Bartłomiej Rychter
Ostatni dzień lipca
Fiat iustitia, pereat mundus.
Sprawiedliwości musi się stać zadość, choćby miał zginąć świat.
NIEDZIELA, 30 LIPCA 1944
Warszawa pachniała lipcowym skwarem, świeżo wypastowaną podłogą, nadchodzącym
wieczorem i kwitnącą lawendą. Anna często powtarzała, że to prawdziwy cud: w szóstym roku
okupacji mieszkańcy stolicy zamienili każdy wolny od bruku skrawek ziemi w poletko ziemniaków
lub warzywny inspekt, a tuż pod oknami ich kamienicy, na rogu Długiej i Bielańskiej, niespełna
dwieście metrów od budynku Banku Polskiego ocalał całkiem spory, choć nieco zapuszczony
trawnik, obsiany lawendą, maciejką i nagietkami.
Antoni Chlebowski zamknął oczy i spojrzał na żonę.
Anna stała w otwartym oknie, jasnowłosa, uśmiechnięta. Wokół niej powiewały kołysane
wiatrem firany. Wyglądała jak anioł z rozpostartymi skrzydłami. Gotowa do lotu.
- Powinieneś bardziej na siebie uważać.
Chlebowski uśmiechnął się, poprawił okulary o grubych szkłach, rozsiadł się wygodniej na
krześle, nogi wyciągnął przed siebie. Nie mógł oderwać oczu od żony, wyglądała tak samo
dziewczęco jak w dniu, kiedy się poznali. Wydawało się, że upływające lata w żaden sposób nie
naruszyły jej urody, że ciężkie okupacyjne zimy, brak opału i niedostatek pożywienia, groza
łapanek, aresztowań, donosów i ulicznych egzekucji przeszły gdzieś obok niezauważone.
-
Powinieneś bardziej na siebie uważać - powtórzyła. - Musisz się lepiej odżywiać. Pani
Waleria tak bardzo się stara, nawet nie wiesz, jakich sztuczek musi używać każdego dnia, aby
zdobyć warzywa na obiad. Powinieneś częściej wychodzić na spacery, zażywać ruchu. Wiem, masz
tu wszystko, czego potrzebujesz - Anna spojrzała na równe rzędy książek ułożonych za szybą
zajmującej całą ścianę biblioteczki - nie możesz jednak spędzać całych dni przy biurku. Cieszę się,
że wciąż wertujesz kodeksy, niedługo to wszystko się skończy i będziesz mógł wrócić do swojej
praktyki, ale co komu z przygarbionego i wychudzonego adwokata, który nie będzie w stanie
wypowiedzieć trzech zdań bez ataku kaszlu?
Umilkła. Podeszła do biurka, poprawiła kryształowy abażur lampki, przez chwilę bawiła się
nożykiem do papieru, końcem ostrza przesuwając równo ułożone akta starych spraw sądowych.
-
Sam zobaczysz, już niedługo to się skończy.
Chlebowski znów uśmiechnął się do żony, przytaknął ruchem głowy. Nie przestawał
przyglądać się jej biodrom opiętym sięgającą kolan spódnicą. Nie chciał jej martwić uwagami, że
kamienica, w której mieściła się jego kancelaria, spłonęła w trzydziestym dziewiątym, że jego
partner, przez którego nie został dopuszczony przez Niemców do wykonywania zawodu adwokata,
Izaak Stock, został wywieziony do obozu w czterdziestym pierwszym, a większość klientów
zginęła w getcie. Nie chciał jej niczym martwić. Chciał tylko na nią patrzeć i słuchać jej głosu.
Ciche pukanie sprawiło, że oderwał wzrok od Anny i spojrzał przez ramię w stronę drzwi.
Postanowił nie reagować, w nadziei, że natręt znajdzie sobie inne mieszkanie, ale pukanie rozległo
się po raz kolejny, tym razem dłuższe i mocniejsze. Chlebowski z westchnieniem podniósł się z
krzesła. Przekręcił klucz i nacisnął klamkę.
W korytarzu, przysłonięta półmrokiem, stała młoda kobieta o gładko zaczesanych do tyłu
włosach, z torebką przewieszoną przez ramię. Otworzył szerzej drzwi i niechętnie wpuścił ją do
środka.
Kobieta przekroczyła próg mieszkania, rozejrzała się po ścianach, z których zwisały strzępy
tapety, spojrzała na samotnie stojące pośrodku pokoju krzesło i stłuczoną szybę biblioteczki.
Skrzywiła się, wciągnąwszy w płuca zapach stęchlizny i ostrożnie chwytając lepką od brudu
framugę, uchyliła okno. Wyjrzała na zewnątrz, wprost na ciasne i ciemne podwórko. Z otwartego
okna na parterze unosił się zapach duszonej cebuli i starej koniny.
- Znów z nią rozmawiałeś.
Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary. Był zmęczony. Czuł, że w jednej chwili przybyło
mu dziesięć lat. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał, aby ktokolwiek na niego patrzył.
- Antoni, ona odeszła. Nie możesz wciąż rozmawiać sam ze sobą. Jej już nie ma.
Spojrzała na przygaszonego mężczyznę o smutnych oczach schowanych za grubymi szkłami
okularów. Wiedziała, że ma nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczony, nieco melancholijny wyraz
twarzy, odwykłe od uśmiechu usta i gładko ogolona, wychudzona twarz sprawiały, że wyglądał,
jakby był o dekadę starszy. Od samego początku, kiedy otrzymała rozkaz nawiązania i utrzymania
kontaktu z Chlebowskim, musiała się nim opiekować: to ona znalazła mu ciche i czyste
mieszkanie, odpowiednie do pracy, którą miał wykonywać. To ona wciągnęła go na listę
pracowników Zakładu Przetwórstwa Warzywnego Loska i Synowie, to ona odbierała jego
wynagrodzenie, opłacała komorne u pani Walerii, kwitowała i realizowała przydział kartek
żywnościowych. Początkowo myślała, że niepraktykujący już adwokat jest zbyt nieporadny, by
samemu odnaleźć się w okupacyjnej rzeczywistości. Po kilku miesiącach odkryła, że Chlebowski
po prostu jest już gdzieś indziej, że jego myśli uciekają daleko, że rzeczywistość zupełnie go nie
interesuje. Nie zwracał uwagi na warunki, w których mieszkał, na chłód czy brak jedzenia, po
prostu siadał w ciemności i spędzał kolejne godziny sam na sam ze swoimi wspomnieniami.
Nie chciała się do tego przyznać, ale miała pewną słabość do tego wysokiego, melancholijnego
mężczyzny, lubiła jego milczące towarzystwo, lubiła patrzeć na jego smukłe, silne dłonie, kiedy
pisał na swojej starej maszynie, lubiła patrzeć na jego mądrą, skupioną twarz i wysokie czoło,
otoczone niedbale zaczesaną falą pszenicznych włosów. Uważała, aby uczucia, jakie żywi do
Chlebowskiego, pozostały tajemnicą dla pani Walerii, choć obawiała się, iż energiczna gospodyni
odkryła już, że jej wizyty w kamienicy na Długiej są zbyt częste, nawet jeśli wynikające z
charakteru jej służby.
Przychodziła co kilka dni. Chlebowski nie mówił zbyt wiele, najchętniej przebywał w swoim
własnym towarzystwie, przez długie godziny potrafił patrzeć w dal, na coś, co tylko on sam potrafił
dostrzec, ale nie stracił nic ze swojej lekkości pióra i precyzji wypowiedzi przedwojennego
adwokata. Jako podoficer rezerwy zaraz po klęsce wrześniowej rozpoczął poszukiwania kontaktu z
tworzącym się ruchem oporu. Udało mu się to po kilku miesiącach, dzięki wstawiennictwu
znajomego z warszawskiej palestry, podobnie jak on sam wykluczonemu z grona praktykujących
adwokatów z powodu przedwojennej współpracy z żydowskimi prawnikami. Poważna wada
wzroku, efekt wybuchu bomby zapalającej zrzuconej na stolicę we wrześniu, wykluczyła
Chlebowskiego z walki zbrojnej, jednak umiejętność swobodnego pisania oraz jasny i przejrzysty
styl uczyniły go przydatnym na innym froncie. Co kilka dni, czasem co kilka tygodni, kobieta
przynosiła mu nowe zadanie: strzępy materiałów do zredagowania w jeden spójny artykuł
poświęcony niemieckim klęskom na froncie wschodnim, sformułowanie odezwy do robotników
kolejowych, czy napisanie felietonu podtrzymującego na duchu ludność okupowanego miasta.
Czasem to on proponował tekst, wręczał go jej, a kiedy znalazł uznanie przełożonych, publikowano
go w „Biuletynie Informacyjnym” bądź w którymś z niemieckojęzycznych tytułów podrzucanych
w miejsca, gdzie bywali żołnierze Wehrmachtu. Odwiedzała go w podchodzącej wilgocią klitce na
tyłach kamienicy przy ulicy Zbożowej, w końcu - mając dość wszechobecnej stęchlizny, którą za
każdym razem długo jeszcze czuła na swoim płaszczu - zdecydowała się znaleźć mu inne lokum.
Przypadek sprawił, że u znajomej gospodyni zwolniło się poddasze, małe pomieszczenie z oknem
wychodzącym na podwórko.
Nie było wielu chętnych na ten pokój. Wszyscy w okolicy pamiętali historię sprzed dwóch lat,
kiedy to na Długiej Niemcy urządzili obławę na Żydów. Pokój na poddaszu zajmował
przedwojenny kupiec tytoniowy, mieszkający pod przybranym nazwiskiem i na fałszywych
papierach, z dwiema córkami i żoną. Żyd, obawiający się obozu i tortur, pozbawił życia obie córki,
wieszając je na sznurze umocowanym pod żyrandolem. Po córkach podciągnął pod sam sufit swoją
żonę, a w końcu sam nałożył na szyję pętlę. Niestety, żyrandol nie wytrzymał jego ciężaru i
mężczyzna runął na podłogę wraz ze sporym kawałkiem tynku, czego śladem była niedokładnie
zaszpachlowana blizna na suficie. Słysząc kroki na schodach, Żyd przywiązał sznur do klamki,
przerzucił go ponad drzwiami i zanim gestapo wdarło się na poddasze, zawisł w wejściu, mając u
stóp zwłoki żony i dwóch córek. Chlebowski nie zastanawiał się długo, po prostu skinął głową i
wzruszył ramionami, jakby sprawa, gdzie będzie mieszkał i pracował, zupełnie go nie dotyczyła.
Odtąd nie musiała wybierać się po teksty na Zbożową, tylko wychodziła na znajomą klatkę
schodową i wspinała się na poddasze.
- Antoni, musisz wziąć się w garść. Tak nie można.
- Tekst jest już skończony - cichym głosem odpowiedział Chlebowski. - Leży na biurku.
Przepisałem go na maszynie, po polsku i niemiecku.
- Antoni, nie możesz wciąż żyć wspomnieniami o niej...
- Irenko, tekst jest gotowy. Jeżeli nie masz nic przeciwko, zakończmy naszą rozmowę.
Irena podeszła do biurka, sięgnęła po dwa arkusze papieru, leżące wśród resztek suchego
chleba i starych egzemplarzy „Kuriera Warszawskiego”. Przebiegła wzrokiem po równych
linijkach maszynopisu. Jak zawsze tekst był zwięzły i zrozumiały, przekazywał ważne treści
językiem przystępnym dla prostego odbiorcy.
-
Świetnie. Już daję ci święty spokój. Zobaczymy się na kolacji u pani Walerii lub za kilka
tygodni, przy jakiejś okazji, jeżeli nadal nie będziesz chciał opuszczać swojej celi. Biorąc pod
uwagę twój stan, myślę, że potrzebujesz samotności i odpoczynku. Niepotrzebnie wspominałam
Czarnemu, że może na ciebie liczyć w sprawach niekoniecznie związanych z pisaniem.
Chlebowski drgnął, co nie uszło uwadze Ireny, ale nie dała po sobie poznać, że dostrzegła jego
reakcję. Schowała maszynopis do torebki i odwróciła się w stronę drzwi.
- Zaczekaj chwilę! Rozmawiałaś w mojej sprawie z Czarnym?
Skinęła głową.
-
Zgodził się?
- Antoni. - Irena uśmiechnęła się smutnym, pozbawionym radości uśmiechem. - To wcale się
nie kończy. To się dopiero zaczyna. Niemcy wstrzymali ewakuację wojsk na zachód. Cywile wciąż
uciekają w stronę Łodzi, ale urzędy podjęły pracę. Znów zaczęły się aresztowania i łapanki.
Podobno wczoraj gestapo wpadło na nasze składy broni. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale faktem
jest, że aresztowania dosięgły też kilku z naszej grupy. Każda para rąk jest nam potrzebna. Jutro
planujemy akcję, brakuje nam ludzi do zabezpieczenia, Czarny poprosił mnie o kontakt z kimś
zaufanym.
- Wiesz, że możecie na mnie liczyć.
- Nie, Antoni, nie wiem. Siedzisz tu i całymi dniami rozmawiasz sam ze sobą lub... Bóg raczy
wiedzieć z kim. Świetnie piszesz, i to jest twoja rola, robisz to, w czym jesteś dobry, ale na ulicy...
Nie wiem, czy w twoim stanie można na ciebie liczyć.
Chlebowski zerwał się z krzesła.
-
Daj mi szansę, Irenko! Zobaczysz, nadaję się do czegoś więcej niż pisanie! Udowodnię, że
może jeszcze być ze mnie pożytek.
Irena uśmiechnęła się, tym razem w jej oczach malowało się rozbawienie.
-
Antoni, z ciebie wciąż jest pożytek. Twoje pisanie jest ważne, to twój wkład w naszą
walkę, wcale nie mniejszy niż tych, co walczą z bronią w ręku. Narażasz swoje życie każdego dnia,
tak samo jak każdy z nas.
Chlebowski złapał ją za rękę.
-
Proszę, pozwól mi udowodnić samemu sobie, że jeszcze się do czegoś nadaję.
Westchnęła cicho i skinęła głową.
-
Dobrze. Masz się umyć i ogolić. Zejdziesz na dół, do pani Walerii, przeprosisz ją, że od
dwóch dni nie wychodzisz. Ja muszę już iść. Od dziś obowiązuje nowa pora godziny policyjnej, a
do dwudziestej muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Jutro spotkamy się tutaj, w bramie, o ósmej.
Rozumiemy się?
Skinął głową na potwierdzenie.
-
Antoni, nie zawiedź mnie - poprosiła Irena cichym głosem. - Nie zawiedź nas wszystkich.
Piskliwy dźwięk gwizdka rozniósł się wśród nagich ścian korytarzy, wibrował wysoko pod
sufitem, skutecznie zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Klaus Enkel dopiął pasek, sprawdził
mocowanie ładownicy, chwycił mauzera i szarpiąc się z paskiem hełmu, pobiegł w stronę schodów.
Korytarz rozbrzmiewał pokrzykiwaniami kaprala Borówki i odgłosem ciężkich wojskowych butów.
W ostatnich tygodniach, wraz z przesuwaniem się frontu na zachód, do linii Wisły, pojawiła się
konieczność rozlokowania w Warszawie kolejnych wycofujących się oddziałów. Wszystkie
pracownie i gabinety dawnego gimnazjum, od początku wojny zaadaptowanego na koszary,
przeznaczone były na potrzeby wojska, teraz naprędce sklecone prycze wstawiono nawet do
magazynów. Półpiętro i parter zagracone były starymi sprzętami, które usunięto z zajmowanych
pomieszczeń: drewniany kościotrup z pracowni biologicznej, który ostatnie kilka lat spędził w
magazynie, patrzył pustymi oczodołami na przeskakujących po dwa stopnie żołnierzy, pędzących
przy dźwięku gwizdka w stronę holu.
Starszy strzelec Klaus Enkel dopiął ostatni guzik kurtki, przewiesił mauzera przez ramię i
wybiegł z budynku. Po chwili cała kompania stała w przepisowym dwuszeregu. Sierżanci podzielili
ich na kilkunastoosobowe sekcje dowodzone przez kaprali. Znów zabrzmiały gwizdki i żołnierze
biegiem ruszyli w stronę dawnego boiska szkolnego, teraz pełniącego funkcję placu manewrowego,
gdzie z zapalonymi silnikami stało kilka półciężarówek. Enkel wskoczył do pierwszej z nich,
odwrócił się, wyciągnął rękę i pomógł wdrapać się pod plandekę Frinkowi. Usiedli obok siebie na
wąskiej drewnianej ławce. Kapral Borówka poczekał, aż wszyscy zajmą miejsca na platformie,
przeszedł do przodu i uderzył dłonią w tył kabiny, dając kierowcy sygnał do odjazdu.
- Sprawdzić broń - nakazał Borówka, z głową pochyloną pod plandeką samochodu, ledwo
utrzymując równowagę na ugiętych nogach. Borówka był doświadczonym żołnierzem, walczył w
lasach Białorusi, na stepach Ukrainy i ulicach Stalingradu. Zawsze troszczył się o swoich żołnierzy,
robił wszystko, aby cali wychodzili spod ognia nieprzyjaciela, traktowali wojnę jak rzemieślnik
swój zawód. - Sytuacja w mieście robi się coraz bardziej napięta. Nie wahajcie się strzelać, wróg
może być w każdej bramie, w każdym oknie, może czaić się za najbliższym rogiem. Strzelajcie
celnie, ale zawsze na rozkaz.
Enkel zerknął ukradkiem na Frinka, ten odwzajemnił spojrzenie przyjaciela. Zrozumieli się bez
słów. To, czego obawiali się najbardziej, stawało się właśnie faktem. Rosjanie. Po raz kolejny.
Cofali się od wielu tygodni, coraz szybciej, coraz mniej składnie, oddawali kolejne linie umocnień,
kolejne miasta i miasteczka, aż dotarli do Warszawy. Wyglądało na to, że tu przyjdzie im stawić
czoła nacierającej z coraz większym impetem Armii Czerwonej. Nocami od strony rzeki słychać
było armatnie wystrzały, nad miastem zupełnie bezkarnie w biały dzień krążyły radzieckie
samoloty rozpoznawcze. Starcie o linię Wisły było nieuniknione.
Stłoczeni w ciężarówce żołnierze w milczeniu czekali na rozwój wydarzeń. W połowie
czterdziestego czwartego, w szóstym roku wojny, roku walk, rozłąki, wschodniego zimna,
głodowych racji żywnościowych, wielokilometrowych przemarszów i frontowych nocy, w
niemieckiej armii nie było już faszystów. Żaden ze zwykłych żołnierzy nie wierzył już w słowa o
historycznym posłannictwie i dziejowej misji zdobywania przestrzeni życiowej należnej narodowi
niemieckiemu. Nie wierzyli w swojego wodza, w swój kraj, w generałów, którzy wysyłali ich pod
ogień rosyjskich dział. Front wschodni wyleczył ich z faszyzmu. Ciężarówka jechała powoli
ulicami, żołnierze patrzyli tępo przed siebie, ze spokojem czekając na to, co będzie. Front wschodni
wyleczył ich również ze strachu. Widzieli wokół siebie tak wiele śmierci, że już żadna śmierć,
własna lub czyjakolwiek, nie robiła na nich wrażenia. Nie było już strachu, był tylko zwierzęcy
instynkt przetrwania.
-
Akcją dowodzi kapitan Rainer z gestapo - mówił dalej Borówka. - Mamy za zadanie
zatrzymać wszystkich mężczyzn w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat, przebywających w
wyznaczonym kwartale. W razie jakiegokolwiek oporu macie prawo do użycia siły...
Enkel z Frinkiem znów wymienili spojrzenia. Mieli szczęście, to jeszcze nie Rosjanie, ale
kolejna akcja pacyfikacyjna prowadzona bardziej dla utrzymania gotowości bojowej Wehrmachtu
niż złamania ducha wyjątkowo niespokojnej w ostatnich dniach polskiej stolicy. Zatrzymywanie
cywili na ulicach Warszawy, nawet pod dowództwem oficera gestapo, było lepsze niż stawianie
czoła nacierającym radzieckim czołgom.
Enkel usłyszał ciche splunięcie, gęsta maź uderzyła w czubek jego buta. Podniósł wzrok. Na
wprost niego siedział Bommel, arogancko uśmiechnięty, rozparty, z szyderstwem w oczach. Enkel
zacisnął dłoń na lufie mauzera, wytrzymał bezczelną minę Bommela.
-
Spokojnie - usłyszał syknięcie Frinka.
Bommel nie przestawał się uśmiechać, wysoki, barczysty, o szerokiej, okrągłej twarzy,
wydawał się w wyśmienitym humorze. Trącił łokciem siedzącego obok Kohlera, nachylił się w
jego stronę, powiedział coś cicho. Obaj wybuchnęli śmiechem, przerwanym dopiero karcącym
spojrzeniem Borówki.
Enkel odwrócił wzrok. Spoglądając spod plandeki na ulice, usiłował rozpoznać, gdzie się
znajdują. Był w Warszawie zbyt krótko, by mieć rozeznanie w topografii miasta. Po raz kolejny
sprawdził broń, odbezpieczył zamek, przeładował mauzera.
Ciężarówka zatrzymała się gwałtownie, ktoś odchylił plandekę i zwolnił mocowanie burty.
Enkel zmrużył oczy, oślepiony lipcowym słońcem. Znów rozległy się gwizdki kaprali. Żołnierze
wyskoczyli z ciężarówki.
Dwa samochody zablokowały wylot ulicy, tamując cały ruch. Wystraszony rikszarz odskoczył
od swojego roweru, ukląkł z wysoko uniesionymi ramionami. Żołnierze rozbiegli się na dwie
strony i uformowali regularny szereg. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś uciekał, ale nikt jeszcze nie
zdecydował się na strzał. Idącą chodnikiem parę obskoczyło czterech żołnierzy, jeden z nich zerwał
z dziewczyny żakiet, przeszukał kilkoma gwałtownymi brutalnymi ruchami, odepchnął w tył,
nakazując odejście, a mężczyznę uderzył lufą karabinu w pierś. Kobieta odeszła dwa kroki,
odwróciła się w oczekiwaniu na swojego towarzysza, ale zobaczyła, że mężczyzna jest prowadzony
pod bronią w kierunku ciężarówki. Rzuciła się w stronę żołnierzy, złapała jednego z nich za ramię,
tłumacząc coś gorączkowo. Przeplatała polskie słowa niemieckimi. Żołnierz niecierpliwie strącił jej
dłoń ze swojego ramienia, ale ona nie przestawała prosić. W końcu uderzył ją kolbą karabinu.
Upadła, zaraz spróbowała wstać, chwyciła buty Niemca. Mężczyzna, dotąd spokojny, rzucił się w
jej kierunku, ale kolejny z żołnierzy wbił lufę mauzera w jego brzuch. Ten zgiął się wpół, trzymając
karabin Niemca. Padł strzał. Kobieta zaniosła się krzykiem.
Zza drugiej ciężarówki wyszedł wysoki blondyn w szarym mundurze gestapo. Nie zwalniając
kroku, otworzył przymocowaną do paska kaburę, wyjął pistolet i płynnym ruchem przyłożył go do
głowy płaczącej kobiety. Enkel przymknął oczy. Kolejny wystrzał.
Kapitan Rainer schował dymiący pistolet do kabury, gestem wydał rozkaz do przesunięcia się
szeregu w głąb ulicy. Gdzieś w oddali padły kolejne strzały. Na ulicach wybuchła panika.
Żołnierze, którzy kierowali zatrzymanych mężczyzn w stronę ciężarówek, naciskali spust pod byle
pretekstem, ci z aresztowanych, którzy zachowali resztkę zimnej krwi, kładli się na ziemi, prosząc
o litość. Kobiety krzyczały, rozpaczliwie biegały od jednej strony ulicy do drugiej.
Enkel przełknął ślinę, zacisnął spocone dłonie na karabinie, ruszył do przodu, ramię przy
ramieniu ze swoją sekcją. Pozwolił zapłakanej dziewczynie przebiec obok siebie, wziął na cel
starszego mężczyznę w naciągniętej na czoło czapce, ale zaraz doskoczył do niego inny żołnierz i
dwoma ciosami kolbą powalił go na ziemię.
Enkel szedł dalej, wodząc lufą karabinu za miotającymi się ludźmi. Wymierzył w jasnowłosego
mężczyznę w rozpiętej koszuli.
- Stój - krzyknął. - Stój, ręce do góry!
Mężczyzna, najwyżej dwudziestokilkuletni, zastygł, pochylony, z odrobinę uniesionymi
ramionami. Enkel patrzył prosto w jego rozszerzone strachem, a może podnieceniem, oczy.
Zobaczył coś, jakby błysk nagle podjętej decyzji. Wiedział, że tamten się nie podda, zanim jeszcze
chłopak zerwał się do biegu.
Enkel uniósł karabin do oka, wycelował, usłyszał strzał. Palec zadrżał na spuście. Jasna
czupryna zniknęła gdzieś w tłumie.
-
Biegnij - usłyszał tuż przy uchu ryk kaprala Borówki. - Za nim, Enkel, za nim!
Opuścił mauzera i skoczył, wyminął dwóch żołnierzy przeszukujących grupę aresztantów i
wpadł na chodnik. Wyraźnie widział białą, targaną pędem powietrza koszulę jasnowłosego
chłopaka, ktoś strzelał, kule uderzyły o fasadę kamienicy tuż ponad ramieniem. Nagle uciekinier
zniknął w jednej z bram.
Enkel puścił się biegiem w ślad za białą koszulą, przepchnął się przez grupę stłoczonych na
chodniku kobiet, wpadł do bramy. Wprost z zalanej słońcem ulicy trafił w półmrok podwórka.
Gdzieś za plecami został gwar łapanki. Enkel ostrożnie rozejrzał się, przeszedł przez wąskie
podwórko, zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami. Chwycił za klamkę.
Gdzieś z lewej strony usłyszał szybkie kroki. Odwrócił się gwałtownie i podniósł broń.
Pochylony, przebiegł przez podwórko, z plecami tuż przy murze, mierząc prosto w ciemny, wąski
przesmyk między kamienicami.
-
Stój, bo strzelam!
W półmroku zauważył biel koszuli. Podbiegł, zaczaił się za węgłem budynku.
-
Zatrzymaj się - krzyknął po polsku. - Stój!
Mężczyzna stał w otwartych drzwiach, zdyszany, spocony, z jedną nogą już za progiem.
Brakowało mu niespełna pół metra, by ukryć się w mroku starej kamienicy.
Enkel przycisnął kolbę mauzera do ramienia, ustawił muszkę i szczerbinkę, celując w pierś
jasnowłosego mężczyzny.
Z tej odległości nie mógł nie trafić.
- Wyjdź. Powoli, tak abym widział twoje dłonie - znów odezwał się po polsku.
Widział wyraźnie, jak mężczyzna ciężko oddycha, ze zmęczenia i strachu, dostrzegł jego
szeroko otwarte oczy i kosmyki zlepionych włosów. Patrzyli na siebie długą chwilę. Jasnowłosy
wyprostował się i powoli, nie odrywając wzroku od oczu mierzącego doń Niemca, zniknął w głębi
korytarza.
Enkel wciąż stał z uniesioną bronią, celując w brudne, odrapane drzwi.
-
Pozwoliłeś mu uciec, zboczeńcu!
Enkel drgnął, spojrzał za siebie.
Bommel, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym wymierzonym w Enkela,
szedł wolnym krokiem przez podwórko. Na jego ustach znów pojawił się szyderczy uśmiech.
Gdzieś od ulicy rozległ się kolejny wystrzał.
-
Zawsze wiedziałem, że do niczego się nie nadajesz - mówił dalej Bommel, zbliżając się
niespiesznie. - Powinieneś już dawno trafić do obozu, jak cała reszta podobnej tobie hołoty. Żaden
pedał nie zasługuje na mundur żołnierza Wehrmachtu.
Enkel spróbował się odwrócić, opuścił karabin, ale Bommel syknął ostrzegawczo.
-
Nawet nie drgnij. - Zwilżył językiem wciąż wykrzywione w złym uśmiechu usta. - Wiesz,
że mogę cię tu zastrzelić, a nikt nawet nie zapyta o twoją śmierć? Kto zainteresuje się śmiercią
pedała, który hańbi niemiecki mundur? Zostaniesz kolejną ofiarą nieznanych sprawców,
grasujących w tym przeklętym mieście. Kto wie, może nawet dostaniesz order?
Enkel próbował uspokoić rozbiegane myśli. Stał nieruchomo, wciąż wycelowany w drewniane
drzwi mauzer coraz bardziej mu ciążył. Nie zdołałby się odwrócić, skierować długi, nieporęczny
karabin w Bommela, który z odległości dziesięciu kroków ściąłby go jedną serią w mgnieniu oka.
- No jak, pedale - syczał Bommel - jak się teraz czujesz? Daj mi tylko pretekst...
- Odsuń się od niego!
Enkel drgnął. Bommel spojrzał za siebie.
- Proszę, co za niespodzianka... Frink, postanowiłeś uratować swoją narzeczoną?
- Spieprzaj stąd, Bommel! Spieprzaj stąd, zanim cię zastrzelę!
Enkel odwrócił się. Po drugiej stronie podwórka, z mauzerem wymierzonym w Bommela, stał
Frink. Bommel opuścił automat, poprawił pasek, przesuwając broń na biodro. Patrzył raz na
Enkela, raz na stojącego z wycelowanym karabinem Frinka. Cofnął się. Tyłem ruszył w kierunku
bramy.
-
Jeszcze was dostanę - warknął, patrząc z nienawiścią na Frinka. - Dostanę was obu!
Frink trzymał na muszce wycofującego się Bommela, aż tamten zniknął w bramie. Dopiero
wtedy opuścił broń.
-
Chodź - skinął głową na Enkeła. - Musimy się spieszyć.
Klaus zdjął hełm, przetarł spocone czoło wierzchem dłoni. Patrzył, jak Frink spokojnie
przewiesza pasek karabinu przez ramię, poprawia ładownicę i idzie w kierunku ulicy. Zawsze
imponował mu jego spokój. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nawet kiedy się poznali, na przedpolu
linii obronnej ich dywizji, gdzie na zwiad wysłał ich pułkownik Gossler. Szli w sześciu, tyralierą,
przez zorane pociskami pole, kiedy na nocnym niebie pojawił się niespodziewany ognik. Biały
punkt szybko nabierający wysokości, który w pewnym momencie zastygł wśród gwiazd, rozbłysnął
i jaskrawą wstęgą leniwie opadał ku ziemi, rozświetlając przedpole niemieckiej obrony. Radziecka
rakietnica. Zwiadowcy spojrzeli po sobie, zobaczyli swoje wykrzywione przerażeniem twarze, ale
zanim jeszcze upadli w błoto, usłyszeli przeraźliwy gwizd. Organy Stalina. Ogniste włócznie całą
chmarą wyfrunęły zza pozycji Rosjan, przemknęły po nocnym niebie w stronę niemieckich
stanowisk ogniowych. Zrobiło się jasno jak w dzień. Podmuch ognia zwalił ich z nóg. Oślepiony
Enkel leżał i krzyczał z przerażenia, ale nie słyszał swojego głosu, powietrze wibrowało
straszliwym gwizdem wystrzeliwanych pocisków. Radzieckie katiusze raz za razem wypluwały
kolejne fale rakiet. Enkel podniósł się z ziemi, chciał biec gdzieś przed siebie, byle dalej od morza
ognia i przeraźliwego gwizdu, ale ktoś powalił go z powrotem w błoto, chwycił za pas i wciągnął w
wypełnioną wodą rozpadlinę. Ktoś objął go mocno, przytrzymał, otulił ramionami. Wokół płonął
cały świat, a oni dwaj leżeli w błotnistej mazi, szukając ocalenia. Świt zastał ich wtulonych w
siebie, pośrodku pustyni popiołów.
- Pospiesz się. - Frink klepnął Enkela w ramię. - Niedługo to wszystko się skończy - mruknął,
kiedy przechodzili przez pogrążoną w półmroku bramę kamienicy.
- Masz na myśli Rosjan? Nie możemy cofać się bez końca...
- Mam na myśli cale to piekło. Wiem, jak nas stąd wyciągnąć.
Enkel spojrzał na przyjaciela.
- O czym ty mówisz?
- Daj mi dwa dni. - Frink uśmiechnął się. - Dwa dni i obaj się stąd zabieramy.
Na ulicy żołnierze spędzili grupkę młodych mężczyzn pod ścianę kamienicy. Kapitan Rainer
powoli przechadzał się wzdłuż szeregu jeńców, wpatrując się w wykrzywione strachem twarze. W
końcu zatrzymał się i wydał rozkaz do przegonienia Polaków na drugą stronę ulicy, gdzie na
włączonym silniku stała ciężarówka przystosowana do przewozu więźniów.
-
Nie wiem, po co ten cyrk z pakowaniem ich do samochodów. - Frink przewiesił karabin
przez ramię, odpiął kieszeń na piersi i wyciągnął wymiętego papierosa. - Jeszcze dziś ich
rozstrzelają. Równie dobrze mogą to zrobić tutaj.
-
Może przerzucą ich w głąb Rzeszy. - Enkel patrzył, jak aresztowani, wśród krzyków i
ponagleń, pędzeni są do ciężarówki. - Ktoś przecież musi produkować karabiny i samoloty dla
dzielnych żołnierzy Adolfa.
Frink prychnął rozbawiony. Wsadził papierosa w usta i głęboko się zaciągnął.
- Chyba żartujesz. - Wypuścił chmurę dymu w stronę stojącego po drugiej stronie ulicy
Bommela, uśmiechając się krzywo. - Kto ma organizować transporty przymusowych robotników,
skoro cywilni urzędnicy w Warszawie oddadzą wszystko za rower lub miejsce na furmance jadącej
w stronę Łodzi? Dokąd mamy ich wysłać, skoro tam, gdzie teraz stoją fabryki, niedługo wjadą
ruskie czołgi? To, co robimy, to tylko demonstracja siły. Rainer i jemu podobni chcą pokazać, że
nie oddadzą miasta bez walki, że z jego ulic i murów zrobią bunkier, w którym będą bronić się
przed Iwanem. Te domy i ci ludzie będą naszą tarczą przed radzieckimi pociskami.
- Kompania! - rozległ się wrzask sierżanta Stedkego. - Formować szereg.
Chudy, o pociągłej twarzy i wyłupiastych rybich oczach, Stedke był kompletnym
przeciwieństwem Borówki: porywczy i brutalny, brak doświadczenia bojowego nadrabiał
krzykliwością i perfekcyjną znajomością regulaminów i instrukcji. Oddany sprawie narodowego
socjalizmu, nie tracił wiary w końcowe zwycięstwo Rzeszy nawet w obliczu kolejnych porażek
niemieckiej armii i załamania się linii obrony na Bugu.
Stedke przemaszerował sprężystym krokiem przed szeregiem żołnierzy. Zaczekał, aż kapitan
Rainer ruchem głowy da mu znak, po czym zarządził powrót do samochodów.
W koszarach czekały na nich papierosy i podwójne racje żywnościowe, a sierżanci
zorganizowali sobie nie wiadomo skąd wódkę. Widać było, że w obliczu stojącego na linii Wisły
radzieckiego frontu dowództwo starało się podnieść ducha bojowego. Kuchnia wydała solidne
porcje gulaszu z kluskami, chleb, podejrzanie pachnące konfitury i skondensowane mleko w
puszkach.
Po kolacji, kiedy Enkel siedział już na łóżku, odwijając ze stóp onuce, w drzwiach sali pojawił
się kapral Borówka. Kilkanaście par oczu spojrzało na niego.
- Frink. Dodatkowa służba porządkowa w magazynach. Poza kolejnością.
Wszyscy odetchnęli z ulgą. W ciągu ostatniego tygodnia niemal co wieczór przerzucano ich na
ufortyfikowane pozycje nad rzeką, gdzie wzmacniali skład osobowy 73. Dywizji Piechoty generała
von Sauckena, do świtu słuchając huku radzieckiej artylerii. Tym razem wyglądało na to, że
nadchodzącą noc spędzą w łóżkach.
Frink wstał, wciągnął na siebie kurtkę, zapiął pas. Nie wyglądał na zaskoczonego. Wymijając
w drzwiach kaprala, odwrócił się i spojrzał na przyjaciela. Uśmiechnął się.
PONIEDZIAŁEK, 31 LIPCA 1944
Minęła dwunasta i większość stolików w kawiarni „Ewa” była jeszcze pusta. Kelnerka,
szczupła kobieta o wysoko upiętych blond włosach, dokładnie wycierała świeżo umyte filiżanki,
para stałych klientów, emerytów, od lat rozgrywających niekończące się partie domina w kącie
niewielkiej salki, rozkładała właśnie swoje kostki, a siedzący przy oknie mężczyzna z wąsikiem
czule gładził dłoń swojej towarzyszki. Na pierwszy rzut oka wyglądali na zakochanych, którzy nie
bacząc na okupacyjną rzeczywistość, znaleźli chwilę wspólnego szczęścia przy kawiarnianym
stoliku. Mężczyzna wydawał się typowym przedwojennym inteligentem, bez konkretnego zawodu i
smykałki do handlu, w przyciasnej marynarce i niepasujących do niej spodniach, na nogach miał
drewniaki oklejone filcem. Dziewczyna, w nieforemnej sukience, najprawdopodobniej uszytej z
przerobionych spodni ojca lub brata, trzymała pod stolikiem płócienny plecak, jak każda
warszawianka zawsze gotowa do zakupów, w razie gdyby na pobliskim targu pojawiły się tanie
ziemniaki wykradzione z niemieckiego transportu bądź kapusta po niższej niż zwykle cenie. Oboje
byli pogrążeni w rozmowie, jednak mężczyzna, wciąż pieszcząc dłoń towarzyszki, nie odrywał
wzroku od bramy po drugiej strony ulicy, a dziewczyna zagryzała dolną wargę, zerkając na
zawieszony na ścianie zegar.
- Nie jestem pewien, czy zaangażowanie Chlebowskiego to dobry pomysł. - Mężczyzna
oderwał wzrok od witryny i spojrzał na kelnerkę, gestem prosząc o kolejną herbatę. - Nie mam
uwag do kandydatury tego harcerza, Zakrzewskiego, ale Chlebowski nie nadaje się do tej roboty.
- Czarny, zgodziłeś się na niego.
- Dlatego że po ostatniej wsypie nie byłem w stanie zorganizować nikogo lepszego.
Irena cofnęła dłoń.
-
Antoni wielokrotnie udowadniał, że można mu ufać.
Czarny skinął głową.
- Tak. Pisząc osłabiające morale odezwy do niemieckich żołnierzy jadących na front wschodni.
Lub felietony do „Biuletynu”. Nigdy jednak nie brał udziału w prawdziwej akcji. Powtarzam,
gdyby nie ostatnie aresztowania i konieczność realizacji dzisiejszego planu, nigdy nie zgodziłbym
się na jego kandydaturę. Chlebowski ma być obserwatorem? Przecież on ledwo widzi swoje buty!
- Nie mów tak! W naszej sytuacji każdy się przyda!Chlebowski stracił żonę w trzydziestym
dziewiątym, biegł w stronę mieszkania, chciał zabrać ją do schronu, kiedy na budynek spadła
bomba zapalająca. Podmuch pozbawił go wzroku na dwa tygodnie...
- Nie jesteśmy tu po to, by mu pomagać - Czarny warknął cicho i uderzył kostkami palców o
stolik. - Nie jesteśmy tu, aby pomagać komukolwiek! Jesteśmy tu, aby walczyć! Na ulicach toczy
się wojna, jeden błąd decydować może o życiu lub śmierci. Niemcy niemal namierzyli naszą
radiostację, a my nie mamy czasu na przeniesienie stanowiska nadawczego do nowego lokalu, nie
rozwiązaliśmy tam problemu zasilania, nie przeprowadziliśmy testów łączności. Dziś między
czternastą a czternastą trzydzieści jest przewidziany czas nadawania i musimy przesłać meldunek,
nie bacząc na koszty. Niemieckie wozy nasłuchowe krążą po okolicy, od kilku tygodni zacieśniają
wokół nas pętlę. Nie wiem, czy telegrafistka zdąży przesłać meldunek w trzydzieści minut, czy nie
będziemy musieli bronić stanowiska w bezpośredniej walce, w czasie depeszowania. To sprawa
ważniejsza od życia nas wszystkich.
- Antoni nas nie zawiedzie - odpowiedziała Irena. - Jest oficerem rezerwy. Potrafi obchodzić się
z bronią.
- Chlebowski nie dostanie żadnej broni. Nie zaryzykuję dawania pistoletu komuś, kto nigdy nie
brał udziału w akcji. Jest obserwatorem, zabezpieczy jedną z bram i na tym koniec. Dziś go
potrzebujemy, ale to jego pierwszy i ostatni raz. - Czarny przerwał i spojrzał z uwagą w twarz
łączniczki. - Będzie mógł dalej służyć naszej sprawie, ale w sposób, który jest dla nas najlepszy.
Dalej będzie współpracował z naszymi wydawnictwami, będzie dla nas pisał. To użyteczny
współpracownik, ale w tego rodzaju akcjach potrzebujemy innych ludzi. Dodatkowo oficerem
łącznikowym został Klimowicz.
-
Klimowicz? - Irena uniosła brwi. - Co z tego?
Czarny zawahał się.
-
Teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia. Za godzinę rozpoczynamy nadawanie.
Chlebowski chodził wzdłuż piętrowej kamienicy przy Ceglanej, zaczynał od sklepu
papierniczego, mijał szeroką bramę, wiodącą na podwórko, dochodził do zakładu krawieckiego i
tam zawracał, jeszcze raz pokonując wytyczoną trasę. Z kapeluszem zsuniętym na tył głowy,
poluzowanym krawatem i z egzemplarzem „Kuriera” pod pachą wyglądał na urzędnika, który
właśnie skończył pracę i pod oknami kamienicy czeka na przyjaciela, z którym zamierza wypić
piwo lub dwa, zanim obaj nie wrócą do swoich domów i żon. Szedł powoli, pozornie bez celu, co
jakiś czas wachlował się „Kurierem”, uważnie obserwując to, co działo się w głębi ulicy. Znów
przemaszerował przed bramą, zatrzymał się i spojrzał wyżej, na okna budynku po drugiej stronie
Ceglanej. Zmrużył oczy, wpatrując się z wysiłkiem w człowieka czytającego gazetę na jednym z
balkonów. Mężczyzna siedział wygodnie oparty o ścianę, trzymając przed sobą rozpostartą płachtę
na znak, że wszystko jest w porządku.
Minął młodą kobietę sprzedającą prosto z ręki stare koszule i używaną bieliznę. Przeszedł obok
zakładu szewskiego, szewc siedział na krześle wystawionym na chodnik, pilnując ustawionych pod
ścianą kamienicy męskich drewniaków obszytych filcem i ich kobiecych odpowiedników,
obłożonych pilśnią z podartych kapeluszy, ze zdobieniami z gwoździ i wstążeczek, oraz
drewnianych sandaletek dla mniej zamożnych klientek i kapców z wełny i skóry. Zdziwił się, gdy
minęła go riksza wioząca mężczyznę schowanego za gazetą. W czerwcu dowództwo SS na okręg
warszawski zakazało używania riksz do wożenia ludzi, konfiskując wytwarzane domowym
sposobem pojazdy. Niemcy pozwalali działać tylko tym, którzy przewozili pakunki.
Od strony Ciepłej wyszło dwóch gazeciarzy, chłopcy z łobuzersko naciągniętymi na oczy
kaszkietami rozdawali gazety, nie pobierając za nie opłaty. Powoli szli Ceglaną, a tłumek
zainteresowanych bezpłatną prasą warszawian gęstniał wokół nich z każdą chwilą. Chlebowski
zmrużył oczy. Nie wierzył w to, co widział. Wydawało mu się, że na dziecięcych ramionach
dostrzega biało-czerwone opaski. To nie mogła być prawda. Spojrzał na balkon, upewniając się, że
obserwator nie daje żadnych niepokojących znaków, szybkim krokiem podszedł do gazeciarzy.
Rzeczywiście, obaj nosili opaski w kolorach polskiej flagi.
