Bartłomiej Rychter Ostatni dzień lipca


Bartłomiej Rychter

Ostatni dzień lipca

Fiat iustitia, pereat mundus.
Sprawiedliwości musi się stać zadość, choćby miał zginąć świat.


NIEDZIELA, 30 LIPCA 1944

Warszawa pachniała lipcowym skwarem, świeżo wypastowaną podłogą, nadchodzącym
wieczorem i kwitnącą lawendą. Anna często powtarzała, że to prawdziwy cud: w szóstym roku
okupacji mieszkańcy stolicy zamienili każdy wolny od bruku skrawek ziemi w poletko ziemniaków
lub warzywny inspekt, a tuż pod oknami ich kamienicy, na rogu Długiej i Bielańskiej, niespełna
dwieście metrów od budynku Banku Polskiego ocalał całkiem spory, choć nieco zapuszczony
trawnik, obsiany lawendą, maciejką i nagietkami.

Antoni Chlebowski zamknął oczy i spojrzał na żonę.

Anna stała w otwartym oknie, jasnowłosa, uśmiechnięta. Wokół niej powiewały kołysane
wiatrem firany. Wyglądała jak anioł z rozpostartymi skrzydłami. Gotowa do lotu.

Chlebowski uśmiechnął się, poprawił okulary o grubych szkłach, rozsiadł się wygodniej na
krześle, nogi wyciągnął przed siebie. Nie mógł oderwać oczu od żony, wyglądała tak samo
dziewczęco jak w dniu, kiedy się poznali. Wydawało się, że upływające lata w żaden sposób nie
naruszyły jej urody, że ciężkie okupacyjne zimy, brak opału i niedostatek pożywienia, groza
łapanek, aresztowań, donosów i ulicznych egzekucji przeszły gdzieś obok niezauważone.

Umilkła. Podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki, przez chwilę bawiła się
nożykiem do papieru, końcem ostrza przesuwając równo ułożone akta starych spraw sądowych.

Chlebowski znów uśmiechnął się do żony, przytaknął ruchem głowy. Nie przestawał
przyglądać się jej biodrom opiętym sięgającą kolan spódnicą. Nie chciał jej martwić uwagami, że
kamienica, w której mieściła się jego kancelaria, spłonęła w trzydziestym dziewiątym, że jego
partner, przez którego nie został dopuszczony przez Niemców do wykonywania zawodu adwokata,
Izaak Stock, został wywieziony do obozu w czterdziestym pierwszym, a większość klientów
zginęła w getcie. Nie chciał jej niczym martwić. Chciał tylko na nią patrzeć i słuchać jej głosu.

Ciche pukanie sprawiło, że oderwał wzrok od Anny i spojrzał przez ramię w stronę drzwi.
Postanowił nie reagować, w nadziei, że natręt znajdzie sobie inne mieszkanie, ale pukanie rozległo
się po raz kolejny, tym razem dłuższe i mocniejsze. Chlebowski z westchnieniem podniósł się z
krzesła. Przekręcił klucz i nacisnął klamkę.

W korytarzu, przysłonięta półmrokiem, stała młoda kobieta o gładko zaczesanych do tyłu
włosach, z torebką przewieszoną przez ramię. Otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do
środka.

Kobieta przekroczyła próg mieszkania, rozejrzała się po ścianach, z których zwisały strzępy
tapety, spojrzała na samotnie stojące pośrodku pokoju krzesło i stłuczoną szybę biblioteczki.
Skrzywiła się, wciągnąwszy w płuca zapach stęchlizny i ostrożnie chwytając lepką od brudu
framugę, uchyliła okno. Wyjrzała na zewnątrz, wprost na ciasne i ciemne podwórko. Z otwartego
okna na parterze unosił się zapach duszonej cebuli i starej koniny.

Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary. Był zmęczony. Czuł, że w jednej chwili przybyło
mu dziesięć lat. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał, aby ktokolwiek na niego patrzył.


Spojrzała na przygaszonego mężczyznę o smutnych oczach schowanych za grubymi szkłami
okularów. Wiedziała, że ma nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczony, nieco melancholijny wyraz
twarzy, odwykłe od uśmiechu usta i gładko ogolona, wychudzona twarz sprawiały, że wyglądał,
jakby był o dekadę starszy. Od samego początku, kiedy otrzymała rozkaz nawiązania i utrzymania
kontaktu z Chlebowskim, musiała się nim opiekować: to ona znalazła mu ciche i czyste
mieszkanie, odpowiednie do pracy, którą miał wykonywać. To ona wciągnęła go na listę
pracowników Zakładu Przetwórstwa Warzywnego Loska i Synowie, to ona odbierała jego
wynagrodzenie, opłacała komorne u pani Walerii, kwitowała i realizowała przydział kartek
żywnościowych. Początkowo myślała, że niepraktykujący już adwokat jest zbyt nieporadny, by
samemu odnaleźć się w okupacyjnej rzeczywistości. Po kilku miesiącach odkryła, że Chlebowski
po prostu jest już gdzieś indziej, że jego myśli uciekają daleko, że rzeczywistość zupełnie go nie
interesuje. Nie zwracał uwagi na warunki, w których mieszkał, na chłód czy brak jedzenia, po
prostu siadał w ciemności i spędzał kolejne godziny sam na sam ze swoimi wspomnieniami.

Nie chciała się do tego przyznać, ale miała pewną słabość do tego wysokiego, melancholijnego
mężczyzny, lubiła jego milczące towarzystwo, lubiła patrzeć na jego smukłe, silne dłonie, kiedy
pisał na swojej starej maszynie, lubiła patrzeć na jego mądrą, skupioną twarz i wysokie czoło,
otoczone niedbale zaczesaną falą pszenicznych włosów. Uważała, aby uczucia, jakie żywi do
Chlebowskiego, pozostały tajemnicą dla pani Walerii, choć obawiała się, iż energiczna gospodyni
odkryła już, że jej wizyty w kamienicy na Długiej są zbyt częste, nawet jeśli wynikające z
charakteru jej służby.

Przychodziła co kilka dni. Chlebowski nie mówił zbyt wiele, najchętniej przebywał w swoim
własnym towarzystwie, przez długie godziny potrafił patrzeć w dal, na coś, co tylko on sam potrafił
dostrzec, ale nie stracił nic ze swojej lekkości pióra i precyzji wypowiedzi przedwojennego
adwokata. Jako podoficer rezerwy zaraz po klęsce wrześniowej rozpoczął poszukiwania kontaktu z
tworzącym się ruchem oporu. Udało mu się to po kilku miesiącach, dzięki wstawiennictwu
znajomego z warszawskiej palestry, podobnie jak on sam wykluczonemu z grona praktykujących
adwokatów z powodu przedwojennej współpracy z żydowskimi prawnikami. Poważna wada
wzroku, efekt wybuchu bomby zapalającej zrzuconej na stolicę we wrześniu, wykluczyła
Chlebowskiego z walki zbrojnej, jednak umiejętność swobodnego pisania oraz jasny i przejrzysty
styl uczyniły go przydatnym na innym froncie. Co kilka dni, czasem co kilka tygodni, kobieta
przynosiła mu nowe zadanie: strzępy materiałów do zredagowania w jeden spójny artykuł
poświęcony niemieckim klęskom na froncie wschodnim, sformułowanie odezwy do robotników
kolejowych, czy napisanie felietonu podtrzymującego na duchu ludność okupowanego miasta.
Czasem to on proponował tekst, wręczał go jej, a kiedy znalazł uznanie przełożonych, publikowano
go w „Biuletynie Informacyjnym” bądź w którymś z niemieckojęzycznych tytułów podrzucanych
w miejsca, gdzie bywali żołnierze Wehrmachtu. Odwiedzała go w podchodzącej wilgocią klitce na
tyłach kamienicy przy ulicy Zbożowej, w końcu - mając dość wszechobecnej stęchlizny, którą za
każdym razem długo jeszcze czuła na swoim płaszczu - zdecydowała się znaleźć mu inne lokum.
Przypadek sprawił, że u znajomej gospodyni zwolniło się poddasze, małe pomieszczenie z oknem
wychodzącym na podwórko.

Nie było wielu chętnych na ten pokój. Wszyscy w okolicy pamiętali historię sprzed dwóch lat,
kiedy to na Długiej Niemcy urządzili obławę na Żydów. Pokój na poddaszu zajmował
przedwojenny kupiec tytoniowy, mieszkający pod przybranym nazwiskiem i na fałszywych
papierach, z dwiema córkami i żoną. Żyd, obawiający się obozu i tortur, pozbawił życia obie córki,
wieszając je na sznurze umocowanym pod żyrandolem. Po córkach podciągnął pod sam sufit swoją
żonę, a w końcu sam nałożył na szyję pętlę. Niestety, żyrandol nie wytrzymał jego ciężaru i
mężczyzna runął na podłogę wraz ze sporym kawałkiem tynku, czego śladem była niedokładnie
zaszpachlowana blizna na suficie. Słysząc kroki na schodach, Żyd przywiązał sznur do klamki,
przerzucił go ponad drzwiami i zanim gestapo wdarło się na poddasze, zawisł w wejściu, mając u
stóp zwłoki żony i dwóch córek. Chlebowski nie zastanawiał się długo, po prostu skinął głową i


wzruszył ramionami, jakby sprawa, gdzie będzie mieszkał i pracował, zupełnie go nie dotyczyła.
Odtąd nie musiała wybierać się po teksty na Zbożową, tylko wychodziła na znajomą klatkę
schodową i wspinała się na poddasze.

Irena podeszła do biurka, sięgnęła po dwa arkusze papieru, leżące wśród resztek suchego

chleba i starych egzemplarzy „Kuriera Warszawskiego”. Przebiegła wzrokiem po równych
linijkach maszynopisu. Jak zawsze tekst był zwięzły i zrozumiały, przekazywał ważne treści
językiem przystępnym dla prostego odbiorcy.

Chlebowski drgnął, co nie uszło uwadze Ireny, ale nie dała po sobie poznać, że dostrzegła jego
reakcję. Schowała maszynopis do torebki i odwróciła się w stronę drzwi.

Skinęła głową.

Chlebowski zerwał się z krzesła.

Irena uśmiechnęła się, tym razem w jej oczach malowało się rozbawienie.

Chlebowski złapał ją za rękę.

Westchnęła cicho i skinęła głową.

Skinął głową na potwierdzenie.


Piskliwy dźwięk gwizdka rozniósł się wśród nagich ścian korytarzy, wibrował wysoko pod
sufitem, skutecznie zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Klaus Enkel dopiął pasek, sprawdził
mocowanie ładownicy, chwycił mauzera i szarpiąc się z paskiem hełmu, pobiegł w stronę schodów.
Korytarz rozbrzmiewał pokrzykiwaniami kaprala Borówki i odgłosem ciężkich wojskowych butów.
W ostatnich tygodniach, wraz z przesuwaniem się frontu na zachód, do linii Wisły, pojawiła się
konieczność rozlokowania w Warszawie kolejnych wycofujących się oddziałów. Wszystkie
pracownie i gabinety dawnego gimnazjum, od początku wojny zaadaptowanego na koszary,
przeznaczone były na potrzeby wojska, teraz naprędce sklecone prycze wstawiono nawet do
magazynów. Półpiętro i parter zagracone były starymi sprzętami, które usunięto z zajmowanych
pomieszczeń: drewniany kościotrup z pracowni biologicznej, który ostatnie kilka lat spędził w
magazynie, patrzył pustymi oczodołami na przeskakujących po dwa stopnie żołnierzy, pędzących
przy dźwięku gwizdka w stronę holu.

Starszy strzelec Klaus Enkel dopiął ostatni guzik kurtki, przewiesił mauzera przez ramię i
wybiegł z budynku. Po chwili cała kompania stała w przepisowym dwuszeregu. Sierżanci podzielili
ich na kilkunastoosobowe sekcje dowodzone przez kaprali. Znów zabrzmiały gwizdki i żołnierze
biegiem ruszyli w stronę dawnego boiska szkolnego, teraz pełniącego funkcję placu manewrowego,
gdzie z zapalonymi silnikami stało kilka półciężarówek. Enkel wskoczył do pierwszej z nich,
odwrócił się, wyciągnął rękę i pomógł wdrapać się pod plandekę Frinkowi. Usiedli obok siebie na
wąskiej drewnianej ławce. Kapral Borówka poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca na platformie,
przeszedł do przodu i uderzył dłonią w tył kabiny, dając kierowcy sygnał do odjazdu.

Enkel zerknął ukradkiem na Frinka, ten odwzajemnił spojrzenie przyjaciela. Zrozumieli się bez
słów. To, czego obawiali się najbardziej, stawało się właśnie faktem. Rosjanie. Po raz kolejny.
Cofali się od wielu tygodni, coraz szybciej, coraz mniej składnie, oddawali kolejne linie umocnień,
kolejne miasta i miasteczka, aż dotarli do Warszawy. Wyglądało na to, że tu przyjdzie im stawić
czoła nacierającej z coraz większym impetem Armii Czerwonej. Nocami od strony rzeki słychać
było armatnie wystrzały, nad miastem zupełnie bezkarnie w biały dzień krążyły radzieckie
samoloty rozpoznawcze. Starcie o linię Wisły było nieuniknione.

Stłoczeni w ciężarówce żołnierze w milczeniu czekali na rozwój wydarzeń. W połowie
czterdziestego czwartego, w szóstym roku wojny, roku walk, rozłąki, wschodniego zimna,
głodowych racji żywnościowych, wielokilometrowych przemarszów i frontowych nocy, w
niemieckiej armii nie było już faszystów. Żaden ze zwykłych żołnierzy nie wierzył już w słowa o
historycznym posłannictwie i dziejowej misji zdobywania przestrzeni życiowej należnej narodowi
niemieckiemu. Nie wierzyli w swojego wodza, w swój kraj, w generałów, którzy wysyłali ich pod
ogień rosyjskich dział. Front wschodni wyleczył ich z faszyzmu. Ciężarówka jechała powoli
ulicami, żołnierze patrzyli tępo przed siebie, ze spokojem czekając na to, co będzie. Front wschodni
wyleczył ich również ze strachu. Widzieli wokół siebie tak wiele śmierci, że już żadna śmierć,
własna lub czyjakolwiek, nie robiła na nich wrażenia. Nie było już strachu, był tylko zwierzęcy
instynkt przetrwania.

Enkel z Frinkiem znów wymienili spojrzenia. Mieli szczęście, to jeszcze nie Rosjanie, ale
kolejna akcja pacyfikacyjna prowadzona bardziej dla utrzymania gotowości bojowej Wehrmachtu


niż złamania ducha wyjątkowo niespokojnej w ostatnich dniach polskiej stolicy. Zatrzymywanie
cywili na ulicach Warszawy, nawet pod dowództwem oficera gestapo, było lepsze niż stawianie
czoła nacierającym radzieckim czołgom.

Enkel usłyszał ciche splunięcie, gęsta maź uderzyła w czubek jego buta. Podniósł wzrok. Na
wprost niego siedział Bommel, arogancko uśmiechnięty, rozparty, z szyderstwem w oczach. Enkel
zacisnął dłoń na lufie mauzera, wytrzymał bezczelną minę Bommela.

Bommel nie przestawał się uśmiechać, wysoki, barczysty, o szerokiej, okrągłej twarzy,
wydawał się w wyśmienitym humorze. Trącił łokciem siedzącego obok Kohlera, nachylił się w
jego stronę, powiedział coś cicho. Obaj wybuchnęli śmiechem, przerwanym dopiero karcącym
spojrzeniem Borówki.

Enkel odwrócił wzrok. Spoglądając spod plandeki na ulice, usiłował rozpoznać, gdzie się
znajdują. Był w Warszawie zbyt krótko, by mieć rozeznanie w topografii miasta. Po raz kolejny
sprawdził broń, odbezpieczył zamek, przeładował mauzera.

Ciężarówka zatrzymała się gwałtownie, ktoś odchylił plandekę i zwolnił mocowanie burty.
Enkel zmrużył oczy, oślepiony lipcowym słońcem. Znów rozległy się gwizdki kaprali. Żołnierze
wyskoczyli z ciężarówki.

Dwa samochody zablokowały wylot ulicy, tamując cały ruch. Wystraszony rikszarz odskoczył
od swojego roweru, ukląkł z wysoko uniesionymi ramionami. Żołnierze rozbiegli się na dwie
strony i uformowali regularny szereg. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś uciekał, ale nikt jeszcze nie
zdecydował się na strzał. Idącą chodnikiem parę obskoczyło czterech żołnierzy, jeden z nich zerwał
z dziewczyny żakiet, przeszukał kilkoma gwałtownymi brutalnymi ruchami, odepchnął w tył,
nakazując odejście, a mężczyznę uderzył lufą karabinu w pierś. Kobieta odeszła dwa kroki,
odwróciła się w oczekiwaniu na swojego towarzysza, ale zobaczyła, że mężczyzna jest prowadzony
pod bronią w kierunku ciężarówki. Rzuciła się w stronę żołnierzy, złapała jednego z nich za ramię,
tłumacząc coś gorączkowo. Przeplatała polskie słowa niemieckimi. Żołnierz niecierpliwie strącił jej
dłoń ze swojego ramienia, ale ona nie przestawała prosić. W końcu uderzył ją kolbą karabinu.
Upadła, zaraz spróbowała wstać, chwyciła buty Niemca. Mężczyzna, dotąd spokojny, rzucił się w
jej kierunku, ale kolejny z żołnierzy wbił lufę mauzera w jego brzuch. Ten zgiął się wpół, trzymając
karabin Niemca. Padł strzał. Kobieta zaniosła się krzykiem.

Zza drugiej ciężarówki wyszedł wysoki blondyn w szarym mundurze gestapo. Nie zwalniając
kroku, otworzył przymocowaną do paska kaburę, wyjął pistolet i płynnym ruchem przyłożył go do
głowy płaczącej kobiety. Enkel przymknął oczy. Kolejny wystrzał.

Kapitan Rainer schował dymiący pistolet do kabury, gestem wydał rozkaz do przesunięcia się
szeregu w głąb ulicy. Gdzieś w oddali padły kolejne strzały. Na ulicach wybuchła panika.

Żołnierze, którzy kierowali zatrzymanych mężczyzn w stronę ciężarówek, naciskali spust pod byle
pretekstem, ci z aresztowanych, którzy zachowali resztkę zimnej krwi, kładli się na ziemi, prosząc
o litość. Kobiety krzyczały, rozpaczliwie biegały od jednej strony ulicy do drugiej.

Enkel przełknął ślinę, zacisnął spocone dłonie na karabinie, ruszył do przodu, ramię przy
ramieniu ze swoją sekcją. Pozwolił zapłakanej dziewczynie przebiec obok siebie, wziął na cel
starszego mężczyznę w naciągniętej na czoło czapce, ale zaraz doskoczył do niego inny żołnierz i
dwoma ciosami kolbą powalił go na ziemię.

Enkel szedł dalej, wodząc lufą karabinu za miotającymi się ludźmi. Wymierzył w jasnowłosego
mężczyznę w rozpiętej koszuli.

Mężczyzna, najwyżej dwudziestokilkuletni, zastygł, pochylony, z odrobinę uniesionymi
ramionami. Enkel patrzył prosto w jego rozszerzone strachem, a może podnieceniem, oczy.
Zobaczył coś, jakby błysk nagle podjętej decyzji. Wiedział, że tamten się nie podda, zanim jeszcze
chłopak zerwał się do biegu.


Enkel uniósł karabin do oka, wycelował, usłyszał strzał. Palec zadrżał na spuście. Jasna
czupryna zniknęła gdzieś w tłumie.

Opuścił mauzera i skoczył, wyminął dwóch żołnierzy przeszukujących grupę aresztantów i

wpadł na chodnik. Wyraźnie widział białą, targaną pędem powietrza koszulę jasnowłosego
chłopaka, ktoś strzelał, kule uderzyły o fasadę kamienicy tuż ponad ramieniem. Nagle uciekinier
zniknął w jednej z bram.

Enkel puścił się biegiem w ślad za białą koszulą, przepchnął się przez grupę stłoczonych na
chodniku kobiet, wpadł do bramy. Wprost z zalanej słońcem ulicy trafił w półmrok podwórka.
Gdzieś za plecami został gwar łapanki. Enkel ostrożnie rozejrzał się, przeszedł przez wąskie
podwórko, zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami. Chwycił za klamkę.

Gdzieś z lewej strony usłyszał szybkie kroki. Odwrócił się gwałtownie i podniósł broń.
Pochylony, przebiegł przez podwórko, z plecami tuż przy murze, mierząc prosto w ciemny, wąski
przesmyk między kamienicami.

W półmroku zauważył biel koszuli. Podbiegł, zaczaił się za węgłem budynku.

Mężczyzna stał w otwartych drzwiach, zdyszany, spocony, z jedną nogą już za progiem.
Brakowało mu niespełna pół metra, by ukryć się w mroku starej kamienicy.

Enkel przycisnął kolbę mauzera do ramienia, ustawił muszkę i szczerbinkę, celując w pierś
jasnowłosego mężczyzny.

Z tej odległości nie mógł nie trafić.

Widział wyraźnie, jak mężczyzna ciężko oddycha, ze zmęczenia i strachu, dostrzegł jego

szeroko otwarte oczy i kosmyki zlepionych włosów. Patrzyli na siebie długą chwilę. Jasnowłosy
wyprostował się i powoli, nie odrywając wzroku od oczu mierzącego doń Niemca, zniknął w głębi
korytarza.

Enkel wciąż stał z uniesioną bronią, celując w brudne, odrapane drzwi.

Enkel drgnął, spojrzał za siebie.

Bommel, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym wymierzonym w Enkela,
szedł wolnym krokiem przez podwórko. Na jego ustach znów pojawił się szyderczy uśmiech.
Gdzieś od ulicy rozległ się kolejny wystrzał.

Enkel spróbował się odwrócić, opuścił karabin, ale Bommel syknął ostrzegawczo.

Enkel próbował uspokoić rozbiegane myśli. Stał nieruchomo, wciąż wycelowany w drewniane
drzwi mauzer coraz bardziej mu ciążył. Nie zdołałby się odwrócić, skierować długi, nieporęczny
karabin w Bommela, który z odległości dziesięciu kroków ściąłby go jedną serią w mgnieniu oka.

Enkel drgnął. Bommel spojrzał za siebie.


Enkel odwrócił się. Po drugiej stronie podwórka, z mauzerem wymierzonym w Bommela, stał
Frink. Bommel opuścił automat, poprawił pasek, przesuwając broń na biodro. Patrzył raz na
Enkela, raz na stojącego z wycelowanym karabinem Frinka. Cofnął się. Tyłem ruszył w kierunku
bramy.

Frink trzymał na muszce wycofującego się Bommela, aż tamten zniknął w bramie. Dopiero

wtedy opuścił broń.

Klaus zdjął hełm, przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. Patrzył, jak Frink spokojnie
przewiesza pasek karabinu przez ramię, poprawia ładownicę i idzie w kierunku ulicy. Zawsze
imponował mu jego spokój. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nawet kiedy się poznali, na przedpolu
linii obronnej ich dywizji, gdzie na zwiad wysłał ich pułkownik Gossler. Szli w sześciu, tyralierą,
przez zorane pociskami pole, kiedy na nocnym niebie pojawił się niespodziewany ognik. Biały
punkt szybko nabierający wysokości, który w pewnym momencie zastygł wśród gwiazd, rozbłysnął
i jaskrawą wstęgą leniwie opadał ku ziemi, rozświetlając przedpole niemieckiej obrony. Radziecka
rakietnica. Zwiadowcy spojrzeli po sobie, zobaczyli swoje wykrzywione przerażeniem twarze, ale
zanim jeszcze upadli w błoto, usłyszeli przeraźliwy gwizd. Organy Stalina. Ogniste włócznie całą
chmarą wyfrunęły zza pozycji Rosjan, przemknęły po nocnym niebie w stronę niemieckich
stanowisk ogniowych. Zrobiło się jasno jak w dzień. Podmuch ognia zwalił ich z nóg. Oślepiony
Enkel leżał i krzyczał z przerażenia, ale nie słyszał swojego głosu, powietrze wibrowało
straszliwym gwizdem wystrzeliwanych pocisków. Radzieckie katiusze raz za razem wypluwały
kolejne fale rakiet. Enkel podniósł się z ziemi, chciał biec gdzieś przed siebie, byle dalej od morza
ognia i przeraźliwego gwizdu, ale ktoś powalił go z powrotem w błoto, chwycił za pas i wciągnął w
wypełnioną wodą rozpadlinę. Ktoś objął go mocno, przytrzymał, otulił ramionami. Wokół płonął
cały świat, a oni dwaj leżeli w błotnistej mazi, szukając ocalenia. Świt zastał ich wtulonych w
siebie, pośrodku pustyni popiołów.

Enkel spojrzał na przyjaciela.

Na ulicy żołnierze spędzili grupkę młodych mężczyzn pod ścianę kamienicy. Kapitan Rainer
powoli przechadzał się wzdłuż szeregu jeńców, wpatrując się w wykrzywione strachem twarze. W
końcu zatrzymał się i wydał rozkaz do przegonienia Polaków na drugą stronę ulicy, gdzie na
włączonym silniku stała ciężarówka przystosowana do przewozu więźniów.

Frink prychnął rozbawiony. Wsadził papierosa w usta i głęboko się zaciągnął.


nie oddadzą miasta bez walki, że z jego ulic i murów zrobią bunkier, w którym będą bronić się
przed Iwanem. Te domy i ci ludzie będą naszą tarczą przed radzieckimi pociskami.

Chudy, o pociągłej twarzy i wyłupiastych rybich oczach, Stedke był kompletnym

przeciwieństwem Borówki: porywczy i brutalny, brak doświadczenia bojowego nadrabiał
krzykliwością i perfekcyjną znajomością regulaminów i instrukcji. Oddany sprawie narodowego
socjalizmu, nie tracił wiary w końcowe zwycięstwo Rzeszy nawet w obliczu kolejnych porażek
niemieckiej armii i załamania się linii obrony na Bugu.

Stedke przemaszerował sprężystym krokiem przed szeregiem żołnierzy. Zaczekał, aż kapitan
Rainer ruchem głowy da mu znak, po czym zarządził powrót do samochodów.

W koszarach czekały na nich papierosy i podwójne racje żywnościowe, a sierżanci
zorganizowali sobie nie wiadomo skąd wódkę. Widać było, że w obliczu stojącego na linii Wisły
radzieckiego frontu dowództwo starało się podnieść ducha bojowego. Kuchnia wydała solidne
porcje gulaszu z kluskami, chleb, podejrzanie pachnące konfitury i skondensowane mleko w
puszkach.

Po kolacji, kiedy Enkel siedział już na łóżku, odwijając ze stóp onuce, w drzwiach sali pojawił
się kapral Borówka. Kilkanaście par oczu spojrzało na niego.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. W ciągu ostatniego tygodnia niemal co wieczór przerzucano ich na
ufortyfikowane pozycje nad rzeką, gdzie wzmacniali skład osobowy 73. Dywizji Piechoty generała
von Sauckena, do świtu słuchając huku radzieckiej artylerii. Tym razem wyglądało na to, że
nadchodzącą noc spędzą w łóżkach.

Frink wstał, wciągnął na siebie kurtkę, zapiął pas. Nie wyglądał na zaskoczonego. Wymijając
w drzwiach kaprala, odwrócił się i spojrzał na przyjaciela. Uśmiechnął się.

PONIEDZIAŁEK, 31 LIPCA 1944

Minęła dwunasta i większość stolików w kawiarni „Ewa” była jeszcze pusta. Kelnerka,
szczupła kobieta o wysoko upiętych blond włosach, dokładnie wycierała świeżo umyte filiżanki,
para stałych klientów, emerytów, od lat rozgrywających niekończące się partie domina w kącie
niewielkiej salki, rozkładała właśnie swoje kostki, a siedzący przy oknie mężczyzna z wąsikiem
czule gładził dłoń swojej towarzyszki. Na pierwszy rzut oka wyglądali na zakochanych, którzy nie
bacząc na okupacyjną rzeczywistość, znaleźli chwilę wspólnego szczęścia przy kawiarnianym
stoliku. Mężczyzna wydawał się typowym przedwojennym inteligentem, bez konkretnego zawodu i
smykałki do handlu, w przyciasnej marynarce i niepasujących do niej spodniach, na nogach miał
drewniaki oklejone filcem. Dziewczyna, w nieforemnej sukience, najprawdopodobniej uszytej z
przerobionych spodni ojca lub brata, trzymała pod stolikiem płócienny plecak, jak każda
warszawianka zawsze gotowa do zakupów, w razie gdyby na pobliskim targu pojawiły się tanie
ziemniaki wykradzione z niemieckiego transportu bądź kapusta po niższej niż zwykle cenie. Oboje
byli pogrążeni w rozmowie, jednak mężczyzna, wciąż pieszcząc dłoń towarzyszki, nie odrywał
wzroku od bramy po drugiej strony ulicy, a dziewczyna zagryzała dolną wargę, zerkając na
zawieszony na ścianie zegar.

Irena cofnęła dłoń.

Czarny skinął głową.


Czarny zawahał się.

Chlebowski chodził wzdłuż piętrowej kamienicy przy Ceglanej, zaczynał od sklepu
papierniczego, mijał szeroką bramę, wiodącą na podwórko, dochodził do zakładu krawieckiego i
tam zawracał, jeszcze raz pokonując wytyczoną trasę. Z kapeluszem zsuniętym na tył głowy,
poluzowanym krawatem i z egzemplarzem „Kuriera” pod pachą wyglądał na urzędnika, który
właśnie skończył pracę i pod oknami kamienicy czeka na przyjaciela, z którym zamierza wypić
piwo lub dwa, zanim obaj nie wrócą do swoich domów i żon. Szedł powoli, pozornie bez celu, co
jakiś czas wachlował się „Kurierem”, uważnie obserwując to, co działo się w głębi ulicy. Znów
przemaszerował przed bramą, zatrzymał się i spojrzał wyżej, na okna budynku po drugiej stronie
Ceglanej. Zmrużył oczy, wpatrując się z wysiłkiem w człowieka czytającego gazetę na jednym z
balkonów. Mężczyzna siedział wygodnie oparty o ścianę, trzymając przed sobą rozpostartą płachtę
na znak, że wszystko jest w porządku.

Minął młodą kobietę sprzedającą prosto z ręki stare koszule i używaną bieliznę. Przeszedł obok
zakładu szewskiego, szewc siedział na krześle wystawionym na chodnik, pilnując ustawionych pod
ścianą kamienicy męskich drewniaków obszytych filcem i ich kobiecych odpowiedników,
obłożonych pilśnią z podartych kapeluszy, ze zdobieniami z gwoździ i wstążeczek, oraz
drewnianych sandaletek dla mniej zamożnych klientek i kapców z wełny i skóry. Zdziwił się, gdy
minęła go riksza wioząca mężczyznę schowanego za gazetą. W czerwcu dowództwo SS na okręg
warszawski zakazało używania riksz do wożenia ludzi, konfiskując wytwarzane domowym
sposobem pojazdy. Niemcy pozwalali działać tylko tym, którzy przewozili pakunki.


Od strony Ciepłej wyszło dwóch gazeciarzy, chłopcy z łobuzersko naciągniętymi na oczy
kaszkietami rozdawali gazety, nie pobierając za nie opłaty. Powoli szli Ceglaną, a tłumek
zainteresowanych bezpłatną prasą warszawian gęstniał wokół nich z każdą chwilą. Chlebowski
zmrużył oczy. Nie wierzył w to, co widział. Wydawało mu się, że na dziecięcych ramionach
dostrzega biało-czerwone opaski. To nie mogła być prawda. Spojrzał na balkon, upewniając się, że
obserwator nie daje żadnych niepokojących znaków, szybkim krokiem podszedł do gazeciarzy.
Rzeczywiście, obaj nosili opaski w kolorach polskiej flagi.

Gazeciarz uśmiechnął się zawadiacko.

Chlebowski zerwał z ramienia chłopca opaskę, drugi z gazeciarzy odskoczył poza zasięg jego
ramion.

Chlebowski poprawił marynarkę, uspokoił oddech. Skupił uwagę na tym, co działo się wokół
niego. Uśmiechnął się do mijającej go dziewczyny, uprzejmie dotknął palcem ronda kapelusza,
wolnym krokiem dotarł do kolejnej latarni, przystanął, podwinął rękaw koszuli, udając, że
sprawdza czas. Odwrócił się na pięcie, spacerowym krokiem ruszył dalej. Spojrzał w górę.
Mężczyzna na balkonie złożył gazetę i wstał. Coś było nie tak. Chlebowski zacisnął pięści i znów
zmrużył oczy, zmuszając wzrok do większego wysiłku, ale wylot ulicy wciąż spowijała mgła.
Ludzkie sylwetki były niewyraźne, widział ledwie ich zarysy, twarze pozostawały rozmazane.
Człowiek, który wzbudził jego podejrzenie, z bliska okazał się kolejarzem wracającym z pracy z
ciężką torbą przewieszoną przez ramię. Raz jeszcze spojrzał w górę. Obserwator na balkonie wciąż
stał oparty o barierkę. Gdzieś czaiło się zagrożenie.

Zza rogu wyszedł oficer Wehrmachtu, szedł powoli, uważnie rozglądając się dokoła.
Chlebowski zamarł, zatrzymał się na moment, przełknął ślinę i ruszył przed siebie, kontynuując
swój spacer. Kiedy Niemiec zbliżył się na tyle, że mógł już dojrzeć rysy jego twarzy, przystanął,
ukłonił się i ustąpił mu miejsca na chodniku. Oficer odwzajemnił spojrzenie, ale nie odpowiedział
na powitanie. Bez słowa minął Chlebowskiego i poszedł dalej, po czym skręcił w Żelazną. Antoni
odetchnął i dyskretnie starł ze skroni kropelkę potu. Spojrzał na balkon. Mężczyzna znów czytał
gazetę.

Zdawał sobie sprawę, że wyznaczono mu miejsce pośrodku kilku rozstawionych po obu
stronach ulicy obserwatorów. Zanim ktokolwiek mógł zbliżyć się do niego, obojętnie, czy od
Żelaznej, czy od Cieplej, musiał minąć jednego z ludzi Czarnego. Wiedział, że w pierwszej chwili
Czarny chciał odesłać go do domu, że dowódca komórki, z którą współpracowała Irena, uznał, że
wada wzroku uniemożliwia mu walkę z bronią w ręku. Postawili go w miejscu, które nie miało


żadnego znaczenia, nikt nawet nie zwracał na niego uwagi. Chciał walczyć, chciał się do czegoś
przydać, chciał czegoś więcej niż pisanie patriotycznych felietonów. Sądził, że kiedy będzie na
ulicy, kiedy znajdzie się w samym środku prawdziwej akcji, poczuje dumę. Jedynym, co czuł, było
upokorzenie.

Oparł się o latarnię, poprawił kapelusz, rozłożył gazetę. Przeleciał wzrokiem po nagłówkach
artykułów, dyskretnie sprawdził godzinę. Do końca pracy radiostacji pozostało jeszcze dwadzieścia
minut. Złożył gazetę i znów wolnym krokiem ruszył swoją trasą. Doszedł do zakładu krawieckiego,
spojrzał na stojące w witrynie drewniane manekiny obleczone różnokolorowymi sukienkami,
najwyraźniej uszytymi z kilku innych, zbyt zniszczonych, by je wystawić do sprzedaży
pojedynczo. Zakład przypomniał mu ten, do którego przed wojną chodził ze swoją żoną. Zwykle
witał się z krawcem, a następnie siadał z gazetą pod ścianą, podczas gdy Anna znikała w
przebieralni i całe kwadranse spędzała na mierzeniu sukien i wybieraniu materiałów z katalogów
podsuwanych przez asystentkę. Pamiętał doskonale, jak wielką radość sprawiały Annie te wizyty.
Szczególnie cieszyła się z ostatniej przymiarki sukni wieczorowej, w której miała wystąpić na Balu
Adwokata. To było w trzydziestym ósmym. Po raz pierwszy szła na bal jako żona młodego
prawnika, dumna ze swojego męża, który dopiero co został wspólnikiem w kancelarii, ale z
miesiąca na miesiąc zdobywał coraz większe uznanie i coraz lepszych klientów. Promieniała ze
szczęścia, wdzięcząc się przed lustrem w zielonej sukni ze sznurem pereł na szyi...

Chlebowski zmrużył oczy, skupiając wzrok na obrazie odbitym w witrynie. Odwrócił się.
Mężczyzna, który zwrócił jego uwagę, właśnie przechodził na drugą stronę ulicy. Widział go słabo:
ledwie rozmazaną sylwetkę na tle równie niewyraźnych przechodniów.

Sam nie wiedział, dlaczego skoncentrował się właśnie na nim. Mężczyzna szedł powoli, nie
kluczył, nie przystawał, nie rozglądał się na boki. Antoni zadarł głowę. Obserwator na balkonie
spokojnie czytał gazetę. Nikt z członków obstawy nie sygnalizował niczego podejrzanego.

Mężczyzna przeszedł przez ulicę i powoli zbliżał się chodnikiem do Chlebowskiego. Ten
widział już zarys jego sylwetki, nakrycie głowy i postawiony kołnierz marynarki. Po kolejnych
kilku krokach tamtego zauważył, że to, co w pierwszej chwili wziął za kołnierz, było bandażem
owijającym szczękę mężczyzny. A więc to o to chodzi. Z daleka owinięta opatrunkiem głowa
przechodnia wydala mu się podejrzana. Uśmiechnął się w duchu i minął mężczyznę, który być
może niedawno doznał urazu głowy bądź z zapaleniem zęba szedł na wizytę do dentysty. Antoni
przystanął, odetchnął głęboko i odwrócił się.

Opatrunek był brudny.

To nic wielkiego, myślał, idąc kilka kroków z tyłu. Może po prostu ktoś dotknął brudną dłonią
opatrunku, zostawiając na bandażu ciemny ślad. Ślad, który przypominał smar. Do końca
nadawania pozostało niespełna pięć minut.

Mężczyzna dalej szedł przed siebie, nie za szybko, ale też niezbyt wolno, nie rozglądając się.
Chlebowski postanowił, że odprowadzi nieznajomego do najbliższego skrzyżowania, a potem
zawróci w stronę bramy. W pewnym momencie mężczyzna pochylił głowę i uniósł ramię, sięgając
dłonią w stronę opatrunku.

Antoni modlił się w duchu, aby tamten po prostu poprawił bandaż i dalej szedł w swoją stronę,
ale palce mężczyzny zatrzymały się na wysokości ucha.

Chlebowski rzucił się do przodu, niby przez nieuwagę trącił mężczyznę ramieniem i zaszedł
mu drogę.

- Dzień dobry, panie Wiśniewski - przywitał się głośno, łapiąc palcami dłoń nieznajomego.
Uchylił kapelusza przesadnie uprzejmym gestem, uśmiechnął się szeroko, jakby właśnie spotkał
kogoś, kogo widok sprawił mu wielką przyjemność. - Co też się panu stało? Jakiś wypadek? Mam
nadzieję, że to nic poważnego?

Tamten spróbował go wyminąć, burknął coś pod nosem, spróbował wyrwać dłoń z uścisku, ale
Antoni nie dawał za wygraną.


Chlebowski chciał powiedzieć coś jeszcze, ale poczuł, że zaschło mu w ustach. Nie mógł nie
rozpoznać twardego, obcego akcentu, nie mógł nie zauważyć pod bandażem obłego kształtu
słuchawek.

Zza rogu Żelaznej wyjechała furgonetka, na dachu, ponad kabiną kierowcy, miarowo poruszała
się antena nasłuchująca sygnałów radiowych. Zza furgonetki wyłoniły się dwa motocykle z
koszami, na których umocowano pistolety maszynowe. Jeden z motocyklistów przyspieszył,
wyrwał do przodu, wyminął wlokącego się ulicą rikszarza i zatrzymał się, wjechawszy na chodnik
tuż obok Chlebowskiego.

Antoni puścił dłoń wywiadowcy, cofnął się, unosząc dłonie w geście przeprosin.

Niemcy wymienili wściekłe spojrzenia.

Wywiadowca z odrazą spojrzał na niedowidzącego przechodnia, który przeszkodził mu w

akcji.

Chlebowski, nie przestając na przemian przepraszać i prosić o wybaczenie, cofał się krok za
krokiem, aż dotknął plecami ściany. Dopiero wtedy obrócił się na pięcie i niemal biegiem ruszył
ulicą. Zatrzymał się dopiero za następnym skrzyżowaniem, wszedł w pierwszą napotkaną bramę,
zdjął mokry od potu kapelusz i długą chwilę łapał oddech.

Wśród wysokich korytarzy dawnego gimnazjum rozniósł się przeciągły gwizd. Klaus Enkel w
jednej chwili wybudził się z płytkiego, nerwowego snu, otworzył oczy i niemal natychmiast
wyskoczył z twardego wąskiego łóżka. Założył kalesony i koszulę, szybkim ruchem wygładził
poduszkę, poprawił koc, naciągając materiał równo z krawędzią łóżka. Najdrobniejsze
niedociągnięcie oznaczać mogło dodatkową służbę wartowniczą, zmniejszenie racji żywnościowej
lub pozbawienie papierosów. Enkel ponownie poprawił koc i razem z resztą sekcji, z którą dzielił
przerobioną na koszary pracownię geograficzną, ruszył na korytarz, w stronę łazienek. Drogę
zagrodził mu kapral Borówka.

Podczas gdy reszta kompanii tłoczyła się pod prysznicami, Enkel zbiegł schodami na parter i
wyszedł z budynku. Minął wartowników, przeciął wysypany żwirem dziedziniec i skręcił w stronę
garaży i magazynów. W miarę jak kolejne pułki wycofywały się do Warszawy pod naporem frontu
białoruskiego, niemieckie dowództwo adaptowało na potrzeby wojska kolejne budynki. Ich
kompania zajmowała dawne gimnazjum męskie, szkolny skład opału i salę gimnastyczną
przerobiono na magazyny, służbowe mieszkania dla nauczycieli zajęli wyżsi oficerowie.

Enkel minął szereg ciężarówek i wyszedł wprost na wejście do prowizorycznych magazynów.
Coś było nie tak. Zwykle składu pilnowało dwóch ludzi, teraz przy drzwiach czekało sześciu
wartowników i nieznajomy sierżant.


Wartownicy rozsunęli się i Enkel wszedł do ciemnego magazynu. W półmroku widział tylko

zarysy wielkich drewnianych skrzyń. Z prawej strony dostrzegł padający na ścianę słaby blask,
jakby ktoś stojący pośród skrzyń posługiwał się latarką lub lampą. Przecisnął się między
kartonami, których zawartości nie był w stanie rozpoznać.

Enkel wszedł w krąg światła rzucanego przez stojącą na skrzyni lampę. Sierżant Stedke czekał
na niego w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na piersi ryngraf żandarmerii
polowej. Drugi, w cywilnej marynarce, stał nieco z boku, kryjąc się w cieniu. Enkel zbliżył się i
zasalutował, kiedy jego wzrok przykuł kształt widoczny w głębi pomieszczenia. Coś wisiało
przywiązane do belki przy suficie. Zmrużył oczy.

Klaus spojrzał na wykrzywioną ze złości twarz sierżanta.

Mężczyzna w cywilnej marynarce stanął w kręgu światła, podszedł do Enkela i beznamiętnym

wzrokiem spojrzał mu w twarz.

Enkel powoli zbliżył się do wiszącego pod sufitem kształtu. Dopiero teraz mógł dostrzec, że to,
co w pierwszej chwili wziął za pakunek, było ludzkim ciałem, powoli obracającym się wokół
własnej osi. Delikatnie ujął zwłoki poniżej kolan, ostrożnie, jakby bał się sprawić zmarłemu
przykrość, obrócił go twarzą do siebie. Zadarł głowę do góry.

Pod belką, z szyją okręconą plecioną linką, wisiał Frink. Enkel gwałtownie odskoczył do tyłu.

Enkel nie był w stanie odwrócić wzroku od twarzy przyjaciela. Szeroko otwarte oczy
wpatrywały się gdzieś w ciemność, przez wpółotwarte usta wystawał gruby język. Enkel poczuł, że
zaraz zwymiotuje. Chciał uciekać. Wybiec z tego śmierdzącego smarem magazynu, byle dalej od
niemożliwie spokojnego głosu kapitana policji, byle dalej od przekleństw sierżanta Stedkego i
widoku nabrzmiałej twarzy mężczyzny, który był jego ostatnim przyjacielem na tej ziemi. Enkel
wielokrotnie widział trupy, widział młode dziewczęta przecięte na pół serią z cekaemu, widział
brzuchy rozerwane bagnetem, widział efekt wybuchu granatu w ciasnym zatłoczonym okopie.

Teraz jednak wpatrywał się w martwą twarz przyjaciela i czuł, że dłużej tego widoku nie zniesie.

Enkel skinął głową.


Stedke mruknął coś pod nosem, przystawił do skrzyni mniejsze pudło, usiadł i zabrał się do
uzupełniania protokołu.

Enkel przymknął oczy. To nie będzie trwało wiecznie. Nie każą mu przecież patrzeć na wiszące
ciało w nieskończoność. Będzie koncentrował się na oddychaniu, pomyśli o czymś miłym, o
czymś, co jest daleko stąd, daleko od linii frontu i tego przeklętego miasta, aż ten koszmar wreszcie
się skończy i będzie mógł wyjść z magazynu.

Enkel drgnął.

Enkel zaczerpnął powietrza i rozejrzał się. Machinalnie, jakby odwlekając moment, w którym
będzie musiał dotknąć ciała, przesunął drewnianą skrzynię. Poprosił sierżanta żandarmerii o nóż,
ukląkł na wieku. Przez chwilę na wysokości jego wzroku przesuwała się klamra u paska wisielca:
Bóg jest z nami. Enkel przymknął oczy i zwalczył odruch wymiotny. Dziękował opatrzności, że
niczego jeszcze tego ranka nie jadł. Wyprostował się i stanął twarzą w twarz z Frinkiem, wesołym,
czasem szalonym Frinkiem, który nigdy nie tracił dobrego humoru i nadziei, że wszystko się jakoś
ułoży, że nieprzyjacielskie natarcie uderzy w sąsiednie pozycje, że w czasie ich warty na
wysuniętym przyczółku radziecka artyleria akurat zrobi sobie przerwę w ostrzale, że bezimienne
ukraińskie miasteczko, które przyjdzie im zająć, nie będzie bronione przez wroga. Bezczelny,
wiecznie uśmiechnięty Frink. Blady, z zastygłymi oczyma i strużką śliny wypływającą z ust.

Horst powoli chodził wokół wiszącego ciała, obserwował starania Enkela, który usiłować
przeciąć linkę, i jednocześnie dyktował sierżantowi treść protokołu.

Enkel, ostrożnie trzymając się ramienia martwego Frinka, przeciął w końcu linkę i ciało
wisielca upadło na ziemię, a on sam niemal stracił równowagę. Zeskoczył ze skrzyni i spojrzał
pytająco na kapitana Horsta, chcąc jak najszybciej opuścić magazyn. Bał się, że jeszcze minuta
spędzona nad ciałem przyjaciela, a zupełnie się załamie.

Klaus Enkel ukląkł przy zwłokach, starając się nie patrzeć na nieruchomą, stężałą twarz Frinka,
i odpinał kolejne guziki koszuli przyjaciela. Miał nadzieję, że w półmroku nikt nie dostrzeże łez
spływających mu po twarzy. Z kieszeni na piersi zmarłego wypadł papieros. Enkel odruchowo
sięgnął po niego i schował do kieszeni.


Kapitan Horst przesunął lampę, pochylił się nad arkuszem papieru, szybko przeczytał treść
protokołu i złożył swój podpis. Wyprostował się, schował pióro do wewnętrznej kieszeni
marynarki.

Enkel zagryzł wargę do krwi.

