu, tym bardziej przejmują elegancja formy i biegłość warsztatu. Autor „czuwa nad strukturą, która nić za nicią, / niepowstrzymanie pęka, pruje się zaciekle”. Ironia? Nie, gdy autor czuwa. Wie, co począć z czułością. Czuje pointę, jak nic.

Kuba Mikurda

Jacek Dehnel wykorzystuje tradycję literacką z jej kunsztownością, zadomowieniem w kulturze wysokiej, bagażem toposów i efektów formalnych do uzyskania zupełnie nowych rozwiązań. Nie należy z tego tytułu formułować jakichkolwiek zarzutów, bo jest to poezja na wskroś współczesna. Warto wspomnieć o szczególnej sensualności tych tekstów, o pokrewieństwie słowa i obrazu, o śpiewności frazy. Można wskazać tu wielu dostojnych poprzedników, ale nie jest to bynajmniej konieczne. Poezja Jacka Dehnela wybornie broni się sama.

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dehnel Jacek Brzytwa okamgnienia
o Brzytwie okamgnienia Dehnela
Dehnel Jacek Pochwala Przemijania
Dehnel Jacek Pochwala przemijania

więcej podobnych podstron