-
Biuletyn dla szanownego pana. - Chłopiec podał mu płachtę gazety. Chlebowski przeleciał
wzrokiem po szpaltach strony tytułowej i zdębiał. „Wojska radzieckie marszałka Rokossowskiego,
które obchodzą stolicę Polski od południa, sforsowały Wisłę w okolicy Dęblina na długości ok. 80
kilometrów i przerzucają swe jednostki na zachodni brzeg Wisły, gdzie organizują silny
przyczółek...”. Spojrzał na nagłówek. Miał w dłoniach „Biuletyn Informacyjny” nr 35, nielegalne i
zwalczane przez Niemców pismo, z którym sam współpracował, roznoszone w biały dzień na
ulicach północnego Śródmieścia przez gazeciarzy w biało-czerwonych opaskach.
-
Skąd to macie?
Gazeciarz uśmiechnął się zawadiacko.
-
Niech się szanowny pan nie troszczy. Pan z Krakowa, czy co? Proszę czytać i cieszyć oczy.
Szkopy lada dzień zwijają się z Warszawy.
Chlebowski zerwał z ramienia chłopca opaskę, drugi z gazeciarzy odskoczył poza zasięg jego
ramion.
- Zjeżdżać mi stąd, ale już! Pomyślcie, co zrobią wasze matki na wieść o tym, że zwinęli was
Niemcy!
- Ja nie mam matki, proszę pana. - Gazeciarz hardo spojrzał w oczy Chlebowskiego. -
Rozstrzelali ją w Palmirach.
- Zjeżdżać mi stąd, gówniarze! - Chlebowski uniósł dłoń, jakby chciał chłopakowi przyłożyć.
Tamten zerwał się do biegu, szybko wmieszał się między przechodniów, ale zanim zniknął, zdążył
jeszcze rzucić przez ramię:
- Parszywy okularnik! Folksdojcz!
Chlebowski poprawił marynarkę, uspokoił oddech. Skupił uwagę na tym, co działo się wokół
niego. Uśmiechnął się do mijającej go dziewczyny, uprzejmie dotknął palcem ronda kapelusza,
wolnym krokiem dotarł do kolejnej latarni, przystanął, podwinął rękaw koszuli, udając, że
sprawdza czas. Odwrócił się na pięcie, spacerowym krokiem ruszył dalej. Spojrzał w górę.
Mężczyzna na balkonie złożył gazetę i wstał. Coś było nie tak. Chlebowski zacisnął pięści i znów
zmrużył oczy, zmuszając wzrok do większego wysiłku, ale wylot ulicy wciąż spowijała mgła.
Ludzkie sylwetki były niewyraźne, widział ledwie ich zarysy, twarze pozostawały rozmazane.
Człowiek, który wzbudził jego podejrzenie, z bliska okazał się kolejarzem wracającym z pracy z
ciężką torbą przewieszoną przez ramię. Raz jeszcze spojrzał w górę. Obserwator na balkonie wciąż
stał oparty o barierkę. Gdzieś czaiło się zagrożenie.
Zza rogu wyszedł oficer Wehrmachtu, szedł powoli, uważnie rozglądając się dokoła.
Chlebowski zamarł, zatrzymał się na moment, przełknął ślinę i ruszył przed siebie, kontynuując
swój spacer. Kiedy Niemiec zbliżył się na tyle, że mógł już dojrzeć rysy jego twarzy, przystanął,
ukłonił się i ustąpił mu miejsca na chodniku. Oficer odwzajemnił spojrzenie, ale nie odpowiedział
na powitanie. Bez słowa minął Chlebowskiego i poszedł dalej, po czym skręcił w Żelazną. Antoni
odetchnął i dyskretnie starł ze skroni kropelkę potu. Spojrzał na balkon. Mężczyzna znów czytał
gazetę.
Zdawał sobie sprawę, że wyznaczono mu miejsce pośrodku kilku rozstawionych po obu
stronach ulicy obserwatorów. Zanim ktokolwiek mógł zbliżyć się do niego, obojętnie, czy od
Żelaznej, czy od Cieplej, musiał minąć jednego z ludzi Czarnego. Wiedział, że w pierwszej chwili
Czarny chciał odesłać go do domu, że dowódca komórki, z którą współpracowała Irena, uznał, że
wada wzroku uniemożliwia mu walkę z bronią w ręku. Postawili go w miejscu, które nie miało
żadnego znaczenia, nikt nawet nie zwracał na niego uwagi. Chciał walczyć, chciał się do czegoś
przydać, chciał czegoś więcej niż pisanie patriotycznych felietonów. Sądził, że kiedy będzie na
ulicy, kiedy znajdzie się w samym środku prawdziwej akcji, poczuje dumę. Jedynym, co czuł, było
upokorzenie.
Oparł się o latarnię, poprawił kapelusz, rozłożył gazetę. Przeleciał wzrokiem po nagłówkach
artykułów, dyskretnie sprawdził godzinę. Do końca pracy radiostacji pozostało jeszcze dwadzieścia
minut. Złożył gazetę i znów wolnym krokiem ruszył swoją trasą. Doszedł do zakładu krawieckiego,
spojrzał na stojące w witrynie drewniane manekiny obleczone różnokolorowymi sukienkami,
najwyraźniej uszytymi z kilku innych, zbyt zniszczonych, by je wystawić do sprzedaży
pojedynczo. Zakład przypomniał mu ten, do którego przed wojną chodził ze swoją żoną. Zwykle
witał się z krawcem, a następnie siadał z gazetą pod ścianą, podczas gdy Anna znikała w
przebieralni i całe kwadranse spędzała na mierzeniu sukien i wybieraniu materiałów z katalogów
podsuwanych przez asystentkę. Pamiętał doskonale, jak wielką radość sprawiały Annie te wizyty.
Szczególnie cieszyła się z ostatniej przymiarki sukni wieczorowej, w której miała wystąpić na Balu
Adwokata. To było w trzydziestym ósmym. Po raz pierwszy szła na bal jako żona młodego
prawnika, dumna ze swojego męża, który dopiero co został wspólnikiem w kancelarii, ale z
miesiąca na miesiąc zdobywał coraz większe uznanie i coraz lepszych klientów. Promieniała ze
szczęścia, wdzięcząc się przed lustrem w zielonej sukni ze sznurem pereł na szyi...
Chlebowski zmrużył oczy, skupiając wzrok na obrazie odbitym w witrynie. Odwrócił się.
Mężczyzna, który zwrócił jego uwagę, właśnie przechodził na drugą stronę ulicy. Widział go słabo:
ledwie rozmazaną sylwetkę na tle równie niewyraźnych przechodniów.
Sam nie wiedział, dlaczego skoncentrował się właśnie na nim. Mężczyzna szedł powoli, nie
kluczył, nie przystawał, nie rozglądał się na boki. Antoni zadarł głowę. Obserwator na balkonie
spokojnie czytał gazetę. Nikt z członków obstawy nie sygnalizował niczego podejrzanego.
Mężczyzna przeszedł przez ulicę i powoli zbliżał się chodnikiem do Chlebowskiego. Ten
widział już zarys jego sylwetki, nakrycie głowy i postawiony kołnierz marynarki. Po kolejnych
kilku krokach tamtego zauważył, że to, co w pierwszej chwili wziął za kołnierz, było bandażem
owijającym szczękę mężczyzny. A więc to o to chodzi. Z daleka owinięta opatrunkiem głowa
przechodnia wydala mu się podejrzana. Uśmiechnął się w duchu i minął mężczyznę, który być
może niedawno doznał urazu głowy bądź z zapaleniem zęba szedł na wizytę do dentysty. Antoni
przystanął, odetchnął głęboko i odwrócił się.
Opatrunek był brudny.
To nic wielkiego, myślał, idąc kilka kroków z tyłu. Może po prostu ktoś dotknął brudną dłonią
opatrunku, zostawiając na bandażu ciemny ślad. Ślad, który przypominał smar. Do końca
nadawania pozostało niespełna pięć minut.
Mężczyzna dalej szedł przed siebie, nie za szybko, ale też niezbyt wolno, nie rozglądając się.
Chlebowski postanowił, że odprowadzi nieznajomego do najbliższego skrzyżowania, a potem
zawróci w stronę bramy. W pewnym momencie mężczyzna pochylił głowę i uniósł ramię, sięgając
dłonią w stronę opatrunku.
Antoni modlił się w duchu, aby tamten po prostu poprawił bandaż i dalej szedł w swoją stronę,
ale palce mężczyzny zatrzymały się na wysokości ucha.
Chlebowski rzucił się do przodu, niby przez nieuwagę trącił mężczyznę ramieniem i zaszedł
mu drogę.
-
Dzień dobry, panie Wiśniewski - przywitał się głośno, łapiąc palcami dłoń nieznajomego.
Uchylił kapelusza przesadnie uprzejmym gestem, uśmiechnął się szeroko, jakby właśnie spotkał
kogoś, kogo widok sprawił mu wielką przyjemność. - Co też się panu stało? Jakiś wypadek? Mam
nadzieję, że to nic poważnego?
Tamten spróbował go wyminąć, burknął coś pod nosem, spróbował wyrwać dłoń z uścisku, ale
Antoni nie dawał za wygraną.
- Ile to myśmy się nie widzieli. - Zaśmiał się głośno. - Kawał czasu żeś pan nie dał znaku
życia! Wszyscyśmy się o pana martwili!
- Przepraszam - odparł zimno nieznajomy. - To jakaś pomyłka!
Chlebowski chciał powiedzieć coś jeszcze, ale poczuł, że zaschło mu w ustach. Nie mógł nie
rozpoznać twardego, obcego akcentu, nie mógł nie zauważyć pod bandażem obłego kształtu
słuchawek.
Zza rogu Żelaznej wyjechała furgonetka, na dachu, ponad kabiną kierowcy, miarowo poruszała
się antena nasłuchująca sygnałów radiowych. Zza furgonetki wyłoniły się dwa motocykle z
koszami, na których umocowano pistolety maszynowe. Jeden z motocyklistów przyspieszył,
wyrwał do przodu, wyminął wlokącego się ulicą rikszarza i zatrzymał się, wjechawszy na chodnik
tuż obok Chlebowskiego.
Antoni puścił dłoń wywiadowcy, cofnął się, unosząc dłonie w geście przeprosin.
-
To pomyłka - stęknął żałośnie, pozwalając, by masywne okulary zsunęły mu się na czubek
nosa. Patrzył tępym, niewidzącym wzrokiem krótkowidza raz na owiniętego bandażem agenta, raz
na siedzącego w koszu żołnierza, który właśnie wymierzył w jego stronę pistolet maszynowy. -
Przepraszam. Ja niczego nie zrobiłem - dalej mówił proszącym, płaczliwym tonem. - Tego pana
widzę pierwszy raz w życiu. To jakaś pomyłka!
Niemcy wymienili wściekłe spojrzenia.
- Przez tego idiotę straciłem sygnał - warknął wywiadowca, poprawiając pod bandażem
słuchawki. - Mam nadzieję, że nasłuch z samochodu wystarczy, by określić ich pozycję.
- Co z nim? - Żołnierz siedzący w koszu wskazał lufą w stronę Chlebowskiego.
Wywiadowca z odrazą spojrzał na niedowidzącego przechodnia, który przeszkodził mu w
akcji.
-
Zjeżdżaj stąd, baranie, ale to już! - warknął rozgniewany po polsku, ale z niemieckim
akcentem. - Następnym razem zastrzelę cię bez słowa!
Chlebowski, nie przestając na przemian przepraszać i prosić o wybaczenie, cofał się krok za
krokiem, aż dotknął plecami ściany. Dopiero wtedy obrócił się na pięcie i niemal biegiem ruszył
ulicą. Zatrzymał się dopiero za następnym skrzyżowaniem, wszedł w pierwszą napotkaną bramę,
zdjął mokry od potu kapelusz i długą chwilę łapał oddech.
Wśród wysokich korytarzy dawnego gimnazjum rozniósł się przeciągły gwizd. Klaus Enkel w
jednej chwili wybudził się z płytkiego, nerwowego snu, otworzył oczy i niemal natychmiast
wyskoczył z twardego wąskiego łóżka. Założył kalesony i koszulę, szybkim ruchem wygładził
poduszkę, poprawił koc, naciągając materiał równo z krawędzią łóżka. Najdrobniejsze
niedociągnięcie oznaczać mogło dodatkową służbę wartowniczą, zmniejszenie racji żywnościowej
lub pozbawienie papierosów. Enkel ponownie poprawił koc i razem z resztą sekcji, z którą dzielił
przerobioną na koszary pracownię geograficzną, ruszył na korytarz, w stronę łazienek. Drogę
zagrodził mu kapral Borówka.
- Enkel, natychmiast zgłosisz się do sierżanta Stedke.
- Tak jest. - Enkel wyprężył się i skinął głową.
- Czeka na ciebie w magazynie za garażami.
Podczas gdy reszta kompanii tłoczyła się pod prysznicami, Enkel zbiegł schodami na parter i
wyszedł z budynku. Minął wartowników, przeciął wysypany żwirem dziedziniec i skręcił w stronę
garaży i magazynów. W miarę jak kolejne pułki wycofywały się do Warszawy pod naporem frontu
białoruskiego, niemieckie dowództwo adaptowało na potrzeby wojska kolejne budynki. Ich
kompania zajmowała dawne gimnazjum męskie, szkolny skład opału i salę gimnastyczną
przerobiono na magazyny, służbowe mieszkania dla nauczycieli zajęli wyżsi oficerowie.
Enkel minął szereg ciężarówek i wyszedł wprost na wejście do prowizorycznych magazynów.
Coś było nie tak. Zwykle składu pilnowało dwóch ludzi, teraz przy drzwiach czekało sześciu
wartowników i nieznajomy sierżant.
-
Starszy strzelec Klaus Enkel. - Stuknął obcasami i wyprężył się przed podoficerem.
Wartownicy rozsunęli się i Enkel wszedł do ciemnego magazynu. W półmroku widział tylko
zarysy wielkich drewnianych skrzyń. Z prawej strony dostrzegł padający na ścianę słaby blask,
jakby ktoś stojący pośród skrzyń posługiwał się latarką lub lampą. Przecisnął się między
kartonami, których zawartości nie był w stanie rozpoznać.
- Kto tam?! - w półmroku rozległ się rozgniewany głos sierżanta Stedkego.
- Starszy strzelec Enkel!
- Zbliżcie się, żołnierzu.
Enkel wszedł w krąg światła rzucanego przez stojącą na skrzyni lampę. Sierżant Stedke czekał
na niego w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał na piersi ryngraf żandarmerii
polowej. Drugi, w cywilnej marynarce, stał nieco z boku, kryjąc się w cieniu. Enkel zbliżył się i
zasalutował, kiedy jego wzrok przykuł kształt widoczny w głębi pomieszczenia. Coś wisiało
przywiązane do belki przy suficie. Zmrużył oczy.
- Żołnierzu, czy wiecie, kto to jest? - Stedke wskazał niedbale za siebie, w stronę wiszącego
pod sufitem pakunku.
- Nie rozumiem...
-
Do cholery, Enkel, macie rozpoznać tego parszywego zdrajcę!
Klaus spojrzał na wykrzywioną ze złości twarz sierżanta.
-
Melduję, panie sierżancie, że w dalszym ciągu nie rozumiem, po co zostałem tu wezwany.
Mężczyzna w cywilnej marynarce stanął w kręgu światła, podszedł do Enkela i beznamiętnym
wzrokiem spojrzał mu w twarz.
-
Kapitan Gustaw Horst, tajna policja polowa. Dziś rano wartownicy ujawnili w magazynie
zwłoki samobójcy. Zgodnie z procedurą do potwierdzenia w protokole tożsamości denata
potrzebujemy dwóch świadków. Proszę przyjrzeć się zwłokom.
Enkel powoli zbliżył się do wiszącego pod sufitem kształtu. Dopiero teraz mógł dostrzec, że to,
co w pierwszej chwili wziął za pakunek, było ludzkim ciałem, powoli obracającym się wokół
własnej osi. Delikatnie ujął zwłoki poniżej kolan, ostrożnie, jakby bał się sprawić zmarłemu
przykrość, obrócił go twarzą do siebie. Zadarł głowę do góry.
Pod belką, z szyją okręconą plecioną linką, wisiał Frink. Enkel gwałtownie odskoczył do tyłu.
- Żołnierzu, czy rozpoznajecie tego człowieka?
- To nie człowiek, to bydlę - po raz pierwszy odezwał się ten z ryngrafem. - Samobójstwo w
obliczu zbliżającego się wroga to czyn niegodny żołnierza! To czyn niegodny Niemca!
- Żołnierzu, zadałem wam pytanie?!
Enkel nie był w stanie odwrócić wzroku od twarzy przyjaciela. Szeroko otwarte oczy
wpatrywały się gdzieś w ciemność, przez wpółotwarte usta wystawał gruby język. Enkel poczuł, że
zaraz zwymiotuje. Chciał uciekać. Wybiec z tego śmierdzącego smarem magazynu, byle dalej od
niemożliwie spokojnego głosu kapitana policji, byle dalej od przekleństw sierżanta Stedkego i
widoku nabrzmiałej twarzy mężczyzny, który był jego ostatnim przyjacielem na tej ziemi. Enkel
wielokrotnie widział trupy, widział młode dziewczęta przecięte na pół serią z cekaemu, widział
brzuchy rozerwane bagnetem, widział efekt wybuchu granatu w ciasnym zatłoczonym okopie.
Teraz jednak wpatrywał się w martwą twarz przyjaciela i czuł, że dłużej tego widoku nie zniesie.
-
Żołnierzu! - W głosie kapitana policji usłyszeć można było cień zdenerwowania.
Enkel skinął głową.
- Tak - odpowiedział, całą swoją wolę skupiając na tym, aby spokojnie i wyraźnie wypowiadać
poszczególne słowa. - To starszy szeregowy Herman Frink.
- Znacie tego człowieka?
- Służymy w jednej kompanii od czterdziestego trzeciego roku.
- Doskonale. Sierżancie, proszę notować: ciało rozpoznał również starszy strzelec Klaus Enkel,
urodzony... Zresztą szczegóły uzupełnimy później.
Stedke mruknął coś pod nosem, przystawił do skrzyni mniejsze pudło, usiadł i zabrał się do
uzupełniania protokołu.
Enkel przymknął oczy. To nie będzie trwało wiecznie. Nie każą mu przecież patrzeć na wiszące
ciało w nieskończoność. Będzie koncentrował się na oddychaniu, pomyśli o czymś miłym, o
czymś, co jest daleko stąd, daleko od linii frontu i tego przeklętego miasta, aż ten koszmar wreszcie
się skończy i będzie mógł wyjść z magazynu.
- Co tak stoicie, żołnierzu? Odetnijcie ciało.
Enkel drgnął.
- Żołnierzu, wydałem wam rozkaz!
Enkel zaczerpnął powietrza i rozejrzał się. Machinalnie, jakby odwlekając moment, w którym
będzie musiał dotknąć ciała, przesunął drewnianą skrzynię. Poprosił sierżanta żandarmerii o nóż,
ukląkł na wieku. Przez chwilę na wysokości jego wzroku przesuwała się klamra u paska wisielca:
Bóg jest z nami. Enkel przymknął oczy i zwalczył odruch wymiotny. Dziękował opatrzności, że
niczego jeszcze tego ranka nie jadł. Wyprostował się i stanął twarzą w twarz z Frinkiem, wesołym,
czasem szalonym Frinkiem, który nigdy nie tracił dobrego humoru i nadziei, że wszystko się jakoś
ułoży, że nieprzyjacielskie natarcie uderzy w sąsiednie pozycje, że w czasie ich warty na
wysuniętym przyczółku radziecka artyleria akurat zrobi sobie przerwę w ostrzale, że bezimienne
ukraińskie miasteczko, które przyjdzie im zająć, nie będzie bronione przez wroga. Bezczelny,
wiecznie uśmiechnięty Frink. Blady, z zastygłymi oczyma i strużką śliny wypływającą z ust.
Horst powoli chodził wokół wiszącego ciała, obserwował starania Enkela, który usiłować
przeciąć linkę, i jednocześnie dyktował sierżantowi treść protokołu.
- Sierżancie - wtrącił się Horst - jaką opinią cieszył się w waszej sekcji ten żołnierz?
- Frink? - Stedke podniósł wzrok znad protokołu. - To był... wariat.
- Wariat? - Policjant odwrócił się i spojrzał z góry na sierżanta. - Co to znaczy?
- Nikt nie wiedział, co siedzi w jego głowie. Frink miał za nic wszystkie regulaminy, robił, co
chciał, wielokrotnie naruszał dyscyplinę. Sam wielokrotnie go ukarałem...
- Wielokrotnie naruszał regulamin, ale wciąż służył w waszym pułku? Dlaczego nie
przenieśliście go do kompanii karnej?
- Frink był szalony również w walce - niechętnie przyznał Stedke. - Nie bał się niczego.
- Chce pan powiedzieć, że zmarły był odważnym żołnierzem. Dlaczego więc mimo długiej
służby wciąż pozostawał w stopniu starszego strzelca?
- Bo był pedałem - wtrącił się do rozmowy żandarm, który stał obok. - Słyszałem co nieco o
jego upodobaniach.
Enkel, ostrożnie trzymając się ramienia martwego Frinka, przeciął w końcu linkę i ciało
wisielca upadło na ziemię, a on sam niemal stracił równowagę. Zeskoczył ze skrzyni i spojrzał
pytająco na kapitana Horsta, chcąc jak najszybciej opuścić magazyn. Bał się, że jeszcze minuta
spędzona nad ciałem przyjaciela, a zupełnie się załamie.
-
Zdejmijcie z niego mundur - rozkazał kapitan policji polowej. - Nie pochowamy go
przecież. Może i ten Frink był odważnym żołnierzem, ale skończył jako samobójca.
Klaus Enkel ukląkł przy zwłokach, starając się nie patrzeć na nieruchomą, stężałą twarz Frinka,
i odpinał kolejne guziki koszuli przyjaciela. Miał nadzieję, że w półmroku nikt nie dostrzeże łez
spływających mu po twarzy. Z kieszeni na piersi zmarłego wypadł papieros. Enkel odruchowo
sięgnął po niego i schował do kieszeni.
-
Sugeruje pan - kapitan zwrócił się do sierżanta żandarmerii - że zmarły wykazywał
skłonności homoseksualne. Wie pan, co to znaczy? Homoseksualiści uznawani są za niegodnych
służby w niemieckich formacjach zbrojnych. Stawia pan w bardzo niekorzystnym świetle
pułkownika Handkego, który pańskim zdaniem, tolerował w swoim pułku osobę niegodną służby.
-
Mówię tylko to, o czym wszyscy wiedzieli - wycedził żandarm. - Frink był pedałem. Powie
to panu każdy w tej kompanii.
- Wiedział pan wcześniej, że zmarły wykazywał skłonności homoseksualne. Zgłosił to pan
swoim przełożonym? Czy w aktach znajdę notatkę w tej sprawie? A pan? - Horst zwrócił się w
stronę siedzącego przy lampie Stedkego. - Był pan przełożonym zmarłego. Zauważył pan coś, co
może potwierdzić pogłoski o skłonnościach Frinka?
-
Zgodnie z regulaminem... - stęknął sierżant.
- Zgodnie z regulaminem, gdyby zaobserwował pan takie skłonności, natychmiast złożyłby pan
meldunek swoim zwierzchnikom, mam rację? Skoro meldunku nie było, możemy więc uznać, iż
pogłoski, o których wspomniano, nie mają żadnego uzasadnienia, mam rację? Frink był
żołnierzem, który w obliczu spodziewanego wrogiego natarcia nie wytrzymał psychicznie i
popełnił samobójstwo. Czyn, jakiego się dopuścił, jest niegodny honoru żołnierza, dlatego Frink
zostanie pośmiertnie zdegradowany, a pochówek przeprowadzimy szybko i dyskretnie, tak aby nie
nadwerężać morale naszego pułku. Sierżancie Stedke, proszę o protokół.
Kapitan Horst przesunął lampę, pochylił się nad arkuszem papieru, szybko przeczytał treść
protokołu i złożył swój podpis. Wyprostował się, schował pióro do wewnętrznej kieszeni
marynarki.
-
Żołnierzu! Nic wam nie jest?
Enkel zagryzł wargę do krwi.
-
Melduję, że wszystko w porządku. Proszę o zgodę na oddalenie się.
- Jako osoba, która potwierdziła tożsamość samobójcy, musicie podpisać się pod protokołem.
Zaraz po tym możecie wrócić do swoich zajęć.
Enkel podszedł do skrzyni, wziął od sierżanta ołówek, podpisał się pod protokołem, stuknął
obcasami i skierował się do wyjścia.
Zgodnie z planem niecałą godzinę po zakończeniu nadawania rozpoczęto akcję przenoszenia
radiostacji. Aparat typu A1 ważył około dziesięciu kilogramów i mieścił się w większej walizie.
Radiostacja pobierała duże ilości energii, co powodowało częste przegrzewanie się transformatora,
dlatego zawsze potrzebny był jeden zapasowy. Całość sprzętu podzielili na trzy części i rozmieścili
w pakunkach, które nie wzbudzały podejrzeń na ulicy. Chlebowski, który o wyznaczonej godzinie
zapukał do mieszkania na poddaszu, wszedł do pozbawionego światła przedpokoju i odebrał z rąk
ciemnowłosej dziewczyny pękatą aktówkę, w której mieściły się części aparatu radiostacji. Nigdy
wcześniej nie widział tej dziewczyny, lecz podejrzewał, że była to radiotelegrafistka. Bez słowa
odebrał aktówkę i wyszedł na ulicę. Było późne popołudnie, ale upał jeszcze nie zelżał.
Chlebowski odpiął guzik koszuli i z miną urzędnika wracającego po pracy do domu ruszył ustaloną
trasą. Mógł nie nadawać się na obserwatora, ale jego nieporadny wygląd, nieco przygarbiona
sylwetka i grube okulary nie wzbudzały podejrzeń. Wiedział, że kilkanaście metrów za nim porusza
się jego obstawa. Przez nikogo nie niepokojony, po czterdziestu minutach znalazł się na ciasnym
wybrukowanym podwórku na tyłach trzypiętrowej kamienicy przy Hożej. Zgodnie z instrukcją
skręcił w stronę oficyny pełniącej funkcje stróżówki. Zapukał trzy razy.
W pomieszczeniu panował półmrok, przez zabite deskami okna nie wpadał najmniejszy
promień światła, tylko zawieszona na ścianie karbidowa lampa rzucała blask na twarze siedzących
przy stole. Antoni rozpoznał Czarnego i Irenę, oprócz nich w pomieszczeniu czekało jeszcze dwóch
mężczyzn. Jeden z nich na widok Chlebowskiego uśmiechnął się złośliwie.
- Proszę, oto nasz kowboj.
- Zamknij się - warknął Czarny. - Antoni, miałeś po drodze jakieś problemy?
- Żadnych.
-
Za pół godziny powinna dotrzeć tu Hanka.
Rzeczywiście, po niespełna trzydziestu minutach rozległo się trzykrotne pukanie i do stróżówki
wślizgnęła się jasnowłosa dziewczyna, która swoją część aparatu przyniosła w skórzanym plecaku.
Czarny skinął głową i spojrzał na zegarek. Czekali już tylko na ostatniego kuriera.
Antoni siedział pod ścianą, co jakiś czas ukradkiem spoglądał na Irenę. Ta w końcu
odpowiedziała na jego spojrzenie i uspokajająco skinęła głową. Wiedział, że łączniczka już słyszała
o incydencie z niemieckim wywiadowcą, i miał nadzieję, że rozumiała, iż zrobił to, co było
konieczne.
Minęło pół godziny, później kolejne, ale trzeci kurier wciąż nie pojawił się w wyznaczonym
miejscu. Czarny coraz częściej zerkał na zegarek.
- Jeżeli Zośka wpadła, nie możemy dłużej tu zostać - odezwał się w końcu jeden z nieznanych
Chlebowskiemu mężczyzn.
- Zostaniemy tu tak długo jak trzeba - twardo odpowiedział Czarny. - Przygotowanie nowej
lokalizacji kosztowało nas zbyt wiele wysiłku. Zośka zaraz tu będzie.
Ktoś trzykrotnie zastukał w drzwi. Irena niemal poderwała się z miejsca, ale w progu stał
mężczyzna z czapką głęboko naciągniętą na oczy. Przybysz wszedł do środka i zdjął nakrycie
głowy, odsłaniając rudą czuprynę. Chlebowski natychmiast wstał, podszedł do drzwi, odwrócił
głowę, starając się nie patrzeć na rudowłosego. Położył dłoń na klamce.
-
Antoni, nie pozwoliłem ci wychodzić. - Czarny zerwał się z krzesła. - Wracaj!
Chlebowski zatrzasnął za sobą drzwi, przeciął podwórko i wszedł w bramę. Dopiero tam się
zatrzymał. Usłyszał, że ktoś za nim idzie.
- Co ty robisz? - Czarny chwycił go za poły marynarki, potrząsnął, rzucił o ścianę. - Co ty, do
diabła, wyprawiasz?
- Nie wiedziałem, że on tam będzie.
- Myślisz, że to jakaś zabawa? Że to jak z twoim pisaniem, skoro dziś ci nie idzie, możesz
odsunąć pióro i odłożyć sprawę do jutra?
Mijający bramę przechodzień zwolnił, spojrzał w głąb ciemnego korytarza na dwóch
szamoczących się mężczyzn. Czarny puścił Chlebowskiego, ale kiedy znów na ulicy zrobiło się
pusto, popchnął go w stronę podwórka. Nie wrócili jednak do oficyny, tylko weszli na ciemną
klatkę schodową.
-
Co ty wyprawiasz? Najpierw ten numer na ulicy, teraz to? Antoni, to jest wojna! Niedługo
to miasto zamieni się w pole bitwy. Ruscy czekają już tylko na rozkaz, aby uderzyć na niemieckie
pozycje, od tygodnia bombardują dworce i przęsła kolejowe, my mamy stan podwyższonej
gotowości, a w każdej chwili może paść sygnał do walki. To nie będzie trwało w nieskończoność,
w końcu ktoś zaatakuje, a wtedy rozpęta się tu prawdziwe piekło. Tymczasem ty urządzasz sobie
jakieś przedstawienia, ryzykujesz powodzenie całej akcji, teraz chcesz wybierać, z kim masz
pracować, a z kim nie.
- Tam, na ulicy, zrobiłem to, co do mnie należało. Tamten facet miał przy sobie aparat
nasłuchowy. Minął twoich obserwatorów i podszedł pod kamienicę. W każdej chwili mógł ustalić
pozycję radiostacji.
- Mógł cię zastrzelić! Mogłeś wpaść i wsypać całą grupę!
- Nie mogłem czekać, aż Niemiec ustali miejsce nadawania. Wtedy stracilibyśmy radiostację, a
w ręce gestapo wpadłaby cała komórka.
- Antoni - Czarny ściszył głos - wiesz, że cię szanuję. Znamy się długo i wiem, na co cię stać.
Zawsze byliśmy zadowoleni z twojej pracy. Dzisiaj jednak powinienem postawić cię pod sąd za
złamanie dyscypliny. To był błąd, że zgodziłem się na twój udział w akcji...
Czarny odwrócił się. Ktoś biegł przez podwórko. Konspirator sięgnął pod marynarkę, ale w
drzwiach pojawiła się Irena.
-
Kurierka dotarła - gorączkowo wyszeptała łączniczka. - W Śródmieściu Niemcy urządzili
łapankę, musiała zmienić trasę i odczekać godzinę w bezpiecznym miejscu.
Czarny uśmiechnął się z ulgą.
-
W takim razie przechodzimy do kamienicy. Przygotujemy lokal i ustalimy plan działania
na najbliższe godziny. Antoni - Czarny odwrócił się w stronę Chlebowskiego - ty zaczekasz w
oficynie.
Irena wbiegła na schody, Czarny przeszedł przez podwórko, upewniając się, czy obstawa
lokalu zajęła swoje pozycje. Chlebowski wrócił do pustej już stróżówki. Usiadł na krześle pod
ścianą. Czuł, że Czarny mu nie ufa, że dowódca naprawdę żałuje swojej zgody na jego udział w
przenoszeniu radiostacji. Wiedział, że zrobił wszystko jak należy, ale nie spodziewał się, aby
Czarny kiedykolwiek zlecił mu coś więcej niż napisanie kolejnego tekstu. Nie pozwolił mu nawet
przejść z resztą oddziału do kamienicy, nakazując czekać w mieszkaniu stróża. Spojrzał na zegarek.
Skoro Czarny nie chciał go w swoim oddziale, postanowił wracać do domu. Wstał i otworzył
drzwi.
Przeszedł przez podwórko. Kamienice otaczające ciasny wybrukowany plac wyglądały na
uśpione. Gdzieś z oddali dobiegło echo przejeżdżającego tramwaju. Odetchnął głęboko rześkim
wieczornym powietrzem i ruszył w kierunku bramy.
Nie miał szans dotrzeć do swojego mieszkania przed godziną policyjną, ale w ostatnich
tygodniach niemiecka aktywność po dwudziestej znacznie zmalała. Cała Warszawa czekała na to,
co miało nastąpić, i hitlerowcy obawiali się patrolować miasto wieczorami.
Postawił kołnierz marynarki, wsunął ręce w kieszenie i ruszył do bramy. Gdzieś w górze,
całkiem blisko, coś zatrzepotało, może jakiś ogłupiały ptak zagubił się w szczelnym kordonie
zacienionych kamienic. Chlebowski zatrzymał się i zadarł głowę, na tle nieba dostrzegł rozpostarty
czarny kształt, zbyt wielki jak na gołębia. Usłyszał cichy jęk i coś miękko, z nieprzyjemnym
mlaśnięciem, uderzyło o bruk tuż pod jego stopami. Odskoczył do tyłu. Zamarł przerażony, po
chwili podszedł bliżej i pochylił się.
U jego stóp na bruku leżała kobieta. Nienaturalnie odchylona do tyłu głowa próbowała
odwrócić się w jego stronę, widział jej przerażone, rozbiegane spojrzenie i szeroko otwarte usta,
łapczywie łapiące powietrze. Jedno ramię leżało odgięte za plecami, układając się tak, jak nie
pozwalają ludzkie stawy, drugie niemal sięgało butów Chlebowskiego, rozcapierzone palce jak
oszalałe drapały bruk. Stopy kobiety drżały, unosząc się nieco nad ziemią.
Chlebowski padł na kolana, dotknął twarzy kobiety, jej palce chwyciły jego dłoń.
Teraz ją rozpoznał. Ciemnowłosa, która wręczyła mu aktówkę z częściami radiostacji. Zosia.
Radiotelegrafistka.
Usłyszał, jak za jego plecami ktoś biegnie przez podwórko.
-
Antoni?
Odwrócił głowę. Tuż za nim stała Irena.
- Antoni? Co się stało?
- Nie wiem. Ona... Po prostu upadła z wysokości na bruk!
Irena kucnęła obok niego, pochyliła się nad ranną, która drżała coraz bardziej. Zosia umierała,
w pełni zdając sobie z tego sprawę. Patrzyła oszalałym wzrokiem raz na Chlebowskiego, raz na
Irenę, prosząc spojrzeniem o pomoc.
Z jej ust wydobywał się narastający jęk.
- Boże. - Irena zakryła dłonią usta. - Boże... Co my zrobimy?
- Biegnij po pomoc.
- Gdzie?
- Sprowadź Czarnego! Musimy wezwać lekarza.
Irena zerwała się z miejsca i pobiegła do klatki schodowej. Chlebowski spróbował uwolnić
swoją dłoń, ale palce Zosi zaciskały się coraz mocniej, jakby ręka, którą ściskały, była jedynym
elementem utrzymującym ją przy życiu. Usta rannej drżały coraz bardziej, jęk przeszedł w
wibrujące, tłumione zawodzenie. Chlebowski pochylił się, oparł wolną dłoń o nagrzany bruk,
przysunął ucho do ust radiotelegrafistki. Kobieta chciała coś powiedzieć.
- Wytrzymaj jeszcze chwilę - odezwał się cicho. - Zaraz sprowadzimy pomoc.
Zosia drżała, ze wszystkich sił próbując coś powiedzieć. Chlebowski zamknął oczy i skupił się
na dźwiękach dochodzących z unoszącej się w panicznym oddechu piersi. W końcu zrozumiał.
-
Dziennik - wycharczała Zosia, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczyma. -
Dziennik... Dziennik... Dziennik...
Z kamienicy wybiegło dwóch mężczyzn. Po chwili nad ciałem umierającej radiotelegrafistki
nachylał się Czarny i ktoś jeszcze, kogo Antoni nie znał.
- Co się stało? - Czarny wbił spojrzenie w Chlebowskiego.
- Przechodziłem przez podwórko, kiedy ona po prostu upadła obok mnie. Musiała wypaść z
okna. A może spadła z dachu? Wysłaliście kobietę, żeby montowała antenę?
- Antenę zamocujemy dopiero jutro - odezwał się nieznany Chlebowskiemu mężczyzna. - Dziś
sprawdziliśmy jedynie działanie transformatora.
- Nie możemy jej tu zostawić. - Czarny rozejrzał się dokoła. - Jeszcze chwila i zaalarmuje całą
okolicę.
- Nie pozwolę ci jej przenosić. - Wolna dłoń Chlebowskiego zacisnęła się na ramieniu
dowódcy. - Ona ma złamany kręgosłup. Może tego nie przeżyć.
- Jeżeli przez jej krzyki zdekonspirujemy naszą nową lokalizację, nikt z naszej grupy może nie
przeżyć - odpowiedział twardo Czarny. - Przeniesiemy ją do oficyny. Stróż jest zaufanym
człowiekiem. Stefan, pomóż mi ją podnieść!
Stefan chwycił nogi radiotelegrafistki w kostkach i powoli je uniósł. Zosia zawyła dziko i
skręciła się jak wąż.
-
Nie tak - syknął Chlebowski. - Zdejmijcie drzwi ze stróżówki. Przeniesiemy ją na
drzwiach.
Czarny wraz ze Stefanem pobiegli w stronę oficyny, po chwili wrócili ze zdjętymi z zawiasów
drzwiami. Położyli je tuż za plecami radiotelegrafistki.
- Teraz ją przesuniemy. - Czarny uklęknął nad głową rannej, wsunął dłonie pod jej ramiona. -
Antoni, musisz ją puścić!
- Nie dam rady. Trzyma mnie zbyt mocno.
Irena nachyliła się nad dłonią Zosi. Po chwili uznała, że aby uwolnić rękę Chlebowskiego,
musieliby wyłamać palce rannej.
-
Raz... Dwa... Trzy...
Unieśli Zosię i płynnym ruchem przesunęli jej ciało na drzwi. Czarny i Stefan dźwignęli
prowizoryczne nosze, i ruszyli w stronę oficyny. Chlebowski szedł tuż obok, blisko, wciąż
uwięziony w rozpaczliwym uścisku dłoni radiotelegrafistki.
- Cholera - warknął przez zęby Stefan. - Nie wejdziemy z tymi drzwiami do środka. Nie
zmieścimy się.
- Weźmiemy ją na ręce - zarządził Czarny.
- Nie możemy. - Antoni spojrzał na swojego dowódcę. - Dziewczyna najprawdopodobniej
złamała kręgosłup.
- Zaraz zaalarmujemy całą kamienicę. - Stefan spojrzał ze złością na Chlebowskiego. - Musimy
położyć ją w stróżówce!
Czarny skinął na Stefana, delikatnie położyli drzwi na bruku i mimo protestów Chlebowskiego
wzięli dziewczynę na ręce. Zosia wiła się z bólu, syczała, rzucając wokół wystraszone spojrzenia i
jeszcze mocniej ściskała dłoń Antoniego. Stefan ostrożnie przeniósł dziewczynę ponad progiem,
Czarny zajął się drzwiami i szybko osadził je na zawiasach.
Irena uprzątnęła stojące pod ścianą łóżko, przygotowując miejsce dla wijącej się z bólu
radiotelegrafistki. Antoni przyklęknął na podłodze, czując na dłoni coraz silniejszy uścisk
szczupłych palców dziewczyny.
Czarny podszedł do okna, uchylił zasłonę, zlustrował kamienicę po drugiej stronie podwórka.
-
Mieliśmy szczęście - mruknął. - Wygląda na to, że nikt nas nie zauważył.
-
Musimy wezwać lekarza. - Antoni wpatrywał się w szeroko otwarte oczy Zosi. Jej twarz,
wciśnięta policzkiem w poduszkę, była tuż przed nim, na wysokości jego wzroku. Lipcowy
wieczór był ciepły, ale dziewczyna wciąż dygotała.
W stróżówce zapanowała cisza, przerywana tylko świszczącym oddechem radiotelegrafistki.
-
Musimy wezwać lekarza - powtórzył Chlebowski, z trudem odrywając wzrok od niemego
spojrzenia dziewczyny i oglądając się ponad ramieniem na Czarnego. - Musimy jej pomóc, zanim
będzie za późno.
Czarny opuścił głowę.
- Dla niej już jest za późno.
- O czym ty, do diabła, mówisz? Wyślij kogoś po lekarza, nie możemy stracić ani minuty...
- Antoni, nie możemy wezwać tu nikogo. Nie mogę ryzykować życia moich ludzi i
zdekonspirowania radiostacji. To prawdziwy cud, że nikt nas tu jeszcze nie nakrył.
- Pozwolisz jej umrzeć?
- Odpowiadam za cały oddział i powierzoną nam radiostację. Zosi nikt już nie jest w stanie
pomóc. Ma złamany kręgosłup. To nie potrwa długo.
Palce radiotelegrafistki gwałtownie rozprostowały się, a w chwilę później zacisnęły, jej
paznokcie wpiły się w dłoń Antoniego, ale ten nie cofnął ręki. Wciąż klęcząc, oparł się wolnym
ramieniem o łóżko i patrzył z bliska w szare oczy, w których dostrzegał bezgraniczny strach i
nieme wołanie o pomoc. Słyszał za swoimi plecami cichy płacz Ireny, ciężki oddech Stefana i kroki
Czarnego, który nerwowo przemierzał stróżówkę. Wszyscy czekali na śmierć, która przyszła
dopiero nad ranem. Ciałem Zosi targnął dreszcz, palce, teraz już nieco osłabłe, zacisnęły się
mocniej, do białości, oczy rozbłysły nienaturalnie, by zaraz zmętnieć i pogrążyć się we mgle.
Antoni przymknął powieki i zmęczony oparł czoło o brzeg łóżka. Po długiej chwili podniósł się z
klęczek i wolną dłonią rozprostował palce dziewczyny, uwalniając się z jej uścisku.
Czarny, patrząc przekrwionymi z niewyspania oczami, stał pod ścianą, z zaciśniętą szczęką, i
wytrzymał oskarżycielskie spojrzenie Chlebowskiego. Irena wciąż łkała cicho, po całej nocy
brakowało jej już łez, siedziała przy stole i ocierała opuchnięte powieki wymiętą chusteczką. Stefan
stał po przeciwnej stronie pomieszczenia, patrząc raz na Irenę, raz na swojego dowódcę, unikając
wzrokiem nieruchomo leżącej radiotelegrafistki. Z jego twarzy niczego nie dało się wyczytać, raz
po raz skubał palcami krótko przycięte wąsiki i nerwowo poprawiał włosy. Widać było, że
najchętniej opuściłby przybudówkę, ale bez rozkazu Czarnego nie miał odwagi tego zrobić.
- Zajmiecie się nią? - Chlebowski przeniósł spojrzenie z Czarnego na Stefana, by znów
spojrzeć na swojego dowódcę. - Zatroszczycie się o ciało?
- Nie martw się. - Czarny skinął głową. - Przeniesiemy ją w bezpieczne miejsce i zajmiemy się
pochówkiem. Będzie miała prawdziwy pogrzeb, z księdzem i mszą.
Chlebowski bez słowa podszedł do drzwi.
- Gdzie idziesz? - Irena zerwała się z miejsca. - Trwa jeszcze godzina policyjna!
Antoni wyszedł ze stróżówki i cicho zamknął za sobą drzwi. Niebo nad Warszawą było jeszcze
czarne, ale z drzew po drugiej stronie ulicy dobiegał już koncert ptasich śpiewów. Odetchnął
ciepłym sierpniowym powietrzem i zmęczony ruszył w kierunku domu.
Zaraz po śniadaniu siódma kompania pułkownika Handkego przystąpiła do codziennych zajęć
zmierzających do podniesienia ducha bojowego i morale żołnierzy: wyznaczeni przez kaprali
funkcyjni przynieśli z magazynu wiadra, miotły i kosz starych szmat, a sierżant Stedke rozdzielił
prace między poszczególne drużyny. Kapral Borówka chodził pośród klęczących na lśniącej od
nadmiaru wody posadzce żołnierzy i uważnie obserwował ich pracę. Stary frontowy wyga dobrze
wiedział, że wojsko nigdy nie może się nudzić, szczególnie w oczekiwaniu na wrogie natarcie.