Enkel podszedł do skrzyni, wziął od sierżanta ołówek, podpisał się pod protokołem, stuknął
obcasami i skierował się do wyj ścia.

Zgodnie z planem niecałą godzinę po zakończeniu nadawania rozpoczęto akcję przenoszenia
radiostacji. Aparat typu A1 ważył około dziesięciu kilogramów i mieścił się w większej walizie.
Radiostacja pobierała duże ilości energii, co powodowało częste przegrzewanie się transformatora,
dlatego zawsze potrzebny był jeden zapasowy. Całość sprzętu podzielili na trzy części i rozmieścili
w pakunkach, które nie wzbudzały podejrzeń na ulicy. Chlebowski, który o wyznaczonej godzinie
zapukał do mieszkania na poddaszu, wszedł do pozbawionego światła przedpokoju i odebrał z rąk
ciemnowłosej dziewczyny pękatą aktówkę, w której mieściły się części aparatu radiostacji. Nigdy
wcześniej nie widział tej dziewczyny, lecz podejrzewał, że była to radiotelegrafistka. Bez słowa
odebrał aktówkę i wyszedł na ulicę. Było późne popołudnie, ale upał jeszcze nie zelżał.

Chlebowski odpiął guzik koszuli i z miną urzędnika wracającego po pracy do domu ruszył ustaloną
trasą. Mógł nie nadawać się na obserwatora, ale jego nieporadny wygląd, nieco przygarbiona
sylwetka i grube okulary nie wzbudzały podejrzeń. Wiedział, że kilkanaście metrów za nim porusza
się jego obstawa. Przez nikogo nie niepokojony, po czterdziestu minutach znalazł się na ciasnym
wybrukowanym podwórku na tyłach trzypiętrowej kamienicy przy Hożej. Zgodnie z instrukcją
skręcił w stronę oficyny pełniącej funkcje stróżówki. Zapukał trzy razy.

W pomieszczeniu panował półmrok, przez zabite deskami okna nie wpadał najmniejszy
promień światła, tylko zawieszona na ścianie karbidowa lampa rzucała blask na twarze siedzących
przy stole. Antoni rozpoznał Czarnego i Irenę, oprócz nich w pomieszczeniu czekało jeszcze dwóch
mężczyzn. Jeden z nich na widok Chlebowskiego uśmiechnął się złośliwie.

Rzeczywiście, po niespełna trzydziestu minutach rozległo się trzykrotne pukanie i do stróżówki
wślizgnęła się jasnowłosa dziewczyna, która swoją część aparatu przyniosła w skórzanym plecaku.
Czarny skinął głową i spojrzał na zegarek. Czekali już tylko na ostatniego kuriera.


Antoni siedział pod ścianą, co jakiś czas ukradkiem spoglądał na Irenę. Ta w końcu
odpowiedziała na jego spojrzenie i uspokajająco skinęła głową. Wiedział, że łączniczka już słyszała
o incydencie z niemieckim wywiadowcą, i miał nadzieję, że rozumiała, iż zrobił to, co było
konieczne.

Minęło pół godziny, później kolejne, ale trzeci kurier wciąż nie pojawił się w wyznaczonym
miejscu. Czarny coraz częściej zerkał na zegarek.

Ktoś trzykrotnie zastukał w drzwi. Irena niemal poderwała się z miejsca, ale w progu stał
mężczyzna z czapką głęboko naciągniętą na oczy. Przybysz wszedł do środka i zdjął nakrycie
głowy, odsłaniając rudą czuprynę. Chlebowski natychmiast wstał, podszedł do drzwi, odwrócił
głowę, starając się nie patrzeć na rudowłosego. Położył dłoń na klamce.

Chlebowski zatrzasnął za sobą drzwi, przeciął podwórko i wszedł w bramę. Dopiero tam się

zatrzymał. Usłyszał, że ktoś za nim idzie.

Mijający bramę przechodzień zwolnił, spojrzał w głąb ciemnego korytarza na dwóch
szamoczących się mężczyzn. Czarny puścił Chlebowskiego, ale kiedy znów na ulicy zrobiło się
pusto, popchnął go w stronę podwórka. Nie wrócili jednak do oficyny, tylko weszli na ciemną
klatkę schodową.

Czarny odwrócił się. Ktoś biegł przez podwórko. Konspirator sięgnął pod marynarkę, ale w
drzwiach pojawiła się Irena.

Czarny uśmiechnął się z ulgą.


Irena wbiegła na schody, Czarny przeszedł przez podwórko, upewniając się, czy obstawa
lokalu zajęła swoje pozycje. Chlebowski wrócił do pustej już stróżówki. Usiadł na krześle pod
ścianą. Czuł, że Czarny mu nie ufa, że dowódca naprawdę żałuje swojej zgody na jego udział w
przenoszeniu radiostacji. Wiedział, że zrobił wszystko jak należy, ale nie spodziewał się, aby
Czarny kiedykolwiek zlecił mu coś więcej niż napisanie kolejnego tekstu. Nie pozwolił mu nawet
przejść z resztą oddziału do kamienicy, nakazując czekać w mieszkaniu stróża. Spojrzał na zegarek.
Skoro Czarny nie chciał go w swoim oddziale, postanowił wracać do domu. Wstał i otworzył
drzwi.

Przeszedł przez podwórko. Kamienice otaczające ciasny wybrukowany plac wyglądały na
uśpione. Gdzieś z oddali dobiegło echo przejeżdżającego tramwaju. Odetchnął głęboko rześkim
wieczornym powietrzem i ruszył w kierunku bramy.

Nie miał szans dotrzeć do swojego mieszkania przed godziną policyjną, ale w ostatnich
tygodniach niemiecka aktywność po dwudziestej znacznie zmalała. Cała Warszawa czekała na to,
co miało nastąpić, i hitlerowcy obawiali się patrolować miasto wieczorami.

Postawił kołnierz marynarki, wsunął ręce w kieszenie i ruszył do bramy. Gdzieś w górze,
całkiem blisko, coś zatrzepotało, może jakiś ogłupiały ptak zagubił się w szczelnym kordonie
zacienionych kamienic. Chlebowski zatrzymał się i zadarł głowę, na tle nieba dostrzegł rozpostarty
czarny kształt, zbyt wielki jak na gołębia. Usłyszał cichy jęk i coś miękko, z nieprzyjemnym
mlaśnięciem, uderzyło o bruk tuż pod jego stopami. Odskoczył do tyłu. Zamarł przerażony, po
chwili podszedł bliżej i pochylił się.

U jego stóp na bruku leżała kobieta. Nienaturalnie odchylona do tyłu głowa próbowała
odwrócić się w jego stronę, widział jej przerażone, rozbiegane spojrzenie i szeroko otwarte usta,
łapczywie łapiące powietrze. Jedno ramię leżało odgięte za plecami, układając się tak, jak nie
pozwalają ludzkie stawy, drugie niemal sięgało butów Chlebowskiego, rozcapierzone palce jak
oszalałe drapały bruk. Stopy kobiety drżały, unosząc się nieco nad ziemią.

Chlebowski padł na kolana, dotknął twarzy kobiety, jej palce chwyciły jego dłoń.

Teraz ją rozpoznał. Ciemnowłosa, która wręczyła mu aktówkę z częściami radiostacji. Zosia.
Radiotel egrafi stka.

Usłyszał, jak za jego plecami ktoś biegnie przez podwórko.

Odwrócił głowę. Tuż za nim stała Irena.

Irena kucnęła obok niego, pochyliła się nad ranną, która drżała coraz bardziej. Zosia umierała,
w pełni zdając sobie z tego sprawę. Patrzyła oszalałym wzrokiem raz na Chlebowskiego, raz na
Irenę, prosząc spojrzeniem o pomoc.

Z jej ust wydobywał się narastający jęk.

Irena zerwała się z miejsca i pobiegła do klatki schodowej. Chlebowski spróbował uwolnić
swoją dłoń, ale palce Zosi zaciskały się coraz mocniej, jakby ręka, którą ściskały, była jedynym
elementem utrzymującym ją przy życiu. Usta rannej drżały coraz bardziej, jęk przeszedł w
wibrujące, tłumione zawodzenie. Chlebowski pochylił się, oparł wolną dłoń o nagrzany bruk,
przysunął ucho do ust radiotelegrafistki. Kobieta chciała coś powiedzieć.


Zosia drżała, ze wszystkich sił próbując coś powiedzieć. Chlebowski zamknął oczy i skupił się
na dźwiękach dochodzących z unoszącej się w panicznym oddechu piersi. W końcu zrozumiał.

Z kamienicy wybiegło dwóch mężczyzn. Po chwili nad ciałem umierającej radiotelegrafistki
nachylał się Czarny i ktoś jeszcze, kogo Antoni nie znał.

Stefan chwycił nogi radiotelegrafistki w kostkach i powoli je uniósł. Zosia zawyła dziko i
skręciła się jak wąż.

Czarny wraz ze Stefanem pobiegli w stronę oficyny, po chwili wrócili ze zdjętymi z zawiasów
drzwiami. Położyli je tuż za plecami radiotelegrafistki.

Irena nachyliła się nad dłonią Zosi. Po chwili uznała, że aby uwolnić rękę Chlebowskiego,
musieliby wyłamać palce rannej.

Unieśli Zosię i płynnym ruchem przesunęli jej ciało na drzwi. Czarny i Stefan dźwignęli
prowizoryczne nosze, i ruszyli w stronę oficyny. Chlebowski szedł tuż obok, blisko, wciąż
uwięziony w rozpaczliwym uścisku dłoni radiotelegrafistki.

Czarny skinął na Stefana, delikatnie położyli drzwi na bruku i mimo protestów Chlebowskiego
wzięli dziewczynę na ręce. Zosia wiła się z bólu, syczała, rzucając wokół wystraszone spojrzenia i
jeszcze mocniej ściskała dłoń Antoniego. Stefan ostrożnie przeniósł dziewczynę ponad progiem,
Czarny zajął się drzwiami i szybko osadził je na zawiasach.

Irena uprzątnęła stojące pod ścianą łóżko, przygotowując miejsce dla wijącej się z bólu
radiotelegrafistki. Antoni przyklęknął na podłodze, czując na dłoni coraz silniejszy uścisk
szczupłych palców dziewczyny.

Czarny podszedł do okna, uchylił zasłonę, zlustrował kamienicę po drugiej stronie podwórka.


W stróżówce zapanowała cisza, przerywana tylko świszczącym oddechem radiotelegrafistki.

Czarny opuścił głowę.

Palce radiotelegrafistki gwałtownie rozprostowały się, a w chwilę później zacisnęły, jej
paznokcie wpiły się w dłoń Antoniego, ale ten nie cofnął ręki. Wciąż klęcząc, oparł się wolnym
ramieniem o łóżko i patrzył z bliska w szare oczy, w których dostrzegał bezgraniczny strach i
nieme wołanie o pomoc. Słyszał za swoimi plecami cichy płacz Ireny, ciężki oddech Stefana i kroki
Czarnego, który nerwowo przemierzał stróżówkę. Wszyscy czekali na śmierć, która przyszła
dopiero nad ranem. Ciałem Zosi targnął dreszcz, palce, teraz już nieco osłabłe, zacisnęły się
mocniej, do białości, oczy rozbłysły nienaturalnie, by zaraz zmętnieć i pogrążyć się we mgle.
Antoni przymknął powieki i zmęczony oparł czoło o brzeg łóżka. Po długiej chwili podniósł się z
klęczek i wolną dłonią rozprostował palce dziewczyny, uwalniając się z jej uścisku.

Czarny, patrząc przekrwionymi z niewyspania oczami, stał pod ścianą, z zaciśniętą szczęką, i
wytrzymał oskarżycielskie spojrzenie Chlebowskiego. Irena wciąż łkała cicho, po całej nocy
brakowało jej już łez, siedziała przy stole i ocierała opuchnięte powieki wymiętą chusteczką. Stefan
stał po przeciwnej stronie pomieszczenia, patrząc raz na Irenę, raz na swojego dowódcę, unikając
wzrokiem nieruchomo leżącej radiotelegrafistki. Z jego twarzy niczego nie dało się wyczytać, raz
po raz skubał palcami krótko przycięte wąsiki i nerwowo poprawiał włosy. Widać było, że
najchętniej opuściłby przybudówkę, ale bez rozkazu Czarnego nie miał odwagi tego zrobić.

Chlebowski bez słowa podszedł do drzwi.

Antoni wyszedł ze stróżówki i cicho zamknął za sobą drzwi. Niebo nad Warszawą było jeszcze
czarne, ale z drzew po drugiej stronie ulicy dobiegał już koncert ptasich śpiewów. Odetchnął
ciepłym sierpniowym powietrzem i zmęczony ruszył w kierunku domu.

Zaraz po śniadaniu siódma kompania pułkownika Handkego przystąpiła do codziennych zajęć
zmierzających do podniesienia ducha bojowego i morale żołnierzy: wyznaczeni przez kaprali
funkcyjni przynieśli z magazynu wiadra, miotły i kosz starych szmat, a sierżant Stedke rozdzielił
prace między poszczególne drużyny. Kapral Borówka chodził pośród klęczących na lśniącej od
nadmiaru wody posadzce żołnierzy i uważnie obserwował ich pracę. Stary frontowy wyga dobrze
wiedział, że woj sko nigdy nie może się nudzić, szczególnie w oczekiwaniu na wrogie natarcie.
Wielogodzinna musztra, powtarzane do znudzenia czyszczenie broni, nieustanne sprzątanie koszar
czy niemal codzienne przerzucanie jednostki na kilka godzin w okolice umocnień nad rzeką
sprawiały, że kompania była zbyt zmęczona, by myśleć o pancernej radzieckiej szpicy, która


sięgała prawobrzeżnej Warszawy, czy o samolotach z czerwoną gwiazdą na skrzydłach, bezkarnie
przelatujących nad miastem. Z założonymi do tyłu rękoma przechadzał się korytarzem, ciężko
stąpając między zgarbionymi sylwetkami żołnierzy i wiadrami z wodą.

Kapral Borówka dotarł do ściany, obrócił się na pięcie i w milczeniu lustrował pracującą
drużynę. Wyraźnie coś było nie tak. Poprawił pas, obciągnął bluzę munduru i szybkim krokiem
ruszył w stronę schodów. Dopadł do drzwi za załomem korytarza, ostrożnie nacisnął klamkę i
wytężył słuch. Usłyszał cichy plusk.

Borówka wszedł do łazienki, ruszył wzdłuż rzędu kabin. Zza pomalowanych na biało drzwi
usłyszał tłumiony odgłos wymiotów i ciche splunięcie.

Zawiasy zaskrzypiały cicho i kapral Borówka spojrzał wprost w bladą twarz i zaczerwienione
oczy starszego szeregowego Klausa Enkela.

Enkel otarł spływającą z kącika oka łzę, pociągnął głośno nosem.

Borówka skinął głową i uważnie przyjrzał się swojemu podwładnemu.

Enkel odetchnął głęboko, starając się wyrzucić z płuc odór strachu i wymiocin, których kwaśny
smak czuł w ustach. Wciąż miał przed oczyma napuchniętą twarz Hermana, jego wysunięty język i
szeroko otwarte oczy. Jak automat przeszedł przez korytarz, opadł na kolana przy pierwszym z
brzegu wiadrze, zamoczył szmatę i ze wszystkich sił zaczął trzeć posadzkę. Za plecami usłyszał
ciche syknięcie. Odwrócił głowę.

Enkel nie odpowiedział, gwałtownym ruchem ponownie zamoczył szmatę, rozlewając wokół
siebie strumienie wody, z impetem naparł na posadzkę, szorując ją gwałtownymi, krótkimi
ruchami. Wyżął szmatę, przesunął wiadro i znów zabrał się do pracy.

Enkel w dalszym ciągu milczał.


Enkel zdębiał.

Enkel tarł szmatą lśniącą od wody posadzkę, nie zważając na przemoczone spodnie i
zaczerwienione palce.

Enkel starał się nie słuchać, całą swoją uwagę skupiając na szybkich kolistych ruchach dłoni
zaciśniętej do bólu na kawałku szmaty.

Enkel zerwał się z kolan, chwycił stalowe wiadro do połowy wypełnione wodą i cisnął nim w
kierunku Bommela. Kubeł uderzył tamtego w ramię, ale zanim Bommel otrząsnął się z
zaskoczenia, Enkel był już przy nim, z impetem powalił go na ziemię i skierował pięść w jego
szczękę. Poślizgnął się przy tym na mokrej posadzce, ale zdołał się utrzymać na leżącym
Bommelu, raz za razem wymierzając szerokie ciosy. Z rozbitego nosa Bommela buchnęła krew.
Lewa dłoń Enkela zacisnęła się na szyi przeciwnika, prawa pięść zatoczyła koło, ale nie opadła w
miażdżącym uderzeniu: ktoś chwycił go za nadgarstek, ktoś inny szarpnął do tyłu, trzymając za
kołnierz koszuli.

Jedni żołnierze odciągnęli wymachującego pięściami Enkela do tylu, inni przytrzymali żądnego
rewanżu Bommela, który z nosem spływającym krwią usiłował podnieść się z podłogi.

Enkel, przyduszony ramieniem jednego z kolegów, zdyszany i zlany potem, zaniechał walki,
bezwładnie osuwając się na ziemię.


Budynek dawnego gimnazjum, teraz punkt zakwaterowania kompanii porucznika Handkego,
liczył sto osiemdziesiąt kroków długości. Potem ogrodzenie od strony ulicy, kamienny murek
zwieńczony stalowymi prętami - sześćdziesiąt kroków, plac manewrowy ograniczony budynkiem
magazynu - kolejne czterdzieści trzy kroki. Prosta między magazynem a rogiem koszar -
pięćdziesiąt dwa kroki. Dokładnie na sto piętnastym kroku długości budynku, przy dwunastym
okrążeniu, Klaus Enkel potknął się i zarył kolanami w wysypaną żwirem ziemię. Grube krople potu
spłynęły mu na powieki, zaciągając oczy mgłą.

Enkel powoli podniósł się z kolan, uniósł karabin nad głowę, ruszył do przodu, głośno
odliczając kolejne kroki. Sierżant pilnował, aby ich liczba zgadzała się na poszczególnych
punktach kontrolnych: na rogu budynku od strony ulicy, na całej długości ogrodzenia i przy
magazynie, co świadczyć miało o zachowaniu równego tempa biegu i nieociąganiu się w
wykonywaniu wymierzonej kary. Końcem, a zarazem początkiem kolejnej rundy było wejście do
koszar, a dotarcie do tego punktu wiązało się z serią czterdziestu przysiadów.

Uniesiony nad głową karabin ciążył coraz bardziej, wypełniony amunicją plecak ocierał
ramiona, dół pleców pulsował piekącym bólem. Kolejne okrążenie w rytm pokrzykiwań sierżanta
Stedkego.

Enkel zdawał sobie sprawę, że i tak miał wiele szczęścia. Była pełnia lata, od dawna nie padało
i grunt wokół koszar wysechł spieczony słońcem. Gdyby gdzieś w pobliżu znajdowała się błotnista
łąka lub świeżo zaorana wilgotna ziemia, zarządzono by karną musztrę w pełnym umundurowaniu,
z kilkoma dodatkowymi cegłami w plecaku. Przez dwie lub trzy godziny wykonywałby komendę:
padnij - powstań, przesuwając się w błocie na plecach lub brzuchu. Po wszystkim musiałby
doprowadzić całe wyposażenie do idealnej czystości, co zostałoby sprawdzone na specjalnie ku
temu zwołanym porannym apelu, a gdyby jeden z podoficerów badających zaostrzoną zapałką
gwoździe przy podeszwach żołnierskich pionierek znalazł choćby grudkę błota, sprawa
zakończyłaby się aresztem lub sądem polowym.

Kuchnia zaczynała właśnie wydawanie ostatniego posiłku, ale Stedke z sadystyczną
przyjemnością zrezygnował z kolacji, by dopilnować wymierzania kary za naruszenie dyscypliny w
oddziale. Wolał położyć się spać głodny, ale ze świadomością spełnienia żołnierskiego obowiązku,
który z całą surowością nakazywał mu tępić wszelkie przejawy niesubordynacji.

Enkel co rusz wycierał spocone czoło uniesionym w górę ramieniem, ale w końcu wciąż
spływające słone krople zalały mu oczy. Regulaminowo zapięty kołnierz bluzy wrzynał się w szyję,
uniemożliwiając swobodne oddychanie. Wojskowe buty potykały się na żwirze. Kolejny nawrót
przy ogrodzeniu i kolejny bolesny upadek.

Po czterdziestu okrążeniach Enkel mógł się tylko bezgłośnie modlić o kroplę wody, spieczone
usta rozpaczliwie chwytały powietrze, a krew pulsowała w skroniach jak oszalała. Mokry od potu
mundur lepił się do skóry, przetarte od kolejnych upadków kolana płonęły żywym ogniem. Teraz
do wykonania została druga część kary: dwunastogodzinna ponadprogramowa służba wartownicza.
Zdyszany Enkel zajął pozycję przy szeregu półciężarówek zaparkowanych na tyłach magazynu,
obok jasnowłosego Jurgena Kroppa, którego z racji okrągłej, pozbawionej zarostu twarzy wszyscy
w kompanii nazywali Młodym. Młody patrzył na Enkela podejrzliwie, rozumiejąc, że towarzystwo


kolejnej ofiary sierżanta Stedkego zmienia rutynową wartę w dwunastogodzinny okres nieustannej
obserwacji i czyhania na jakiekolwiek naruszenie regulaminu. Obaj wiedzieli, że Stedke
kilkakrotnie w ciągu najbliższych godzin ich sprawdzi i wyciągnie surowe konsekwencje wobec
najdrobniejszych niedociągnięć.

Enkel otarł palcami czoło, oparł karabin o ziemię i patrzył za odchodzącym w kierunku koszar
sierżantem. Młody milczał, w zupełnie nieregulaminowej postawie krył lewą dłoń w rękawie
wojskowej bluzy. W czasie odwrotu na stepach Ukrainy odmroził sobie trzy palce, które musiał
amputować polowy chirurg. Odmrożenia dłoni i stóp, niegroźne dla życia, ale wymagające
interwencji lekarza, w warunkach frontowych uznawane były, jako samookaleczenie, za akt
sabotażu, naganne świadome uszczuplanie zdolności bojowych niemieckiej armii i karane z całą
surowością przez sądy polowe. Młody uprosił medyka o niezgłaszanie zabiegu, nie wystąpił też do
przełożonych z prośbą o skierowanie na tyły celem podjęcia leczenia. Sierżant Stedke i pozostali
podoficerowie milczeniem zaaprobowali ten stan rzeczy, akceptując w kompanii obecność
żołnierza o siedmiu palcach, a sam Kropp starał się nie zwracać niczyjej uwagi na swoją
okaleczoną dłoń.

Enkel sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa, którego znalazł przy Frinku. Przybliżył go do nosa,
wciągnął aromatyczny zapach tytoniu. To nie był seryjny papieros marki Juno Josetti z Berlina,
często palonej przez oficerów, ani Aviator w czerwonym pudełku z fabryki w Breslau. Nie był to
też typowy skręt z taniego tytoniu oszukiwanego słomą, zawiniętego w kawałek brudnego papieru.
Papieros Frinka pachniał głęboko i szlachetnie, elegancka cieniutka bibułka - najprawdopodobniej
firmy Solali - przyjemnie szeleściła między palcami. To był angielski lub francuski papieros
wykonany z najwyższej klasy surowca. Zapach tytoniu sprawił, że poczuł w ustach napływającą
ślinę. Nie mógł sobie jednak pozwolić na to, aby bezpowrotnie pozbyć się rarytasu, który tak
bardzo go intrygował.

Enkel zmrużył oczy. Okno na drugim piętrze było szeroko otwarte. Minęła już pora kolacji i
wieczornego apelu, ale nie zarządzono jeszcze ciszy nocnej, żołnierze mieli czas na ostatniego
papierosa, karty lub chwilę rozmowy. W oknie dostrzegł półnagą masywną sylwetkę, obok której
stał ktoś jeszcze, niższy i szczuplejszy. Bommel z wysokości drugiego piętra obserwował plac
przed magazynem, koncentrując uwagę na wartownikach przy głównym wejściu. Nic dziwnego, że
Młody nie chciał z nim rozmawiać. Wszyscy w kompanii uznali już Enkela za chodzącego trupa.
Nikt nie chciał podpaść Bommelowi, byłemu zapaśnikowi skazanemu za pobicie ze skutkiem
śmiertelnym, którego od kary więzienia wybawił wybuch wojny. Tylko Frink nie bał się krępego
osiłka o twarzy naznaczonej grubą blizną, pamiątką po eksplozji pocisku odłamkowego gdzieś na
ulicach bezimiennego ukraińskiego miasteczka. Frink nie bał się niczego. Tyle że teraz Frinka już
nie było. Enkel miał świadomość, że nawet najdłuższa warta kiedyś się skończy i będzie musiał
wrócić do swojej kwatery, między ludzi, którzy ślepo słuchali poleceń Bommela, że będzie musiał
nagi stanąć wśród nich pod prysznicem, a wieczorem położy się na wspólnej sali. Nie dziwiło go,
że Młody uważa go już za martwego.

Zapadał zmierzch, ale wciąż było ciepło. Od strony ulicy dobiegł ich dzwonek ostatniego
tramwaju, sale dawnego gimnazjum zajmowane przez szeregowców zaciemniono i tylko z
kamienicy po drugiej stronie placu dochodził wesoły dźwięk pianina i wybuchy śmiechu. Piętrową
kamienicę, podobnie jak dwie kolejne zajmowali oficerowie. Jeden z pułkowników wycofywał się


prawie spod Stalingradu, wioząc na półciężarówce pianino, i za każdym razem, kiedy ktoś postawił
butelkę szampana lub napoczął skrzynkę francuskiego koniaku, zgarnął pulę w pokera bądź
przeciwnie, przegrał rodzinną pamiątkę lub wystawiony na sporą sumę weksel, zawsze znalazł się
człowiek, który w pijackiej euforii walił pięściami w klawisze, wykrzykując przy tym sprośne
piosenki. Zdarzały się jednak wieczory, tak jak i teraz, kiedy przy pianinie siadał ktoś obeznany z
instrumentem, a wtedy nad układającą się do snu Warszawą wzbijał się klasyczny spokojny utwór.
W kompanii mówiono, że to kapitan Rudolf Rainer z gestapo, najbardziej zapalony pokerzysta,
grający zawsze o najwyższe stawki i wprost uwielbiający ryzyko przy zielonym stoliku, jest
wykonawcą tych nostalgicznych wieczornych melodii.

Co godzinę strażnicy mieli opuścić swoje stanowisko i powoli przejść się dokoła placu,
uważnie lustrując ogrodzenie i zwracając uwagę na to, co się dzieje na ulicy. Po dojściu do
magazynu musieli sprawdzić zaparkowane na tyłach ciężarówki, świecąc pod nimi latarkami. Cały
obchód zajmował im około piętnastu minut. Sprawdzając wozy, natknęli się na stojącego między
samochodami sierżanta Stedkego, który w milczeniu przypatrywał się ich poczynaniom. Obaj mieli
świadomość, że gdyby cokolwiek wykonali nie tak jak powinni bądź gdyby zburzyli cogodzinny
rytm patrolu, dowódca kompanii zostałby o tym poinformowany w ciągu trzydziestu sekund.

Ruszyli w obchód po raz drugi, gdy Enkel zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Młody
dostrzegł to spojrzenie, ale nie przerwał milczenia. Szli powoli wzdłuż fasady gimnazjum, dotarli
do ogrodzenia, a Enkel znów obejrzał się za siebie. Wciąż miał w pamięci słowa Fridego, który
pełnił wartę ubiegłej nocy. Przez całą jego służbę nie wydarzyło się nic niezwykłego, a jednak ktoś
musiał wprowadzić Frinka - bądź wnieść jego ciało - do magazynu. Pomieszczenie miało dwa
wejścia, główne, przy którym pełnili wartę, szerokie, jasno oświetlone zawieszoną pod
zadaszeniem gazową lampą, z drewnianą rampą do załadunku ciężarówek, oraz boczne: drzwi od
strony ulicy, przy której stały kamienice zamieszkane przez oficerów. Enkel zauważył, że z
miejsca, gdzie pełnili wartę, ani też z żadnego punktu obwodu, po którym patrolowali teren, nie
widać bocznego wejścia do magazynu. Oznaczało to, że Fride mógł być czujny przez całą służbę, a
i tak nie mógł widzieć, kto wchodzi lub wychodzi drzwiami od strony kwater oficerskich.

Młody w milczeniu palił papierosa oparty o ścianę magazynu, kiedy nagle zerwał się na równe
nogi i pstryknął żarzącym się niedopałkiem w trawę. Przeładował mauzera i wycelował gdzieś w
ciemność.

Enkel zdjął karabin z ramienia i stanął obok Młodego. Stacjonowali w Warszawie od kilku
tygodni i nasłuchali się już opowieści o zaciekłości i nieprzewidywalności Polaków, słyszeli
historie o żołnierzach zaginionych w trakcie nocnych patroli oraz ostrzeżenia przed przebiegłością
Polek. Nie spodziewali się jednak, aby bandyci zdecydowali się na akcję dywersyjną na terenie
koszar usytuowanych pośrodku tak zwanej niemieckiej dzielnicy.

Powoli ruszyli przed siebie. Na wprost koszar, za placem manewrowym przed magazynem,
znajdowały się budynki gospodarcze oraz zapuszczone zarośla, pozostałość po dawnym parku.
Enkel uniósł karabin do oka, ale nie zdecydował się, aby głośno zapytać o hasło. Rzeczywiście,
między drewnianymi zabudowaniami a linią zarośli ktoś się poruszał. Po chwili usłyszeli ciężkie
kroki, przyspieszony oddech i skrzypienie kół małego wózka.

Pchający wózek człowiek wyprostował się gwałtownie.

Doskoczyli do zatrzymanego, Enkel z odległości trzech kroków mierzył w jego pierś, Młody
sprawnie obszukał mężczyznę.


Enkel, nie spuszczając wzroku z wyraźnie wystraszonego starca, podszedł bokiem do Kroppa,
kątem oka spojrzał na wózek. Oniemiał. Spod rozchylonej brezentowej płachty patrzyła na niego
martwa twarz Frinka. Otworzył szeroko usta, a potem gwałtownym ruchem wbił lufę karabinu w
brzuch mężczyzny. Stary jęknął i zgiął się wpół.

Enkel zamachnął się, celując kolbą mauzera w głowę pomocnika magazyniera, ale przed
zadaniem ciosu powstrzymał go Młody, wchodząc między niego a mężczyznę.

Stary stęknął i spróbował się wyprostować.

Kropp popatrzył na Enkela podejrzliwie, ale niespodziewanie cofnął się o krok i skupił uwagę

na wystraszonym starcu.

Młody założył karabin na ramię.

Enkel się rozejrzał. Stary Chełmicki pchał wózek od strony parterowego domku, w którym
mieszkał, w kierunku zapuszczonego parku po drugiej stronie magazynów. Najprawdopodobniej
pułkownik Handke, po zapoznaniu się z protokołem żandarmerii, nakazał przechowanie ciała
samobójcy w domu stróża, poza zasięgiem wzroku żołnierzy, aby po zmroku zakopać je w
ustronnym miejscu, bez świadków.

Chełmicki aż zamrugał ze zdumienia.

Starzec oparł się o drewnianą burtę wózka, stęknął i naparł na niego całym ciężarem. Enkel
spojrzał przez ramię w ciemność, upewniając się, że Kropp odszedł już w stronę posterunku.

Przed drzwiami stróżówki Enkel pomógł staremu unieść owinięte brezentem ciało i wtaszczyć
je do środka. Położyli zwłoki na drewnianej ławie, Chełmicki zapalił karbidową lampkę i zgodnie z
poleceniem wyszedł na zewnątrz. Enkel odetchnął głęboko, przysunął lampkę na krawędź stołu,
oświetlając twarz martwego przyjaciela. Ciężkie, opuchnięte powieki Frinka były przymknięte.
Włosy, krótko przycięte zgodnie z wojskowym regulaminem, gładko przechodziły w linię zarostu
na mocno zarysowanej szczęce. Enkel delikatnie dotknął sinej twarzy przyjaciela, jedynej osoby,
która rozmawiała z nim jak z człowiekiem, z Klausem Enkelem, absolwentem gimnazjum w
Hollzarten, którego marzeniem było małżeństwo z Hildą, córką pastora Rotmana, oraz własny


zakład fotograficzny, pierwszy w ich rodzinnym miasteczku, nie z szeregowym Enkelem, strzelcem
z sekcji sierżanta Stedkego, kolejnym numerem na bezimiennej liście ewidencyjnej kompanii
pułkownika Handkego, mięsem armatnim wysłanym rozkazem obłąkanego szaleńca na Wschód, w
poszukiwaniu grozy, zimna i śmierci. Frink miał własną przeszłość, swoje dawne życie, ale nigdy o
nim nie opowiadał. Umiał jednak słuchać, był blisko, kiedy Enkel tego potrzebował, nigdy nie
tracił wiary w to, że kiedyś uda się im powrócić do przedwojennej rzeczywistości. Bywały takie
noce, kiedy gęsty śnieg otulał ziemiankę, podoficerowie nasłuchiwali odgłosów wesołych śpiewów
dochodzących zza linii wroga, znaku, że Rosjanie dostali swoją porcję wódki i w ciągu najbliższej
godziny przystąpią do szaleńczego ataku, a Enkel leżał oparty o zamarzniętą ziemię, otulony
pledem, myśląc, że dawne życie odeszło w niepamięć, że zakochany w córce pastora Klaus umarł
podczas pierwszej bitwy, pierwszego wystrzału, gdy pojawiła się pierwsza krew na bagnecie, że
teraz jest szeregowym Enkelem, żyjącym od zmierzchu do świtu w oczekiwaniu na kolejną
ofensywę Rosjan, od posiłku do posiłku, od krótkiej chwili nerwowego snu do kolejnej. W takie
noce Frink pozwalał mu uwierzyć, że ogrom szaleństwa, który ich otaczał, kiedyś się skończy, że
pewnego dnia wrócą do domu, że córka pastora wciąż na niego czeka, a w rodzinnym Hollzarten
nikt jeszcze nie otworzył zakładu fotograficznego. Enkel od samego początku słyszał, co mówiono
o Frinku, o tym, że gustuje w mężczyznach, że znajduje przyjemność w praktykach, które zgodnie
z hitlerowskim prawodawstwem były surowo karane, ale przez te wszystkie frontowe noce Frink
nie zrobił niczego, co mogłoby wprawić go w zakłopotanie. Znaleźli swój sposób na przetrwanie,
dwóch zupełnie różnych mężczyzn, którym przyszło żyć w szalonym świecie, połączyła dziwna,
irracjonalna przyjaźń. A teraz jego jedyny przyjaciel leżał martwy, z siną twarzą i opuchniętymi
powiekami, otulony brudnym brezentem, w którym zostanie pochowany w bezimiennym grobie,
pośród drzew w zapuszczonym miejskim parku.

Enkel dotknął po raz ostatni twarzy Frinka, musnął palcami jego oczy. Rozsunął mocniej
brezent. Chciał utrwalić w pamięci oblicze człowieka, który do końca wierzył, że wróci do domu, a
potem chować to wspomnienie aż do chwili, kiedy skończy się całe to szaleństwo. Odchylona
płachta odsłoniła szyję zmarłego.

Enkel pochylił się nad ciałem. Szyję znaczyło kilka ciemnosinych pręg, skóra na karku i przy
uszach była szorstka, zdarta do krwi. Frink musiał się długo męczyć, wisząc na sznurze pod
stropem magazynu. Lub stawiając opór silniejszemu napastnikowi, a może napastnikom, którzy
wciągnęli go do ciemnego pomieszczenia z wejściem od strony kwater oficerskich, niewidocznym
dla oczu wartowników, a potem nałożyli mu pętlę na szyję i przerzucili sznur ponad belką przy
stropie. Enkel odsłonił ciało. Frink był nagi, pułkownik Handke i funkcjonariusze żandarmerii
polowej uznali, że samobójca nie zasługuje na przywilej pochówku w wojskowym mundurze.

Enkel sięgnął po lampę i powoli przesunął ją nad martwym przyjacielem. Zaczął od głowy, nachylił
się nad zagłębieniem szyi, oceniając sine obtarcia, oświetlił szczupłą muskularną pierś i ramiona,
ujawniając żółte sińce poniżej prawego barku, choć nie mógł być pewien, czy nie powstały
wcześniej, w czasie służby wartowniczej lub ćwiczeń. Podniósł ciężką i chłodną rękę trupa,
oglądając jego przedramię i palce. Zrobił to samo z drugą. Paznokcie środkowego i serdecznego
palca u lewej dłoni były zdarte do krwi. Nie przypominał sobie, by Frink uszkodził sobie dłoń w
czasie akcji na ulicach Warszawy ani wcześniej. Rana musiała powstać nocą, wtedy, kiedy miał
pełnić dodatkową wartę, którą zakończył, wisząc metr nad podłogą magazynu.

Enkel przesunął dłonią po policzku zmarłego, delikatnie otulił sztywne ciało brezentem. To on
był winien śmierci przyjaciela. Frink wielokrotnie wchodził w drogę Bommelowi i jego
towarzyszom, ale nigdy żaden z nich nie zdecydował się wystąpić przeciw niemu otwarcie.

Gardzili nim, ale obawiali się jego szaleństwa. Ostatniego dnia swojego życia Frink wszedł w
drogę Bommelowi, mierząc do niego z karabinu i stając w obronie Enkela. Bommel postanowił
więc raz na zawsze zakończyć sprawę nieprzewidywalnego pedała, który, jak stale mówiono za
jego plecami, zasługuje co najwyżej na kompanię karną.


Enkel zawołał stróża i z jego pomocą załadował ciało z powrotem na wózek. Stary musiał być
zdziwiony zachowaniem żołnierza, ale nie dał tego po sobie poznać. Nałożył na głowę czapkę,
chwycił dyszel i pochylony ruszył w kierunku parku. Niczym nie niepokojeni przejechali przez
plac, przecięli pustą ulicę i wjechali między drzewa. Stróż zatrzymał się zaraz za linią zarośli, ale
Enkel kazał mu iść dalej. Wyszukał najlepsze możliwe miejsce, gładką połać trawy rosnącą u stóp
rozłożystego kasztanowca. Starzec sięgnął po leżącą na wózku łopatę i wbił ją w twardą, spieczoną
ziemię.

Po półgodzinie stary był zbyt zmęczony, by kopać dalej. Enkel oparł karabin o drzewo i przejął
łopatę. Szerokimi ruchami wyrzucał ziemię z naprędce przygotowywanego grobu, aż uznał, że jest
dostatecznie głęboki. Obaj podeszli do wózka i chwycili za brezent. Ostrożnie przenieśli ciało i
ułożyli je w rozkopanym dole. Starzec wziął łopatę i zaczął rzucać pachnącą wilgocią ziemię na
zwłoki. Enkel patrzył na to w milczeniu, odmawiając w myślach zapomnianą niemal modlitwę. Z
wysiłkiem przypominał sobie jej słowa, choć wiedział, że Frink nie był chrześcijaninem. Nie był
chyba nawet wierzący, nigdy przynajmniej o tym nie wspominał, ale Enkel uznał, że zasługuje na
słowa pacierza. Pamiętał, że Frink traktował krzyżyk noszony pod bluzą munduru jak talizman,
choć był to pewnie sentyment do samego przedmiotu, nie znak wiary.

Zaraz po zmianie warty udali się do oficera dyżurnego, by zdać relację z przebiegu służby.
Wcześniej umówili się, że nie będą wspominać o dozorcy oddelegowanym do sprawienia pogrzebu
samobójcy z ich kompanii. Dyżurny zezwolił im na zejście ze stanowiska. Enkel zdał broń do
magazynu, zabrał z sali na piętrze ręcznik i zszedł do piwnicy, do urządzonej tam umywalni.
Kroczył korytarzem, z drewnianą szczoteczką i proszkiem do mycia zębów w dłoni, z szorstkim
wojskowym ręcznikiem przerzuconym przez ramię, czując na sobie spojrzenia pozostałych
żołnierzy. Nigdzie nie widział Bommela, ale zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później stanie z
nim twarzą w twarz. Kapral Borówka, którego minął na schodach, zlustrował go uważnym
spojrzeniem, ale nic nie powiedział, choć widać było, że ma na to ochotę.

Borówka poczerwieniał na twarzy, przygryzł wargę, spojrzał na Enkela nieprzychylnie.

Enkel bez słowa ruszył dalej schodami. W wąskim i ciemnym korytarzu zdjął z siebie
przepoconą bluzę i spodnie, odwiesił pas na wieszak. Zaczekał chwilę, aż został w przebieralni
sam, wyjął z kieszeni brzytwę w kościanej oprawce i wsunął ją pod ręcznik. Nagi, z ręcznikiem
starannie zwiniętym pod pachą, wszedł między prysznice, stanął na samym końcu, tuż przy ścianie,
pod wąskim okienkiem, przez które wpadała smuga jasnego światła. Wcisnął złożony ręcznik pod
mosiężną rurkę doprowadzającą wodę, nałożył proszek na szczoteczkę i umył zęby. Odkręcił wodę,
oblał się i szybko zakręcił kurek. Kątem oka zauważył, że pozostali mężczyźni opuszczają powoli
przesiąkniętą zapachem stęchlizny umywalnię. Stał nagi, na szeroko rozstawionych nogach, z
głową opartą o popękane płytki, tuż przed ręcznikiem, w którym ukrył brzytwę. Mydlił się powoli i
metodycznie. Nie chciał stawać pod strumieniem wody, aby móc nasłuchiwać kroków
dobiegających z przebieralni. Spodziewał się, że Bommel, gotów bronić swego nadszarpniętego
honoru i opinii w oczach reszty kompanii, nie będzie czekał na lepszą okazję. Nie bał się. Tak wiele
razy leżał z twarzą wciśniętą w śnieg, pod ogniem radzieckiej artylerii, tak wiele mglistych i
mroźnych świtów przeżył ukryty w okopie, w oczekiwaniu na kolejny szaleńczy szturm
nieprzyjaciela, że dawno zapomniał, czym jest strach. Tak często patrzył na śmierć, tyle czasu
minęło od jego dawnej egzystencji, odległego świata i zapomnianych już marzeń, tyle zmieniło się


w nim samym, że nie był zbyt przywiązany do swojego życia. Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy
później nadejdzie jego kres, jutro, w ogniu radzieckich czołgów, lub dziś, pod prysznicami w
umywalni dawnego gimnazjum. Mydlił się o wiele za długo, nasłuchując kroków na mokrej
posadzce.

Grube krople spływające z nieszczelnych rur po brudnych płytkach zagłuszyły stąpanie bosych
stóp. Krótki mocny cios wymierzony tuż pod linię żeber odebrał mu oddech i ciało eksplodowało
cierpieniem. Enkel osunął się na kolana, odruchowo chwytając dłonią za ręcznik. Zamroczony
bólem promieniującym z okolicy nerki, skulił się, jednocześnie przebierając palcami pomiędzy
fałdami materiału. Ktoś usiadł okrakiem na jego plecach, czyjeś przedramię wsunęło się pod jego
gardło, zamykając się w stalowym uścisku. Enkel spróbował się oswobodzić, jego śliskie od wody i
mydła ciało wymknęło się napastnikowi, ale kolejne uderzenie, tym razem w kark, znów powaliło
go na posadzkę. Czyjeś przedramię powróciło pod jego szczękę, kolano wbiło się wprost w sam
środek jego pleców. Enkel stęknął i rozcapierzył palce, które w końcu trafiły na kościaną rękojeść.
Rozłożył brzytwę i na tyle, na ile pozwolił mu uścisk miażdżący jego plecy, ciął za siebie na oślep.
Usłyszał krzyk. Ciął raz jeszcze. Napastnik nie napierał już tak mocno. Enkel prześlizgnął się na
bok, uderzył nogami o ścianę, odbijając się od niej i zwalając z siebie przeciwnika. Poderwał się na
nogi, szerokim cięciem zmuszając agresora do odskoczenia w tył. Podniósł się z posadzki, z
wyciągniętą przed siebie brzytwą spojrzał na zdyszanego Bommela. Tak jak przypuszczał,
walczący o odzyskanie szacunku i poważania Bommel był sam, stał teraz zupełnie nagi, z krwawą
pręgą przecinającą ramię i drugą, nieco mniejszą, przechodzącą przez biodro. Bommel był większy
i znacznie silniejszy, na jego masywnych ramionach grały wyraźnie zaznaczone mięśnie, wypukła,
mocno owłosiona klatka poruszała się w rytm przyspieszonego oddechu. Przeciwnik górował siłą i
doświadczeniem w walce wręcz, ale to Enkel trzymał w dłoni brzytwę.

Nadgarstek Enkela ugrzązł w niespodziewanym uścisku czyjejś dłoni. Odwrócił się i zdążył
tylko dostrzec szczurzą, wykrzywioną złym grymasem twarz sierżanta Stedkego. Kątem oka
zauważył jeszcze ruch po drugiej stronie wąskiego pomieszczenia, kiedy kopnięcie wymierzone
prosto w szczękę powaliło go na posadzkę i pozbawiło przytomności.

WTOREK, 1 SIERPNIA 1944

Do kamienicy dotarł nad ranem, przemykając jak duch po ulicach uśpionego miasta. Podwórka,
ciemne bramy i ciasne zaułki spowijała cisza i tylko ptaki zakłócały atmosferę milczącego


wyczekiwania, urządzając prawdziwie dzikie koncerty. Szedł powoli, niespiesznie, blisko murów
budynków, od bramy do bramy, uważnie sprawdzając kolejne przecznice. Raz wydało mu się, że w
oddali widzi sylwetki nocnego patrolu, zaszył się na długą chwilę na klatce schodowej piętrowego
domu, by znów, przez nikogo nie niepokojony, ruszyć przed siebie.

Drzwi do kamienicy były uchylone, ostrożnie wstąpił na schody, uważając, by jakimś
skrzypnięciem nie obudzić któregoś z mieszkańców. Zamknął za sobą drzwi do mieszkania, zrzucił
marynarkę i spodnie, odwiesił koszulę na oparcie krzesła. Położył się na łóżku. Zamknął oczy.

Mimo starań nie udało mu się zasnąć. Bladoróżowe smugi słońca zatańczyły na szybie okna,
pokój wypełnił się porannym światłem. Natarczywy promień przeciął jego policzek, błysnął wprost
pod uchyloną powiekę. Antoni wstał, zamknął okno i szczelnie zaciągnął zasłony. Wrócił do łóżka i
znów spróbował zasnąć, ale pod powiekami wciąż widział wykrzywioną niemym strachem twarz
umierającej Zosi.

Nie wiedział, jak długo leżał półnagi w nieświeżej pościeli, kiedy z odrętwienia wyrwało go
pukanie do drzwi. Próbował je ignorować, ale ktoś zapukał raz jeszcze, nieco mocniej. Niechętnie
wstał, włożył spodnie, naciągnął koszulę.

W korytarzu stała pani Waleria. Starsza, srebrnowłosa, jak zawsze elegancka właścicielka
kamienicy, gospodyni prowadząca kuchnię dla wszystkich lokatorów oraz całkiem sporej grupy
osób z zewnątrz, które nie zawsze miały czym zapłacić za ciepły posiłek.

Chlebowski, zdziwiony, cofnął się o krok.

- Na pewno coś się dzieje. Już wczoraj Niemcy kręcili się po ulicach jak wściekli, a dziś rano
dwóch kolegów przyszło po mojego Maćka. Wyszedł bez słowa.

Pani Waleria sprawdziła, czy drzwi do pokoju są zamknięte, dla pewności odsunęła się od
progu, wzięła Chlebowskiego pod ramię, zmuszając go, by pochylił się w jej stronę.

Starsza pani syknęła ze złości.


nim o tym porozmawiać, a dziś, proszę, przyszło dwóch kolegów zaraz o świcie i Maciek zniknął, a
z nim pistolet.

Panie Antoni, niech mi pan powie, coś wisi w powietrzu, prawda? Coś będzie się działo?

Chlebowski uwolnił się z uścisku gospodyni.

Pani Waleria skinęła głową, wierzchem dłoni otarła łzę.

Chlebowski zawahał się.

Chlebowski, zaskoczony, uniósł brew.

Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary.

Chlebowski zaczekał, aż starsza pani zamknie za sobą drzwi, położył się do łóżka, ale nie mógł
uspokoić rozbieganych myśli. Wstał, odsunął zasłony, wpuścił do pokoju więcej światła i usiadł
przy biurku. Sięgnął po pióro i czystą kartkę papieru. Zaczął notować, powoli zapisywał swoje
spostrzeżenia, uważnie formułował myśli, kaligrafując słowo po słowie. Wraz z upływem
kolejnych minut pisał coraz szybciej, kreślił, szerokimi pociągnięciami pióra łączył ze sobą
klamrami poszczególne zdania, tak aby uchwycić zależności między poszczególnymi faktami.
Notował gorączkowo kolejne wnioski, nie tracąc czasu na zapisywanie całych wyrazów, używał
skrótów, które tylko on potrafił odczytać. Znów czuł się tak, jak przed wojną, kiedy siedząc na
korytarzu, przygotowywał się do kolejnej rozprawy, rozpalało go to samo podniecenie, trawiła ta
sama gorączka, usilne pragnienie uchwycenia prawdziwego stanu rzeczy, sięgnięcia do samego
sedna sprawy.

Odłożył pióro, rozparł się wygodniej na krześle, przebiegł wzrokiem po zapełnionej kartce. Raz
jeszcze zastanowił się nad podkreślonymi wnioskami i zapisanymi na dole strony pytaniami.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzynasta. Przetarł buty szczotką, włożył świeżą koszulę i wyszedł
z pokoju.


Na schodach minął się z Jaśkiem Nowakiem, zajmującym samotnie dwupokojowe mieszkanie
na pierwszym piętrze. Nowak uginał się pod ciężarem dwóch drewnianych skrzynek, na których
Chlebowski dostrzegł wypalony emblemat jednego z warszawskich składów tytoniowych.

Nowak był przedwojennym taksówkarzem, który w okupacyjnych czasach odkrył w sobie
żyłkę handlowca i nieprzeciętny talent do dostrzegania różnorakich okazji sprzyjających
szybkiemu, choć ryzykownemu zarobkowi. Należał do tej nie tak wcale nielicznej grupy osób,
którym wybuch wojny i kolejne miesiące okupacji przyniosły wyraźną poprawę sytuacji
finansowej. Nowak dorobił się na żółwiach wykradzionych z niemieckiego transportu w
czterdziestym trzecim. Czarnorynkowy potentat natychmiast wykupił całą partię towaru
przewożonego z Grecji do Rzeszy z przeznaczeniem na konserwy dla wojska. Żółwie trafiły na
rynek, ale nikt nie wiedział, co z nimi robić. Nowak wpadł na pomysł uruchomienia tajnej
manufaktury przerabiającej żółwie na mielone mięso, peklowane później w półlitrowych słoikach, i
produkt ten przez kilka tygodni cieszył się wielkim powodzeniem na warszawskich bazarach.
Dzięki swojej pomysłowości były taksówkarz zdobył kapitał i kontakty umożliwiające mu pracę na
własny rachunek. Jeździł do Prosiakowa, jak powszechnie nazywano Karczew, po mięso, do
Jabłonny po wódkę, do Grójca po mąkę, do Rembertowa po tytoń, a podlegli mu ludzie zapuszczali
się nawet pod Lublin w poszukiwaniu płodów rolnych po atrakcyjnych cenach.

W salonie na parterze nakryto już do obiadu. Przy stole siedzieli Halczyńscy, wiecznie
milczące małżeństwo zajmujące lokal na wprost mieszkania pani Walerii. Teodor Halczyński,
przedwojenny rachmistrz w zakładzie przemysłowym, żył z topniejących z każdym dniem
oszczędności zgromadzonych w latach prosperity. Ciemnowłosy, z wysokim czołem i szczupłymi
dłońmi, siedział ze spuszczonym wzrokiem. Wyglądał na wyjątkowo spokojnego i ostrożnego
człowieka, który nigdy nie ryzykuje, jednak wczesną wiosną zaskoczył wszystkich mieszkańców
kamienicy swoją pomysłowością i talentem technicznym.

Okupacyjny okólnik znów ograniczył dostęp do energii elektrycznej i lokatorzy mogli
korzystać z prądu tylko od godziny dwudziestej do dwudziestej czwartej. Teodor Halczyński w
milczeniu przeczytał zawieszone przez dozorcę obwieszczenie, a wieczorem wyszedł na korytarz
ze szczypcami, śrubokrętem i rolką taśmy izolacyjnej. Pół godziny zabiegów przy liczniku i odtąd,
gdy odpowiedzialny za realizację zarządzenia dozorca odcinał energię przy głównym rozdzielniku
na parterze, mieszkańcy wciąż mogli cieszyć się włączonym światłem, choć oczywiście musieli
szczelnie zaciągać rolety. O to, aby kontrolerzy z elektrowni nie wykryli usprawnienia wykonanego
przez dawnego rachmistrza, zatroszczył się Jasiek Nowak. Żona Halczyńskiego, Helena, siedziała
tuż obok, tak samo milcząca i nieprzystępna jak jej małżonek. Gospodyni uwijała się między
kuchnią a jadalnią, ustawiła na stole wazę z zupą i donosiła sztućce.

Chlebowski ukłonił się i usiadł na swoim stałym miejscu, plecami do okna. Zaraz po nim do
jadalni wpadł roześmiany Nowak, w oczekiwaniu na posiłek zacierający z apetytem ręce.

Zupa tak bardzo zachwalana przez Nowaka okazała się wodnistym wywarem przyrządzonym z
mieszanki wszelkiego rodzaju składników, jakie tylko wpadły w ręce pani Walerii, podanym z
ciemnym wczorajszym chlebem.

Antoni zamieszał łyżką w talerzu, oddzielając ziemniaki, kawałki pokrojonej marchewki,
słupki buraków i fasolę. Napełnił usta gorącą zupą, przegryzł kawałkiem chleba.

Pani Waleria, siedząca między domownikami, nagle zbladła, spojrzała na Chlebowskiego,
szukając u niego wsparcia i nadziei. Maciek wciąż nie wracał do domu.


Nowak pokręcił przecząco głową.

Teodor Halczyński odłożył łyżkę na stół i wyprostował się.

Nowak przełknął kawałek ziemniaka, pokiwał głową.

Pani Waleria postanowiła zmienić temat.

Gospodyni złożyła dłonie i z rozpaczą spojrzała na Nowaka.

Chlebowski nie słuchał toczonej przy stole rozmowy. Zjadł niewiele, odstawił na wpół
opróżniony talerz, czym wywołał zdziwienie w oczach współbiesiadników, podziękował i wstał.
Wiedział, że resztki jedzenia się nie zmarnują: gospodyni użyje pozostałości z zupy do sosu, a
wygotowaną włoszczyznę zmieli na dodatek do ziemniaczanych kotletów. Grzecznie odmówił
herbaty, nie namiastki w rodzaju herbat Mata na bazie suszonych resztek owoców, ale prawdziwej
angielskiej herbaty z blaszanego pudełeczka, efekt operatywności Jaśka Nowaka. Do herbaty
zamiast cukru gospodyni podała niewielką buteleczkę gęstego syropu, wytworzonego domowym
sposobem z kilku pastylek dulcyny rozpuszczonej w wodzie. Pani Waleria dokonywała cudów,
starając się zapewnić swoim domownikom jak najlepsze warunki w ciężkich czasach okupacji.
Początkowo korzystała z wydanej w Krakowie, a krążącej wśród warszawskich gospodyń
książeczki: 180 sposobów domowego wyrobu mydła, artykułów kosmetycznych, past, atramentów,
klejów, lakierów, farbowania i czyszczenia przedmiotów, później każdy z przepisów udoskonaliła i
dostosowała do lokalnych warunków.

Chlebowski przed wyjściem musiał obiecać, że jeżeli zobaczy Maćka lub cokolwiek o nim
usłyszy, natychmiast poinformuje o tym panią Walerię.

Południe minęło już jakiś czas temu, ale ulice wciąż były spieczone słońcem. Po dwudziestu
minutach spaceru Chlebowski skręcił w Chmielną i wolnym krokiem ruszył w kierunku Kruczej.
Codzienny rytuał wspólnego obiadu pomógł mu uspokoić emocje i zebrać myśli. Teraz musiał
porozmawiać z Czarnym. Podejrzewał, że dowódca rozpoczął już działania zmierzające do


wyjaśnienia śmierci radiotelegrafistki, nie wiedział jednak, czy ta zdołała powiedzieć mu coś, co
stanowić mogło ważną informację.

Nowak miał rację. Warszawską ulicę ogarnęło dziwne podniecenie. Mimo upału, wszyscy
gdzieś się spieszyli, przechodnie - głównie mężczyźni - przemieszczali się w kilkuosobowych
grupkach, wielu miało na sobie wysokie buty i sięgające kolan płaszcze. Przez ostatnie lata
warszawiacy wyrobili w sobie specjalną umiejętność chodzenia, przemykania ulicami szybko i
dyskretnie, pozostając niemal niedostrzeżonym dla postronnego obserwatora, z uwagą skręcali w
kolejne przecznice, wciąż wypatrując niemieckich bud i żołnierzy obstawiających uliczne łapanki.
Tego dnia mieszkańcy stolicy chodzili szybciej, energicznie, z wysoko uniesionymi czołami i
zapałem w oczach. Przechodząc obok ulicznego straganu z książkami, Chlebowski usłyszał coś o
strzelaninie gdzieś na Żoliborzu. Bliskość radzieckiej ofensywy dawała obietnicę rychłego
wyzwolenia stolicy i można było przypuszczać, że nadchodzące dni obfitować będą w liczne
zbrojne incydenty. Plotka mówiła o wielkim zrywie, o akcji wyzwolenia miasta od Niemców, ale
każda z podawanych na ulicach dat okazywała się nieprawdziwa. Chlebowski mógł mieć tylko
nadzieję, że Maciek nie da się wplątać w nic poważnego i wieczorem wróci do domu.

W bramie kamienicy na Hożej natknął się na trzech mężczyzn. Twarz jednego z nich wydała
mu się znajoma, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tego postawnego blondyna kryjącego
spojrzenie pod rondem kapelusza. Zmrużył oczy i poprawił okulary, uważnie przypatrując się
obliczu mężczyzny, ale wciąż nie pamiętał, gdzie wcześniej go widział. Przeszedł przez bramę,
przeciął podwórko i zapukał do drzwi stróżówki. Nie wiedział, czy zastanie Czarnego, nigdy
wcześniej bezpośrednio się z nim nie umawiał, za każdym razem korzystając z pomocy Ireny, ale
stróżówka w podwórku kamienicy była jedynym miejscem, gdzie mógł spróbować znaleźć swojego
dowódcę.

Zapukał raz jeszcze i nacisnął klamkę. Nie ustąpiła. Z głębi pomieszczenia dobiegł go odgłos
tłumionych kroków i cichej rozmowy.

Mężczyzna stojący obok blondyna pochylił się w jego stronę i szepnął kilka słów.

Dwa szybkie, dwa wolne, kolejne dwa szybkie. Drzwi uchyliły się, w progu stanął Stefan.

Stefan spojrzał za siebie.

Czarny siedział przy stole założonym papierami. Chlebowski pamiętał go z czasów
przedwojennych, znal jego prawdziwe nazwisko: Radosław Zieńczuk, przed trzydziestym
dziewiątym obiecujący architekt zatrudniony w jednym z najlepszych biur projektowych
Warszawy. Obok niego siedział jeszcze jeden mężczyzna, nieznany Chlebowskiemu.

Czarny zawahał się, skinieniem głowy, nakazując wyjść siedzącemu przy stole mężczyźnie.


Czarny wzruszył ramionami.

Chlebowski podszedł bliżej, żeby lepiej widzieć twarz dowódcy. Zmrużył oczy.

Czarny wstał, wbił spojrzenie w Chlebowskiego.

Czarny odetchnął głęboko, starając się zapanować nad nerwami.

Dowódca uniósł brew.

Czarny westchnął i pokiwał głową z rezygnacją.


To rozkaz.

Czarny zacisnął zęby.

Gdzieś daleko rozległy się strzały. Kilka pojedynczych wybuchów, chwila ciszy, niesiona
dalekim echem seria z automatu.

Czarny zerwał się z miejsca, wyjął z kieszeni biało-czerwoną opaskę, założył ją na ramię,
otworzył drzwi. W głębi podwórka Chlebowski dostrzegł grupkę uzbrojonych mężczyzn, jeden z
nich miał na głowie przedwojenny polski hełm żołnierza piechoty. Czarny wybiegł na zewnątrz,
zatrzaskując drzwi. Chlebowski ruszył za nim, ale kiedy wyszedł za próg, podwórko było puste,
tylko z bramy dobiegło go echo ciężkich butów uderzających szybko o bruk.

Spojrzał na zegarek. Właśnie minęła siedemnasta.

Ból, który promieniował z opuchniętej szczęki na całą głowę, czuł na długo przed tym, zanim
odzyskał przytomność. Otworzył oczy, ale nie dostrzegł niczego, prócz ciemności. Opuścił
powieki, nie wiedząc, czy to jawa, czy wciąż bolesny, nienaturalny sen. Z odrętwienia wyrwało go
ciche miarowe mruczenie. Po długiej chwili rozpoznał odgłos pracującego silnika.

Leżał na twardej wilgotnej ziemi. Wokół niego panował nieprzenikniony mrok, przecięty
struną drgającego światła. Podniósł głowę, co wywołało kolejną falę pulsującego bólu.

Przypomniał sobie ostatnie wydarzenia. Wiedział już, gdzie się znajduje. Niskie pomieszczenie,
przesiąknięte zapachem stęchlizny i wilgoci, było piwnicą gimnazjum, przerobioną na areszt.
Wąskie okna, umieszczone na wysokości płyt, którymi wyłożony był dziedziniec, zabito deskami,
w miejsce starych drzwi wstawiono nowe, solidniejsze, zamykane na klucz. Enkel podszedł do
ściany, kierując się promieniem światła przeszywającym pomieszczenie. Wyciągnął ramiona do
góry, wymacał palcami krawędź okna, podciągnął się i przyłożył oko do szpary między deskami.
Wyraźnie słyszał odgłos ciężkich wojskowych butów i miarową pracę silników samochodowych,
dostrzegał ruch, ale nie był w stanie rozróżnić żadnych szczegółów. Zeskoczył na ziemię.

Przesunął językiem po spękanych ustach. Chciało mu się pić. Nie wiedział, ile czasu przyjdzie
mu spędzić w areszcie. Sąd wojskowy mógł się zebrać jeszcze dziś, choć równie dobrze
oczekiwanie na proces mogło się ciągnąć kilka dni. Była też inna ewentualność: pułkownik Handke
mógł uznać bójkę z użyciem brzytwy za ciężkie przewinienie popełnione w warunkach wojennych,
za poważne naruszenie dyscypliny wojskowej, a zadane rany zakwalifikować jako celowe i
świadome osłabienie zdolności bojowej pułku. W takim wypadku czekał go pluton egzekucyjny.
Bommel z powodu odniesionych obrażeń spędzi kilka dni w szpitalu, z dala od ulicznych akcji


policyjnych oraz radzieckich czołgów groźnie przyczajonych po drugiej stronie Wisły, a on
zostanie rozstrzelany i pochowany w bezimiennym grobie. Za kilka dni nikt nie będzie pamiętał o
Hermanie Frinku zawieszonym pod stropem magazynu, nikt nie będzie przejmował się jego
śmiercią.

Enkel zacisnął pięści. Poczuł w ustach smak łez. Nie chciał umierać. Nie teraz, kiedy nie mógł
spełnić swego obowiązku wobec zmarłego przyjaciela. Załkał z bezsilności.

Enkel zamilkł, wytężając słuch. Wyraźnie słyszał pytanie zadane gdzieś z oddali.

Enkel, kierując się tłumionym przez gruby mur głosem, podszedł do ściany. Przyłożył ucho do
chłodnych wilgotnych cegieł.

Chwila milczenia. Gwar na placu przed budynkiem narastał, jakiś oficer wykrzykiwał rozkaz
zajęcia

miejsc na ciężarówce, podkute buty wciąż dudniły na płytach dziedzińca.

Schwarz zaklął.

Enkel usłyszał, jak w sąsiedniej celi starszy szeregowy Schwarz naparł na drzwi, waląc w nie
pięściami i donośnie wzywając strażników. Usiadł pod ścianą. Po kilkunastu minutach hałasy po
drugiej stronie muru ustały.


Zastałem tam Rainera, który oskarżył mnie o próbę kradzieży. Chciał mnie postawić przed sądem,
ale rankiem generał wytrzeźwiał, pokłócił się z Rainerem i nie pozwolił na sąd, ale wysłał mnie na
tydzień do aresztu.

Enkel wstał, po omacku zbadał ścianę. Rzeczywiście, wymacał dłonią niezamurowaną
krawędź, podciągnął się, ale pomiędzy ścianą a sufitem pozostawało może dwadzieścia
centymetrów. Uczepił się jednej z cegieł, Schwarz naparł z drugiej strony, lecz nie przyniosło to
żadnych rezultatów. Spróbowali z drugą, również bez efektów.

Enkel nie czuł głodu, znacznie bardziej doskwierało mu pragnienie. Słońce schowało się już za
budynek i struna światła przecinająca celę urwała się w jednej chwili. Schwarz, najwyraźniej
przyzwyczajony do towarzystwa i źle znoszący odosobnienie, zagadywał kilka razy, ale Enkel
zbywał jego zaczepki milczeniem. Siedział skulony pod ścianą, nasłuchując tego, co działo się na
dziedzińcu przed budynkiem. Był już pewien, że jednostka nie wycofała się, choć rzeczywiście
musiało stać się coś niezwykłego. Nie słyszał wezwań na wieczorny apel, nie dobiegał go gwar
rozmów towarzyszący kolacji w jadalni na parterze. Wydawało mu się, że w ciszy zapadającej nocy
dobiegają niesione wiatrem odgłosy wystrzałów, ale nie był tego pewien.

Z zamyślenia wyrwał go zgrzyt przekręcanego w zamku klucza i skrzypienie zawiasów. Snop
światła uderzył go w twarz.

Strażnik wciąż oświetlał go trzymaną przy lufie automatu latarką. Drugi, z bronią gotową do
strzału, czekał w głębi korytarza. Wyprowadzili go z celi, w milczeniu wyszli na dziedziniec i
ruszyli w stronę magazynów. Enkel rozglądał się dokoła. Coś było nie tak. Zniknęły półciężarówki
zaparkowane przy magazynie, nikt nie pełnił straży przy głównym wejściu, choć po drugiej stronie
ulicy, przy bramie kamienicy, w której stacjonowali oficerowie, w przepisowej postawie prężyło się
dwóch żołnierzy. Poszli dalej i skręcili w bramę kolejnego budynku, po czym weszli do środka.
Ruch był tu spory, podoficerowie biegali między pokojami, ktoś coś krzyczał do słuchawki
telefonu, sekretarka o bladej ze strachu twarzy przemykała pod ścianą korytarza z papierową teczką
przyciśniętą do piersi. Wdawało mu się, że gdzieś z daleka słychać strzały. Strażnicy wprowadzili
go na piętro. Zatrzymali się przed solidnymi drzwiami w głębi korytarza wyłożonego grubym, choć
sfatygowanym chodnikiem, jeden z żołnierzy zapukał. Rozległo się głośne: wejść! Strażnik
otworzył drzwi i wszedł do środka, drugi z eskortujących Enkela ruchem lufy swojego automatu
dał mu znak, że ma przekroczyć próg gabinetu. Enkel obciągnął kurtkę munduru, która bez
wojskowego pasa nie chciała leżeć tak, jak powinna, i poszedł za strażnikiem.

W pomieszczeniu panował ciepły półmrok, rozproszony jedynie światłem lampki stojącej na
solidnym biurku pod ścianą. Pokój będący niegdyś mieszczańskim salonem został zaadaptowany
na gabinet: wyniesiono zbędne sprzęty, pozostawiając jedynie masywne biurko w stylu biedermeier
i biblioteczkę, pełniącą teraz funkcję archiwum. Okna zaciągnięto ciężkimi zasłonami,
stanowiącymi pozostałość po poprzednich właścicielach mieszkania.

Enkel strzelił obcasami i wyciągnął się jak struna.


Enkel nie odpowiedział.

Enkel drgnął, po raz pierwszy odkleił wzrok od kwiecistej tapety i spojrzał w przystojną,
pociągłą twarz oficera gestapo.


walk. Być może leży w kwartale ulic opanowanym przez bandytów. Sytuacja zmienia się z godziny
na godzinę i nie wiadomo, co się wydarzy w najbliższym czasie. Osoba mówiąca po polsku będzie
nam bardzo przydatna. Rozumiemy się?

Enkel skinął głową. Samobójcza misja pod rozkazami sadystycznego oficera formacji, której
żołnierze szczególnie nienawidzili, rajd na tyły wroga w ogarniętym powstaniem mieście lub
błyskawiczna procedura sądu wojennego i perspektywa rozstrzelania.

Antoni Chlebowski rozejrzał się po podwórku. Teraz, w popołudniowym słońcu, mógł
dokładnie przyjrzeć się brudnym fasadom szarych kamienic, nierównemu brukowi pokrywającemu
ciasny i wąski przesmyk między budynkami, pogiętej rynnie i odrapanym drzwiom. Od strony
ulicy dobiegł go odgłos wystrzałów, ale nie zwrócił na niego uwagi. Powoli podszedł do miejsca,
gdzie upadła Zosia. Poprawił okulary, uważnie wpatrując się w nieregularne kostki bruku.

Uklęknął. Wydawało mu się, że jeden z kamieni wciąż naznaczony jest rdzawym nalotem krwi, ale
równie dobrze mógł to być ślad po nieczystościach wylewanych przez okna. Obok leżał kawałek
twardej tektury, najprawdopodobniej część kartonowego pudełka, o nieregularnych, poszarpanych
krawędziach. Schował karton pod marynarkę i spojrzał w górę, między okna. Z jednego z nich, a
może wprost z dachu, ubiegłej nocy spadła dziewczyna. Wszedł na klatkę schodową. Od razu
wspiął się na trzecie piętro. Przeszedł korytarzem, szukając wejścia na dach lub strych, ale niczego
takiego nie znalazł. Wyjrzał na zewnątrz. Tylko jedno mieszkanie na trzecim piętrze miało okna
wychodzące na interesujący go skrawek podwórka. Podszedł do właściwych drzwi, chrząknął i
zastukał. Bez odpowiedzi. Zastukał ponownie.

Jako adwokat wielokrotnie dochodził prawdy, zawsze zwracając uwagę, aby interesujące go
dowody zdobywać w sposób zgodny z literą prawa. Sąd nie dopuszczał dowodów uzyskanych w
wyniku przestępstwa. Tym razem nie występował przed sądem, a okoliczności sprawy nie
pozwalały na działanie zgodnie z procedurą postępowania dowodowego. Chlebowski zapukał po
raz trzeci, a kiedy znów nie usłyszał odpowiedzi, cofnął się i z rozpędu naparł na drzwi, uderzając
barkiem powyżej klamki. Rozległ się trzask wyłamywanego drewna i zamek ustąpił.

Przedpokój był wąski i ciemny. Podłużne lustro na ścianie, wieszak w kącie i sfatygowany
chodnik na podłodze. Chlebowski przeszedł dalej. Salon pozbawiony śladów życia, okrągły stół i
cztery krzesła, kredens, goły parkiet poznaczony śladami wieloletniego użytkowania. Była tu
jeszcze kuchnia i jeden pokój, niewielka sypialnia, w której jedynym meblem było przykryte
wełnianą narzutą łóżko. Chlebowski wrócił do salonu, którego okna wychodziły na podwórko.
Szyba w jednym ze skrzydeł była stłuczona i teraz w pomieszczeniu czuć było letni wiatr
wpadający z zewnątrz. Stłuczono ją chyba dawno temu, bo wewnątrz ramy nie znalazł śladów
szkła. Odkrył za to coś innego. W ramie znajdowały się resztki kartonu, którym zastąpiono wybitą
szybę, co nie było niczym dziwnym w okupowanej Warszawie. Wyjął spod marynarki zabrany z
podwórka kawałek kartonu. Kolor i kształt były identyczne. Odnalazł miejsce, z którego wypadła
radiotelegrafistka.

Zbadał dokładnie krawędzie drewnianej framugi. Skrawek kartonu, który wciąż tam tkwił, miał
w rogu okrągłą dziurkę. Chlebowski podejrzewał, że okno specjalnie pozbawiono szkła i
wstawiono tekturę, aby łatwiej i dyskretniej wypuścić antenę, która obsługiwała radiostację.
Najprawdopodobniej sam aparat mógł być ukryty gdzieś w mieszkaniu, w całości lub choćby w
części, jeżeli Czarny zdecydował się na jego demontaż.

Wyjrzał przez okno. Z wysokości trzeciego piętra brukowane podwórko wyglądało jak brudna
kartka papieru ograniczona marginesem ściany sąsiedniej kamienicy. Chlebowski spróbował wczuć


się w rolę dziewczyny, która ubiegłej nocy stała w tym samym miejscu. Jak wielokrotnie wcześniej
przed wojną, praktykując jako adwokat, z chłodną logiką analizował szczegóły sprawy, tworząc z
nich obraz całości, za każdym razem wybierając najprostsze, a więc najbardziej prawdopodobne
rozwiązanie. Parapet znajdował się na wysokości jego pasa. Zosia, jak pamiętał, była nieco niższa,
nie mogła więc wypaść przez okno wskutek nieostrożności, nawet biorąc pod uwagę to, że okno
zabezpieczone było jedynie tekturą. Nie brał też pod uwagę samobójstwa. Okno konspiracyjnego
mieszkania, w którym z narażeniem życia wielu osób ukryto radiostację, nie było najlepszym
miejscem na pożegnanie się z tym światem. Chwila również nie była ku temu sposobna.

Chłebowski jakoś nie mógł uwierzyć w to, że ewentualna samobójczyni wspiąwszy się na parapet,
z trudem przeciska się przez otwór okna, skacze, a w ostatniej chwili zmienia zdanie i rozpaczliwie
chwyta się kawałka kartonu, ciągnąc za sobą w dół jego strzęp. Gdyby dokonywał oględzin miejsca
wypadku przed wojną, jako praktykujący adwokat, bez wątpienia zapisałby w swoich notatkach
spostrzeżenie o więcej niż prawdopodobnym udziale w sprawie osób trzecich.

Trzy piętra niżej ktoś skręcił z ulicy i wszedł na podwórko. Chlebowski odsunął się od okna, z
ukrycia obserwując, jak grupka dziewcząt w biało-czerwonych opaskach na ramionach, obarczona
ciężkimi polowymi torbami, biegnie w kierunku klatki schodowej. Sprawdził, czy w mieszkaniu
nie pozostały ślady jego obecności, wyszedł na korytarz i ruszył schodami w dół. Zdyszane
dziewczęta minęły go na drugim piętrze. Jedna z nich wydała mu się znajoma. Zmrużył oczy i
wytężył pamięć.

Jasnowłosa zatrzymała się, wsparta o poręcz. Przez ramię miała przewieszoną torbę z
naszywką czerwonego krzyża. Jej towarzyszki spojrzały na nią pytająco, ale pobiegły dalej.

W błękitnych oczach sanitariuszki zaszkliły się łzy.

Dziewczyna odwróciła się i chciała się wspiąć na schody, ale Chlebowski przytrzymał ją w

miejscu.

Dziewczyna spojrzała na Chlebowskiego oczyma okrągłymi ze zdziwienia.


Chlebowski przetarł czoło nerwowym gestem i zadał ostatnie pytanie.

Klaus Enkel w asyście dwóch uzbrojonych strażników wrócił do aresztu w piwnicy
gimnazjum. Żołnierze wyglądali na zdenerwowanych. W obecności aresztanta nie pozwalali sobie
na żadne komentarze czy uwagi, ale ich rozbiegane spojrzenia i dłonie zaciśnięte na magazynkach
schmeisserów mówiły więcej niż słowa. W mieście działo się coś niedobrego.

Enkel podejrzewał, że mimo całego zamieszania i strzałów niesionych gdzieś z oddali Rosjanie
nie przekroczyli rzeki. Gdyby front ruszył z zamiarem przełamania obrony miasta, każdy niemiecki
żołnierz zostałby przerzucony na linię umocnień, tymczasem wokół kwater kręciło się wielu
szeregowych i podoficerów.

Jeden ze strażników zostawił mu manierkę pełną ciepłej wody, ale nie dostał niczego do
jedzenia. Zamek w drzwiach zazgrzytał ciężko. Enkel po omacku podszedł do ściany.

Enkel usiadł pod ścianą, podkulił nogi. W ciasnej celi panował coraz większy zaduch.

Enkel zawahał się.


Schwarz zaśmiał się cicho.

Enkel w myślach przeliczył tygodnie spędzone w mieście.

Gdzieś z oddali dobiegł ich odgłos detonacji. Mury zatrzęsły się, w powietrzu zawirował pył,
który czuli w każdym oddechu.

Enkel nie odpowiedział. Wstał i podciągnął się do okna, wdychając sierpniowe powietrze.
Kanonada wystrzałów była tu lepiej słyszalna. Dominowały serie z automatów i pojedyncze
wystrzały z karabinów. Oznaczało to, że front nie ruszył. W przeciwnym wypadku słychać byłoby
grzmot luf radzieckich czołgów, świst rakiet i detonacje bomb. Pojedyncze palby przerywane
długimi okresami ciszy świadczyły, że to Polacy próbowali przejąć miasto. Zastanawiał się, gdzie
jest teraz Bommel, czy leży bezpieczny w wojskowym szpitalu, z nogą owiniętą bandażem, czy też
wysłali go z resztą kompanii na ulice Warszawy. Miał nadzieję, że wejdzie któremuś z powstańców
pod karabin.

Noc przespał na podłodze, wtulony plecami w wilgotną ścianę. Rankiem obudziła go kolejna
salwa wystrzałów. Walki toczyły się całkiem blisko. Za zabitym deskami oknem przebiegał cały
oddział, wyraźnie słyszał stukot podkutych butów i wrzask oficera. Do koszar ewakuowano
rannych, na plac wjechały ciężarówki, znów zaczęło się zamieszanie, a kiedy silniki umilkły, w celi
rozlegały się tylko przeciągłe jęki, narzekania na ból i powtarzane do znudzenia prośby o morfinę.

Tak jak przypuszczał, w zamieszaniu zupełnie zapomniano o aresztantach. Emocje wzięły górę
nad głodem, ale coraz bardziej doskwierało mu pragnienie. Obaj ze Schwarzem nie mieli sił
rozmawiać, leżeli na zimnej podłodze w milczeniu, oszczędzając spragnione wilgoci gardła. Obaj


myśleli tylko o jednym. Zastanawiali się, czy Rosjanie, widząc ze swoich stanowisk uliczne
zamieszki w Warszawie, zdecydują się na przekroczenie rzeki. Schwarz, jako adiutant oficera
wysokiego stopniem, nigdy nie stał naprzeciw nacierającej Armii Czerwonej, ale Enkel
niejednokrotnie tego doświadczył i wiedział, że kiedy Rosjanie ruszą, z miasta nie pozostanie
kamień na kamieniu.

Kiedy Chlebowski doszedł do bramy i wyjrzał na ulicę, z pełną jasnością dotarła do niego
powaga zaistniałej sytuacji. To, co brał za uliczną strzelaninę, za kolejny epizod zbrojnej próby sił z
okupantem, w rzeczywistości było regularną miejską bitwą, rozciągającą się na całe kwartały. Hożą
w obie strony przebiegały zwarte gromadki pochylonych, poruszających się tuż przy murze ludzi.
Uzbrojeni bojownicy mijali wystraszonych cywilów, sanitariuszki z biało-czerwonymi opaskami
szły zaraz za oddziałami bojowymi, grupki młodych nieuzbrojonych mężczyzn chaotycznie
poruszały się między bramami, nie wiadomo, czy w poszukiwaniu schronienia, czy też możliwości
walki.

Gdzieś na sąsiedniej ulicy musiał się znajdować niemiecki punkt ogniowy, bo pociski z
ciężkiego karabinu maszynowego rykoszetem uderzały o fasadę kamienicy, przy której skrył się
Chlebowski. Wybuch granatu zatrząsł szybami w sąsiednich budynkach, chmary szklanych
odłamków posypały się na trotuar. Chlebowski poczekał na przerwę w ostrzale, wybiegł z bramy i
ruszył na północ, ku Starówce. Nie wiedział, czy walki ogarnęły tylko Śródmieście, czy też całe
miasto zamieniło się w pole bitwy. Biegł od bramy do bramy, pochylony, jedną ręką przytrzymywał
kapelusz, drugą asekurował się, wchodząc po murach budynków. Na jednym z podwórek wpadł na
skrytą za blaszaną bramką grupę młodych ludzi.

Zaczekali na przerwę w kanonadzie, wybiegli na ulicę, rozsypali się na dwie strony,

Chlebowski kierował się w stronę Starego Miasta, młodzieńcy w poszukiwaniu punktu
werbunkowego i dowódcy, który dałby im sposobność walki o wyzwolenie stolicy.

Na Długą Chlebowski dotarł o zmroku, spocony i brudny, bez kapelusza i w spodniach
przetartych na kolanach. Zdyszany wbiegł w bramę, nie wiedząc nawet, czy pociski uderzające o
chodnik tuż pod jego stopami wystrzelił niemiecki żołnierz, czy też może polski powstaniec.

W korytarzu wpadł na zapłakaną panią Walerię. Siwowłosa dama stała w drzwiach, załamując
ręce i spoglądając z nadzieją na Chlebowskiego.

Chlebowski wyminął gospodynię i poszedł po schodach do swojego pokoju na poddaszu.
Uważając, by nie stać blisko okna, wyjrzał na zewnątrz. W zapadających ciemnościach ledwie
dostrzegał sylwetki biegnące ulicami, ale ogniki pojedynczych wystrzałów były coraz lepiej
widoczne. W powietrzu wyczuwało się zapach pożaru.

Zmienił spodnie i zdjął koszulę, położył się na łóżku. Zamknął oczy.


Odgłos pukania do drzwi usłyszał mimo przysłoniętych uszu. Powoli podszedł pod próg,
nacisnął klamkę. W korytarzu stała Irena.

Zdumiony, nie wiedział, co powiedzieć. Cofnął się w głąb pokoju, gestem zapraszając ją do
środka.

Uśmiechnęła się smutno.

Chlebowski otrząsnął się z zaskoczenia, wybiegł na korytarz.


Dziewczyna odwróciła się, w jej szklących się oczach czaiła się nadzieja.

NASTĘPNE DNI...

Na ranem odgłosy walk ustały i Enkel przespał na twardym klepisku kolejnych kilka godzin.
Obudził się zmęczony i spragniony. Podciągnął się do szpary w oknie, ale na zewnątrz nie dostrzegł
żadnego ruchu, choć wyraźnie słyszał kroki i odgłosy rozmów. Zdawał sobie sprawę, że daje
strażnikom, których co prawda nie widział, ale których obecność podejrzewał, pretekst do użycia
broni, ale pragnienie było silniejsze: uczepił się palcami krawędzi desek w oknie i głośnym
krzykiem zażądał wody. Strzały nie padły, nie było też żadnej innej reakcji, za to koło południa w
drzwiach celi pojawił się wartownik z pełną manierką.

Wartownik bez słowa pokręcił głową i zatrzasnął drzwi.

Enkel upił jeszcze kilka łyków, długo przetrzymując chłodną wodę w spieczonych ustach,
resztę zostawił na później. Nie wiedział, kiedy wartownicy znów przypomną sobie o obecności
więźniów. Tak jak przypuszczał, nikt nawet nie pomyślał o wydaniu im posiłku.

Kanonada, której dalekie echo słychać było od świtu, wieczorem przybrała na sile. Wystrzały
padały z większej odległości niż dzień wcześniej, ale karabinową palbę przerywały głuche
eksplozje pocisków armatnich. W pewnym momencie Enkelowi zdawało się, że słyszy gdzieś z
oddali ryk nurkującego myśliwca.

Na przemian leżał na nierównym i twardym klepisku albo nasłuchiwał pod zabitym deskami
oknem bądź wymieniał uwagi na temat zaistniałej sytuacji z uwięzionym w sąsiedniej celi
Schwarzem, i tak doczekał zmroku. Kiedy zapadający wieczór zgasił jedyną iskierkę światła
wpadającą do piwnicy wąską szparą przy oknie, w drzwiach szczęknął zamek. Enkel zerwał się na
równe nogi.

Uzbrojeni strażnicy wyprowadzili go korytarzem na piętro, odebrał swój pas i rzeczy osobiste.
Wyglądało na to, że został zwolniony, choć nikt nie troszczył się o żadne formalności, nikt nie
pilnował podpisów na jakimkolwiek protokole czy urzędowych pokwitowań. Przyzwyczajony do
pruskiej biurokracji Enkel patrzył zdziwiony, jak strażnicy zostawiają go po prostu na schodach i
schodzą na parter.

W holu czekał na niego Rainer. Gestapowiec, ubrany w mundur polowy, nakrapianą
bladozielonymi plamami panterkę ściśniętą szerokim pasem, przy którym kołysała się skórzana
kabura, w wysokich, sięgających kolan butach, stał z założonymi do tyłu rękoma i patrzył na
Enkela pozbawionym emocji wzrokiem.

Enkel posłusznie ruszył za kapitanem, przeszli przez dziedziniec i wkroczyli między budynki
magazynów. Rainer wskazał samotną ciężarówkę stojącą na zapalonym silniku. Enkel wskoczył na
krytą zielonym brezentem platformę, usiadł na wąskiej drewnianej ławce, opierając się o stalowe
zabezpieczenie burty. Poza nim na pace siedziało jeszcze czterech mężczyzn. Czterech milczących
mężczyzn o twardych spojrzeniach ludzi, którzy niejedno widzieli i niejeden raz musieli walczyć o
życie. Czterech mężczyzn ubranych nieregulaminowo, w wojskowych kurtkach polowy ch, ale w


cywilnych nakryciach głowy. Przez wąską szybę w tyle szoferki widział, jak Rainer zajmuje
miejsce obok kierowcy. Szofer wrzucił bieg, skrzynia zazgrzytała przeciągle i samochód powoli
ruszył, mieląc kołami na żwirowanym placu. Enkel opuścił głowę, ukradkiem obserwując swoich
towarzyszy. Każdy z mężczyzn miał przewieszonego na brzuchu automatycznego schmeissera,
poręcznego i szybkostrzelnego, z krótką lufą i składaną stalową kolbą. On sam nie miał żadnej
broni. Wyglądało na to, że Rainer wciągnął go w szaleńczy wypad na tyły wroga z pustymi rękoma.

Kierowca zahamował, ciężarówka się zatrzymała. Ktoś mówił coś szybko podniesionym
głosem. Enkel wyjrzał przez okno z tyłu szoferki. Przy drzwiach kierowcy stal wartownik pilnujący
magazynu.

Samochód ostro ruszył, ryczący silnik zagłuszył krzyki strażnika. Enkel pochylił się do przodu,
usiłując zachować równowagę przy skręcie. Gdzieś blisko rozległ się wystrzał. Ciężarówka w coś
uderzyła, Enkel podskoczył na ławce, walnął plecami o burtę. Wyjrzał spod plandeki. Kierowca
staranował bramę, zostawiając za sobą przełamany jak zapałka szlaban i wrzeszczącego
wartownika z uniesionym mauzerem.

Samochód jechał pogrążonymi w ciemnościach ulicami miasta. Coś się paliło, Enkel wyraźnie
czuł smród płonącej gumy. Kanonada wystrzałów była coraz bliższa. W pewnym momencie seria z
broni maszynowej rozległa się gdzieś całkiem koło nich, kierowca natychmiast zatrzymał
samochód, a jadący z tyłu mężczyźni sięgnęli po broń, choć nie wyszli na zewnątrz. Sytuacja
musiała się uspokoić, bo po chwili Rainer nakazał kierowcy jechać dalej. Enkel próbował wyjrzeć,
ale pokrywa plandeki odcinała go od świata, mógł co najwyżej zerkać przez wąską szybę z grubego
szkła, ponad ramieniem siedzącego w szoferce Rainera, między światła reflektorów rozjaśniające
brukowaną ulicę.

Ciężarówka zatrzymywała się kilka razy, Rainer tłumaczył coś kierowcy, ten wrzucał wsteczny
bieg i zawracał, klucząc pośród pogrążonego w ciemnościach miasta. W końcu samochód
zatrzymał się na dłużej, a w świetle reflektorów pojawił się żołnierz z chorągiewką sygnalizacyjną.

Żołnierz skrzywił się, jakby usłyszał kiepski dowcip.

Kierowca ostrożnie wycofał samochód, zawrócił w bramie pozbawionej okien kamienicy.
Strzały znów przybrały na sile. Rainer polecił skręcić w jedną z bocznych uliczek. Zatrzymali się
przy ceglanym murze, tarasując cały chodnik. Rainer wysiadł z szoferki i przeszedł na tył
ciężarówki.

Enkel podkulił nogi, ukrył twarz w dłoniach. Miał nadzieję, że Rainer nie dostrzeże w
ciemnościach jego przerażenia.


Chlebowski leżał na łóżku, wsłuchany w kanonadę wystrzałów dobiegającą od strony ulicy
Bankowej, gdzie mieścił się niemiecki szpital. Pojedyncze strzały karabinowe i krótkie serie z
automatów przerywane były głuchymi eksplozjami ciężkich dział. Po każdym takim wystrzale
okna niebezpiecznie drżały, a tynk osypujący się z sufitu opadał mu na twarz. Wciąż czuł obok
siebie obecność Anny, ale nie patrzył w jej stronę ani też nic do niej nie mówił. Chciał mieć głowę
wolną od wszystkiego, co nie wiązało się ze sprawą morderstwa telegrafistki.

Nad ranem strzały ucichły, ale kiedy przeciskające się między chmurami słońce wzniosło się
już nad dachy kamienic, odgłosy walk przybrały na sile, tym razem dochodząc od strony Wytwórni
Papierów Wartościowych. Chlebowski wyjrzał przez okno. Ulice, choć wyludnione, wyglądały
spokojnie. Wystrzały dochodziły już gdzieś z daleka. Widać Niemcy wciąż się bronili.

Podszedł do okna, było zimno i pochmurnie, siąpił deszcz. Ulicą Długą przebiegła grupa
uzbrojonych ludzi. Wybuchy artyleryjskie ustały, ale co jakiś czas słychać było pojedyncze
wystrzały z broni ręcznej. Naciągnął koszulę, zapiął pasek przy spodniach, na głowę nałożył
kapelusz dla ochrony przed deszczem. Zszedł schodami na dół. Wyglądało na to, że wszyscy
mieszkańcy kamienicy zamknęli się w swoich mieszkaniach.

Chlebowski ostrożnie wyjrzał z bramy. Gdzieś w oddali ktoś strzelał, ale na ulicy Długiej było
spokojnie. Poprawił okulary, zmrużył oczy, pochylony pobiegł wzdłuż fasady budynku. Poruszał
się skokami, od bramy do bramy, wciąż rozglądając się wokół siebie, aż dotarł do Bielańskiej.
Skręcił w stronę Ogrodu Saskiego. Na wysokości Senatorskiej dostrzegł przed sobą ruch, w
deszczu nie zdołał rozpoznać, kogo ma przed sobą, skręcił w prawo. W końcu dotarł do granic
ogrodu. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył miękkim od wody trawnikiem. Deszcz spływał z
ronda kapelusza wprost na okulary, przemoczone buty grzęzły w błotnistej trawie. Kluczył między
alejkami, wciąż kierując się w stronę Śródmieścia. Wysoko ponad jego głową coś gwizdnęło
przeciągle. Instynktownie skulił głowę i rzucił się szczupakiem między krzewy ozdobne
porastające pobliski klomb. Pocisk artyleryjski uderzył głucho kilkadziesiąt metrów dalej,
wyrzucając w górę fontannę mokrej gliny.

Chlebowski uniósł głowę, brudną od ziemi dłonią przetarł okulary. Tuż obok niego siedziała
skulona dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż czternaście lat. Wyglądała na przestraszoną, ale
nie płakała. Dopiero po chwili zauważył, że przez pierś przewieszoną miała skórzaną torbę z
blaszanym, pewnie jeszcze wrześniowym, orzełkiem.

- Panie starszy, niech pan wraca do domu - fuknęła gniewnie dziewczynka, poprawiając beret i
przeczołgując się między krzewami w stronę północnej części ogrodu. - To nie pora na spacery!

Zdumiony Chlebowski patrzył, jak młoda kurierka podrywa się z ziemi i biegnie zwinnie
między drzewami. Sam ruszył dalej. Brudny i mokry, przekradał się między alejkami. Zatrzymał
się, aby złapać oddech, gdy pośród szumu kropli deszczu usłyszał narastający szmer. Zdjął okulary,
przetarł je rękawem koszuli, nałożył z powrotem. Odchylił gałąź niskiego ozdobnego drzewka, za
którym był skryty. Wyjrzał i zdębiał.

Od Marszałkowskiej do parku wjechały dwa czołgi z czarnym krzyżem na wieżyczkach.
Stalowe kolosy z impetem wdarły się między alejki. Chlebowski zamarł ze strachu. Czołgi jechały
wprost na niego, jednak po kilkudziesięciu metrach oba wykonały ostry skręt, wyrzucając spod
gąsienic kawałki mokrej darniny, i skierowały się w stronę budynku Giełdy i Królewskiej. Stanęły
na skraju ogrodu, z obu luf wystrzeliły jęzory dymu i ognia. Chlebowski zacisnął zęby, ogłuszony
do bólu, zerwał się z ziemi i odbił w lewo, chcąc okrążyć stalowe potwory i uniknąć spotkania z
niemieckimi piechurami, którzy zapewne ubezpieczali czołgi.

Idąc w stronę Prudentialu, dotarł do Jasnej. Od gmachu PAST-y dochodziły odgłosy zaciekłej
walki, przeciągłe serie z broni maszynowej przerywały wybuchy. Skierował się w stronę placu
Napoleona, ale tam też walczono. Kluczył między budynkami, kryjąc się w bramach i zaułkach.
Kolejny wybuch sprawił, że położył się płasko na chodniku, z twarzą wciśniętą w betonowe płyty.
Usłyszał za sobą głuchy odgłos podkutych butów. Leżał dalej, udając martwego, z bijącym sercem


wsłuchany w rytm ciężkich kroków. Podniósł głowę dopiero wtedy, kiedy został już sam, zupełnie
nie wiedząc, czy przed chwilą minął go oddział powstańców, czy grupa niemieckich żołnierzy.