Wielogodzinna musztra, powtarzane do znudzenia czyszczenie broni, nieustanne sprzątanie koszar
czy niemal codzienne przerzucanie jednostki na kilka godzin w okolice umocnień nad rzeką
sprawiały, że kompania była zbyt zmęczona, by myśleć o pancernej radzieckiej szpicy, która
sięgała prawobrzeżnej Warszawy, czy o samolotach z czerwoną gwiazdą na skrzydłach, bezkarnie
przelatujących nad miastem. Z założonymi do tyłu rękoma przechadzał się korytarzem, ciężko
stąpając między zgarbionymi sylwetkami żołnierzy i wiadrami z wodą.
Kapral Borówka dotarł do ściany, obrócił się na pięcie i w milczeniu lustrował pracującą
drużynę. Wyraźnie coś było nie tak. Poprawił pas, obciągnął bluzę munduru i szybkim krokiem
ruszył w stronę schodów. Dopadł do drzwi za załomem korytarza, ostrożnie nacisnął klamkę i
wytężył słuch. Usłyszał cichy plusk.
- Enkel! Jesteście tam?
- Tak jest, panie kapralu - doszło go z jednej spośród kabin odgrodzonych od siebie
drewnianym przepierzeniem.
Borówka wszedł do łazienki, ruszył wzdłuż rzędu kabin. Zza pomalowanych na biało drzwi
usłyszał tłumiony odgłos wymiotów i ciche splunięcie.
- Enkel, dobrze się czujecie?
- Melduję, panie kapralu, że coś mi zaszkodziło.
- Nikt inny nie zgłaszał dolegliwości po śniadaniu. Powinniście zgłosić się do doktora.
- Nic mi nie jest, panie kapralu.
- Otwórzcie drzwi!
Zawiasy zaskrzypiały cicho i kapral Borówka spojrzał wprost w bladą twarz i zaczerwienione
oczy starszego szeregowego Klausa Enkela.
-
Nie wyglądacie najlepiej, żołnierzu.
Enkel otarł spływającą z kącika oka łzę, pociągnął głośno nosem.
-
Nic mi nie jest. Wyrzuciłem z siebie to świństwo i już czuję się lepiej.
Borówka skinął głową i uważnie przyjrzał się swojemu podwładnemu.
- Dołączyć do reszty drużyny - zarządził. - Jeżeli znów się źle poczujecie, natychmiast
meldować.
- Tak jest, panie kapralu.
Enkel odetchnął głęboko, starając się wyrzucić z płuc odór strachu i wymiocin, których kwaśny
smak czuł w ustach. Wciąż miał przed oczyma napuchniętą twarz Hermana, jego wysunięty język i
szeroko otwarte oczy. Jak automat przeszedł przez korytarz, opadł na kolana przy pierwszym z
brzegu wiadrze, zamoczył szmatę i ze wszystkich sił zaczął trzeć posadzkę. Za plecami usłyszał
ciche syknięcie. Odwrócił głowę.
-
Byłeś dziś w magazynie - Herman Fride odezwał się znad mokrej szmaty. - Co się tam, do
cholery, stało?
Enkel nie odpowiedział, gwałtownym ruchem ponownie zamoczył szmatę, rozlewając wokół
siebie strumienie wody, z impetem naparł na posadzkę, szorując ją gwałtownymi, krótkimi
ruchami. Wyżął szmatę, przesunął wiadro i znów zabrał się do pracy.
-
Enkel, do cholery - syknął Fride. - Byłeś w magazynie, tak czy nie? Kręcili się tam ci z
żandarmerii? Powiedz, do cholery, co się stało?
Enkel w dalszym ciągu milczał.
- Klaus, proszę, powiedz, co tam się stało. - Fride zbliżył się ze swoim wiadrem, uważnie
obserwując spacerującego korytarzem kaprala Borówkę. - Miałem w nocy służbę przy drzwiach
magazynu, jeżeli coś zginęło, w pierwszym szeregu będę witał nadchodzących Ruskich!
- Nic nie zginęło. - Enkel bezwiednie szorował podłogę, którą czyścił dzień wcześniej, tak
samo jak przed dwoma dniami, i którą najprawdopodobniej będzie mył też jutro, o ile wcześniej
radzieckie uderzenie nie przełamie Wisły, a nurkujące spod osłony chmur szturmowce z czerwoną
gwiazdą nie zasypią ich pozycji bombami.
- Jesteś pewien? Widziałem, jak wokół budynku kręcili się ci z żandarmerii.
-
Jestem pewien. Fride?
- Tak?
-
Powiedziałeś, że miałeś służbę przy wejściu do magazynu. Całą noc?
- Tak.
-
Rozmawiałeś z Frinkiem?
- Nie.
- Widziałeś go? Miał mieć dodatkową nocną wartę przy magazynie.
- To niemożliwe. - Fride pokręcił głową. - Nie było go tam.
Enkel zdębiał.
- Frinka nie było na warcie? Jesteś pewien?
- Byłem tam aż po świt. Nie było go przy drzwiach, na tyłach ani przy samochodach. Frink nie
miał służby tej nocy. Powiedz lepiej, za czym węszyli żandarmi. Pytali cię może o te konserwy...
- Nie martw się, Fride, żandarmerii nie interesował stan naszych zapasów - spod ściany po
drugiej stronie korytarza usłyszeli czyjś szyderczy szept. Enkel podniósł wzrok i zobaczył
Bommela, klęczącego w kałuży wody z wysoko podwiniętymi rękawami. Jego okrągłą, czerwoną
twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. - Żandarmi nie interesowali się inwentaryzacją naszych konserw
- mówił dalej Bommel, świadomy, że jego słów słuchają wszyscy dokoła. Kapral Borówka stal
teraz po drugiej stronie korytarza i nawet Plischke, zawsze pierwszy w wykonywaniu wszelkich
rozkazów, zastygł w bezruchu z mokrą szmatą w ręce. - Oni oglądali coś zupełnie innego, prawda,
Enkel? Ty dobrze wiesz, co tak bardzo zaciekawiło żandarmerię.
Enkel tarł szmatą lśniącą od wody posadzkę, nie zważając na przemoczone spodnie i
zaczerwienione palce.
-
Nasz szalony przyjaciel Herman Frink zawisł w magazynie jak bombka na choince.
Widziałeś go, Enkel, prawda? Kto teraz zajmie się naszym Klausem, kiedy Frinka nie ma już wśród
nas? Kto będzie chronił małego Klausa, kiedy ogrodnik zakopie Frinka w parku po drugiej stronie
ulicy?
Enkel starał się nie słuchać, całą swoją uwagę skupiając na szybkich kolistych ruchach dłoni
zaciśniętej do bólu na kawałku szmaty.
-
Powiedz, Enkel, jak on wyglądał? Był tak samo słodki i przystojny jak za życia? Mówią,
że wisielec w ostatniej chwili przed śmiercią traci panowanie nad swoim ciałem. Powiedz, Enkel,
czy Frink zapaskudził sobie...
Enkel zerwał się z kolan, chwycił stalowe wiadro do połowy wypełnione wodą i cisnął nim w
kierunku Bommela. Kubeł uderzył tamtego w ramię, ale zanim Bommel otrząsnął się z
zaskoczenia, Enkel był już przy nim, z impetem powalił go na ziemię i skierował pięść w jego
szczękę. Poślizgnął się przy tym na mokrej posadzce, ale zdołał się utrzymać na leżącym
Bommelu, raz za razem wymierzając szerokie ciosy. Z rozbitego nosa Bommela buchnęła krew.
Lewa dłoń Enkela zacisnęła się na szyi przeciwnika, prawa pięść zatoczyła koło, ale nie opadła w
miażdżącym uderzeniu: ktoś chwycił go za nadgarstek, ktoś inny szarpnął do tyłu, trzymając za
kołnierz koszuli.
-
Czy wyście powariowali?! - po korytarzu niósł się ryk kaprala Borówki. - Obaj staniecie
przed sądem wojennym!
Jedni żołnierze odciągnęli wymachującego pięściami Enkela do tylu, inni przytrzymali żądnego
rewanżu Bommela, który z nosem spływającym krwią usiłował podnieść się z podłogi.
-
Obaj zostaniecie rozstrzelani! - grzmiał Borówka, miotając się między zdyszanym
Enkelem a coraz bardziej zakrwawionym Bommelem. - Rosjanie zajmują pozycję do przełamania
naszych linii, a wy bierzecie się za łby! Nie zasługujecie na mundur, który nosicie!
Enkel, przyduszony ramieniem jednego z kolegów, zdyszany i zlany potem, zaniechał walki,
bezwładnie osuwając się na ziemię.
-
Zabiję cię - zdołał odczytać z ruchu warg klęczącego po drugiej stronie korytarza
Bommela, którego przytrzymywało dwóch innych żołnierzy. - Nie wiem, ile czasu mi to zajmie, ale
cię zabiję!
Budynek dawnego gimnazjum, teraz punkt zakwaterowania kompanii porucznika Handkego,
liczył sto osiemdziesiąt kroków długości. Potem ogrodzenie od strony ulicy, kamienny murek
zwieńczony stalowymi prętami - sześćdziesiąt kroków, plac manewrowy ograniczony budynkiem
magazynu - kolejne czterdzieści trzy kroki. Prosta między magazynem a rogiem koszar -
pięćdziesiąt dwa kroki. Dokładnie na sto piętnastym kroku długości budynku, przy dwunastym
okrążeniu, Klaus Enkel potknął się i zarył kolanami w wysypaną żwirem ziemię. Grube krople potu
spłynęły mu na powieki, zaciągając oczy mgłą.
-
Wstawać, Enkel, natychmiast wstawać! - zagrzmiał sierżant Stedke. - Zostało wam
dwadzieścia osiem okrążeń!
Enkel powoli podniósł się z kolan, uniósł karabin nad głowę, ruszył do przodu, głośno
odliczając kolejne kroki. Sierżant pilnował, aby ich liczba zgadzała się na poszczególnych
punktach kontrolnych: na rogu budynku od strony ulicy, na całej długości ogrodzenia i przy
magazynie, co świadczyć miało o zachowaniu równego tempa biegu i nieociąganiu się w
wykonywaniu wymierzonej kary. Końcem, a zarazem początkiem kolejnej rundy było wejście do
koszar, a dotarcie do tego punktu wiązało się z serią czterdziestu przysiadów.
-
Szybciej, żołnierzu! Szybciej!
Uniesiony nad głową karabin ciążył coraz bardziej, wypełniony amunicją plecak ocierał
ramiona, dół pleców pulsował piekącym bólem. Kolejne okrążenie w rytm pokrzykiwań sierżanta
Stedkego.
Enkel zdawał sobie sprawę, że i tak miał wiele szczęścia. Była pełnia lata, od dawna nie padało
i grunt wokół koszar wysechł spieczony słońcem. Gdyby gdzieś w pobliżu znajdowała się błotnista
łąka lub świeżo zaorana wilgotna ziemia, zarządzono by karną musztrę w pełnym umundurowaniu,
z kilkoma dodatkowymi cegłami w plecaku. Przez dwie lub trzy godziny wykonywałby komendę:
padnij - powstań, przesuwając się w błocie na plecach lub brzuchu. Po wszystkim musiałby
doprowadzić całe wyposażenie do idealnej czystości, co zostałoby sprawdzone na specjalnie ku
temu zwołanym porannym apelu, a gdyby jeden z podoficerów badających zaostrzoną zapałką
gwoździe przy podeszwach żołnierskich pionierek znalazł choćby grudkę błota, sprawa
zakończyłaby się aresztem lub sądem polowym.
Kuchnia zaczynała właśnie wydawanie ostatniego posiłku, ale Stedke z sadystyczną
przyjemnością zrezygnował z kolacji, by dopilnować wymierzania kary za naruszenie dyscypliny w
oddziale. Wolał położyć się spać głodny, ale ze świadomością spełnienia żołnierskiego obowiązku,
który z całą surowością nakazywał mu tępić wszelkie przejawy niesubordynacji.
Enkel co rusz wycierał spocone czoło uniesionym w górę ramieniem, ale w końcu wciąż
spływające słone krople zalały mu oczy. Regulaminowo zapięty kołnierz bluzy wrzynał się w szyję,
uniemożliwiając swobodne oddychanie. Wojskowe buty potykały się na żwirze. Kolejny nawrót
przy ogrodzeniu i kolejny bolesny upadek.
- Wstawać, żołnierzu! - Oślepiony potem Enkel usłyszał głos sierżanta z bliska, poczuł nawet
zapach jego wody kolońskiej. - Jeżeli będzie trzeba, zdechniecie na tym podwórku, a ja sam
osobiście pochowam was pod płotem, ale dopilnuję, żebyście zrozumieli swój błąd! Najmniejszy
nawet przejaw naruszenia dyscypliny powinien być karany śmiercią! Zasługujecie na rozstrzelanie,
Enkel. Macie szczęście, że potrzebujemy każdego żołnierza i niedługo będziecie mogli udowodnić
swoją przydatność niemieckiej armii i oddanie naszej faszystowskiej ojczyźnie, ale teraz podnosić
swoją zawszoną dupę z ziemi i biegiem marsz!
Po czterdziestu okrążeniach Enkel mógł się tylko bezgłośnie modlić o kroplę wody, spieczone
usta rozpaczliwie chwytały powietrze, a krew pulsowała w skroniach jak oszalała. Mokry od potu
mundur lepił się do skóry, przetarte od kolejnych upadków kolana płonęły żywym ogniem. Teraz
do wykonania została druga część kary: dwunastogodzinna ponadprogramowa służba wartownicza.
Zdyszany Enkel zajął pozycję przy szeregu półciężarówek zaparkowanych na tyłach magazynu,
obok jasnowłosego Jurgena Kroppa, którego z racji okrągłej, pozbawionej zarostu twarzy wszyscy
w kompanii nazywali Młodym. Młody patrzył na Enkela podejrzliwie, rozumiejąc, że towarzystwo
kolejnej ofiary sierżanta Stedkego zmienia rutynową wartę w dwunastogodzinny okres nieustannej
obserwacji i czyhania na jakiekolwiek naruszenie regulaminu. Obaj wiedzieli, że Stedke
kilkakrotnie w ciągu najbliższych godzin ich sprawdzi i wyciągnie surowe konsekwencje wobec
najdrobniejszych niedociągnięć.
Enkel otarł palcami czoło, oparł karabin o ziemię i patrzył za odchodzącym w kierunku koszar
sierżantem. Młody milczał, w zupełnie nieregulaminowej postawie krył lewą dłoń w rękawie
wojskowej bluzy. W czasie odwrotu na stepach Ukrainy odmroził sobie trzy palce, które musiał
amputować polowy chirurg. Odmrożenia dłoni i stóp, niegroźne dla życia, ale wymagające
interwencji lekarza, w warunkach frontowych uznawane były, jako samookaleczenie, za akt
sabotażu, naganne świadome uszczuplanie zdolności bojowych niemieckiej armii i karane z całą
surowością przez sądy polowe. Młody uprosił medyka o niezgłaszanie zabiegu, nie wystąpił też do
przełożonych z prośbą o skierowanie na tyły celem podjęcia leczenia. Sierżant Stedke i pozostali
podoficerowie milczeniem zaaprobowali ten stan rzeczy, akceptując w kompanii obecność
żołnierza o siedmiu palcach, a sam Kropp starał się nie zwracać niczyjej uwagi na swoją
okaleczoną dłoń.
Enkel sięgnął do kieszeni, wyjął papierosa, którego znalazł przy Frinku. Przybliżył go do nosa,
wciągnął aromatyczny zapach tytoniu. To nie był seryjny papieros marki Juno Josetti z Berlina,
często palonej przez oficerów, ani Aviator w czerwonym pudełku z fabryki w Breslau. Nie był to
też typowy skręt z taniego tytoniu oszukiwanego słomą, zawiniętego w kawałek brudnego papieru.
Papieros Frinka pachniał głęboko i szlachetnie, elegancka cieniutka bibułka - najprawdopodobniej
firmy Solali - przyjemnie szeleściła między palcami. To był angielski lub francuski papieros
wykonany z najwyższej klasy surowca. Zapach tytoniu sprawił, że poczuł w ustach napływającą
ślinę. Nie mógł sobie jednak pozwolić na to, aby bezpowrotnie pozbyć się rarytasu, który tak
bardzo go intrygował.
- Masz papierosa? - Enkel spojrzał z ukosa na Młodego, który nieruchomym wzrokiem wciąż
wpatrywał się gdzieś przed siebie. - Ogłuchłeś? Nie bój się, Stedke je pewnie teraz spóźnioną
kolację.
- Spierdalaj.
- Co jest, Kropp?
- Nie chcę z tobą gadać.
- O co ci chodzi?
- Drugie piętro - mruknął przez zęby Młody. - Czwarte okno od ulicy.
Enkel zmrużył oczy. Okno na drugim piętrze było szeroko otwarte. Minęła już pora kolacji i
wieczornego apelu, ale nie zarządzono jeszcze ciszy nocnej, żołnierze mieli czas na ostatniego
papierosa, karty lub chwilę rozmowy. W oknie dostrzegł półnagą masywną sylwetkę, obok której
stał ktoś jeszcze, niższy i szczuplejszy. Bommel z wysokości drugiego piętra obserwował plac
przed magazynem, koncentrując uwagę na wartownikach przy głównym wejściu. Nic dziwnego, że
Młody nie chciał z nim rozmawiać. Wszyscy w kompanii uznali już Enkela za chodzącego trupa.
Nikt nie chciał podpaść Bommelowi, byłemu zapaśnikowi skazanemu za pobicie ze skutkiem
śmiertelnym, którego od kary więzienia wybawił wybuch wojny. Tylko Frink nie bał się krępego
osiłka o twarzy naznaczonej grubą blizną, pamiątką po eksplozji pocisku odłamkowego gdzieś na
ulicach bezimiennego ukraińskiego miasteczka. Frink nie bał się niczego. Tyle że teraz Frinka już
nie było. Enkel miał świadomość, że nawet najdłuższa warta kiedyś się skończy i będzie musiał
wrócić do swojej kwatery, między ludzi, którzy ślepo słuchali poleceń Bommela, że będzie musiał
nagi stanąć wśród nich pod prysznicem, a wieczorem położy się na wspólnej sali. Nie dziwiło go,
że Młody uważa go już za martwego.
Zapadał zmierzch, ale wciąż było ciepło. Od strony ulicy dobiegł ich dzwonek ostatniego
tramwaju, sale dawnego gimnazjum zajmowane przez szeregowców zaciemniono i tylko z
kamienicy po drugiej stronie placu dochodził wesoły dźwięk pianina i wybuchy śmiechu. Piętrową
kamienicę, podobnie jak dwie kolejne zajmowali oficerowie. Jeden z pułkowników wycofywał się
prawie spod Stalingradu, wioząc na półciężarówce pianino, i za każdym razem, kiedy ktoś postawił
butelkę szampana lub napoczął skrzynkę francuskiego koniaku, zgarnął pulę w pokera bądź
przeciwnie, przegrał rodzinną pamiątkę lub wystawiony na sporą sumę weksel, zawsze znalazł się
człowiek, który w pijackiej euforii walił pięściami w klawisze, wykrzykując przy tym sprośne
piosenki. Zdarzały się jednak wieczory, tak jak i teraz, kiedy przy pianinie siadał ktoś obeznany z
instrumentem, a wtedy nad układającą się do snu Warszawą wzbijał się klasyczny spokojny utwór.
W kompanii mówiono, że to kapitan Rudolf Rainer z gestapo, najbardziej zapalony pokerzysta,
grający zawsze o najwyższe stawki i wprost uwielbiający ryzyko przy zielonym stoliku, jest
wykonawcą tych nostalgicznych wieczornych melodii.
Co godzinę strażnicy mieli opuścić swoje stanowisko i powoli przejść się dokoła placu,
uważnie lustrując ogrodzenie i zwracając uwagę na to, co się dzieje na ulicy. Po dojściu do
magazynu musieli sprawdzić zaparkowane na tyłach ciężarówki, świecąc pod nimi latarkami. Cały
obchód zajmował im około piętnastu minut. Sprawdzając wozy, natknęli się na stojącego między
samochodami sierżanta Stedkego, który w milczeniu przypatrywał się ich poczynaniom. Obaj mieli
świadomość, że gdyby cokolwiek wykonali nie tak jak powinni bądź gdyby zburzyli cogodzinny
rytm patrolu, dowódca kompanii zostałby o tym poinformowany w ciągu trzydziestu sekund.
Ruszyli w obchód po raz drugi, gdy Enkel zatrzymał się i spojrzał przez ramię. Młody
dostrzegł to spojrzenie, ale nie przerwał milczenia. Szli powoli wzdłuż fasady gimnazjum, dotarli
do ogrodzenia, a Enkel znów obejrzał się za siebie. Wciąż miał w pamięci słowa Fridego, który
pełnił wartę ubiegłej nocy. Przez całą jego służbę nie wydarzyło się nic niezwykłego, a jednak ktoś
musiał wprowadzić Frinka - bądź wnieść jego ciało - do magazynu. Pomieszczenie miało dwa
wejścia, główne, przy którym pełnili wartę, szerokie, jasno oświetlone zawieszoną pod
zadaszeniem gazową lampą, z drewnianą rampą do załadunku ciężarówek, oraz boczne: drzwi od
strony ulicy, przy której stały kamienice zamieszkane przez oficerów. Enkel zauważył, że z
miejsca, gdzie pełnili wartę, ani też z żadnego punktu obwodu, po którym patrolowali teren, nie
widać bocznego wejścia do magazynu. Oznaczało to, że Fride mógł być czujny przez całą służbę, a
i tak nie mógł widzieć, kto wchodzi lub wychodzi drzwiami od strony kwater oficerskich.
Młody w milczeniu palił papierosa oparty o ścianę magazynu, kiedy nagle zerwał się na równe
nogi i pstryknął żarzącym się niedopałkiem w trawę. Przeładował mauzera i wycelował gdzieś w
ciemność.
- Widziałeś to? - zapytał cicho. - Tam coś się rusza.
Enkel zdjął karabin z ramienia i stanął obok Młodego. Stacjonowali w Warszawie od kilku
tygodni i nasłuchali się już opowieści o zaciekłości i nieprzewidywalności Polaków, słyszeli
historie o żołnierzach zaginionych w trakcie nocnych patroli oraz ostrzeżenia przed przebiegłością
Polek. Nie spodziewali się jednak, aby bandyci zdecydowali się na akcję dywersyjną na terenie
koszar usytuowanych pośrodku tak zwanej niemieckiej dzielnicy.
Powoli ruszyli przed siebie. Na wprost koszar, za placem manewrowym przed magazynem,
znajdowały się budynki gospodarcze oraz zapuszczone zarośla, pozostałość po dawnym parku.
Enkel uniósł karabin do oka, ale nie zdecydował się, aby głośno zapytać o hasło. Rzeczywiście,
między drewnianymi zabudowaniami a linią zarośli ktoś się poruszał. Po chwili usłyszeli ciężkie
kroki, przyspieszony oddech i skrzypienie kół małego wózka.
-
Stój! - Młody przystawił karabin do ramienia i wycelował.
Pchający wózek człowiek wyprostował się gwałtownie.
-
Nie strzelać! - Mężczyzna uniósł ręce do góry i odezwał się łamaną niemczyzną. - Nie
strzelać! Przyjaciel!
Doskoczyli do zatrzymanego, Enkel z odległości trzech kroków mierzył w jego pierś, Młody
sprawnie obszukał mężczyznę.
- Czysty. - Młody odepchnął podejrzanego i oświetlił latarką jego brodatą starczą twarz,
przenosząc następnie snop światła na wózek. Sięgnął ręką pod brezent.
- Nie strzelać. - Mężczyzna złożył dłonie jak do modlitwy. - Chełmicki. Ja tu pracować, ja
pomagać, ja palić w piec...
- Znam go. - Enkel opuścił nieco lufę mauzera. - Pracuje przy kuchni i w magazynie...
- O kurwa! - wrzasnął Młody. - Kurwa!
Enkel, nie spuszczając wzroku z wyraźnie wystraszonego starca, podszedł bokiem do Kroppa,
kątem oka spojrzał na wózek. Oniemiał. Spod rozchylonej brezentowej płachty patrzyła na niego
martwa twarz Frinka. Otworzył szeroko usta, a potem gwałtownym ruchem wbił lufę karabinu w
brzuch mężczyzny. Stary jęknął i zgiął się wpół.
Enkel zamachnął się, celując kolbą mauzera w głowę pomocnika magazyniera, ale przed
zadaniem ciosu powstrzymał go Młody, wchodząc między niego a mężczyznę.
-
Uspokój się, do cholery!
Stary stęknął i spróbował się wyprostować.
- Nie bić, proszę! Ja pomagać! Pan pułkownik dać rozkaz. Ja zakopać żołnierz daleko tam.
- Już w porządku. - Enkel podniósł dłoń i spojrzał Młodemu w twarz. - Już jest dobrze.
Kropp popatrzył na Enkela podejrzliwie, ale niespodziewanie cofnął się o krok i skupił uwagę
na wystraszonym starcu.
- Wiesz, że nie wolno kręcić się przy samochodach po zmroku?
- Pan pułkownik rozkaz. Ja zakopać żołnierz między drzewa.
- Powinniśmy to zgłosić oficerowi dyżurnemu - mruknął Młody.
- Szkoda czasu - odpowiedział szybko Enkel. - Skoro pułkownik kazał zakopać ciało po
zmroku, widocznie nie chciał robić z tego przedstawienia. Nie wiadomo nawet, czy
poinformowano o tym dyżurnego. Chcesz, żeby z naszego powodu budzili Handkego?
- Proponujesz, żebyśmy go puścili?
- Nie. - Enkel czuł, jak z podniecenia wysychają mu usta. Starał się mówić powoli, aby nie
zdradzić się przed Młodym. - Jeszcze natknie się na patrol przy bramie i będą kłopoty. Nie zna
hasła, ktoś nerwowy może go nawet zastrzelić. Zrobimy tak: wrócisz na miejsce, a ja pójdę ze
starym w zarośla i dopilnuję, żeby dyskretnie zakopał ciało. Po wszystkim odprowadzę go do
stróżówki i wrócę do ciebie.
Młody założył karabin na ramię.
-
Rób, jak chcesz. Jeżeli dyżurny uzna to za opuszczenie posterunku, będziesz miał
przesrane.
Enkel się rozejrzał. Stary Chełmicki pchał wózek od strony parterowego domku, w którym
mieszkał, w kierunku zapuszczonego parku po drugiej stronie magazynów. Najprawdopodobniej
pułkownik Handke, po zapoznaniu się z protokołem żandarmerii, nakazał przechowanie ciała
samobójcy w domu stróża, poza zasięgiem wzroku żołnierzy, aby po zmroku zakopać je w
ustronnym miejscu, bez świadków.
-
Wracamy - Enkel rzucił cicho po polsku. - Z powrotem do domu.
Chełmicki aż zamrugał ze zdumienia.
- Pułkownik rozkazał zakopać trupa między drzewami, tak żeby nikt nie poznał. Nie mogę...
- Wracamy!
Starzec oparł się o drewnianą burtę wózka, stęknął i naparł na niego całym ciężarem. Enkel
spojrzał przez ramię w ciemność, upewniając się, że Kropp odszedł już w stronę posterunku.
Przed drzwiami stróżówki Enkel pomógł staremu unieść owinięte brezentem ciało i wtaszczyć
je do środka. Położyli zwłoki na drewnianej ławie, Chełmicki zapalił karbidową lampkę i zgodnie z
poleceniem wyszedł na zewnątrz. Enkel odetchnął głęboko, przysunął lampkę na krawędź stołu,
oświetlając twarz martwego przyjaciela. Ciężkie, opuchnięte powieki Frinka były przymknięte.
Włosy, krótko przycięte zgodnie z wojskowym regulaminem, gładko przechodziły w linię zarostu
na mocno zarysowanej szczęce. Enkel delikatnie dotknął sinej twarzy przyjaciela, jedynej osoby,
która rozmawiała z nim jak z człowiekiem, z Klausem Enkelem, absolwentem gimnazjum w
Hollzarten, którego marzeniem było małżeństwo z Hildą, córką pastora Rotmana, oraz własny
zakład fotograficzny, pierwszy w ich rodzinnym miasteczku, nie z szeregowym Enkelem, strzelcem
z sekcji sierżanta Stedkego, kolejnym numerem na bezimiennej liście ewidencyjnej kompanii
pułkownika Handkego, mięsem armatnim wysłanym rozkazem obłąkanego szaleńca na Wschód, w
poszukiwaniu grozy, zimna i śmierci. Frink miał własną przeszłość, swoje dawne życie, ale nigdy o
nim nie opowiadał. Umiał jednak słuchać, był blisko, kiedy Enkel tego potrzebował, nigdy nie
tracił wiary w to, że kiedyś uda się im powrócić do przedwojennej rzeczywistości. Bywały takie
noce, kiedy gęsty śnieg otulał ziemiankę, podoficerowie nasłuchiwali odgłosów wesołych śpiewów
dochodzących zza linii wroga, znaku, że Rosjanie dostali swoją porcję wódki i w ciągu najbliższej
godziny przystąpią do szaleńczego ataku, a Enkel leżał oparty o zamarzniętą ziemię, otulony
pledem, myśląc, że dawne życie odeszło w niepamięć, że zakochany w córce pastora Klaus umarł
podczas pierwszej bitwy, pierwszego wystrzału, gdy pojawiła się pierwsza krew na bagnecie, że
teraz jest szeregowym Enkelem, żyjącym od zmierzchu do świtu w oczekiwaniu na kolejną
ofensywę Rosjan, od posiłku do posiłku, od krótkiej chwili nerwowego snu do kolejnej. W takie
noce Frink pozwalał mu uwierzyć, że ogrom szaleństwa, który ich otaczał, kiedyś się skończy, że
pewnego dnia wrócą do domu, że córka pastora wciąż na niego czeka, a w rodzinnym Hollzarten
nikt jeszcze nie otworzył zakładu fotograficznego. Enkel od samego początku słyszał, co mówiono
o Frinku, o tym, że gustuje w mężczyznach, że znajduje przyjemność w praktykach, które zgodnie
z hitlerowskim prawodawstwem były surowo karane, ale przez te wszystkie frontowe noce Frink
nie zrobił niczego, co mogłoby wprawić go w zakłopotanie. Znaleźli swój sposób na przetrwanie,
dwóch zupełnie różnych mężczyzn, którym przyszło żyć w szalonym świecie, połączyła dziwna,
irracjonalna przyjaźń. A teraz jego jedyny przyjaciel leżał martwy, z siną twarzą i opuchniętymi
powiekami, otulony brudnym brezentem, w którym zostanie pochowany w bezimiennym grobie,
pośród drzew w zapuszczonym miejskim parku.
Enkel dotknął po raz ostatni twarzy Frinka, musnął palcami jego oczy. Rozsunął mocniej
brezent. Chciał utrwalić w pamięci oblicze człowieka, który do końca wierzył, że wróci do domu, a
potem chować to wspomnienie aż do chwili, kiedy skończy się całe to szaleństwo. Odchylona
płachta odsłoniła szyję zmarłego.
Enkel pochylił się nad ciałem. Szyję znaczyło kilka ciemnosinych pręg, skóra na karku i przy
uszach była szorstka, zdarta do krwi. Frink musiał się długo męczyć, wisząc na sznurze pod
stropem magazynu. Lub stawiając opór silniejszemu napastnikowi, a może napastnikom, którzy
wciągnęli go do ciemnego pomieszczenia z wejściem od strony kwater oficerskich, niewidocznym
dla oczu wartowników, a potem nałożyli mu pętlę na szyję i przerzucili sznur ponad belką przy
stropie. Enkel odsłonił ciało. Frink był nagi, pułkownik Handke i funkcjonariusze żandarmerii
polowej uznali, że samobójca nie zasługuje na przywilej pochówku w wojskowym mundurze.
Enkel sięgnął po lampę i powoli przesunął ją nad martwym przyjacielem. Zaczął od głowy, nachylił
się nad zagłębieniem szyi, oceniając sine obtarcia, oświetlił szczupłą muskularną pierś i ramiona,
ujawniając żółte sińce poniżej prawego barku, choć nie mógł być pewien, czy nie powstały
wcześniej, w czasie służby wartowniczej lub ćwiczeń. Podniósł ciężką i chłodną rękę trupa,
oglądając jego przedramię i palce. Zrobił to samo z drugą. Paznokcie środkowego i serdecznego
palca u lewej dłoni były zdarte do krwi. Nie przypominał sobie, by Frink uszkodził sobie dłoń w
czasie akcji na ulicach Warszawy ani wcześniej. Rana musiała powstać nocą, wtedy, kiedy miał
pełnić dodatkową wartę, którą zakończył, wisząc metr nad podłogą magazynu.
Enkel przesunął dłonią po policzku zmarłego, delikatnie otulił sztywne ciało brezentem. To on
był winien śmierci przyjaciela. Frink wielokrotnie wchodził w drogę Bommelowi i jego
towarzyszom, ale nigdy żaden z nich nie zdecydował się wystąpić przeciw niemu otwarcie.
Gardzili nim, ale obawiali się jego szaleństwa. Ostatniego dnia swojego życia Frink wszedł w
drogę Bommelowi, mierząc do niego z karabinu i stając w obronie Enkela. Bommel postanowił
więc raz na zawsze zakończyć sprawę nieprzewidywalnego pedała, który, jak stale mówiono za
jego plecami, zasługuje co najwyżej na kompanię karną.
Enkel zawołał stróża i z jego pomocą załadował ciało z powrotem na wózek. Stary musiał być
zdziwiony zachowaniem żołnierza, ale nie dał tego po sobie poznać. Nałożył na głowę czapkę,
chwycił dyszel i pochylony ruszył w kierunku parku. Niczym nie niepokojeni przejechali przez
plac, przecięli pustą ulicę i wjechali między drzewa. Stróż zatrzymał się zaraz za linią zarośli, ale
Enkel kazał mu iść dalej. Wyszukał najlepsze możliwe miejsce, gładką połać trawy rosnącą u stóp
rozłożystego kasztanowca. Starzec sięgnął po leżącą na wózku łopatę i wbił ją w twardą, spieczoną
ziemię.
Po półgodzinie stary był zbyt zmęczony, by kopać dalej. Enkel oparł karabin o drzewo i przejął
łopatę. Szerokimi ruchami wyrzucał ziemię z naprędce przygotowywanego grobu, aż uznał, że jest
dostatecznie głęboki. Obaj podeszli do wózka i chwycili za brezent. Ostrożnie przenieśli ciało i
ułożyli je w rozkopanym dole. Starzec wziął łopatę i zaczął rzucać pachnącą wilgocią ziemię na
zwłoki. Enkel patrzył na to w milczeniu, odmawiając w myślach zapomnianą niemal modlitwę. Z
wysiłkiem przypominał sobie jej słowa, choć wiedział, że Frink nie był chrześcijaninem. Nie był
chyba nawet wierzący, nigdy przynajmniej o tym nie wspominał, ale Enkel uznał, że zasługuje na
słowa pacierza. Pamiętał, że Frink traktował krzyżyk noszony pod bluzą munduru jak talizman,
choć był to pewnie sentyment do samego przedmiotu, nie znak wiary.
- Wracaj prosto do siebie - nakazał Enkel, kiedy stary skończył pracę. Zaczekał, aż stróż
odejdzie w stronę swojego domu, obszedł magazyn i dołączył do stojącego w kręgu światła
Kroppa. Na wschodzie, ponad parkiem, niebo przecinały różowe wstęgi wczesnego świtu.
Zaraz po zmianie warty udali się do oficera dyżurnego, by zdać relację z przebiegu służby.
Wcześniej umówili się, że nie będą wspominać o dozorcy oddelegowanym do sprawienia pogrzebu
samobójcy z ich kompanii. Dyżurny zezwolił im na zejście ze stanowiska. Enkel zdał broń do
magazynu, zabrał z sali na piętrze ręcznik i zszedł do piwnicy, do urządzonej tam umywalni.
Kroczył korytarzem, z drewnianą szczoteczką i proszkiem do mycia zębów w dłoni, z szorstkim
wojskowym ręcznikiem przerzuconym przez ramię, czując na sobie spojrzenia pozostałych
żołnierzy. Nigdzie nie widział Bommela, ale zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później stanie z
nim twarzą w twarz. Kapral Borówka, którego minął na schodach, zlustrował go uważnym
spojrzeniem, ale nic nie powiedział, choć widać było, że ma na to ochotę.
- Panie kapralu...
- Tak? - Borówka uniósł krzaczastą brew.
- Wczoraj wieczorem przyszedł pan do naszej kwatery po Frinka. Miał pełnić służbę
wartowniczą przy magazynach. Nie było go tam.
Borówka poczerwieniał na twarzy, przygryzł wargę, spojrzał na Enkela nieprzychylnie.
-
Wracajcie do swoich zadań, żołnierzu.
Enkel bez słowa ruszył dalej schodami. W wąskim i ciemnym korytarzu zdjął z siebie
przepoconą bluzę i spodnie, odwiesił pas na wieszak. Zaczekał chwilę, aż został w przebieralni
sam, wyjął z kieszeni brzytwę w kościanej oprawce i wsunął ją pod ręcznik. Nagi, z ręcznikiem
starannie zwiniętym pod pachą, wszedł między prysznice, stanął na samym końcu, tuż przy ścianie,
pod wąskim okienkiem, przez które wpadała smuga jasnego światła. Wcisnął złożony ręcznik pod
mosiężną rurkę doprowadzającą wodę, nałożył proszek na szczoteczkę i umył zęby. Odkręcił wodę,
oblał się i szybko zakręcił kurek. Kątem oka zauważył, że pozostali mężczyźni opuszczają powoli
przesiąkniętą zapachem stęchlizny umywalnię. Stał nagi, na szeroko rozstawionych nogach, z
głową opartą o popękane płytki, tuż przed ręcznikiem, w którym ukrył brzytwę. Mydlił się powoli i
metodycznie. Nie chciał stawać pod strumieniem wody, aby móc nasłuchiwać kroków
dobiegających z przebieralni. Spodziewał się, że Bommel, gotów bronić swego nadszarpniętego
honoru i opinii w oczach reszty kompanii, nie będzie czekał na lepszą okazję. Nie bał się. Tak wiele
razy leżał z twarzą wciśniętą w śnieg, pod ogniem radzieckiej artylerii, tak wiele mglistych i
mroźnych świtów przeżył ukryty w okopie, w oczekiwaniu na kolejny szaleńczy szturm
nieprzyjaciela, że dawno zapomniał, czym jest strach. Tak często patrzył na śmierć, tyle czasu
minęło od jego dawnej egzystencji, odległego świata i zapomnianych już marzeń, tyle zmieniło się
w nim samym, że nie był zbyt przywiązany do swojego życia. Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy
później nadejdzie jego kres, jutro, w ogniu radzieckich czołgów, lub dziś, pod prysznicami w
umywalni dawnego gimnazjum. Mydlił się o wiele za długo, nasłuchując kroków na mokrej
posadzce.
Grube krople spływające z nieszczelnych rur po brudnych płytkach zagłuszyły stąpanie bosych
stóp. Krótki mocny cios wymierzony tuż pod linię żeber odebrał mu oddech i ciało eksplodowało
cierpieniem. Enkel osunął się na kolana, odruchowo chwytając dłonią za ręcznik. Zamroczony
bólem promieniującym z okolicy nerki, skulił się, jednocześnie przebierając palcami pomiędzy
fałdami materiału. Ktoś usiadł okrakiem na jego plecach, czyjeś przedramię wsunęło się pod jego
gardło, zamykając się w stalowym uścisku. Enkel spróbował się oswobodzić, jego śliskie od wody i
mydła ciało wymknęło się napastnikowi, ale kolejne uderzenie, tym razem w kark, znów powaliło
go na posadzkę. Czyjeś przedramię powróciło pod jego szczękę, kolano wbiło się wprost w sam
środek jego pleców. Enkel stęknął i rozcapierzył palce, które w końcu trafiły na kościaną rękojeść.
Rozłożył brzytwę i na tyle, na ile pozwolił mu uścisk miażdżący jego plecy, ciął za siebie na oślep.
Usłyszał krzyk. Ciął raz jeszcze. Napastnik nie napierał już tak mocno. Enkel prześlizgnął się na
bok, uderzył nogami o ścianę, odbijając się od niej i zwalając z siebie przeciwnika. Poderwał się na
nogi, szerokim cięciem zmuszając agresora do odskoczenia w tył. Podniósł się z posadzki, z
wyciągniętą przed siebie brzytwą spojrzał na zdyszanego Bommela. Tak jak przypuszczał,
walczący o odzyskanie szacunku i poważania Bommel był sam, stał teraz zupełnie nagi, z krwawą
pręgą przecinającą ramię i drugą, nieco mniejszą, przechodzącą przez biodro. Bommel był większy
i znacznie silniejszy, na jego masywnych ramionach grały wyraźnie zaznaczone mięśnie, wypukła,
mocno owłosiona klatka poruszała się w rytm przyspieszonego oddechu. Przeciwnik górował siłą i
doświadczeniem w walce wręcz, ale to Enkel trzymał w dłoni brzytwę.
- Nie pójdzie ci tak łatwo - syknął Enkel, powoli zbliżając się do Bommela. - Nie pójdzie ci tak
jak z Frinkiem. Wczoraj w nocy nie byłeś sam, prawda? Sam nie dałbyś rady udusić go i
podciągnąć na sznurze aż pod strop magazynu.
- Połamię ci ręce - wysapał z wściekłością Bommel - jedną po drugiej. A potem zabiję. Gołymi
rękami.
- To za Frinka - wysyczał Enkel, zataczając brzytwą szerokie koło tuż przy gardle Bommela.
Tamten odskoczył, wystraszony świszczącym ostrzem i furią w oczach przeciwnika. Przez chwilę
mierzyli się wzrokiem. Enkel ruszył do przodu, ostrożnie stąpając bosymi stopami po mokrej
podłodze, Bommel, pochylony, z szeroko rozłożonymi ramionami, czekał na sposobność
przechwycenia dłoni rywala. Gdzieś z tyłu trzasnęły drzwi, echo pustych ścian zwielokrotniło
dudnienie ciężkich podkutych butów. Enkel zaatakował, rzucił się z ostrzem wyciągniętym w
stronę piersi Bommela, tamten przechwycił uderzenie, odskoczył i ściągnął przeciwnika w dół.
Enkel upadł na kolana i nie zważając na ciężkie ramię zaplatające się wokół jego szyi, ciął z
rozmachem w górę. Bommel zawył z bólu. Enkel uderzył raz jeszcze, mocniej i szerzej. Pierwsze
cięcie naznaczyło udo Bommela czerwoną pręgą, drugie dosięgło pachwiny. Enkel przetoczył się
po posadzce, zwalając z siebie napastnika, docisnął kolanem jego klatkę piersiową, zbił dłoń
próbującą chwycić go za szyję. Skręcił się, unosząc jednocześnie ramię do ostatecznego ciosu.
- To za Frinka, gruba świnio - wysyczał i szybkim ruchem opuścił brzytwę w stronę
odsłoniętego gardła Bommela.
Nadgarstek Enkela ugrzązł w niespodziewanym uścisku czyjejś dłoni. Odwrócił się i zdążył
tylko dostrzec szczurzą, wykrzywioną złym grymasem twarz sierżanta Stedkego. Kątem oka
zauważył jeszcze ruch po drugiej stronie wąskiego pomieszczenia, kiedy kopnięcie wymierzone
prosto w szczękę powaliło go na posadzkę i pozbawiło przytomności.
WTOREK, 1 SIERPNIA 1944
Do kamienicy dotarł nad ranem, przemykając jak duch po ulicach uśpionego miasta. Podwórka,
ciemne bramy i ciasne zaułki spowijała cisza i tylko ptaki zakłócały atmosferę milczącego
wyczekiwania, urządzając prawdziwie dzikie koncerty. Szedł powoli, niespiesznie, blisko murów
budynków, od bramy do bramy, uważnie sprawdzając kolejne przecznice. Raz wydało mu się, że w
oddali widzi sylwetki nocnego patrolu, zaszył się na długą chwilę na klatce schodowej piętrowego
domu, by znów, przez nikogo nie niepokojony, ruszyć przed siebie.
Drzwi do kamienicy były uchylone, ostrożnie wstąpił na schody, uważając, by jakimś
skrzypnięciem nie obudzić któregoś z mieszkańców. Zamknął za sobą drzwi do mieszkania, zrzucił
marynarkę i spodnie, odwiesił koszulę na oparcie krzesła. Położył się na łóżku. Zamknął oczy.
-
Musisz na siebie uważać - gdzieś w swojej głowie usłyszał głos Anny. - Nie powinieneś
niepotrzebnie ryzykować. Lada chwila to całe szaleństwo się skończy, musisz wytrzymać tych
kilka tygodni.
Mimo starań nie udało mu się zasnąć. Bladoróżowe smugi słońca zatańczyły na szybie okna,
pokój wypełnił się porannym światłem. Natarczywy promień przeciął jego policzek, błysnął wprost
pod uchyloną powiekę. Antoni wstał, zamknął okno i szczelnie zaciągnął zasłony. Wrócił do łóżka i
znów spróbował zasnąć, ale pod powiekami wciąż widział wykrzywioną niemym strachem twarz
umierającej Zosi.
Nie wiedział, jak długo leżał półnagi w nieświeżej pościeli, kiedy z odrętwienia wyrwało go
pukanie do drzwi. Próbował je ignorować, ale ktoś zapukał raz jeszcze, nieco mocniej. Niechętnie
wstał, włożył spodnie, naciągnął koszulę.
W korytarzu stała pani Waleria. Starsza, srebrnowłosa, jak zawsze elegancka właścicielka
kamienicy, gospodyni prowadząca kuchnię dla wszystkich lokatorów oraz całkiem sporej grupy
osób z zewnątrz, które nie zawsze miały czym zapłacić za ciepły posiłek.
-
Dzień dobry, panie Antoni. - Kobieta przeszła przez próg i chwyciła Chlebowskiego za
ramię. - Panie Antoni, proszę powiedzieć, czy pan coś wie?
Chlebowski, zdziwiony, cofnął się o krok.
- Co mam wiedzieć?
- Coś się dzieje, prawda? - pani Waleria ściszyła głos, przechodząc do konspiracyjnego szeptu.
- Na pewno coś się dzieje. Już wczoraj Niemcy kręcili się po ulicach jak wściekli, a dziś rano
dwóch kolegów przyszło po mojego Maćka. Wyszedł bez słowa.
- Pani Walerio, proszę się nie martwić, Maciek to rozsądny chłopak, na pewno nie wpakuje się
w żadne kłopoty.
- Panie Antoni - starsza pani splotła dłonie na wysokości oczu, składając je jak do modlitwy -
gdyby pan ich widział! Obaj w płaszczach, na nogach wysokie buty, wyglansowane na błysk, jak u
przedwojennych oficerów.
- Pani Walerio, połowa Warszawy chodzi w wypastowanych szklankach.
- Obaj mieli na sobie długie kurtki, a na głowach berety. Słyszy mnie pan? Berety w środku
lata?
- Maciek to rozsądny chłopak - powtórzył Chlebowski. - Jestem pewien, że pani wnuk uważa
na to, co robi i z kim się zadaje.
Pani Waleria sprawdziła, czy drzwi do pokoju są zamknięte, dla pewności odsunęła się od
progu, wzięła Chlebowskiego pod ramię, zmuszając go, by pochylił się w jej stronę.
- Panie Antoni, ja wcale nie jestem tego taka pewna. Tydzień temu sprzątałam u niego w
pokoju, wie pan, co znalazłam pod jego materacem?
- Co takiego?
- Pistolet.
- Pani Walerio, nie pomyliła się pani czasem? Jest pani pewna, że Maciej...
Starsza pani syknęła ze złości.
-
Mój świętej pamięci syn, świeć Panie nad jego duszą, często przychodził do domu pod
bronią. Uważa pan, że matka oficera nie jest w stanie odróżnić prawdziwej broni od dziecięcej
zabawki? To był prawdziwy pistolet, nawet czuć go było smarem. Tydzień się zbierałam, żeby z
nim o tym porozmawiać, a dziś, proszę, przyszło dwóch kolegów zaraz o świcie i Maciek zniknął, a
z nim pistolet.
- Pani Walerio...
- Może to moja wina. - Srebrnowłosa pani spojrzała na Chlebowskiego wymownie. - Może
gdyby nie moje opowieści o jego ojcu, a moim synu, Maciek uważałby bardziej na to, co robi.
Panie Antoni, niech mi pan powie, coś wisi w powietrzu, prawda? Coś będzie się działo?
- Nie wiem, pani Walerio, naprawdę nie wiem.
- Panie Antoni, przecież ja wiele widziałam, naprawdę wiele, i nigdy nie zadawałam żadnych
pytań. Kiedy pani Irenka poprosiła o mieszkanie dla pana, nie musiała niczego dodawać, a ja
wiedziałam swoje. Ja wiem, czym się pan zajmuje. Proszę mi zaufać i powiedzieć, co się dzieje.
Maciej to mój jedyny wnuk.
Chlebowski uwolnił się z uścisku gospodyni.
-
Przysięgam na Boga, o niczym nie wiem.
Pani Waleria skinęła głową, wierzchem dłoni otarła łzę.
-
Wierzę panu. Może pani Irenka coś będzie wiedziała? Ma pan z nią jakiś kontakt?
Chlebowski zawahał się.
-
Być może będę mógł z nią dzisiaj porozmawiać. Zapytam ją, a gdy się czegoś dowiem,
natychmiast przyjdę z tym do pani.
- Irenka to dobra dziewczyna. Wiele przeszła. Od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłam,
wiedziałam, że ma zbyt dobre serce jak na te czasy. Panie Antoni - starsza kobieta podniosła palec
w ostrzegawczym geście - niech jej pan nie skrzywdzi!
Chlebowski, zaskoczony, uniósł brew.
- Wiem, że ona ma do pana wielką słabość. Wciąż mnie o pana pyta, czy je pan regularnie, jak
się pan miewa, czy się aby pan na coś nie uskarża. Ta dziewczyna ma w sobie wiele miłości, choć
nie pozbierała się jeszcze po tamtym mężczyźnie.
- Irena miała narzeczonego? Co się z nim stało?
- Nie wiem. Żyję już na tym świecie prawie siedemdziesiąt lat i niejedno widziałam. Poza tym
jestem kobietą, a każda kobieta potrafi rozpoznać w innej ślad bliskiego jej mężczyzny. Irenę ktoś
skrzywdził. Mam nadzieję, że przez pana nie będzie płakać.
Chlebowski skrzywił się, poprawił okulary.
- Tak jak obiecałem, jak tylko się czegoś dowiem, natychmiast przyjdę z tym do pani.
Tymczasem proszę być dobrej myśli i spokojnie czekać na wnuka. Może wrócić w każdej chwili.
- Dziękuję panu. - Pani Waleria odwróciła się w stronę drzwi. - Obiad będzie punktualnie o
trzynastej. Czy mam nakryć również dla pana?
- Tak. Dziękuję pani bardzo.
Chlebowski zaczekał, aż starsza pani zamknie za sobą drzwi, położył się do łóżka, ale nie mógł
uspokoić rozbieganych myśli. Wstał, odsunął zasłony, wpuścił do pokoju więcej światła i usiadł
przy biurku. Sięgnął po pióro i czystą kartkę papieru. Zaczął notować, powoli zapisywał swoje
spostrzeżenia, uważnie formułował myśli, kaligrafując słowo po słowie. Wraz z upływem
kolejnych minut pisał coraz szybciej, kreślił, szerokimi pociągnięciami pióra łączył ze sobą
klamrami poszczególne zdania, tak aby uchwycić zależności między poszczególnymi faktami.
Notował gorączkowo kolejne wnioski, nie tracąc czasu na zapisywanie całych wyrazów, używał
skrótów, które tylko on potrafił odczytać. Znów czuł się tak, jak przed wojną, kiedy siedząc na
korytarzu, przygotowywał się do kolejnej rozprawy, rozpalało go to samo podniecenie, trawiła ta
sama gorączka, usilne pragnienie uchwycenia prawdziwego stanu rzeczy, sięgnięcia do samego
sedna sprawy.
Odłożył pióro, rozparł się wygodniej na krześle, przebiegł wzrokiem po zapełnionej kartce. Raz
jeszcze zastanowił się nad podkreślonymi wnioskami i zapisanymi na dole strony pytaniami.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzynasta. Przetarł buty szczotką, włożył świeżą koszulę i wyszedł
z pokoju.
Na schodach minął się z Jaśkiem Nowakiem, zajmującym samotnie dwupokojowe mieszkanie
na pierwszym piętrze. Nowak uginał się pod ciężarem dwóch drewnianych skrzynek, na których
Chlebowski dostrzegł wypalony emblemat jednego z warszawskich składów tytoniowych.
- Dzień dobry, panie sąsiedzie. - Nowak, niezależnie od sytuacji i okoliczności, zawsze
zachowywał się ostentacyjnie i nigdy - jak przystało na stołecznego cwaniaka, dla którego nie było
rzeczy niemożliwych - nie tracił dobrego humoru. - Sąsiad wybiera się na obiadek? Ja też zaraz
schodzę, tylko podrzucę do siebie sprawunki. Zupkę pani Walerii czuć już od samej bramy!
Nowak był przedwojennym taksówkarzem, który w okupacyjnych czasach odkrył w sobie
żyłkę handlowca i nieprzeciętny talent do dostrzegania różnorakich okazji sprzyjających
szybkiemu, choć ryzykownemu zarobkowi. Należał do tej nie tak wcale nielicznej grupy osób,
którym wybuch wojny i kolejne miesiące okupacji przyniosły wyraźną poprawę sytuacji
finansowej. Nowak dorobił się na żółwiach wykradzionych z niemieckiego transportu w
czterdziestym trzecim. Czarnorynkowy potentat natychmiast wykupił całą partię towaru
przewożonego z Grecji do Rzeszy z przeznaczeniem na konserwy dla wojska. Żółwie trafiły na
rynek, ale nikt nie wiedział, co z nimi robić. Nowak wpadł na pomysł uruchomienia tajnej
manufaktury przerabiającej żółwie na mielone mięso, peklowane później w półlitrowych słoikach, i
produkt ten przez kilka tygodni cieszył się wielkim powodzeniem na warszawskich bazarach.
Dzięki swojej pomysłowości były taksówkarz zdobył kapitał i kontakty umożliwiające mu pracę na
własny rachunek. Jeździł do Prosiakowa, jak powszechnie nazywano Karczew, po mięso, do
Jabłonny po wódkę, do Grójca po mąkę, do Rembertowa po tytoń, a podlegli mu ludzie zapuszczali
się nawet pod Lublin w poszukiwaniu płodów rolnych po atrakcyjnych cenach.
W salonie na parterze nakryto już do obiadu. Przy stole siedzieli Halczyńscy, wiecznie
milczące małżeństwo zajmujące lokal na wprost mieszkania pani Walerii. Teodor Halczyński,
przedwojenny rachmistrz w zakładzie przemysłowym, żył z topniejących z każdym dniem
oszczędności zgromadzonych w latach prosperity. Ciemnowłosy, z wysokim czołem i szczupłymi
dłońmi, siedział ze spuszczonym wzrokiem. Wyglądał na wyjątkowo spokojnego i ostrożnego
człowieka, który nigdy nie ryzykuje, jednak wczesną wiosną zaskoczył wszystkich mieszkańców
kamienicy swoją pomysłowością i talentem technicznym.
Okupacyjny okólnik znów ograniczył dostęp do energii elektrycznej i lokatorzy mogli
korzystać z prądu tylko od godziny dwudziestej do dwudziestej czwartej. Teodor Halczyński w
milczeniu przeczytał zawieszone przez dozorcę obwieszczenie, a wieczorem wyszedł na korytarz
ze szczypcami, śrubokrętem i rolką taśmy izolacyjnej. Pół godziny zabiegów przy liczniku i odtąd,
gdy odpowiedzialny za realizację zarządzenia dozorca odcinał energię przy głównym rozdzielniku
na parterze, mieszkańcy wciąż mogli cieszyć się włączonym światłem, choć oczywiście musieli
szczelnie zaciągać rolety. O to, aby kontrolerzy z elektrowni nie wykryli usprawnienia wykonanego
przez dawnego rachmistrza, zatroszczył się Jasiek Nowak. Żona Halczyńskiego, Helena, siedziała
tuż obok, tak samo milcząca i nieprzystępna jak jej małżonek. Gospodyni uwijała się między
kuchnią a jadalnią, ustawiła na stole wazę z zupą i donosiła sztućce.
Chlebowski ukłonił się i usiadł na swoim stałym miejscu, plecami do okna. Zaraz po nim do
jadalni wpadł roześmiany Nowak, w oczekiwaniu na posiłek zacierający z apetytem ręce.
Zupa tak bardzo zachwalana przez Nowaka okazała się wodnistym wywarem przyrządzonym z
mieszanki wszelkiego rodzaju składników, jakie tylko wpadły w ręce pani Walerii, podanym z
ciemnym wczorajszym chlebem.
Antoni zamieszał łyżką w talerzu, oddzielając ziemniaki, kawałki pokrojonej marchewki,
słupki buraków i fasolę. Napełnił usta gorącą zupą, przegryzł kawałkiem chleba.
-
Mówię wam, coś się święci. - Nowak z apetytem wybierał co większe kawałki
ziemniaków, głośno siorbał warzywny wywar, łamiąc chleb nad talerzem. - Coś wisi w powietrzu.
To jasne jak słońce.
Pani Waleria, siedząca między domownikami, nagle zbladła, spojrzała na Chlebowskiego,
szukając u niego wsparcia i nadziei. Maciek wciąż nie wracał do domu.
- Wydawało się, że Szwaby czmychną na zachód przed Ruskimi - ciągnął Nowak z ustami
pełnymi chleba - a tu proszę: zdwojone patrole i ciągły ruch na ulicach.
-
Ludzie mówią, że Rosjanie mogą wkroczyć do Warszawy lada dzień - odezwała się z
nadzieją w głosie gospodyni. - Może Niemcy przegrupowują się przed opuszczeniem miasta?
Nowak pokręcił przecząco głową.
- Nasi coś kombinują. Po ulicach kręci się sporo takich, co to im lepiej nie wchodzić w drogę.
Łażą całymi grupkami, mówię wam, ruch jak w ulu!
- Oby to nie doprowadziło do jakiegoś nieszczęścia - cicho odezwała się znad talerza Helena
Halczyńska.
- Może być gorąco - odpowiedział jej Nowak. - Niemcy się nie patyczkują, Ruskie ich trochę
pogonili, więc teraz reagują nerwowo na każdy nasz ruch. Jeżeli naszym strzeli do głowy jakiś
głupi pomysł, na ulicach poleje się krew.
Teodor Halczyński odłożył łyżkę na stół i wyprostował się.
-
Panie Nowak, na ulicach tego miasta krew leje się każdego dnia - powiedział. - Śmierć
grozi za wszystko, za słoninę, za uszkodzenie mienia niemieckiego, za maskę przeciwgazową
znalezioną w czasie rewizji, za uszkodzenie kabla telefonicznego, za słuchanie radia. Długo by
wyliczać. Jaka to różnica, zginąć za jakąś głupotę czy w walce?
Nowak przełknął kawałek ziemniaka, pokiwał głową.
-
Niby racja. Mojego znajomego w czterdziestym pierwszym rozstrzelali przed domem za
narty, które znaleźli u niego w piwnicy. Nie zgłosił ich i nie oddał do urzędu, a były im potrzebne
przed atakiem na Związek Radziecki.
Pani Waleria postanowiła zmienić temat.
- Był pan rano na Kercelaku?
- Byłem. Wszystko znów poszło w górę. Wołowina kosztuje dziewięćdziesiąt pięć złotych,
ziemniaki cztery złote, cebula dwadzieścia pięć. Kupiłem kilka jajek po pięć złotych sztuka.
Załatwiłem pani trochę koniny na niedzielę, jeszcze po starej cenie, ale od nowego tygodnia mięso
podrożeje. Tak jak ziemniaki i pomidory.
Gospodyni złożyła dłonie i z rozpaczą spojrzała na Nowaka.
- Jak tu wyżyć, kiedy wszystko takie drogie, a z przydziałów kartkowych utrzymać się nie
sposób! Chleba z drewnianymi otrębami w ogóle nie da się jeść, cukier, który ostatnio kupiłam,
zwilżyli dla większej wagi wodą, a w konfiturach znalazłam kawałki gotowanego buraka!
Chlebowski nie słuchał toczonej przy stole rozmowy. Zjadł niewiele, odstawił na wpół
opróżniony talerz, czym wywołał zdziwienie w oczach współbiesiadników, podziękował i wstał.
Wiedział, że resztki jedzenia się nie zmarnują: gospodyni użyje pozostałości z zupy do sosu, a
wygotowaną włoszczyznę zmieli na dodatek do ziemniaczanych kotletów. Grzecznie odmówił
herbaty, nie namiastki w rodzaju herbat Mata na bazie suszonych resztek owoców, ale prawdziwej
angielskiej herbaty z blaszanego pudełeczka, efekt operatywności Jaśka Nowaka. Do herbaty
zamiast cukru gospodyni podała niewielką buteleczkę gęstego syropu, wytworzonego domowym
sposobem z kilku pastylek dulcyny rozpuszczonej w wodzie. Pani Waleria dokonywała cudów,
starając się zapewnić swoim domownikom jak najlepsze warunki w ciężkich czasach okupacji.
Początkowo korzystała z wydanej w Krakowie, a krążącej wśród warszawskich gospodyń
książeczki: 180 sposobów domowego wyrobu mydła, artykułów kosmetycznych, past, atramentów,
klejów, lakierów, farbowania i czyszczenia przedmiotów, później każdy z przepisów udoskonaliła i
dostosowała do lokalnych warunków.
Chlebowski przed wyjściem musiał obiecać, że jeżeli zobaczy Maćka lub cokolwiek o nim
usłyszy, natychmiast poinformuje o tym panią Walerię.
Południe minęło już jakiś czas temu, ale ulice wciąż były spieczone słońcem. Po dwudziestu
minutach spaceru Chlebowski skręcił w Chmielną i wolnym krokiem ruszył w kierunku Kruczej.
Codzienny rytuał wspólnego obiadu pomógł mu uspokoić emocje i zebrać myśli. Teraz musiał
porozmawiać z Czarnym. Podejrzewał, że dowódca rozpoczął już działania zmierzające do
wyjaśnienia śmierci radiotelegrafistki, nie wiedział jednak, czy ta zdołała powiedzieć mu coś, co
stanowić mogło ważną informację.
Nowak miał rację. Warszawską ulicę ogarnęło dziwne podniecenie. Mimo upału, wszyscy
gdzieś się spieszyli, przechodnie - głównie mężczyźni - przemieszczali się w kilkuosobowych
grupkach, wielu miało na sobie wysokie buty i sięgające kolan płaszcze. Przez ostatnie lata
warszawiacy wyrobili w sobie specjalną umiejętność chodzenia, przemykania ulicami szybko i
dyskretnie, pozostając niemal niedostrzeżonym dla postronnego obserwatora, z uwagą skręcali w
kolejne przecznice, wciąż wypatrując niemieckich bud i żołnierzy obstawiających uliczne łapanki.
Tego dnia mieszkańcy stolicy chodzili szybciej, energicznie, z wysoko uniesionymi czołami i
zapałem w oczach. Przechodząc obok ulicznego straganu z książkami, Chlebowski usłyszał coś o
strzelaninie gdzieś na Żoliborzu. Bliskość radzieckiej ofensywy dawała obietnicę rychłego
wyzwolenia stolicy i można było przypuszczać, że nadchodzące dni obfitować będą w liczne
zbrojne incydenty. Plotka mówiła o wielkim zrywie, o akcji wyzwolenia miasta od Niemców, ale
każda z podawanych na ulicach dat okazywała się nieprawdziwa. Chlebowski mógł mieć tylko
nadzieję, że Maciek nie da się wplątać w nic poważnego i wieczorem wróci do domu.
W bramie kamienicy na Hożej natknął się na trzech mężczyzn. Twarz jednego z nich wydała
mu się znajoma, choć nie mógł sobie przypomnieć, skąd zna tego postawnego blondyna kryjącego
spojrzenie pod rondem kapelusza. Zmrużył oczy i poprawił okulary, uważnie przypatrując się
obliczu mężczyzny, ale wciąż nie pamiętał, gdzie wcześniej go widział. Przeszedł przez bramę,
przeciął podwórko i zapukał do drzwi stróżówki. Nie wiedział, czy zastanie Czarnego, nigdy
wcześniej bezpośrednio się z nim nie umawiał, za każdym razem korzystając z pomocy Ireny, ale
stróżówka w podwórku kamienicy była jedynym miejscem, gdzie mógł spróbować znaleźć swojego
dowódcę.
Zapukał raz jeszcze i nacisnął klamkę. Nie ustąpiła. Z głębi pomieszczenia dobiegł go odgłos
tłumionych kroków i cichej rozmowy.
- Szanowny pan do kogo? - usłyszał zza pleców. Odwrócił się i spojrzał w twarz blondyna,
który w towarzystwie dwóch mężczyzn wyszedł z bramy.
- Szukam tu kogoś - odpowiedział niechętnie Chlebowski.
-
Szanowny pan powinien wrócić do siebie. - Blondyn mówił powoli, niedbale obracając w
ustach zapałkę. - Tutaj nikogo nie ma.
Mężczyzna stojący obok blondyna pochylił się w jego stronę i szepnął kilka słów.
- Jesteś pewny? - zapytał blondyn, a kiedy tamten skinął głową, podszedł do drzwi stróżówki i
zapukał.
Dwa szybkie, dwa wolne, kolejne dwa szybkie. Drzwi uchyliły się, w progu stanął Stefan.
- Ja do Czarnego. - Chlebowski oparł dłoń na klamce, ale Stefan się nie cofnął. - Muszę z nim
porozmawiać.
Stefan spojrzał za siebie.
-
Niech wejdzie. - Z głębi pomieszczenia usłyszeli głos Czarnego. Stefan odsunął się,
wpuszczając Chlebowskiego do środka.
Czarny siedział przy stole założonym papierami. Chlebowski pamiętał go z czasów
przedwojennych, znal jego prawdziwe nazwisko: Radosław Zieńczuk, przed trzydziestym
dziewiątym obiecujący architekt zatrudniony w jednym z najlepszych biur projektowych
Warszawy. Obok niego siedział jeszcze jeden mężczyzna, nieznany Chlebowskiemu.
- Antoni, nie mam zbyt wiele czasu. O co chodzi?
- Musimy porozmawiać. - Chlebowski poprawił okulary, próbując przyzwyczaić wzrok do
półmroku panującego w stróżówce. Okna pomieszczenia przysłonięte były brudnymi zasłonami. -
Na osobności.
Czarny zawahał się, skinieniem głowy, nakazując wyjść siedzącemu przy stole mężczyźnie.
-
Słucham? Co cię tu sprowadza?
- Chodzi o Zosię...
- Nie martw się, wszystko załatwiłem, będzie miała prawdziwy katolicki pogrzeb, na
cmentarzu, z mszą i księdzem.
-
Ale zrozum to, ona nie żyje.
Czarny wzruszył ramionami.
-
Sam widziałeś, jak Zosia umierała. Wszyscy to widzieliśmy.
Chlebowski podszedł bliżej, żeby lepiej widzieć twarz dowódcy. Zmrużył oczy.
- Chcę rozmawiać z osobą prowadzącą postępowa nie w sprawie jej śmierci.
- Antoni, to naprawdę nie jest odpowiednia pora...
- Kto prowadzi postępowanie wyjaśniające? Muszę z nim porozmawiać, mam mu coś ważnego
do przekazania.
- Na wszystko przyjdzie czas. Proszę, wróć do siebie i czekaj na rozkazy.
- Wyznaczyłeś kogoś do wyjaśnienia sprawy śmierci Zosi? Zawiadomiłeś swoich
przełożonych? Zginął jeden z twoich podwładnych, radiotelegrafistka, masz obowiązek wyjaśnić
okoliczności tej śmierci.
- Antoni...
- Jak to się stało, że Zosia spadła z dachu? - ciągnął dalej Chlebowski. - Była tam sama czy
ktoś ją ubezpieczał? A może wypadła przez okno? Kto wtedy z nią był? Kto widział ją po raz
ostatni?
Czarny wstał, wbił spojrzenie w Chlebowskiego.
-
Antoni, czy ty mnie przesłuchujesz? Nie zapominaj, że jestem twoim dowódcą.
- Zrobiłeś cokolwiek, żeby wyjaśnić sprawę jej śmierci?
- Nawet nie wiesz, co się tu dzieje - warknął Czarny. - Nie mam czasu zajmować się sprawą
jakiegoś wypadku!
- Masz pewność, że to był wypadek? Wczoraj w nocy zmarł człowiek, który walczył pod
twoimi rozkazami. Nie możesz tego tak zostawić!
- Każdego dnia giną nasi ludzie!
- Ona nie zginęła w walce. Nawet nie wiemy, jak to się stało. Niczego nie wiemy. Nie możemy
na to nie zareagować!
Czarny odetchnął głęboko, starając się zapanować nad nerwami.
-
Muszę zobaczyć dziennik radiostacji - powiedział po chwili milczenia Chlebowski. -
Prowadzicie coś takiego, prawda? Dziennik, w którym zapisywana jest treść każdego odebranego
lub wysłanego meldunku.
Dowódca uniósł brew.
- Co?
- Dziewczyna przed śmiercią wspomniała o dzienniku. Muszę go zobaczyć.
- Nie rozśmieszaj mnie. Nie masz prawa przeglądać tych dokumentów.
- Dziennik ma kluczowe znaczenie w tej sprawie. To było ostatnie słowo, jakie wypowiedziała
ta dziewczyna! Jeżeli nie chcesz pokazać mi tego dokumentu, wyznacz osobę, która przeprowadzi
śledztwo, i przekaż jej dziennik radiostacji.
- To niemożliwe. Dziś rano wszystkie dokumenty związane z radiostacją, dziennik, książka
szyfrów i używane klucze zostały zniszczone.
- Nie wierzę.
- Mam w dupie to, czy mi wierzysz, czy nie! - zagrzmiał Czarny. - To nie jest kwestia twojej
wiary. Dziś rano otrzymaliśmy rozkaz zniszczenia dokumentacji, rozebrania aparatu na części i
zabezpieczenia go na wypadek działań o charakterze wojskowym.
- Kto miał dostęp do dziennika? Kto go zniszczył? Kto dokonywał ostatnich wpisów?
Czarny westchnął i pokiwał głową z rezygnacją.
- Antoni, nie masz pojęcia, co się tu dzieje i co się będzie działo w najbliższych dniach. Zaufaj
mi, za trzy dni, góra tydzień, zrobię wszystko, żeby wyjaśnić sprawę tego wypadku. Teraz nie mam
na to czasu.
- Ona umierała na moich oczach - odpowiedział cicho Antoni. - Umierała, ściskając moją dłoń,
wpatrując się w moją twarz. Nie mogę tego tak zostawić.
- W najbliższych dniach umrze wielu ludzi. - Czarny ze spokojem wytrzymał spojrzenie
Chlebowskiego. - Wielu ludzi umrze na naszych oczach. Jedna śmierć jest niczym, w porównaniu z
tym, co się wydarzy w tym mieście.
- Ta dziewczyna miała pewnie rodziców, może męża albo narzeczonego. Możesz im
powiedzieć, że jej śmierć nic dla ciebie nie znaczy?
- Antoni, posłuchaj mnie uważnie. Niedługo zacznie się coś wielkiego. Coś, co potrwa kilka
dni, może na wet tydzień, ale co zmieni wszystko wokół. Niedługo będziemy wolni. Niedługo
będziesz nam bardzo potrzebny, wyzwolona ojczyzna będzie potrzebowała ludzi pióra. Teraz
walczą żołnierze, ale niedługo znacznie ważniejsi będą ludzie, którzy odbudują ten kraj. Proszę,
wróć do domu i zaczekaj na kontakt.
- Chcesz mi powiedzieć, że śmierć tej dziewczyny nic cię nie obchodzi?
- Wróć do domu - powtórzył twardo Czarny. - Zapomnij o tej sprawie. Przynajmniej na razie.
To rozkaz.
- Nie jestem żołnierzem, nie zostałem nawet zaprzysiężony. Nie muszę wykonywać twoich
rozkazów.
Czarny zacisnął zęby.
-
Masz dziesięć sekund, aby opuścić to pomieszczenie - wysyczał, ze złością wpatrując się w
twarz Chlebowskiego. - W przeciwnym razie...
Gdzieś daleko rozległy się strzały. Kilka pojedynczych wybuchów, chwila ciszy, niesiona
dalekim echem seria z automatu.
Czarny zerwał się z miejsca, wyjął z kieszeni biało-czerwoną opaskę, założył ją na ramię,
otworzył drzwi. W głębi podwórka Chlebowski dostrzegł grupkę uzbrojonych mężczyzn, jeden z
nich miał na głowie przedwojenny polski hełm żołnierza piechoty. Czarny wybiegł na zewnątrz,
zatrzaskując drzwi. Chlebowski ruszył za nim, ale kiedy wyszedł za próg, podwórko było puste,
tylko z bramy dobiegło go echo ciężkich butów uderzających szybko o bruk.
Spojrzał na zegarek. Właśnie minęła siedemnasta.
Ból, który promieniował z opuchniętej szczęki na całą głowę, czuł na długo przed tym, zanim
odzyskał przytomność. Otworzył oczy, ale nie dostrzegł niczego, prócz ciemności. Opuścił
powieki, nie wiedząc, czy to jawa, czy wciąż bolesny, nienaturalny sen. Z odrętwienia wyrwało go
ciche miarowe mruczenie. Po długiej chwili rozpoznał odgłos pracującego silnika.
Leżał na twardej wilgotnej ziemi. Wokół niego panował nieprzenikniony mrok, przecięty
struną drgającego światła. Podniósł głowę, co wywołało kolejną falę pulsującego bólu.
Przypomniał sobie ostatnie wydarzenia. Wiedział już, gdzie się znajduje. Niskie pomieszczenie,
przesiąknięte zapachem stęchlizny i wilgoci, było piwnicą gimnazjum, przerobioną na areszt.
Wąskie okna, umieszczone na wysokości płyt, którymi wyłożony był dziedziniec, zabito deskami,
w miejsce starych drzwi wstawiono nowe, solidniejsze, zamykane na klucz. Enkel podszedł do
ściany, kierując się promieniem światła przeszywającym pomieszczenie. Wyciągnął ramiona do
góry, wymacał palcami krawędź okna, podciągnął się i przyłożył oko do szpary między deskami.
Wyraźnie słyszał odgłos ciężkich wojskowych butów i miarową pracę silników samochodowych,
dostrzegał ruch, ale nie był w stanie rozróżnić żadnych szczegółów. Zeskoczył na ziemię.
Przesunął językiem po spękanych ustach. Chciało mu się pić. Nie wiedział, ile czasu przyjdzie
mu spędzić w areszcie. Sąd wojskowy mógł się zebrać jeszcze dziś, choć równie dobrze
oczekiwanie na proces mogło się ciągnąć kilka dni. Była też inna ewentualność: pułkownik Handke
mógł uznać bójkę z użyciem brzytwy za ciężkie przewinienie popełnione w warunkach wojennych,
za poważne naruszenie dyscypliny wojskowej, a zadane rany zakwalifikować jako celowe i
świadome osłabienie zdolności bojowej pułku. W takim wypadku czekał go pluton egzekucyjny.
Bommel z powodu odniesionych obrażeń spędzi kilka dni w szpitalu, z dala od ulicznych akcji
policyjnych oraz radzieckich czołgów groźnie przyczajonych po drugiej stronie Wisły, a on
zostanie rozstrzelany i pochowany w bezimiennym grobie. Za kilka dni nikt nie będzie pamiętał o
Hermanie Frinku zawieszonym pod stropem magazynu, nikt nie będzie przejmował się jego
śmiercią.
Enkel zacisnął pięści. Poczuł w ustach smak łez. Nie chciał umierać. Nie teraz, kiedy nie mógł
spełnić swego obowiązku wobec zmarłego przyjaciela. Załkał z bezsilności.
- Hej! Jest tam kto?
Enkel zamilkł, wytężając słuch. Wyraźnie słyszał pytanie zadane gdzieś z oddali.
-
Jest tam kto?
Enkel, kierując się tłumionym przez gruby mur głosem, podszedł do ściany. Przyłożył ucho do
chłodnych wilgotnych cegieł.
- Kto tam?
- Starszy szeregowy Martin Schwarz.
- Klaus Enkel.
Chwila milczenia. Gwar na placu przed budynkiem narastał, jakiś oficer wykrzykiwał rozkaz
zajęcia
miejsc na ciężarówce, podkute buty wciąż dudniły na płytach dziedzińca.
- Co się tam dzieje?
- Nasi pakują się na ciężarówki. - Enkel spojrzałprzez ramię w stronę okna. - Wygląda, że to
coś poważniejszego.
Schwarz zaklął.
-
Ruscy przekroczyli rzekę!
Enkel usłyszał, jak w sąsiedniej celi starszy szeregowy Schwarz naparł na drzwi, waląc w nie
pięściami i donośnie wzywając strażników. Usiadł pod ścianą. Po kilkunastu minutach hałasy po
drugiej stronie muru ustały.
- Hej - rozległ się głos Schwarza - masz tam u siebie okno?
- Mam. Zabite deskami.
- Dasz radę je wyłamać?
- Nie zamierzam próbować - prychnął ze złością Enkel. - Za coś takiego zastrzelą mnie na
miejscu.
- Kto cię zastrzeli, skoro wszyscy uciekli? Iwan wkroczył do miasta, a nasi bohaterowie wzięli
nogi za pas, zostawiając nas tutaj na łasce wroga. Jak myślisz, co zrobią Ruscy, kiedy nas tu
znajdą? Nie wiesz? Powiem ci. Zrobią z nami to samo, co my robiliśmy z nimi. Zastrzelą bez
gadania. Wyłam okno.
- Ani mi się śni - odpowiedział Enkel, który jednak zauważył, że na zewnątrz zapadła
niepokojąca cisza. Wyglądało na to, że kompania rzeczywiście została gdzieś ewakuowana.
- W takim razie pomóż mi rozebrać ten pieprzony mur!
- Co?
- Cele były kiedyś jednym pomieszczeniem. Teraz dzieli je niedawno wzniesiony mur z
jednego rzędu cegieł. Tym, co to budowali, chyba zabrakło materiału, bo nie dociągnęli przegrody
pod sufit, dlatego możemy się słyszeć. Siedzę tu już cztery dni i znam każdy centymetr tej
ciemnicy. Gdyby udało nam się wykruszyć kilka cegieł, mógłbym się podciągnąć i przecisnąć do
ciebie, a potem wyłamać deski w oknie i wrócić do generała Schlissena.
- Do kogo?
- Do generała Schlissena - wyjaśnił Schwarz. - Byłem... Jestem ordynansem pana generała.
- I to twój pan generał kazał cię tu zamknąć cztery dni temu?
- Nie, to wszystko przez Rainera, tego gestapowca. Cztery dni temu oficerowie, jak co wieczór,
urządzili sobie tęgą popijawę. Był szampan i wódka, ktoś nawet sprowadził dziewczyny z burdelu.
Mój szef jak zwykle odpadł pierwszy, wyciągnąłem go spod stolika, żeby zanieść go do łóżka. Pech
chciał, że w ciemności po myliłem piętra i wszedłem do prywatnej kwatery generała Schlissena.
Zastałem tam Rainera, który oskarżył mnie o próbę kradzieży. Chciał mnie postawić przed sądem,
ale rankiem generał wytrzeźwiał, pokłócił się z Rainerem i nie pozwolił na sąd, ale wysłał mnie na
tydzień do aresztu.
Enkel wstał, po omacku zbadał ścianę. Rzeczywiście, wymacał dłonią niezamurowaną
krawędź, podciągnął się, ale pomiędzy ścianą a sufitem pozostawało może dwadzieścia
centymetrów. Uczepił się jednej z cegieł, Schwarz naparł z drugiej strony, lecz nie przyniosło to
żadnych rezultatów. Spróbowali z drugą, również bez efektów.
- Jasna cholera - zaklął zrezygnowany Schwarz. - Wiedziałem, że moje szczęście nie może
trwać wiecznie! Całą wojnę spędziłem na tyłach, w kwaterach oficerskich, a teraz Ruscy znajdą
mnie zamkniętego w ciemnej piwnicy!
- Cicho! - syknął Enkel i podbiegł do okna. Podciągnął się i przystawił oko do szpary między
deskami. Znów nie zdołał zobaczyć niczego konkretnego, ale wyraźnie słyszał niesione z daleka
echo rozmów. - Nasi nie zwiali. Tutaj wciąż ktoś jest.
- Zobaczymy wieczorem - odpowiedział Schwarz zza ściany. - Dwa razy dziennie, o świcie i
przed zmrokiem, wartownik przynosi tu kubek wody i porcję czarnego chleba. Rano był
punktualnie. Jeżeli nasi rzeczywiście nie zwiali, powinien zaraz przynieść kolację.
Enkel nie czuł głodu, znacznie bardziej doskwierało mu pragnienie. Słońce schowało się już za
budynek i struna światła przecinająca celę urwała się w jednej chwili. Schwarz, najwyraźniej
przyzwyczajony do towarzystwa i źle znoszący odosobnienie, zagadywał kilka razy, ale Enkel
zbywał jego zaczepki milczeniem. Siedział skulony pod ścianą, nasłuchując tego, co działo się na
dziedzińcu przed budynkiem. Był już pewien, że jednostka nie wycofała się, choć rzeczywiście
musiało stać się coś niezwykłego. Nie słyszał wezwań na wieczorny apel, nie dobiegał go gwar
rozmów towarzyszący kolacji w jadalni na parterze. Wydawało mu się, że w ciszy zapadającej nocy
dobiegają niesione wiatrem odgłosy wystrzałów, ale nie był tego pewien.
Z zamyślenia wyrwał go zgrzyt przekręcanego w zamku klucza i skrzypienie zawiasów. Snop
światła uderzył go w twarz.
- Strzelec Klaus Enkel. Wychodzicie.
Strażnik wciąż oświetlał go trzymaną przy lufie automatu latarką. Drugi, z bronią gotową do
strzału, czekał w głębi korytarza. Wyprowadzili go z celi, w milczeniu wyszli na dziedziniec i
ruszyli w stronę magazynów. Enkel rozglądał się dokoła. Coś było nie tak. Zniknęły półciężarówki
zaparkowane przy magazynie, nikt nie pełnił straży przy głównym wejściu, choć po drugiej stronie
ulicy, przy bramie kamienicy, w której stacjonowali oficerowie, w przepisowej postawie prężyło się
dwóch żołnierzy. Poszli dalej i skręcili w bramę kolejnego budynku, po czym weszli do środka.
Ruch był tu spory, podoficerowie biegali między pokojami, ktoś coś krzyczał do słuchawki
telefonu, sekretarka o bladej ze strachu twarzy przemykała pod ścianą korytarza z papierową teczką
przyciśniętą do piersi. Wdawało mu się, że gdzieś z daleka słychać strzały. Strażnicy wprowadzili
go na piętro. Zatrzymali się przed solidnymi drzwiami w głębi korytarza wyłożonego grubym, choć
sfatygowanym chodnikiem, jeden z żołnierzy zapukał. Rozległo się głośne: wejść! Strażnik
otworzył drzwi i wszedł do środka, drugi z eskortujących Enkela ruchem lufy swojego automatu
dał mu znak, że ma przekroczyć próg gabinetu. Enkel obciągnął kurtkę munduru, która bez
wojskowego pasa nie chciała leżeć tak, jak powinna, i poszedł za strażnikiem.
W pomieszczeniu panował ciepły półmrok, rozproszony jedynie światłem lampki stojącej na
solidnym biurku pod ścianą. Pokój będący niegdyś mieszczańskim salonem został zaadaptowany
na gabinet: wyniesiono zbędne sprzęty, pozostawiając jedynie masywne biurko w stylu biedermeier
i biblioteczkę, pełniącą teraz funkcję archiwum. Okna zaciągnięto ciężkimi zasłonami,
stanowiącymi pozostałość po poprzednich właścicielach mieszkania.
Enkel strzelił obcasami i wyciągnął się jak struna.
- Starszy strzelec Enkel melduje się na rozkaz.
- Spocznij. - Siedzący za biurkiem mężczyzna pochylił się do przodu, wkraczając w krąg
światła rzucanego przez lampkę. Enkel wpatrywał się przed siebie, celując wzrokiem prosto w
pokrytą tapetą ścianę, ale od razu poznał funkcjonariusza gestapo, kapitana Rudolfa Rainera.
- Poznajemy się w szczególnych okolicznościach, Enkel. - Rainer wyciągnął się wygodnie w
fotelu, z uwagą wpatrując się w stojącego przed nim żołnierza. Gestem nakazał strażnikom, aby
wyszli. Sięgnął do szuflady biurka, coś wyjął i zaczął się tym bawić. Dopiero po chwili Enkel
rozpoznał, że gestapowiec tasuje karty.
- Zdaje się, że macie poważne kłopoty, Enkel - ciągnął Rainer, rozkładając na biurku talię. -
Zostaliście oskarżeni o napaść z bronią w ręku na towarzysza broni. Możecie zostać za to
rozstrzelani.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Nie jestem pewien, co mam o was myśleć. Jesteście wyjątkowym pechowcem lub urodzonym
szczęściarzem. Jeszcze nie zdecydowałem. Lubicie karty, Enkel?
- Preferuję szachy, panie kapitanie.
- Preferujecie szachy. - Rainer uśmiechnął się drwiąco, parodiując mimikę Enkela. -
Studiowaliście przed wojną?
- Tak jest. Zaliczyłem rok filologii słowiańskiej w Monachium.
- To tam nauczyliście się mówić po polsku?
- Nie, panie kapitanie. Mówię po polsku od dwu nastego roku życia. Brat mojego ojca
prowadził kino objazdowe. W wakacje pomagałem mu w pracy, jeździliśmy po Śląsku, byłem w
Poznaniu, Gdańsku i Krakowie.
- Jako student mieliście szansę uzyskać promocję na stopień podoficerski. - Rainer sięgnął po
złożone na biurku dokumenty. - Nie zgłosiliście się jednak na ochotnika, prawda? Otrzymaliście
kartę mobilizacyjną? Nie chcieliście walczyć za Führera i ojczyznę? Siłą trzeba was było wyciągać
z domu?
Enkel nie odpowiedział.
-
Nie interesuje mnie to, w co wierzycie i czego chcecie. Interesuje mnie, czy macie
szczęście, żołnierzu. - Rainer przejrzał dokumenty, złożył je starannie i znów sięgnął po karty.
Zaczął kłaść przed sobą skomplikowanego pasjansa. - Wydaje mi się jednak, że fortuna się do was
uśmiechnęła. Gdyby nie pewien dość szczególny wypadek, jeszcze dziś zostalibyście rozstrzelani
za poważne naruszenie dyscypliny w warunkach wojennych. Wiecie, co się tu dzieje?
- Nie, panie kapitanie.
- Mamy tu, w Warszawie, dość poważny incydent. Miasto ogarnęła fala zbrojnych zamieszek,
Polacy opanowali całe kwartały, od kilku godzin na ulicach trwa regularna walka. Na dodatek
kilkanaście kilometrów od nas, na wschodzie, za Wisłą, stoi przygotowany do natarcia radziecki
front białoruski. Macie pecha, że znaleźliście się w tym kotle, ale też sporo szczęścia, bo dzięki
temu nie zostaliście rozstrzelani. Po prostu nie było na to czasu. Jednak jutro, kiedy odzyskamy
kontrolę nad miastem i spacyfikujemy buntowników, dowództwo kompanii znajdzie zapewne
wolną chwilę i przypomni sobie o pozbawionym dyscypliny żołnierzu, który pod prysznicem
potraktował swojego kolegę brzytwą. Zapewne zakończy się to sądem wojennym w
przyspieszonym trybie i rozstrzelaniem na miejscu. Chyba że wysłuchacie mojej propozycji.
Jesteście zainteresowani?