Kolejną przeszkodą okazały się szerokie Aleje Jerozolimskie. Ukryty w przejściu między
kamienicami, obserwował pozbawiony ochrony przestrzał dzielący Śródmieście. Od rana próby
przedostania się przez Aleje musiały się powtarzać, w zasięgu jego wzroku pozostawało kilka
poskręcanych, martwych ciał. Przyglądał się oknom budynków po drugiej stronie szerokiej jezdni,
ale mimo że mrużył oczy, zmuszając je do większego wysiłku, nie był w stanie dostrzec nic więcej
prócz zarysów kamienic. W końcu wcisnął głębiej kapelusz na głowę, zaczerpnął powietrza i rzucił
się biegiem przez Aleje. Gnał jak szalony, uderzając podeszwami o betonowe płyty. Gdzieś blisko
rozległy się strzały, ale nie wiedział, czy to on był ich celem. Biegł dalej, nie widząc przed sobą
niczego i nikogo, oślepiony deszczem i potem, z okularami zsuniętymi na sam czubek nosa.
Zdyszany wpadł w jakąś uliczkę, odbił w jedną z bram i upadł na bruk, łapczywie chwytając
powietrze. Po chwili zorientował się, że jest na Kruczej. Ruszył dalej i wyszedł wprost na naprędce
tworzoną barykadę: mieszkańcy Śródmieścia w deszczu wynosili z mieszkań szafy, fotele i kanapy,
mężczyźni podważali płyty chodnikowe, które potem układano u podstaw konstrukcji celem jej
umocnienia. W Śródmieściu Chlebowski dostrzegał więcej strachu i nerwowości niż na Starym
Mieście, strzały rozlegały się częściej i oddawano je z bliższej odległości. Po raz pierwszy
uświadomił sobie, że nawet jeżeli dotrze na Szopena 7, nawet jeżeli odnajdzie matkę Zosi i
zdobędzie jej dziennik, kluczowy dowód w sprawie, być może nie będzie miał możliwości wrócić
na Stare Miasto. Bez słowa wyminął pracujących przy barykadzie ludzi i odbił w Wilczą, potem w
Mokotowską. Po lewej stronie miał Aleje Ujazdowskie, przed sobą ulicę Szopena. W powietrzu
czuć było swąd spalenizny. Na skrzyżowaniu z Piusa XI minął go jakiś człowiek taszczący ciężką
skórzaną walizę.

- Gdzie pan się pchasz - prychnął, poprawiając poły zmoczonego deszczem płaszcza. -
Uciekasz pan nie w tę stronę. Tam są tylko Niemcy.

Zapach spalenizny stawał się coraz wyraźniejszy. Wilgotny, ciężki swąd palonego drewna,
starej farby i gumy. Chlebowski wszedł między budynki i po drugiej stronie Alej, naprzeciw parku
Ujazdowskiego, zobaczył płonącą kamienicę, z okien buchały kłęby gęstego tłustego dymu. Na
dachu dostrzegł kilka osób, w panice miotających się od jednej krawędzi do drugiej. Sąsiedni
budynek był zbyt daleko, by na niego się przedostać. Dym stawał się coraz gęstszy i czarniej szy,
rozwiewany wiatrem przysłaniał łudzi kryjących się przed ogniem na dachu. W pewnej chwili
jeden z uciekinierów, w akcie rozpaczy, a może tchórzostwa przed sięgającymi poddasza jęzorami
ognia, skoczył w dół, by z wysokości trzech pięter uderzyć o bruk.

Chlebowski dotarł na Szopena, szybko odnalazł właściwy budynek. Wbiegał po schodach,
odliczając kolejno mijane mieszkania. Stanął przed drzwiami oznaczonymi czwórką. Zapukał
mocno, ale odpowiedziała mu jedynie cisza. Chwycił za klamkę. Zamknięte. Zapukał raz jeszcze.
Cofnął się i z impetem uderzył barkiem o drzwi. Drewno zaskrzypiało. Naparł raz jeszcze i w
końcu udało mu się wyłamać zamek. Wpadł jak burza do mieszkania. Było puste. Dwa pokoje z
małą kuchnią. Jeden z pokoi musiała zajmować młoda dziewczyna: błękitne zasłony, kwiaty w
szklanym wazonie, półka z książkami, na której dostrzegł kilka tomików poezji i zeszytowe
wydania brukowych romansów. Zrzucił z półki wszystkie książki, zerwał poduszki i narzutę z
łóżka, uklęknął na podłodze, uważnie badając przestrzeń pod meblami. Sprawdził też drugi pokój,
z całą pewnością należący do kogoś starszego, bardziej surowy w wystroju, z wysokości ściany
nieruchomym wzrokiem spoglądał na niego ukrzyżowany Chrystus. Pamiętnika nigdzie nie było.
Chlebowski westchnął ciężko i zrezygnowany usiadł na łóżku. Spojrzał na przetarte na kolanach
spodnie i kompletnie ubłocone buty. Cały wysiłek okazał się nadaremny. Matka Zosi najpewniej
opuściła miasto. Wyszedł na korytarz. Dla pewności postanowił zapytać sąsiadów. Zapukał, a kiedy
nie doczekał się odpowiedzi, odruchowo nacisnął klamkę. Mieszkanie było otwarte, ale puste.
Zdziwiony zszedł schodami na dół. Mijając pierwsze drzwi na parterze, usłyszał dziwny odgłos, na
który zwrócił uwagę już przy wejściu. Cichy szmer podobny do gwaru małej kawiarenki, szum


prowadzonych szeptem rozmów. Przystawił ucho do drzwi. Zawahał się, lecz zapukał. Odczekał
chwilę i nacisnął na klamkę.

Minął wąski i ciemny korytarz, stanął w drzwiach salonu, pośrodku którego, na okrągłym

stoliku, ustawiono gipsową figurę Matki Boskiej. Dokoła, u stóp błękitnej figury, wokół ścian i pod
oknem, na krzesłach, stojąc lub klęcząc, tłoczyło się kilkanaście osób. Bezwiednie powtarzały
słowa modlitwy za siwowłosą kobietą stojącą pośrodku. Gdzieś po drugiej stronie Ujazdowskich
wybuchł pocisk artyleryjski, szyby zatrzęsły się w oknach, z sufitu spłynął obłok białego tynku,
drobinki kurzu, wapna i białej farby zawirowały wokół posągu. Słowa modlitwy płynęły
nieprzerwanie.

Wsparty o ścianę starszy mężczyzna dostrzegł Chlebowskiego, przesunął się, wskazał mu
dłonią miej sce obok siebie.

Mężczyzna wskazał na sąsiadkę klęczącą po drugiej stronie pokoju. Chlebowski powoli
okrążył salon, ostrożnie stąpając między modlącymi się ludźmi, ujął kobietę pod ramię i poprosił,
aby wyszła z nim na korytarz.

Kobieta zbladła, sięgnęła dłonią pod okalającą jej głowę chustkę.

Chlebowski zdębiał. Nie był na to przygotowany. W swojej praktyce wielokrotnie

przesłuchiwał osoby, które straciły kogoś bliskiego, nigdy jednak nie przekazywał takiej informacji
osobiście.

Kobieta patrzyła na Chlebowskiego nierozumiejącym wzrokiem, jej usta poruszały się
bezgłośnie, jakby szukała odpowiednich słów. W otoczonych zmarszczkami oczach pojawiły się
łzy.

Kobieta nie odpowiedziała. Zamiast tego pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć
wszystkiemu, co usłyszała.

Chlebowski podziękował skinieniem głowy, wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Wbiegł na piętro, wpadł do mieszkania, w pokoju Zosi odsunął biblioteczkę, uklęknął, odchylił
tylną ściankę. Za sklejką dostrzegł róg zielonego zeszytu. Ostrożnie go wyjął i otworzył na
ostatniej zapisanej stronie.

Dziś znów dostałam od niego list. Pisał tak, jakby znał mnie od lat, jakby znał każdą moją myśl
i uczucie. Nigdy jeszcze nie byłam tak szczęśliwa. Kocham i jestem kochana. Świat jest taki piękny.

Przerzucił kilka kartek.

Dziś w nocy znów słyszałam przez ścianę płacz mamy. Wiem, jak bardzo się o mnie boi, aleja
nie chcę ciągle żyć w strachu. To wszystko musi się kiedyś skończyć i tylko walka z bronią w ręku
może przynieść nam normalność. Nie chcę do końca życia kryć się ze słuchaniem radia, wracać do
domu biegiem w obawie przed godziną policyjną i drżeć ze strachu przed spojrzeniem gestapowca
na ulicach miasta.

Chlebowski przekartkował zeszyt, wodząc wzrokiem po równych linijkach gęsto zapisanego
tekstu. Zatrzymał się przy wpisie oznaczonym datą dwudziestego piątego lipca. Poczuł znajome
uderzenie gorąca, oznakę podniecenia, które ogarniało go za każdym razem, kiedy na sali sądowej


wpadał na nowy ślad lub kiedy przesłuchiwany świadek wypowiedział o jedno słowo za dużo,
zdradzając więcej, niż początkowo zamierzał powiedzieć.

Nie wiem już, komu mam wierzyć. Przysięgałam pod świętym znakiem krzyża posłuszeństwo
zwierzchnikom, ale sama nie wiem, czy powinnam wykonać ten rozkaz. Nie wiem, co o tym
wszystkim myśleć. Komunikat nadano otwartym tekstem, nie mogłam się pomylić. Dokładny czas
przerzutu i miejsce kontaktu. Powinnam zapisać treść depeszy w dzienniku odbiorczym, ale tego nie
zrobiłam. Nie rozumiem, dlaczego wydano mi rozkaz, który łamie wszystkie przyjęte zasady! Jutro
raz jeszcze porozmawiam z Klimowiczem i wszystko wyjaśnię.

Chlebowski zamrugał z wrażenia. W tekście pamiętnika pojawiło się nazwisko Klimowicza.
Nazwisko, które wciąż - mimo upływu pięciu lat - budziło w nim emocje. Zosia znała Klimowicza,
najwyraźniej współpracowała z nim jako oficerem łącznikowym. Klimowicz wydał jej rozkaz,
który łamał ogólnie przyjęte reguły, dziewczyna go wykonała, ale miała wątpliwości co do
słuszności całej sprawy. Odetchnął i drżącą z podniecenia dłonią wygładził papier, chcąc wrócić do
lektury.

Muszę porozmawiać z Klimowiczem. Jeżeli nie będzie chciał mi wyjaśnić tego, co się dzieje,
sama pójdę na Wolę, znajdę Żytnią 14 i sprawdzę, co się tam kryje.

Gdzieś na dole głośno strzeliły drzwi. Chlebowski nie przerwał lektury, z wypiekami na twarzy
pochłaniał kolejne akapity tekstu. Ręka mu drgnęła dopiero wtedy, kiedy na korytarzu rozległ się
krzyk. Głośny, przeciągły krzyk śmiertelnie przerażonej kobiety.

Wsunął zeszyt pod marynarkę, wyszedł z mieszkania i spojrzał w dół, ponad barierką. Na
półpiętrze zobaczył uzbrojonego mężczyznę, a właściwie jego ramię przytrzymujące pistolet
maszynowy. Ramię niemieckiego żołnierza, okryte rękawem ciemnozielonego munduru z
dystynkcjami sierżanta.

W ułamku sekundy na parterze rozpętało się piekło. Głośny kobiecy krzyk zawirował pośród
ścian klatki schodowej, niósł się echem od parteru po poddasze. Pojedynczy wystrzał, cichy,
najpewniej z pistoletu. Trzaśnięcia drzwiami, kolejny krzyk, tupot butów i komendy wydawane
głośno po niemiecku.

Chlebowski wrócił do mieszkania, cicho zamknął za sobą drzwi. Otworzył usta, ale nie był w
stanie złapać powietrza. Pot zalał mu oczy, zlepił wnętrze dłoni. Przebiegł cicho przez pokój i
wyjrzał na zewnątrz. Okno wychodziło w stronę ulicy Piusa XI, wprost na małe podwórko
otoczone drewnianym parkanem. Wychylił się nad parapetem i wyjrzał w prawo, ale w Alejach nie
zobaczył niczego niepokojącego. Zatknął dziennik Zosi za pas, przełożył nogi za okno, oparł łokcie
o drewnianą framugę i powoli opuścił się na zewnątrz. Zaciskając dłonie na krawędzi okna, zsunął
się najniżej jak mógł. Rozsunął palce i runął z wysokości pierwszego piętra wprost w zarośla
okalające drewniany parkan. Smagany po twarzy gałęziami zamknął oczy, uderzył stopami o mokrą
ziemię. Zgiął się wpół, wpadając barkiem w drewniany parkan. Syknął z bólu i zwinął się na
trawie. Gdzieś w górze usłyszał trzask otwieranych kopniakiem drzwi. Niemcy byli już w
mieszkaniu Zosi.

Chlebowski nie mógł się podnieść. Prawa kostka bolała go przy najmniejszym ruchu, bark
zdrętwiał od uderzenia o parkan. Mógł mieć tylko nadzieję, że w mokrych od deszczu zaroślach
będzie niewidoczny dla kogoś, kto stanie w oknie piętro wyżej. Wcisnął głowę w ramiona, podkulił
kolana, przywarł plecami do ogrodzenia.

Słyszał, jak Niemcy wypędzają mieszkańców kamienicy na ulicę. Wyraźnie odróżniał
pokrzykiwania oficera, szczekanie psa, pojedyncze wystrzały z pistoletu, płacz kobiet i słowa
głośnej modlitwy jednego z mężczyzn. Ostrożnie poruszył się w zaroślach, przykładając twarz do
prześwitu w deskach. W Alejach żołnierze pędzili mieszkańców w stronę parku Ujazdowskiego.
Ludzi było wielu, akcja musiała objąć przynajmniej kilka kamienic. Przez chwilę pole widzenia
przysłonił mu wolno przejeżdżający czołg, potem zauważył, że wypędzeni z domów mieszkańcy
ustawiani są w szeregi już na terenie parku. Wyraźnie widział równy rząd sylwetek skrytych do
połowy za żywopłotem okalającym park. Wydany krzykiem rozkaz, nawałnica krótkich serii z


automatów, szereg sylwetek łamiący się w jednej chwili. Ktoś rzęzi, ktoś inny głośno płacze. Kilka
pojedynczych strzałów z pistoletu i kolejny rząd ustawiony pod lufami karabinów za żywopłotem.
Jazgot automatów i długa chwila ciszy.

Chlebowski zamknął oczy, wtulił twarz w pachnącą deszczem ziemię. Nie odważył się spojrzeć
w stronę parku. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy płacz dziecka, zaraz znów ogłuszyła go
kilkunastosekundowa kanonada. Po pewnym czasie wszystko ucichło, park Ujazdowski był
spokojny jak dawniej i tylko trwająca między kamienicami cisza wydawała się głębsza niż zwykle.

Stukot uderzających o bruk butów wyrwał Enkela z płytkiego, nerwowego snu. Otworzył oczy
i odruchowo sięgnął po broń, ale jego dłoń trafiła w pustkę. Wychylił się i wyjrzał spod plandeki.

Prowadzeni przez oficera żołnierze przebiegli po drugiej stronie ulicy, pochylone sylwetki,
słabo widoczne w bladym świetle wczesnego poranka, niemal przyklejone do murów kamienicy.
Równy szereg milczących postaci poruszający się w stronę wystrzałów i eksplozji.

Rainer odsunął się od burty i wrócił do wnętrza samochodu. Siedzący naprzeciwko Enkela
mężczyźni wyraźnie się uspokoili, choć ich dłonie wciąż spoczywały na automatach. Pod plandeką
ciężarówki panowało milczenie, przerywane echem eksplozji niosących się między budynkami.
Enkel wciąż nie wiedział, jakie plany względem niego ma Rudolf Rainer, nie wiedział, na czym
polega zadanie wykonywane przez kapitana gestapo ani jaka będzie w nim jego rola. Mógł tylko
obserwować i czekać.

Enkel wielokrotnie myślał o ucieczce. Karą za dezercję była śmierć, która dosięgnąć mogła nie
tylko uciekiniera, ale też jego bliskich w Rzeszy. Jeszcze przed rozpoczęciem służby, w czasie
podróży do oddalonego o kilkanaście kilometrów punktu werbunkowego, sąsiad Enkela
wykorzystał sytuację i w chwili kiedy ciężarówka zwolniła na zakręcie, wyskoczył na pobocze. Nie
wiedział, że tym samym skazuje ojca na śmierć, a młodszego brata wysyła na front wschodni w
szeregach kompanii karnej. Liczba dezercji gwałtownie wzrosła po załamaniu się ofensywy pod
Stalingradem i klęsce na Łuku Kurskim. Enkel wciąż rozważał możliwość ucieczki, choć nie miał
żadnego pomysłu, co mógłby robić i dokąd się udać po opuszczeniu jednostki. Wielokrotnie
rozmawiali o tym z Frinkiem, snując plany, które nigdy nie miały być zrealizowane. W ciągu
ostatniego tygodnia trzech ludzi z ich kompanii wybrało niepewny los i konieczność ukrywania się
na ulicach wrogiej Warszawy, uciekając z szeregów wciąż cofającej się armii. Jeszcze dwa dni
temu mógł próbować zbiec w czasie nocnej służby wartowniczej bądź ukryć się w jednej z bram w
czasie patrolu. Miasto było mu zupełnie obce, jednak znajomość języka dawała spore szansę na
znalezienie schronienia. Teraz jednak, skryty pod plandeką półciężarówki wraz z grupą
gestapowców, w mieście ogarniętym krwawymi zamieszkami, nie mógł nawet marzyć o ucieczce.
Jeżeli chciał zrzucić z siebie mundur i opuścić szeregi armii, musiał czekać na lepszą okazję.

Koło południa odgłosy walk toczonych na ulicach miasta przybrały na sile. Na chodniku, przy
którym zaparkowali samochód, znów zaczął się ruch, tym razem niemieccy żołnierze kierowali się
na zachód, w dwu- lub trzyosobowych grupkach, bez większego ładu i porządku. Natarcie na
centrum załamało się i teraz powstańcy w każdej chwili mogli przejść do kontrofensywy. Rainer
również musiał zdawać sobie z tego sprawę, ale nie okazywał zdenerwowania, odwinął tylko
plandekę przy szoferce i uważnie lustrował wzrokiem wylot ulicy.

Cichy gwizd sprawił, że wszyscy spojrzeli po sobie. Gwizd narastał, stawał się coraz bardziej
przejmujący i natarczywy, dochodził gdzieś z góry, zbliżając się z każdą chwilą.


na tle budynków kształty. Pierwszy z nich dotknął już ziemi i wtedy tuż przed oczami Enkela
rozpętało się istne piekło. Seria eksplozji zatrzęsła kamienicami, obsypując ulicę fontanną zbitych
szyb z okien i rozrzucając wokoło kostki bruku. Kolejne bomby spadały na ulicę, niszcząc i burząc
wszystko dokoła, coraz bliżej miejsca, w którym stał oszołomiony Enkel.

Enkel rzucił się przez chodnik, impetem ciała staranował drzwi, upadł na schody. Za jego
plecami w ulicę trafiła kolejna bomba, siła wybuchu zatrzęsła kamienicą, wypełniając klatkę
schodową obłokiem wirującego tynku i szkłem opadającym niczym śnieg z okien rozbitych na
piętrze.

Mężczyźni, z którymi Klaus Enkel jechał na pace ciężarówki, również zdołali skryć się na
klatce schodowej. Jeden z nich, wysoki i szczupły, o mocno zarysowanej, niemal kwadratowej
szczęce, wyjrzał na zewnątrz przez drzwi, ostrożnie ustawiając się bokiem przy futrynie.

Mężczyzna pokręcił przecząco głową, poprawił na ramieniu parciany pasek schmeissera.

Volke niechętnie wstał, leniwym ruchem poprawił czapkę, ale bez słowa przesunął pasek
karabinu tak, aby broń znalazła się przy jego prawym boku, i ruszył na schody.

Wrócił po kilku minutach.

Rainer skinął głową.

Szybko wspięli się na drugie piętro. Stukasy zrobiły nad miastem pętlę i znów zeszły lotem
nurkowym tuż nad dachy kamienic, ale bomby spadały już gdzieś dalej. Budynek drżał, ale
wydawało się, że nic im nie grozi. Rainer wyjął pistolet i skinął na Stamma i jeszcze jednego z
mężczyzn. Ten drugi wziął krótki rozbieg, uderzył kopniakiem w drzwi na wysokości zamka.
Stamm poprawił barkiem i obaj wpadli do środka. Za nimi do mieszkania wszedł Rainer, z
pistoletem uniesionym i gotowym do strzału, ubezpieczany przez ostatniego z żołnierzy, z twarzą
naznaczoną dwiema równoległymi bliznami.

Enkel został na korytarzu sam.

W głębi mieszkania rozległ się wrzask śmiertelnie wystraszonej kobiety. Zaraz po niej odezwał
się mężczyzna, ale jego krzyk przerwany został pojedynczym wystrzałem. Enkel ostrożnie
przekroczył próg, znalazł się w korytarzu prowadzącym do typowo mieszczańskiego wnętrza:
szklany żyrandol oświetlał ściany pomalowane błękitną farbą, w głębi jadalni dostrzegł okrągły


orzechowy stół i krzesła z wysokimi oparciami. Kobieta krzyknęła po raz drugi, gdzieś z prawej
strony. Po chwili jej krzyk przeszedł w dziki, przeciągły wrzask.

Rainer zaczaił się przy oknie i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Enkel wraz z krępym mężczyzną o czarnych, głęboko osadzonych oczach połyskujących
niespokojnie spod krzaczastych brwi i niskiego czoła, sprawdzili okna, dokładnie zasuwając
wszystkie zasłony. Dodatkowo, w pomieszczeniach wychodzących na ulicę, przy karniszach
zawiesili zerwany ze stołu obrus, narzutę z kanapy i koce, które znaleźli w jednej z szaf. Po chwili
w mieszkaniu zapanowała ciemność. Tylko w kuchni, gdzie Rainer prowadził obserwację, przez
całą szerokość podłogi biegła smuga światła, wdzierająca się do wnętrza między rozchylonymi
zasłonami.

Lichtenberg wrócił po kilkunastu minutach. Otworzył drzwi, bezszelestnie przeszedł przez
korytarz i stanął przy ścianie, ostrożnie omijając rozdzielającą pomieszczenie jasną plamę.

Lichtenberg wzruszył tylko ramionami.

Skulona do tej pory na podłodze kobieta poderwała się z kolan, dotknęła rozcapierzonymi
palcami bluzy Stamma, drugą dłonią sięgając ku jego twarzy. Stamm zaklął, szybkim ruchem ręki
zbił jej przedramię, całą masą swojego ciała popchnął kobietę na szafkę.

Rainer wzruszył ramionami.

Enkel odruchowo spojrzał w stronę leżącego w korytarzu ciała. Kątem oka dostrzegł, że
kobieta zauważyła jego spojrzenie. Rzeczywiście, wydawało się, że noga mężczyzny poruszyła się,
przyciągnięta w przedśmiertnym skurczu w stronę brzucha.


Stamm uśmiechnął się, bezczelnie spoglądając na nagie kobiece ramię wyglądające spod
rozdartej bluzki i pierś falującą w rytm wystraszonego oddechu.

Enkel spojrzał na Rainera. Kapitan sprawiał wrażenie znudzonego całą sytuacją i wyglądało na
to, że jeżeli przeciwstawi się planom Volkego, to tylko dlatego, że pomysł gwałtu i morderstwa
niewinnej kobiety wydawać mu się mógł zupełnie pozbawiony finezji. Cały czas stał przy ścianie,
bokiem do okna, ostrożnie wyglądając na zewnątrz, w stronę wylotu ulicy.

Rainer nie odrywał wzroku od okna. Jego przystojna, pociągła twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. Patrzył po prostu przed siebie, nieruchomym spojrzeniem bladobłękitnych oczu wbitym
gdzieś w odległy punkt między kamienicami.

Stamm poprawił karabin, który wciąż obciążał jego biodro, chwycił kobietę za nadgarstki,
zerkając w stronę dowódcy. Zawahał się, czekając na reakcję, ale Rainer wciąż milczał. Stamm
spojrzał wymownie na Volkego. Tamten skinął głową i przeszedł w stronę korytarza.

Enkel zacisnął pięści. Sam, bez broni, nie miał szans w konfrontacji z uzbrojonymi
gestapowcami. Bezradnie spojrzał na Lichtenberga, szukając w nim wsparcia, ale na ogorzałej,
naznaczonej bruzdami blizn twarzy malowała się spokojna obojętność.

Kobieta zrozumiała, do czego zmierzają otaczający ją mężczyźni. Do tej pory rzucała
rozbiegane spojrzenia na przemian to na leżącego w korytarzu męża, to na Enkela, teraz jej
rozszerzone przerażeniem oczy wbite były w uśmiechniętą twarz Stamma, który zaczął ciągnąć ją
w stronę jednego z pomieszczeń po drugiej stronie mieszkania.

Enkel zagryzł zęby, cofnął się. Odwrócił wzrok.

Stamm odwrócił wzrok od zapłakanej twarzy kobiety, Volke przestał się uśmiechać. Obaj
spojrzeli na stojącego przy oknie Rainera. Lichtenberg zmarszczył brwi i stanął tuż za dowódcą,
spoglądając ponad jego ramieniem.

Stamm odepchnął kobietę w stronę zlewu, przekręcił automat nad biodro i podszedł do
parapetu. Enkel ustawił się za jego plecami, ale w wąskim prześwicie między zasłonami nie był w
stanie niczego dostrzec.


Gdzieś w dole rozległa się salwa wystrzałów. Enkel przepchnął się obok Volkego, stanął ramię
w ramię ze Stammem i zdębiał. Przełknął ślinę i głęboko odetchnął. Miał więcej miejsca, bo Volke
odszedł od okna i zajął się szlochającą nad ciałem męża kobietą, ale Enkel nie patrzył w dół, na
ulicę, gdzie przywiązani do drabin cywile gięli się w śmiertelnych konwulsjach, uwięzieni między
wrogiem a pozycjami powstańców. Nie mógł oderwać wzroku od Stamma i jego odsłoniętej piersi.
Pomiędzy połami rozpiętej ciemnozielonej koszuli, między czarnymi włosami porastającymi tors
gestapowca, dostrzegł masywny srebrny krzyżyk. Równoramienny krzyż zawieszony na stalowym
łańcuszku o drobnych oczkach. Krzyż, z którym Herman Frink, jego najlepszy i jedyny przyjaciel,
nie rozstawał się ani na moment, aż do dnia swojej śmierci.

Nadjeżdżający tygrys wystrzelił, jego niska stalowa sylwetka zatrzęsła się, a wraz z nią
rozkołysała się cała okolica. Enkel odruchowo wtulił głowę w ramiona, wisząca pod sufitem lampa
zawirowała jak dziecięcy bączek, a kuchnia wypełniła się obłokami tynku. Stłoczeni w kuchni
gestapowcy skulili się przy ścianie, płacz leżącej przy mężu kobiety zagłuszały pojedyncze palby z
pistoletów i krótkie serie automatów. Enkel przysunął się do Stamma, ale ten usiadł na podłodze z
kolanami podciągniętymi pod brodę i nie sposób było dostrzec niczego w fałdach jego rozpiętej
koszuli.

Rainer wyjrzał raz jeszcze na zewnątrz, ostrożnie, by nie być zbyt widocznym na tle okna,
znudzonym wzrokiem ocenił sytuację na ulicy. Przeszedł do korytarza, z wyrazem obojętności na
twarzy mijając martwego już chyba mężczyznę i jego szlochającą żonę. Otworzył drzwi łazienki i
zniknął w środku. Pomiędzy kolejnymi wybuchami słyszeli szum wody wypełniającej blaszane
naczynie.

Ściany kamienicy zatrzęsły się po kolejnym wystrzale tygrysa.

Enkel przesunął się do przodu, opierając ciężar ciała na dłoniach. Ramieniem starł z czoła osad
sklejonego potem tynku. Stamm wciąż siedział skulony, zasłaniając swoją koszulę skrzyżowanymi
na piersi ramionami.

Budynkiem wstrząsnęła eksplozja, wydmuchując z okien resztki szyb. Na wciśniętych pod
ścianę gestapowców posypał się grad kryształowych okruchów. Naczynia z kredensu spadły z
trzaskiem na blat stołu.

Za oknem rozległy się okrzyki radości.


Enkel wstał i pochylony przeszedł przez kuchnię. Kobieta wciąż rozpaczała nad ciałem męża,
jej twarz, która jeszcze przed chwilą wydawała się całkiem ładna, przypominała teraz śmiertelną
maskę z brudu, prochu i kawałków tynku, naznaczoną poszarpanymi smugami łez. W łazience, w
świetle małej lampy karbidowej, stał półnagi Rainer, ostrożnie zdejmując brzytwą resztki kremu z
twarzy i szyi. Spojrzał na Enkela, odłożył brzytwę, wskazał na dzbanek z wodą i pochylił się nad
wanną.

Enkel podniósł dzbanek i powoli lał wodę na głowę i ramiona gestapowca. Gdzieś niedaleko
spadła bomba lub wybuchł pocisk artyleryjski, ściany zatrzęsły się, a światło karbidówki rzuciło
całą serię rozbieganych cieni na płytki ponad wanną. Rainer wytarł się ręcznikiem, który musiał
znaleźć w jednej z szafek, zdjął z wieszaka przy lustrze zieloną, polową koszulę, powoli zapinał
guziki, uważnie lustrując swoje odbicie. Wygładził poły koszuli, przepisowo zapiął skórzany pas.
Sięgnął po leżący na krawędzi wanny przybornik, wyjął butelkę wody kolońskiej i wtarł ją w skórę
na policzkach, czole i szyi.

Enkel wrócił do kuchni. Na ulicy było już spokojnie, strzały wciąż dało się jeszcze słyszeć, ale
już z dalszej odległości i nie tak intensywne. Przywarł plecami do ściany i wyjrzał na zewnątrz. U
stóp kamienicy płonął unieruchomiony tygrys, jego wymierzona gdzieś w niebo lufa tkwiła w
kłębowisku płomieni otoczonych smolistymi obłokami dymu. Za czołgiem dostrzegł tych, których
zdaniem Lichtenberga los z góry skazał na śmierć, niezależnie od wyniku toczonej walki. Drabina
leżała rozłożona w poprzek ulicy, przywiązani do niej ludzie, trzech mężczyzn i kobieta, zwinięci
byli w śmiertelnych pozach, oplątani wokół drewnianych szczebli. Drugą drabinę zauważył dopiero
po chwili, widocznie zaraz po pierwszym ostrzale z pozycji powstańców przywiązanych do niej
zakładników rozjechał nadjeżdżający czołg. Została po niej jedynie długa belka i w połowie
zachowane ciało szczupłego mężczyzny. Enkel odsunął się od okna.

Stamm skrzywił się, z niesmakiem wciągając w płuca powietrze przesiąknięte smrodem
płonącej ropy. Chrząknął i splunął do zlewu.

Enkel wrócił do kuchni i podał Stammowi dzbanek.

Dzbanek wyślizgnął się z dłoni Enkela. Woda chlusnęła wprost na ramię i pierś Stamma.

Stamm odrzucił ścierkę w kąt, sięgnął ręką za siebie. W jego dłoni błysnął krótki wojskowy

nóż.

Dzieciak nie zrobił tego specjalnie!

W drzwiach kuchni stanął Rainer. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Enkel i Lichtenberg
obejrzeli się na niego przez ramię, Stamm wciąż patrzył na wszystkich nad czubkiem
wyciągniętego noża.


Rainer zbliżył się do niego tak, że jego powoli poruszające się usta nieomal dotykały
spoconego czoła Stamma.

Stamm opuścił wzrok.

przypominała nieruchomą maskę. - A teraz zejdź mi z oczu.

Stamm stuknął obcasami i odwrócił się, rozpinając guziki przemoczonej koszuli.

Enkel wyprężył się jak struna.

Kłęby niesionego wiatrem dymu zasnuły niebo i kiedy Chlebowski otworzył oczy, wydawało
mu się, że to już wieczór. Ostrożnie obrócił się na plecy, poprawił okulary. Sprawdził godzinę.
Minęła dopiero osiemnasta i letni dzień powinien cieszyć oczy swoim blaskiem, ale przesycone
pyłem i sadzą powietrze pochłaniało promienie słońca. Słyszał strzały, ale niosły się one gdzieś z
daleka. Rwana kanonada broni ręcznej i regularne, niemal rytmiczne wybuchy pocisków
artyleryj skich.

Wychylił się z zarośli i ostrożnie wyjrzał w stronę parku Ujazdowskiego. Zmrużył oczy, ale nie
dostrzegł niczego niepokojącego. Niemcy musieli opuścić swoje pozycje, przejść dalej, w stronę
północnego Śródmieścia i Starego Miasta bądź wycofać się na południe. Strzały niosły się
zewsząd, od północy i południa, słyszał je na wschodzie i od zachodu, nie mógł określić, w której
części miasta toczą się walki. Pierwszą jego myślą był powrót na Stare Miasto, ale nie wiedział,
czy jest do czego wracać. Jego mieszkanie mogło znajdować się już w kwartale zajętym przez
Niemców, choć równie dobrze wojska okupanta mogły zostać odrzucone poza granice Warszawy, a
to, co widział w parku Ujazdowskim, było ostatnią próbą złamania oporu mieszkańców. Zaczekał,
aż słońce zejdzie poniżej horyzontu i ulice pogrążą się w mroku rozświetlanym jedynie łunami
pożarów. Wyczołgał się z chaszczy i ostrożnie ruszył przed siebie.

Postanowił posuwać się od bramy do bramy, od jednej uliczki do drugiej, wyszukując
ciemnych zaułków, uchylonych furtek i osłoniętych podwórek. Już w nocy minął Aleje
Jerozolimskie, kiedy gdzieś blisko rozpętała się strzelanina. Seria z automatu uderzyła w fasadę
kamienicy, kule rykoszetowały na wszystkie strony, z gwizdem przelatując nad głową
Chlebowskiego. Ten, pochylony, rzucił się w kierunku najbliższej bramy. Siłą rozpędu wpadł na
klatkę schodową. Uczepił się barierki, zgięty wpół łapał oddech.


Chlebowski wyprostował się gwałtownie, spojrzał za siebie. W uchylonych drzwiach
prowadzących najpewniej do piwnicy stał siwiejący jegomość w białej koszuli, z furażerką na
głowie i karbidówką w dłoni.

Stary wzruszył ramionami.

Jegomość w furażerce stuknął obcasami i uśmiechnął się łobuzersko.

Stary zapalił karbidówkę, poprawił czapkę i otworzył drzwi do piwnicy. Chlebowski ruszył za
nim po stromych schodach, z dłonią na ramieniu przewodnika. Na dole mężczyzna pchnął solidne
drewniane drzwi z nieoheblowanych desek i znaleźli się w wąskim, niskim korytarzu
przesiąkniętym zapachem stęchlizny i wilgoci. Gdzieś na górze wybuchł ciężki pocisk artyleryjski.
Ściany zadrgały, ale stary nie przejął się tym. Dwukrotnie skręcili w prawo, schodami wyszli na
powierzchnię. Przeszli przez klatkę schodową, przewodnik wychylił się na zewnątrz, skręcił
płomyk karbidówki i dla pewności osłonił go dłonią, pochylony przebiegł przez ulicę do kamienicy
naprzeciwko. Chlebowski ruszył za nim. Znów zeszli do piwnic. W pewnym momencie siwowłosy
nagle się zatrzymał. Odwrócił się i wskazał palcem w ciemność.

Z korytarza wyłoniły się dwie dziewczyny. Starsza prowadziła młodszą o wystraszonej buzi,
ledwie widocznej spod naciągniętego na oczy beretu.

Stary skinął głową. Widać było, że chce coś powiedzieć, że Mokotów daleko, że między
północnym Śródmieściem a Mokotowem jest wiele płonących barykad, stanowisk ogniowych
wroga, niemieckich czołgów i patroli przeczesujących poszczególne budynki, ale się nie odezwał.
Pchnął Chlebowskiego w stronę starszej, a sam wziął za rękę dziewczynkę w berecie.

Dziewczyna nie używała karbidówki. Chlebowski trzymał ją obiema dłońmi za ramiona, a
koścista, nieco przygarbiona przewodniczka kluczyła w ciemnościach, aż dotarli na miejsce.
Doprowadziła go na klatkę schodową, odwróciła się i zniknęła bez pożegnania w mroku korytarza.

Chlebowski ostrożnie wyszedł z budynku, rozejrzał się dokoła, próbując rozpoznać miejsce, w
którym się znalazł. Na sąsiedniej kamienicy powiewała biało-czerwona flaga. Dwa pasy materiału,


biały i czerwony, ledwie widoczne w ciemności gęstej od dymu i pyłu. Chlebowski poczuł, że coś
ściska go za serce. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział te barwy powiewające na wietrze.

Na Starym Mieście panował względny spokój. Ponad ulicami niosło się echo wybuchów, ale
dotarł na Długą bez przeszkód. Dwukrotnie mijał grupki uzbrojonych mężczyzn w cywilnych
ubraniach, lecz żaden z nich go nie zaczepił. Niektóre budynki były zniszczone i Chlebowski
obawiał się, czy kamienica pani Walerii nie ucierpiała w trakcie walk. Budynek wyglądał tak samo,
jak kiedy go opuszczał, tylko na parterze wszystkie okna straszyły pustymi okiennicami, a chodnik
obsypany był potłuczonym szkłem. Nigdzie nie paliły się światła. Chlebowski wszedł do bramy i
wstąpił na schody, ostrożnie idąc tuż przy barierce. Usłyszał jakiś odgłos za drzwiami mieszkania
gospodyni, ale postanowił wrócić do swojego pokoju i odpocząć. Na półpiętrze uderzył o coś
barkiem, odskoczył, z trudem łapiąc równowagę.

Nowak tylko syknął ze złością.

Chlebowski przysunął się do ściany, wyminął niewidocznego w ciemnościach Nowaka.

Chlebowski wślizgnął się do swojego pokoju, otworzył okno, spodziewając się powiewu

świeżego powietrza, ale noc przesycona była swądem spalenizny, smrodem prochu i siarki, wonią
palonej benzyny i pyłu zwiewanego przez wiatr z gruzów. Głuche wystrzały artylerii dochodziły ze
wschodu, zza rzeki, ale wiedział, że to nie Rosjanie. Gdyby to Armia Czerwona rozpoczęła
artyleryjskie przygotowanie ofensywy, jej ostrzał spotkałby się z niemiecką odpowiedzią i nad
miastem rozpoczęłaby się wzajemna wymiana ognia, tymczasem nocna kanonada dochodziła tylko
z jednej strony, a pociski przelatywały nad rzeką w stronę Śródmieścia i Starego Miasta.

Starannie zakrył okno zasłonami, zdjął lampkę z biurka i zapalił ją na podłodze, klękając tuż
przy ścianie. Sięgnął za pasek. Zagryzł zęby ze złości. Zgubił gdzieś dziennik Zosi. Zapisany
kobiecym pismem zeszyt mógł mu wypaść w trakcie ucieczki z mieszkania na Szopena, mógł
wysunąć się zza paska w czasie przekradania się ulicami bądź podczas wędrówki przez piwnice.
Stracił najważniejszy i jak dotychczas jedyny dowód w sprawie. Zaprzepaścił możliwość
udowodnienia, że Zosia na krótko przed śmiercią odebrała tajemniczy meldunek, a jej oficer
łącznikowy, Klimowicz, zabronił jej komukolwiek o tym wspominać. Mógł teraz polegać
wyłącznie na swojej pamięci, a jako doświadczony prawnik wiedział, że dowód z dokumentu,
nawet prywatnego, w każdym wypadku miał przewagę nad dowodem z zeznania świadka. Mógł


teraz tylko liczyć na to, że Czarny uwierzy w jego słowa i zmusi Klimowicza do złożenia
wyjaśnień.

Zgasił lampkę i położył się na łóżku. Słuchał przelatujących nad Warszawą pocisków, bojąc się
otworzyć oczy i ujrzeć to, co spodziewał się zobaczyć: skrytą w ciemności sylwetkę Anny. Nie
mógł sobie pozwolić na rozmowę z żoną, teraz liczyła się tylko zagadka śmierci Zosi. Miał
świadomość, że to ostatnia sprawa, jakiej się podjął, i był gotów na wszystko, aby tylko
doprowadzić ją do końca.

Rano obudziło go energiczne pukanie i skrzypnięcie otwieranych drzwi. Otworzył oczy i
podniósł głowę.

W jego niewielkim pokoju na poddaszu stało dwóch młodych mężczyzn, a właściwie młody
mężczyzna w zawadiacko przekrzywionym berecie i chłopiec, kryjący swoje spojrzenie pod
krawędzią zbyt dużego jak dla niego niemieckiego hełmu.

Chłopcy rozejrzeli się po ciemnym i dawno niesprzątanym pomieszczeniu, omietli wzrokiem
poplamioną zasłonę, zagracone biurko i starą biblioteczkę z resztkami potłuczonej szyby
rozrzuconymi między kilkoma książkami.

Chłopak spojrzał spod hełmu na Chlebowskiego, przyjrzał się jego wychudzonej, nieco
przygarbionej sylwetce, zatrzymał wzrok na okularach o szkłach grubości denka od słoika. Pokiwał
ze zrozumieniem głową.

Powstańcy ruszyli do drzwi. Chlebowski powstrzymał ich ruchem dłoni.

Chłopak w berecie pokręcił głową.

Chlebowski zaczekał, aż powstańcy zejdą schodami na dół, po czym sam wyszedł z
mieszkania. Wybiegł z kamienicy. Punkt opatrunkowy poznał od razu. Drzwi wejściowe do
budynku, podobnie jak drzwi do mieszkań po obu stronach klatki schodowej na parterze, zostały


zdjęte, aby umożliwić wygodniejsze wnoszenie rannych. Wszedł do środka. Korytarz był pusty,
usunięto z niego wszystkie zbędne sprzęty.

Chlebowski odskoczył pod ścianę, robiąc miejsce dwóm starszym panom taszczącym szerokie
małżeńskie łoże z wezgłowiem z kutego żelaza. Mężczyźni nie byli w stanie unieść ciężkiego
mebla do góry, ciągnęli go więc po parkiecie. Chlebowski odruchowo pomógł im, wpychając
staromodne łoże do pokoju, w którym w równym rzędzie stało już kilka zupełnie różnych posłań:
rozłożona kanapa z aksamitnym obiciem, proste i wąskie łóżko przykryte materacem i inne, w
rozmaitych rozmiarach i kształtach.

Zanim jeszcze przeszedł przez korytarz, usłyszał przeciągły, bezradny krzyk. Zajrzał zza drzwi
do środka. Dwie młode kobiety w codziennych ubraniach przytrzymywały na łóżku półnagiego
mężczyznę, stojący przy nich lekarz w białym kitlu usiłował znaleźć sobie dogodną pozycję,
sięgając piłką do postrzępionego kikuta pacjenta.

Chlebowski wyszedł na korytarz. Stał w półmroku klatki schodowej, wsłuchany w przeciągły
krzyk mężczyzny, krzyk, który urwał się tak samo nagle, jak się rozpoczął. Po długiej chwili
wyszła do niego kobieta w czepku na głowie.

Sanitariuszka skrzywiła się, ale cierpliwie odpowiedziała.

Sanitariuszka odwróciła się i zostawiła Chlebowskiego samego na korytarzu. Ten wyjrzał z
półmroku na zalaną słońcem ulicę. Grupka powstańców z ciężkim karabinem maszynowym szła
właśnie w stronę Śródmieścia. Nie miał pojęcia, ile jest punktów opatrunkowych na Starówce ani w
którym mogła przebywać Irena, nie wiedział nawet, czy po wypełnieniu rozkazu otwarcia punktów
sanitarnych dziewczyna nie otrzymała nowego przydziału, na Starym Mieście czy też gdziekolwiek
indziej. Irena była jedyną osobą, która mogła go doprowadzić do Czarnego. Musiał z nim
porozmawiać o zachowaniu Klimowicza, o tajemniczym rozkazie nieujawniania przechwyconego
meldunku, który mógł mieć wpływ na wydarzenia w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia i który mógł w
konsekwencji doprowadzić do śmierci Zosi. Nie miał żadnych dowodów na powiązanie tych
dwóch spraw, jego linia oskarżenia była szczególnie słaba z powodu zagubienia dziennika
radiotelegrafistki, ale musiał porozmawiać z Czarnym i skłonić go do wymuszenia na Klimowiczu
złożenia wyjaśnień.

Chlebowski odwrócił się błyskawicznie. W progu prowizorycznego szpitala stała Irena,
zmęczona i niewyspana, wydawała się jeszcze drobniejsza i niższa niż zwykle. Brudne włosy spięła
w kucyk, rękawy koszuli podwinięte miała wysoko nad łokcie, a jej oczy otaczały sine kręgi -
rezultat nocy spędzonej pośród odgłosów eksplozji i jęków rannych powstańców, jednak
Chlebowskiemu wydała się piękniejsza niż kiedykolwiek. Nie spodziewał się, że widok łączniczki


sprawi mu aż tak wielką przyjemność. Tak bardzo się cieszył, że widzi ją żywą i zdrową, że niemal
zapomniał, dlaczego chciał z nią porozmawiać.

Podszedł bliżej i chwycił ją za dłonie.

Oczy Ireny zgasły jak zdmuchnięta świeca.

Cisza na ulicy trwała do późnego popołudnia. Około siedemnastej gdzieś na dole rozległ się
jazgot ciężkiego karabinu maszynowego, co rusz zagłuszany eksplozjami granatów ręcznych. Ktoś
strzelał z klatki schodowej, echo wystrzałów niosło się wysoko, wibrując po sam dach.

Volke wskazał podbródkiem w głąb korytarza, gdzie Rainer, skulony nad przeniesionym z
kuchni stołem, studiował plan miasta przy świetle latarki.


Skulony pod przeciwległą ścianą Enkel udawał, że drzemie, ale nie spuszczał wzroku ze
Stamma. W przepełnionym wirującym kurzem półmroku nie widział dokładnie twarzy mężczyzny,
ale starał się wychwycić każdy jego ruch, każde poruszenie ust, każdy gest i grymas. Był pewien,
że nigdy wcześniej go nie spotkał, Frink również nie wspominał o znajomości z jakimkolwiek
gestapowcem. Stamm mógł kupić krzyżyk Frinka od kogoś, kto po jego śmierci miał dostęp do
rzeczy zmarłego, mógł go odebrać jako rozliczenie karcianych długów bądź zamienić za
jakiekolwiek dobra, do których miał dostęp. W jakiś niewytłumaczalny sposób srebrny krzyżyk
znalazł się w jego posiadaniu i Enkel był gotów na wszystko, aby wyjaśnić ten nieprawdopodobny
zbieg okoliczności.

Po drugiej stronie pomieszczenia Volke przysunął się bliżej Stamma i nachylił się nad jego
ramieniem. Enkel również zmienił pozycję, aby słyszeć wypowiadane słowa.

Na zewnątrz, za oknem, znów zabrzmiał ciężki karabin maszynowy.

Stamm przysunął palec do ust, wskazując wzrokiem siedzących w milczeniu Krajicia i
Lichtenberga.

Eksplozja rozerwała mur ponad ich głowami, rozrzucając kawałki cegieł, drzazgi i szkło po

całym pomieszczeniu. Kompletnie ogłuszony Enkel z otwartymi ustami patrzył, jak wyrwana z
muru okiennica przelatuje nad nimi i uderza prosto w kredens. Zdążył tylko zamrugać, gdy kuchnia
wypełniła się gryzącym dymem i pyłem z miażdżonych cegieł. Ktoś wrzeszczał jak opętany.

Enkel przetoczył się na brzuch i powoli, centymetr po centymetrze, zupełnie oślepiony
przeczołgał się w stronę korytarza. Kompletna pustka w jego uszach ustąpiła miejsce tysiącu
dzwonków o różnej tonacji i natężeniu. Badał drogę dłonią, aż dotarł do ściany, ruszył tuż przy niej,
po chwili znalazł się za załomem korytarza. Mógł wreszcie odetchnąć pełną piersią i wykaszleć z
płuc drapiący dym zmieszany z ceglanym pyłem.

Stamm nic sobie nie robił z rozkazu dowódcy i krzyczał coraz głośniej. Wiatr wywiał przez
wyrwę w murze większość dymu i pyłu, widzieli już wijącą się na podłodze sylwetkę i schylonych
nad nią Krajicia i Lichtenberga.