Enkel drgnął, po raz pierwszy odkleił wzrok od kwiecistej tapety i spojrzał w przystojną,
pociągłą twarz oficera gestapo.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Doskonale. - Rainer uśmiechnął się, odkładając ostatnią kartę, i Enkel nie wiedział, czy
powodem radości gestapowca jest jego odpowiedź, czy też korzystny układ stawianego pasjansa. -
Dostaniecie szansę zrehabilitowania się w oczach niemieckiej armii. Potrzebuję ochotnika do
wykonania pewnego zadania. Otrzymałem rozkaz sformowania niewielkiej grupy, która
przedostanie się do wyznaczonego miejsca. Najprawdopodobniej miejsce to znajduje się poza linią
walk. Być może leży w kwartale ulic opanowanym przez bandytów. Sytuacja zmienia się z godziny
na godzinę i nie wiadomo, co się wydarzy w najbliższym czasie. Osoba mówiąca po polsku będzie
nam bardzo przydatna. Rozumiemy się?
Enkel skinął głową. Samobójcza misja pod rozkazami sadystycznego oficera formacji, której
żołnierze szczególnie nienawidzili, rajd na tyły wroga w ogarniętym powstaniem mieście lub
błyskawiczna procedura sądu wojennego i perspektywa rozstrzelania.
- Mogę na was liczyć, żołnierzu? - Rainer zgarnął karty ze stołu i przetasował je, niezwykle
sprawnie po ruszając szczupłymi palcami.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Doskonale. - Gestapowiec uśmiechnął się. - Macie wielkie szczęście, żołnierzu. Naprawdę
myślę, że macie szczęście.
Antoni Chlebowski rozejrzał się po podwórku. Teraz, w popołudniowym słońcu, mógł
dokładnie przyjrzeć się brudnym fasadom szarych kamienic, nierównemu brukowi pokrywającemu
ciasny i wąski przesmyk między budynkami, pogiętej rynnie i odrapanym drzwiom. Od strony
ulicy dobiegł go odgłos wystrzałów, ale nie zwrócił na niego uwagi. Powoli podszedł do miejsca,
gdzie upadła Zosia. Poprawił okulary, uważnie wpatrując się w nieregularne kostki bruku.
Uklęknął. Wydawało mu się, że jeden z kamieni wciąż naznaczony jest rdzawym nalotem krwi, ale
równie dobrze mógł to być ślad po nieczystościach wylewanych przez okna. Obok leżał kawałek
twardej tektury, najprawdopodobniej część kartonowego pudełka, o nieregularnych, poszarpanych
krawędziach. Schował karton pod marynarkę i spojrzał w górę, między okna. Z jednego z nich, a
może wprost z dachu, ubiegłej nocy spadła dziewczyna. Wszedł na klatkę schodową. Od razu
wspiął się na trzecie piętro. Przeszedł korytarzem, szukając wejścia na dach lub strych, ale niczego
takiego nie znalazł. Wyjrzał na zewnątrz. Tylko jedno mieszkanie na trzecim piętrze miało okna
wychodzące na interesujący go skrawek podwórka. Podszedł do właściwych drzwi, chrząknął i
zastukał. Bez odpowiedzi. Zastukał ponownie.
Jako adwokat wielokrotnie dochodził prawdy, zawsze zwracając uwagę, aby interesujące go
dowody zdobywać w sposób zgodny z literą prawa. Sąd nie dopuszczał dowodów uzyskanych w
wyniku przestępstwa. Tym razem nie występował przed sądem, a okoliczności sprawy nie
pozwalały na działanie zgodnie z procedurą postępowania dowodowego. Chlebowski zapukał po
raz trzeci, a kiedy znów nie usłyszał odpowiedzi, cofnął się i z rozpędu naparł na drzwi, uderzając
barkiem powyżej klamki. Rozległ się trzask wyłamywanego drewna i zamek ustąpił.
Przedpokój był wąski i ciemny. Podłużne lustro na ścianie, wieszak w kącie i sfatygowany
chodnik na podłodze. Chlebowski przeszedł dalej. Salon pozbawiony śladów życia, okrągły stół i
cztery krzesła, kredens, goły parkiet poznaczony śladami wieloletniego użytkowania. Była tu
jeszcze kuchnia i jeden pokój, niewielka sypialnia, w której jedynym meblem było przykryte
wełnianą narzutą łóżko. Chlebowski wrócił do salonu, którego okna wychodziły na podwórko.
Szyba w jednym ze skrzydeł była stłuczona i teraz w pomieszczeniu czuć było letni wiatr
wpadający z zewnątrz. Stłuczono ją chyba dawno temu, bo wewnątrz ramy nie znalazł śladów
szkła. Odkrył za to coś innego. W ramie znajdowały się resztki kartonu, którym zastąpiono wybitą
szybę, co nie było niczym dziwnym w okupowanej Warszawie. Wyjął spod marynarki zabrany z
podwórka kawałek kartonu. Kolor i kształt były identyczne. Odnalazł miejsce, z którego wypadła
radiotelegrafistka.
Zbadał dokładnie krawędzie drewnianej framugi. Skrawek kartonu, który wciąż tam tkwił, miał
w rogu okrągłą dziurkę. Chlebowski podejrzewał, że okno specjalnie pozbawiono szkła i
wstawiono tekturę, aby łatwiej i dyskretniej wypuścić antenę, która obsługiwała radiostację.
Najprawdopodobniej sam aparat mógł być ukryty gdzieś w mieszkaniu, w całości lub choćby w
części, jeżeli Czarny zdecydował się na jego demontaż.
Wyjrzał przez okno. Z wysokości trzeciego piętra brukowane podwórko wyglądało jak brudna
kartka papieru ograniczona marginesem ściany sąsiedniej kamienicy. Chlebowski spróbował wczuć
się w rolę dziewczyny, która ubiegłej nocy stała w tym samym miejscu. Jak wielokrotnie wcześniej
przed wojną, praktykując jako adwokat, z chłodną logiką analizował szczegóły sprawy, tworząc z
nich obraz całości, za każdym razem wybierając najprostsze, a więc najbardziej prawdopodobne
rozwiązanie. Parapet znajdował się na wysokości jego pasa. Zosia, jak pamiętał, była nieco niższa,
nie mogła więc wypaść przez okno wskutek nieostrożności, nawet biorąc pod uwagę to, że okno
zabezpieczone było jedynie tekturą. Nie brał też pod uwagę samobójstwa. Okno konspiracyjnego
mieszkania, w którym z narażeniem życia wielu osób ukryto radiostację, nie było najlepszym
miejscem na pożegnanie się z tym światem. Chwila również nie była ku temu sposobna.
Chłebowski jakoś nie mógł uwierzyć w to, że ewentualna samobójczyni wspiąwszy się na parapet,
z trudem przeciska się przez otwór okna, skacze, a w ostatniej chwili zmienia zdanie i rozpaczliwie
chwyta się kawałka kartonu, ciągnąc za sobą w dół jego strzęp. Gdyby dokonywał oględzin miejsca
wypadku przed wojną, jako praktykujący adwokat, bez wątpienia zapisałby w swoich notatkach
spostrzeżenie o więcej niż prawdopodobnym udziale w sprawie osób trzecich.
Trzy piętra niżej ktoś skręcił z ulicy i wszedł na podwórko. Chlebowski odsunął się od okna, z
ukrycia obserwując, jak grupka dziewcząt w biało-czerwonych opaskach na ramionach, obarczona
ciężkimi polowymi torbami, biegnie w kierunku klatki schodowej. Sprawdził, czy w mieszkaniu
nie pozostały ślady jego obecności, wyszedł na korytarz i ruszył schodami w dół. Zdyszane
dziewczęta minęły go na drugim piętrze. Jedna z nich wydała mu się znajoma. Zmrużył oczy i
wytężył pamięć.
- To pani! - Chlebowski chwycił za ramię niebieskooką dziewczynę w czarnym berecie, spod
którego spływał gruby jasny warkocz. - Muszę z panią porozmawiać!
-
Proszę mnie zostawić! - prychnęła dziewczyna. - Nie mam czasu.
-
To bardzo ważne. Chodzi o Zosię.
Jasnowłosa zatrzymała się, wsparta o poręcz. Przez ramię miała przewieszoną torbę z
naszywką czerwonego krzyża. Jej towarzyszki spojrzały na nią pytająco, ale pobiegły dalej.
-
Czego pan ode mnie chce?
- Była tu pani wczoraj. Przeniosła pani część aparatu radiostacji. Pamięta mnie pani, prawda?
Też tutaj byłem.
- Staram się niczego nie pamiętać. To może być niebezpieczne. Panu radzę zrobić podobnie.
- Zosi pani też już nie pamięta?
W błękitnych oczach sanitariuszki zaszkliły się łzy.
- Dlaczego pan to robi?
- Dlaczego chcę wyjaśnić sprawę jej śmierci? Dlaczego nie jest mi obojętna?
Dziewczyna odwróciła się i chciała się wspiąć na schody, ale Chlebowski przytrzymał ją w
miejscu.
- Była pani z nią tamtej nocy? Co pani widziała?
- Nic. - Sanitariuszka pociągnęła nosem i otarła dłonią łzę. - Byłam w kamienicy po drugiej
stronie podwórka. Ostatni raz rozmawiałam z Zosią wczesnym popołudniem. Widziałam ją jeszcze
z okna, jak szła z plecakiem przez bramę.
-
Miała jakieś problemy? Coś ją niepokoiło? Ktoś jej groził?
Dziewczyna spojrzała na Chlebowskiego oczyma okrągłymi ze zdziwienia.
- Zosia była najszczęśliwszą osobą na świecie. Kochała i była kochaną. Czekała wraz z
ukochanym na koniec tego piekła. Chcieli żyć, chcieli cieszyć się sobą, a teraz... Teraz nie ma
niczego.
- Zosia miała narzeczonego? Gdzie go znajdę?
- A kto to może wiedzieć? Nie wiem nawet, czy żyje. Wie pan, co się dzieje na ulicach? Wie
pan, co w najbliższych dniach będzie się tu działo? Mamy z dziewczynami przygotować tu punkt
opatrunkowy, jestem pewna, że jeszcze przed zmrokiem będziemy mieć pełne ręce roboty. A pan?
Dlaczego pan nie walczy?
- Ja też walczę - odpowiedział sucho. - Walczę o wyjaśnienie jej śmierci. Umierała na moich
oczach. Jestem jej to winien.
- Niech Bóg pana prowadzi.
- Proszę zaczekać. Czy jest coś, co może mi pani powiedzieć o Zosi? Coś, co może mi pomóc
odnaleźć jej mordercę?
- Mordercę?
- Tak. Zosia została zamordowana. Ktoś ją wypchnął przez okno.
- Przykro mi. - Jasnowłosa sanitariuszka poprawiła na ramieniu torbę, weszła na schody. - Nie
umiem panu pomóc. Proszę na siebie uważać.
- Jeszcze jedno - rzucił Chlebowski za odchodzącą dziewczyną - chodzi mi o dziennik.
Naprawdę został zniszczony?
- Dziennik Zosi? Nie wiem. Powinien pan zapytać jej matki.
- Dziennik Zosi? - Chlebowski zmarszczył brwi i poprawił okulary.
- Pytał pan o jej pamiętnik, prawda? Wszyscy wiedzieliśmy, że notuje wszystko, co się dzieje
wokół niej. W konspiracji to niebezpieczne, choć Zosia zawsze powtarzała, że nie zapisuje niczego
związanego z naszą sprawą. Żadnych nazwisk, kontaktów, adresów. Mówiła, że zapisuje swoje
marzenia.
Chlebowski przetarł czoło nerwowym gestem i zadał ostatnie pytanie.
- Wspomniała pani, że ten pamiętnik znajdę u jej matki. Zna pani adres?
- Szopena siedem przez cztery. - Sanitariuszka uśmiechnęła się smutnym, zrezygnowanym
uśmiechem i zniknęła za załomem korytarza. - Powodzenia - usłyszał jeszcze.
- Powodzenia - odpowiedział cicho.
Klaus Enkel w asyście dwóch uzbrojonych strażników wrócił do aresztu w piwnicy
gimnazjum. Żołnierze wyglądali na zdenerwowanych. W obecności aresztanta nie pozwalali sobie
na żadne komentarze czy uwagi, ale ich rozbiegane spojrzenia i dłonie zaciśnięte na magazynkach
schmeisserów mówiły więcej niż słowa. W mieście działo się coś niedobrego.
Enkel podejrzewał, że mimo całego zamieszania i strzałów niesionych gdzieś z oddali Rosjanie
nie przekroczyli rzeki. Gdyby front ruszył z zamiarem przełamania obrony miasta, każdy niemiecki
żołnierz zostałby przerzucony na linię umocnień, tymczasem wokół kwater kręciło się wielu
szeregowych i podoficerów.
Jeden ze strażników zostawił mu manierkę pełną ciepłej wody, ale nie dostał niczego do
jedzenia. Zamek w drzwiach zazgrzytał ciężko. Enkel po omacku podszedł do ściany.
- Martin, jesteś tam?
- Jestem - usłyszał zza warstwy cegieł. - Co tam się dzieje, do diabła?
- Miasto ogarnęły jakieś większe zamieszki, ale to jeszcze nie Rosjanie.
-
Dali ci coś jeść?
- Nie.
- O mnie też zapomnieli - westchnął Schwarz. - Umieram z pragnienia.
- Mam trochę wody. - Enkel zakręcił manierkę, wspiął się na palce i przełożył ją przez wyrwę
pod sufitem. Słyszał, jak Schwarz przełyka głośno.
- Znasz kapitana Rainera? - zapytał, kiedy Schwarz ugasił już pragnienie.
- Tę sadystyczną świnię, przez którą tu teraz siedzę? Mam nadzieję, że ktoś przewierci mu
czoło kawałkiem ołowiu.
Enkel usiadł pod ścianą, podkulił nogi. W ciasnej celi panował coraz większy zaduch.
-
Dlaczego pytasz o Rainera?
Enkel zawahał się.
- Minąłem go chyba na korytarzu, kiedy prowadzili mnie na przesłuchanie do pułkownika
Handkego. Wyglądał na prawdziwego skurwysyna.
- To prawda. Wszyscy z gestapo mają nie po kolei w głowie, ale Rainer to wyjątkowy
szaleniec. Na pierwszy rzut oka to pruski arystokrata, spokojny i opanowany, ale wystarczy
pokazać mu karty, żeby pokazał swoją prawdziwą twarz.
- Hazard?
-
Tak. Właśnie przez to podpadł Schlissenowi.
- Chodziło o pieniądze? Rainer za dużo przegrywał?
Schwarz zaśmiał się cicho.
- Nie, nie o pieniądze. O aresztantów.
- Nie rozumiem.
- Rainer pracował w departamencie kontrwywiadu. Prowadził masę śledztw w sprawie
warszawskiego ruchu oporu. Z tego, co słyszałem, odniósł kilka sukcesów. Rozbił grupę fałszerzy
drukujących fałszywe kartki na żywność. Wprowadził swojego informatora do oddziału bojowego.
Ale podejrzanie często na Szucha ginęli ludzie, których przesłuchania nadzorował Rainer.
- Na Szucha?
- Jak długo jesteś w Warszawie?
Enkel w myślach przeliczył tygodnie spędzone w mieście.
-
Dwa miesiące.
- Na Szucha jest siedziba gestapo. Tam na co dzień pracuje Rainer i tam od pewnego czasu
zdarzały się tajemnicze zgony wśród aresztantów.
- Biorąc pod uwagę techniki stosowane przez gestapo, to chyba nic dziwnego.
- Ale w tym wypadku było inaczej. Podsłuchałem kiedyś rozmowę pijanych pułkowników.
Jeden ze zgonów wzbudził podejrzenia wydziału wewnętrznego. Polaka, który zdecydował się na
współpracę, znaleźli powieszonego w celi. Ślady wskazywały na udział osób trzecich. Przesłuchali
wszystkich strażników i pracowników cywilnych z tego bloku. Jak się okazało, Rainer często w
czasie przesłuchań grywał z tym Polakiem w karty. Wydaje się, że o jeden raz za dużo.
- Nie rozumiem.
- Podejrzewają, że Rainer grywa z aresztantami w karty o ich życie. Przegrywający płaci
najwyższą stawkę.
Gdzieś z oddali dobiegł ich odgłos detonacji. Mury zatrzęsły się, w powietrzu zawirował pył,
który czuli w każdym oddechu.
- Myślisz, że Rosjanie przekroczyli rzekę?
- Nie wiem.
- Od tygodnia walą w dworce kolejowe. Chcą nas unieruchomić. W końcu przejdą przez tę
pieprzoną rzekę i zacznie się prawdziwe piekło.
Enkel nie odpowiedział. Wstał i podciągnął się do okna, wdychając sierpniowe powietrze.
Kanonada wystrzałów była tu lepiej słyszalna. Dominowały serie z automatów i pojedyncze
wystrzały z karabinów. Oznaczało to, że front nie ruszył. W przeciwnym wypadku słychać byłoby
grzmot luf radzieckich czołgów, świst rakiet i detonacje bomb. Pojedyncze palby przerywane
długimi okresami ciszy świadczyły, że to Polacy próbowali przejąć miasto. Zastanawiał się, gdzie
jest teraz Bommel, czy leży bezpieczny w wojskowym szpitalu, z nogą owiniętą bandażem, czy też
wysłali go z resztą kompanii na ulice Warszawy. Miał nadzieję, że wejdzie któremuś z powstańców
pod karabin.
Noc przespał na podłodze, wtulony plecami w wilgotną ścianę. Rankiem obudziła go kolejna
salwa wystrzałów. Walki toczyły się całkiem blisko. Za zabitym deskami oknem przebiegał cały
oddział, wyraźnie słyszał stukot podkutych butów i wrzask oficera. Do koszar ewakuowano
rannych, na plac wjechały ciężarówki, znów zaczęło się zamieszanie, a kiedy silniki umilkły, w celi
rozlegały się tylko przeciągłe jęki, narzekania na ból i powtarzane do znudzenia prośby o morfinę.
Tak jak przypuszczał, w zamieszaniu zupełnie zapomniano o aresztantach. Emocje wzięły górę
nad głodem, ale coraz bardziej doskwierało mu pragnienie. Obaj ze Schwarzem nie mieli sił
rozmawiać, leżeli na zimnej podłodze w milczeniu, oszczędzając spragnione wilgoci gardła. Obaj
myśleli tylko o jednym. Zastanawiali się, czy Rosjanie, widząc ze swoich stanowisk uliczne
zamieszki w Warszawie, zdecydują się na przekroczenie rzeki. Schwarz, jako adiutant oficera
wysokiego stopniem, nigdy nie stał naprzeciw nacierającej Armii Czerwonej, ale Enkel
niejednokrotnie tego doświadczył i wiedział, że kiedy Rosjanie ruszą, z miasta nie pozostanie
kamień na kamieniu.
Kiedy Chlebowski doszedł do bramy i wyjrzał na ulicę, z pełną jasnością dotarła do niego
powaga zaistniałej sytuacji. To, co brał za uliczną strzelaninę, za kolejny epizod zbrojnej próby sił z
okupantem, w rzeczywistości było regularną miejską bitwą, rozciągającą się na całe kwartały. Hożą
w obie strony przebiegały zwarte gromadki pochylonych, poruszających się tuż przy murze ludzi.
Uzbrojeni bojownicy mijali wystraszonych cywilów, sanitariuszki z biało-czerwonymi opaskami
szły zaraz za oddziałami bojowymi, grupki młodych nieuzbrojonych mężczyzn chaotycznie
poruszały się między bramami, nie wiadomo, czy w poszukiwaniu schronienia, czy też możliwości
walki.
Gdzieś na sąsiedniej ulicy musiał się znajdować niemiecki punkt ogniowy, bo pociski z
ciężkiego karabinu maszynowego rykoszetem uderzały o fasadę kamienicy, przy której skrył się
Chlebowski. Wybuch granatu zatrząsł szybami w sąsiednich budynkach, chmary szklanych
odłamków posypały się na trotuar. Chlebowski poczekał na przerwę w ostrzale, wybiegł z bramy i
ruszył na północ, ku Starówce. Nie wiedział, czy walki ogarnęły tylko Śródmieście, czy też całe
miasto zamieniło się w pole bitwy. Biegł od bramy do bramy, pochylony, jedną ręką przytrzymywał
kapelusz, drugą asekurował się, wchodząc po murach budynków. Na jednym z podwórek wpadł na
skrytą za blaszaną bramką grupę młodych ludzi.
- Proszę pana, nie wie pan, gdzie tu najbliższy punkt werbunkowy? - zapytał najstarszy z nich,
może siedemnastoletni.
- Znacie swój przydział? - spytał Chlebowski, przyglądając się młodym, dziecięcym jeszcze
obliczom. Chłopcy byli nieuzbrojeni, jeśli nie liczyć starego myśliwskiego sztucera trzymanego
kurczowo przez jednego z nich. - Kto jest waszym dowódcą?
- Dotąd nie byliśmy w konspiracji - przyznał się jego rozmówca; wstyd malował się na jego
chłopięcej twarzy - ale teraz chyba nas przyjmą? Teraz przecież cała Warszawa będzie walczyć?
Zaczekali na przerwę w kanonadzie, wybiegli na ulicę, rozsypali się na dwie strony,
Chlebowski kierował się w stronę Starego Miasta, młodzieńcy w poszukiwaniu punktu
werbunkowego i dowódcy, który dałby im sposobność walki o wyzwolenie stolicy.
Na Długą Chlebowski dotarł o zmroku, spocony i brudny, bez kapelusza i w spodniach
przetartych na kolanach. Zdyszany wbiegł w bramę, nie wiedząc nawet, czy pociski uderzające o
chodnik tuż pod jego stopami wystrzelił niemiecki żołnierz, czy też może polski powstaniec.
W korytarzu wpadł na zapłakaną panią Walerię. Siwowłosa dama stała w drzwiach, załamując
ręce i spoglądając z nadzieją na Chlebowskiego.
- Nie widział pan gdzieś mojego Maćka? Nie spotkał go pan gdzieś przypadkiem?
- Niestety. Może Maciej jest gdzieś u kolegi, może czeka na możliwość bezpiecznego przejścia
na Stare Miasto. - Chlebowski, mając w pamięci dziecięce twarze gimnazjalistów poszukujących
punktu werbunkowego z jednym sztucerem w garści, starał się, aby jego głos zabrzmiał
przekonywająco i przyniósł starszej pani upragnioną nadzieję. - Na ulicach jest niebezpiecznie,
może Maciek czeka do zmroku, zanim wróci do domu.
- Tak jest, na pewno tak jest. - Pani Waleria z przekonaniem pokiwała głową. - Dobrze, że nie
pcha się prosto pod kule, wróci wieczorem, to mądry chłopak.
Chlebowski wyminął gospodynię i poszedł po schodach do swojego pokoju na poddaszu.
Uważając, by nie stać blisko okna, wyjrzał na zewnątrz. W zapadających ciemnościach ledwie
dostrzegał sylwetki biegnące ulicami, ale ogniki pojedynczych wystrzałów były coraz lepiej
widoczne. W powietrzu wyczuwało się zapach pożaru.
Zmienił spodnie i zdjął koszulę, położył się na łóżku. Zamknął oczy.
- Musisz na siebie uważać - usłyszał głos Anny. - Nie powinieneś wychodzić z domu, na
ulicach jest niebezpiecznie. Musisz więcej myśleć o sobie. - Zacisnął powieki, nakrył uszy dłońmi,
odcinając się od ulicznych wystrzałów i jej spokojnych słów. Wiedział, że stoi w rogu, przy biurku,
w miejscu, w którym mrok pojawia się najszybciej. Kiedy indziej patrzyłby na nią całą noc, ciesząc
się widokiem jej twarzy i barwą głosu, ale teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Teraz miał sprawę,
nad którą pracował, pierwszą sprawę od wielu miesięcy, od kilku lat. Sprawę śmierci młodej
dziewczyny, którą musiał wyjaśnić i nic nie mogło mu w tym przeszkodzić. Nawet Anna.
Odgłos pukania do drzwi usłyszał mimo przysłoniętych uszu. Powoli podszedł pod próg,
nacisnął klamkę. W korytarzu stała Irena.
-
Witaj. - Łączniczka ubrana była w wojskową kurtkę, zbyt obszerną jak na delikatną młodą
kobietę, szerokie rękawy zawinęła wysoko ponad jej nadgarstkami. Na ramieniu miała powstańczą
opaskę. - Mogę wejść?
Zdumiony, nie wiedział, co powiedzieć. Cofnął się w głąb pokoju, gestem zapraszając ją do
środka.
- Co ty tutaj robisz?
- Chciałam sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku.
- Tak. Nic mi nie jest. A ty...
- Kieruję pracą łączniczek przenoszących meldunki między Starym Miastem a Śródmieściem.
Dwie kamienice dalej organizuję punkt opatrunkowy. Pomyślałam sobie, że grzechem byłoby nie
skorzystać z okazji i nie sprawdzić, jak się miewasz. Jutro mogą przerzucić mnie w inne miejsce.
- W końcu to nastąpiło. - Chlebowski spojrzał w okno, za którym co jakiś czas rozbłyskiwały
różnokolorowe światła rakietnic. - W końcu się doczekaliśmy. Sam nie wiem, co o tym myśleć.
-
Myślenie nie na wiele się tu zda. Antoni, widziałam dziś biało-czerwoną flagę na
Prudentialu. Czekałam na to od początku wojny. Wiesz, jakie to uczucie? Zobaczyć naszą flagę
powiewającą nad miastem?
- Rosjanie przekroczyli rzekę?
- Nic o tym nie wiem. Ale nie martw się. Dziś w nocy, najpóźniej jutro, spodziewamy się
zrzutu naszej brygady spadochronowej z Anglii. Zanim Rosjanie zdecydują się uderzyć, miasto
będzie nasze.
- Maciek, wnuk pani Walerii, nie wrócił na noc do domu. Nie wiesz, co się z nim dzieje?
- Dostał przydział na Mokotów.
- A więc on walczy?
- Wszyscy walczą. Całe miasto.
- Całe miasto, ale nie ja.
- Antoni. - Irena podeszła bliżej i delikatnie, z czułością, dotknęła jego policzka. - Ty przydasz
się do czegoś innego, ty będziesz walczył później, po wyzwoleniu, wtedy będziesz mógł się
wykazać. Broni nie starczyło dla wszystkich zdrowych mężczyzn.
- Masz rację. Po co marnować karabin dla takiego ślepego kaleki jak ja.
- Wiesz, że nie to miałam na myśli. - Spojrzała na niego z wyrzutem. - Muszę już iść. Tej nocy
nikt z nas nie będzie spał.
-
Irena... Dlaczego tu przyszłaś?
Uśmiechnęła się smutno.
- Tam, na ulicach, rozpętało się piekło. Aby je przeżyć, trzeba myśleć o kimś innym, nie o
sobie, trzeba martwić się o kogoś innego, żeby zapanować nad własnym strachem.
- Ty martwisz się o mnie?
- Nie mam nikogo innego, o kogo mogłabym się martwić. - Łączniczka wspięła się na palce i
delikatnie pocałowała Chlebowskiego w policzek. Odwróciła twarz, aby nie widział jej łez.
Podeszła do drzwi, nie oglądając się za siebie.
-
Do widzenia. - Nacisnęła klamkę. - Bądź ostrożny.
Chlebowski otrząsnął się z zaskoczenia, wybiegł na korytarz.
-
Irena!
Dziewczyna odwróciła się, w jej szklących się oczach czaiła się nadzieja.
- Tak?
- Ubiegłej nocy, kiedy zginęła Zosia, w kamienicy był też Klimowicz, prawda?
- Tak. - Nadzieja w oczach łączniczki zgasła równie szybko, jak się pojawiła. - Klimowicz był
naszym oficerem łącznikowym w tej akcji.
- Czy Klimowicz widział się z Zosią? Czy był z nią choć przez chwilę sam na sam?
- Nie wiem, byłam przez cały czas zajęta, ale sądzę, że to możliwe.
- Dziękuję. - Chlebowski spojrzał Irenie w oczy. - Proszę, uważaj na siebie.
NASTĘPNE DNI...
Na ranem odgłosy walk ustały i Enkel przespał na twardym klepisku kolejnych kilka godzin.
Obudził się zmęczony i spragniony. Podciągnął się do szpary w oknie, ale na zewnątrz nie dostrzegł
żadnego ruchu, choć wyraźnie słyszał kroki i odgłosy rozmów. Zdawał sobie sprawę, że daje
strażnikom, których co prawda nie widział, ale których obecność podejrzewał, pretekst do użycia
broni, ale pragnienie było silniejsze: uczepił się palcami krawędzi desek w oknie i głośnym
krzykiem zażądał wody. Strzały nie padły, nie było też żadnej innej reakcji, za to koło południa w
drzwiach celi pojawił się wartownik z pełną manierką.
-
Co tam się, do diabła, dzieje? - zapytał, kiedy już ugasił pierwsze pragnienie. - Ruscy
wkroczyli do miasta?
Wartownik bez słowa pokręcił głową i zatrzasnął drzwi.
Enkel upił jeszcze kilka łyków, długo przetrzymując chłodną wodę w spieczonych ustach,
resztę zostawił na później. Nie wiedział, kiedy wartownicy znów przypomną sobie o obecności
więźniów. Tak jak przypuszczał, nikt nawet nie pomyślał o wydaniu im posiłku.
Kanonada, której dalekie echo słychać było od świtu, wieczorem przybrała na sile. Wystrzały
padały z większej odległości niż dzień wcześniej, ale karabinową palbę przerywały głuche
eksplozje pocisków armatnich. W pewnym momencie Enkelowi zdawało się, że słyszy gdzieś z
oddali ryk nurkującego myśliwca.
Na przemian leżał na nierównym i twardym klepisku albo nasłuchiwał pod zabitym deskami
oknem bądź wymieniał uwagi na temat zaistniałej sytuacji z uwięzionym w sąsiedniej celi
Schwarzem, i tak doczekał zmroku. Kiedy zapadający wieczór zgasił jedyną iskierkę światła
wpadającą do piwnicy wąską szparą przy oknie, w drzwiach szczęknął zamek. Enkel zerwał się na
równe nogi.
-
Wychodzić!
Uzbrojeni strażnicy wyprowadzili go korytarzem na piętro, odebrał swój pas i rzeczy osobiste.
Wyglądało na to, że został zwolniony, choć nikt nie troszczył się o żadne formalności, nikt nie
pilnował podpisów na jakimkolwiek protokole czy urzędowych pokwitowań. Przyzwyczajony do
pruskiej biurokracji Enkel patrzył zdziwiony, jak strażnicy zostawiają go po prostu na schodach i
schodzą na parter.
W holu czekał na niego Rainer. Gestapowiec, ubrany w mundur polowy, nakrapianą
bladozielonymi plamami panterkę ściśniętą szerokim pasem, przy którym kołysała się skórzana
kabura, w wysokich, sięgających kolan butach, stał z założonymi do tyłu rękoma i patrzył na
Enkela pozbawionym emocji wzrokiem.
- Za mną, żołnierzu - powiedział i odwrócił się.
Enkel posłusznie ruszył za kapitanem, przeszli przez dziedziniec i wkroczyli między budynki
magazynów. Rainer wskazał samotną ciężarówkę stojącą na zapalonym silniku. Enkel wskoczył na
krytą zielonym brezentem platformę, usiadł na wąskiej drewnianej ławce, opierając się o stalowe
zabezpieczenie burty. Poza nim na pace siedziało jeszcze czterech mężczyzn. Czterech milczących
mężczyzn o twardych spojrzeniach ludzi, którzy niejedno widzieli i niejeden raz musieli walczyć o
życie. Czterech mężczyzn ubranych nieregulaminowo, w wojskowych kurtkach polowych, ale w
cywilnych nakryciach głowy. Przez wąską szybę w tyle szoferki widział, jak Rainer zajmuje
miejsce obok kierowcy. Szofer wrzucił bieg, skrzynia zazgrzytała przeciągle i samochód powoli
ruszył, mieląc kołami na żwirowanym placu. Enkel opuścił głowę, ukradkiem obserwując swoich
towarzyszy. Każdy z mężczyzn miał przewieszonego na brzuchu automatycznego schmeissera,
poręcznego i szybkostrzelnego, z krótką lufą i składaną stalową kolbą. On sam nie miał żadnej
broni. Wyglądało na to, że Rainer wciągnął go w szaleńczy wypad na tyły wroga z pustymi rękoma.
Kierowca zahamował, ciężarówka się zatrzymała. Ktoś mówił coś szybko podniesionym
głosem. Enkel wyjrzał przez okno z tyłu szoferki. Przy drzwiach kierowcy stal wartownik pilnujący
magazynu.
- Powtarzam, nie możecie zabrać tej ciężarówki!
- Otrzymałem wyraźne rozkazy od samego Schlissena. - Rainer pochylił się w stronę
uchylonego okna. - Ta ciężarówka jest mi potrzebna!
- Przykro mi, panie kapitanie - odpowiedział twardo wartownik. - Proszę to wyjaśnić ze swoim
przełożonym. Bez pisemnej dyspozycji nie mogę zezwolić na wyjazd samochodu.
- Chcesz pisemnej dyspozycji, baranie? Nie słyszysz, co się dzieje w tym mieście?!
- Nie pozwolę panu...
-
Jedziemy! - Rainer wydał polecenie kierowcy.
Samochód ostro ruszył, ryczący silnik zagłuszył krzyki strażnika. Enkel pochylił się do przodu,
usiłując zachować równowagę przy skręcie. Gdzieś blisko rozległ się wystrzał. Ciężarówka w coś
uderzyła, Enkel podskoczył na ławce, walnął plecami o burtę. Wyjrzał spod plandeki. Kierowca
staranował bramę, zostawiając za sobą przełamany jak zapałka szlaban i wrzeszczącego
wartownika z uniesionym mauzerem.
Samochód jechał pogrążonymi w ciemnościach ulicami miasta. Coś się paliło, Enkel wyraźnie
czuł smród płonącej gumy. Kanonada wystrzałów była coraz bliższa. W pewnym momencie seria z
broni maszynowej rozległa się gdzieś całkiem koło nich, kierowca natychmiast zatrzymał
samochód, a jadący z tyłu mężczyźni sięgnęli po broń, choć nie wyszli na zewnątrz. Sytuacja
musiała się uspokoić, bo po chwili Rainer nakazał kierowcy jechać dalej. Enkel próbował wyjrzeć,
ale pokrywa plandeki odcinała go od świata, mógł co najwyżej zerkać przez wąską szybę z grubego
szkła, ponad ramieniem siedzącego w szoferce Rainera, między światła reflektorów rozjaśniające
brukowaną ulicę.
Ciężarówka zatrzymywała się kilka razy, Rainer tłumaczył coś kierowcy, ten wrzucał wsteczny
bieg i zawracał, klucząc pośród pogrążonego w ciemnościach miasta. W końcu samochód
zatrzymał się na dłużej, a w świetle reflektorów pojawił się żołnierz z chorągiewką sygnalizacyjną.
- Nie przejedziecie dalej! - żołnierz przekrzykiwał szum pracującego silnika, dając wyraźne
znaki ramionami. - Na końcu tej ulicy stoi barykada.
- Jest jakiś inny objazd?
Żołnierz skrzywił się, jakby usłyszał kiepski dowcip.
-
Objazd? Całe Śródmieście jest w rękach Polaków. Cholera wie, co tu się będzie działo za
kilka godzin.
Kierowca ostrożnie wycofał samochód, zawrócił w bramie pozbawionej okien kamienicy.
Strzały znów przybrały na sile. Rainer polecił skręcić w jedną z bocznych uliczek. Zatrzymali się
przy ceglanym murze, tarasując cały chodnik. Rainer wysiadł z szoferki i przeszedł na tył
ciężarówki.
- Zostajemy tutaj - polecił. - Do świtu brakuje może trzech godzin. Wyznaczymy dwuosobowe
warty. Mossler, przejdź na drugą stronę ulicy i zajmij pozycję w bramie. Zobaczymy, może rano
ulica będzie już przejezdna.
Enkel podkulił nogi, ukrył twarz w dłoniach. Miał nadzieję, że Rainer nie dostrzeże w
ciemnościach jego przerażenia.
Chlebowski leżał na łóżku, wsłuchany w kanonadę wystrzałów dobiegającą od strony ulicy
Bankowej, gdzie mieścił się niemiecki szpital. Pojedyncze strzały karabinowe i krótkie serie z
automatów przerywane były głuchymi eksplozjami ciężkich dział. Po każdym takim wystrzale
okna niebezpiecznie drżały, a tynk osypujący się z sufitu opadał mu na twarz. Wciąż czuł obok
siebie obecność Anny, ale nie patrzył w jej stronę ani też nic do niej nie mówił. Chciał mieć głowę
wolną od wszystkiego, co nie wiązało się ze sprawą morderstwa telegrafistki.
Nad ranem strzały ucichły, ale kiedy przeciskające się między chmurami słońce wzniosło się
już nad dachy kamienic, odgłosy walk przybrały na sile, tym razem dochodząc od strony Wytwórni
Papierów Wartościowych. Chlebowski wyjrzał przez okno. Ulice, choć wyludnione, wyglądały
spokojnie. Wystrzały dochodziły już gdzieś z daleka. Widać Niemcy wciąż się bronili.
Podszedł do okna, było zimno i pochmurnie, siąpił deszcz. Ulicą Długą przebiegła grupa
uzbrojonych ludzi. Wybuchy artyleryjskie ustały, ale co jakiś czas słychać było pojedyncze
wystrzały z broni ręcznej. Naciągnął koszulę, zapiął pasek przy spodniach, na głowę nałożył
kapelusz dla ochrony przed deszczem. Zszedł schodami na dół. Wyglądało na to, że wszyscy
mieszkańcy kamienicy zamknęli się w swoich mieszkaniach.
Chlebowski ostrożnie wyjrzał z bramy. Gdzieś w oddali ktoś strzelał, ale na ulicy Długiej było
spokojnie. Poprawił okulary, zmrużył oczy, pochylony pobiegł wzdłuż fasady budynku. Poruszał
się skokami, od bramy do bramy, wciąż rozglądając się wokół siebie, aż dotarł do Bielańskiej.
Skręcił w stronę Ogrodu Saskiego. Na wysokości Senatorskiej dostrzegł przed sobą ruch, w
deszczu nie zdołał rozpoznać, kogo ma przed sobą, skręcił w prawo. W końcu dotarł do granic
ogrodu. Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył miękkim od wody trawnikiem. Deszcz spływał z
ronda kapelusza wprost na okulary, przemoczone buty grzęzły w błotnistej trawie. Kluczył między
alejkami, wciąż kierując się w stronę Śródmieścia. Wysoko ponad jego głową coś gwizdnęło
przeciągle. Instynktownie skulił głowę i rzucił się szczupakiem między krzewy ozdobne
porastające pobliski klomb. Pocisk artyleryjski uderzył głucho kilkadziesiąt metrów dalej,
wyrzucając w górę fontannę mokrej gliny.
Chlebowski uniósł głowę, brudną od ziemi dłonią przetarł okulary. Tuż obok niego siedziała
skulona dziewczynka. Nie mogła mieć więcej niż czternaście lat. Wyglądała na przestraszoną, ale
nie płakała. Dopiero po chwili zauważył, że przez pierś przewieszoną miała skórzaną torbę z
blaszanym, pewnie jeszcze wrześniowym, orzełkiem.
- Panie starszy, niech pan wraca do domu - fuknęła gniewnie dziewczynka, poprawiając beret i
przeczołgując się między krzewami w stronę północnej części ogrodu. - To nie pora na spacery!
Zdumiony Chlebowski patrzył, jak młoda kurierka podrywa się z ziemi i biegnie zwinnie
między drzewami. Sam ruszył dalej. Brudny i mokry, przekradał się między alejkami. Zatrzymał
się, aby złapać oddech, gdy pośród szumu kropli deszczu usłyszał narastający szmer. Zdjął okulary,
przetarł je rękawem koszuli, nałożył z powrotem. Odchylił gałąź niskiego ozdobnego drzewka, za
którym był skryty. Wyjrzał i zdębiał.
Od Marszałkowskiej do parku wjechały dwa czołgi z czarnym krzyżem na wieżyczkach.
Stalowe kolosy z impetem wdarły się między alejki. Chlebowski zamarł ze strachu. Czołgi jechały
wprost na niego, jednak po kilkudziesięciu metrach oba wykonały ostry skręt, wyrzucając spod
gąsienic kawałki mokrej darniny, i skierowały się w stronę budynku Giełdy i Królewskiej. Stanęły
na skraju ogrodu, z obu luf wystrzeliły jęzory dymu i ognia. Chlebowski zacisnął zęby, ogłuszony
do bólu, zerwał się z ziemi i odbił w lewo, chcąc okrążyć stalowe potwory i uniknąć spotkania z
niemieckimi piechurami, którzy zapewne ubezpieczali czołgi.
Idąc w stronę Prudentialu, dotarł do Jasnej. Od gmachu PAST-y dochodziły odgłosy zaciekłej
walki, przeciągłe serie z broni maszynowej przerywały wybuchy. Skierował się w stronę placu
Napoleona, ale tam też walczono. Kluczył między budynkami, kryjąc się w bramach i zaułkach.
Kolejny wybuch sprawił, że położył się płasko na chodniku, z twarzą wciśniętą w betonowe płyty.
Usłyszał za sobą głuchy odgłos podkutych butów. Leżał dalej, udając martwego, z bijącym sercem
wsłuchany w rytm ciężkich kroków. Podniósł głowę dopiero wtedy, kiedy został już sam, zupełnie
nie wiedząc, czy przed chwilą minął go oddział powstańców, czy grupa niemieckich żołnierzy.
Kolejną przeszkodą okazały się szerokie Aleje Jerozolimskie. Ukryty w przejściu między
kamienicami, obserwował pozbawiony ochrony przestrzał dzielący Śródmieście. Od rana próby
przedostania się przez Aleje musiały się powtarzać, w zasięgu jego wzroku pozostawało kilka
poskręcanych, martwych ciał. Przyglądał się oknom budynków po drugiej stronie szerokiej jezdni,
ale mimo że mrużył oczy, zmuszając je do większego wysiłku, nie był w stanie dostrzec nic więcej
prócz zarysów kamienic. W końcu wcisnął głębiej kapelusz na głowę, zaczerpnął powietrza i rzucił
się biegiem przez Aleje. Gnał jak szalony, uderzając podeszwami o betonowe płyty. Gdzieś blisko
rozległy się strzały, ale nie wiedział, czy to on był ich celem. Biegł dalej, nie widząc przed sobą
niczego i nikogo, oślepiony deszczem i potem, z okularami zsuniętymi na sam czubek nosa.
Zdyszany wpadł w jakąś uliczkę, odbił w jedną z bram i upadł na bruk, łapczywie chwytając
powietrze. Po chwili zorientował się, że jest na Kruczej. Ruszył dalej i wyszedł wprost na naprędce
tworzoną barykadę: mieszkańcy Śródmieścia w deszczu wynosili z mieszkań szafy, fotele i kanapy,
mężczyźni podważali płyty chodnikowe, które potem układano u podstaw konstrukcji celem jej
umocnienia. W Śródmieściu Chlebowski dostrzegał więcej strachu i nerwowości niż na Starym
Mieście, strzały rozlegały się częściej i oddawano je z bliższej odległości. Po raz pierwszy
uświadomił sobie, że nawet jeżeli dotrze na Szopena 7, nawet jeżeli odnajdzie matkę Zosi i
zdobędzie jej dziennik, kluczowy dowód w sprawie, być może nie będzie miał możliwości wrócić
na Stare Miasto. Bez słowa wyminął pracujących przy barykadzie ludzi i odbił w Wilczą, potem w
Mokotowską. Po lewej stronie miał Aleje Ujazdowskie, przed sobą ulicę Szopena. W powietrzu
czuć było swąd spalenizny. Na skrzyżowaniu z Piusa XI minął go jakiś człowiek taszczący ciężką
skórzaną walizę.
- Gdzie pan się pchasz - prychnął, poprawiając poły zmoczonego deszczem płaszcza. -
Uciekasz pan nie w tę stronę. Tam są tylko Niemcy.
Zapach spalenizny stawał się coraz wyraźniejszy. Wilgotny, ciężki swąd palonego drewna,
starej farby i gumy. Chlebowski wszedł między budynki i po drugiej stronie Alej, naprzeciw parku
Ujazdowskiego, zobaczył płonącą kamienicę, z okien buchały kłęby gęstego tłustego dymu. Na
dachu dostrzegł kilka osób, w panice miotających się od jednej krawędzi do drugiej. Sąsiedni
budynek był zbyt daleko, by na niego się przedostać. Dym stawał się coraz gęstszy i czarniejszy,
rozwiewany wiatrem przysłaniał łudzi kryjących się przed ogniem na dachu. W pewnej chwili
jeden z uciekinierów, w akcie rozpaczy, a może tchórzostwa przed sięgającymi poddasza jęzorami
ognia, skoczył w dół, by z wysokości trzech pięter uderzyć o bruk.