Enkel podniósł się, starł z twarzy drobinki tynku. Podszedł do Lichtenberga. Stamm leżał na
podłodze pośród cegieł i resztek okiennej ramy. Zgięty wpół obejmował dłońmi krwawiące udo:
wilgotna plama widoczna na spodniach rosła z każdą chwilą.

Lichtenberg tylko się skrzywił.


Enkel zdawał sobie sprawę, że Rainer nie będzie się troszczył o los rannego żołnierza, nie
pozwoli go nieść, ryzykując spowolnienie oddziału, w najlepszym razie zostawi go samego, w
oczekiwaniu na pomoc ze strony nacierających jednostek niemieckich bądź śmierć z rąk
powstańców lub wskutek wykrwawienia. Wiedział, że wraz ze zgonem Stamma zniknie szansa na
wyjaśnienie losów srebrnego krzyżyka, który ten nosił na swojej piersi.

Obrócił się na pięcie i biegiem ruszył w kierunku korytarza. Zanim Lichtenberg zdołał
zareagować, już był na klatce schodowej. Jak szalony biegł w dół, przeskakując po kilka stopni,
dostał się na parter, szybko odnalazł drzwi prowadzące do piwnicy i staranował je jednym
kopnięciem. Wszedł na pogrążone w ciemnościach wąskie strome schody. Czuł smród wilgoci,
stęchlizny, kruszonych cegieł, kurzu i stearyny. Po omacku dotarł do kolejnych drzwi. Były
zamknięte. Uderzył w nie pięścią, po drugiej stronie coś szczęknęło i drzwi ustąpiły. Wpadł do
niskiego, zatłoczonego pomieszczenia, oświetlonego szeregiem płonących świec, ustawionych
równo wzdłuż jednej ze ścian. Wokół siebie widział mnóstwo twarzy, szeroko otwarte oczy
wypełnione strachem i wyczekiwaniem, kwaśny zapach przerażenia i ciche słowa szeptanej
modlitwy.

Widok niemieckiego munduru sprawił, że stłoczeni w ciasnej piwnicy ludzie jeszcze mocniej

przywarli do ścian. Enkel nie miał przy sobie broni i mówił po polsku niemal bez akcentu. Miał
nadzieję, że lekarz, o ile zdecydował się na ucieczkę do piwnicy, ujawni się i pomoże Stammowi.

Stłoczeni wokoło ludzie zamarli w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Gdzieś w ciemności,
poza kręgiem światła rzucanym przez świece, rozległ się płacz niemowlęcia.

Łysy niski mężczyzna w marynarce przepchnął się do przodu.

Wbiegli na schody. Doktor Steczkowski był zdenerwowany i wystraszony, ale starał się ukryć
niepokój. Zdyszany, pokonywał kolejne stopnie, ocierając spocone czoło rękawem marynarki.

Drzwi do mieszkania były otwarte. Weszli do środka. Rainera ani żadnego z jego ludzi już tam
nie było. Lekarz zatrzymał się w korytarzu, patrząc oniemiałym wzrokiem na ciało martwego
mężczyzny, ale Enkel pociągnął go dalej, w stronę kuchni. Enkel zauważył, że Stamm, leżący w
stercie gruzu, przekręca się z wysiłkiem na bok i podnosi automat.

Przekroczyli nad ciałem kobiety, krew z jej roztrzaskanego czoła utworzyła nieregularną

aureolę wokół splątanych włosów. Steczkowski pochylił się nad Stammem. Szybko obejrzał jego
głowę, spojrzał w oczy, skupił uwagę na obficie krwawiącym udzie. Enkel udał, że chce pomóc
rannemu w zajęciu pozycji umożliwiającej dokładne badanie i odsunął leżącego na ziemi
schmeissera poza zasięg rąk Stamma.

Steczkowski spróbował zsunąć Stammowi spodnie, ale ten tylko syknął z bólu, a materiał
przesiąknął kolejną falą wilgotnej czerwieni. Lekarz sięgnął po jeden z wielu rozrzuconych dokoła
kawałków szkła i ostrożnie naciął wojskowy drelich.

Steczkowski ściągnął marynarkę, zdjął koszulę i półnagi zajął się rozdzieraniem jej na strzępy.
Podwiązał udo rannego powyżej rany.


Enkel odsunął lekarza na bok, zignorował zdziwione spojrzenie gestapowca, sięgnął dłonią po
długą drzazgę, pozostałość po okiennej framudze. Rozchylił koszulę Stamma, wskazał wzrokiem
krzyżyk zawieszony na jego piersi.

Gestapowiec wyciągnął rękę w kierunku szyi Enkela, ale ten bez trudu odtrącił jego dłoń.

Sięgnął między poły koszuli Stamma i jednym ruchem zerwał krzyżyk.

Enkel wbił drzazgę wprost w otwarte udo gestapowca. Stamm zawył nieludzko, doktor
Steczkowski zerwał się z kolan, ale Enkel przytrzymał go dłonią.

Chropowata drzazga na powrót zagłębiła się w krwawiącej ranie.

Przestań!

Przez niego od kul Iwana zginęło wielu naszych. - Stamm łapczywie chwytał oddech, wzdłuż jego
czoła i policzków spływały grube krople potu, znacząc wężowe bruzdy w masce z kurzu i pyłu.
Upływ krwi robił swoje, mówił coraz ciszej, a pałce zaciśnięte powyżej rany robiły się coraz
słabsze. - Kapitan zebrał dowody, ale ktoś na górze uznał, że sukinsyna trzeba przewieźć gdzieś na
tyły, na kolejną porcję przesłuchań. Rainer uznał, że to strata czasu, wprowadził nas do aresztu i
kazał zlikwidować szuję.

Enkel odsunął się, opadł na kolana. Odrzucił zbroczony krwią kawałek drewna, gestem nakazał
lekarzowi kontynuować swoją pracę. Frink, szalony w walce, wierny w przyjaźni,
nieprzewidywalny Frink, towarzysz jego frontowej tułaczki przez skute lodem pustkowia, spalone
ukraińskie miasteczka i polskie lasy, okazał się radzieckim szpiegiem. Zdrajcą. Enkel przypomniał
sobie ich ostatnią rozmowę. Frink miał zamiar opuścić Warszawę i wyrwać się z szaleństwa wojny,
które ich otaczało. Chciał to zrobić dzięki pomocy radzieckich przyjaciół, czekających za Wisłą?


Bał się wypuścić lekarza samego, Steczkowski wydawał się przerażony zaistniałą sytuacją,
niemieckimi mundurami, bronią i wcześniejszym przesłuchaniem gestapowca, mógł skorzystać z
okazji i uciec. Enkel wstał, przewiesił przez ramię broń Stamma i pchnął lekarza w kierunku drzwi.

Byli na wysokości drugiego piętra, kiedy na dole usłyszeli strzały i wrzaskliwe rozkazy.
Rozkazy wydawane przez niemieckiego oficera. Steczkowski zatrzymał się i bezradnie spojrzał na
Enkela oczyma szeroko otwartymi ze strachu. Enkel przywarł do ściany, przyłożył palec do ust,
nakazując lekarzowi milczenie.

Enkel wrócił na półpiętro, ostrożnie wyjrzał przez pozbawione szyby okno. Na dole, wzdłuż
ulicy, ustawił się szpaler żołnierzy. Stojący przed szeregiem oficer wskazał dłonią za siebie, w
kierunku kamienicy.

- Tam, w piwnicy, jest moja żona i dwie córki...

Trzech żołnierzy wyszło z szeregu, w rękach mieli po dwa granaty trzonkowe. Dobiegli do
chodnika, znikając Enkelowi z pola widzenia.

Seria eksplozji wstrząsnęła budynkiem, z okna, przy którym stali, posypały się resztki szyby.

Oczy lekarza rozszerzyły się jeszcze bardziej, spojrzał pytającym wzrokiem na Enkela i zerwał

się biegiem schodami w dół.

Drzwi na strych były otwarte. Wpadł prosto w gęstą, nieprzeniknioną ciemność, potknął się,
uderzył o coś, co mogło być starym meblem, odbił się i poleciał prosto na ścianę. Ruszył wzdłuż
niej, po omacku szukając wyjścia. Trafił dłonią na klamkę, otworzył drzwi i wyskoczył prosto na
schody. Najciszej jak potrafił zbiegł na parter, wyjrzał na zewnątrz i ruszył przez podwórko, chcąc
skryć się w bramie budynku naprzeciwko. Po prawej stronie szczęknęły zawiasy drewnianej
bramki, w przejściu pojawił się mężczyzna w niemieckim hełmie okręcony biało-czerwonym
pasem. Enkel stanął jak wryty, widział, jak tamten patrzy na jego regulaminową kurtkę
Wehrmachtu i automat przewieszony przez ramię na plecy. Mężczyzna podniósł do oka karabin i
wystrzelił.

Enkel schylił głowę i pędem rzucił się w kierunku drzwi, szukając schronienia w ciemnościach
klatki schodowej.

Chwila ciszy, jaka zapadła na ulicy przed sklepem antykwariusza, wydawała się ciągnąć w
nieskończoność. Młody, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna o nalanej, porośniętej
szczeciniastym zarostem twarzy wychylił się zza kontuaru. Nasłuchiwał. Wysunął się jeszcze
bardziej i wtedy padł następny strzał: kula oberwała kolejny kawałek dziurawej witryny sklepu i
uderzyła nad głową mężczyzny, prosto w półkę pełną książek w skórzanych oprawach.

Mężczyzna skulił się, wciskając głowę w ramiona i opierając plecy o ścianę. Obok niego, na
deskach podłogi, klęczały jeszcze dwie osoby: piegowaty rudzielec w drucianych okularach i


chudy, żylasty chłopak w czapce głęboko naciągniętej na oczy. Dalej, tuż pod porozbijaną witryną,
leżał kolejny, w szerokiej koszuli wypuszczonej na spodnie, ściągniętej szerokim wojskowym
pasem. Niedogolony młodzieniec znów wyjrzał ostrożnie zza lady: po drugiej stronie
pomieszczenia, wciśnięty między regały z archiwalnymi wydaniami prasy codziennej, stał szczupły
mężczyzna w zniszczonej marynarce, wymiętym kapeluszu na głowie i w okularach o wyjątkowo
grubych szkłach.

Leżący pod witryną chłopak w koszuli ściągniętej wojskowym pasem podniósł się na łokciach.

-Walka? - prychnął Franek. - Ciekawe, z kim wy chcecie walczyć.

Chudzielec w czapce podniósł się na kolana.

Wciśnięty między regały Chlebowski poruszył się niespokojnie.

Franek pokiwał głową ze zrozumieniem.

Chudzielec poprawił czapkę, przesunął się wzdłuż lady, uważając, żeby zbytnio nie wychylać

się ponad jej krawędź.


Przyczajony gdzieś na dachu kamienicy snajper zauważył ruch w głębi antykwariatu i nacisnął
na spust, pocisk znalazł drogę między poszarpanymi płatami szkła i uderzył o ścianę, rykoszetem
trafiając w półkę ze starociami. Mosiężny moździerz zawirował w powietrzu i upadł na podłogę,
prosto pod nogi Chlebowskiego.

Kilkadziesiąt minut wcześniej Chlebowski, opuściwszy względnie spokojne Stare Miasto,
przeszedł Elektoralną w stronę Woli, zostawił po lewej Halę Mirowską, skręcił w Solną, okrążając
Szpital św. Ducha. Chciał pójść Lesznem i kierować się dalej na zachód, ale od strony Pawiaka i
pobliskiej Szkoły Żandarmerii dobiegły go głośne serie ciężkich karabinów maszynowych.
Zawrócił i poszedł Ogrodową. Nie spodziewał się, że trafi na oddział Czarnego, ale postanowił
przenieść się w rejon jego działania, aby łatwiej znaleźć sposobność do rozmowy z dowódcą. Ulice
były spokojne, choć zewsząd dobiegały dalekie echa strzałów. Szedł od bramy do bramy, kiedy w
jednej chwili głowa idącej przed nim kobiety po prostu eksplodowała. Zanim echo strzału
wybrzmiało między kamienicami, ulica opustoszała: Chlebowski instynktownie rzucił się do
ucieczki, wybrał pierwszą lepszą możliwą kryjówkę i tak znalazł się w ciemnym, zagraconym
antykwariacie, wraz z zagubionymi powstańcami szukającymi swojego oddziału, komunistą
domagającym się prawa do walki i niespełnionym dowódcą poszukującym autorytetu pośród
niedoszłych podwładnych.

Franek wzruszył tylko ramionami.

Franek sięgnął dłonią za plecy, wysunął zza paska rewolwer. Położył go na podłodze i
popchnął w stronę okularnika. Rudzielec podniósł broń, przeładował, obrócił się na kolanach i
powoli ruszył w stronę drzwi antykwariatu.


Rudzielec poprawił okulary. Chlebowski widział, jak chłopak bierze głębszy oddech, po raz
ostatni patrzy na obserwujących go w skupieniu kolegów, podrywa się na nogi, łokciem otwiera
drzwi antykwariatu i wybiega na zewnątrz. Odgłos stóp uderzających o kocie łby zagłuszył huk
wystrzału.

Roman przekręcił się na bok, ostrożnie, uważając na rozsypane na podłodze kawałki szkła,
podniósł się na rękach, wyglądając na zewnątrz.

Franek wyskoczył zza kontuaru, przetoczył się po podłodze, w stronę roztrzaskanej witryny.

Leżący gdzieś na zewnątrz chłopak jęczał coraz głośniej, wzywał pomocy i klął na przemian.

Czekali w milczeniu, wsłuchani w jęki rannego, które po jakimś czasie przeszły w cichy płacz:
chudy za kontuarem, Chlebowski wsparty o wypełniony zakurzonymi książkami regał, leżący
wśród rozbitego szkła Roman i Franek, zagryzający prawą dłoń do krwi. Na zewnątrz sierpniowe
popołudnie przechodziło właśnie we wczesny wieczór, zerwał się wiatr, ale wciąż było ciepło.
Ranny powstaniec przestał już wzywać pomocy, płakał coraz ciszej, aż w końcu zamilkł na zawsze.
Snajper obserwował wnętrze sklepu przez pryzmat swojego celownika lub zmienił miejsce i
wycofał się w stronę pozycji niemieckich, w każdym razie do zmroku jego karabin już się nie
odezwał.

Ulice Warszawy zasnuła ciemność i Franek pierwszy wyjrzał z antykwariatu. Wyszedł na
chodnik i zaraz jednym susem wskoczył z powrotem do środka: seria z automatu przeorała fasadę
kamienicy i przeszła przez witrynę sklepu, wytrącając z ram resztki szkła pozostawionego przez
niemieckiego snajpera.

Chlebowski rzucił się pod ścianę. Już wcześniej sprawdzili, że sklep nie miał tylnego wyjścia i
stanowił teraz śmiertelną pułapkę: mogli zostać w środku, licząc, że przeciwnik zignoruje ich
obecność, bądź próbować przedostać się na drugą stronę ulicy, pod obstrzałem z automatu.


Ktoś przebiegł wzdłuż muru kamienicy, głośno uderzając podkutymi butami o bruk. Strzaskane
drzwi antykwariatu ustąpiły pod naporem kopniaka i do środka wpadło kilku uzbrojonych
mężczyzn. Chlebowski natychmiast podniósł ręce do góry.

Gładko ogolony młody mężczyzna w niemieckim hełmie opuścił nieco lufę automatu. Jego
towarzysze wciąż trzymali broń gotową do strzału.

Franek zawahał się.

Wyznaczony powstaniec wyprowadził ich z antykwariatu, ruszyli pod osłoną nocy wzdłuż
murów, w stronę Śródmieścia.

Powstaniec obejrzał się przez ramię, ale wciąż milczał.

Zatrzymali się przed piętrowym budynkiem bez okien. Całkiem niedawno musiał trafić tutaj
pocisk lub bomba, bo chodnik zarzucony był odłamkami szkła i kawałkami drewna, a narożne
mieszkanie na piętrze straszyło potężną wyrwą w murze. Powstaniec oznajmił, że są tu chwilowo
bezpieczni, i biegiem ruszył z powrotem do swojego oddziału.

Mężczyzna zniknął, by zaraz stanąć w drzwiach budynku. Był wysoki i masywny, zajmował
całe przejście, sięgając ramionami niemal od jednej framugi do drugiej.

Chlebowski wystąpił krok do przodu.


Mężczyzna w berecie skinął tylko głową.

Chlebowski odsunął się, patrząc, jak rosły wąsacz w berecie odprowadza gdzieś Franka i jego
towarzyszy. Budynek z wyrwą na rogu oraz sąsiednie kamienice zostały zaadaptowane na kwatery
powstańców. Kamienica, przed którą stał, pełniła chyba rolę punktu dowodzenia: przez ozdobione
biało-czerwoną flagą drzwi co jakiś czas wybiegały łączniczki, młode, kilkunastoletnie dziewczyny
z torbami przewieszonymi przez ramię. Jeżeli liczył na odnalezienie Czarnego, musiał się trzymać
blisko tego miejsca.

Mimo późnej pory ulice Śródmieścia rozbrzmiewały gwarem. Okna kamienic były
zaciemnione, jednak w bramach, na skwerach i chodnikach przewalały się prawdziwe tłumy:
gromady cywili objuczone pakunkami, mężczyźni ciągnący wózki wypełnione wszelkim
dobytkiem, kobiety z dziećmi na rękach, rzucające dookoła wystraszone spojrzenia w oczekiwaniu
na to, co przynieść miała nadchodząca noc. Nikt z mieszkańców Śródmieścia nie zamierzał kłaść
się spać, nikt nie zamykał drzwi do swojego mieszkania. Ludzie, do tej pory wymieniający
zdawkowe uwagi i mrukliwe słowa codziennego powitania, teraz stali razem na korytarzach, palili
papierosy, częstowali się jedzeniem i dzielili się nowinami z ostatnich godzin. Ktoś miał wieści z
Pragi, ktoś inny wiedział, co działo się na ulicach Ochoty, czyjaś ciotka dostała wiadomość z
Rembertowa, ktoś jeszcze słyszał o skoczkach spadochronowych z polskiej brygady, którzy nad
ranem mieli zostać zrzuceni w rejonie getta.

Chlebowski, kryjąc się przed chłodem nocy, wszedł na półpiętro i usiadł na schodach. Budynek
pulsował atmosferą wyczekiwania i nadziei: na górze strzeliły drzwi, ktoś półgłosem opowiadał o
walkach na Woli i spodziewanych zrzutach zaopatrzenia, przed bramą ktoś drugi coś krzyczał w
radosnym uniesieniu. Chwilę później zabłąkany pocisk artyleryjski uderzył w sąsiednią ulicę. Gwar
ucichł, ludzie rozpierzchli się, szukając kryjówki we wnętrzu własnych mieszkań, oddział
sanitariuszek rzucił się w kierunku miejsca eksplozji, chcąc pomóc rannym. Spokój nie trwał długo,
po niespełna półgodzinie chodniki, korytarze, półpiętra, klatki schodowe i bramy wypełniły się
stałymi mieszkańcami i tymi, którzy uciekając z rejonu walk, przynosili nowe wieści o sytuacji w
Warszawie. Gdzieś z sąsiedniego podwórka dochodziły słowa modlitwy, podniosły głos księdza
odprawiającego mszę pod oknami kamienic i szmer wiernych, powtarzających łacińskie wersy
pacierza.

Chlebowski zamrugał powiekami, poderwał głowę, odsuwając policzek od ściany korytarza.
Spojrzał na zegarek. Kilkanaście minut temu minęła północ. Nie wiedział, jak długo spał. Szmer
ukradkowych rozmów przycichł, ale na ulicy było jeszcze gwarniej. Wyjrzał przez okno. Pod
budynkiem naprzeciwko tłoczyła się gromada uzbrojonych ludzi, niektórzy byli ranni, część z nich
nie mogła stać o własnych siłach. Pozbawiony obu nóg do wysokości kolan mężczyzna wisiał na
ramionach swoich towarzyszy. Z prowizorycznego szpitala urządzonego w pobliskiej kamienicy
wybiegła grupa sanitariuszek.

Chlebowski rzucił się w dół schodów i jak szalony wypadł na ulicę. Przepchnął się między
powstańcami, ominął sanitariuszki, bezskutecznie próbujące ułożyć okaleczonego mężczyznę na
noszach, i dopadł do mężczyzny w hełmie, wyglądającego na dowódcę oddziału powstańczego.

Powstaniec zdjął hełm, otarł brudną dłonią spocone włosy, bez słowa wskazał za siebie ruchem
głowy.

Z tyłu, wsparty plecami o pręty ogrodzenia okalającego podwórko, siedział szczupły
mężczyzna w polowej bluzie z kapturem. Nie wyglądał na rannego, ale widać było, że tego dnia
wiele przeszedł: miał opuszczoną głowę, twarz skrytą w osmalonych dłoniach, z wysiłkiem łapał
oddech.


Mężczyzna opuścił dłonie i podniósł wzrok. Skrzywił się, sięgnął do paska po manierkę. Upił
kilka łyków, wylał trochę wody na dłoń i przetarł czoło, naznaczone krwawą, siniejącą szramą.

Czarny wstał, bez słowa minął Chlebowskiego, ruszył w stronę drzwi kamienicy.

Chlebowski zawahał się na moment, zrobił krok do tyłu, ale zaraz ruszył w ślad za dowódcą,
chwycił go za ramię i zmusił do odwrócenia się.

Zieńczuk przetarł palcami nabiegłe krwią, zmęczone oczy.

Jeden ze stojących na uboczu powstańców odłączył się od grupy i podszedł bliżej.

Czarny odesłał go ruchem dłoni.

Chlebowski skinął głową.

Chlebowski zawahał się. Przełknął ślinę, szukając odpowiednich słów. Zacisnął pięści.


Czarny nie odpowiedział. Cień widoczny na jego zmęczonej twarzy pogłębił się.

Ranni zostali odprowadzeni do pobliskiego szpitala polowego, reszta oddziału rozeszła się po
mieszkaniach, by odpocząć po walce. Niektórzy chcieli wykorzystać pozostałą część nocy na sen,
kładli się na łóżkach bądź wprost na podłodze, inni, półnadzy, z obnażonymi ramionami, kręcili się
między pokojami w poszukiwaniu wody i mydła. Ktoś grał na gitarze, zaraz pojawiły się butelki
samogonu, przechodzące naprędce z rąk do rąk.

Czarny zaprowadził Chlebowskiego do niewielkiego pomieszczenia na końcu korytarza,
pełniącego niegdyś rolę gabinetu pana domu. Gestem nakazał wyj ść mężczyźnie z opatrunkiem
przysłaniającym część twarzy, usiadł za biurkiem, sięgnął do szafki, wyjął butelkę wódki i dwie
małe szklanki. W jego dłoni błysnęła srebrna papierośnica. Otworzył ją i poczęstował
Chlebowskiego, ale ten przecząco pokręcił głową. Zieńczuk wyjął papierosa, wygładził go,
podpalił masywną zapalniczką. Zaciągnął się głęboko.

Chlebowski milczał. Patrzył, jak Czarny rozlewa wódkę do szklanek i jedną z nich przesuwa
po stole w jego stronę. W pierwszej chwili odmówił, ale ustąpił pod wpływem natarczywego
wzroku dowódcy. Wypił, krzywiąc się na palący smak alkoholu.

Zieńczuk, zajęty rozlewaniem kolejnej porcji wódki, zatrzymał dłoń nad szklanką i spojrzał
uważnie na siedzącego po drugiej stronie biurka Chlebowskiego.

Chlebowski zacisnął dłonie. Otworzył usta, ale nie był w stanie zaczerpnąć powietrza.


Chlebowski wstał, drżącymi dłońmi poprawił okulary, zamaszystym gestem odsunął krzesło
pod ścianę.

Chlebowski odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył do drzwi.

Gwałtownym ruchem nacisnął na klamkę i wypadł na korytarz, wchodząc wprost na
mężczyznę z opatrunkiem na twarzy. Dopiero teraz go poznał. Był to ten sam, z którym wnosili
umierającą Zosię do stróżówki. Minął go bez słowa i wybiegł z kamienicy.

Na zewnątrz powoli robiło się już jasno, świt barwił niebo nad miastem krwawymi smugami, w
powietrzu zastygła wilgotna mgła. Chlebowski postawił kołnierz marynarki, wcisnął dłonie w
kieszenie spodni i ruszył w kierunku Starego Miasta. Świeże, rześkie powietrze niosło echo
wystrzałów, ale spokojnie i bez przeszkód mógł iść w stronę placu Zamkowego. Przystanął na
moment, by zorientować się, gdzie jest i którędy powinien iść dalej, kiedy dostrzegł ruch za swoimi
plecami. Spokojnie przeszedł przez ulicę, skręcił za róg budynku, zerwał się biegiem i przeciął
kolejną ulicę, po czym skrył się w ciemnościach bramy. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Z głębi ulicy wyszedł mężczyzna z opatrunkiem na twarzy, ten sam, którego minął w korytarzu
kwatery Czarnego. Zaczekał, aż tamten, bezradnie rozglądający się teraz w poszukiwaniu osoby,
którą śledził, znajdzie się tuż przed bramą, wyskoczył na chodnik i chwycił go za ramiona,
popychając na mur kamienicy. Stanął z nim twarzą w twarz, twardo patrząc w szeroko otwarte oko
mężczyzny. Druga źrenica przysłonięta była opatrunkiem. Dopiero teraz sobie przypomniał. Stefan.
Mężczyzna z głową owiniętą bandażem miał na imię Stefan.

Chlebowski zwolnił uścisk, odsunął się od wspartego o ścianę mężczyzny.

Stefan wyprostował się, poprawił pas.

Stefan zawahał się, opuścił wzrok. Widać było, że zastanawia się nad odpowiedzią.


Chlebowski zamrugał powiekami. Więc to o Stefanie dziewczyna pisała w swoim pamiętniku.
To on był miłością, której się nie spodziewała.

Stefan skrzywił się, uciekł spojrzeniem w bok. Opuścił wzrok.

Odgłos wolnych kroków niosący się zza rogu sprawił, że obaj w jednej chwili odwrócili się. Z
mglistej szarówki poranka wyłoniło się kilka postaci: wysoki mężczyzna w kapeluszu, dwóch
innych niosących wspólnie długi przedmiot sporych rozmiarów, skulone kobiety otulone chustami.
Postacie zbliżyły się i mogli już dostrzec, że mężczyźni nieśli zdjęte z futryny drzwi, na których
spoczywały owinięte prześcieradłem zwłoki. Procesja skręciła w podwórko po drugiej stronie ulicy,
przez szeroką bramę widzieli, jak mężczyźni odkładają drzwi na bok i szpadlami zaczynają ryć
wąski skrawek trawnika.

Stefan nie odpowiadał. Chlebowski wpatrywał się w jego zmęczoną, choć spokojną twarz,
jednocześnie rekonstruując w pamięci wydarzenia ostatniego lipcowego wieczora. Stefan pojawił
się na podwórku dość szybko, pomagał przenieść ją na drzwiach do stróżówki, był blisko, kiedy
umierała. Tak nie zachowywałby się morderca. Morderca nie ryzykowałby, że niedoszła ofiara, w
przebłysku świadomości, wskaże swojego oprawcę. Stefan nie objawiał strachu ani niepokoju. Nie
okazywał też troski ani rozpaczy, jaką okazać powinien mężczyzna patrzący na agonię swej
ukochanej.

Stefan westchnął, odwrócił się, wcisnął dłonie w kieszenie.

Z bramy naprzeciwko doszedł ich śpiewny głos księdza odprawiającego ceremonię
pogrzebową w podwórku kamienicy i płacz kobiety.

Stefan opuścił głowę, przetarł gwałtownie palcami powieki, pociągnął nosem, splunął na
chodnik.


Stefan zaśmiał się, ale jego oczy pozostawały nieruchome, zmęczone i smutne.

Chlebowski skinął głową.

Po drugiej stronie ulicy ksiądz zakończył pospiesznie odmawianą modlitwę, mężczyźni zabrali
się do zasypywania grobu, jedna z kobiet, zgięta wpół, szlochała wsparta o mur kamienicy.

Stefan milczał.

Korytarz był ciemny i cichy, zalatywał chłodem i piwniczną wilgocią. Enkel przywarł plecami
do ściany. Rozpiął guzik przy szyi, osunął się na podłogę, cały czas trzymając w spoconych
dłoniach automat wymierzony prosto w ciemność. Na zewnątrz zapadał już zmrok, ale kanonada
nie straciła na intensywności, ponad kamienicami wciąż niosło się echo eksplozji.

Nie wiedział, co robić dalej. Budynek, z którego uciekł, właśnie zajmowali żołnierze
Wehrmachtu. Wyglądało jednak na to, że w bramie w zachodniej części podwórka ukryci byli
uzbrojeni Polacy. Nie wiedział, gdzie schował się Rainer ze swoimi ludźmi. Nie mogli odejść zbyt
daleko, mieli nad nim przewagę najwyżej dziesięciu minut. Enkel spróbował sobie przypomnieć
mapę, nad którą pochylał się kapitan gestapo: pamiętał Aleje Jerozolimskie, a także arterię łączącą
wschodnią część miasta ze Śródmieściem i sieć kolejową z naniesionymi zgrubieniami dwóch
dworców. Palce gestapowca wędrowały na północ od ulicy zaznaczonej na planie miasta szeroką
czarną kreską. Na północ, aż do podstawy ciemnozielonego prostokąta oznaczającego zespół
cmentarzy, a później na wschód, jeszcze dalej w stronę Śródmieścia. Mógł próbować iść śladem
Rainera lub zaczekać, aż żołnierze opanują cały kwartał i wtedy ujawnić swoją obecność.

Wciąż zastanawiał się nad słowami Stamma. Herman Frink był zdrajcą, zginął, bo sprzedał
swoją ojczyznę i towarzyszy broni. Nigdy nie był patriotą. Po niepowodzeniach zimą
czterdziestego drugiego, po klęsce pod Stalingradem, po radzieckiej operacji na Łuku Kurskim i
całej serii porażek niewielu zostało w ich pułku narodowych socjalistów. Większość zginęła wśród
śniegów i pól, innym zimny rosyjski wiatr wywiał z głów słowa Fuhrera o świętym obowiązku
walki z wrogami narodu. Od czasu odwrotu na zachód w armii nie było już faszystów gotowych
umrzeć za swojego wodza. Frink, tak jak i inni, nie wierzył już w sukces niemieckich operacji na
froncie wschodnim, ale Enkel wciąż nie mógł sobie wyobrazić, aby jego najbliższy przyjaciel był
szpiegiem. Wielokrotnie rozmawiali o ucieczce, z nadzieją i radością przyjmowali milczącą
wściekłość oficerów, którzy po dezercji kolejnego żołnierza nie mogli się doczekać chwili, kiedy na
apelu porannym zameldują przed całym pułkiem, że uciekinier został złapany przez żandarmerię,
osądzony w trybie pilnym i rozstrzelany. Frink nigdy nie zdradził się ze swoimi przekonaniami,
nigdy nie zrobił ani nie powiedział niczego, co wskazywałoby na jego komunistyczne sympatie. W


zasadzie nie miał żadnych politycznych sympatii, walczył o to, by przeżyć, śmiał się i nienawidził
wroga tak samo, jak oficerów goniących ich do kolejnej bitwy. Spędzali razem całe dnie, w
kolumnie marszowej, na platformie wagonu i pod plandeką ciężarówki, w szopach i stodołach,
które zajmowali w czasie wycofywania się na zachód. W jaki sposób Frink mógł nawiązać kontakt
z przedstawicielami radzieckiego wywiadu? Jak mógł przekazywać informacje? No i co ciekawego
mógł mieć do przekazania starszy strzelec, odmrażający sobie dłonie i stopy w okopach w lasach
Ukrainy, maszerujący na zachód pod ostrzałem radzieckich samolotów, sypiający w rowach,
szałasach, stodołach, a często pod gołym niebem? Co mógł zameldować ktoś, kto sypiał z
otwartymi oczyma, ze skostniałymi od zimna dłońmi zaciśniętymi na kolbie karabinu?

Enkel ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Omiótł wzrokiem ciemne podwórko i zdębiał. Poczuł, jak
w ustach zbiera mu się ślina. Nie jadł od ponad doby, a tam, zaledwie kilka metrów od niego, w
rogu wyłożonego kocimi łbami podwórka, na wąskim spłachetku ziemi między pozycjami
powstańców a kamienicą zajętą przez Wehrmacht, rosły pomidory. Przełknął ślinę, wyjrzał w
stronę bramy, gdzie jakiś czas temu widział Polaka, zerknął w stronę kamienicy, z której uciekł. Nie
był w stanie się powstrzymać. Wybiegł z klatki schodowej, nisko pochylony przemknął przez
podwórko i rzucił się na poletko znajdujące się tuż pod oknami mieszkań na parterze. Zarył dłońmi
w miękkiej glinie. Łapczywie zrywał owoce, rozgryzał je i połykał, nie zwracając uwagi na sok
spływający mu z ust wzdłuż szyi. Uprawa wciśnięta w róg podwórka odcięta była od słońca
masywnymi sylwetkami kamienic, pomidory urosły niewielkie, kwaśne, naznaczone
żółtozielonymi plamami, ale Enkelowi smakowały jak ambrozja. Jadł lepkimi od soku palcami,
ciesząc się mięsistym miąższem i sokiem zmywającym z ust smak dymu, kurzu i strachu.

Wystrzał odbił się echem od ścian budynków, pocisk uderzył w miękką ziemię, wzbijając w
górę fontannę gliny. Enkel zanurkował między tyczki z pędami pomidorów, położył się płasko,
obejmując ramionami głowę. Drugi pocisk poszedł nieco wyżej, trafił w ścianę, metr nad jego
głową

Enkel wypluł pogryziony kawałek pomidora. Podniósł się nieco. Chciał coś krzyknąć, ale zdał
sobie sprawę, że nie wie, jakiego języka użyć. Leżał w mokrej ziemi, między nacierającym
Wehrmachtem a powstańcami. Wyjrzał zza tyczki z pędami. Kamienicę, z której uciekł, miał przed
sobą. Po lewej, na zachodzie, były pozycje Polaków. Strzały padały z prawej.

Odpowiedzią była cisza.

Gdzieś w ciemności szczęknęło otwierane okno, kawałki szyby uderzyły o bruk.

Enkel zagryzł wargę, ostrożnie uniósł jedną rękę, zaczekał chwilę, uniósł drugą i uniósł się na
kolana. Od ściany budynku oderwały się dwie sylwetki, jedna z nich została nieco z tyłu, mierząc z
karabinu w stronę pozycji Polaków, druga dopadła do klęczącego pośród krzaków Enkela.
Mężczyzna chwycił go za kołnierz, popchnął, zwalając z kolan i ciągnąc w stronę klatki
schodowej.

Siłą rozpędu wpadli na korytarz. Zaraz za nimi do środka wpadł drugi żołnierz, Enkel poczuł
lufę karabinu wbijającą się w jego brzuch. Stęknął i zgiął się wpół.

Enkel usłyszał, że żołnierz uśmiecha się w ciemnościach.

Zmrużył oczy, próbując dostrzec w mroku jego twarz. Głos wydawał mu się znajomy, ale nie
potrafił dopasować go do nazwiska.


Enkel otworzył usta, wpatrzony w ziejące nienawiścią oczy Bommela, lśniące w ciemnościach
tuż przed j ego twarzą.

Franz skinął głową, poprawił hełm i skulony wybiegł na zewnątrz, znikając w ciemnościach.

Z okien budynku po zachodniej stronie podwórza rozległ się pojedynczy, cichy i suchy strzał z
pistoletu.

Bommel chwycił karabin oburącz, gwałtownie wyprostował ręce, rzucając Enkela na ścianę,
wykonał szeroki obrót prawym ramieniem i trafił go kolbą prosto w szczękę. Enkel upadł na
wyłożoną płytkami podłogę.

W ustach poczuł smak krwi.

Enkel przetoczył się na kolana, spróbował wstać, ale kopniak wymierzony prosto w nerkę
sprawił, że z bólu zakręciło mu się w głowie. Nie słyszał już nawet, że na zewnątrz rozpoczęła się
prawdziwa kanonada.


Schlissena. Frink swoją ostatnią noc w życiu spędził z generałem Schlissenem i sam wiesz, jak się
to skończyło. Stary pierdziel kazał go powiesić.

Kolejne kopnięcie sprawiło, że Enkel na moment stracił orientację, gdzie jest i co się wokół
niego dzieje. Otrzeźwiła go fala bólu pulsująca ze stłuczonej nerki.

Na podwórku wybuchł granat, mury budynku zatrzęsły się echem eksplozji.

Bommel oparł palec o spust, wodząc lufą karabinu za wijącą się u jego stóp, ledwie widoczną
w ciemności postacią. Enkel zwinął się, wyrzucił nogi przed siebie, próbując podciąć Bommela.
Padł strzał. Kula uderzyła o posadzkę, odbiła się od płytek rykoszetem i trafiła w ścianę korytarza.
Bommel upadł na plecy, spróbował przeładować broń, ale dłonie Enkela zacisnęły się na lufie
karabinu. Bommel zaparł się jedną nogą o podłogę, drugą wyrzucił przed siebie, starając się trafić
przeciwnika obcasem w czoło. Wyrwał karabin z uchwytu, odchylił ramiona do tyłu i wymierzył
szeroki cios kolbą. W ciemności rozległ się cichy jęk i opór Enkela zmalał.

Bommel przetoczył się przez prawe ramię, spróbował wstać, wspierając się o ścianę, ale Enkel
nie dawał za wygraną, starając na powrót obalić go na podłogę. Bommel pochylił się, rozstawił
szerzej nogi i wziął szeroki zamach. Kopnął, wkładając w uderzenie siłę całego ciała. Enkel stęknął
i padł bez czucia.

Bommel wyprostował się, splunął, powoli przeładował karabin, z pogardą patrząc na leżącego
u swych stóp mężczyznę. Podniósł karabin, pochylił się, niemal wciskając lufę w plecy ciężko
oddychającego Enkela.

Eksplozja zatrzęsła całym budynkiem, ściany zadrżały, aby zaraz pęknąć na tysiąc kawałków.
Huk przetoczył się od parteru aż po dach, wymiatając z ram resztki szyb. Korytarz wypełnił się
gęstą mgłą dymu, sadzy, wirującego tynku i gęstego kurzu. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał
skulony na podłodze Enkel, był nagły błysk, odgłos grzmotu i ból wywołany falą ostrych jak
szpilki kawałków tynku i muru uderzających w jego twarz. Zaraz po tym lepki pył zakleił jego
oczy i usta.

Poczuł na twarzy czyjś dotyk, niecierpliwe silne palce przetarły jego wargi i powieki. Krople
wody padły na jego czoło i policzki. Rozchylił usta, łapczywie próbując uchwycić drobinki
wilgoci. Czyjeś ręce podstawiły mu blaszaną manierkę, chciwie pił chłodny płyn o metalicznym
posmaku.

Ktoś złapał go pod ramię, siłą próbując podnieść go z podłogi. Syknął. Całe jego ciało
promieniowało tępym, przejmującym bólem. Otworzył oczy, ale zaraz opuścił powieki, oślepiony
plątaniną świateł wypełniających korytarz. Światła ręcznych wojskowych latarek omiatały
pokruszone mury, podłogę zawaloną gruzem i jego samego. Jeden z żołnierzy oświetlił ciało
zwinięte w nienaturalny sposób pod przeciwległą ścianą.

Enkel spojrzał za siebie i rozpoznał masywną sylwetkę Bommela, który zamiast głowy miał
ciemnoczerwoną, wilgotną bryłę.


Dowódca w polowej kurtce Wehrmachtu podszedł bliżej i uśmiechnął się złośliwie.

Chlebowski szedł w stronę Starego Miasta krokiem pełnym werwy, z podnieceniem
wymalowanym na twarzy i nieobecnym wzrokiem, nie zwracając uwagi na wybite okna mijanych
kamienic, mury naznaczone śladami po kulach, regularne, cierpliwe wystrzały niemieckiej artylerii
ani niesiony wiatrem od Wisły swąd pożarów. Szedł z rękoma wciśniętymi w kieszenie podartej
marynarki, czując to samo, co czuł za każdym razem, kiedy przemierzał korytarz warszawskiego
sądu w drodze na kolejną rozprawę lub w zaciszu swej kancelarii układał plan przesłuchania
szczególnie ważnego świadka. Gdyby którakolwiek z mijających go osób spojrzała w jego twarz,
dostrzegłaby wyraz skupienia i ekscytacji bijący z oczu schowanych za grubymi szkłami, ale żadna
z nich - matka z dwójką dzieci przemierzająca ulice w poszukiwaniu schronienia ani młoda
łączniczka niosąca meldunek przeznaczony dla dowódcy oddziału, który dzień wcześniej zginął
wykrwawiony w obronie jednej z barykad - nie zwróciła uwagi na wychudzonego, przygarbionego
mężczyznę w okularach.

Z zamyślenia wyrwał go nie warkot silnika niemieckiego bombowca, zataczającego kolejne
koło nad miastem, ale widok znajomej okolicy. Kamienice na Bielańskiej wciąż wyglądały na
nienaruszone, chociaż okna na parterze wypełniono workami z piaskiem. Wbiegł na pierwsze
piętro i zapukał do mieszkania po lewej stronie. Ledwie opuścił dłoń, a drzwi otworzyły się
gwałtownie i w progu stanął półnagi mężczyzna. Zawiało trawionym alkoholem. Chlebowski
dopiero po chwili rozpoznał Jaśka Nowaka: naga klatka piersiowa, zmierzwione włosy, zmęczona,
nieogolona twarz sprawiały, że cwaniak i kombinator nie emanował już tak wielką pewnością
siebie.

Nowak spróbował przymknąć drzwi, ale Chlebowski zrobił krok w przód, nastąpił nogą na
próg i odepchnął mężczyznę do tyłu.

Chlebowski zacisnął dłonie na nadgarstkach przeciwnika. Wiedział, że nie ma szans w
fizycznej konfrontacji z Nowakiem.


Nowak niechętnie opuścił ręce.

Nowak zaśmiał się nerwowo. Odwrócił się, podszedł do stolika, sięgnął po szklankę.

Nowak wzruszył ramionami.

Nowak otworzył szeroko oczy, spojrzał na Chlebowskiego i roześmiał się na cały głos.

Nowak przełknął głośno i odstawił szklankę.

Chlebowski pokręcił głową.


Chlebowski przymknął oczy. Odwrócił się w jednej chwili na pięcie i energicznie podszedł do
drzwi, szarpnął gwałtownie za klamkę i wyszedł na schody.

Schodząc na parter, słyszał za sobą kroki wystraszonego Nowaka. Z tego co pamiętał, pani
Waleria oddała dół do dyspozycji dowództwa oddziału. Wiedział, że ujawnienie składu w piwnicy
może narazić Nowaka nawet na śmierć: nie dość, że nie oddał swojego zapasu żywności, to jeszcze
niektóre artykuły, choćby niemieckie konserwy wojskowe, wskazywały, że w swoich interesach
musiał skutecznie układać się z okupantem. To mogło się skończyć szybko wykonanym wyrokiem,
egzekwowanym gdzieś w sąsiedniej bramie, ale nie miał wyjścia. Liczyła się tylko sprawa zdrady
Klimowicza i śmierć radiotelegrafistki.

Chlebowski zbiegł na parter, rozejrzał się i uniósł ramię, chcąc zastukać pięścią w drzwi.
Nowak chwycił go za nadgarstek.

Chlebowski obrócił głowę.

Za drzwiami słychać było jakiś ruch.

Odsunęli się na schody, Nowak złapał Chlebowskiego za ramię i pociągnął za sobą na górę.

Nowak odwrócił się gwałtownie.

Nowak przymknął oczy, przetarł dłonią spocone czoło, wbił opuszki palców w nabrzmiałe
powieki. Żyła na jego skroni mocno pulsowała.


Wrócili na piętro, Nowak wyszukał notes, z którego wyrwał kartkę i zapisał na niej kilka słów.
Wsunął papier w szparę we framudze i wyszli z budynku.

Minęło południe, nawet najmniejszy obłok nie zakłócał błękitu nieba. Na ulicach nie spotkali
zbyt wielu ludzi, zniknął gdzieś widoczny jeszcze dzień wcześniej entuzjazm, choć w wielu oknach
wciąż powiewały polskie flagi. Śródmieście było spokojne, ale powietrze wciąż wibrowało od
wystrzałów z innych dzielnic.

Przy jednej z barykad powstaniec w niemieckim hełmie chciał ich zawrócić, ale Chlebowski
szybko wymyślił historię o siostrzenicy czekającej samotnie w mieszkaniu gdzieś w okolicach Alei
Jerozolimskich.

Sforsowali barykadę, wdrapując się na hałdę krzeseł, starych szaf, wyciągniętych nie wiadomo
skąd zmurszałych desek, obity pluszem fotel i pianino i ruszyli dalej, starając się nie zwracać uwagi
na coraz bliższe echa wystrzałów, zapach spalenizny i niesiony wiatrem swąd zgliszcz. Tu już nie
było wywieszonych flag, były za to postrzępione wyrwy w ścianach kamienic, samotne mury
otoczone pryzmami osmalonych cegieł, poskręcane ciała leżące wzdłuż chodnika, wszechobecne
ślady kul i odpryski po odłamkach, smród rozkładu i pustka wymarłych podwórek.

Chlebowski trzymał się blisko Nowaka. Znał dobrze okolicę, ale obawiał się, że handlarz w
pewnym momencie postanowi niepostrzeżenie wrócić na Stare Miasto. Nowak parł jednak do
przodu, popędzany gestami Chlebowskiego, pulsującym w żyłach alkoholem i chęcią jak
najszybszego powrotu do mieszkania, gdzie spodziewał się odwiedzin jednego ze swych przyjaciół.
Obeszli północne Śródmieście wzdłuż Grzybowskiej, minęli barykady blokujące wylot Cieplej i
Żelaznej. Dotarli w pobliże Browaru Haberbuscha.

Byli już niedaleko. Strzały słychać było zewsząd, ale oni nie widzieli ani swoich, ani wroga.
Przemykali tuż przy murze, szukając schronienia w bramach i klatkach schodowych. Dobiegli do
niskiego budynku, w który musiała trafić bomba lotnicza lub pocisk artyleryjski, połowa domu
zmieniła się w kupę strzaskanych cegieł i tylko komin stał nienaruszony, oskarżycielsko
wymierzony gdzieś w sierpniowe niebo. Nowak położył się na boku, wskazał dłonią w głąb ulicy.

Rzeczywiście, od strony Kaliskiej dobiegała ich nieustanna burza niekończących się serii z
karabinów maszynowych.

Chlebowski przekręcił się na plecy i patrzył, jak Nowak, zgięty niemal wpół, pochylony do
ziemi, biegnie na zachód, w stronę Starego Miasta. Przeciął już ulicę i skierował się w stronę
bramy po drugiej stronie, kiedy rozległa się krótka seria z automatu. Nowaka ścięło z nóg, upadł na
ziemię, szaleńczo drapiąc obcasami o trotuar. Chlebowski zdębiał. Z drugiej strony wyjechał
samochód opancerzony ze znakiem czarnego krzyża. Strzelec, z karabinem przyciśniętym do
ramienia, mierzył w zwijającego się w konwulsjach Nowaka, ale to siedzący obok kierowcy oficer


podniósł się z miejsca, wsparł ramię na przedniej szybie, wymierzył z pistoletu i wystrzelił dwa
razy. Nowak wyprostował się gwałtownie, a jego nogi znieruchomiały.

Chlebowski poczuł silny skurcz w brzuchu, a po plecach i karku przebiegł mu dreszcz. Leżał
na kupie osmalonych cegieł, bez możliwości ukrycia się przed wzrokiem Niemców. Samochód
wolno jechał ulicą, coraz bliżej niego. Nie miał szans uciec w prawo, bo od podwórka odcinała go
wciąż stojąca ściana budynku, nie mógł też zagrzebać się w gruzie. Wyraźnie słyszał pracujący
silnik samochodu i komendy oficera, nakazujące kierowcy jechać powoli. Mógł zrobić już tylko
jedno. Bezwładnie przetoczył się w lewo, osuwając się twarzą w szorstkie płyty chodnika. Dokoła,
na całej długości ulicy, aż do budynku dawnego internatu, leżały ciała kobiet i mężczyzn w
cywilnych ubraniach. Mógł liczyć tylko na to, że Niemcy uznają go za kolejnego trupa
zalegającego na ulicach walczącej Warszawy.

Oddychał powoli, ostrożnie wciągając nosem zapach kurzu i pyłu. Starał się nabierać
niewielkie ilości powietrza, aby nie zdradzić się poruszeniem pleców.

Słyszał coraz bliższy szum silnika i szelest opon powoli toczących się po jezdni.

Samochód zatrzymał się na włączonym silniku. Chlebowski chciał zerwać się z miejsca i biec
jak najdalej stąd, bijące jak oszalałe serce próbowało pompować większą ilość powietrza, ale
zacisnął tylko zęby i zmusił płonące z wysiłku płuca do ledwie zauważalnych oddechów. Nie
panował już nad swoim organizmem. Czuł, jak nogawka spodni nasącza się czymś ciepłym.

Ktoś zeskoczył ciężko na ziemię. Odgłos podkutych butów.

Krótki, głośny szczęk przeładowywanego karabinu maszynowego.

Chlebowski czuł, że dłużej nie wytrzyma. Zaciskał zęby, ale stopy, zupełnie nieposłuszne,
jakby należały do kogoś innego, drżały coraz bardziej. Jeszcze chwila, a zupełnie straci panowanie
nad swoim ciałem. Z wysiłkiem zebrał myśli, próbując przenieść się w inne miejsce i inne czasy.
Przypomniał sobie swoją pierwszą rozprawę, pierwsze przemówienie przed sądem, pierwszą mowę
obrończą. Przywołał wspomnienie twarzy mecenasa Rozwadowskiego, swojego patrona i
prawdziwego mentora. Zacisnął powieki i pomarszczone oblicze Rozwadowskiego zmieniło się w
młodszą, gładko ogoloną twarz, naznaczoną siatką bladoczerwonych piegów. Chlebowski miał
przed oczami twarz Andrzeja Klimowicza, człowieka, który uwiódł mu żonę, zabrał mu wszystko,
co miał najcenniejszego, pozbawił sensu życia, a teraz zdradził sprawę, której obaj służyli, i
doprowadził do śmierci młodej radiotelegrafistki. Chlebowski odciął się od całego świata, skupiony
na szczupłej piegowatej twarzy, niewielkim nosie, jasnobłękitnych oczach i krótko przyciętych
rudych włosach Klimowicza. Nic innego teraz nie było ważne. Z każdym kolejnym oddechem
zapominał o płonącej Warszawie, kołujących nad miastem bombowcach, niemieckim samochodzie
opancerzonym stojącym dwa metry dalej i strzelcu leniwie wspartym na karabinie. Myślał tylko o
człowieku, któremu chciał spojrzeć w oczy i rzucić w twarz słowa oskarżenia. Nic więcej się nie
liczyło. Uspokoił oddech, znieruchomiał, pogrążony w myślach.

Kierowca wrzucił bieg, skrzynia szczęknęła ciężko, ale Chlebowski nie zwrócił na to uwagi,
dopiero po długiej chwili zorientował się, że samochód odjechał. Jeden z pobliskich budynków
zajął się ogniem, wiatr ciągnął za sobą warkocz tłustego, unoszącego się tuż nad ziemią dymu,
smród palonej gumy i trzask pękających od żaru okien. Chlebowski podniósł się z chodnika i
pobiegł w kierunku gmachu wskazanego przez Nowaka. Kopniakiem wybił dyktę przykrywającą
okienko do zwału węgla, padł na kolana i przecisnął się przez ciasny otwór. Upadł w ciemność.
Piwnica śmierdziała wilgocią i stęchlizną. Po omacku ruszył przed siebie. Dotarł do końca
pomieszczenia i uważnie badał ścianę, obmacując palcami każdą pokrytą pajęczynami cegłę.
Potknął się o coś, upadł, długą chwilę szukał w ciemnościach okularów. Nałożył szkła na nos,


ruszył dalej, aż do samej ściany, zawrócił, raz jeszcze przeszukując każdy metr muru, aż zaczepił o
coś nogą: sięgnął dłonią i wyczuł pod palcami szorstkie nieoheblowane deski. Odsunął skrzynię od
ściany. Na kolanach wczołgał się w wąskie przejście. Po kilku metrach mógł wstać z klęczek, ale
strop wciąż był na tyle niski, że musiał poruszać się do przodu pochylony. Korytarz biegł teraz pod
ulicą, Chlebowski słyszał echo wystrzałów, wytłumione kilkumetrową warstwą ziemi i kostki
brukowej, powietrze było gęste od pyłu i w ustach czuł ziarenka piasku. Dotarł do ściany. Wejście
od strony składu tytoniowego musiało być zamaskowane: zaparł się nogami i naparł na ścianę,
która ustąpiła w końcu z cichym skrzypnięciem. Przecisnął się przez szparę i wyszedł do palarni
obok przestawionego właśnie stalowego regału. Minął wygaszony piec i wstąpił na wąskie
metalowe schody. Starał się iść jak najciszej, ale mimo to w pomieszczeniu słychać było odgłos
jego butów stąpających po stopniach.

Wyszedł na kolejną kondygnację. Wystrzały były głośniejsze, ciemność przeszła w półmrok
przecinany smugami światła bijącego gdzieś z góry. Chlebowski wyprostował się i rozglądał w
poszukiwaniu drogi, kiedy padł strzał. Kula uderzyła tuż obok, wbiła się w drewnianą skrzynię,
wyrzucając do góry snop drzazg. Chlebowski rzucił się na podłogę, osłaniając ramionami głowę.
Kolejna kula trafiła niemal dokładnie w to samo miejsce.

Chlebowski zawahał się.

Chlebowski posłusznie podniósł się z ziemi, unosząc wysoko dłonie. Spomiędzy regałów
wyskoczył młody, najwyżej siedemnastoletni chłopak. Na schodach powyżej pojawił się
mężczyzna z karabinem uniesionym przy ramieniu. Chłopak szybko i sprawnie przeszukał
Chlebowskiego.

Mężczyzna z karabinem zastanawiał się. Wciąż mierzył do Chlebowskiego, ale skinął głową na
chłopaka.

Chlebowski odetchnął głęboko. Był sam, nie miał przy sobie broni, nie dysponował też żadnym
dowodem przeciwko Klimowiczowi. Tamten z całą pewnością był uzbrojony, a przy tym miał do
dyspozycji ludzi, którzy nie byli skłonni uwierzyć w zdradę swojego dowódcy.

Stojący na schodach mężczyzna opuścił broń i odsunął się, robiąc dla kogoś miejsce. Obok
niego pojawił się Klimowicz, w polowej bluzie ściągniętej szerokim pasem i w wysokich butach.
Spojrzał w dół, ale widać było, że nie rozpoznał jeszcze stojącego w półmroku Chlebowskiego.
Zszedł kilka stopni i stanął. Wyglądał inaczej niż wtedy, gdy utrzymywali jeszcze stosunki
towarzyskie, w trzydziestym dziewiątym, gdy spotykali się w grupie znajomych w kawiarniach i
restauracjach, a Chlebowski wierzył, że to, co go łączyło z Anną, było zwykłą przyjaźnią. Teraz,
zapewne wskutek zmęczenia i niewyspania, jego rysy straciły na ostrości, policzki wyglądały na
nieco zapadłe, a zawsze równo przycięte włosy były dłuższe i bardziej zmierzwione.


Chlebowski nie odpowiedział. Czekał na tę chwilę tak długo, że teraz chciał napawać się nią do
syta, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu.

Gdzieś na górze rozległ się odgłos głośnej eksplozji, po nim kolejne, w równych odstępach

czasu. Budynek zatrząsł się w posadach, z sufitu opadła chmura białego, gryzącego płuca pyłu.
Klimowicz złapał się za poręcz schodów, odzyskując równowagę.


Kochała mnie. - Słowa Klimowicza ginęły w seriach eksplozji, wokół nich wirowały drobinki
tynku i płaty odpadającej ze ścian farby. - Straciłeś ją na własne życzenie! Najpierw odeszła od
ciebie, a dopiero później związała się ze mną! Tak naprawdę to ty ją zostawiłeś. Dla swojego
prawa, dla sprawiedliwości, dla kolejnych spraw!

Klimowicz sięgnął do pasa, wyszarpnął z kabury pistolet. Przeładował i wymierzył.

Chlebowski zawahał się. Od Klimowicza dzieliły go niespełna dwa metry. Fundamenty
budynku drżały, ściany się trzęsły, a z każdym kolejnym wybuchem pokrywająca je siatka pęknięć i
rys powiększała się o kolejne nitki. Spojrzał w twarz Klimowicza i nieruchomą lufę pistoletu.
Przypomniał sobie smutne spojrzenie Anny, widok płonącej od bomb kamienicy, z której chciał ją
wyciągnąć. Przypomniał sobie nieme spojrzenie Zosi, umierającej z palcami zaciśniętymi na jego
dłoni. Opuścił wzrok i rzucił się do przodu, mierząc ramionami w nogi Klimowicza.

Klaus Enkel szedł między dwoma żołnierzami prowadzony przez oficera, nie bardzo wiedząc,
czy szum i dzwonienie w jego głowie wywołane były niedawną eksplozją wysadzanej przez
saperów ściany, czy też wiadomością o zdradzie Rainera. Ten sadysta o zimnym spojrzeniu miał
być zdrajcą? Kapitan gestapo, który sprawiał wrażenie fanatycznego nazisty ślepo wierzącego w
misję swojego narodu, miał zdezerterować? W takim razie jak się do tego miała śmierć Hermana
Frinka? Jeżeli to Rainer był zdrajcą, dlaczego kazał zabić Frinka? Czy Frink wiedział coś, co
obciążało gestapowca? Co łączyło Frinka z generałem Schlissenem? O czym mówił Bommel przed
śmiercią? W głowie Enkela szalało kłębowisko myśli.

Oficer przeprowadził ich przez wąskie podwórko do kamienicy. Nie trudzili się wchodzeniem
przez klatkę schodową, przeszli zwyczajnie przez wyrwę w murze, prosto do spalonego
pomieszczenia, które całkiem niedawno było mieszczańskim salonem. Ruszyli dalej, przez kolejne
pokoje, na przestrzał, za każdym razem przechodząc przez wysokie na półtora metra dziury w
ścianach. Budynek musiał być broniony przez powstańców i nacierające wojsko korzystało z
pomocy saperów szturmowych, którzy wysadzali poszczególne ściany. Wyszli na ulicę, przeszli na
drugą stronę i zagłębili się w kolejne podwórko. Wyłożony tłuczonym kamieniem placyk
sąsiadował z czymś, co niegdyś było skwerem: na wąskiej, zrytej pociskami połaci trawy Enkel
zauważył coś, w co w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć: sięgający wyżej niż jego głowa nasyp z
ludzkich ciał, kobiet i mężczyzn, bezładna plątaninę rąk i nóg, wygiętych w nienaturalnych
pozycjach korpusów i splamionych błotem włosów, ciągnącą się dobre dwadzieścia metrów, aż do
muru kolejnego budynku. Przystanął, ale jeden z prowadzących go żołnierzy uderzył karabinem w
jego ramię. Przyspieszył, doganiając prowadzącego ich oficera, ale wciąż oglądał się przez ramię
na wał utworzony ze zwłok. Widział już kiedyś coś takiego, na froncie, wśród śniegów Ukrainy, ale
tam ścięci przez ogień karabinów maszynowych leżeli polegli w czasie szturmu czerwonoarmiści.
Nie spodziewał się, że zobaczy coś takiego tutaj, w samym centrum europejskiego miasta. Oderwał
wzrok od wygiętej jak uschła gałąź drobnej kobiecej ręki, dziękując opatrzności, że nie miał w
żołądku niczego, czym mógłby zwymiotować.

Podeszli pod narożną piętrową kamienicę, przed którą straż pełnili żołnierze z Dywizji
Pancernej „Hermann Goring”. Oficer nakazał im czekać na chodniku, a sam zamienił kilka słów ze
strażnikiem i wszedł do środka. Enkel poprosił jednego z eskortujących go żołnierzy o papierosa,
ale ten odmówił, kręcąc głową. Enkel westchnął i spojrzał w górę, powietrze przepełnione było
zapachem spalenizny, gdzieś wysoko, między chmurami, na nocnym niebie pojawiły się sylwetki
samolotów bojowych.

Oficer wrócił po kilku minutach, stanął w drzwiach i gestem nakazał strażnikom wprowadzić
Enkela do środka. Weszli na piętro, gdzie przed drzwiami jednego z mieszkań stało dwóch


kolejnych wartowników. Drzwi były otwarte. Przez korytarz przeszli do przestronnego pokoju, z
którego wyniesiono większość mebli, zostawiając szeroki stół i rząd dębowych krzeseł. Przy stole
siedział krótko przystrzyżony oficer w stopniu kapitana, zajęty wkręcaniem kartki papieru w
maszynę do pisania. W rogu, przy jednym z okien, stał odwrócony plecami do wyjścia wysoki
szczupły mężczyzna w polowej bluzie.

Enkel przygryzł wargę, w dalszym ciągu stojąc wyprostowany jak struna, z wypiętą piersią i z
wciągniętym brzuchem.

Enkel zawahał się.

Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, a siedzący przy stole kapitan uderzył palcami w

klawisze maszyny. Przerwało im krótkie energiczne pukanie, do środka wszedł młody oficer, który
przepisowo zasalutował i wyciągnął z mapnika złożoną kartkę.

Mężczyzna z monoklem odebrał wiadomość, pozwolił odejść posłańcowi, rozerwał papier i
przebiegł wzrokiem po kartce. Enkel przełknął ślinę, starając się maskować swoje zdenerwowanie.
Generał Schlissen. To jego nazwisko wymienił Bommel przed śmiercią. Człowiek, z którym
według niego Frink miał spędzić ostatnią noc swojego życia.

Generał wyjął zapałkę, zapalił papierosa i tą samą zapałką podpalił depeszę. Podszedł do okna i
wyrzucił tlący się skrawek papieru na zewnątrz. Odwrócił się i kontynuował przesłuchanie. Enkel
zrelacjonował dokładnie wydarzenia ostatnich dni. Schlissen słuchał, ze spokojem paląc papierosa,
a siedzący przy stole kapitan wytrwale zapisywał każde słowo.

Enkel przypomniał sobie mapę Rainera, pamiętał jego ołówek znaczący trasę na północ od
głównej arterii miasta, łączącej zachodnie dzielnice ze Śródmieściem.


Generał Schlissen odwrócił się, wypuścił z płuc ostatni obłok dymu, wyrzucił niedopałek przez
okno. Na sąsiednim podwórku zagrzmiał karabin maszynowy: strzelec posyłał spokojne, równe
serie, zbyt regularne jak na ostrzał prowadzony w czasie walki. Wszyscy w pomieszczeniu
wiedzieli, do kogo mierzył operator tego cekaemu. Schlissen zamknął okno i skinął dłonią na
kapitana, który wyjął kartkę z maszyny i podniósł się z miejsca. Enkel zrozumiał, że przesłuchanie
dobiegło końca i zaraz zostanie wyprowadzony z pomieszczenia, tracąc jedyną szansę na rozmowę
z generałem, który mógł coś wiedzieć na temat śmierci Frinka.

Schlissen poprawił szkło, ruchem dłoni kazał wyjść z pokoju zdziwionemu kapitanowi.

-Tak?

Enkel otworzył usta, usilnie próbując uspokoić rozbiegane myśli.

Generał Schlissen odwrócił się gwałtownie, chcąc wyładować na intruzie całą swoją
wściekłość. Do pokoju wkroczył niski, krępy mężczyzna w szarym mundurze gestapo.

Grubas z gestapo nie wyglądał na speszonego.

Radke poczerwieniał na twarzy, po raz pierwszy zdradzając jakiekolwiek emocje.


Schlissen zacisnął zęby, odwrócił się plecami do gestapowca, wyjął monokl z oka i przetarł
szkło wyjętą z kieszeni chusteczką.

Radke stuknął obcasami i wyszedł z pokoju. Zanim zniknął za drzwiami, przyjrzał się uważnie
twarzy stojącego pod ścianą Enkela.

Schlissen milczał, wpatrując się z tępym uporem w ścianę. Obrócił się na pięcie, podszedł do
Enkela i z bliska spojrzał mu prosto w oczy.

Schlissen opuścił pokój, trzaskając drzwiami. Enkel wyszedł na korytarz w asyście dwóch
strażników, którzy odprowadzili go do pomieszczenia piętro wyżej. Zanim jednak zdołał się
rozejrzeć, w progu stanął pułkownik Radke. Gestapowiec starannie zamknął za sobą drzwi,
wskazał na stojące pod ścianą krzesło, sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Rozerwał
opakowanie i z uśmiechem wyciągnął je w stronę Enkela. Ten łapczywie sięgnął po papierosa. Nie
palił od kilku dni i z każdą kolejną chwilą odczuwał coraz większy głód nikotyny. Jeszcze bardziej
potrzebował alkoholu, ale nie odważył się poprosić o niego gestapowca.

Pułkownik Radke pstryknął zwęgloną zapałką w kąt, zdjął czapkę, podwinął rękaw koszuli aż
po naszyty nad mankietem diament z literami SD. Wytarł dłonią czubek starannie wygolonej
głowy.

Enkel skinął głową, choć coraz mniej pojmował z tego, co się działo wokół.

Enkel zaciągnął się głęboko, wypełniając płuca dymem i ciesząc się z przyjemnego uczucia
nikotynowej sytości. Miał przeczucie, że to nie potrwa długo.

Radke zaśmiał się wesoło.


zostaniesz postawiony pod murem. Nie dożyjesz wieczora. Jestem twoją jedyną szansą na
przeżycie. Zdajesz sobie z tego sprawę?

Radke założył ręce za plecy, wsuwając kciuki pod szeroki skórzany pas. Wolnym krokiem
ruszył wzdłuż ściany, do drzwi i z powrotem.

Enkel wstał z podłogi, podniósł niedopalonego papierosa i wsunął go sobie w usta. Zaciągnął
się z rozpaczliwą zachłannością.

Enkel po raz ostatni napełnił płuca dymem i rzucił niedopałek pod ścianę. Pokiwał przecząco
głową.

Tylko ja mogę sprawić, że przeżyjesz. Zdajesz sobie z tego sprawę?

Enkel przytaknął ruchem głowy.

Enkel zacisnął dłonie na kolanach, poprawił się na krześle.

Radke stanął tuż przed krzesłem, tak blisko, że Enkel dokładnie widział każdą żyłkę na
zaciśniętych pięściach gestapowca, które miał teraz dokładnie na wysokości swojego wzroku.

Radke pochylił się, opierając masywne, owłosione dłonie na udach. Niemal dotykał nosem
czoła Enkela.


Radke, czerwony na twarzy, wyprostował się gwałtownie, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale
zamiast tego splunął na dywan i odwrócił się. Energicznym krokiem ruszył ku drzwiom.

Enkel postanowił zaryzykować.

Radke zatrzymał się i spojrzał za siebie.

Enkel zdębiał. Po tym, co usłyszał z ust generała Schlissena, spodziewał się, że nazwisko
Frinka będzie znane pułkownikowi gestapo. Radke nie udawał. Naprawdę słyszał to nazwisko po
raz pierwszy.

Radke skrzywił się.

Z jakim Rosjaninem, chciał zapytać Enkel, ale nie mógł.

Radke uśmiechnął się krzywo.

Drzwi pokoju zamknęły się z trzaskiem i Enkel został sam. Odetchnął głęboko, starając się
uspokoić nerwy i uporządkować myśli, analizując wszystko, co usłyszał. Zanim odtworzył w
pamięci słowa gestapowca, do pomieszczenia weszło dwóch uzbrojonych strażników
prowadzonych przez oficera w okularach, który wcześniej protokołował przesłuchanie generała
Schlissena.

Popychany lufami karabinów Enkel zszedł na piętro, gdzie mieściły się pokoje zajmowane
przez Schlissena, ale oficer położył mu dłoń na ramieniu, nakazując, by dalej schodził po schodach.
Wyszli z budynku i ruszyli chodnikiem. Było już całkiem jasno. Obok nich, ulicą, przejechały
jeden za drugim trzy tygrysy, od łoskotu ich gąsienic drżały mury sąsiednich budynków. Przez
bramę przeszli na podwórko, gdzie wzdłuż muru piętrzył się stos ciał. Enkelowi wydawało się, że
znów dostrzega szczupłe kobiece przedramię wyciągnięte ku niebu. Na sąsiedniej ulicy
ciemnozielone mundury Wehrmachtu mieszały się z ubraniami cywili, pędzonych gdzieś pod
czujnym wzrokiem oficerów. Ktoś głośno krzyczał po polsku, dziecko zanosiło się płaczem. Gdzieś
padł strzał, potem jeszcze jeden. Stojący nieopodal pułkownik dywizji pancernej wyszarpnął z
kabury pistolet i kilkakrotnie wystrzelił w powietrze. Krzyki ucichły, ale nie umilkły zupełnie.

Zbici w zwartą grupę warszawiacy zaganiani byli w stronę kamienicy. Oficer w okularach gestem
dał znak, aby się zatrzymali, a sam podszedł do pułkownika, zamienił z nim kilka słów i odszedł.
Enkel patrzył zdziwiony, jak podwładny Schlissena idzie na drugą stronę ulicy, ale zanim zdołał o
cokolwiek zapytać, ktoś pchnął go mocno w plecy. Odzyskał równowagę i odwrócił się, a wtedy
stojący przed nim żołnierz wbił mu lufę automatu w brzuch. Stęknął i zgiął się wpół.


Enkel chciał coś powiedzieć, ale drugi z żołnierzy kolbą karabinu zagonił go w stronę
stłoczonych na ulicy cywili. Znów gdzieś blisko padły strzały. Jakaś kobieta wrzeszczała jak
opętana, ale następny wystrzał zakończył jej krzyk w jednej chwili. Enkel, uchylając się przed
kolejnym ciosem kolbą, wpadł między starszego mężczyznę w kapeluszu a młodą dziewczynę
ściskającą w ramionach niemowlę. Ustawieni w szeregu żołnierze spychali ich pod mur, aż ściana
kamienicy uniemożliwiła im dalsze cofanie się. Ktoś otworzył drzwi na klatkę schodową, ale na
schodach wiodących na piętro stali kolejni żołnierze, z bagnetami zatkniętymi na lufach karabinów.
Tłoczący się ludzie wpychali tych z przodu wprost na stalowe ostrza, ktoś krzyczał, ktoś prosił o
zmiłowanie. Spychany przed tłum mężczyzna chwycił dłońmi za lufę karabinu, usiłując odsunąć
ostrze od swojego brzucha, a wtedy żołnierz wyszarpnął broń i jednym krótkim pchnięciem wbił
bagnet pod żebra cywila.

Zbity w klatce schodowej tłum zafalował, napór ciał wyłamał drzwi do piwnicy. Ci, którzy stali
najbliżej, runęli stromymi schodkami w głąb ciemnego korytarza. Enkel, z twarzą poznaczoną
paznokciami, rozpaczliwie próbował zaczerpnąć powietrza, oparł się dłońmi o ścianę i dał się nieść
ludzkiej ciżbie, starając się nie stracić równowagi na schodach.

Piwnica była ciemna, tylko przez niewielkie okienka umieszczone na wysokości chodnika do
środka wpadało trochę światła. Żołnierze spychali ze schodów kolejne osoby, aż w końcu wyłożony
bielonymi cegłami korytarz wypełnił się ściśniętymi ramię w ramię ludźmi. Enkel wspiął się na
palce, próbując zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. W okienku, którego wysokość nie
przekraczała trzydziestu centymetrów, dostrzegł wypolerowane cholewki oficerek. Płacz dziecka,
które od samego początku łkało w ramionach matki, stawał się coraz cichszy. Wszystkim coraz
bardziej brakowało powietrza.

Enkel spróbował odsunąć się od młodego jasnowłosego chłopaka, który usiłował chwycić go
za ramię. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ma na sobie przepisową bluzę polową, wzór 1943.
Ktoś pociągnął go do tyłu. Odzyskał równowagę i nie zwracając uwagi na krzyk jakiejś kobiety,
brutalnie przepchnął się w bok.

Ktoś uderzył go w twarz. Spróbował się odwrócić, ale czyj ś silny uchwyt utrudniał mu
jakikolwiek ruch. Kobieta, którą popchnął, sięgnęła rozcapierzonymi palcami w stronę jego twarzy,
jej paznokcie wbiły się w skórę tuż przy oczach. Stracił równowagę i upadł w tłum. Tłok był na
tyle duży, że otaczający go ludzie nie mieli możliwości wzięcia odpowiedniego zamachu, aby
uderzyć go lub kopnąć z większą siłą. Nawet nie dotknął plecami ziemi, zaklinował się gdzieś na
wysokości kolan ściśniętych wokół niego mężczyzn, obrócił się i pomagając sobie ramionami,
zaczął się przeciskać w stronę ściany. Ktoś chwycił go za włosy, ktoś inny próbował rozdrapać mu
oczy. Na wpół oślepiony, poobijany, z wykręconą na plecy lewą ręką, dopchnął się wreszcie do
krańca pomieszczenia. Odwrócił się, oparł plecami o ścianę, próbując osłonić się przed padającymi
ciosami.

Mimo krzyków, płaczu dzieci, szlochania kobiet, mimo głośnych oddechów i przekleństw
usłyszał dźwięk, który nie był mu obcy, choć w zamieszaniu nie mógł przypisać go do niczego
konkretnego. Przeciągły syk, przypominający odgłos lokomotywy wypuszczającej ze swojego
wnętrza kłęby pary. W końcu przypomniał sobie, gdzie po raz pierwszy usłyszał ten dźwięk.
Przestał walczyć, ugiął nogi w kolanach i skrył twarz w dłoniach.

Fala spowitego smolistym dymem ognia wpadła do pomieszczenia przez otwory okienne,
omiotła piwnicę, kłębiąc się tuż przy nisko zawieszonym suficie, opadła i zawróciła, zostawiając za
sobą szereg ludzkich pochodni, wykrzywione bólem kobiece twarze otoczone aureolą płomieni,
smród zwęglonego mięsa i palonych włosów. Syk powrócił, a wraz z nim kolejna fala płomieni:
jeżeli ktoś jeszcze stał na własnych nogach, teraz giął się wpół pod wpływem impetu, z jakim


wdzierały się do środka kłęby ognia. Enkel poczuł na twarzy falę gorąca. Oślepiony blaskiem i
żarem, osunął się na klepisko. Ponad nim rozpętało się piekło.

Rzeka dudniła głucho, przetaczając swoje wody między porośniętymi zielonym mchem
głazami. Spiął całe swoje ciało, wyprostował ramiona i rzucił się między fale. Wbił się w zimną
wodę, zanurkował, energicznymi wymachami ramion zszedł niżej, tak że brzuchem niemal muskał
ostre krawędzie kamieni. Było coraz ciemniej. W uszach słyszał grzmot przesuwanych głazów i
uderzenia swojego serca. Próbował przebić wzrokiem ciemność i dostrzec Annę, która płynęła
gdzieś z boku, ale nigdzie jej nie widział. Może została na brzegu, może opalała się na kocu
rozłożonym wśród kwiatów, które tak bardzo lubiła. Może nie wskoczyła do wody, obawiając się
chłodnego nurtu Wisły. Chciał do niej wrócić. Było mu zbyt zimno, gniecione ciśnieniem płuca nie
mogły napełnić się powietrzem, a narastające dudnienie wywoływało ból w uszach. Spróbował
zawrócić i wypłynąć na powierzchnię, ale nurt był zbyt silny: rzeka wciągała go głębiej, coraz
bliżej kamienistego dna, coraz dalej od Anny. Chciał krzyczeć, ale nie mógł zaczerpnąć powietrza.

Rozchylił spieczone usta, wciągając do płuc powietrze przesycone ostrym, nieprzyjemnym
zapachem.

Spróbował coś powiedzieć, ale stać go było tylko na przeciągły jęk. Coś wilgotnego dotknęło
jego warg. Chciwie zlizał kilka kropli. Rzeka gdzieś zniknęła, choć była blisko: wciąż słyszał jej
miarowe dudnienie.

Nie! Proszę się nie ruszać! Siostro Anno!

Stracił poczucie czasu. Nie wiedział, jak długo dryfował w ciemnościach. O tym, że wrócił do
rzeczywistości, świadczył zapach, który wdychał do płuc: ostra, drażniąca woń, której nie umiał
rozpoznać. Słyszał, co się dzieje wokół niego, ale dostrzegał jedynie smugi o różnym natężeniu
szarości. Czuł czyjąś obecność. Ktoś siedział blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Dostrzegał
kontur postaci i po zapachu, który przebijał się przez wszechobecną ostrą woń, wyczuwał, że była
to kobieta. Anna. To musiała być Anna. Czekała na niego.

Rzeczywistość mieszała się z oceanem ciemności. Rzeka była tylko wspomnieniem, ale wciąż
słyszał dudnienie wody przepływającej między głazami. Czasem grzmot cichł, innym razem
narastał, a wtedy wszystko wokół wydawało się drgać i falować. Czasem słyszał coś wokół siebie,
kroki, strzępy rozmów, których nie rozumiał, szczęki i trzaski, ciche jęki lub krzyk. W pewnym
momencie dotarło do niego coś, co przykuło jego uwagę.

Jęknął, próbując zebrać myśli, ale jedynym efektem jego wysiłków był fizyczny ból
promieniujący z głowy na całe ciało. Znów opadł w ciemność, odgradzając się od świata grubą
kotarą snu.

Nie wiedział, jak długo spał, ile dni lub godzin upłynęło, kiedy poczuł ciepły przyjemny
zapach, zupełnie różny od woni, które go otaczały. Wyczuł czyjąś obecność. Ktoś lekko dotknął
jego policzka. Poczuł na ustach wilgoć. Rozchylił wargi i upił kilka łyków, nie zdołał wszystkiego
przełknąć i krople wody spłynęły mu po brodzie. Ktoś delikatnie przytrzymał jego głowę, zdołał
obrócić twarz i przez szparę w zasłonie, która skrywała mu oczy, dostrzegł szczupłe kobiece ramię i
przytrzymywane opaską włosy.

Kobieta delikatnym naciskiem dłoni przytrzymała go i włożyła pod kark coś miękkiego.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie miał na tyle siły. Przez sen czuł, jak ktoś podsuwa mu
pod usta coś ciepłego, cierpliwie czeka, aż rozetrze językiem parzącą podniebienie papkę, starannie
ścierając z podbródka to, czego nie zdołał przełknąć. Znów zapadł w ciemność.


Chlebowski odetchnął głęboko. Wspomnienia ostatnich godzin i dni wróciły z przerażającą
jasnością. Skupiona twarz Klimowicza, wycelowany w jego stronę pistolet, huk wystrzału, ból i
wszechogarniająca cisza. Smak pyłu w ustach. Strzępki rozmów. Ból promieniujący z prawej
skroni i ostry zapach środków odkażających, szczęk blaszanych misek, krzątanina pielęgniarek,
jęki chorych i setka innych odgłosów szpitala na linii frontu. Podniósł ramię i z trudem sięgnął do
czoła, pod palcami wyczuł grubą warstwę bandaży.

Chlebowski spróbował przekręcić się na bok, ale ktoś przytrzymał go w poprzedniej pozycji.
Poczuł ukłucie, chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego oparł głowę o poduszkę. Po chwili zasnął.

Obudził go ten sam słodki zapach. Uniósł powieki i prawym okiem, pod linią schodzącego z
czoła bandaża, zobaczył sylwetkę kobiety siedzącej na tle okna. Było ciepło, słońce jaśniało,
otaczając kobietę złotą aureolą. Oślepiony blaskiem zmrużył oczy.

Kobieta wstała, przysłaniając sobą całą powierzchnię okna. Słońce zniknęło za jej plecami.
Rozpoznał kruchą, delikatną sylwetkę, zmęczoną twarz, spięte opaską włosy. To nie była jego
Anna.

Irena spuściła wzrok.

Irena wstała. Dopiero teraz zauważył, że ma na sobie prostą szarą sukienkę z naszytym na
ramieniu znakiem krzyża.


Jak długo byłem nieprzytomny?

Chlebowski rozejrzał się dokoła. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, nie przypominało
szpitalnej sali: było niewielkie i przytulne, pod oklejoną wzorzystą tapetą ścianą stały trzy łóżka.

On sam leżał w środku, miejsce przy ścianie zajmował ktoś szczelnie przykryty aż po sam czubek
głowy, pod oknem, leżał człowiek z obandażowaną głową i usztywnionym ramieniem
umieszczonym na prowizorycznie skleconym wyciągu.

Chlebowski spojrzał na łóżko pod ścianą.

Irena pokiwała głową ze smutkiem.

Chlebowski nerwowym ruchem sięgnął dłonią do czoła, przetarł skroń, wsuwając palce pod
bandaż zakrywający szczelnie głowę.

Irena, zdziwiona, wzruszyła ramionami.


zamienione na polowy szpital. Lżej rannych kładziemy w bramie, na drzwiach, deskach lub na
dywanach pozostawionych przez lokatorów, którzy spróbowali uciec z miasta. Każdego dnia na
tyłach kamienicy palimy stare bandaże, opatrunki, zakrwawione ubrania. Sama dwukrotnie paliłam
amputowane nogi rannych. Ciała zmarłych składujemy w piwnicy lub zostawiamy w łóżkach, tak
jak tego biedaka, a raz dziennie nasi pomocnicy znoszą je do wspólnego grobu, rowu wykopanego
na skwerku po drugiej stronie ulicy. Myślisz, że w takim zamieszaniu mogła ocaleć torba
umierającego kuriera?

Chlebowski oparł głowę o poduszkę. Patrzył bez słowa, jak Irena, nerwowo ocierając oczy
wierzchem dłoni, podchodzi do drzwi.

Irena zamknęła za sobą drzwi. Chlebowski leżał przez długą chwilę, zbierając myśli i
analizując wszystko, czego się dowiedział. Zza okna, przez które do pokoju wpadały promienie
sierpniowego słońca, dochodziły go echa wystrzałów. Irena wspominała, że walki toczą się
kilometr stąd. Popatrzył na przysłonięte prześcieradłem ciało pod ścianą. Chciał spojrzeć na twarz
martwego kuriera. Podniósł się na łokciach, opuścił nogi na podłogę. Wstał, podpierając się o
szafkę. Pokój zawirował mu przed oczyma, wzory na jedwabnej tapecie plątały się i mieszały jak
szkiełka kalejdoskopu. Jęknął i opadł na łóżko.

Obudziło go skrzypienie otwieranych drzwi. Dwaj starsi mężczyźni w cywilnych ubraniach
zdjęli z łóżka ciało kuriera i położyli na rozłożonym kocu. Chwycili koc z dwóch stron i wyszli na
korytarz. Zaraz po nich w pokoju zjawiła się kobieta z drewnianą tacą. Podeszła do łóżka, na
którym leżał Chlebowski, i zapytała, czy da radę jeść sam. Skinął głową, a kobieta położyła tacę na
szafce przy łóżku, zdjęła jeden z talerzy i przeszła pod okno. W miejscu, gdzie położyła tacę, leżała
też czarna skórzana aktówka. Chlebowski ledwie spojrzał na talerz, w którym pływało kilka
rozgotowanych ziemniaków otoczonych płynem nieokreślonego koloru. Natychmiast chwycił
aktówkę.

Pielęgniarka usiadła przy łóżku pod oknem, rozłożyła rannemu na piersiach lniany ręcznik,
nabrała łyżką zupę i sama sprawdziła ustami, czy nie jest zbyt gorąca.

Chlebowski gwałtownie przetrząsnął aktówkę, znalazł jedną, złożoną na czworo kartkę
papieru, opatrzoną dobrze mu znanym podpisem. Przebiegł wzrokiem po tekście, czytając depeszę
dwa razy. Nie mógł uwierzyć w to, co miał przed oczyma. Nie chodziło nawet o treść, ale adres
wymieniony w depeszy. Żytnia 14.

Miał rację. To, co usłyszał, nie było wytworem jego umysłu zamroczonego bólem i gorączką.
Kurier niósł meldunek na Żytnią, pod adres, o którym w swoim pamiętniku pisała zamordowana
radiotelegrafistka.

Pielęgniarka zaczekała, aż ranny przełknie zawartość łyżki, delikatnie otarła widoczny pośród

bandaży skrawek ust, odwróciła się i spojrzała ze złością w oczach.

Chlebowski niechętnie odłożył aktówkę, upewniwszy się najpierw, że nie ma w niej już
niczego więcej. Kartkę z wiadomością złożył starannie i schował pod poduszką. Posłusznie
pochylił się nad talerzem i zamieszał zimną już nieco zupę, wyławiając kawałek ziemniaka. Widać


było, że kuchnia wrzuciła do garnka wszystko, co było pod ręką. Nie czuł głodu, ale zmusił się, aby
zjeść wszystko do ostatniej kropli. Odłożył łyżkę i patrzył, jak pielęgniarka cierpliwie karmi
leżącego przy wyciągu powstańca. Zanim skończyła, do środka weszli dwaj mężczyźni, ci sami,
którzy niedawno wynieśli ciało kuriera. Teraz trzymali obciążony ciężarem ciała koc. Pielęgniarka
wstała z krzesła.

Sanitariusz odwrócił do niej swoją zmęczoną twarz. Widać było, że nie spał od wielu godzin.

Pielęgniarka wyglądała na zawstydzoną.

Chlebowski przymknął oczy, próbując zebrać myśli, ale mężczyzna spod ściany wciąż cicho

jęczał. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale chusta, która spowijała jego głowę, zasłaniała też
sporą część twarzy. Prawdopodobnie nie miał czucia w nogach ani rękach, samymi tylko palcami
rwał koc, na którym leżał, i wciąż charczał, rzucając głową raz w jedną, raz w drugą stronę.

Obudził go huk nieodległej eksplozji i trzask opadającej klamki. Otworzył oczy. Było już
ciemno, ale czarne niebo za oknem rozjaśniał nienaturalny blask wybuchu. Szyba w oknie zatrzęsła
się. Ktoś wszedł do pokoju. Chlebowski podniósł głowę i poprawił bandaż na czole.

Wiotka sylwetka przemknęła przez pokój, okrążyła jego łóżko i przysiadła na drewnianym
stołku przy ścianie. Rozpoznał ten zapach, jeszcze zanim usłyszał jej głos. Irena oparła ramiona na
łóżku i złożyła na nich swoją głowę. Usłyszał cichy płacz.

Podniosła ramię i położyła mu palec na ustach. Mężczyzna spod ściany jęknął i znów słychać
było, jak rozpaczliwie drapie koc.

Nie znalazł słów, aby jej odpowiedzieć.

Fala eksplozji znów zatrzęsła oknem i wydawało się, że pocisk wybuchł na chodniku przed
budynkiem prowizorycznego szpitala. Wolną ręką sięgnął do głowy dziewczyny i delikatnie
pogłaskał ją po włosach. Irena podniosła się ze stołka i gestem nakazała mu się przesunąć.

Sprężyny cicho zadrżały, kiedy położyła się na łóżku, przylegając każdym milimetrem swojego
ciała do niego. Wyraźnie czuł jej ciepło przez koc. Oddychał głęboko.

Leżeli obok siebie, słuchając wystrzałów na ulicach miasta i płaczliwych jęków mężczyzny
spod ściany. Ranny spod okna wydawał się spać, choć jego głowa znajdowała się tuż przy
nieustannie drgającej szybie.

Chlebowski, spięty i zdenerwowany, mechanicznie gładził włosy swojej opiekunki. Irena,
jeżeli płakała, robiła to bezszelestnie, leżała bez ruchu, zdając się nawet nie oddychać. Poczuł, jak
powoli odchyla koc, opuszki jej palców przebiegają po jego brzuchu, odchylają podkoszulek - zbyt


duży, pocerowany podkoszulek, który ktoś nałożył na niego, gdy był nieprzytomny - jak muskają
jego skórę i skubią włosy. Spróbował ją powstrzymać, obejmując dłonią jej nadgarstek. Irena
przesunęła się, przytulając policzek do jego brzucha. Poczuł coś wilgotnego i nie wiedział, czy to
jej język, czy łzy. Ranny spod ściany jęknął głośniej.

Centymetr po centymetrze zdobywała przestrzeń jego ciała, podwinęła mu podkoszulek po
samą brodę, czuł, jak z każdym ruchem jej ciała włosy dziewczyny omiatają jego brzuch. Jej palce
zręcznie wślizgnęły się głębiej. Teraz to on jęknął. Palce Ireny jeszcze mocniej zacisnęły się na
jego dłoni i Chlebowski znów przypomniał sobie umierającą radiotelegrafistkę.

Irena przerzuciła nogę nad jego biodrami, przesunęła się wyżej, musnęła końcami włosów jego
usta. Nie mógł już jej powstrzymać. Nie mógł też powstrzymać swojego ciała. Jej zachłanne palce
pieściły go coraz szybciej. Poczuł, że nie miała na sobie pończoch. Irena uniosła biodra, pochyliła
się do przodu, zarzucając rozpuszczone włosy wprost na jego twarz, sięgnęła dłonią między swoje
uda i opadła z cichym westchnieniem, odrzucając głowę do tyłu. Jej ciało wygięło się w łuk.
Chlebowski zagryzł wargi, szarpiąc palcami materiał jej koszuli.

Za oknem, na spowite mrokiem warszawskie ulice wciąż spadały niemieckie pociski. Co jakiś
czas łuna eksplozji oświetlała wnętrze pokoju i wtedy Chlebowski widział rozkołysane ramiona
Ireny, jej falujące biodra i usta rozchylone w grymasie rozkoszy. Przyspieszyła, mocniej zaciskając
uda wokół jego bioder, i w końcu Chlebowski przestał widzieć i słyszeć cokolwiek, wszystko było
jednym wielkim krzykiem, westchnieniem, eksplozją.

Kolejna kula ognia przetoczyła się tuż pod sufitem piwnicy, dochodząc aż do przeciwległej
ściany. Potworna fala smrodu palonych włosów, spieczonego ciała, tlących się ubrań i zgnilizny
odebrała mu oddech. Oślepiony żarem, tkwił z twarzą wtuloną w klepisko. Ktoś, kto przywarł do
jego pleców, nie mógł umrzeć w spokoju: skamlał jak zwierzę, rwąc dłonią kołnierz jego bluzy.
Enkel wykręcił głowę, szukając oddechu, rozpaczliwie wciągał w płuca śmierdzące powietrze
przesycone oparami benzyny. Leżał wśród plątaniny rąk i nóg, osmalonych dłoni o wypalonych
palcach, głów wypalonych jak główki zapałek. Leżał sparaliżowany strachem i bólem
promieniującym z poparzonych ramion i karku, pośród morza jęków, mlaśnięć, westchnień i
oddechów. Nie był jedynym, który przeżył, ale wydawało się, że nikt inny nie jest już w stanie
walczyć o życie.

Zaciskając zęby i płacząc z bólu, wyrwał się z agonalnego uścisku kogoś - kobiety lub
mężczyzny, teraz nie był w stanie tego rozpoznać - kto wciąż przyciskał go ciężarem swojego ciała.
Powoli czołgał się wzdłuż ściany, centymetr po centymetrze, przeciskając się między plątaniną
ludzkich ciał, odchylając na bok zesztywniałe ramiona i oblepione śmierdzącą mazią uda.
Zwymiotował. Przeżył trzy i pół roku na wojnie, z czego większość w okopach frontu
wschodniego, ale czegoś takiego nigdy nie widział. Nigdy wcześniej nie oglądał tak wiele śmierci,
bólu i cierpienia skupionego na tak małej przestrzeni.

Doczołgał się do schodów. Bal się, że jego niedawni towarzysze broni dla pewności wrzucą do
piwnicy kilka granatów. Nie mógł jednak wyjść na schody, bo tam mogli stać żołnierze
zabezpieczający egzekucję. Zdawał sobie sprawę, że jedynym wyjściem było zaczekać, aż zrobi się
ciemno, a linia niemieckich wojsk przesunie się w stronę centrum. Wtedy będzie mógł
zaryzykować i opuścić piwnicę. Przetoczył się na bok, opierając plecy o ścianę. Oddychał powoli,
niezbyt głęboko, starając się nie zwracać uwagi na smród wciągany z każdym oddechem. Nie
wiedział, jak długo leżał wśród coraz cichszych jęków i skomleń. Podniósł się na łokcie i ruszył
schodami w górę. Ból promieniujący z poparzonych ramion i karku powodował, że musiał
zagryzać wargi, aby nie krzyczeć. Wyczołgał się z piwnicy, ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową.
Korytarz był pusty, ale z ulicy wciąż dobiegały głośno wydawane rozkazy i ciężki grzmot gąsienic
przejeżdżających czołgów. Najszybciej jak potrafił, przełamując ból, wkroczył na schody wiodące
na górę. Między pierwszym a drugim piętrem upadł na podłogę. Zwymiotował, wyrzucając z
gardła smród palonego ludzkiego ciała. Zacisnął dłoń na ustach, próbując stłumić charkot. Ruszył


dalej, aż dotarł na najwyższą kondygnację. Miał nadzieję, że znajdzie tam przejście do sąsiedniej
klatki schodowej. Zobaczył samotne, zamknięte drzwi. Zacisnął zęby i wycelował kolanem tuż pod
klamkę. Kilka uderzeń wystarczyło, aby włamać się do środka. Wpadł wprost do niskiego
ciemnego pomieszczenia, wypełnionego kurzem, starymi gratami i pudłami. Zbadał cały strych, ale
nie znalazł drzwi na sąsiednią klatkę schodową. Jedynym wyjściem było wąskie okienko
wychodzące na balkon biegnący wokół wewnętrznego podwórka kamienicy. Szyba była już wybita,
wszedł na jedną ze skrzynek i wytłukł resztki szkła, wraz ze sporym kawałkiem framugi. Przecisnął
się przez okno, płacząc z bólu, kiedy zahaczył ramieniem o drewniane krawędzie.

Przebiegł balkonem dokoła podwórka, zaglądając w okna każdego z mijanych mieszkań.

Dotarł do drzwi na końcu, zatrzymał się i między budynkami ujrzał panoramę Warszawy.

Zapadał zmierzch, ciemnogranatowe niebo jarzyło się odbitym blaskiem pożarów, kłęby
dymów gnały strzelistymi kominami w górę, łącząc się pod nisko zawieszoną warstwą chmur w
smolistą mgłę. Wiatr kołysał czarnym woalem przysłaniającym księżyc, odkrywając jego czerwone
od ognia oblicze.

Enkel sforsował kolejne drzwi, ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową. Schodząc w dół,
sprawdził pierwsze z napotkanych mieszkań. Było otwarte. Przerażała go cisza opuszczonych,
pogrążonych w ciemnościach pokoi. Starał się nie myśleć, co stało się z lokatorami, miał nadzieję,
że zdołali opuścić miasto bądź uciec przed nacierającym wojskiem i nie skończyli w piwnicy
podobnej do tej, z której on sam cudem ocalał. Jak duch przeszedł przez korytarz, rozejrzał się po
salonie, dokładnie przejrzał zawartość wszystkich szafek, szuflad, kredensów i słojów w kuchni,
ale nie natrafił na nic do jedzenia. Opuścił mieszkanie głodny i spragniony, zbiegł schodami na dół
i znalazł się na ulicy.