Chlebowski dotarł na Szopena, szybko odnalazł właściwy budynek. Wbiegał po schodach,
odliczając kolejno mijane mieszkania. Stanął przed drzwiami oznaczonymi czwórką. Zapukał
mocno, ale odpowiedziała mu jedynie cisza. Chwycił za klamkę. Zamknięte. Zapukał raz jeszcze.
Cofnął się i z impetem uderzył barkiem o drzwi. Drewno zaskrzypiało. Naparł raz jeszcze i w
końcu udało mu się wyłamać zamek. Wpadł jak burza do mieszkania. Było puste. Dwa pokoje z
małą kuchnią. Jeden z pokoi musiała zajmować młoda dziewczyna: błękitne zasłony, kwiaty w
szklanym wazonie, półka z książkami, na której dostrzegł kilka tomików poezji i zeszytowe
wydania brukowych romansów. Zrzucił z półki wszystkie książki, zerwał poduszki i narzutę z
łóżka, uklęknął na podłodze, uważnie badając przestrzeń pod meblami. Sprawdził też drugi pokój,
z całą pewnością należący do kogoś starszego, bardziej surowy w wystroju, z wysokości ściany
nieruchomym wzrokiem spoglądał na niego ukrzyżowany Chrystus. Pamiętnika nigdzie nie było.
Chlebowski westchnął ciężko i zrezygnowany usiadł na łóżku. Spojrzał na przetarte na kolanach
spodnie i kompletnie ubłocone buty. Cały wysiłek okazał się nadaremny. Matka Zosi najpewniej
opuściła miasto. Wyszedł na korytarz. Dla pewności postanowił zapytać sąsiadów. Zapukał, a kiedy
nie doczekał się odpowiedzi, odruchowo nacisnął klamkę. Mieszkanie było otwarte, ale puste.
Zdziwiony zszedł schodami na dół. Mijając pierwsze drzwi na parterze, usłyszał dziwny odgłos, na
który zwrócił uwagę już przy wejściu. Cichy szmer podobny do gwaru małej kawiarenki, szum
prowadzonych szeptem rozmów. Przystawił ucho do drzwi. Zawahał się, lecz zapukał. Odczekał
chwilę i nacisnął na klamkę.
- Boża Rodzicielko, módl się za nami... Pocieszycielko strapionych, módl się za nami...
Minął wąski i ciemny korytarz, stanął w drzwiach salonu, pośrodku którego, na okrągłym
stoliku, ustawiono gipsową figurę Matki Boskiej. Dokoła, u stóp błękitnej figury, wokół ścian i pod
oknem, na krzesłach, stojąc lub klęcząc, tłoczyło się kilkanaście osób. Bezwiednie powtarzały
słowa modlitwy za siwowłosą kobietą stojącą pośrodku. Gdzieś po drugiej stronie Ujazdowskich
wybuchł pocisk artyleryjski, szyby zatrzęsły się w oknach, z sufitu spłynął obłok białego tynku,
drobinki kurzu, wapna i białej farby zawirowały wokół posągu. Słowa modlitwy płynęły
nieprzerwanie.
Wsparty o ścianę starszy mężczyzna dostrzegł Chlebowskiego, przesunął się, wskazał mu
dłonią miejsce obok siebie.
- Szukam kobiety mieszkającej pod czwórką.
Mężczyzna wskazał na sąsiadkę klęczącą po drugiej stronie pokoju. Chlebowski powoli
okrążył salon, ostrożnie stąpając między modlącymi się ludźmi, ujął kobietę pod ramię i poprosił,
aby wyszła z nim na korytarz.
-
Zosia była pani córką, prawda? - zapytał. - Potrzebuję czegoś, co do niej należało, a co
może pozwolić...
Kobieta zbladła, sięgnęła dłonią pod okalającą jej głowę chustkę.
-
Była? - powtórzyła mechanicznie. - Jak to była? Co się dzieje z moją Zosią?
Chlebowski zdębiał. Nie był na to przygotowany. W swojej praktyce wielokrotnie
przesłuchiwał osoby, które straciły kogoś bliskiego, nigdy jednak nie przekazywał takiej informacji
osobiście.
-
Zosia nie żyje - powiedział krótko ze ściśniętym gardłem. - Zginęła dwa dni temu -
zawahał się na chwilę. - Zginęła śmiercią żołnierza.
Kobieta patrzyła na Chlebowskiego nierozumiejącym wzrokiem, jej usta poruszały się
bezgłośnie, jakby szukała odpowiednich słów. W otoczonych zmarszczkami oczach pojawiły się
łzy.
-
Potrzebuję czegoś, co należało do Zosi - powiedział, wpatrując się uparcie w szklące się
oczy kobiety. - Wiem, że Zosia prowadziła pamiętnik. Muszę go odnaleźć.
Kobieta nie odpowiedziała. Zamiast tego pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć
wszystkiemu, co usłyszała.
-
Szukam jej pamiętnika, powtórzył już głośniej. - Gdzie on jest?
- W jej pokoju, w biblioteczce, za tylną ścianką - wyszeptała kobieta coraz bardziej drżącymi
ustami. - Zapisywała coś wieczorami, chowała to tam przede mną...
Chlebowski podziękował skinieniem głowy, wyszedł na korytarz, zamykając za sobą drzwi.
Wbiegł na piętro, wpadł do mieszkania, w pokoju Zosi odsunął biblioteczkę, uklęknął, odchylił
tylną ściankę. Za sklejką dostrzegł róg zielonego zeszytu. Ostrożnie go wyjął i otworzył na
ostatniej zapisanej stronie.
Dziś znów dostałam od niego list. Pisał tak, jakby znał mnie od lat, jakby znał każdą moją myśl
i uczucie. Nigdy jeszcze nie byłam tak szczęśliwa. Kocham i jestem kochana. Świat jest taki piękny.
Przerzucił kilka kartek.
Dziś w nocy znów słyszałam przez ścianę płacz mamy. Wiem, jak bardzo się o mnie boi, aleja
nie chcę ciągle żyć w strachu. To wszystko musi się kiedyś skończyć i tylko walka z bronią w ręku
może przynieść nam normalność. Nie chcę do końca życia kryć się ze słuchaniem radia, wracać do
domu biegiem w obawie przed godziną policyjną i drżeć ze strachu przed spojrzeniem gestapowca
na ulicach miasta.
Chlebowski przekartkował zeszyt, wodząc wzrokiem po równych linijkach gęsto zapisanego
tekstu. Zatrzymał się przy wpisie oznaczonym datą dwudziestego piątego lipca. Poczuł znajome
uderzenie gorąca, oznakę podniecenia, które ogarniało go za każdym razem, kiedy na sali sądowej
wpadał na nowy ślad lub kiedy przesłuchiwany świadek wypowiedział o jedno słowo za dużo,
zdradzając więcej, niż początkowo zamierzał powiedzieć.
Nie wiem już, komu mam wierzyć. Przysięgałam pod świętym znakiem krzyża posłuszeństwo
zwierzchnikom, ale sama nie wiem, czy powinnam wykonać ten rozkaz. Nie wiem, co o tym
wszystkim myśleć. Komunikat nadano otwartym tekstem, nie mogłam się pomylić. Dokładny czas
przerzutu i miejsce kontaktu. Powinnam zapisać treść depeszy w dzienniku odbiorczym, ale tego nie
zrobiłam. Nie rozumiem, dlaczego wydano mi rozkaz, który łamie wszystkie przyjęte zasady! Jutro
raz jeszcze porozmawiam z Klimowiczem i wszystko wyjaśnię.
Chlebowski zamrugał z wrażenia. W tekście pamiętnika pojawiło się nazwisko Klimowicza.
Nazwisko, które wciąż - mimo upływu pięciu lat - budziło w nim emocje. Zosia znała Klimowicza,
najwyraźniej współpracowała z nim jako oficerem łącznikowym. Klimowicz wydał jej rozkaz,
który łamał ogólnie przyjęte reguły, dziewczyna go wykonała, ale miała wątpliwości co do
słuszności całej sprawy. Odetchnął i drżącą z podniecenia dłonią wygładził papier, chcąc wrócić do
lektury.
Muszę porozmawiać z Klimowiczem. Jeżeli nie będzie chciał mi wyjaśnić tego, co się dzieje,
sama pójdę na Wolę, znajdę Żytnią 14 i sprawdzę, co się tam kryje.
Gdzieś na dole głośno strzeliły drzwi. Chlebowski nie przerwał lektury, z wypiekami na twarzy
pochłaniał kolejne akapity tekstu. Ręka mu drgnęła dopiero wtedy, kiedy na korytarzu rozległ się
krzyk. Głośny, przeciągły krzyk śmiertelnie przerażonej kobiety.
Wsunął zeszyt pod marynarkę, wyszedł z mieszkania i spojrzał w dół, ponad barierką. Na
półpiętrze zobaczył uzbrojonego mężczyznę, a właściwie jego ramię przytrzymujące pistolet
maszynowy. Ramię niemieckiego żołnierza, okryte rękawem ciemnozielonego munduru z
dystynkcjami sierżanta.
W ułamku sekundy na parterze rozpętało się piekło. Głośny kobiecy krzyk zawirował pośród
ścian klatki schodowej, niósł się echem od parteru po poddasze. Pojedynczy wystrzał, cichy,
najpewniej z pistoletu. Trzaśnięcia drzwiami, kolejny krzyk, tupot butów i komendy wydawane
głośno po niemiecku.
Chlebowski wrócił do mieszkania, cicho zamknął za sobą drzwi. Otworzył usta, ale nie był w
stanie złapać powietrza. Pot zalał mu oczy, zlepił wnętrze dłoni. Przebiegł cicho przez pokój i
wyjrzał na zewnątrz. Okno wychodziło w stronę ulicy Piusa XI, wprost na małe podwórko
otoczone drewnianym parkanem. Wychylił się nad parapetem i wyjrzał w prawo, ale w Alejach nie
zobaczył niczego niepokojącego. Zatknął dziennik Zosi za pas, przełożył nogi za okno, oparł łokcie
o drewnianą framugę i powoli opuścił się na zewnątrz. Zaciskając dłonie na krawędzi okna, zsunął
się najniżej jak mógł. Rozsunął palce i runął z wysokości pierwszego piętra wprost w zarośla
okalające drewniany parkan. Smagany po twarzy gałęziami zamknął oczy, uderzył stopami o mokrą
ziemię. Zgiął się wpół, wpadając barkiem w drewniany parkan. Syknął z bólu i zwinął się na
trawie. Gdzieś w górze usłyszał trzask otwieranych kopniakiem drzwi. Niemcy byli już w
mieszkaniu Zosi.
Chlebowski nie mógł się podnieść. Prawa kostka bolała go przy najmniejszym ruchu, bark
zdrętwiał od uderzenia o parkan. Mógł mieć tylko nadzieję, że w mokrych od deszczu zaroślach
będzie niewidoczny dla kogoś, kto stanie w oknie piętro wyżej. Wcisnął głowę w ramiona, podkulił
kolana, przywarł plecami do ogrodzenia.
Słyszał, jak Niemcy wypędzają mieszkańców kamienicy na ulicę. Wyraźnie odróżniał
pokrzykiwania oficera, szczekanie psa, pojedyncze wystrzały z pistoletu, płacz kobiet i słowa
głośnej modlitwy jednego z mężczyzn. Ostrożnie poruszył się w zaroślach, przykładając twarz do
prześwitu w deskach. W Alejach żołnierze pędzili mieszkańców w stronę parku Ujazdowskiego.
Ludzi było wielu, akcja musiała objąć przynajmniej kilka kamienic. Przez chwilę pole widzenia
przysłonił mu wolno przejeżdżający czołg, potem zauważył, że wypędzeni z domów mieszkańcy
ustawiani są w szeregi już na terenie parku. Wyraźnie widział równy rząd sylwetek skrytych do
połowy za żywopłotem okalającym park. Wydany krzykiem rozkaz, nawałnica krótkich serii z
automatów, szereg sylwetek łamiący się w jednej chwili. Ktoś rzęzi, ktoś inny głośno płacze. Kilka
pojedynczych strzałów z pistoletu i kolejny rząd ustawiony pod lufami karabinów za żywopłotem.
Jazgot automatów i długa chwila ciszy.
Chlebowski zamknął oczy, wtulił twarz w pachnącą deszczem ziemię. Nie odważył się spojrzeć
w stronę parku. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy płacz dziecka, zaraz znów ogłuszyła go
kilkunastosekundowa kanonada. Po pewnym czasie wszystko ucichło, park Ujazdowski był
spokojny jak dawniej i tylko trwająca między kamienicami cisza wydawała się głębsza niż zwykle.
Stukot uderzających o bruk butów wyrwał Enkela z płytkiego, nerwowego snu. Otworzył oczy
i odruchowo sięgnął po broń, ale jego dłoń trafiła w pustkę. Wychylił się i wyjrzał spod plandeki.
- Spokojnie, to nasi - odezwał się cicho Rainer. - Nadchodzą od zachodu w stronę centrum. To
kolejny atak na Wolę.
Prowadzeni przez oficera żołnierze przebiegli po drugiej stronie ulicy, pochylone sylwetki,
słabo widoczne w bladym świetle wczesnego poranka, niemal przyklejone do murów kamienicy.
Równy szereg milczących postaci poruszający się w stronę wystrzałów i eksplozji.
Rainer odsunął się od burty i wrócił do wnętrza samochodu. Siedzący naprzeciwko Enkela
mężczyźni wyraźnie się uspokoili, choć ich dłonie wciąż spoczywały na automatach. Pod plandeką
ciężarówki panowało milczenie, przerywane echem eksplozji niosących się między budynkami.
Enkel wciąż nie wiedział, jakie plany względem niego ma Rudolf Rainer, nie wiedział, na czym
polega zadanie wykonywane przez kapitana gestapo ani jaka będzie w nim jego rola. Mógł tylko
obserwować i czekać.
Enkel wielokrotnie myślał o ucieczce. Karą za dezercję była śmierć, która dosięgnąć mogła nie
tylko uciekiniera, ale też jego bliskich w Rzeszy. Jeszcze przed rozpoczęciem służby, w czasie
podróży do oddalonego o kilkanaście kilometrów punktu werbunkowego, sąsiad Enkela
wykorzystał sytuację i w chwili kiedy ciężarówka zwolniła na zakręcie, wyskoczył na pobocze. Nie
wiedział, że tym samym skazuje ojca na śmierć, a młodszego brata wysyła na front wschodni w
szeregach kompanii karnej. Liczba dezercji gwałtownie wzrosła po załamaniu się ofensywy pod
Stalingradem i klęsce na Łuku Kurskim. Enkel wciąż rozważał możliwość ucieczki, choć nie miał
żadnego pomysłu, co mógłby robić i dokąd się udać po opuszczeniu jednostki. Wielokrotnie
rozmawiali o tym z Frinkiem, snując plany, które nigdy nie miały być zrealizowane. W ciągu
ostatniego tygodnia trzech ludzi z ich kompanii wybrało niepewny los i konieczność ukrywania się
na ulicach wrogiej Warszawy, uciekając z szeregów wciąż cofającej się armii. Jeszcze dwa dni
temu mógł próbować zbiec w czasie nocnej służby wartowniczej bądź ukryć się w jednej z bram w
czasie patrolu. Miasto było mu zupełnie obce, jednak znajomość języka dawała spore szansę na
znalezienie schronienia. Teraz jednak, skryty pod plandeką półciężarówki wraz z grupą
gestapowców, w mieście ogarniętym krwawymi zamieszkami, nie mógł nawet marzyć o ucieczce.
Jeżeli chciał zrzucić z siebie mundur i opuścić szeregi armii, musiał czekać na lepszą okazję.
Koło południa odgłosy walk toczonych na ulicach miasta przybrały na sile. Na chodniku, przy
którym zaparkowali samochód, znów zaczął się ruch, tym razem niemieccy żołnierze kierowali się
na zachód, w dwu- lub trzyosobowych grupkach, bez większego ładu i porządku. Natarcie na
centrum załamało się i teraz powstańcy w każdej chwili mogli przejść do kontrofensywy. Rainer
również musiał zdawać sobie z tego sprawę, ale nie okazywał zdenerwowania, odwinął tylko
plandekę przy szoferce i uważnie lustrował wzrokiem wylot ulicy.
Cichy gwizd sprawił, że wszyscy spojrzeli po sobie. Gwizd narastał, stawał się coraz bardziej
przejmujący i natarczywy, dochodził gdzieś z góry, zbliżając się z każdą chwilą.
- Stukas! - Rainer zerwał się z ławki, uderzył w ramię siedzącego obok mężczyznę, popychając
go w stronę wyjścia. Enkel poderwał się na równe nogi, przesadził burtę samochodu, upadł
barkiem na bruk, przetoczył się po chodniku. Podniósł się i spojrzał w niebo, wprost na opadającą z
chmur charakterystyczną sylwetkę JU 87. Stukas lotem nurkowym schodził w dół, ustawiając się
na kursie wzdłuż ulicy. Spod złamanych skrzydeł samolotu wypadły niewielkie, ledwie widoczne
na tle budynków kształty. Pierwszy z nich dotknął już ziemi i wtedy tuż przed oczami Enkela
rozpętało się istne piekło. Seria eksplozji zatrzęsła kamienicami, obsypując ulicę fontanną zbitych
szyb z okien i rozrzucając wokoło kostki bruku. Kolejne bomby spadały na ulicę, niszcząc i burząc
wszystko dokoła, coraz bliżej miejsca, w którym stał oszołomiony Enkel.
- Za mną! - usłyszał poprzez grzmoty krzyk Rainera. - Do budynku!
Enkel rzucił się przez chodnik, impetem ciała staranował drzwi, upadł na schody. Za jego
plecami w ulicę trafiła kolejna bomba, siła wybuchu zatrzęsła kamienicą, wypełniając klatkę
schodową obłokiem wirującego tynku i szkłem opadającym niczym śnieg z okien rozbitych na
piętrze.
-
Wszyscy cali? - Wsparty o ścianę Rainer otrzepywał dłonią polową bluzę. - Co z
Mosslerem?
Mężczyźni, z którymi Klaus Enkel jechał na pace ciężarówki, również zdołali skryć się na
klatce schodowej. Jeden z nich, wysoki i szczupły, o mocno zarysowanej, niemal kwadratowej
szczęce, wyjrzał na zewnątrz przez drzwi, ostrożnie ustawiając się bokiem przy futrynie.
- Wciąż jest po drugiej stronie.
- Widzisz tam coś, Stamm?
Mężczyzna pokręcił przecząco głową, poprawił na ramieniu parciany pasek schmeissera.
- Polacy musieli zablokować wylot ulicy. Nasi się wycofali, a wzdłuż linii na Śródmieście
poszły nasze bombowce nurkujące. Wygląda na to, że jesteśmy między młotem a kowadłem. Jeżeli
rebelianci pójdą do przodu, odetną nam drogę powrotu. Jeżeli nasi ruszą do ataku, najpierw
wypuszczą czołgi i samoloty, a wtedy nie wiele z tej kamienicy zostanie.
- Polacy walczą o miasto, nie będą trzymali się swoich pozycji w centrum - odpowiedział
Rainer. - Przełamali nasz atak i teraz sami zechcą przejść do ofensywy. Jeżeli przesuną linię walk
bardziej na zachód, my znajdziemy się na ich tyłach.
- Co zupełnie odetnie nam drogę powrotu - mruknął siedzący na schodach blondyn o szarych,
ciągle zmrużonych oczach. Wyglądał na znudzonego zaistniałą sytuacją i wydawało się, że
najchętniej położyłby się gdzieś w kącie i zdrzemnął.
- Co pozwoli nam na realizację naszego zadania bez wchodzenia na linię ognia - poprawił go
Rainer, twardo patrząc w oczy blondyna. - Volke, sprawdź, co jest na górze tej cholernej kamienicy.
Znajdź nam dobrą kryjówkę.
Volke niechętnie wstał, leniwym ruchem poprawił czapkę, ale bez słowa przesunął pasek
karabinu tak, aby broń znalazła się przy jego prawym boku, i ruszył na schody.
Wrócił po kilku minutach.
-
Budynek ma dwa piętra i poddasze. Dwa wyjścia, główne na ulicę i tylne, na wewnętrzne
podwórko. Mieszkanie na górze po prawej stronie będzie dobre. Łatwo stamtąd uciec tyłem, a okna
wychodzą na Śródmieście.
Rainer skinął głową.
-
Dobrze. Idziemy.
Szybko wspięli się na drugie piętro. Stukasy zrobiły nad miastem pętlę i znów zeszły lotem
nurkowym tuż nad dachy kamienic, ale bomby spadały już gdzieś dalej. Budynek drżał, ale
wydawało się, że nic im nie grozi. Rainer wyjął pistolet i skinął na Stamma i jeszcze jednego z
mężczyzn. Ten drugi wziął krótki rozbieg, uderzył kopniakiem w drzwi na wysokości zamka.
Stamm poprawił barkiem i obaj wpadli do środka. Za nimi do mieszkania wszedł Rainer, z
pistoletem uniesionym i gotowym do strzału, ubezpieczany przez ostatniego z żołnierzy, z twarzą
naznaczoną dwiema równoległymi bliznami.
Enkel został na korytarzu sam.
W głębi mieszkania rozległ się wrzask śmiertelnie wystraszonej kobiety. Zaraz po niej odezwał
się mężczyzna, ale jego krzyk przerwany został pojedynczym wystrzałem. Enkel ostrożnie
przekroczył próg, znalazł się w korytarzu prowadzącym do typowo mieszczańskiego wnętrza:
szklany żyrandol oświetlał ściany pomalowane błękitną farbą, w głębi jadalni dostrzegł okrągły
orzechowy stół i krzesła z wysokimi oparciami. Kobieta krzyknęła po raz drugi, gdzieś z prawej
strony. Po chwili jej krzyk przeszedł w dziki, przeciągły wrzask.
- Ucisz ją, Stamm - Enkel usłyszał chłodny głos Rainera. Przeszedł przez korytarz i zajrzał do
kolejnego pomieszczenia, niemal potykając się o nogi leżącego na podłodze człowieka. Na jego
białej koszuli z każdą chwilą powiększały się ciemnoczerwone plamy krwi. Mężczyzna leżał w
przejściu prowadzącym do kuchni, dalej, przy stole stojącym pod oknem, Volke przytrzymywał
wyrywającą się z jego uścisku jasnowłosą kobietę. Stojący na wprost niej Stamm niedbałym
ruchem przesunął karabin na biodro i szerokim ciosem uderzył otwartą dłonią w twarz kobiety. Ta
przestała krzyczeć, ale z jej ust wciąż wydobywał się tłumiony szloch.
Rainer zaczaił się przy oknie i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
-
Krajić, Enkel, zabezpieczcie okna - rozkazał, nie odrywając wzroku od wylotu ulicy. -
Lichtenberg, sprawdź, co z Mosslerem.
Enkel wraz z krępym mężczyzną o czarnych, głęboko osadzonych oczach połyskujących
niespokojnie spod krzaczastych brwi i niskiego czoła, sprawdzili okna, dokładnie zasuwając
wszystkie zasłony. Dodatkowo, w pomieszczeniach wychodzących na ulicę, przy karniszach
zawiesili zerwany ze stołu obrus, narzutę z kanapy i koce, które znaleźli w jednej z szaf. Po chwili
w mieszkaniu zapanowała ciemność. Tylko w kuchni, gdzie Rainer prowadził obserwację, przez
całą szerokość podłogi biegła smuga światła, wdzierająca się do wnętrza między rozchylonymi
zasłonami.
Lichtenberg wrócił po kilkunastu minutach. Otworzył drzwi, bezszelestnie przeszedł przez
korytarz i stanął przy ścianie, ostrożnie omijając rozdzielającą pomieszczenie jasną plamę.
-
Nie znalazłem Mosslera - zameldował cicho. - Budynek naprzeciwko zajęli Polacy, na
parterze urządzili coś w rodzaju punktu kontaktowego. Widziałem, jak dwukrotnie wybiegały
stamtąd kurierki.
-
Myślisz, że słyszeli strzał? - zapytał Rainer.
Lichtenberg wzruszył tylko ramionami.
- A nawet gdyby, to co z tego? Wszędzie dokoła strzelają.
- Co z sąsiadami?
- Przed chwilą na korytarzu zrobiło się niezłe zamieszanie - wtrącił się do rozmowy Stamm. -
Wydaje mi się, że wszyscy zbiegli do piwnicy.
Skulona do tej pory na podłodze kobieta poderwała się z kolan, dotknęła rozcapierzonymi
palcami bluzy Stamma, drugą dłonią sięgając ku jego twarzy. Stamm zaklął, szybkim ruchem ręki
zbił jej przedramię, całą masą swojego ciała popchnął kobietę na szafkę.
-
Mordercy - wysyczała kobieta przez łzy. - Parszywe świnie!
- Go mam z nią zrobić, panie kapitanie?
Rainer wzruszył ramionami.
- Zastrzel ją.
- Na ulicy nic się już nie dzieje. Ten strzał może zwrócić uwagę Polaków - odezwał się
Lichtenberg. - Jeżeli chcecie się jej pozbyć, zróbcie to cicho.
- Mordercy - powtarzała kobieta, połykając własne łzy. - Mój mąż jeszcze żyje! Proszę,
pomóżcie mu. On nigdy nikomu nic złego nie zrobił! Nigdy się nie mieszał w żadne kłopoty...
Proszę, pomóżcie mu!
Enkel odruchowo spojrzał w stronę leżącego w korytarzu ciała. Kątem oka dostrzegł, że
kobieta zauważyła jego spojrzenie. Rzeczywiście, wydawało się, że noga mężczyzny poruszyła się,
przyciągnięta w przedśmiertnym skurczu w stronę brzucha.
- Proszę. - Kobieta złożyła dłonie i wyciągnęła je w stronę Enkela. - Niech pan mu pomoże.
Rozumie mnie pan, prawda? Niech pan będzie człowiekiem! Ma pan pewnie żonę lub kogoś
bliskiego, o kogo się pan martwi. Niech pan pomoże mojemu mężowi!
-
Po co marnować takie świetne ciało? - Przyczajony po drugiej stronie zaciemnionego
pomieszczenia Volke zarechotał. - Może zdążymy się nią trochę zabawić? Co o tym myślisz,
Stamm? Nie jest przypadkiem w twoim typie?
Stamm uśmiechnął się, bezczelnie spoglądając na nagie kobiece ramię wyglądające spod
rozdartej bluzki i pierś falującą w rytm wystraszonego oddechu.
-
Masz rację, Volke - mruknął leniwie Stamm, prześlizgując się wzrokiem w dół, wprost na
pełne, okrągłe biodra opięte szarą spódnicą. - Może rzeczywiście zdążymy się nieco zabawić?
Enkel spojrzał na Rainera. Kapitan sprawiał wrażenie znudzonego całą sytuacją i wyglądało na
to, że jeżeli przeciwstawi się planom Volkego, to tylko dlatego, że pomysł gwałtu i morderstwa
niewinnej kobiety wydawać mu się mógł zupełnie pozbawiony finezji. Cały czas stał przy ścianie,
bokiem do okna, ostrożnie wyglądając na zewnątrz, w stronę wylotu ulicy.
-
Bardzo pana proszę - łkała dalej kobieta, bezradnie wyciągając dłonie w stronę Enkela. -
Na parterze mieszka pan Steczkowski. Lekarz. Błagam pana, niech go pan tu sprowadzi. Mój mąż
potrzebuje pomocy.
Rainer nie odrywał wzroku od okna. Jego przystojna, pociągła twarz nie wyrażała żadnych
uczuć. Patrzył po prostu przed siebie, nieruchomym spojrzeniem bladobłękitnych oczu wbitym
gdzieś w odległy punkt między kamienicami.
Stamm poprawił karabin, który wciąż obciążał jego biodro, chwycił kobietę za nadgarstki,
zerkając w stronę dowódcy. Zawahał się, czekając na reakcję, ale Rainer wciąż milczał. Stamm
spojrzał wymownie na Volkego. Tamten skinął głową i przeszedł w stronę korytarza.
-
Błagam was - prosiła kobieta, nie odrywając wystraszonego wzroku od Enkela. - Pomóżcie
mojemu mężowi! Sprowadźcie lekarza!
Enkel zacisnął pięści. Sam, bez broni, nie miał szans w konfrontacji z uzbrojonymi
gestapowcami. Bezradnie spojrzał na Lichtenberga, szukając w nim wsparcia, ale na ogorzałej,
naznaczonej bruzdami blizn twarzy malowała się spokojna obojętność.
Kobieta zrozumiała, do czego zmierzają otaczający ją mężczyźni. Do tej pory rzucała
rozbiegane spojrzenia na przemian to na leżącego w korytarzu męża, to na Enkela, teraz jej
rozszerzone przerażeniem oczy wbite były w uśmiechniętą twarz Stamma, który zaczął ciągnąć ją
w stronę jednego z pomieszczeń po drugiej stronie mieszkania.
- Zostawcie mnie! - wrzasnęła, próbując oswobodzić ramiona i wyrwać się z uścisku. -
Zostawcie mnie, parszywe świnie!
Enkel zagryzł zęby, cofnął się. Odwrócił wzrok.
-
Patrzcie! Tam, na dole!
Stamm odwrócił wzrok od zapłakanej twarzy kobiety, Volke przestał się uśmiechać. Obaj
spojrzeli na stojącego przy oknie Rainera. Lichtenberg zmarszczył brwi i stanął tuż za dowódcą,
spoglądając ponad jego ramieniem.
-
Patrzcie - powtórzył Rainer. - Tam się dzieje coś dziwnego.
Stamm odepchnął kobietę w stronę zlewu, przekręcił automat nad biodro i podszedł do
parapetu. Enkel ustawił się za jego plecami, ale w wąskim prześwicie między zasłonami nie był w
stanie niczego dostrzec.
- Co oni robią? - zapytał Lichtenberg. - Czy to... drabiny? Oni niosą drabiny?
- To Polacy - mruknął Volke. - Ale idą od zachodu, od strony naszych pozycji.
- Oni nie niosą drabin. - Rainer uśmiechnął się, od słaniając zęby. - Oni są do nich przywiązani.
Słyszycie? To nasze tygrysy! Za nimi jadą nasze czołgi!
- Nasi zrobili z nich żywe tarcze. - Lichtenberg pochylił się do przodu, opierając dłonie na
parapecie.
- Myślicie, że Polacy zaczną strzelać w stronę swoich? - zaciekawił się Volke. - Myślicie, że się
odważą?
- Nie mają wyjścia - mruknął Lichtenberg. - Będą walczyć albo sami zginą.
- Będą strzelać do swoich?
- Ci przy drabinach, są już martwi - odpowiedział Lichtenberg. - Znaleźli się w
nieodpowiednim czasie w złym miejscu. Mieli pecha znaleźć się w środku tego piekła, w tym
pieprzonym mieście!
Gdzieś w dole rozległa się salwa wystrzałów. Enkel przepchnął się obok Volkego, stanął ramię
w ramię ze Stammem i zdębiał. Przełknął ślinę i głęboko odetchnął. Miał więcej miejsca, bo Volke
odszedł od okna i zajął się szlochającą nad ciałem męża kobietą, ale Enkel nie patrzył w dół, na
ulicę, gdzie przywiązani do drabin cywile gięli się w śmiertelnych konwulsjach, uwięzieni między
wrogiem a pozycjami powstańców. Nie mógł oderwać wzroku od Stamma i jego odsłoniętej piersi.
Pomiędzy połami rozpiętej ciemnozielonej koszuli, między czarnymi włosami porastającymi tors
gestapowca, dostrzegł masywny srebrny krzyżyk. Równoramienny krzyż zawieszony na stalowym
łańcuszku o drobnych oczkach. Krzyż, z którym Herman Frink, jego najlepszy i jedyny przyjaciel,
nie rozstawał się ani na moment, aż do dnia swojej śmierci.
Nadjeżdżający tygrys wystrzelił, jego niska stalowa sylwetka zatrzęsła się, a wraz z nią
rozkołysała się cała okolica. Enkel odruchowo wtulił głowę w ramiona, wisząca pod sufitem lampa
zawirowała jak dziecięcy bączek, a kuchnia wypełniła się obłokami tynku. Stłoczeni w kuchni
gestapowcy skulili się przy ścianie, płacz leżącej przy mężu kobiety zagłuszały pojedyncze palby z
pistoletów i krótkie serie automatów. Enkel przysunął się do Stamma, ale ten usiadł na podłodze z
kolanami podciągniętymi pod brodę i nie sposób było dostrzec niczego w fałdach jego rozpiętej
koszuli.
Rainer wyjrzał raz jeszcze na zewnątrz, ostrożnie, by nie być zbyt widocznym na tle okna,
znudzonym wzrokiem ocenił sytuację na ulicy. Przeszedł do korytarza, z wyrazem obojętności na
twarzy mijając martwego już chyba mężczyznę i jego szlochającą żonę. Otworzył drzwi łazienki i
zniknął w środku. Pomiędzy kolejnymi wybuchami słyszeli szum wody wypełniającej blaszane
naczynie.
Ściany kamienicy zatrzęsły się po kolejnym wystrzale tygrysa.
- Szlag by to wszystko trafił - warknął przez zęby Stamm, wciskając brodę między kolana.
- Jeszcze chwila i ta przeklęta buda zawali się do ostatniej cegły. - Pobladły Volke spojrzał na
Lichtenberga, szukając wsparcia w starszym towarzyszu. - Zwijajmy się stąd!
- Gdzie? - zapytał spokojnym głosem Lichtenberg, choć i on kulił się przy każdym wystrzale
stojącego pod kamienicą czołgu. - Tam, wprost między kule?
- Moglibyśmy uciec przez podwórko - syknął Volke.
- A później gdzie? W stronę Śródmieścia, prosto na pozycje Polaków, czy na zachód, pod koła i
kule nacierających tygrysów?
- Lepiej zostać tutaj i czekać, aż jakaś bomba zrzucona przez jednego z naszych dzielnych
lotników zerwie z kamienicy dach i dwa piętra?
Enkel przesunął się do przodu, opierając ciężar ciała na dłoniach. Ramieniem starł z czoła osad
sklejonego potem tynku. Stamm wciąż siedział skulony, zasłaniając swoją koszulę skrzyżowanymi
na piersi ramionami.
-
Słyszycie? - Lichtenberg podniósł się nieco z podłogi. - Walka nie jest już tak intensywna,
strzały...
Budynkiem wstrząsnęła eksplozja, wydmuchując z okien resztki szyb. Na wciśniętych pod
ścianę gestapowców posypał się grad kryształowych okruchów. Naczynia z kredensu spadły z
trzaskiem na blat stołu.
-
Kurwa - warknął wściekle Volke. - Kurwa! Kurwa! Kurwa!
Za oknem rozległy się okrzyki radości.
-
Trafili tygrysa. - Lichtenberg przetarł czoło. - Walka przesuwa się na zachód, Polacy
przetrzymali natarcie i odrzucili nas od centrum.
- Enkeł! - z korytarza dobiegł głos Rainera. - Do mnie!
Enkel wstał i pochylony przeszedł przez kuchnię. Kobieta wciąż rozpaczała nad ciałem męża,
jej twarz, która jeszcze przed chwilą wydawała się całkiem ładna, przypominała teraz śmiertelną
maskę z brudu, prochu i kawałków tynku, naznaczoną poszarpanymi smugami łez. W łazience, w
świetle małej lampy karbidowej, stał półnagi Rainer, ostrożnie zdejmując brzytwą resztki kremu z
twarzy i szyi. Spojrzał na Enkela, odłożył brzytwę, wskazał na dzbanek z wodą i pochylił się nad
wanną.
-
Pomóż mi z tym.
Enkel podniósł dzbanek i powoli lał wodę na głowę i ramiona gestapowca. Gdzieś niedaleko
spadła bomba lub wybuchł pocisk artyleryjski, ściany zatrzęsły się, a światło karbidówki rzuciło
całą serię rozbieganych cieni na płytki ponad wanną. Rainer wytarł się ręcznikiem, który musiał
znaleźć w jednej z szafek, zdjął z wieszaka przy lustrze zieloną, polową koszulę, powoli zapinał
guziki, uważnie lustrując swoje odbicie. Wygładził poły koszuli, przepisowo zapiął skórzany pas.
Sięgnął po leżący na krawędzi wanny przybornik, wyjął butelkę wody kolońskiej i wtarł ją w skórę
na policzkach, czole i szyi.
-
Możesz wyjść.
Enkel wrócił do kuchni. Na ulicy było już spokojnie, strzały wciąż dało się jeszcze słyszeć, ale
już z dalszej odległości i nie tak intensywne. Przywarł plecami do ściany i wyjrzał na zewnątrz. U
stóp kamienicy płonął unieruchomiony tygrys, jego wymierzona gdzieś w niebo lufa tkwiła w
kłębowisku płomieni otoczonych smolistymi obłokami dymu. Za czołgiem dostrzegł tych, których
zdaniem Lichtenberga los z góry skazał na śmierć, niezależnie od wyniku toczonej walki. Drabina
leżała rozłożona w poprzek ulicy, przywiązani do niej ludzie, trzech mężczyzn i kobieta, zwinięci
byli w śmiertelnych pozach, oplątani wokół drewnianych szczebli. Drugą drabinę zauważył dopiero
po chwili, widocznie zaraz po pierwszym ostrzale z pozycji powstańców przywiązanych do niej
zakładników rozjechał nadjeżdżający czołg. Została po niej jedynie długa belka i w połowie
zachowane ciało szczupłego mężczyzny. Enkel odsunął się od okna.
-
Jasna cholera - mruknął cicho Volke, tak, aby Rainer nie usłyszał jego słów. - Jeżeli Polacy
rzeczywiście odrzucili naszych na zachód, mogą zacząć przeczesywać okoliczne budynki. Zdajecie
sobie sprawę, co zrobią, jak nas tu nakryją?
Stamm skrzywił się, z niesmakiem wciągając w płuca powietrze przesiąknięte smrodem
płonącej ropy. Chrząknął i splunął do zlewu.
- Przyniosę ci wody - zaoferował się Enkel i wyszedł do łazienki. W rurach nie było ani kropli,
ale Rainer zostawił nieco w dzbanku, którego używał do mycia.
Enkel wrócił do kuchni i podał Stammowi dzbanek.
- Jasna cholera!
Dzbanek wyślizgnął się z dłoni Enkela. Woda chlusnęła wprost na ramię i pierś Stamma.
- Co ty, kurwa, wyprawiasz! - warknął Stamm, odrzucając od siebie pusty już dzbanek. -
Zrobiłeś to specjalnie!
- Przepraszam. - Enkel rozejrzał się po kuchni i odruchowo sięgnął po wiszącą nad palnikami
ścierkę, nie zdając sobie sprawy, że jest lepka od brudu, sadzy i tynku.
Stamm odrzucił ścierkę w kąt, sięgnął ręką za siebie. W jego dłoni błysnął krótki wojskowy
nóż.
- Chcesz wejść mi w drogę? - Nóż zatoczył koło przed oczyma Enkela. - Chcesz mnie
zdenerwować? No to już! Chodź!
- Stamm! - Lichtenberg wkroczył między nich, zasłaniając sobą Enkela. - Uspokój się.
Dzieciak nie zrobił tego specjalnie!
- Gówno mnie obchodzi, jak to zrobił - syknął Stamm, nie opuszczając noża. - Zaraz za to
zapłaci!
W drzwiach kuchni stanął Rainer. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Enkel i Lichtenberg
obejrzeli się na niego przez ramię, Stamm wciąż patrzył na wszystkich nad czubkiem
wyciągniętego noża.
- Stamm, pozwól, że zadam ci jedno pytanie - odezwał się cicho Rainer, powoli wchodząc
między stojących pośrodku kuchni mężczyzn. Volke i wciąż milczący Krajić obserwowali całą
scenę spod ściany. - Czy od naszej ostatniej rozmowy coś się zmieniło?
- Ten gówniarz...
- Zadałem ci pytanie, Stamm.
- Nie. - Stamm opuścił nóż. - Nic się nie zmieniło, panie kapitanie.
Rainer zbliżył się do niego tak, że jego powoli poruszające się usta nieomal dotykały
spoconego czoła Stamma.
-
W takim razie to ja tutaj dowodzę, żołnierzu. Mam rację?
Stamm opuścił wzrok.
-
Tak jest, panie kapitanie.
- Ja tutaj dowodzę - ciągnął dalej gestapowiec cichym głosem, a jego nieruchome oczy wbite
były w jakiś nieokreślony punkt na ścianie, ponad głową Stamma. - A ty wykonujesz rozkazy. To ja
mówię, co masz robić. Będziesz zabijał, ale dopiero wtedy, kiedy wydam ci taki rozkaz. Będziesz
oddychał na rozkaz, jadł na rozkaz i zabijał na rozkaz. Jak dobrze ułożony pies.
- Tak jest, panie kapitanie.
- Doskonale. - Gładko wygolona twarz Rainera wciąż
przypominała nieruchomą maskę. - A teraz zejdź mi z oczu.
Stamm stuknął obcasami i odwrócił się, rozpinając guziki przemoczonej koszuli.
- A ty - Rainer zwrócił się do Enkela - uważaj, co robisz. Następny błąd może być twoim
ostatnim.
Enkel wyprężył się jak struna.
-
Tak jest, panie kapitanie - odpowiedział, mając nadzieję, że Rainer nie zauważy jego
spojrzenia utkwionego w Stammie, który po drugiej stronie stołu zdejmował z siebie koszulę. Nie
było żadnych wątpliwości. Na zarośniętej piersi gestapowca kołysał się srebrny krzyżyk Hermana
Frinka.
Kłęby niesionego wiatrem dymu zasnuły niebo i kiedy Chlebowski otworzył oczy, wydawało
mu się, że to już wieczór. Ostrożnie obrócił się na plecy, poprawił okulary. Sprawdził godzinę.
Minęła dopiero osiemnasta i letni dzień powinien cieszyć oczy swoim blaskiem, ale przesycone
pyłem i sadzą powietrze pochłaniało promienie słońca. Słyszał strzały, ale niosły się one gdzieś z
daleka. Rwana kanonada broni ręcznej i regularne, niemal rytmiczne wybuchy pocisków
artyleryjskich.
Wychylił się z zarośli i ostrożnie wyjrzał w stronę parku Ujazdowskiego. Zmrużył oczy, ale nie
dostrzegł niczego niepokojącego. Niemcy musieli opuścić swoje pozycje, przejść dalej, w stronę
północnego Śródmieścia i Starego Miasta bądź wycofać się na południe. Strzały niosły się
zewsząd, od północy i południa, słyszał je na wschodzie i od zachodu, nie mógł określić, w której
części miasta toczą się walki. Pierwszą jego myślą był powrót na Stare Miasto, ale nie wiedział,
czy jest do czego wracać. Jego mieszkanie mogło znajdować się już w kwartale zajętym przez
Niemców, choć równie dobrze wojska okupanta mogły zostać odrzucone poza granice Warszawy, a
to, co widział w parku Ujazdowskim, było ostatnią próbą złamania oporu mieszkańców. Zaczekał,
aż słońce zejdzie poniżej horyzontu i ulice pogrążą się w mroku rozświetlanym jedynie łunami
pożarów. Wyczołgał się z chaszczy i ostrożnie ruszył przed siebie.
Postanowił posuwać się od bramy do bramy, od jednej uliczki do drugiej, wyszukując
ciemnych zaułków, uchylonych furtek i osłoniętych podwórek. Już w nocy minął Aleje
Jerozolimskie, kiedy gdzieś blisko rozpętała się strzelanina. Seria z automatu uderzyła w fasadę
kamienicy, kule rykoszetowały na wszystkie strony, z gwizdem przelatując nad głową
Chlebowskiego. Ten, pochylony, rzucił się w kierunku najbliższej bramy. Siłą rozpędu wpadł na
klatkę schodową. Uczepił się barierki, zgięty wpół łapał oddech.
-
Gdzie się pan pchasz, sam, prosto pod kule!
Chlebowski wyprostował się gwałtownie, spojrzał za siebie. W uchylonych drzwiach
prowadzących najpewniej do piwnicy stał siwiejący jegomość w białej koszuli, z furażerką na
głowie i karbidówką w dłoni.
- Przepraszam - bąknął. - Zaraz sobie pójdę. Nie chcę pana narażać...
- Gdzie się pan wybierasz?
- Na Stare Miasto.
- Sam?
- Sam. Nie wie pan, co się tam dzieje?
-
Gdzie? - zapytał nieznajomy. - Na Starym Mieście? Starówka i północne Śródmieście są
nasze. Tutaj cały czas toczy się wojna. Nasi odrzucili Niemców od południowego Śródmieścia, ale
te diabły nie dają za wygraną. Sprowadzili czołgi i walą na całego.
-
A Rosjanie? Rosjanie wkroczyli?
Stary wzruszył ramionami.
-
Na razie od wschodu cisza. Jeszcze parę dni temu rąbali z armat aż za rzekę, a ich samoloty
kręciły ósemki nad Warszawą, ale teraz zupełny spokój. Nic się tam nie dzieje.
- Da się przejść na Stare Miasto? Którędy najbliżej?
- Da się, pewnie, że się da - mruknął siwowłosy. - Dzisiaj cztery razy przeprowadzałem
naszych pod barykadami.
- Pod barykadami?
- A co panu tak spieszno na Starówkę? Zgubił pan swój przydział?
- Tak właśnie jest. - Chlebowski pokiwał głową. - Muszę odnaleźć swojego dowódcę. Mam do
przekazania ważny meldunek. Pomoże mi pan?
Jegomość w furażerce stuknął obcasami i uśmiechnął się łobuzersko.
-
Jasne, że pomogę. Za stary już jestem na dźwiganie karabinu, ale przynajmniej tak mogę
przysłużyć się sprawie. Śródmieście całe jest nasze, ale żeby przejść na Stare Miasto, musimy
ominąć plac Teatralny. Prowadziłem tam dzisiaj naszych chłopców. Mówię panu, gorąco tam jak w
piekle. Ale damy sobie radę. Proszę za mną.
Stary zapalił karbidówkę, poprawił czapkę i otworzył drzwi do piwnicy. Chlebowski ruszył za
nim po stromych schodach, z dłonią na ramieniu przewodnika. Na dole mężczyzna pchnął solidne
drewniane drzwi z nieoheblowanych desek i znaleźli się w wąskim, niskim korytarzu
przesiąkniętym zapachem stęchlizny i wilgoci. Gdzieś na górze wybuchł ciężki pocisk artyleryjski.
Ściany zadrgały, ale stary nie przejął się tym. Dwukrotnie skręcili w prawo, schodami wyszli na
powierzchnię. Przeszli przez klatkę schodową, przewodnik wychylił się na zewnątrz, skręcił
płomyk karbidówki i dla pewności osłonił go dłonią, pochylony przebiegł przez ulicę do kamienicy
naprzeciwko. Chlebowski ruszył za nim. Znów zeszli do piwnic. W pewnym momencie siwowłosy
nagle się zatrzymał. Odwrócił się i wskazał palcem w ciemność.
-
Dalej pójdzie pan z nią.
Z korytarza wyłoniły się dwie dziewczyny. Starsza prowadziła młodszą o wystraszonej buzi,
ledwie widocznej spod naciągniętego na oczy beretu.
-
Łączniczka. Na Mokotów.
Stary skinął głową. Widać było, że chce coś powiedzieć, że Mokotów daleko, że między
północnym Śródmieściem a Mokotowem jest wiele płonących barykad, stanowisk ogniowych
wroga, niemieckich czołgów i patroli przeczesujących poszczególne budynki, ale się nie odezwał.
Pchnął Chlebowskiego w stronę starszej, a sam wziął za rękę dziewczynkę w berecie.
Dziewczyna nie używała karbidówki. Chlebowski trzymał ją obiema dłońmi za ramiona, a
koścista, nieco przygarbiona przewodniczka kluczyła w ciemnościach, aż dotarli na miejsce.
Doprowadziła go na klatkę schodową, odwróciła się i zniknęła bez pożegnania w mroku korytarza.
Chlebowski ostrożnie wyszedł z budynku, rozejrzał się dokoła, próbując rozpoznać miejsce, w
którym się znalazł. Na sąsiedniej kamienicy powiewała biało-czerwona flaga. Dwa pasy materiału,
biały i czerwony, ledwie widoczne w ciemności gęstej od dymu i pyłu. Chlebowski poczuł, że coś
ściska go za serce. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział te barwy powiewające na wietrze.
Na Starym Mieście panował względny spokój. Ponad ulicami niosło się echo wybuchów, ale
dotarł na Długą bez przeszkód. Dwukrotnie mijał grupki uzbrojonych mężczyzn w cywilnych
ubraniach, lecz żaden z nich go nie zaczepił. Niektóre budynki były zniszczone i Chlebowski
obawiał się, czy kamienica pani Walerii nie ucierpiała w trakcie walk. Budynek wyglądał tak samo,
jak kiedy go opuszczał, tylko na parterze wszystkie okna straszyły pustymi okiennicami, a chodnik
obsypany był potłuczonym szkłem. Nigdzie nie paliły się światła. Chlebowski wszedł do bramy i
wstąpił na schody, ostrożnie idąc tuż przy barierce. Usłyszał jakiś odgłos za drzwiami mieszkania
gospodyni, ale postanowił wrócić do swojego pokoju i odpocząć. Na półpiętrze uderzył o coś
barkiem, odskoczył, z trudem łapiąc równowagę.
- Jasna cholera - usłyszał w ciemności ciche syknięcie.
- To pan, panie Jaśku?
- Pan Antoni? - bąknął niepewnie Nowak.
- To ja.
- Widzisz pan, co się porobiło? Jaka piekielna awantura? Niech to wszyscy diabli wezmą!
-
Co się dzieje u pani Walerii?
Nowak tylko syknął ze złością.
-
Na parterze zrobili sobie jakieś koszary. Stara oddała im swoje pokoje, sama przeszła do
oficyny. Cały dzień ruch jak w ulu, jedni wchodzą, inni wychodzą, każdy gdzieś leci! Wciągnęli w
to przeklęte piekło nawet kobiety i dzieci! Zobaczysz pan, ta stara ściągnie na nas wszystkich
tragedię! Niech to wszyscy diabli wezmą. Gdyby zaczekali z tą awanturą dwa tygodnie, no, choćby
i tydzień, zdążyłbym ze wszystkim, a tak muszę tu siedzieć, na beczce prochu!
- O czym pan mówi?
- Nie słyszysz pan? Gwizd, i możesz pan już tylko odliczać. Jak walnie gdzieś z boku, masz
pan szczęście. Ale w końcu gwizdnie i już pan nie usłyszysz wybuchu, bo szkopy rąbną prosto w
naszą kamienicę!
- Jaki znowu gwizd?
- Niemcy namierzają pozycje powstańców. Mają czołgi, artylerię, samoloty. Słyszysz gwizd i
już pan wiesz, że coś leci. Stara wpuściła do kamienicy tych przeklętych szaleńców. W końcu i my
oberwiemy.
Chlebowski przysunął się do ściany, wyminął niewidocznego w ciemnościach Nowaka.
- Dobranoc, panie Nowak.
- Zobaczy pan - usłyszał jeszcze - ta jędza wszystkich nas wpędzi do grobu.
Chlebowski wślizgnął się do swojego pokoju, otworzył okno, spodziewając się powiewu
świeżego powietrza, ale noc przesycona była swądem spalenizny, smrodem prochu i siarki, wonią
palonej benzyny i pyłu zwiewanego przez wiatr z gruzów. Głuche wystrzały artylerii dochodziły ze
wschodu, zza rzeki, ale wiedział, że to nie Rosjanie. Gdyby to Armia Czerwona rozpoczęła
artyleryjskie przygotowanie ofensywy, jej ostrzał spotkałby się z niemiecką odpowiedzią i nad
miastem rozpoczęłaby się wzajemna wymiana ognia, tymczasem nocna kanonada dochodziła tylko
z jednej strony, a pociski przelatywały nad rzeką w stronę Śródmieścia i Starego Miasta.
Starannie zakrył okno zasłonami, zdjął lampkę z biurka i zapalił ją na podłodze, klękając tuż
przy ścianie. Sięgnął za pasek. Zagryzł zęby ze złości. Zgubił gdzieś dziennik Zosi. Zapisany
kobiecym pismem zeszyt mógł mu wypaść w trakcie ucieczki z mieszkania na Szopena, mógł
wysunąć się zza paska w czasie przekradania się ulicami bądź podczas wędrówki przez piwnice.
Stracił najważniejszy i jak dotychczas jedyny dowód w sprawie. Zaprzepaścił możliwość
udowodnienia, że Zosia na krótko przed śmiercią odebrała tajemniczy meldunek, a jej oficer
łącznikowy, Klimowicz, zabronił jej komukolwiek o tym wspominać. Mógł teraz polegać
wyłącznie na swojej pamięci, a jako doświadczony prawnik wiedział, że dowód z dokumentu,
nawet prywatnego, w każdym wypadku miał przewagę nad dowodem z zeznania świadka. Mógł
teraz tylko liczyć na to, że Czarny uwierzy w jego słowa i zmusi Klimowicza do złożenia
wyjaśnień.
Zgasił lampkę i położył się na łóżku. Słuchał przelatujących nad Warszawą pocisków, bojąc się
otworzyć oczy i ujrzeć to, co spodziewał się zobaczyć: skrytą w ciemności sylwetkę Anny. Nie
mógł sobie pozwolić na rozmowę z żoną, teraz liczyła się tylko zagadka śmierci Zosi. Miał
świadomość, że to ostatnia sprawa, jakiej się podjął, i był gotów na wszystko, aby tylko
doprowadzić ją do końca.
Rano obudziło go energiczne pukanie i skrzypnięcie otwieranych drzwi. Otworzył oczy i
podniósł głowę.
W jego niewielkim pokoju na poddaszu stało dwóch młodych mężczyzn, a właściwie młody
mężczyzna w zawadiacko przekrzywionym berecie i chłopiec, kryjący swoje spojrzenie pod
krawędzią zbyt dużego jak dla niego niemieckiego hełmu.
- Pan szanowny to sam tu zamieszkuje? - zapytał starszy.
- Tak - bąknął Chlebowski, wstając z łóżka. - Sam.
- Co się panu stało? - Młodszy poprawił hełm wciąż spadający mu na oczy. - Potrzebuje pan
lekarza? W kamienicy naprzeciwko mamy punkt opatrunkowy.
- Nie potrzebuję pomocy - odpowiedział Chlebowski, ale rozejrzał się w poszukiwaniu lustra.
Dopiero teraz zauważył, że jego dłonie są zdarte do krwi, a przetarte na kolanach spodnie
odsłaniają obdrapane nogi. Nie znalazł lusterka, ale przyjrzał się swemu odbiciu w zbitej szybie
biblioteczki: jego twarz, brudna od dymu i sadzy, pokryta była zakrwawionymi strupami.
- Szukamy spirytusu. Może być wódka...
- Nie za młodzi jesteście na picie?
-
Niech szanowny pan nie będzie taki dowcipny, bo możemy inaczej porozmawiać -
odburknął chłopak w berecie. - Jesteśmy tu z rozkazu kapitana Żmijewskiego. Szukamy
wszystkiego, co się może przydać w punkcie opatrunkowym. Spirytusu do przemywania ran,
środków sanitarnych, wody utlenionej, konserw i innej zabezpieczonej żywności. Ma pan coś
takiego?
-
Przykro mi. Jeżeli chcecie, możecie sprawdzić.
Chłopcy rozejrzeli się po ciemnym i dawno niesprzątanym pomieszczeniu, omietli wzrokiem
poplamioną zasłonę, zagracone biurko i starą biblioteczkę z resztkami potłuczonej szyby
rozrzuconymi między kilkoma książkami.
-
Ma pan przydział do walki?
- Nie.
Chłopak spojrzał spod hełmu na Chlebowskiego, przyjrzał się jego wychudzonej, nieco
przygarbionej sylwetce, zatrzymał wzrok na okularach o szkłach grubości denka od słoika. Pokiwał
ze zrozumieniem głową.
-
Może pan się jednak przydać w inny sposób. Wszędzie powstają umocnienia i barykady,
każda para rąk jest na wagę złota.
Powstańcy ruszyli do drzwi. Chlebowski powstrzymał ich ruchem dłoni.
- Zaczekajcie. Wspomnieliście o punkcie opatrunkowym...
- Niech pan idzie do kamienicy naprzeciwko. Punkt zorganizowano w mieszkaniach na
parterze.
- Czy to tam pracuje Irena? Ciemnowłosa, niewysoka, nie znam nawet jej nazwiska.
Chłopak w berecie pokręcił głową.
-
Nie wiem. Dziewczyny biegają po całym mieście. Wyciągają naszych spod barykad,
roznoszą meldunki. Jeżeli pańska znajoma służyła jeszcze wczoraj na Starówce, dzisiaj może być
gdziekolwiek indziej.
Chlebowski zaczekał, aż powstańcy zejdą schodami na dół, po czym sam wyszedł z
mieszkania. Wybiegł z kamienicy. Punkt opatrunkowy poznał od razu. Drzwi wejściowe do
budynku, podobnie jak drzwi do mieszkań po obu stronach klatki schodowej na parterze, zostały
zdjęte, aby umożliwić wygodniejsze wnoszenie rannych. Wszedł do środka. Korytarz był pusty,
usunięto z niego wszystkie zbędne sprzęty.
-
Odsuń się pan!
Chlebowski odskoczył pod ścianę, robiąc miejsce dwóm starszym panom taszczącym szerokie
małżeńskie łoże z wezgłowiem z kutego żelaza. Mężczyźni nie byli w stanie unieść ciężkiego
mebla do góry, ciągnęli go więc po parkiecie. Chlebowski odruchowo pomógł im, wpychając
staromodne łoże do pokoju, w którym w równym rzędzie stało już kilka zupełnie różnych posłań:
rozłożona kanapa z aksamitnym obiciem, proste i wąskie łóżko przykryte materacem i inne, w
rozmaitych rozmiarach i kształtach.
-
Szukam Ireny, nie znam nazwiska, organizowała punkty opatrunkowe na Starówce. Może
jest tutaj?
-
Sprawdź pan w mieszkaniu naprzeciwko. Tam już przyjmują naszych.
Zanim jeszcze przeszedł przez korytarz, usłyszał przeciągły, bezradny krzyk. Zajrzał zza drzwi
do środka. Dwie młode kobiety w codziennych ubraniach przytrzymywały na łóżku półnagiego
mężczyznę, stojący przy nich lekarz w białym kitlu usiłował znaleźć sobie dogodną pozycję,
sięgając piłką do postrzępionego kikuta pacjenta.
-
Proszę wyjść i zaczekać na zewnątrz! - krzyknęła jedna z sanitariuszek, ciężarem całego
ciała usiłując unieruchomić ramię pacjenta.
Chlebowski wyszedł na korytarz. Stał w półmroku klatki schodowej, wsłuchany w przeciągły
krzyk mężczyzny, krzyk, który urwał się tak samo nagle, jak się rozpoczął. Po długiej chwili
wyszła do niego kobieta w czepku na głowie.
- Potrzebuje pan pomocy?
- Nie. Szukam Ireny. Młoda, niewysoka, ciemnowłosa. Przed trzydziestką.
Sanitariuszka skrzywiła się, ale cierpliwie odpowiedziała.
- Co pół godziny przynoszą nam kogoś nowego. Asystowałam dziś przy trzech operacjach i nie
znałam choćby imienia któregokolwiek z pacjentów. Mogę jednak pana pocieszyć, nie mamy w tej
chwili żadnej kobiety.
-
Nie chodzi mi o pacjentkę. Moja znajoma dwa dni temu została oddelegowana do
zorganizowania punktów opatrunkowych na Starówce. Od tej pory nie miałem z nią żadnego
kontaktu. Ma nie więcej niż trzydzieści lat, ciemne włosy sięgające ramion. Może wie pani, o kim
mówię? Może ją pani zna?
Sanitariuszka odwróciła się i zostawiła Chlebowskiego samego na korytarzu. Ten wyjrzał z
półmroku na zalaną słońcem ulicę. Grupka powstańców z ciężkim karabinem maszynowym szła
właśnie w stronę Śródmieścia. Nie miał pojęcia, ile jest punktów opatrunkowych na Starówce ani w
którym mogła przebywać Irena, nie wiedział nawet, czy po wypełnieniu rozkazu otwarcia punktów
sanitarnych dziewczyna nie otrzymała nowego przydziału, na Starym Mieście czy też gdziekolwiek
indziej. Irena była jedyną osobą, która mogła go doprowadzić do Czarnego. Musiał z nim
porozmawiać o zachowaniu Klimowicza, o tajemniczym rozkazie nieujawniania przechwyconego
meldunku, który mógł mieć wpływ na wydarzenia w nocy z 31 lipca na 1 sierpnia i który mógł w
konsekwencji doprowadzić do śmierci Zosi. Nie miał żadnych dowodów na powiązanie tych
dwóch spraw, jego linia oskarżenia była szczególnie słaba z powodu zagubienia dziennika
radiotelegrafistki, ale musiał porozmawiać z Czarnym i skłonić go do wymuszenia na Klimowiczu
złożenia wyjaśnień.
-
Antoni?
Chlebowski odwrócił się błyskawicznie. W progu prowizorycznego szpitala stała Irena,
zmęczona i niewyspana, wydawała się jeszcze drobniejsza i niższa niż zwykle. Brudne włosy spięła
w kucyk, rękawy koszuli podwinięte miała wysoko nad łokcie, a jej oczy otaczały sine kręgi -
rezultat nocy spędzonej pośród odgłosów eksplozji i jęków rannych powstańców, jednak
Chlebowskiemu wydała się piękniejsza niż kiedykolwiek. Nie spodziewał się, że widok łączniczki
sprawi mu aż tak wielką przyjemność. Tak bardzo się cieszył, że widzi ją żywą i zdrową, że niemal
zapomniał, dlaczego chciał z nią porozmawiać.
- Antoni, co ty tu robisz?
Podszedł bliżej i chwycił ją za dłonie.
- Co u ciebie? Wszystko w porządku?
-
Szukasz mnie, żeby sprawdzić, czy nic mi nie jest? - Irena przetarła palcami załzawione z
wysiłku oczy i roześmiała się szczerze. Przechodząca korytarzem siwowłosa sanitariuszka
pokiwała głową w geście nagany, ale też uśmiechnęła się pod nosem, widząc roziskrzone
spojrzenia przyłapanej pary.
-
Mów, co u ciebie?
- Wszystko dobrze. - Irena wyciągnęła rękę i dotknęła twarzy Chlebowskiego. - Za to ty nie
wyglądasz najlepiej.
-
Nic mi nie jest. Byłem w Śródmieściu, na Szopena, w domu Zosi. Nie wiesz nawet, co się
tam dzieje, Niemcy wyciągali z domu wszystkich, mężczyzn, kobiety i dzieci. Rozstrzelali ich na
miejscu, po drugiej stronie ulicy, w parku Ujazdowskim.
Oczy Ireny zgasły jak zdmuchnięta świeca.
-
Co tam robiłeś?
- Musiałem coś sprawdzić. Teraz wiem, że śmierć Zosi to nie był wypadek.
- Antoni...
- Irenko, to bardzo ważne. Muszę porozmawiać z Czarnym. Gdzie mogę go znaleźć?
- Czego się dowiedziałeś?
- Nie chcę wszystkiego ci teraz tłumaczyć, najpierw muszę pogadać z Czarnym, ale jeżeli mam
rację...
- Tak?
- Jeżeli moje podejrzenie jest słuszne, w grupie Czarnego działał i działa zdrajca, który stoi za
śmiercią Zosi.
- Antoni, to niedorzeczne. O czym ty mówisz?
- Nie mogę ci teraz wszystkiego powiedzieć. Muszę porozmawiać z Czarnym najszybciej jak
się da. Gdzie mogę go znaleźć?
- Nie zdołasz się z nim spotkać. To niemożliwe.
- Muszę z nim porozmawiać! To jest sprawa życia i śmierci!
- Na Woli toczą się najcięższe i najkrwawsze walki, Niemcy przeszli do kontrnatarcia. Atakują
wzdłuż Wolskiej i Górczewskiej. Ostatnie raporty donoszą, że udało nam się zatrzymać ich czołgi
na barykadzie na Młynarskiej. Oddział Czarnego został tam przerzucony. Nie możesz się z nim
zobaczyć.
Cisza na ulicy trwała do późnego popołudnia. Około siedemnastej gdzieś na dole rozległ się
jazgot ciężkiego karabinu maszynowego, co rusz zagłuszany eksplozjami granatów ręcznych. Ktoś
strzelał z klatki schodowej, echo wystrzałów niosło się wysoko, wibrując po sam dach.
- Jasna cholera. - Volke, podparty plecami o ścianę, przysunął kolana pod brodę. - Wystrzelają
nas tu jak kaczki. Albo nasi, albo ci przeklęci Polacy. Jedni albo drudzy!
- Byle do zmroku - mruknął Stamm. - Jak tylko się ściemni, zmienimy pozycję. Ta pieprzona
kamienica jest na linii ognia od samego rana. Musimy zaczekać, aż zrobi się ciemno, i przenieść się
gdzieś indziej.
Volke wskazał podbródkiem w głąb korytarza, gdzie Rainer, skulony nad przeniesionym z
kuchni stołem, studiował plan miasta przy świetle latarki.
-
Myślisz, że ten szaleniec pozwoli nam stąd wyjść? - zapytał szeptem. - Diabeł jeden wie,
co siedzi w jego głowie.
- A co innego mu pozostanie - równie cicho odpowiedział Stamm. - Prędzej czy później któraś
z walczących na ulicach stron postanowi urządzić sobie w tej kamienicy pozycje strzeleckie.
Musimy uciec z linii walk i znaleźć spokojniejsze schronienie.
Skulony pod przeciwległą ścianą Enkel udawał, że drzemie, ale nie spuszczał wzroku ze
Stamma. W przepełnionym wirującym kurzem półmroku nie widział dokładnie twarzy mężczyzny,
ale starał się wychwycić każdy jego ruch, każde poruszenie ust, każdy gest i grymas. Był pewien,
że nigdy wcześniej go nie spotkał, Frink również nie wspominał o znajomości z jakimkolwiek
gestapowcem. Stamm mógł kupić krzyżyk Frinka od kogoś, kto po jego śmierci miał dostęp do
rzeczy zmarłego, mógł go odebrać jako rozliczenie karcianych długów bądź zamienić za
jakiekolwiek dobra, do których miał dostęp. W jakiś niewytłumaczalny sposób srebrny krzyżyk
znalazł się w jego posiadaniu i Enkel był gotów na wszystko, aby wyjaśnić ten nieprawdopodobny
zbieg okoliczności.
Po drugiej stronie pomieszczenia Volke przysunął się bliżej Stamma i nachylił się nad jego
ramieniem. Enkel również zmienił pozycję, aby słyszeć wypowiadane słowa.
Na zewnątrz, za oknem, znów zabrzmiał ciężki karabin maszynowy.
- Ten szaleniec wprowadzi nas prosto pod kule - mówił Volke ściszonym głosem. - Nasze albo
polskie.
Stamm przysunął palec do ust, wskazując wzrokiem siedzących w milczeniu Krajicia i
Lichtenberga.
- Pieprzę to - warknął Volke. - Wszyscy siedzimy w tym gównie po same uszy i wszyscy...
Eksplozja rozerwała mur ponad ich głowami, rozrzucając kawałki cegieł, drzazgi i szkło po
całym pomieszczeniu. Kompletnie ogłuszony Enkel z otwartymi ustami patrzył, jak wyrwana z
muru okiennica przelatuje nad nimi i uderza prosto w kredens. Zdążył tylko zamrugać, gdy kuchnia
wypełniła się gryzącym dymem i pyłem z miażdżonych cegieł. Ktoś wrzeszczał jak opętany.
Enkel przetoczył się na brzuch i powoli, centymetr po centymetrze, zupełnie oślepiony
przeczołgał się w stronę korytarza. Kompletna pustka w jego uszach ustąpiła miejsce tysiącu
dzwonków o różnej tonacji i natężeniu. Badał drogę dłonią, aż dotarł do ściany, ruszył tuż przy niej,
po chwili znalazł się za załomem korytarza. Mógł wreszcie odetchnąć pełną piersią i wykaszleć z
płuc drapiący dym zmieszany z ceglanym pyłem.
- Wszyscy cali? - usłyszał nad sobą głos Rainera.
- Kurwa jego mać! - z kuchni odezwał się Volke.
- Kto tak wrzeszczy?
- Stamm oberwał - usłyszeli spokojny, wyprany z emocji głos Lichtenberga.
- Każ mu się natychmiast zamknąć, bo zaraz sprowadzi nam tutaj na głowy wszystkich
Polaków z okolicy - warknął rozgniewany Rainer. - To było przypadkowe trafienie.
Stamm nic sobie nie robił z rozkazu dowódcy i krzyczał coraz głośniej. Wiatr wywiał przez
wyrwę w murze większość dymu i pyłu, widzieli już wijącą się na podłodze sylwetkę i schylonych
nad nią Krajicia i Lichtenberga.
- Musimy stąd wiać. - Lichtenberg spojrzał na dowódcę. - To była armata naszego tygrysa. Ten
pieprzony budynek jest na linii ognia artylerii. Zaraz może tu trafić kolejny pocisk.
- Krajić, Volke, sprawdzić korytarz - rozkazał Rainer. - Przejdziemy podwórkiem na tył
sąsiedniej kamienicy.
- Co ze Stammem?
- Oberwał w nogę, dostał odłamkami. Krwawi jak cholera.
Enkel podniósł się, starł z twarzy drobinki tynku. Podszedł do Lichtenberga. Stamm leżał na
podłodze pośród cegieł i resztek okiennej ramy. Zgięty wpół obejmował dłońmi krwawiące udo:
wilgotna plama widoczna na spodniach rosła z każdą chwilą.
- Myślisz, że da radę chodzić?
Lichtenberg tylko się skrzywił.
- Za bardzo krwawi. Oberwał w tętnicę.
Enkel zdawał sobie sprawę, że Rainer nie będzie się troszczył o los rannego żołnierza, nie
pozwoli go nieść, ryzykując spowolnienie oddziału, w najlepszym razie zostawi go samego, w
oczekiwaniu na pomoc ze strony nacierających jednostek niemieckich bądź śmierć z rąk
powstańców lub wskutek wykrwawienia. Wiedział, że wraz ze zgonem Stamma zniknie szansa na
wyjaśnienie losów srebrnego krzyżyka, który ten nosił na swojej piersi.
Obrócił się na pięcie i biegiem ruszył w kierunku korytarza. Zanim Lichtenberg zdołał
zareagować, już był na klatce schodowej. Jak szalony biegł w dół, przeskakując po kilka stopni,
dostał się na parter, szybko odnalazł drzwi prowadzące do piwnicy i staranował je jednym
kopnięciem. Wszedł na pogrążone w ciemnościach wąskie strome schody. Czuł smród wilgoci,
stęchlizny, kruszonych cegieł, kurzu i stearyny. Po omacku dotarł do kolejnych drzwi. Były
zamknięte. Uderzył w nie pięścią, po drugiej stronie coś szczęknęło i drzwi ustąpiły. Wpadł do
niskiego, zatłoczonego pomieszczenia, oświetlonego szeregiem płonących świec, ustawionych
równo wzdłuż jednej ze ścian. Wokół siebie widział mnóstwo twarzy, szeroko otwarte oczy
wypełnione strachem i wyczekiwaniem, kwaśny zapach przerażenia i ciche słowa szeptanej
modlitwy.
-
Szukam doktora Steczkowskiego - powiedział głośno po polsku. - Panie doktorze!
Widok niemieckiego munduru sprawił, że stłoczeni w ciasnej piwnicy ludzie jeszcze mocniej
przywarli do ścian. Enkel nie miał przy sobie broni i mówił po polsku niemal bez akcentu. Miał
nadzieję, że lekarz, o ile zdecydował się na ucieczkę do piwnicy, ujawni się i pomoże Stammowi.
-
Panie doktorze! Tam na górze jest ktoś, kto pilnie potrzebuje lekarza!
Stłoczeni wokoło ludzie zamarli w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Gdzieś w ciemności,
poza kręgiem światła rzucanym przez świece, rozległ się płacz niemowlęcia.
Łysy niski mężczyzna w marynarce przepchnął się do przodu.
- Co się stało?
- Doktor Steczkowski?
- Tak, to ja.
- Proszę za mną. Na górze jest człowiek, który potrzebuje pomocy.
Wbiegli na schody. Doktor Steczkowski był zdenerwowany i wystraszony, ale starał się ukryć
niepokój. Zdyszany, pokonywał kolejne stopnie, ocierając spocone czoło rękawem marynarki.
Drzwi do mieszkania były otwarte. Weszli do środka. Rainera ani żadnego z jego ludzi już tam
nie było. Lekarz zatrzymał się w korytarzu, patrząc oniemiałym wzrokiem na ciało martwego
mężczyzny, ale Enkel pociągnął go dalej, w stronę kuchni. Enkel zauważył, że Stamm, leżący w
stercie gruzu, przekręca się z wysiłkiem na bok i podnosi automat.
- Spokojnie, to ja - powiedział, podnosząc obie ręce. - Przyprowadziłem lekarza.
Przekroczyli nad ciałem kobiety, krew z jej roztrzaskanego czoła utworzyła nieregularną
aureolę wokół splątanych włosów. Steczkowski pochylił się nad Stammem. Szybko obejrzał jego
głowę, spojrzał w oczy, skupił uwagę na obficie krwawiącym udzie. Enkel udał, że chce pomóc
rannemu w zajęciu pozycji umożliwiającej dokładne badanie i odsunął leżącego na ziemi
schmeissera poza zasięg rąk Stamma.
Steczkowski spróbował zsunąć Stammowi spodnie, ale ten tylko syknął z bólu, a materiał
przesiąknął kolejną falą wilgotnej czerwieni. Lekarz sięgnął po jeden z wielu rozrzuconych dokoła
kawałków szkła i ostrożnie naciął wojskowy drelich.
-
Paskudnie to wygląda - mruknął, pochylony nad otwartą raną. - Wydaje mi się, że szyba
uszkodziła tętnicę.
Steczkowski ściągnął marynarkę, zdjął koszulę i półnagi zajął się rozdzieraniem jej na strzępy.
Podwiązał udo rannego powyżej rany.
- Jeżeli nie nałożę szwów, wykrwawi się w ciągu trzydziestu minut, może godziny.
- Jest pan w stanie mu pomóc?
- Tak, ale potrzebuję...
Enkel odsunął lekarza na bok, zignorował zdziwione spojrzenie gestapowca, sięgnął dłonią po
długą drzazgę, pozostałość po okiennej framudze. Rozchylił koszulę Stamma, wskazał wzrokiem
krzyżyk zawieszony na jego piersi.
- Skąd to masz? - zapytał po niemiecku.
- Co? - Stamm uniósł brew. - Chcesz ten krzyżyk? Pieprzona zachłanna świnia! Uduszę cię...
Gestapowiec wyciągnął rękę w kierunku szyi Enkela, ale ten bez trudu odtrącił jego dłoń.
Sięgnął między poły koszuli Stamma i jednym ruchem zerwał krzyżyk.
- Pytam, skąd to masz! - Zakołysał krzyżykiem tuż przed oczyma rannego. - Skąd!?
- Spierdalaj!
Enkel wbił drzazgę wprost w otwarte udo gestapowca. Stamm zawył nieludzko, doktor
Steczkowski zerwał się z kolan, ale Enkel przytrzymał go dłonią.
- Posłuchaj mnie uważnie. - Enkel nachylił się nad Stammem, spojrzał mu głęboko w oczy. -
Najdalej w ciągu trzydziestu minut wykrwawisz się na śmierć. Mogę ci pomóc. Wystarczy, że
lekarz założy ci szwy. Twoje życie za informacje.
- Spierdalaj! Powinienem był cię zastrzelić, kiedy tylko... Aaaaa!
Chropowata drzazga na powrót zagłębiła się w krwawiącej ranie.
-
Mów! Skąd masz ten krzyżyk!?
-
Chryste!
- Mów!
- Zdjąłem go z ciała martwego więźnia! Przestań, do cholery, przestań! Przysięgam, mówię
prawdę!
- Zdjąłeś go z ciała więźnia?
- Tak właśnie było.
- Kim był ten więzień?
- Skąd, kurwa, mam wiedzieć? Każ lekarzowi... Aaa!
Przestań!
- Kim był ten więzień? - powtórzył pytanie Enkel, obracając drzazgę tkwiącą w ranie Stamma.
- Nie wiem! Nie znałem jego nazwiska!
- Kłamiesz! Zdjąłeś go z szyi niemieckiego żołnierza, którego powiesiliście pod stropem
magazynu. Dlaczego?
- Zdjąłem go z szyi zdrajcy! Przestań, do jasnej cholery!
- Zdrajcy? - Enkel wyjął kawałek drewna z pulsującej świeżą krwią rany.
- Rainer prowadził śledztwo przeciwko zdrajcy, który sprzedawał informacje czerwonym.
Przez niego od kul Iwana zginęło wielu naszych. - Stamm łapczywie chwytał oddech, wzdłuż jego
czoła i policzków spływały grube krople potu, znacząc wężowe bruzdy w masce z kurzu i pyłu.
Upływ krwi robił swoje, mówił coraz ciszej, a pałce zaciśnięte powyżej rany robiły się coraz
słabsze. - Kapitan zebrał dowody, ale ktoś na górze uznał, że sukinsyna trzeba przewieźć gdzieś na
tyły, na kolejną porcję przesłuchań. Rainer uznał, że to strata czasu, wprowadził nas do aresztu i
kazał zlikwidować szuję.
- Co z nim zrobiliście?
- Powiesiliśmy - odpowiedział cicho Stamm. - Tak jak powiedziałeś... Powiesiliśmy go w
magazynie.
Enkel odsunął się, opadł na kolana. Odrzucił zbroczony krwią kawałek drewna, gestem nakazał
lekarzowi kontynuować swoją pracę. Frink, szalony w walce, wierny w przyjaźni,
nieprzewidywalny Frink, towarzysz jego frontowej tułaczki przez skute lodem pustkowia, spalone
ukraińskie miasteczka i polskie lasy, okazał się radzieckim szpiegiem. Zdrajcą. Enkel przypomniał
sobie ich ostatnią rozmowę. Frink miał zamiar opuścić Warszawę i wyrwać się z szaleństwa wojny,
które ich otaczało. Chciał to zrobić dzięki pomocy radzieckich przyjaciół, czekających za Wisłą?
- Nie jestem w stanie tu nic zrobić - z zamyślenia wyrwał go głos lekarza. - Muszę nałożyć
szwy. Potrzebuję narzędzi.
- Zostały w piwnicy?
- Są w moim mieszkaniu, na parterze.
Bał się wypuścić lekarza samego, Steczkowski wydawał się przerażony zaistniałą sytuacją,
niemieckimi mundurami, bronią i wcześniejszym przesłuchaniem gestapowca, mógł skorzystać z
okazji i uciec. Enkel wstał, przewiesił przez ramię broń Stamma i pchnął lekarza w kierunku drzwi.
Byli na wysokości drugiego piętra, kiedy na dole usłyszeli strzały i wrzaskliwe rozkazy.
Rozkazy wydawane przez niemieckiego oficera. Steczkowski zatrzymał się i bezradnie spojrzał na
Enkela oczyma szeroko otwartymi ze strachu. Enkel przywarł do ściany, przyłożył palec do ust,
nakazując lekarzowi milczenie.
-
Są w piwnicy, panie kapitanie - dobiegło go z dołu.
- Ilu?
- Będzie ze trzydzieści osób. W tym kobiety i kilkoro dzieci. Mamy ich wyprowadzić?
- Nie. Zapędzić do piwnicy i zaryglować drzwi.
- Tak jest, panie kapitanie.
Enkel wrócił na półpiętro, ostrożnie wyjrzał przez pozbawione szyby okno. Na dole, wzdłuż
ulicy, ustawił się szpaler żołnierzy. Stojący przed szeregiem oficer wskazał dłonią za siebie, w
kierunku kamienicy.
-
Co tam się dzieje? - Steczkowski stanął tuż obok, z marynarką nałożoną na nagie ramiona.
- Tam, w piwnicy, jest moja żona i dwie córki...
Trzech żołnierzy wyszło z szeregu, w rękach mieli po dwa granaty trzonkowe. Dobiegli do
chodnika, znikając Enkelowi z pola widzenia.
-
Co tam się dzieje? - pytał Steczkowski drżącym głosem. - Aresztowali ich wszystkich?
Seria eksplozji wstrząsnęła budynkiem, z okna, przy którym stali, posypały się resztki szyby.
Oczy lekarza rozszerzyły się jeszcze bardziej, spojrzał pytającym wzrokiem na Enkela i zerwał
się biegiem schodami w dół.
- Wracaj! - krzyknął Enkel, ale było za późno. Usłyszał tylko stukot butów na schodach, krzyk,
a potem krótką serię z automatu. Dopadł do barierki i wyjrzał w dół. Kolejne pociski przeleciały
tuż obok jego twarzy, znacząc ścianę głębokimi rysami. Enkel odskoczył, ruszył schodami w górę.
Rainer i jego ludzie opuścili budynek przejściem przez strych do sąsiedniej kamienicy. Jeżeli chciał
uniknąć śmierci od kul swoich towarzyszy broni, musiał odszukać to przejście.
Drzwi na strych były otwarte. Wpadł prosto w gęstą, nieprzeniknioną ciemność, potknął się,
uderzył o coś, co mogło być starym meblem, odbił się i poleciał prosto na ścianę. Ruszył wzdłuż
niej, po omacku szukając wyjścia. Trafił dłonią na klamkę, otworzył drzwi i wyskoczył prosto na
schody. Najciszej jak potrafił zbiegł na parter, wyjrzał na zewnątrz i ruszył przez podwórko, chcąc
skryć się w bramie budynku naprzeciwko. Po prawej stronie szczęknęły zawiasy drewnianej
bramki, w przejściu pojawił się mężczyzna w niemieckim hełmie okręcony biało-czerwonym
pasem. Enkel stanął jak wryty, widział, jak tamten patrzy na jego regulaminową kurtkę
Wehrmachtu i automat przewieszony przez ramię na plecy. Mężczyzna podniósł do oka karabin i
wystrzelił.
Enkel schylił głowę i pędem rzucił się w kierunku drzwi, szukając schronienia w ciemnościach
klatki schodowej.
Chwila ciszy, jaka zapadła na ulicy przed sklepem antykwariusza, wydawała się ciągnąć w
nieskończoność. Młody, najwyżej dwudziestopięcioletni mężczyzna o nalanej, porośniętej
szczeciniastym zarostem twarzy wychylił się zza kontuaru. Nasłuchiwał. Wysunął się jeszcze
bardziej i wtedy padł następny strzał: kula oberwała kolejny kawałek dziurawej witryny sklepu i
uderzyła nad głową mężczyzny, prosto w półkę pełną książek w skórzanych oprawach.
- Jasna cholera!
Mężczyzna skulił się, wciskając głowę w ramiona i opierając plecy o ścianę. Obok niego, na
deskach podłogi, klęczały jeszcze dwie osoby: piegowaty rudzielec w drucianych okularach i
chudy, żylasty chłopak w czapce głęboko naciągniętej na oczy. Dalej, tuż pod porozbijaną witryną,
leżał kolejny, w szerokiej koszuli wypuszczonej na spodnie, ściągniętej szerokim wojskowym
pasem. Niedogolony młodzieniec znów wyjrzał ostrożnie zza lady: po drugiej stronie
pomieszczenia, wciśnięty między regały z archiwalnymi wydaniami prasy codziennej, stał szczupły
mężczyzna w zniszczonej marynarce, wymiętym kapeluszu na głowie i w okularach o wyjątkowo
grubych szkłach.
- Mówię wam, musimy przedostać się na zaplecze - odezwał się rudy okularnik. - Tylko tak
możemy wydostać się spod lufy gołębiarza.
- Przez to pieprzone okienko nie przeciśnie się nawet dziecko. - Brunet przetarł nieogoloną
szczękę i wyjrzał ponad ladą na ulicę. Po drugiej stronie jezdni mieścił się zakład fryzjerski,
którego szyby, urągając sąsiednim, kompletnie zniszczonym kamienicom, lśniły w słońcu,
nieskażone choćby najmniejszym draśnięciem. - Poza tym mówiłem ci już, że nie jesteś naszym
dowódcą!
- Jak to nie - oburzył się rudy. - To ja was zwerbowałem, to ja nawiązałem kontakt z sekcją
Czesława, to ja...
- Tylko dlatego, że skontaktowałeś nas z Czesławem, chcesz być naszym dowódcą?
- Franek, to jest wojsko, nie bal gimnazjalny, tu nie można sobie wybierać, z kim chcesz się
bawić. Jestem waszym dowódcą, czy tego chcecie, czy nie!
- Ładne mi wojsko - odezwał się chudzielec w czapce. - Nawet broni nie załatwiłeś dla
wszystkich. Czym mamy walczyć? Kolt i mauzer z zapasem pestek na jeden dzień.
- Jak tylko dołączymy do sekcji Czesława, znajdzie się broń dla każdego.
- Nie będziemy szukali żadnego Czesława - warknął Franek. - Przebijemy się na zachód, na
Wolę, tam teraz potrzebny jest każdy karabin. Dołączymy do jakiegoś oddziału i będziemy prali
szkopów! Ty, Zenek, możesz iść, gdzie chcesz, ale bez nas.
- Oddaj kolta!
- Nie ma mowy!
Leżący pod witryną chłopak w koszuli ściągniętej wojskowym pasem podniósł się na łokciach.
- Panowie, to chyba nie najlepsza pora na kłótnie?
- Ty się, Roman, nie wtrącaj. - Chudzielec rzucił gniewne spojrzenie spod czapki. - Po co tu
przyszedłeś? Przecież twój ojciec całe życie działał w PPS-ie, a i ty sam latałeś na spotkania
komunistów. Twoi czekają już za rzeką, cała Warszawa wie, że z tydzień temu przerzucali swoich
szpiegów za Wisłę. Nie wolisz razem z nimi?
-
Ten snajper na dachu nie dał mi możliwości wyboru - odpowiedział sucho chłopak spod
witryny. - A nawet gdybym wolał, teraz wszyscy walczymy z Niemcami, teraz liczy się tylko
walka! Kiedy wykopiemy szwabów z Warszawy, będziemy się zastanawiali, jak to wszystko
ułożyć.
-Walka? - prychnął Franek. - Ciekawe, z kim wy chcecie walczyć.
-
Franek, przecież myśmy się na jednym podwórku chowali. Myślisz, że jesteś lepszy ode
mnie?
Chudzielec w czapce podniósł się na kolana.
- A pan, panie starszy - zwrócił się do mężczyzny w podartej marynarce, schowanego po
drugiej stronie pomieszczenia - pan też w drodze do swojego oddziału?
Wciśnięty między regały Chlebowski poruszył się niespokojnie.
-
Nie. Nie mam przydziału.
Franek pokiwał głową ze zrozumieniem.
-
Nie zaczepiaj pana, widzisz przecież, że okulary ma jak denka od butelek.
Chudzielec poprawił czapkę, przesunął się wzdłuż lady, uważając, żeby zbytnio nie wychylać
się ponad jej krawędź.
-
To co pan tu robisz, panie starszy? Nie lepiej było siedzieć w piwnicy i czekać, aż
wykopiemy Adolfa z Warszawy?
Przyczajony gdzieś na dachu kamienicy snajper zauważył ruch w głębi antykwariatu i nacisnął
na spust, pocisk znalazł drogę między poszarpanymi płatami szkła i uderzył o ścianę, rykoszetem
trafiając w półkę ze starociami. Mosiężny moździerz zawirował w powietrzu i upadł na podłogę,
prosto pod nogi Chlebowskiego.
Kilkadziesiąt minut wcześniej Chlebowski, opuściwszy względnie spokojne Stare Miasto,
przeszedł Elektoralną w stronę Woli, zostawił po lewej Halę Mirowską, skręcił w Solną, okrążając
Szpital św. Ducha. Chciał pójść Lesznem i kierować się dalej na zachód, ale od strony Pawiaka i
pobliskiej Szkoły Żandarmerii dobiegły go głośne serie ciężkich karabinów maszynowych.