Brama kamienicy wychodziła na wschód. Przed sobą miał centrum miasta opanowane przez
powstańców, którzy byli gotowi go zabić na sam tylko widok naszywek na jego wojskowej bluzie,
za sobą zaś pierścień niemieckiego okrążenia okalającego Warszawę. Dla miejscowych był
śmiertelnym wrogiem, symbolem pięcioletniej okupacji, swoi uważali go za dezertera i zdrajcę.

Nie miał dokąd wracać, nikt nie słuchałby jego wyjaśnień. Mógł próbować przedostać się do
centrum, ale aby przejść do dzielnic kontrolowanych przez powstańców, musiał przekraść się przez
linię walk. Jednak to właśnie tam, w pasie zabudowań stanowiących pole bitwy, ukrywał się
Rainer. Człowiek, który wydał rozkaz zamordowania Hermana Frinka. Enkel wciąż nie mógł objąć
swoimi myślami wszystkiego, czego dowiedział się w ostatnich godzinach: zgodnie z zeznaniami
jednego z podwładnych gestapowca, to właśnie Rainer zadecydował o śmierci Frinka, a powodem
egzekucji była zdrada. Jednak Radke, człowiek, który najwyraźniej znał dobrze Rainera, nie
wiedział nawet, że ktoś taki jak Frink w ogóle istnieje. Radke prowadził śledztwo w sprawie
Rainera i wiedział zapewne dużo o sprawach, którymi zajmował się oficer oskarżony o zdradę.
Radke nie zareagował na nazwisko Frinka, podczas gdy generał Schlissen stracił panowanie nad
sobą, kiedy tylko je usłyszał. Był tylko jeden sposób na to, aby wyjaśnić sprawę śmierci Hermana
Frinka, i tylko jeden człowiek, który znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Człowiek, który teraz
przebywał gdzieś pomiędzy dwoma walczącymi stronami. Oficer gestapo, kapitan Rainer.

Enkel przymknął oczy, starając się przypomnieć sobie plan miasta, na którym gestapowiec
zaznaczył punkt docelowy swojej misji. Nie znał Warszawy, ale zapamiętał układ podstawowych
ulic, w tym głównej arterii łączącej Wolę ze Śródmieściem. Zapamiętał liczbę przecznic, między
zakreślonym krzyżykiem punktem a szeroką ulicą biegnącą ze wschodu na zachód. Nie był w
stanie trafić dokładnie w to samo miejsce, ale przy odrobinie szczęścia mógł przedostać się w
tamten rejon.

Wychylił się z bramy i pochylony ruszył biegiem tuż przy ścianie budynku. Zastanawiał się,
czy nie lepiej byłoby wyrzucić wojskową bluzę, ale uznał, że dopóki przebywa na obszarze
kontrolowanym przez Wehrmacht, nadpalona pozostałość umundurowania mogła mu się jeszcze
przydać. Korzystając z osłony, jaką dawały ciemności, chciał znaleźć się jak najbliżej miejsca
zaznaczonego przez Rainera na mapie. Budynek, z którego piwnicy zbiegł, znajdował się po


północnej stronie alei zaznaczonej na mapie grubą kreską. Z budynku uciekał na północ, a teraz
przed sobą miał łunę rozświetlającą niebo nad Śródmieściem. Musiał iść w lewo, za plecami
zostawiając szeroką arterię alei.

Biegł od bramy do bramy, na długie minuty zastygał w bezruchu, przeszło godzinę spędził z
twarzą wciśniętą w wilgotną trawę, nasłuchuj ąc, j ak ciężarówki z woj skiem przej eżdżaj ą na
zachód, skąd dochodziły odgłosy walki. Skradał się, nasłuchując w ciemnościach, lub biegł bez
tchu przez odsłonięte przestrzenie, nie zwracając uwagi na ból promieniujący z poparzonych
ramion. Mijał pozwijane w najróżniejszych pozycjach zwłoki kobiet i mężczyzn, ukrywał się w
lejach po eksplozjach pocisków artyleryjskich, kilka razy zgubił drogę, ale wracał do ostatniego
znanego mu miejsca i kontynuował nocną wędrówkę.

Dopadł do naznaczonej ogniem fasady piętrowej kamienicy, która jeszcze niedawno musiała
być punktem zaciekłego oporu powstańców. Pocisk lub materiał wybuchowy podłożony przez
saperów szturmowych uszkodził sporą część ściany, między oknami pozbawionymi szyb i framug
czerniała dziura o nieregularnych krawędziach. Enkel wszedł do środka. Pokruszone cegły i spore
kawałki gruzu walały się po puszystym dywanie, który kiedyś musiał być prawdziwą ozdobą
salonu. Przeszedł przez pokój i korytarzem dostał się do kuchni. Instynktownie rzucił się między
szafki i regały w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia. Wypił duszkiem słój wiśniowego
kompotu, na talerzu przy zlewie znalazł dwa wyschnięte już nieco kiszone ogórki. Wcisnął jeden z
nich głęboko w usta i nie zwracając uwagi na kwaśny sok spływający mu po brodzie, rozejrzał się
dokoła. W półmroku rozświetlanym poświatą wpadającą przez rozbite okno dostrzegł na stole
pękaty słój pełen ogórków. Wyciągnął ręce w jego stronę, kiedy ostry snop światła uderzył go
prosto w oczy. Odskoczył w tył, chroniąc oczy dłońmi. Jakaś mała postać przemknęła przez
kuchnię, chwyciła słój z ogórkami i czmychnęła w ciemność, usłyszał jeszcze cichy tupot butów na
miękkiej podeszwie. Snop światła przemknął po jego twarzy wprost na ścianę. Dojrzał w
ciemnościach kruchą postać kilkunastoletniego chłopca z latarką w jednej i nożem do krojenia
chleba w drugiej dłoni. Za chłopcem, który ledwie sięgał Enkelowi do piersi, stały dwie
dziewczyny: wyższa obejmowała nieco młodszą, która tuliła do siebie słój ogórków.

- Zostaw to! - wrzasnął chłopiec, kreśląc nożem w powietrzu szeroki łuk. Strach w jego głosie
był silniejszy niż gniew. - To jest nasze! Pierwsi to znaleźliśmy!

Enkel cofnął się. Światło latarki znów uderzyło go w twarz, by po chwili rozpłynąć się w
ciemnościach. Został sam, słyszał tylko oddalające się szybkie kroki.

Odetchnął. Przeszukał dokładnie kuchnię, ale znalazł jedynie trochę resztek w drewnianym
pojemniku na chleb. Zlizał z dłoni twarde okruchy i opuścił mieszkanie. Był coraz bardziej
zmęczony, spragniony i głodny. Musiał odpocząć. Bał się szukać kryjówki w jednej z mniej
naznaczonych ogniem i kulami kamienic, w obawie, że żołnierze mogą je przetrząsnąć w ciągu
dnia w poszukiwaniu czegoś cennego. Wślizgnął się do zawalonej cegłami klatki schodowej,
wszedł na piętro i wyłamał drzwi pierwszego z mieszkań. Jedna ze ścian kamienicy osunęła się i
teraz przypadkowy lokator miał widok na panoramę miasta oraz spory fragment firmamentu, na
którym świt zaczynał odciskać różowe ślady swoich palców. Znalazł jakieś łóżko, ostrożnie zdjął z
siebie bluzę, położył się na brzuchu i przymknął oczy.

Dzień spędził, nasłuchując wystrzałów, samolotów kołujących nad miastem i czołgów
przejeżdżających na tyle blisko, że cegły z naruszonej ściany spadały jedna po drugiej na ulicę. Nie
zdołał zasnąć, a ból, pragnienie i głód dawały mu się coraz bardziej we znaki. Zaczekał, aż nad
Warszawą zapadnie kolejna głośna i niespokojna noc. Wyjrzał na zewnątrz. Niebo płonęło
czerwienią, choć słońce już dawno skryło się za horyzontem. Rozejrzał się dokoła, szukając drogi.

Po godzinie mozolnej wędrówki przekradł się przez szczególnie szeroką i nieosłoniętą ulicę,
wszedł w jedną z przecznic, ale musiał zawrócić, bo na jej końcu dostrzegł jakiś ruch. Skręcił w
podwórko. Postanowił je okrążyć, przesuwając się wzdłuż ścian. Dotarł do połowy drogi, kiedy
usłyszał coś niepokojącego: głośny miarowy oddech i ciche jęki. Coś szklanego uderzyło o kocie
łby. Ktoś zaklął po rosyjsku. Enkel znieruchomiał. Od wielu frontowych dni i nocy ten język budził


w nim przerażenie. Znajdował się w połowie drogi między bramą a drewnianą wiatą, za którą
trzymano węgiel. Za sobą miał mur kamienicy, okna wysokiego parteru były zbyt wysokie, aby
móc się na nie wspiąć.

Zza wiaty wyszedł chwiejnym krokiem mężczyzna w za dużym niemieckim mundurze. Nucił
fałszywie melodię jakiejś rosyjskiej piosenki. Enkel otworzył z przerażenia usta. Instynktownie
przycisnął plecy do ściany, jego but zahaczył o kawałek zbitej szyby, szkło z chrzęstem przesunęło
się po kamieniach. Skulił się, przyklęknął, sięgnął ku ziemi, wyszukując palcami kawałek szyby.
Rosjanin był już oddalony o dobrych pięć metrów, przez ramię przewieszony miał pistolet
maszynowy. Enkel był bez szans na jakąkolwiek reakcję, gdyby tamten odwrócił się i go dostrzegł.
Mógł tylko patrzeć, jak Rosjanin, kołysząc się, odchodzi w stronę bramy. Enkel, z sercem bijącym
już na wysokości gardła, zaciskając palce na kawałku szkła, odprowadził Rosjanina wzrokiem, a
kiedy tamten zniknął w mroku, miękko jak kot rzucił się za drewnianą wiatę.

Po drugiej stronie, na ziemi, leżała młoda kobieta, a w zasadzie dziewczyna: półnaga, ze
spódnicą zarzuconą wysoko nad biodra, w rozdartej bluzce i włosami rozsypanymi w nieładzie
wokół głowy. Światło księżyca padało prosto na jej wykrzywioną bólem i strachem twarz. Między
jej nagimi nogami leżał nieruchomo rosły mężczyzna, jego szerokie bary niemal w całości
przysłaniały dziewczynę. Mężczyzna oddychał głośno, karabin przewieszony przez jego plecy
poruszał się w takt jego oddechu. Enkel zdębiał. Nie mógł oderwać wzroku od twarzy dziewczyny.
Nie mógł się poruszyć, nie mógł oderwać stóp od ziemi i spróbować cicho wycofać się w głąb
podwórka. Mężczyzna uspokoił oddech, podniósł się powoli, podciągając spodnie. Leniwym
ruchem zdjął z pleców karabin. Przeładował. Enkel patrzył poniżej jego ramienia na przerażoną
twarz dziewczyny. Widział, że go dostrzegła. Zdawał sobie sprawę, że zaraz krzyknie, a krzyk ten
spowoduje, że Rosjanin odwróci się i wymierzy swój karabin właśnie w niego. Enkel czekał z
palcami zaciśniętymi na szkle, nie czując nawet, jak krople krwi spływają mu po palcach.
Zrozumiał wreszcie przerażenie w oczach dziewczyny. Ta myśl była szalona, ale prawdziwa: ona
nie bała się o siebie, ale o niego. Bała się, że Rosjanin go zauważy i zastrzeli. Zrozumiał, że
dziewczyna milczy, aby go nie wydać, aby nie zdradzić jego obecności. Rosjanin podniósł broń do
oka.

Dziewczyna wciąż milczała, patrząc nie w lufę karabinu, ale w twarz nieznajomego, który
właśnie wyłonił się z ciemności.

Enkel przełamał niemoc, rzucił się na plecy Rosjanina, sięgnął dłonią do jego ust, szerokim
cięciem przejechał szkłem przez jego szyję. Ciężarem własnego ciała ściągnął tamtego do ziemi,
zasłonił mu usta i z zaciśniętymi powiekami czekał, aż ciało przeciwnika przestanie drgać. Bał się,
że ktoś to zauważy, że ktoś go usłyszy, że dziewczyna zacznie krzyczeć. Nic takiego się nie stało.
Ciało Rosjanina zastygło w bezruchu, a dziewczyna wciąż niemo patrzyła szeroko otwartymi
oczyma.

Enkel podniósł się i spojrzał za siebie. Nie mógł ryzykować próby powrotu przez podwórko,
bojąc się spotkania z towarzyszem żołdaka, którego właśnie zabił. Przed sobą miał drzwi.
Wślizgnął się do pogrążonego w kompletnych ciemnościach korytarza. Po omacku przeszedł przez
klatkę schodową. Wyjrzał zza rogu i upewniwszy się, że droga jest pusta, wybiegł na zewnątrz.
Przemknął przez ulicę, wskoczył w ciemne podwórko. Usłyszał za sobą tupot i zdyszany oddech.
Skulił się i przywarł do ściany. Dziewczyna przykucnęła tuż obok niego.

Dziewczyna nie odpowiadała. Klęczała na bruku, wpatrzona w niego pozbawionym wszelkich
uczuć wzrokiem.

Podniósł się i pochylony przeszedł na drugą stronę bramy. Dziewczyna przesunęła się za nim
jak cień. Pchnął ją lekko w głąb podwórka.


Spojrzała bezradnie w miejsce, gdzie jego dłoń dotknęła jej ramienia. Zachwiała się, ale
utrzymała równowagę. W jej wielkich oczach pojawiło się coś, co widział już gdzieś kiedyś.
Przypomniał sobie spaloną wioskę zagubioną wśród rosyjskich bagien, przypomniał sobie oczy
kobiet: żon, matek i córek, które straciły swoich mężczyzn, oczy patrzące niemym wzrokiem,
pozbawione nadziei i strachu. Postanowił odciągnąć dziewczynę gdzieś w bezpieczne miejsce,
ukryć ją w jakiejś piwnicy, a potem ruszyć śladem Rainera.

Chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął ją za sobą. Szedł powoli, blisko murów, rozglądając
się wokół siebie. Stracił orientację w terenie, pogubił się w liczeniu kolejnych przecznic. Ominął z
dala płonącą kamienicę, wciąż starając się kryć w ciemnościach. Postanowił zatoczyć koło i wrócić
w pobliże podwórka, na którym natknął się na Rosjan. Dziewczyna najwyraźniej znała teren:
zwolniła kroku, ale nie puściła jego ręki, lecz starała się go skłonić, aby zawrócił. Siłą przełamał jej
opór i pociągnął za sobą.

W pewnej chwili usłyszał coś, czego nie mógł usłyszeć, nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
Zwolnił, jeszcze bardziej pochylił się ku ziemi. Wytężył słuch. Między opuszczonymi
kamienicami, wśród ruin i niepogrzebanych ciał, w mieście zmienionym w jedno wielkie pole
bitwy, słychać było muzykę. Dźwięczny kobiecy głos płynący w jaśniejącą pożarami noc, operowa
aria przerywana trzaskami igły podskakującej na patefonowej płycie. Enkel wyjrzał za róg. Na
piętrze sąsiedniego budynku firanki kołysały się leniwie w otwartych oknach, świeciły zapalone
żarówki, a kobiecy śmiech przeplatał się ze szczękiem szkła i salwami gromkiego śmiechu. Tam,
gdzie ludzie zabijali się nawzajem, natychmiast pojawiały się domy publiczne, mniejsze i większe,
eleganckie bądź obskurne, jawne lub ukryte, dostępne dla każdego, kogo stać było na to, by w
ramionach kobiety zapomnieć o przelewanej krwi.

Enkel pozwolił, aby to dziewczyna prowadziła. Ostrożnie wycofali się spod okien burdelu,
ruszyli w gęstwinę uliczek. Pogubił się już w liczeniu kolejnych przejść, podwórek, przesmyków i
korytarzy. Dziewczyna wprowadziła go drewnianymi schodami na piętro kamienicy, odsunęła
stojącą w korytarzu szafę, odsłaniając przejście do pomieszczenia, które kiedyś było pewnie
suszarnią bądź strychem. Przecisnął się za nią w ciemność. Po omacku posuwał się naprzód.
Strzeliła zapałka. Karbidówka w drucianej oprawie oświetliła niskie i wąskie pomieszczenie:
drewniany strop i podłogę, legowisko przygotowane z desek rozłożonych między skrzynkami,
mnóstwo większych i mniejszych gratów ustawionych pod pozbawioną okien ścianą.

Dziewczyna stała z lampą w ręku, nie mogąc oderwać wzroku od orła ze swastyką naszytego
na kieszeni jego bluzy. Być może dopiero teraz, w świetle prymitywnej karbidówki, zrozumiała, że
był żołnierzem. Żołnierzem wrogiej armii, która paliła właśnie jej miasto. Odwrócił się, szukając
miejsca, aby usiąść i odpocząć. Wybrał jedną z drewnianych skrzynek. Syknął z bólu, kiedy
kołnierz bluzy obtarł jego poparzony kark. Wyprostował się, odchylając palcami materiał munduru.

Poczuł jej bliskość tuż za sobą, jej dłonie wślizgnęły się pod jego ramiona, rozpinając guziki
jeden po drugim. Powoli zdjęła z niego bluzę, ostrożnie przesuwając materiał ponad opuchniętą
skórą na jego barkach. Wsunęła palce pod jego podkoszulek, podwijając go do góry. Jęknął, kiedy
odrywała bawełnę przyschniętą do ran na plecach. Odsunęła się do tyłu. Spojrzał za nią przez
ramię. Zniknęła w ciemnościach, a kiedy znów wróciła w krąg światła karbidówki, dostrzegł w jej
dłoni nóż. Zadrżał. Przysunęła się do jego pleców, powoli odcinała pasy bawełny, ostrożnie
przytrzymując opuszkami palców krawędzie rany. Poczuł na plecach wilgotny dotyk. Przemyła
ranę, a w miejscu, w którym ogień najbardziej naznaczył jego skórę, założyła opatrunek. Wyszła na
kilka chwil na korytarz. Domyślił się, że zmieniała wodę w blaszanej miednicy. Odstawiła naczynie
pod ścianę, wzięła lampę i gestem nakazała mu, aby przesunął się w przeciwległy kąt
pomieszczenia. Dopiero teraz mógł się jej lepiej przyjrzeć. Jego wzrok mimochodem zsunął się w
dół, na rozdartą spódnicę i krwawe ślady na jej nogach. Postawiła lampę na skrzynce i kazała mu
zostać w kręgu światła, sama przeszła na drugą stronę, kryjąc się w ciemnościach. Usłyszał odgłos
przesuwanej miednicy i chlupot wody.


Opuścił głowę. Między skrzynkami zobaczył kilka strzępów materiału. Sięgnął po nie. Biało-
czerwone opaski, brudne i wymięte, jedna z nich naznaczona rdzawymi plamami krwi.
Przypomniał sobie opaski, jakie nosili powstańcy na ulicach. Wiedział już, dlaczego jest tu sama,
bez swoich towarzyszy, w dzielnicy zajętej i spalonej przez niemiecką armię.

Dziewczyna wróciła w krąg światła. Ślady na jej nogach zniknęły. Przygasiła płomień lampy,
spomiędzy skrzynek wyjęła koc, podała go Enkelowi, a sama skuliła się na posłaniu z desek. Enkel
położył się pod ścianą. Był bardzo zmęczony. W pomieszczeniu nie było okien, ale na zewnątrz
wstało już pewnie słońce. Udało mu się w końcu zasnąć na kilka godzin. Obudziły go odgłosy
wystrzałów. Znieruchomiał. Wyczołgał się spod koca, wyjrzał z ciemnego strychu na zalany
słońcem korytarz. Prześlizgnął się do okna. Ulica na dole była pusta, ale z oddali dobiegało echo
wystrzałów. Wrócił na strych, usiadł pod ścianą i w plamie światła wpadającej przez drzwi na
podłogę wodził palcem po tłustej warstwie kurzu i pyłu. Dziewczyna przyglądała mu się z
zainteresowaniem.

Raz jeszcze przywołał w myślach plan Rainera. Odliczył przecznice biegnące na południe od
cmentarzy, zakreślił punkt zaznaczony przez gestapowca, spróbował uzmysłowić sobie i określić,
gdzie się właśnie znajdował. Dziewczyna, której imienia nawet nie znał, pochyliła się nad jego
rysunkiem. Naszkicował kwartał, w który go zaprowadziła, pogrubił główną aleję biegnącą na
wschód. Spojrzał na nią z pytaniem w oczach. Ta pokręciła głową i przekreśliła jego rysunek.
Szybko narysowała trzy równoległe przecznice bardziej na wschód, po lewej stronie kółkiem
zaznaczyła miejsce, w którym się znajdowali.

Usiadł z plecami lekko opartymi o ścianę i zamkniętymi oczyma, ale nie zdołał już zasnąć. W
końcu także korytarz za drzwiami pogrążył się w ciemnościach. Wstał, nałożył bluzę.

Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie, snop światła z korytarza dotarł aż do łóżka stojącego
pod oknem. Chlebowski otworzył oczy. Śpiąca na jego piersi dziewczyna podniosła głowę.

Kobieta w pielęgniarskim czepku nie zwróciła uwagi na Irenę leżącą na łóżku, wtuloną w
jednego z pacjentów. Przebiegła przez pokój, zerwała sznur wyciągu, przy którym leżał mężczyzna
pod oknem. Ranny jęknął. Pielęgniarka brutalnie ściągnęła go z posłania. Ranny nie zdołał
utrzymać się na nogach, runął prosto na podłogę.

Chlebowski opuścił nogi na podłogę, wstał, przytrzymując się ściany. Odzwyczajone od ruchu
kolana ugięły się, ale odzyskał równowagę. Wciąż kręciło mu się w głowie.

Chłebowski zaryzykował, odepchnął się od ściany i ruszył przez środek pokoju. Wzór na
tapecie wirował mu przed oczami, ale zdołał dojść do drzwi. Dopiero teraz zorientował się, że jest
niemal nagi, miał na sobie tylko nie swoje kalesony o przykrótkich nogawkach. Stąpając bosymi
stopami po drewnianej podłodze, przeszedł przez korytarz w ślad za Ireną, która wraz z drugą


pielęgniarką usiłowała wydostać z budynku zabandażowanego mężczyznę. Ranny jęczał i
bełkotliwie prosił o to, aby go zostawić, jednak kobiety, nie zwracając uwagi na jego ból, ciągnęły
go w stronę schodów.

Na półpiętrze drogę zatarasowało im łóżko, które ktoś najprawdopodobniej próbował wynieść
z budynku, a następnie porzucił, kiedy okazało się zbyt ciężkie i nieporęczne. Na łóżku, podparty
ramionami, siedział mężczyzna z obandażowaną głową: nerwowymi ruchami głowy omiatał
wzrokiem korytarz, zbyt przerażony, aby poprosić o pomoc. Chlebowski oparł się o łóżko i
podsunął rannemu swoje ramię, mężczyzna objął go rozpaczliwie mocnym uściskiem. Chlebowski
opanował kolejną falę zawrotów głowy i pomógł mężczyźnie podnieść się z posłania: dopiero teraz
zauważył, że ranny ma tylko jedną nogę, amputowaną na wysokości kolana.

Na dole panował istny harmider: krzyki i płacz zagłuszały echo nieodległych wystrzałów.
Ranni, którzy byli w stanie poruszać się o własnych siłach, opuścili pokoje i zgromadzili się na
klatce schodowej, szukając kogoś, kto mógłby im powiedzieć, co się dzieje. Ci, którzy zdawali
sobie sprawę z powagi sytuacji i rozumieli, co oznacza zbliżająca się kanonada, pytali, dokąd mają
uciekać. Ktoś wołał lekarza, ale jedyną odpowiedzią było coraz większe zamieszanie. Chlebowski,
obciążony uczepionym jego ramienia kaleką, szedł tuż za Ireną. Pielęgniarki miały coraz mniej sił,
i mężczyzna, którego niosły, ciągnął już kolanami po podłodze. W korytarzu zabrakło miejsca,
wyszli na zewnątrz. Strzały było słychać już tak wyraźnie, jakby padały zza rogu najbliższej
kamienicy. Przeszli przez ulicę, weszli w podwórko, Chlebowski ostrożnie ułożył rannego na
bruku, opierając go o ścianę, tuż obok tego, którego niosły kobiety.

Pielęgniarka przetarła dłonią czoło, wystraszonym wzrokiem spojrzała w głąb ulicy, skąd
dochodziły strzały, bez zastanowienia ruszyła w stronę szpitala. Irena chciała zerwać się za nią, ale
przytrzymał ją silny uchwyt Chlebowskiego.

Obok nich, chodnikiem, przebiegło kilka pochylonych postaci, młodzi mężczyźni, niemal
chłopcy, w czapkach pamiętających jeszcze wrzesień lub za dużych beretach.

Irena pokiwała głową.

Chlebowski chwycił dłoń Ireny i bezceremonialne wyciągnął ją z bramy. Stawiała opór i
zapierała się, ale szarpnął mocniej i zmusił ją do podbiegnięcia. Za plecami usłyszeli krzyk,
przeciągły, rozpaczliwy krzyk kogoś, kto nie miał już nadziei na ratunek. Obejrzał się przez ramię.
W głębi ulicy dostrzegł kilka postaci w charakterystycznie wyciętych hełmach, rozsypujących się
tyralierą między jednym ciągiem kamienic a drugim. Wbił palce w dłoń Ireny i zmobilizował ją do
biegu.

Zostawili za sobą okrzyki przerażenia, wybuchy płaczu, głośne prośby o zmiłowanie i krótkie
serie z pistoletów maszynowych. Chlebowski miał wrażenie, że strzały wymierzone są w ich plecy,
że kule przelatują tuż nad ich głowami, że kolejna seria zetnie ich na ziemię. Gwałtownie skręcił w
lewo, ciągnąc za sobą dziewczynę, skryli się za rogiem, przebiegli przez bramę i nie zwalniając
tempa, ruszyli dalej, wciąż kierując się na wschód, w stronę Starego Miasta. Biegli przez noc
pulsującą rytmem kolejnych eksplozji, których echo niosło się nad miastem, pod chmurami


czerwonymi od pożogi. W pewnym momencie Chlebowskiemu wydało się, że ulica przed nimi
również znalazła się już w rękach Niemców, w ciemności zamajaczyły równo ustawione sylwetki
żołnierzy, odbili w bok, kryjąc się w ciemnościach. Biegli, nie zważając na ogień palący płuca i
coraz cięższy krok. Wypadli na kolejną ulicę. Usłyszeli pojedynczy strzał i tuż obok nich ze
świstem przeleciał pocisk.

Chlebowski pociągnął Irenę na chodnik, upadli na kolana, wtulając się ramionami w mur.

Wstali i z rękoma uniesionymi nad głowę zbliżyli się do barykady rozłożonej w poprzek ulicy.
Półnagi mężczyzna w przykrótkich kalesonach, z grubymi okularami zsuniętymi na czubek nosa i
dziewczyna w potarganej bluzce, spoceni i zdyszani. Mając świadomość, że w tej właśnie chwili
każdy ich ruch śledzi kilka par oczu, obserwujących ich kroki zza muszki na końcu lufy karabinu,
przeszli przed frontem wału utworzonego ze sterty mebli, wypolerowanego, połyskującego mocną
czernią fortepianu, kilkunastu worków z piaskiem i niezliczonej ilości cegieł. Umocnienie miało
jeden wąski przesmyk, tuż przy ścianie budynku.

Powstańcy nie trudzili się nawet, aby ich rewidować, jeden z nich zniecierpliwionym gestem
dał znak, że mają iść dalej i oddalić się od barykady.

Pociągnął ją za rękę.

Spojrzał na nią kątem oka. Do tej pory to ona opiekowała się nim, to ona mówiła mu, co ma

robić, pilnowała, aby nie tracił kontaktu z rzeczywistością, pomagała mu w zaspokajaniu
podstawowych potrzeb: to ona znalazła mu mieszkanie, pomogła w załatwieniu pracy, przynosiła
kartki na żywność. Jeszcze kilkanaście dni temu jej oczy promieniały na myśl o walce, pełne
nadziei i wiary w przyszłość. Teraz, bezsilna i przygaszona, szła wolno obok niego, wpatrując się w
czubki swoich butów. Przypomniał sobie słowa pani Walerii: ktoś ją skrzywdził, całkiem niedawno,
ktoś zabił w niej miłość i nadzieję.

Po drugiej stronie ulicy wyminął ich niewielki oddział zmierzający w kierunku linii walk.
Kilkunastu młodych chłopców z posępnymi, pełnymi skupienia minami, każdy z butelką
wypełnioną benzyną w dłoni. Z jednej z bram wyskoczyła kobieta w wełnianej chuście zarzuconej
na głowę, do piersi tuliła opatulone kocem niemowlę.


Echo eksplozji przetoczyło się ponad dachami pozbawionych okien kamienic i na jedną krótką
chwilę w plątaninie spalonych ulic zaległa cisza. Za drewnianym parkanem, w gąszczu pokrzyw i
łopianu, w wąskim, zarośniętym przesmyku między budynkami coś zaszeleściło.

Klaus Enkel przeczołgał się przez chaszcze, dotarł do rzędu drewnianych sztachet, podciągnął
się i wyjrzał ponad ogrodzeniem. Nie mógł się mylić. Miejsce zaznaczone przez Rainera na mapie
musiało być w zasięgu jego wzroku. Korzystając z zapamiętanego planu miasta oraz wskazówek
udzielonych mu przez polską dziewczynę, dotarł między dwa szeregi piętrowych kamieniczek.
Ostrożnie obszedł teren, ale nie znalazł niczego, co przykułoby jego uwagę. Dwukrotnie minął go
niemiecki pododdział, ale żaden z żołnierzy nie dostrzegł człowieka skulonego wśród gruzu i sterty
cegieł. Linia walk musiała być blisko, bo od zachodu dochodziły go odgłosy wściekłej strzelaniny.

Raz jeszcze zlustrował okolicę. Wysilił pamięć, usiłując przypomnieć sobie mapę Rainera.
Wydawało mu się, że w grę mogą wchodzić kamieniczki po lewej stronie ulicy, dwa piętrowe
budynki i osypujące się ruiny trzeciego, trafionego najprawdopodobniej bombą lotniczą lub
ostrzelanego przez czołg. Mógł mieć tylko nadzieję, że to, czego szukał kapitan gestapo, nie
znajdowało się w zburzonej kamienicy: w takim wypadku Rainer leżał teraz gdzieś pod gruzami i
nikt nie byłby już w stanie wyjaśnić śmierci Hermana Frinka. Enkel przeskoczył przez płot,
przebiegł na drugą stronę ulicy i wciąż trzymając się blisko murów, dotarł na klatkę schodową
pierwszego z budynków. Powoli wszedł na półpiętro, oparł się o ścianę i wytężył słuch. Ciemność
wokół niego była tak gęsta, że nie widział nawet czubków własnych palców. Słyszał drżenie ścian,
które przenosiły wibrację pobliskich wybuchów, słyszał kapanie wody z uszkodzonej rury i
stukanie okiennicy na piętrze. Nie zauważył jednak niczego podejrzanego. Zdawał sobie sprawę, że
jeżeli ludzie Rainera są jeszcze w okolicy, mogą być ukryci na tyle dobrze, że nie zdoła ich
odnaleźć. Istniała również możliwość, że gestapowiec znalazł już to, czego szukał, i teraz jest
daleko stąd, być może nawet poza Warszawą.

Enkel wyszedł na zewnątrz, okrążył budynek i zbliżył się do sąsiedniej kamienicy, oznaczonej
numerem czternastym. Na jej tyłach, na parterze oficyny, mieścił się nieczynny zakład
fotograficzny. Witryna zakładu była niemal niewidoczna pod szczelną warstwą desek, którymi
właściciel zabezpieczył szklaną fasadę, ale nad wejściem znajdował się napis w dwóch językach.
Fotograf okazał się człowiekiem wyjątkowo przezornym, solidne zabezpieczenie uchroniło fasadę,
a także drzwi wejściowe, przed zniszczeniem. Równo przycięte deski przybito z wielką
starannością, co świadczyło o tym, że ten, kto to zrobił, zabrał się do pracy jeszcze przed
wybuchem powstania. Enkel przemknął przez podwórko, przykucnął przy drzwiach zakładu,
jednak deski skutecznie uniemożliwiały dosięgnięcie do klamki. Przyłożył ucho do jednej z nich,
starając się wychwycić jakiekolwiek odgłosy wewnątrz. Obszedł oficynę dokoła, ale nie znalazł
innego wejścia. Ktoś, kto chciał zabezpieczyć pracownię przed intruzami, przyłożył się do swojej
roboty. Uwagę Enkela zwróciło małe okienko usytuowane kilkanaście centymetrów nad poziomem
bruku. Okienko również było zabezpieczone, ale deski były krótsze, a na dodatek przybito je do
drewnianej i mocno już zmurszałej framugi. Uklęknął i wsunął między nie palce. Zaparł się mocno
kolanami, oparł czoło o mur kamienicy i powoli, centymetr po centymetrze, odciągnął jedną z nich,
odsłaniając gruby gwóźdź. Szarpnął i deska ustąpiła z trzaskiem. Zastygł w bezruchu, nasłuchując,
czy dźwięk pękaj ącego drewna nie zwrócił czyj ej ś uwagi. Z drugą deską poszło mu j eszcze łatwiej.
Przetoczył się na plecy i obcasem wybił framugę okienka do środka. Wsunął głowę w otwór
okienny, ale nie ujrzał niczego szczególnego. Piwnica zionęła stęchlizną, wilgocią i brudem.

Obrócił się i włożył nogi do wnętrza, przesunął się bliżej, położył plecy na bruku, podniósł biodra i
cały wsunął się do środka. Ostrożnie ześlizgnął się po ścianie, aż w zupełnych ciemnościach
wymacał pod stopą twardy grunt. Znajdował się w korytarzyku ograniczonym z jednej strony
ceglaną ścianą, z drugiej ogrodzeniem z nieheblowanych sztachet, najpewniej dzielącym piwnicę
na szereg mniejszych pomieszczeń. Ruszył wzdłuż muru, szukając po omacku wyjścia, jakiejś
drabiny lub schodów prowadzących na górę. W pewnym momencie, obok smrodu stęchlizny i
gnijących ziemniaków, wyczuł coś dziwnego. Zatrzymał się i głęboko wciągnął powietrze przez


nos. Tak, nie mógł się mylić! Wyraźnie wyczuwał zapach palonego tytoniu. Nie brudny, nieświeży
smród starego popiołu i niedopałków, nie nieprzyjemną woń taniej mieszanki używanej do fajek
lub skrętów, ale aromatyczny zapach dobrych niemieckich papierosów, słodki i soczysty. Przełknął
ślinę, rozdrażniony głodem nikotyny i potrzebą wypełnienia płuc ciepłym dymem. Przykucnął,
starając się przebić wzrokiem ciemność. Tam, gdzie czuć było dym, ktoś musiał palić.

Szpaler drewnianych sztachet był na tyle gęsty, że Enkel musiał wciskać między nie twarz, aby
dojrzeć coś za przegrodzeniem. Powoli szedł dalej, wypatrując w ciemnościach poruszającego się
ognika. Dym czuć było coraz wyraźniej. Zanim jednak wypatrzył i papierosa, i samego palacza,
dostrzegł na ziemi żółtawy blask rzucany przez światło, którego źródło musiało znajdować się za
załomem korytarza. Zgięty wpół, szukając po omacku drogi, dotarł do krańca ogrodzenia.

W głębi pomieszczenia, pośrodku niskiej, choć przestronnej piwnicy, na czymś, co najpewniej
było drewnianą skrzynką, stała lampa naftowa, rzucająca krąg światła na ceglane ściany, brudny
sufit i dwie postacie naprzeciwko siebie. Na krześle, tyłem do skulonego w mroku Enkela, siedział
szczupły blondyn w wojskowej bluzie. Palił papierosa, leniwymi, spokojnymi ruchami podnosząc
go do ust, zaciągał się głęboko i szerokim, eleganckim, niemal dostojnym gestem strzepywał popiół
na klepisko. Enkel bez trudu rozpoznał sylwetkę Rudolfa Rainera.

Na wprost gestapowca, po drugiej stronie lampy, siedział, a właściwie kucał, półnagi
mężczyzna. Związane w nadgarstkach ręce przytrzymywał naprężony sznur zaczepiony o hak w
suficie, druga lina biegła od paska przy jego spodniach do drewnianego regału pod ścianą. Dwie
liny różnej długości, uwiązane do sufitu i ściany, utrzymywały mężczyznę w nienaturalnej pozycji,
uniemożliwiając zarówno wyprostowanie się, jak i siedzenie. Więzień, zawieszony między sufitem
i podłogą, nie mógł dać wytchnienia nadwyrężonym nadgarstkom, omdlałym ramionom i
pulsującym z wysiłku udom, próbował odciążyć ręce, bezskutecznie szukając oparcia dla kolan, ale
mimo cierpienia z jego ust nie padło choćby jedno słowo skargi.

Rainer skończył palić, pstryknął niedopałkiem poza krąg światła, założył nogę na nogę i
wpatrywał się w więźnia. Płynęły kolejne minuty, a gestapowiec siedział i czekał, nie zadawał
żadnych pytań, nie groził ani niczego nie obiecywał, po prostu siedział i patrzył. Gdzieś blisko
upadł pocisk artyleryjski lub bomba lotnicza, ściany budynku zadrżały, światło lampy omiotło
pomieszczenie, a cała piwnica wypełniła się ceglanym pyłem. Rainer nawet nie drgnął, dalej
patrzył przed siebie, na mężczyznę zawieszonego między sufitem i podłogą.

Enkel, znużony czekaniem i przymusowym unieruchomieniem, wyprostował plecy. Coś
sprawiło, że w końcu oderwał wzrok od Rainera. W ciemnościach, po lewej stronie, zauważył jakiś
ruch. Przysunął się bliżej drewnianej ścianki, czekając na rozwój wypadków, gotowy do walki lub
ucieczki. Po chwili znów coś się poruszyło. Ktoś krył się w ciemnościach, bezszelestnie obchodząc
dokoła krąg światła rzucany przez lampę, uważając, by wciąż pozostawać w cieniu. Enkel wychylił
się zza załomu korytarza, przykucnął w cieniu, wspierając dłonie na klepisku, gotowy w każdej
chwili zerwać się do ucieczki. Wyraźnie widział po swojej lewej stronie zarys męskiej sylwetki.
Musiały się tam znajdować schody lub drabina, ktoś wszedł do piwnicy i teraz, korzystając z
ciemności, próbował obejść siedzącego przy lampie gestapowca.

Kryjący się w mroku mężczyzna przekradł się pod ścianą i wciąż pochylony, powoli wyszedł
na środek pomieszczenia, zachodząc Rainera od tyłu. Enkel wyraźnie widział jego niską, krępą
sylwetkę, szerokie plecy i pochyloną, skrytą w ramionach głowę. Rainer niczego nie podejrzewał,
siedział w bezruchu, wpatrując się w skrępowanego więźnia. Mężczyzna powoli, centymetr po
centymetrze, zbliżał się do gestapowca. Enkel obserwował, jak unosi prawą rękę, w której trzymał
nóż lub krótką pałkę. Jeszcze chwila i kapitan Rainer otrzyma cios, który może okazać się
śmiertelny, a tym samym jedyna osoba, która znała prawdę o śmierci Hermana Frinka, odejdzie z
tego świata.

Enkel wytarł spocone dłonie o spodnie, wyprostował się i z bijącym sercem patrzył, jak
morderca podnosi ramię nad głowę, sposobiąc się do zadania ciosu.


Otworzył usta, napełnił płuca przesyconym stęchlizną powietrzem i rzucił się do przodu,
uderzając z impetem w plecy skrytobójcy.

Mimo późnej pory na ulicach zachodniej części Starego Miasta panował chaos: grupki
powstańców przemieszczały się w stronę barykad, aby wzmocnić obsadę planowanej linii oporu,
uciekinierzy z Woli z przejęciem opowiadali o masowych mordach, gwałtach, plutonach
egzekucyjnych i morzu ognia, mieszkańcy sąsiednich kamienic organizowali punkty opatrunkowe i
kuchnie. Chlebowski ciągnął za sobą zapłakaną Irenę. W jednej z mijanych bram zauważył długą
kolejkę ludzi ustawionych do garkuchni zorganizowanej w stróżówce. Stanęli na samym końcu, za
zrozpaczoną kobietą wspartą na wielkiej skórzanej walizie. Kobieta od kilku dni błąkała się po
Śródmieściu, rozdzielona od męża w trakcie ulicznej strzelaniny. Chlebowski, potrzebujący
jakiegokolwiek ubrania, poprosił kobietę o pomoc. Okazało się, że wśród naprędce zabranych z
mieszkania rzeczy znalazło się trochę męskich ubrań i w ten sposób Chlebowski wszedł w
posiadanie całkiem nowych spodni od garnituru, butów i nieco sfatygowanej, przykrótkiej
marynarki.

Po godzinie kolejka przesunęła się na tyle, że mogli już dostrzec kobiety napełniające kaszą
podstawiane miski, kubki, talerze, a nawet tekturowe pudełka. Wydawanie posiłków trwało do
momentu, kiedy w przejściu pojawił się oddział powstańców, których nakarmiono poza
kolejnością. Kolejka znów ruszyła, ale pod drzwiami stróżówki powstało zamieszanie: jakiś
mężczyzna wbił się między oczekujących, próbując zabrać komuś miskę parującej kaszy.

Chlebowski wyjrzał do przodu ponad ramieniem kobiety, od której dostał spodnie i buty. Był
głodny i spragniony, ale bardziej interesowało go znalezienie bezpiecznego schronienia dla Ireny.
Kamienica, przy której się znajdowali, wydawała się odpowiednim miejscem. W podwórku
mieściła się kuchnia i punkt opatrunkowy, gdzie Irena mogłaby się poczuć przydatna. Zdawał sobie
sprawę, że dziewczyna nigdy nie zgodziłaby się na pozostanie w jakiejś piwnicy czy schronie.

Irena spojrzała na niego wyczekująco.

Zawahał się na moment.

Zaskoczony Chlebowski oderwał spojrzenie od nagle zastygłej w zagadkowym grymasie

twarzy Ireny i powiódł wzrokiem do punktu, w który się wpatrywała. Przy bramie przykucnęło
kilku powstańców, jedli w milczeniu, starając się unikać wzroku ludzi stojących w kolejce. Jeden z
nich wydał się Chlebowskiemu znajomy. Zapuszczony czarny wąs przechodzi w nieco krótszą
brodę. Spod nasuniętego na czoło hełmu połyskiwały ciemne oczy.

Chlebowski wyskoczył z kolejki, przepchnął się między ludźmi i dopadł do skulonego pod
ścianą powstańca.

Powstaniec przełknął bez apetytu, wrzucił blaszaną miskę do menażki, odwrócił wzrok.


Stefan skinął głową.

Chlebowski poderwał się do biegu i przebiegł przez bramę. Na zewnątrz czekała Irena.

Westchnął i odwrócił się na pięcie, ciągnąc dziewczynę za sobą.

Niespodziewany atak Enkela zupełnie zaskoczył niedoszłego mordercę, mężczyzna upadł
twarzą na ziemię i upuścił nóż. Enkel spróbował sięgnąć dłonią do gardła przeciwnika, ale tamten
szybko przeszedł do ofensywy, był silniejszy i bardziej doświadczony w walce wręcz, obronił się
przed duszeniem i natychmiast, gwałtownym ruchem, przetoczył się na bok. Kolejny wyrzut bioder
poparty silnym szarpnięciem ramion i to Enkel leżał teraz na plecach, przyciśnięty do ziemi, mając
nad sobą wykrzywioną z wysiłku twarz Krajicia. Chorwat wyprostował się, unosząc prawą pięść i
sposobiąc się do zadania ciosu, kiedy czyjaś dłoń od tyłu zacisnęła się na jego ustach, odchylając
głowę do tyłu i odsłaniając gardło. Szybkie krótkie cięcie i struga krwi splamiła bluzę Krajicia.
Enkel zrzucił z siebie ciało Chorwata.

Enkel odkaszlnął, usiłując unormować oddech. Spojrzał na stojącego nad nim Rainera.

Gestapowiec wytarł nóż o bluzę martwego napastnika.

Enkel wstał, bez strachu wbił spojrzenie w jasnobłękitne oczy Rainera.

Rudolf Rainer uniósł brwi, rozchylił usta i spojrzał na Enkela błędnym wzrokiem. Płatki jego
wąskiego nosa zadrgały i gestapowiec zaniósł się głośnym, spazmatycznym śmiechem.

Rainer, wciąż kręcąc z niedowierzaniem głową, sięgnął do pasa. Wyszarpnął pistolet,
przeładował i przystawił go Enkelowi do czoła.


Enkel nie odpowiedział, wciąż wpatrując się w rozszerzone z podniecenia oczy gestapowca.

Rainer po chwili opuścił broń i odsunął się na bok, odsłaniając półnagiego mężczyznę pod ścianą.

Przez niego. Właśnie przez niego.

Enkel przeniósł wzrok na Rainera.

Teraz to Enkel zaniósł się nerwowym śmiechem.

Enkel przymknął oczy, przytłoczony nawałem informacji.

W oddali, na ulicy, zaczęła się kanonada.


Enkel pochylił się i powoli zdjął kurtkę z martwego Chorwata. Założył ją na siebie, wycierając
w spodnie krew, która została mu na dłoniach. Na głowę założył czapkę. Wszedł na strome,
przypominające drabinę drewniane schody, które prowadziły na zaplecze zakładu fotograficznego.
W środku panowały zupełne ciemności, zabite deskami okna nie przepuszczały łun pożarów i
eksplozji. Po omacku szedł przed siebie. Zaplątał się w grubą, śmierdzącą kurzem i brudem
zasłonę. Słyszał, że Rainer skrada się tuż za nim. Przeszedł przez zakład, wodząc dłonią po
szerokiej drewnianej ladzie, wymacał drzwi i wszedł na schody. Drewniane stopnie skrzypiały
jeden po drugim, kiedy powoli wdrapywał się na piętro. Kapitan gestapo szedł w rytm jego kroków,
a może robił to znacznie ciszej i ostrożniej, by słychać było tylko pojedyncze skrzypnięcia pod jego
stopami. Okna na piętrze nie zostały już tak szczelnie zabezpieczone, przez szpary między deskami
wciskały się blade smugi wczesnego świtu i w korytarzu panował przygaszony półmrok.

Enkel pochylił się i rozsunął ramiona na boki, starając się upodobnić do Krajicia, który był
nieco niższy od niego i znacznie szerszy w barach. Uważnie obserwował drzwi pomieszczeń, które
mijał, mając nadzieję, że Rainer jest przygotowany do szybkiego strzału.

Gdzieś w głębi korytarza skrzypnęła podłoga. Enkel zastygł. Do dalszego marszu zmusiło go
bolesne pchnięcie między łopatki. Z bijącym sercem ruszył dalej, mając świadomość, że być może
w tej chwili, poza Rainerem z waltherem wymierzonym w jego plecy, ktoś w ciemnościach śledzi
jego kroki z przygotowanym do strzału automatem.

Enkel zagryzł wargi i ruszył dalej. Korytarz wychodził na szerokie pomieszczenie stanowiące
coś w rodzaju salonu, przecięte teraz szeregiem wąskich smug światła, wpadających przez szpary w
okiennicach.

Enkel, czując, jak krople potu spływają mu spod czapki po policzkach na szyję, ostatkiem sił
zmusił się, aby przekroczyć próg salonu. Zrobił jeszcze dwa kroki i rzucił się w bok, na podłogę. W
tej samej chwili za jego plecami odezwał się pistolet Rainera. Enkel upadł na deski, przetoczył się
pod ścianę. Walther gestapowca odezwał się jeszcze dwa razy, ktoś po drugiej stronie zwalił się
ciężko między meble, ściągając za sobą coś, co rozbiło się z hukiem. Kolejny wystrzał i ktoś inny
krzyknął z bólu. Seria z automatu przedziurawiła ścianę, wpuszczając do środka pomieszczenia
kolejne cienkie smugi różowego światła. Pistolet wystrzelił po raz kolejny, łuska upadła tuż obok
głowy Enkela.

Enkel wstał, zrzucił z siebie czapkę Krajicia i jego zakrwawioną kurtkę.

Enkel bez słowa wykonał polecenie Rainera. Lichtenberg oberwał w lewy bark, krzywił się z
bólu, ale ani nie jęknął, kiedy Enkel przeciągnął go na krzesło. Następnie, zgodnie z kolejnymi
instrukcjami Rainera, Enkel zdjął siwowłosemu żołnierzowi pasek i związał jego ręce za plecami.
Rainer, obserwując wszystko z odległości kilku kroków, z pistoletem w uniesionej dłoni, pochylił
się nad martwym już chyba Volkem, wyciągnął mu pasek ze spodni i założył go na szyję
Lichtenberga, drugi koniec splatając z węzłem na jego nadgarstkach.


Enkel uklęknął przy butach Lichtenberga i wysupłał z nich czarne bawełniane sznurowadła.
Rainer sięgnął do paska, odpiął granat ręczny i podstawił go Lichtenbergowi pod oczy.

Za pomocą sznurówki gestapowiec przywiązał granat do skórzanej obroży, która oplotła gardło
rannego żołnierza, tak że ten czuł chłód stalowej skorupy na swoim podbródku.

Lichtenberg milczał, spod opuszczonych powiek obserwując wciąż uśmiechającego się
Rainera. Enkel przesunął sprzęty i odszedł pod ścianę. Na zewnątrz wciąż trwała wymiana ognia.
Ktoś strzelał z bliska, niemal pod oknami pomieszczenia, w którym się znajdowali.

Rainer usiadł przy stole, na wprost unieruchomionego Lichtenberga. sięgnął do kieszeni na
piersi, coś z niej wyjął. Enkel zmrużył oczy, w pokoju wciąż panował półmrok i nie był w stanie
dostrzec, co gestapowiec trzyma w ręce. Rainer złożył dłonie, zakręcił palcami, między którymi coś
zaszeleściło. Na stolik przed Lichtenbergiem zaczęły spadać karty do gry.

Lichtenberg nie odpowiedział, odwrócił wzrok, odchylając twarz na tyle, na ile pozwoliła mu
skórzana obroża paska i przywiązany do niego granat.

Rainer rozdał po pięć kart, odłożył talię i odsłonił trzy karty leżące przed Lichtenbergiem.

Gestapowiec pokiwał głową, udając skupienie nad układem kart na stoliku.

Enkel z trudem oderwał wzrok od stolika, wyjrzał przez szparę w okiennicy na zewnątrz. Kilku
bojowników w cywilnych ubraniach przebiegło ulicą na zachód, w stronę pozycji niemieckich,
seria z karabinu maszynowego zatrzymała któregoś z nich w połowie drogi między jednym
chodnikiem a drugim.

Lichtenberg skrzywił się w złośliwym uśmiechu.


zdziwienie. - Myślałeś, że nikt o tym nie wiedział? Mylisz się. Wszystkim było wiadome, że
przegrywasz nie swoje pieniądze!

Rudolf Rainer zacisnął zęby, na jego skroni pojawiła się nabrzmiała, bladobłękitna żyłka.

Lichtenberg odchylił głowę na tyle, na ile pozwoliła mu obroża.

Enkel czuł, że jego nogi zmieniły się w ciężkie ołowiane słupy, a przesiąknięta potem bluza
przykleiła się do ściany, nie mógł nawet zaczerpnąć powietrza, wciąż wpatrując się w obły stalowy
kształt przytwierdzony do obroży Lichtenberga. Nie słyszał rozpaczliwego krzyku Rainera ani
strzelaniny pod oknami, w uszach miał tylko desperacki śmiech starego żołnierza i bicie własnego
serca. W końcu oderwał się od ściany, ugiął kolana i rzucił się w kierunku drzwi. Szeroko
wymachując ramionami, przebiegł przez pomieszczenie, bezskutecznie usiłując odliczyć w
myślach pięć sekund, na jakie ustawiony był zapalnik. Czuł, że Rainer biegnie tuż za nim. Drzwi
były coraz bliżej, wyciągnął przed siebie rękę, rzucił się do przodu, desperacko starając się
wydostać poza załom korytarza. W tej samej chwili huk eksplozji pozbawił go słuchu, a potężne
uderzenie w plecy cisnęło nim o ścianę. Odpłynął w gęstniejącą ciemność.

Do świtu pozostała jeszcze godzina, ale niebo nad Warszawą pulsowało kolorami: snujące się
nad spalonymi kamienicami kłęby dymu i sadzy odbijały łuny pożarów. Wyżej, w przestrzeni
między chmurami, różnokolorowe race przecinały się z oślepiająco białymi smugami szperaczy,
przeczesujących niebo w poszukiwaniu samolotów, które miały nieść pomoc dla walczącego
miasta. Chlebowski oderwał wzrok od spektaklu, który rozgrywał się ponad jego głową, i zmrużył
oczy, koncentrując wzrok na wylocie ulicy. Irena pociągnęła go za rękę.

Powoli przesuwali się na zachód, znów w stronę płonących ulic, w ślad za oddziałem
Zieńczuka. W bramach i zaułkach mijali tych, którzy mieli więcej rozsądku i wycofywali się w
stronę Śródmieścia i Starego Miasta. Przeszli ulicą Zamenhofa, skręcili, przecinając ruiny getta i
mijając Gęsiówkę, Zakłady Mundurowe i Fabrykę Pfeiffera. Od północy, od strony Dworca
Gdańskiego i linii kolei obwodowej, grzmiały działa niemieckiego pociągu pancernego. Dotarli w
końcu na Okopową.

Wyszli zza jakiegoś węgła, trzymając się za ręce, przebiegli przez jezdnię, dopadli do sterty
gruzu. Chlebowski, sunąc brzuchem po cegłach, wsparł się na łokciach i wyjrzał przed siebie. Nie
widział niczego prócz mgły, ciągnącego się za wiatrem smogu i siatki pęknięć na swoich okularach.

Odgłosy wystrzałów były coraz bliższe. Dobiegli na podwórko kamienicy, przyczaili się przy

murze. Chlebowski się rozejrzał. Okolica wydawała mu się dziwnie znajoma. Irena uklękła na
chodniku, wyjrzała zza rogu.

Z głębi ulicy, na wprost pozycji zajętych przez powstańców, dobiegło ich ciężkie dudnienie
gąsienic toczących po bruku wielotonowy ciężar. Coś strzeliło, z okien posypały się małe ogniki,
najpewniej butelki z benzyną. Wylot ulicy zablokowała ściana ognia.

Chlebowski ruszył za Ireną. Przeskoczyli przez stertę osmalonych cegieł, między którymi leżał
młody chłopak z przestrzeloną głową, ściskający w sztywnych dłoniach zdobycznego mauzera.


Antoni wyjął broń spomiędzy palców martwego powstańca. Szybko przetrząsnął jego kieszenie w
poszukiwaniu amunicji, której znalazł całą garść. Irena odpięła od paska chłopaka granat.
Chlebowski przeładował karabin, upewniając się, czy w komorze tkwi nabój.

Przebiegli dalej. Przywarli do zarośniętego usychającym bluszczem muru. Antoni wyjrzał zza
poszarpanej odłamkami krawędzi. Po drugiej stronie ulicy Żytniej dostrzegł piętrową kamieniczkę
z zamkniętym zakładem fotograficznym na parterze. Ten odcinek również obstawili powstańcy,
rozkładając się tyralierą od południa na północ, wyszukując najlepszych stanowisk ogniowych
skierowanych na zachód, skąd spodziewali się niemieckiego natarcia.

Chlebowski otarł dłonią spocone czoło.

Antoni zagryzł wargi. Miał przed sobą kamienicę, o której Zosia wspominała w swoim
pamiętniku. Kamienicę, do której miał dotrzeć - ale nigdy nie dotarł - młody kurier postrzelony w
Alejach.

Huk eksplozji wstrząsnął piętrem kamieniczki, okiennice odfrunęły wraz z falą uderzeniową, a
szyld reklamujący fotografa upadł ciężko na chodnik. Siedzieli długą chwilę skuleni przy murku.

Wyj rzała raz j eszcze.

Zaczekali, aż kolejna seria eksplozji ucichnie, wyskoczyli zza murka i pędząc ile sił w nogach,
przebiegli długi odcinek otwartej przestrzeni. Zatrzymali się przy nasypie, będącym pozostałością
jakiejś przybudówki lub oficyny, odczekali chwilę i pokonali ostatni odcinek drogi, jaki dzielił ich
od muru kamienicy. Zdyszani, upadli na chodnik. Chlebowski podniósł się, pomógł wstać Irenie i
ściskając w ręku gotowego do strzału mauzera, ruszył ku drzwiom zakładu.

Pulsująca bólem ciemność ustąpiła jasności, ale ciężkie dudnienie rozkołysanych dzwonów nie
ucichło ani o pół tonu. Enkel skrzywił się, przykrył uszy dłońmi, ale dudnienie nie ustępowało,
wypełniając echem głowę aż do tępego bólu w skroniach. Dopiero po chwili zorientował się, że
leży wśród desek, kurzu i wirującego w powietrzu pyłu. Ktoś wołał go po nazwisku, ale żaden
ludzki głos nie mógł się przebić przez wibrujące dzwony. Usta miał pełne pyłu. Spróbował splunąć,
ale brakowało mu śliny.

Jęknął, przetoczył się na brzuch, wsparł ciało na łokciach. Dzwony w jego głowie wciąż biły
jednym rytmem, ale ich dudnienie nieco ucichło.

Z wysiłkiem doczołgał się do ściany, oparł się o najeżone drzazgami deski, w które uderzyła
główna fala odłamków. Wstał i odwrócił się. Rainer leżał w kącie, wśród kawałków drewna,
próbując uwolnić się od ciężaru połamanego stolika i poszarpanej zasłony. Enkeł odetchnął głęboko
i włożył palce do uszu, usiłując pozbyć się natarczywego dudnienia. Podszedł do leżącego
gestapowca.


Enkel zawahał się.

Enkel nie poruszył się. Patrzył spokojnie na leżącego u jego stóp Rainera. Pomyślał, że
wystarczyłoby włożyć kawałek drzazgi w jedną z jego ran po odłamkach, aby gestapowiec
natychmiast powiedział wszystko, co wie o śmierci Hermana Frinka.

Kątem oka rozejrzał się dokoła, szukając odpowiedniego kawałka drewna.

Na zewnątrz ktoś krzykiem wydawał rozkazy. Dobiegł ich tupot ciężkich butów. Mężczyźni w
pokoju na piętrze wymienili spojrzenia. Enkel odwrócił się i podszedł do okna. Ostrożnie wyjrzał
na zewnątrz. Wzdłuż ulicy rozbiegła się grupa uzbrojonych powstańców, wyszukując najlepszych
stanowisk ogniowych.

Enkel podszedł do gestapowca, pomógł mu wstać, przerzucając jego ramię nad swoim.

Enkel zatrzymał się nagle. Odwrócił się, rzucił gestapowca na ścianę. Ten zawył z bólu, z
trudem utrzymując się na jednej nodze. Enkel, nie zważając na opór Rainera, zerwał z niego bluzę.

Rainer skinął głową, z trudem łapiąc oddech. Rany na biodrze i udach krwawiły coraz mocniej.

Rainer skrzywił się.

Enkel zaatakował kolanem, celując prosto w spływające krwią udo Rainera. Przytrzymał

gestapowca za podkoszulek, po czym uderzył jeszcze raz, w to samo miejsce.

Bezceremonialnie pociągnął Rainera za sobą, jedną ręką przytrzymując go za ramię, a drugą za
pasek przy spodniach. Przeszli korytarzem i skręcili na schody. Rainer krzywił się przy każdym
stopniu, ale Enkel nie zwracał uwagi na jego jęki. Na zewnątrz ktoś strzelał długimi seriami z
pistoletu maszynowego. Gdzieś na dole coś trzasnęło, ale Enkel wziął to za kolejny wystrzał. Zeszli
do zakładu fotograficznego, przeszli wzdłuż kontuaru i skierowali się w stronę piwnicy.

Odgłos łamanej deski sprawił, że Enkel zatrzymał się i pociągnął Rainera do ściany. Drzwi
zakładu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł mężczyzna w sięgającym kolan prochowcu.

W wyciągniętej przed siebie dłoni trzymał pistolet. Enkel wstrzymał oddech. Zabite deskami okna
sprawiały, że do środka pomieszczenia wpadało niewiele światła i zakład pogrążony był w
przesiąkniętym kurzem półmroku. Enkel mógł mieć tylko nadzieję, że obcy zajmie pozycję przy
jednym z okien i obserwując wydarzenia rozgrywające się na ulicy, nie zauważy obecności dwóch
mężczyzn skulonych pod ścianą. Mężczyzna w prochowcu nie skierował się w stronę okna, ale


wbiegł na środek pomieszczenia i rozejrzał się wokół. Jego wzrok padł na ścianę przy schodach,
gdzie stali Enkel z Rainerem.

Mężczyzna w prochowcu uniósł broń, przesuwając lufę od wspartego plecami o ścianę Enkela
do uwieszonego na jego ramieniu gestapowca. Milczał. Nagle jego dłoń zadrżała, gdy skupił wzrok
na twarzy Rainera. Enkel przeniósł spojrzenie w bok i zauważył, że gestapowiec również nie może
oderwać oczu od oblicza mężczyzny w prochowcu. Cisza gęstniała z każdą mijającą sekundą.

Brunet w prochowcu wydawał się coraz bardziej zdenerwowany. Enkel postanowił
zaryzykować.

Brunet nie odpowiedział, wciąż świdrując wzrokiem rannego gestapowca. Skupiony na
wykrzywionej bólem twarzy Rainera, nie zauważył ruchu za swoimi plecami. Enkel kątem oka
widział, jak drzwi wiodące do piwnicy otwierają się, a w ciemnym przejściu pojawia się jakaś
postać. Bał się odwrócić w tamtą stronę, aby nie sprowokować nerwowej reakcji mężczyzny, który
mierzył w nich z pistoletu. Deski podłogi zatrzeszczały pod ciężarem czyichś kroków i brunet, nie
opuszczając pistoletu, zerknął za siebie.

Mężczyzna w prochowcu zawahał się. Znieruchomiał, raz jeszcze spojrzał w oczy wspartego o
ścianę gestapowca, opuścił wzrok, a następnie błyskawicznie obrócił się, zataczając szeroki krąg
trzymanym w dłoni pistoletem.

Huk wystrzału odbił się echem od ścian zakładu fotograficznego.

Zabłąkana kula uderzyła o mur kamienicy i odbiła się rykoszetem, przelatując tuż nad głową
Chlebowskiego. Ten skulił się i przyłożył ucho do drzwi zakładu fotograficznego. Wydawało mu
się, że słyszy w środku czyjś głos. Ostrożnie pchnął drzwi lufą mauzera i przekroczył próg. Snop
wczesnego światła przeciął wnętrze zakładu przez środek, odsłaniając skryte w środku postacie.
Jedna z desek zabezpieczających drzwi odskoczyła z trzaskiem i kilka par oczu natychmiast
skierowało się w stronę wejścia. Chlebowski poderwał karabin i wymierzył przed siebie, celując w
mężczyznę z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię.

Klimowicz zastygł bez ruchu. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował z tego zamiaru,
wpatrując się w lufę mauzera. Powoli opuścił automat, zsunął z ramienia pasek i odłożył broń na
podłogę. Odwrócił się twarzą do Chlebowskiego i uniósł ręce do góry.

Kilka metrów dalej, w głębi pomieszczenia, klęczał porucznik Zieńczuk. Trzymając się dłonią
za zbroczone krwią ramię, patrzył osłupiały raz na Klimowicza, raz na Chlebowskiego. Pod ścianą
Chlebowski zauważył kolejne postacie, dwóch mężczyzn: jeden był niski i szczupły, z ramionami i
szyją pokrytymi ciemnoczerwonymi śladami po oparzeniach, drugi, nieco wyższy, ranny w biodro,
z trudem utrzymywał się na nogach.

Zieńczuk powoli wstał z kolan. Spróbował odchylić połę prochowca, ale zlepiony krwią
materiał przywarł do rany i każdy ruch wywoływał kolejną falę bólu.

Chlebowski zbliżył się, wszedł między niego i Klimowicza, wciąż przyciskając kolbę mauzera
do prawego barku. Obszedł całe pomieszczenie, wodząc lufą karabinu dokoła i przyglądając się
postaciom stłoczonym w wypełnionym stęchlizną pomieszczeniu. Irena stała pod ścianą, przy
wejściu, obserwując wszystko z szeroko otwartymi oczyma.


Zieńczuk zamilkł, wpatrując się w zdumieniu w wykrzywioną wściekłością twarz Antoniego.

Dziewczyna podeszła do Klimowicza, sięgnęła do jego kieszeni, wyjęła z nich składany nóż i
granat filipinkę domowej roboty. Zbliżyła się do Zieńczuka i pytająco spojrzała na Antoniego, ale
ten skinął potakująco głową i Irena zabrała się do rewidowania swojego niedawnego dowódcy. Nie
znalazła broni, jedynie dwa magazynki nabojów do parabellum. Przeszła na schody i sprawdziła
obu stojących tam mężczyzn, ale nie mieli przy sobie niczego podejrzanego.

Chlebowski ruchem karabinu nakazał Klimowiczowi przejść pod ścianę.

Klimowicz nie odpowiedział. Ze spokojem patrzył w wylot lufy mauzera, ale gruba żyła ponad
jego skronią pulsowała coraz szybciej.

Klimowicz spróbował przełknąć ślinę, ale nie był w stanie. Stal blady jak ściana, a jego
podbródek drżał coraz szybciej.

Chlebowski zacisnął palce na kolbie karabinu.

Gdzieś blisko upadł pocisk artyleryjski lub bomba, budynek zadygotał, a w powietrze wzbiła
się fala kurzu i prochu. Zanim przebrzmiało echo eksplozji, rozległ się kolejny wybuch, równie
blisko, co pierwszy. Ściany kamienicy zadrżały. Niemcy usiłowali odzyskać straconą ulicę i
najwyraźniej podciągnęli swoją artylerię.

Enkel, wsparty plecami o ścianę, nie odrywał wzroku od mężczyzny z karabinem w ręku w
przykrótkich spodniach i wyraźnie niedopasowanej marynarce nałożonej na gołe ciało, który
najwyraźniej zamierzał zastrzelić rudowłosego. Mężczyzna nadgarstkiem poprawił okulary o
grubych szkłach i zmrużył jedno oko, przygotowując się do oddania strzału. Stojąca po drugiej
stronie pomieszczenia kobieta płakała coraz głośniej.

Mężczyzna w okularach drgnął, zaskoczony opuścił lufę mauzera. Rudowłosy, blady z
przerażenia, wypuścił z płuc powietrze i spojrzał przez ramię. Ranny brunet w prochowcu odwrócił
się. Rainer, skulony na podłodze pod ścianą i zaciskający zęby z bólu, spojrzał w górę na Enkela.


Chlebowski cofnął się dwa kroki, ale nie opuścił karabinu. Wciąż mierzył w Klimowicza, ale
ustawił się do niego bokiem, tak aby lepiej przyjrzeć się drobnemu blondynowi skrytemu w
półcieniu.

Chlebowski oniemiał. Klimowicz, nie zwracając uwagi na broń wymierzoną w swoją pierś,
odwrócił się w stronę Niemca. Zieńczuk otworzył szeroko usta. W zakładzie zapanowało
milczenie, którego nikt długo nie był w stanie przerwać.

Pierwszy zareagował Chlebowski.

Chlebowski czuł, że mętlik w jego głowie gęstnieje z każdym wypowiadanym słowem.

Rainer, usłyszawszy swoje nazwisko, drgnął.

Zieńczuk zaśmiał się głośno.

Huk wystrzału sprawił, że wszyscy wcisnęli głowy w ramiona. Z sufitu spłynął na nich obłok
tynku.

Chlebowski przeładował karabin i zatoczył koło dymiącą jeszcze lufą mauzera.

W pomieszczeniu zapadła cisza tak głęboka, że pomiędzy kolejnymi wystrzałami

dobiegającymi zza ścian mogli słyszeć donośne rozkazy i głośne jęki rannego, który musiał leżeć


gdzieś blisko wejścia do zakładu. Chlebowski cofnął się pod ścianę, okrążył stojących pośrodku
pomieszczenia mężczyzn, zbliżył się do młodego Niemca, który w milczeniu obserwował całą
sytuację.

Chlebowski przymknął powieki, nadgarstkiem otarł oczy z napływającego potu. Karabin ciążył
mu coraz bardziej, a kłębiące się w głowie myśli nie pozwalały na uporządkowanie informacji,
które do niego docierały. W końcu odkrył, jaką tajemnicę kryła pracownia fotograficzna przy ulicy
Żytniej i dlaczego meldunek odsłuchany przez Zosię był tak ważny. Agent współpracujący z
gestapo przechwycił jego treść i postanowił pozbyć się radiotelegrafistki. Zosia przed swoją
śmiercią rozmawiała o radiogramie z Klimowiczem, który zakazał jej wspominania o nim
komukolwiek. Wszystkie poszlaki i ustalenia wskazywały, że to on stał za jej śmiercią. Dodatkowo
obciążał go fakt, że odłączył się od swojego oddziału i przekradł do budynku, w którym ukrył się
wysłannik radzieckiego wywiadu. Ale przecież w zakładzie fotograficznym, poza Klimowiczem,
Chlebowski zastał również Czarnego.

Chlebowski odwrócił się, kierując lufę mauzera w głowę porucznika Zieńczuka.

Zieńczuk zacisnął szczęki.

Zieńczuk poczerwieniał na twarzy.

Chlebowski zamrugał, strącając krople potu zbierające się w kącikach oczu.


Czarny roześmiał się głośno.

Chlebowski odetchnął głęboko, próbując zapanować nad lawiną rozbieganych myśli. Zieńczuk
mówił prawdę, tamtego wieczora wybiegł z budynku zaraz po tym, jak Zosia uderzyła o bruk. Nie
mógłby tak szybko zbiec z poddasza na podwórko. Ale w tej historii była jakaś nieścisłość, coś, co
budziło jego niepokój i niepewność, ale czego nie mógł uchwycić myślą. Był pewien, że coś jest
nie tak. Coś, co wykraczało poza zeznania obu mężczyzn. Nie wyczuł kłamstwa w głosie
Zieńczuka, a jako adwokat z wieloletnim stażem miał w tym wprawę, jednak coś nie dawało mu
spokoju. Mimo wątpliwości odwrócił się w stronę Klimowicza.

Na zewnątrz rozległ się wizg przecinanego powietrza i ryk silników, seria następujących po
sobie eksplozji przetoczyła się wzdłuż ulicy. Jedna z bomb upadła gdzieś blisko, może nawet na
chodniku przed zakładem, fala uderzeniowa zatrzęsła ścianami, wdmuchując przez szczeliny w
okiennicach chmurę pyłu. W pomieszczeniu zrobiło cię ciemno. Skulona pod ścianą Irena
krzyknęła. Chlebowski mocniej ścisnął broń, czekając na najmniejszy choćby ruch Klimowicza, ale
ten stał spokojnie, blady ze strachu, nieruchomy, twardo wytrzymując spojrzenie oskarżyciela.

Chlebowski znów poczuł, że coś jest nie tak. Nie umiał sprecyzować swoich podejrzeń, ale
czuł, że w zeznaniach obu mężczyzn, a przecież jeden z nich był zdrajcą, jest jakaś nieścisłość.

- Nie możesz tego zrobić. Jesteś adwokatem, nie mordercą! Nie możesz sam wymierzyć
sprawiedliwości!

Enkel, obserwujący wszystko spod ściany, kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Kapitan Rainer na
tyle, na ile pozwoliła mu rana na udzie, podciągnął nogę pod siebie. Powoli przesunął ramię do
przodu i chwycił materiał spodni, delikatnie unosząc je do góry. Enkel domyślił się, że gestapowiec
musi mieć tam ukrytą broń. Polacy zajęci byli rozmową i nie zwracali uwagi na mężczyzn pod


ścianą. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli wywiąże się strzelanina, Rainer może zginąć i zabrać ze
sobą do grobu wiadomości o śmierci Frinka. Odetchnął głęboko i odezwał się najspokojniej, jak
tylko umiał.

Ranny brunet w prochowcu odwrócił się przez ramię. Stojący z uniesionymi dłońmi rudzielec
nawet nie drgnął. Mężczyzna w grubych szkłach gwałtownie skierował lufę karabinu w jego stronę.

Trójka mężczyzn wymieniła zdziwione spojrzenia. Okularnik wyglądał na coraz bardziej
zdenerwowanego. Do tej pory starał się kontrolować dwóch mężczyzn, teraz zaczął mierzyć
również w stojącego pod ścianą Enkela, co wszystko utrudniało.

Gdzieś z wysoka dobiegł ich warkot silników i szum schodzących do nurkowania bombowców.

Okularnik, wodząc wokół siebie uniesionym do ramienia mauzerem, obszedł pomieszczenie i
stanął obok Enkela, odwrócony do niego bokiem, tak by w jednej chwili móc przełożyć broń i
wycelować w jego stronę.

Okularnik oddychał coraz szybciej, roztaczając wokół siebie kwaśny zapach potu i strachu.

Enkel nie odpowiedział od razu.

Gestapowiec skrzywił się i spojrzał zaskoczonym wzrokiem.

Obaj mężczyźni stojący pod lufą mauzera w skupieniu patrzyli na rannego gestapowca. Nawet
Chlebowski, nie opuszczając broni, spoglądał bokiem na szepczących między sobą Niemców.


Kilkaset metrów wyżej, pod pułapem chmur, klucz trzech bombowców nurkujących zszedł ze
świstem w dół. Pierwsza bomba wybuchła jeszcze dość daleko, ale każdy kolejny wybuch był
coraz głośniejszy. Coś uderzyło twardo w dach budynku. Wszyscy zamarli ze strachu. Coś uderzyło
raz jeszcze, odbiło się od dachu i ciężko upadło po drugiej stronie kamienicy. Stłoczeni w pracowni
fotograficznej ludzie patrzyli na siebie, w milczeniu, czekając na eksplozję, która nie nastąpiła.

Enkel odetchnął głęboko, starł palcami pot napływający do oczu. Krzyżujące się spojrzenia,
gęsta atmosfera wyczekiwania i pożar trawiący sąsiednie budynki sprawiały, że w pomieszczeniu
robiło się coraz bardziej gorąco. Wyprostował się i rozejrzał po pogrążonym w półmroku wnętrzu.
Zarówno postrzelony w ramię brunet, jak i rudowłosy stali w odległości niespełna dwóch metrów
od trzymającego mauzera okularnika. W odległości, którą można przesadzić dwoma krokami.
Spojrzał w oczy mężczyzny w grubych szkłach. Przez długą chwilę nie spuszczał z niego wzroku.
Miał nadzieję, że ten zrozumie jego plan.

Okularnik najwyraźniej zrozumiał. Niemal niezauważalnie skinął głową i jeszcze bardziej
odwrócił się do Enkela, ustawiając się bokiem do obu Niemców.

Enkel znów pochylił się nad półleżącym Rainerem.

Enkel wyprostował się gwałtownie. Skinął lekko głową i zrobił krok w kierunku okularnika.

Jeden z nich nie wytrzymał. Rzucił się do przodu, przecinając odległość dzielącą go od
Chłebowskiego i próbując zwalić go z nóg impetem swojego ciała. Odbił się mocno od ziemi,
zataczając ramieniem szeroki krąg. Irena krzyknęła. Padł strzał.

Chlebowski uskoczył w bok, unosząc dymiącą jeszcze lufę i patrząc, jak ciało jednego z
mężczyzn bezwładnie pada na podłogę. Były agent gestapo jeszcze żył, choć kula trafiła z bliskiej
odległości wprost w jego pierś. Szeroko otwartymi ustami łapczywie chwytał powietrze, choć przy
każdym oddechu wypluwał kropelki krwi. Antoni przeładował broń. Umierający drapał palcami
deski podłogi, prosząc spojrzeniem o ratunek. Chlebowski przesunął lufę karabinu, mierząc w
skroń zdrajcy. Przymknął oczy i nacisnął na spust.

Rainer, korzystając z zamieszania wywołanego tym atakiem, zagryzł wargę i pokonując ból,
podciągnął nogę, by sięgnąć po broń, ale w tym momencie czyjaś dłoń chwyciła jego nadgarstek.
Enkel wykręcił mu rękę i prawie bez wysiłku przewrócił na plecy.

Chlebowski przeładował broń, nie patrząc na pozbawione głowy zwłoki, przekroczył ciało i
podszedł do płaczącej pod ścianą Ireny.

Odwrócił się, oparł mauzera o ramię.

Chlebowski nie odpowiedział, podszedł do Ireny, chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę drzwi.
Wyjrzał między deskami okiennicy. Na ulicy leżało kilka trupów, budynek naprzeciwko płonął i
kłęby tłustego dymu unosiły się nisko nad brukiem, ale nigdzie nie widać było powstańców ani
żołnierzy Wehrmachtu. Uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Zanim przekroczył próg, obejrzał się


przez ramię, na stojącego po drugiej stronie pomieszczenia młodego niemieckiego żołnierza,
pochylonego nad leżącym na podłodze gestapowcem. Mężczyźni wymienili spojrzenia.

Chlebowski pociągnął Irenę za sobą, wybiegli na ulicę, korzystając z osłony, jaką dawały im
kłęby dymu, prześlizgnęli się do bramy sąsiedniego budynku. Dobiegał ich odgłos nurkujących
samolotów i świst spadających bomb. Powstańcy opuścili swoje pozycje i nikt już nie bronił ulicy,
ale Niemcy wciąż atakowali z góry. Antoni pociągnął dziewczynę na ziemię, osłaniając ramionami
jej głowę. Jedna z bomb upadła tuż przed bramą, w której leżeli, fala płonącego powietrza
przefrunęła nad ich plecami, parząc skórę ramion i karku. Huk sprawił, że długą chwilę leżeli
oszołomieni.

Znów poderwali się do biegu. Skręcili za róg. Cała ulica płonęła, z okien na wyższych
kondygnacjach unosiły się czarne spirale dymu. Samoloty zawróciły, zataczając koło nad dzielnicą.
U wylotu ulicy dostrzegli sylwetkę stojącego nieruchomo czołgu, którego załoga nie zdecydowała
się na wjazd między budynki w obawie przed bombami swoich własnych samolotów. Chlebowski,
widząc, że bombowce atakują wzdłuż linii ulic, wciągnął Irenę na najbliższą klatkę schodową.
Korytarz wypełniony był gryzącym płuca i przełyk dymem. Kopniakiem otworzył drzwi piwnicy.
Tu dymu było mniej, choć oddychanie dalej przychodziło im z trudem. Przeszli do końca korytarza,
przystanęli pod małym okienkiem usytuowanym na wysokości chodnika. Samoloty przeleciały
nisko nad kamienicami, zrzucając bomby wzdłuż sąsiedniej ulicy. Budynek drżał przy każdym
wybuchu, ale Chlebowski nie zwracał uwagi na osuwający się ze ściany tynk i echo eksplozji.
Wciąż myślał o rozmowie Zieńczuka z Klimowiczem, o konfrontacji między tymi dwoma
mężczyznami, z których jeden okazał się zdrajcą. Pamiętał to uczucie z dawnych lat, kiedy jeszcze
okryty togą stawał na sali sądowej: zeznania dwóch świadków, pozornie niezwiązane ze sobą fakty,
które dopiero razem tworzą całość i odsłaniają - czasem w sposób zupełnie niezamierzony -
prawdziwą istotę danej sprawy.

Samoloty zatoczyły jeszcze jedno koło, przelatując w przechyle, niemal muskając krańcem
skrzydeł dachy budynków, ale już nie zrzucały bomb. Zaczekali, aż niski warkot silników ucichnie
gdzieś w dali, i postanowili wyjść z piwnicy. Chlebowski wyłamał okienko i podsadził Irenę,
potem, z jej pomocą, sam podciągnął się do góry. Na ulicach zapadła cisza, przerywana tylko
trzaskiem pękających w pożarach szyb. Poszli na wschód, przezornie trzymając się blisko ścian
budynków, w obawie, że mogą natknąć się na barykadę lub stanowiska ogniowe powstańców.

Nagle Chlebowski szarpnął dłoń dziewczyny, zmuszając ją do uklęknięcia. Przywarli do
ściany, obserwując, jak kilkadziesiąt metrów przed nimi przebiega ulicą oddział niemieckich
żołnierzy. Zaczekali, aż ostatnia z rzędu umundurowanych sylwetek zniknie za rogiem, i zawrócili,
po czym wbiegli do najbliższej klatki schodowej.

Ściany korytarza, w który weszli, pokrywał smolisty nalot, a fragmenty murów usytuowane na
wprost okien naznaczone były gęstą siatką głębokich na pół palca zadrapań. Drewniane drzwiczki
prowadzące do poszczególnych piwniczek były połamane, z niektórych pozostały tylko kikuty
sztachet wiszące na pojedynczych zawiasach.

Znaleźli w miarę czyste miejsce przy załomie korytarza, położyli na klepisku kilka desek z
potrzaskanych drzwi i stary worek, który znaleźli w jednej z komórek. Usiedli obok siebie. Czekali,
nasłuchując w milczeniu odgłosów dochodzących z ulicy.


zrównać Warszawę z ziemią, zburzyć dom po domu, zabić nas wszystkich? Może nie mamy już
gdzie uciekać?

Chlebowski podniósł głowę, zamrugał powiekami.

Odwróciła się, chwytając go za ramię i uderzając zaciśniętą pięścią w pierś.

Chwycił jej nadgarstki, spokojnie przytrzymał ją przy ścianie, pogładził dłonią jej brudne,
pełne pyłu włosy i mokry od łez policzek.

Irena osłupiała. Otworzyła usta, chcąc wykrzyczeć cały swój gniew i strach prosto w twarz
Antoniego, ale w tym momencie oboje usłyszeli coś, co sprawiło, że zastygli w bezruchu.

Ktoś w głębi korytarza wyłamał drzwi jednym brutalnym kopnięciem.

Pokój zawirował, podmuch zerwał z podłogi, mebli i kotar całe tumany kurzu, które wzbiły się
w powietrze, potęgując wrażenie półmroku, jaki panował w starej pracowni fotograficznej. Enkel
wykręcił Rainerowi ramię, przytrzymał go plecami przy ziemi, bezceremonialnie atakując kolanem
rany na jego biodrze i udzie. Uklęknął na piersi gestapowca, sięgnął dłonią pod nogawkę jego
spodni, wyszarpnął z kabury przy kostce parabellum. Przeładował pistolet i przystawił go do czoła
Rainera.

Rainer otworzył szeroko oczy, rozchylił usta, jego porośnięty jasnym miękkim zarostem
podbródek zadrżał. Gestapowiec odetchnął, jakby chciał wyrzucić z płuc odór przesiąkniętego
spalenizną powietrza, zaniósł się donośnym, złośliwym śmiechem. Śmiał się coraz głośniej, nie
zwracając uwagi na wściekłość w oczach Klausa Enkela i lufę pistoletu wbitą w swoje czoło.

Enkel przytrzymał gestapowca za podkoszulek, wbijając kciuk w jego gardło. Zacisnął dłoń na
rękojeści pistoletu. Miał przed sobą człowieka, który kazał zabić Hermana Frinka, jego najlepszego
- i jedynego prawdziwego - przyjaciela. Chciał zgasić bezczelną radość w jego oczach, nie miał
oporów przed zabijaniem, utracił je dawno temu, ale bardziej niż zemsty potrzebował spokoju, jaki
dać mu mogło poznanie przyczyny śmierci Frinka.

Enkel opuścił pistolet, szarpnął leżącym gestapowcem, ciągnąc go za podkoszulek w stronę
drzwi. Rana na nodze dawała się Rainerowi we znaki, syczał z bólu, ale nie przestawał krzyczeć i
zanosić się szaleńczym śmiechem.

Drzwi odskoczyły pod naporem jednego kopnięcia. Na zewnątrz owiała ich fala gorącego
powietrza, przesyconego smrodem topiącej się papy i siarki. Enkel wyciągnął Rainera na środek
ulicy, na której leżało już kilka ciał w cywilnych ubraniach. Zadarł głowę do góry, wyglądając na
niebie charakterystycznych sylwetek z wygiętymi skrzydłami.

Rainer zamilkł, obserwując w milczeniu samoloty zataczające niskie koło nad miastem. Trzy
bombowce nurkujące okrążyły zaniesioną dymami dzielnicę, ustawiając się na linii ataku, jaką była
ulica, na której stali.


Rainer szarpnął się, drapał podeszwami o bruk, próbował uciec do pracowni, ale silny uścisk
Enkela nie pozwolił mu podnieść się na nogi.

Pierwszy z samolotów gwałtownie obniżył lot, niemal runął w dół, opadając w ułamku sekundy
o kilkadziesiąt metrów. Usłyszeli gwizd, jaki wydaje bombowiec nadlatujący nad cel. Spod
skrzydeł maszyny uwolnił się pierwszy pękaty kształt, mknąc w dół, w kierunku zachodniego
wylotu ulicy.

Pierwsza z bomb upadła na ziemię, wybuch wyrzucił w górę fontannę ziemi i grubych
kawałków potrzaskanej kostki brukowej. Drugą bombę zniosło w prawo, uderzyła w kamienicę na
wysokości pierwszego piętra, eksplozja wydmuchnęła przez okno kłęby dymu i sprawiła, że dach
w jednej chwili zapadł się pod własnym ciężarem.

Pierwszy samolot przeleciał tuż nad ich głowami, pęd powietrza maszyny mknącej w płonącym
kanionie ulicy omal nie zwalił Enkela z nóg. Kolejne eksplozje rozbrzmiewały już z pewnej
odległości, w stronę centrum miasta, ale przed nimi do nurkowania schodził drugi bombowiec.

Bomba upadła na skraj chodnika, chmura dymu i fala potrzaskanych płyt zakryła niebo,
podmuch rozgrzanego do czerwoności powietrza ściął Enkela z nóg. Upadł, uderzając tyłem głowy
o ziemię. W uszach słyszał szum własnej krwi i silnika nisko przelatującego bombowca
nurkującego. Przekręcił się na brzuch. Rainer leżał tuż obok, wrzeszcząc jak opętany. Enkel
podczołgał się do gestapowca i zacisnął dłonie na jego gardle.

Enkel rozluźnił palce, pozwolił Rainerowi odetchnąć, choć wciąż dociskał go ciężarem
swojego ciała do ziemi.

Enkel obejrzał się przez ramię. Ostatni samolot z klucza schodził w dół, kierując się linią ulicy,
z odległości kilkudziesięciu metrów czarny krzyż na jego skrzydle był doskonale widoczny. Pilot
uruchomił mechanizm zrzutowy, uwalniając miękko opadające bomby. Pierwsza wybuchła dość


daleko, ale druga zlatywała prosto w ich stronę. Enkel śledził wzrokiem jej lot, a kiedy stało się
oczywiste, że znajdą się w samym centrum eksplozji, przymknął oczy i ze spokojem osunął się w
zapadającą ciemność.

Chlebowski poczuł, jak palce Ireny wpijają się w jego przedramię. Oboje mieli nadzieję, że to,
co usłyszeli, było tylko omamem, przypadkowym odgłosem, że to niemożliwe, aby ktokolwiek
wszedł do spalonej piwnicy. Trzask łamanego drewna powtórzył się, podkute buty zadudniły na
schodach. Poderwał się z miejsca, ciągnąc za sobą dziewczynę.

a tożsamość mordercy zostanie ujawniona. Do tego potrzebował jednak spokoju i koncentracji.
Ciągnął z całych sił, pierścienie łańcucha raniły jego palce, ale kłódka nie ustępowała.
Zrezygnowany wypuścił łańcuch z dłoni, uklęknął przed drzwiami i zaczął obmacywać ścianę.
Stalowy skobel, do którego umocowano kłódkę, tkwił między cegłami. Zaczął rozpaczliwie
wydrapywać zaprawę, darł paznokciami twarde grudki, nie zważając na ból.

Drapał zaprawę między cegłami, co jakiś czas chwytając za skobel i próbując wyjąć go ze
ściany. Czuł między palcami lepką wilgoć, ale nie zwracał na to uwagi. Skobel poruszał się już na
boki, jednak wciąż nie chciał wyskoczyć ze ściany. Chlebowski wstał, oparł się całym ciężarem
ciała na wystającym kawałku stali, szarpnął do tyłu. Skobel wyszedł spomiędzy cegieł z cichym
zgrzytem.

Otworzyli drzwi i zagłębili się w kolejny ciemny korytarz, najprawdopodobniej piwnicę
ciągnącą się wzdłuż ulicy pod kolejną kamienicą. Rozstawione w rzędzie komórki nie były
zniszczone, choć przez powybijane okienka dochodził ich z zewnątrz swąd spalenizny. Przeszli
dalej i zaszyli się w ciemnym kącie. Usiedli pod ścianą.

Chlebowski przykrył twarz dłońmi. Zamknął oczy, próbując uspokoić rozbiegane myśli. Bał
się, bardziej o Irenę niż o siebie, ale przede wszystkim czul ciekawość i podniecenie, jak zawsze
przed ostatnią rozprawą, kiedy czekał na odczytanie przez sąd orzeczenia.

Skupił się na tym, co wydarzyło się w zakładzie fotograficznym.


mogły go odebrać również inne radiostacje. Nie wiadomo, ile razy Rosja nie nadawali ten
komunikat. Kilka dni później słyszałem rozmowę dwóch powstańców, jeden z nich należał do
komunistów. On również wiedział o agentach przerzucanych przez Wisłę. Ten meldunek nie miał
żadnego znaczenia. Zosia zginęła z zupełnie innego powodu.

Irena słuchała w milczeniu. Dym z płonących budynków przysłonił słońce i blada smuga
światła, wpadająca dotąd przez wąską szczelinę okna, rozproszyła się w półmroku.

Niemcy przeszli do przeszukiwania kolejnego fragmentu piwnic.

Zerwali się z miejsca, przebiegli korytarzem do końca. Tym razem nie zakręcał, kończył się
masywnymi stalowymi drzwiami z niewielkim okienkiem. Chlebowski poczuł, jak serce
zatrzymuje mu się w piersi. Drzwi wyglądały na wyjątkowo solidne, a okienka, rozmieszczone
wzdłuż korytarza na wysokości chodnika, były zbyt wąskie, by przecisnęła się przez nie choćby
Irena. Gdzieś za ich plecami ktoś krzykiem wydawał rozkazy. Dopadli do drzwi. Były otwarte. Ich
radość zgasła prawie natychmiast. Wnętrze za stalowymi drzwiami okazało się pozbawioną okien
kotłownią. Pośrodku wąskiego i niskiego pomieszczenia stał okazały piec z uchylonymi
drzwiczkami. Chlebowski natychmiast odwrócił się i wybiegł na korytarz. Spojrzał w górę.
Okienko było wąskie, ale powinien choćby spróbować przepchnąć przez nie dziewczynę. On sam
mógł się tylko ukryć w jednej z ciasnych komórek po drugiej stronie korytarza.

Skoczył do wyj ścia, naparł na masywną klamkę, ale Irena zatrzasnęła zasuwkę po drugiej
stronie. Przycisnął twarz do okienka.

Irena stała tuż za drzwiami, w półmroku widział tylko zarys jej twarzy i błysk oczu, kiedy
przez okienko do piwnicy wpadało nieco więcej światła. Widział, że trzyma w ręku jakiś
przedmiot.

Milczała. Słyszał, że płacze. Przypomniał sobie słowa pani Walerii. Irena tylko wyglądała na
silną kobietę, tak naprawdę zdecydowaniem i hardością maskowała swoją wrażliwość i pamięć
krzywdy, którą ktoś jej wyrządził.

Chlebowski zacisnął dłonie na stalowym obramowaniu wizjera. Od razu zrozumiał, o kim
mówiła dziewczyna. Przypomniał sobie wyraz jej twarzy, kiedy przy podwórkowej garkuchni
zobaczyła Stefana, żołnierza z grupy Czarnego. Tego, który przyznał się do romansu z Zosią.

Poczuł, jak drętwieją mu ręce, a krew zastyga w żyłach.

Słowa pani Walerii, siwowłosej damy obawiającej się o los młodej kobiety skrzywdzonej przez
mężczyznę. Opowieść Stefana, członka ruchu oporu o urodzie amanta filmowego, bez skrupułów
chwalącego się swoimi podbojami. Zapiski w pamiętniku zamordowanej radiotelegrafistki,
wspominające o szczęściu i miłości. Obrzydzenie na twarzy Ireny wywołane widokiem Stefana.


Stalowa obręcz strachu i zaskoczenia uniemożliwiała mu wypowiedzenie choćby jednego
słowa.

Trzask łamanych drzwi rozległ się już gdzieś blisko. Irena podniosła coś, co wciąż trzymała w
dłoni.

Dopiero teraz poznał, co dziewczyna trzyma w dłoni. Filipinka, domowej roboty granat. W
półmroku rozległ się szczęk odciąganej zawleczki.

Niemcy już ją zauważyli. Usłyszał głośny okrzyk nakazujący jej podniesienie rąk.

Fala ognia uderzyła go prosto w twarz, huk pozbawił go słuchu. Podmuch uderzył prosto w
drzwi, odrzucając Chlebowskiego w głąb kotłowni. Ostatnim, co zapamiętał, był żar trawiący jego
oczy i ból rozlewający się po całym ciele.

Ocknął się w całkowitej ciemności, wśród gruzów, kurzu i pyłu. Zamrugał powiekami, ale
niczego nie dostrzegł. Otaczała go nieprzenikniona płynna czerń. Ostrożnie przysunął opuszki do
oczu. Syknął z bólu. Nie wiedział, czy mrok wywołany jest zwałami cegieł i gruzu, które odcięły
go od światła, czy też wynika z urazu, który dotknął jego oczy. Czuł pod powiekami ziarenka
piasku.

Doczołgał się do drzwi, wymacał klamkę, ale ta nie ustąpiła. Uderzył kilka razy w wygiętą od
eksplozji blachę, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Zrezygnowany, dopełzł pod ścianę i usiadł z
podwiniętymi nogami, nasłuchując w ciemnościach. Czekał.

Odkąd stracił Annę, ciemność przestała budzić jego strach. Przeciwnie, to w ciemności mógł
rozmawiać z żoną, patrzeć w jej twarz i słuchać jej słów. Wiedział, że tym razem z mroku wyjdą
mu na spotkanie dwie kobiety.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bartłomiej Rychter Ostatni dzień lipca
Ostatni dzień z moją klasa Menchester
OSTATNI DZIEŃ
Jeschke Wolfgang Ostatni Dzien Stworzenia
Ostatni dzień - Boys, Teksty piosenek
Jeschke Wolfgang Ostatni dzień stworzenia (doc)
Jeschke Ostatni dzień stworzenia
Jeschke Wolfgang Ostatni Dzien Stworzenia
Prace szczególnie szkodliwe dla zdrowia kobiet rozporządzenia, stan na dzień 1 lipca 13r
Rozkaz Ministra Obrony Narodowej na dzień" Lipca52 r
Ustawa o związkach zawodowych - stan na dzień 1 lipca 2013r, Różne pliki
Ostatni dzien
Wolfgang Jeschke - Ostatni dzień stworzenia, inne, Wolfgang Jeschke - Ostatni dzien stworzenia
NN13, W ostatnich dniach lipca, kiedy część zboża jeszcze
Jeschke Wolfgang Ostatni dzień stworzenia
ostatni dzien, ostatnia noc boys
OSTATNI DZIEŃ
Jeschke Wolfgang Ostatni dzień stworzenia

więcej podobnych podstron