Zawrócił i poszedł Ogrodową. Nie spodziewał się, że trafi na oddział Czarnego, ale postanowił
przenieść się w rejon jego działania, aby łatwiej znaleźć sposobność do rozmowy z dowódcą. Ulice
były spokojne, choć zewsząd dobiegały dalekie echa strzałów. Szedł od bramy do bramy, kiedy w
jednej chwili głowa idącej przed nim kobiety po prostu eksplodowała. Zanim echo strzału
wybrzmiało między kamienicami, ulica opustoszała: Chlebowski instynktownie rzucił się do
ucieczki, wybrał pierwszą lepszą możliwą kryjówkę i tak znalazł się w ciemnym, zagraconym
antykwariacie, wraz z zagubionymi powstańcami szukającymi swojego oddziału, komunistą
domagającym się prawa do walki i niespełnionym dowódcą poszukującym autorytetu pośród
niedoszłych podwładnych.
- Myślisz, że długo tak wytrzyma? - Chudzielec przysunął się bliżej ściany, usiadł wygodniej,
rozkładając nogi przed sobą.
- Kto? - zapytał Franek.
-
Ten parszywy gołębiarz!
Franek wzruszył tylko ramionami.
- Znalazł sobie kryjówkę gdzieś na dachu i trzyma w szachu całą ulicę. Będzie tam siedział, aż
nas tu wszystkich wytłucze. No chyba że przetrzymamy do wieczora i wymkniemy mu się pod
osłoną nocy.
- Zobaczymy, do kogo ta ulica będzie wtedy należała - odezwał się spod ściany Roman. - Jeżeli
nasi odepchną Niemców, snajper się wycofa. Ale jeżeli to szkopy będą górą, wyduszą nas tu
wszystkich jak wszy.
- Jest jeszcze jedno wyjście - odezwał się Zenek, poprawiając okulary. Jedno ze szkieł pokryte
było pajęczyną pęknięć i rudzielec próbował tak ulokować na nosie druciane oprawki, aby
zapewnić sobie jak najszersze pole widzenia. - Jesteśmy żołnierzami, naszym obowiązkiem jest
walka. Nie będziemy czekali na nadejście nocy. Po prostu zdejmiemy snajpera.
- Czym? - Franek zaśmiał się złośliwie. - Mamy jednego kolta i dwie sidolki. Pistolet przeciw
karabinowi? Gołębiarz siedzi gdzieś na dachu, nie wiemy nawet gdzie, jakieś pięćdziesiąt metrów
od nas. Jak chcesz go trafić?
- Kiedy zdejmę snajpera, przyznacie, że jestem waszym dowódcą?
- Zenek, nie wygłupiaj się. Zanim wystawisz nos z tej dziupli, dostaniesz kulę między oczy.
-
Jak go zdejmę, podporządkujecie się moim rozkazom i razem dołączymy do sekcji
Czesława?
- Tak.
- Dajesz słowo?
- Tak.
- Oddaj kolta.
Franek sięgnął dłonią za plecy, wysunął zza paska rewolwer. Położył go na podłodze i
popchnął w stronę okularnika. Rudzielec podniósł broń, przeładował, obrócił się na kolanach i
powoli ruszył w stronę drzwi antykwariatu.
- Chłopcze, nie zbliżaj się do witryny - odezwał się Chlebowski, obserwując, jak rudzielec
przesuwa się coraz bliżej wyjścia.
- Przebiegnę na drugą stronę. - Zenek, trzymając się nisko przy podłodze, dotarł do skulonego
przy witrynie Romana. Powoli przeczołgał się do drzwi. - Wejdę na dach i zdejmę szkopa.
- Chłopcze, leż spokojnie. - Chlebowski wychynął zza regału. - Nie masz szans dostać się na
drugą stronę!
- Panie starszy, pan się nie wtrąca. - Zenek wsunął pistolet za pasek u spodni, podniósł się z
kolan i przykucnął wsparty plecami o ścianę. - Jesteśmy żołnierzami, a żołnierz nie ucieka przed
wrogiem.
- Nie dasz rady...
Rudzielec poprawił okulary. Chlebowski widział, jak chłopak bierze głębszy oddech, po raz
ostatni patrzy na obserwujących go w skupieniu kolegów, podrywa się na nogi, łokciem otwiera
drzwi antykwariatu i wybiega na zewnątrz. Odgłos stóp uderzających o kocie łby zagłuszył huk
wystrzału.
-
Dobiegł? - Chudzielec wychylił się zza lady. - Dał radę?
Roman przekręcił się na bok, ostrożnie, uważając na rozsypane na podłodze kawałki szkła,
podniósł się na rękach, wyglądając na zewnątrz.
- Chryste... Dostał!
- Co?
- Dostał. Leży na środku ulicy.
- Słyszycie?
-
Tak. - Roman wychylił się jeszcze bardziej. - Oberwał, ale żyje.
Franek wyskoczył zza kontuaru, przetoczył się po podłodze, w stronę roztrzaskanej witryny.
- Musimy go wciągnąć!
- Leży zaledwie trzy metry od nas. - Roman obserwował ulicę zza ściany. - Doskoczymy do
niego we dwóch...
- Snajper też go widzi - odezwał się Chlebowski. - Wie, że chłopak żyje. Gdyby tylko chciał,
wykończyłby go jednym strzałem. Ma nadzieję, że po niego pójdziecie. To pułapka. Załatwi
każdego, kto tylko wychyli się ze sklepu.
- Chryste - stęknął Roman. - Słyszycie?
Leżący gdzieś na zewnątrz chłopak jęczał coraz głośniej, wzywał pomocy i klął na przemian.
-
Nie dam rady. - Franek zacisnął pięści. - Jak Boga kocham, nie dam rady... Gdybym to ja
tam leżał, on by się nie wahał.
Czekali w milczeniu, wsłuchani w jęki rannego, które po jakimś czasie przeszły w cichy płacz:
chudy za kontuarem, Chlebowski wsparty o wypełniony zakurzonymi książkami regał, leżący
wśród rozbitego szkła Roman i Franek, zagryzający prawą dłoń do krwi. Na zewnątrz sierpniowe
popołudnie przechodziło właśnie we wczesny wieczór, zerwał się wiatr, ale wciąż było ciepło.
Ranny powstaniec przestał już wzywać pomocy, płakał coraz ciszej, aż w końcu zamilkł na zawsze.
Snajper obserwował wnętrze sklepu przez pryzmat swojego celownika lub zmienił miejsce i
wycofał się w stronę pozycji niemieckich, w każdym razie do zmroku jego karabin już się nie
odezwał.
Ulice Warszawy zasnuła ciemność i Franek pierwszy wyjrzał z antykwariatu. Wyszedł na
chodnik i zaraz jednym susem wskoczył z powrotem do środka: seria z automatu przeorała fasadę
kamienicy i przeszła przez witrynę sklepu, wytrącając z ram resztki szkła pozostawionego przez
niemieckiego snajpera.
-
Jasna cholera - zaklął Roman, chowając się między półki z książkami.
Chlebowski rzucił się pod ścianę. Już wcześniej sprawdzili, że sklep nie miał tylnego wyjścia i
stanowił teraz śmiertelną pułapkę: mogli zostać w środku, licząc, że przeciwnik zignoruje ich
obecność, bądź próbować przedostać się na drugą stronę ulicy, pod obstrzałem z automatu.
-
Słyszycie? - Franek podniósł się z kolan i zaczął nasłuchiwać głosów dochodzących z
ciemności. - Nawołują się po polsku! To nasi! Nie strzelać! - wydarł się najgłośniej jak potrafił! -
Nie strzelać! My Polacy!
Ktoś przebiegł wzdłuż muru kamienicy, głośno uderzając podkutymi butami o bruk. Strzaskane
drzwi antykwariatu ustąpiły pod naporem kopniaka i do środka wpadło kilku uzbrojonych
mężczyzn. Chlebowski natychmiast podniósł ręce do góry.
-
Nie strzelać! - powtarzał głośno Franek. - My swoi! Też chcemy walczyć. Szukamy
swojego przydziału.
Gładko ogolony młody mężczyzna w niemieckim hełmie opuścił nieco lufę automatu. Jego
towarzysze wciąż trzymali broń gotową do strzału.
- Szukacie swojego przydziału?
- Idziemy na Wolę. Tam mieliśmy mieć punkt zbiorczy.
- Macie broń?
- Tylko jednego kolta i ze dwadzieścia pestek. Do tego dwa granaty domowej roboty.
-
Gdzie wasz dowódca?
Franek zawahał się.
- Tam - wskazał dłonią na zewnątrz. - Dostał go niemiecki snajper, kiedy próbował nas stąd
wydostać. Nazywał się Zenon Czapliński.
- Dobra - mruknął powstaniec, przekręcając automat na plecy. - Zwijamy się. Rafał, zabierz ich
stąd - rozkazał jednemu ze swoich podwładnych. - Odprowadź ich pod kwaterę Ciechanowicza i
wracaj.
- Dostaniemy broń? - Roman chwycił mężczyznę w hełmie za ramię. - Będziemy mogli
walczyć?
-
Wszyscy walczą, ale nie każdy ma broń - odpowiedział tamten. - Przydacie się przy
barykadach, a kto wie, może zasłużycie sobie na jakiś karabin. Na razie musicie się stąd wynieść.
Zaraz przejdzie tędy nasze kontrnatarcie na pozycje Niemców.
Wyznaczony powstaniec wyprowadził ich z antykwariatu, ruszyli pod osłoną nocy wzdłuż
murów, w stronę Śródmieścia.
-
Szukam porucznika Zieńczuka - Chlebowski zagadnął prowadzącego ich chłopaka, kiedy
zwolnili, skręcając w kolejną bramę. Z każdym krokiem oddalali się od walczącej Woli, wracając
tam, skąd przyszli.
Powstaniec obejrzał się przez ramię, ale wciąż milczał.
- Muszę porozmawiać z Czarnym. To mój dowódca, mam mu do przekazania ważne
informacje. Wiem, że dziś koło południa ruszył na Wolę.
- Tam jest teraz gorąco - odpowiedział chłopak, prowadząc ich między kamienicami. Gdzieś w
oddali rozpoczęła ostrzał ciężka artyleria, nad dachami widać było różową łunę pożarów. - Wielu z
naszych zginęło.
Zatrzymali się przed piętrowym budynkiem bez okien. Całkiem niedawno musiał trafić tutaj
pocisk lub bomba, bo chodnik zarzucony był odłamkami szkła i kawałkami drewna, a narożne
mieszkanie na piętrze straszyło potężną wyrwą w murze. Powstaniec oznajmił, że są tu chwilowo
bezpieczni, i biegiem ruszył z powrotem do swojego oddziału.
-
Hej! - wrzasnął w ślad za nim Franek. - A co z nami? Też chcemy walczyć!
- Tak spieszno wam do walki? - W nagim oknie na parterze pojawił się wąsaty mężczyzna w
berecie. - Nie macie swojego przydziału?
- Teraz to już chyba nie mamy. - Franek tylko wzruszył ramionami.
Mężczyzna zniknął, by zaraz stanąć w drzwiach budynku. Był wysoki i masywny, zajmował
całe przejście, sięgając ramionami niemal od jednej framugi do drugiej.
-
Tych, którzy mają broń i potrafią się z nią obchodzić, biorę do swojego oddziału -
zakomenderował. - Pozostali mogą się przydać w szpitalu, dwa domy dalej, lub przy budowie
barykady u wylotu ulicy.
Chlebowski wystąpił krok do przodu.
-
Szukam Czarnego. Wiem, że koło południa przebijał się na Wolę, na odsiecz jednemu z
naszych pododdziałów, okrążonemu przez przeciwnika.
Mężczyzna w berecie skinął tylko głową.
-
Na Woli sporo się dziś działo, a noc wcale nie będzie spokojniejsza. Oddział Czarnego
jeszcze nie wrócił do Śródmieścia.
Chlebowski odsunął się, patrząc, jak rosły wąsacz w berecie odprowadza gdzieś Franka i jego
towarzyszy. Budynek z wyrwą na rogu oraz sąsiednie kamienice zostały zaadaptowane na kwatery
powstańców. Kamienica, przed którą stał, pełniła chyba rolę punktu dowodzenia: przez ozdobione
biało-czerwoną flagą drzwi co jakiś czas wybiegały łączniczki, młode, kilkunastoletnie dziewczyny
z torbami przewieszonymi przez ramię. Jeżeli liczył na odnalezienie Czarnego, musiał się trzymać
blisko tego miejsca.
Mimo późnej pory ulice Śródmieścia rozbrzmiewały gwarem. Okna kamienic były
zaciemnione, jednak w bramach, na skwerach i chodnikach przewalały się prawdziwe tłumy:
gromady cywili objuczone pakunkami, mężczyźni ciągnący wózki wypełnione wszelkim
dobytkiem, kobiety z dziećmi na rękach, rzucające dookoła wystraszone spojrzenia w oczekiwaniu
na to, co przynieść miała nadchodząca noc. Nikt z mieszkańców Śródmieścia nie zamierzał kłaść
się spać, nikt nie zamykał drzwi do swojego mieszkania. Ludzie, do tej pory wymieniający
zdawkowe uwagi i mrukliwe słowa codziennego powitania, teraz stali razem na korytarzach, palili
papierosy, częstowali się jedzeniem i dzielili się nowinami z ostatnich godzin. Ktoś miał wieści z
Pragi, ktoś inny wiedział, co działo się na ulicach Ochoty, czyjaś ciotka dostała wiadomość z
Rembertowa, ktoś jeszcze słyszał o skoczkach spadochronowych z polskiej brygady, którzy nad
ranem mieli zostać zrzuceni w rejonie getta.
Chlebowski, kryjąc się przed chłodem nocy, wszedł na półpiętro i usiadł na schodach. Budynek
pulsował atmosferą wyczekiwania i nadziei: na górze strzeliły drzwi, ktoś półgłosem opowiadał o
walkach na Woli i spodziewanych zrzutach zaopatrzenia, przed bramą ktoś drugi coś krzyczał w
radosnym uniesieniu. Chwilę później zabłąkany pocisk artyleryjski uderzył w sąsiednią ulicę. Gwar
ucichł, ludzie rozpierzchli się, szukając kryjówki we wnętrzu własnych mieszkań, oddział
sanitariuszek rzucił się w kierunku miejsca eksplozji, chcąc pomóc rannym. Spokój nie trwał długo,
po niespełna półgodzinie chodniki, korytarze, półpiętra, klatki schodowe i bramy wypełniły się
stałymi mieszkańcami i tymi, którzy uciekając z rejonu walk, przynosili nowe wieści o sytuacji w
Warszawie. Gdzieś z sąsiedniego podwórka dochodziły słowa modlitwy, podniosły głos księdza
odprawiającego mszę pod oknami kamienic i szmer wiernych, powtarzających łacińskie wersy
pacierza.
Chlebowski zamrugał powiekami, poderwał głowę, odsuwając policzek od ściany korytarza.
Spojrzał na zegarek. Kilkanaście minut temu minęła północ. Nie wiedział, jak długo spał. Szmer
ukradkowych rozmów przycichł, ale na ulicy było jeszcze gwarniej. Wyjrzał przez okno. Pod
budynkiem naprzeciwko tłoczyła się gromada uzbrojonych ludzi, niektórzy byli ranni, część z nich
nie mogła stać o własnych siłach. Pozbawiony obu nóg do wysokości kolan mężczyzna wisiał na
ramionach swoich towarzyszy. Z prowizorycznego szpitala urządzonego w pobliskiej kamienicy
wybiegła grupa sanitariuszek.
Chlebowski rzucił się w dół schodów i jak szalony wypadł na ulicę. Przepchnął się między
powstańcami, ominął sanitariuszki, bezskutecznie próbujące ułożyć okaleczonego mężczyznę na
noszach, i dopadł do mężczyzny w hełmie, wyglądającego na dowódcę oddziału powstańczego.
- Szukam Czarnego! Walczył na Woli. Nie wie pan, czy wrócił?
Powstaniec zdjął hełm, otarł brudną dłonią spocone włosy, bez słowa wskazał za siebie ruchem
głowy.
Z tyłu, wsparty plecami o pręty ogrodzenia okalającego podwórko, siedział szczupły
mężczyzna w polowej bluzie z kapturem. Nie wyglądał na rannego, ale widać było, że tego dnia
wiele przeszedł: miał opuszczoną głowę, twarz skrytą w osmalonych dłoniach, z wysiłkiem łapał
oddech.
-
Panie poruczniku? - Chlebowski niepewnie podszedł bliżej.
Mężczyzna opuścił dłonie i podniósł wzrok. Skrzywił się, sięgnął do paska po manierkę. Upił
kilka łyków, wylał trochę wody na dłoń i przetarł czoło, naznaczone krwawą, siniejącą szramą.
-
Panie poruczniku, koniecznie muszę z panem porozmawiać.
Czarny wstał, bez słowa minął Chlebowskiego, ruszył w stronę drzwi kamienicy.
- Panie poruczniku...
- Zejdź mi z oczu.
Chlebowski zawahał się na moment, zrobił krok do tyłu, ale zaraz ruszył w ślad za dowódcą,
chwycił go za ramię i zmusił do odwrócenia się.
- Muszę z panem porozmawiać.
- Odpieprz się. - Czarny strącił dłoń ze swojego ramienia.
- Muszę z panem porozmawiać - twardo powtórzył Chlebowski. - Byłem w mieszkaniu Zosi,
znalazłem jej dziennik...
- Czy ty naprawdę zwariowałeś? - wysyczał Zieńczuk. - Czy ty nie widzisz, co się tu dzieje? To
miasto walczy, na każdym rogu, na każdej ulicy giną ludzie, a ty mi tu pieprzysz o jakimś
dzienniku? Wiesz, co się dzieje tam, na Woli? Widziałeś kiedyś ludzi gnanych przed czołgami,
prosto pod kule? Widziałeś ludzi spędzanych do piwnic i tam rozrywanych granatami? Zejdź mi z
oczu!
- Śmierć Zosi nie była przypadkowa. - Chlebowski wytrzymał wściekłe spojrzenie Czarnego.
- Mam w dupie jej śmierć. - Zieńczuk skrzywił się i splunął na chodnik. - Wiesz, ile śmierci
widziałem w ciągu tego dnia? Wiesz, ile widziałem martwych dziewcząt?
- Zosia zginęła, bo przechwyciła pewien meldunek. W grupie współdziałającej z radiostacją
może działać szpieg.
Zieńczuk przetarł palcami nabiegłe krwią, zmęczone oczy.
- O czym ty mówisz?
- Dziewczyna zanotowała treść meldunku, który przejęła kilka dni przed swoją śmiercią. Ktoś
zakazał jej wspominać o tym komukolwiek. Zapisała to w swoim dzienniku.
- Dzienniku?
-
Zosia prowadziła pamiętnik. Dziś rano byłem w jej mieszkaniu i przeczytałem zapiski
sprzed kilku dni. Zosia przechwyciła komunikat radiowy nadany otwartym tekstem, ktoś zakazał
jej o tym mówić, zabronił też odnotowywać treści komunikatu w oficjalnym raporcie, co już samo
w sobie jest złamaniem rozkazu. Po kilku dniach ktoś wyrzucił dziewczynę przez okno.
Jeden ze stojących na uboczu powstańców odłączył się od grupy i podszedł bliżej.
-
Panie poruczniku - zwrócił się do Zieńczuka - powinien pan odpocząć. Przed świtem
wracamy za barykadę.
Czarny odesłał go ruchem dłoni.
-
Znasz treść przejętego meldunku?
Chlebowski skinął głową.
- Zapisała, że meldunek zawierał datę i miejsce kontaktu. W pamiętniku nie odnotowała daty,
ale zapisała adres. Żytnia 14.
- Wiesz, co to może znaczyć?
- Teraz to już nie ma znaczenia. Ważniejsze jest ustalenie, dlaczego komuś zależało, aby
przechwycony komunikat pozostał tajemnicą.
- Kto zabronił jej mówić o tym zdarzeniu? Wymieniła nazwisko tej osoby?
Chlebowski zawahał się. Przełknął ślinę, szukając odpowiednich słów. Zacisnął pięści.
- Antoni? Wiesz coś?
- Tak. - Chlebowski odetchnął głęboko. - Wymieniła nazwisko człowieka, z którym
rozmawiała, a który zabronił jej wspominać o przejętym komunikacie.
- Kto to? Ktoś z naszego oddziału?
- Klimowicz. Andrzej Klimowicz. Nasz oficer łącznikowy.
- Antoni...
- To nazwisko Zosia zapisała w swoim dzienniku - wycedził twardo Chlebowski, wpatrując się
w niewyspane, nabiegłe krwią oczy Zieńczuka. - Andrzej Klimowicz zabronił jej wspominać o tym,
co usłyszała w czasie nasłuchu radiowego. A trzy dni później ktoś wypchnął ją z okna.
Czarny nie odpowiedział. Cień widoczny na jego zmęczonej twarzy pogłębił się.
- Chodź. - Skinął głową w stronę klatki schodowej. - Musimy porozmawiać.
Ranni zostali odprowadzeni do pobliskiego szpitala polowego, reszta oddziału rozeszła się po
mieszkaniach, by odpocząć po walce. Niektórzy chcieli wykorzystać pozostałą część nocy na sen,
kładli się na łóżkach bądź wprost na podłodze, inni, półnadzy, z obnażonymi ramionami, kręcili się
między pokojami w poszukiwaniu wody i mydła. Ktoś grał na gitarze, zaraz pojawiły się butelki
samogonu, przechodzące naprędce z rąk do rąk.
Czarny zaprowadził Chlebowskiego do niewielkiego pomieszczenia na końcu korytarza,
pełniącego niegdyś rolę gabinetu pana domu. Gestem nakazał wyjść mężczyźnie z opatrunkiem
przysłaniającym część twarzy, usiadł za biurkiem, sięgnął do szafki, wyjął butelkę wódki i dwie
małe szklanki. W jego dłoni błysnęła srebrna papierośnica. Otworzył ją i poczęstował
Chlebowskiego, ale ten przecząco pokręcił głową. Zieńczuk wyjął papierosa, wygładził go,
podpalił masywną zapalniczką. Zaciągnął się głęboko.
- Dlaczego sądzisz, że w naszej grupie jest zdrajca?
- Klimowicz zabronił Zosi odnotować w raporcie treści przechwyconego meldunku. Wiedział,
że radiotelegrafistka miała taki obowiązek, ale jej tego zakazał.
- To jeszcze o niczym nie świadczy.
- Trzy dni później ktoś zamordował dziewczynę.
- Myślisz, że to Klimowicz wypchnął Zosię przez okno? Dlaczego? Przecież go posłuchała. W
oficjalnym raporcie nie odnotowała treści meldunku.
Chlebowski milczał. Patrzył, jak Czarny rozlewa wódkę do szklanek i jedną z nich przesuwa
po stole w jego stronę. W pierwszej chwili odmówił, ale ustąpił pod wpływem natarczywego
wzroku dowódcy. Wypił, krzywiąc się na palący smak alkoholu.
- Co działo się później?
- Słucham? - Chlebowski odstawił szklankę, wytarł usta mankietem marynarki.
- Pytam, co działo się z Zosią po rozmowie z Klimowiczem. Jaki był ostatni wpis w jej
dzienniku? Spotkała się z nim jeszcze? Rozmawiała z nim?
- Nie wiem.
- Możemy sprawdzić to w dzienniku. Masz go tutaj?
- Nie. Zgubiłem go. Musiał mi wypaść zza paska w czasie przekradania się tu z południowego
Śródmieścia.
Zieńczuk, zajęty rozlewaniem kolejnej porcji wódki, zatrzymał dłoń nad szklanką i spojrzał
uważnie na siedzącego po drugiej stronie biurka Chlebowskiego.
-
Straciłeś dziennik, a tym samym jedyny dowód przeciwko Klimowiczowi. Oskarżasz o
zdradę, a może i o morderstwo oficera, którym przez przypadek jest były kochanek twojej żony.
Chlebowski zacisnął dłonie. Otworzył usta, ale nie był w stanie zaczerpnąć powietrza.
- To nie ma znaczenia...
- Nie masz żadnego dowodu, ale oskarżasz mężczyznę, który uwiódł twoją żonę. Jedynym
dowodem jest pamiętnik, którego nikt nigdy nie widział.
- Muszę przesłuchać Klimowicza. Obaj musimy to zrobić.
- I co? Zapytamy go, czy wypchnął radiotelegrafistkę przez okno?
- Musisz wyjaśnić śmierć Zosi! Była twoją podwładną. Odpowiadałeś za nią!
- Dziś straciłem kilku swoich podwładnych. Jeden z nich umierał kilka godzin trafiony
odłamkiem w brzuch, leżał może trzy metry ode mnie, skamlał przez cały ten czas, ale nie byłem w
stanie mu pomóc. Do świtu stracę pewnie kilku kolejnych. Oddałbym wiele, żeby tak nie było, ale
to, co widzisz tam, za oknem, to wojna. Prawdziwa wojna, w której giną ludzie.
Chlebowski wstał, drżącymi dłońmi poprawił okulary, zamaszystym gestem odsunął krzesło
pod ścianę.
- Zosia nie zginęła na wojnie. Ktoś z naszych, ktoś, komu ufała, komu pozwoliła podejść do
siebie na wyciągnięcie ręki, wypchnął ją przez okno. Nie zginęła jak żołnierz, ale jako ofiara
mordercy.
- Antoni...
- Muszę porozmawiać z Klimowiczem.
- To niemożliwe.
- Dlaczego? Muszę z nim porozmawiać za wszelką cenę!
- Klimowicz walczy na Woli, broni budynku Krajowej Wytwórni Tytoniowej. Godzinę temu
łączniczki przyniosły wiadomość, że ich pozycje zostały otoczone przez Niemców z trzech stron.
Nie wiadomo, jak długo zdołają się utrzymać. Nie wiemy nawet, czy Klimowicz jeszcze żyje.
Chlebowski odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył do drzwi.
- Antoni!
Gwałtownym ruchem nacisnął na klamkę i wypadł na korytarz, wchodząc wprost na
mężczyznę z opatrunkiem na twarzy. Dopiero teraz go poznał. Był to ten sam, z którym wnosili
umierającą Zosię do stróżówki. Minął go bez słowa i wybiegł z kamienicy.
Na zewnątrz powoli robiło się już jasno, świt barwił niebo nad miastem krwawymi smugami, w
powietrzu zastygła wilgotna mgła. Chlebowski postawił kołnierz marynarki, wcisnął dłonie w
kieszenie spodni i ruszył w kierunku Starego Miasta. Świeże, rześkie powietrze niosło echo
wystrzałów, ale spokojnie i bez przeszkód mógł iść w stronę placu Zamkowego. Przystanął na
moment, by zorientować się, gdzie jest i którędy powinien iść dalej, kiedy dostrzegł ruch za swoimi
plecami. Spokojnie przeszedł przez ulicę, skręcił za róg budynku, zerwał się biegiem i przeciął
kolejną ulicę, po czym skrył się w ciemnościach bramy. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
Z głębi ulicy wyszedł mężczyzna z opatrunkiem na twarzy, ten sam, którego minął w korytarzu
kwatery Czarnego. Zaczekał, aż tamten, bezradnie rozglądający się teraz w poszukiwaniu osoby,
którą śledził, znajdzie się tuż przed bramą, wyskoczył na chodnik i chwycił go za ramiona,
popychając na mur kamienicy. Stanął z nim twarzą w twarz, twardo patrząc w szeroko otwarte oko
mężczyzny. Druga źrenica przysłonięta była opatrunkiem. Dopiero teraz sobie przypomniał. Stefan.
Mężczyzna z głową owiniętą bandażem miał na imię Stefan.
- Dlaczego mnie śledzisz? Wysłał cię Czarny?
- Chcę z tobą porozmawiać...
- Zejdź mi z oczu. Powiedz swojemu dowódcy, że nie odpuszczę i zrobię wszystko, żeby
wyjaśnić śmierć Zosi!
- Myślisz, że ktoś ją zabił?
Chlebowski zwolnił uścisk, odsunął się od wspartego o ścianę mężczyzny.
- Co?
Stefan wyprostował się, poprawił pas.
- Pytam o Zosię. Myślisz, że ktoś ją zabił?
- Nie jesteś tu z rozkazu Czarnego?
- Nie. Chcę wiedzieć, co się wydarzyło tamtego wieczora.
- Dlaczego cię to interesuje?
Stefan zawahał się, opuścił wzrok. Widać było, że zastanawia się nad odpowiedzią.
-
Jeżeli nie powiesz mi prawdy, nie będę z tobą rozmawiał. - Chlebowski uważnie przyjrzał
się twarzy powstańca. Mimo opatrunku, widocznego zmęczenia i brudnych smug sadzy na szyi i
odsłoniętym policzku widać było, że Stefan jest przystojnym mężczyzną i z pewnością zwracał na
siebie uwagę kobiet. Mógł mieć około czterdziestki, ale pociągła twarz o regularnych rysach,
prosty wąski nos, ładnie wykrojone usta i szczupła sylwetka przywodziły na myśl amanta z
amerykańskich filmów.
-
Zosia... Była mi bliska.
Chlebowski zamrugał powiekami. Więc to o Stefanie dziewczyna pisała w swoim pamiętniku.
To on był miłością, której się nie spodziewała.
-
Kochałeś ją?
Stefan skrzywił się, uciekł spojrzeniem w bok. Opuścił wzrok.
- Byliście kochankami? - Chlebowski wpatrywał się w przystojną twarz powstańca. - Spędzałeś
z nią wiele czasu? Czy Zosia wspominała ci o czymś, co ją niepokoiło? Czy wspominała o
Klimowiczu? O waszym oficerze łącznikowym?
- Nie. - Stefan wzruszył ramionami. - Nie zwierzała mi się z niczego.
-
Nie? - zdziwił się Chlebowski. - Byliście tak blisko, kochała cię, ale ani słowem nie
wspominała ci o tym, że się kogoś boi? Że wokół niej dzieje się coś niepokojącego?
Odgłos wolnych kroków niosący się zza rogu sprawił, że obaj w jednej chwili odwrócili się. Z
mglistej szarówki poranka wyłoniło się kilka postaci: wysoki mężczyzna w kapeluszu, dwóch
innych niosących wspólnie długi przedmiot sporych rozmiarów, skulone kobiety otulone chustami.
Postacie zbliżyły się i mogli już dostrzec, że mężczyźni nieśli zdjęte z futryny drzwi, na których
spoczywały owinięte prześcieradłem zwłoki. Procesja skręciła w podwórko po drugiej stronie ulicy,
przez szeroką bramę widzieli, jak mężczyźni odkładają drzwi na bok i szpadlami zaczynają ryć
wąski skrawek trawnika.
- Chcę tylko wiedzieć, co się stało Zosi - Stefan jako pierwszy przerwał milczenie. - Słyszałem,
jak mówiłeś, że to było morderstwo.
- Tak właśnie uważam - odpowiedział Chlebowski. - Jestem pewien, że ktoś wypchnął Zosię z
okna.
- Kto mógł to zrobić? Dlaczego?
- To ty mi odpowiedz na to pytanie. Kto mógł chcieć jej śmierci? Kłóciła się z kimś? Miała
wrogów? Ktoś jej groził??
Stefan nie odpowiadał. Chlebowski wpatrywał się w jego zmęczoną, choć spokojną twarz,
jednocześnie rekonstruując w pamięci wydarzenia ostatniego lipcowego wieczora. Stefan pojawił
się na podwórku dość szybko, pomagał przenieść ją na drzwiach do stróżówki, był blisko, kiedy
umierała. Tak nie zachowywałby się morderca. Morderca nie ryzykowałby, że niedoszła ofiara, w
przebłysku świadomości, wskaże swojego oprawcę. Stefan nie objawiał strachu ani niepokoju. Nie
okazywał też troski ani rozpaczy, jaką okazać powinien mężczyzna patrzący na agonię swej
ukochanej.
-
Kochałeś Zosię?
Stefan westchnął, odwrócił się, wcisnął dłonie w kieszenie.
- Pytałem, czy byliście...
- Gówno cię to obchodzi - prychnął powstaniec. - Kto ci dał prawo mnie oceniać?
- Ona nie żyje - odpowiedział cicho, ale stanowczo Chlebowski. - Nikogo nie interesuje śmierć
tej dziewczyny. Zupełnie nikogo. Ale ja zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić.
Z bramy naprzeciwko doszedł ich śpiewny głos księdza odprawiającego ceremonię
pogrzebową w podwórku kamienicy i płacz kobiety.
-
Zrobię, co w mojej mocy, żeby wyjaśnić śmierć Zosi - powtórzył twardo Chlebowski. -
Muszę wiedzieć o wszystkim, co miało związek z wydarzeniami tamtego wieczora. Możesz mi w
tym pomóc... Musisz mi w tym pomóc! Jesteś jej to winien!
Stefan opuścił głowę, przetarł gwałtownie palcami powieki, pociągnął nosem, splunął na
chodnik.
-
To była świetna dziewczyna - powiedział cicho. - Ładna, wesoła... Kręciło się wokół niej
mnóstwo chłopaków. W zasadzie wszyscy z grupy Czarnego próbowali u niej swoich szans.
Początkowo uważałem, że jest dla mnie zbyt młoda, zbyt niedoświadczona... Kilka tygodni temu
ubezpieczałem ją po skończonym nadawaniu, mieliśmy spędzić noc w jednym mieszkaniu. Wtedy
się do siebie zbliżyliśmy.
- Zostaliście kochankami?
- Kochankami? - Stefan skrzywił się. - Wiesz, jak to jest, kiedy nie jesteś pewny dnia ani
godziny, kiedy nie wiesz, co spotka cię za piętnaście minut, kiedy nie wiesz, gdzie zaśniesz ani
gdzie przyjdzie ci się obudzić. Kiedy każde pukanie może oznaczać wsypę, kocioł i gestapo, kiedy
każdy poranek może być ostatnim. Wtedy każdy gest, każdy pocałunek, każda bliskość, każdy
kieliszek wódki... Szukasz wszystkiego, co może dać ci chwilę zapomnienia.
-
Nie kochałeś jej?
Stefan zaśmiał się, ale jego oczy pozostawały nieruchome, zmęczone i smutne.
-
Mam żonę, mieszka u rodziny w Rembertowie. Widuję ją co dwa, trzy miesiące. Jeżeli to
wszystko się skończy, kiedy tylko odbijemy to miasto, wrócę do niej.
Chlebowski skinął głową.
- Jesteś pewien, że nie wiesz o niczym, co może wskazać na osobę mordercy?
-
Jestem pewien.
Po drugiej stronie ulicy ksiądz zakończył pospiesznie odmawianą modlitwę, mężczyźni zabrali
się do zasypywania grobu, jedna z kobiet, zgięta wpół, szlochała wsparta o mur kamienicy.
-
Zosia prowadziła pamiętnik. Czytałem go wczoraj. Pisała w nim o tobie. - Chlebowski
wpatrywał się uparcie w twarz Stefana, obserwując każdą zmianę jego spojrzenia, każde, choćby
najmniejsze, drgnięcie nerwu. - Byłeś dla niej kimś ważnym. Dzięki tobie czuła się szczęśliwa.
Kochała cię. Zosia nie żyje, ale jesteś jej coś winien.
Stefan milczał.
- Jeżeli jest coś, co widziałeś lub słyszałeś... Na Boga, powiedz to!
- Gdybym coś wiedział - odparł Stefan - cokolwiek... Powiedziałbym ci o tym. Przysięgam. Na
pamięć Zosi.
Korytarz był ciemny i cichy, zalatywał chłodem i piwniczną wilgocią. Enkel przywarł plecami
do ściany. Rozpiął guzik przy szyi, osunął się na podłogę, cały czas trzymając w spoconych
dłoniach automat wymierzony prosto w ciemność. Na zewnątrz zapadał już zmrok, ale kanonada
nie straciła na intensywności, ponad kamienicami wciąż niosło się echo eksplozji.
Nie wiedział, co robić dalej. Budynek, z którego uciekł, właśnie zajmowali żołnierze
Wehrmachtu. Wyglądało jednak na to, że w bramie w zachodniej części podwórka ukryci byli
uzbrojeni Polacy. Nie wiedział, gdzie schował się Rainer ze swoimi ludźmi. Nie mogli odejść zbyt
daleko, mieli nad nim przewagę najwyżej dziesięciu minut. Enkel spróbował sobie przypomnieć
mapę, nad którą pochylał się kapitan gestapo: pamiętał Aleje Jerozolimskie, a także arterię łączącą
wschodnią część miasta ze Śródmieściem i sieć kolejową z naniesionymi zgrubieniami dwóch
dworców. Palce gestapowca wędrowały na północ od ulicy zaznaczonej na planie miasta szeroką
czarną kreską. Na północ, aż do podstawy ciemnozielonego prostokąta oznaczającego zespół
cmentarzy, a później na wschód, jeszcze dalej w stronę Śródmieścia. Mógł próbować iść śladem
Rainera lub zaczekać, aż żołnierze opanują cały kwartał i wtedy ujawnić swoją obecność.
Wciąż zastanawiał się nad słowami Stamma. Herman Frink był zdrajcą, zginął, bo sprzedał
swoją ojczyznę i towarzyszy broni. Nigdy nie był patriotą. Po niepowodzeniach zimą
czterdziestego drugiego, po klęsce pod Stalingradem, po radzieckiej operacji na Łuku Kurskim i
całej serii porażek niewielu zostało w ich pułku narodowych socjalistów. Większość zginęła wśród
śniegów i pól, innym zimny rosyjski wiatr wywiał z głów słowa Führera o świętym obowiązku
walki z wrogami narodu. Od czasu odwrotu na zachód w armii nie było już faszystów gotowych
umrzeć za swojego wodza. Frink, tak jak i inni, nie wierzył już w sukces niemieckich operacji na
froncie wschodnim, ale Enkel wciąż nie mógł sobie wyobrazić, aby jego najbliższy przyjaciel był
szpiegiem. Wielokrotnie rozmawiali o ucieczce, z nadzieją i radością przyjmowali milczącą
wściekłość oficerów, którzy po dezercji kolejnego żołnierza nie mogli się doczekać chwili, kiedy na
apelu porannym zameldują przed całym pułkiem, że uciekinier został złapany przez żandarmerię,
osądzony w trybie pilnym i rozstrzelany. Frink nigdy nie zdradził się ze swoimi przekonaniami,
nigdy nie zrobił ani nie powiedział niczego, co wskazywałoby na jego komunistyczne sympatie. W
zasadzie nie miał żadnych politycznych sympatii, walczył o to, by przeżyć, śmiał się i nienawidził
wroga tak samo, jak oficerów goniących ich do kolejnej bitwy. Spędzali razem całe dnie, w
kolumnie marszowej, na platformie wagonu i pod plandeką ciężarówki, w szopach i stodołach,
które zajmowali w czasie wycofywania się na zachód. W jaki sposób Frink mógł nawiązać kontakt
z przedstawicielami radzieckiego wywiadu? Jak mógł przekazywać informacje? No i co ciekawego
mógł mieć do przekazania starszy strzelec, odmrażający sobie dłonie i stopy w okopach w lasach
Ukrainy, maszerujący na zachód pod ostrzałem radzieckich samolotów, sypiający w rowach,
szałasach, stodołach, a często pod gołym niebem? Co mógł zameldować ktoś, kto sypiał z
otwartymi oczyma, ze skostniałymi od zimna dłońmi zaciśniętymi na kolbie karabinu?
Enkel ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Omiótł wzrokiem ciemne podwórko i zdębiał. Poczuł, jak
w ustach zbiera mu się ślina. Nie jadł od ponad doby, a tam, zaledwie kilka metrów od niego, w
rogu wyłożonego kocimi łbami podwórka, na wąskim spłachetku ziemi między pozycjami
powstańców a kamienicą zajętą przez Wehrmacht, rosły pomidory. Przełknął ślinę, wyjrzał w
stronę bramy, gdzie jakiś czas temu widział Polaka, zerknął w stronę kamienicy, z której uciekł. Nie
był w stanie się powstrzymać. Wybiegł z klatki schodowej, nisko pochylony przemknął przez
podwórko i rzucił się na poletko znajdujące się tuż pod oknami mieszkań na parterze. Zarył dłońmi
w miękkiej glinie. Łapczywie zrywał owoce, rozgryzał je i połykał, nie zwracając uwagi na sok
spływający mu z ust wzdłuż szyi. Uprawa wciśnięta w róg podwórka odcięta była od słońca
masywnymi sylwetkami kamienic, pomidory urosły niewielkie, kwaśne, naznaczone
żółtozielonymi plamami, ale Enkelowi smakowały jak ambrozja. Jadł lepkimi od soku palcami,
ciesząc się mięsistym miąższem i sokiem zmywającym z ust smak dymu, kurzu i strachu.
Wystrzał odbił się echem od ścian budynków, pocisk uderzył w miękką ziemię, wzbijając w
górę fontannę gliny. Enkel zanurkował między tyczki z pędami pomidorów, położył się płasko,
obejmując ramionami głowę. Drugi pocisk poszedł nieco wyżej, trafił w ścianę, metr nad jego
głową
Enkel wypluł pogryziony kawałek pomidora. Podniósł się nieco. Chciał coś krzyknąć, ale zdał
sobie sprawę, że nie wie, jakiego języka użyć. Leżał w mokrej ziemi, między nacierającym
Wehrmachtem a powstańcami. Wyjrzał zza tyczki z pędami. Kamienicę, z której uciekł, miał przed
sobą. Po lewej, na zachodzie, były pozycje Polaków. Strzały padały z prawej.
-
Nie strzelać! - wrzasnął po niemiecku. - Nie strzelać!
Odpowiedzią była cisza.
-
Nie strzelać! - krzyknął raz jeszcze. - Jestem niemieckim żołnierzem!
Gdzieś w ciemności szczęknęło otwierane okno, kawałki szyby uderzyły o bruk.
-
Podnieś się! Powoli.
Enkel zagryzł wargę, ostrożnie uniósł jedną rękę, zaczekał chwilę, uniósł drugą i uniósł się na
kolana. Od ściany budynku oderwały się dwie sylwetki, jedna z nich została nieco z tyłu, mierząc z
karabinu w stronę pozycji Polaków, druga dopadła do klęczącego pośród krzaków Enkela.
Mężczyzna chwycił go za kołnierz, popchnął, zwalając z kolan i ciągnąc w stronę klatki
schodowej.
Siłą rozpędu wpadli na korytarz. Zaraz za nimi do środka wpadł drugi żołnierz, Enkel poczuł
lufę karabinu wbijającą się w jego brzuch. Stęknął i zgiął się wpół.
- Kim jesteś?
- Starszy strzelec Klaus Enkel.
Enkel usłyszał, że żołnierz uśmiecha się w ciemnościach.
-
Proszę, co za niespodzianka.
Zmrużył oczy, próbując dostrzec w mroku jego twarz. Głos wydawał mu się znajomy, ale nie
potrafił dopasować go do nazwiska.
- Musimy się stąd zabierać - odezwał się drugi żołnierz, skulony przy drzwiach z karabinem
przygotowanym do strzału. - Nasi saperzy zaraz zrobią wyrwę w ścianie. Zaskoczymy Polaków
atakiem z lewej flanki.
- Nie poznajesz mnie, prawda? - Żołnierz odpiął pasek przy brodzie i odchylił hełm na tył
głowy. - Teraz lepiej, parszywy pedale?
Enkel otworzył usta, wpatrzony w ziejące nienawiścią oczy Bommela, lśniące w ciemnościach
tuż przed jego twarzą.
- Musimy się wycofać. - Towarzysz Bommela ubezpieczający ich od strony podwórka był
coraz bardziej zdenerwowany. - Zabierajmy się stąd.
- Spokojnie, Franz. - Bommel uśmiechnął się, odsłaniając zęby. - Myślę, że mamy tu dezertera.
- Dezertera? - Franz odwrócił głowę i spojrzał przez ramię.
- Tak właśnie myślę.
- Nie jestem dezerterem - odezwał się Enkel. - Zostałem odesłany pod rozkazy kapitana... -
Chciał jeszcze coś wyjaśnić, ale lufa karabinu, wbita krótkim, gwałtownym ruchem wprost w jego
brzuch, odebrała mu oddech i możliwość wyjaśnienia czegokolwiek. Zgiął się wpół i opadł na
kolana.
- Zamknij się - warknął Bommel.
-
Zabierajmy się stąd, póki jest tu jeszcze spokojnie. - Franz wciąż obserwował zza drzwi
polską stronę podwórka. - Zaraz nasi zaczną natarcie i wtedy znajdziemy się między młotem a
kowadłem.
-
Wycofaj się sam.
- Co?
- Słyszałeś, co powiedziałem, Franz. Wracaj do naszych. Zaraz do was dołączę.
- Co mam zameldować Horstowi?
- Nic. - Bommel wzruszył ramionami, z uśmiechem obserwując, jak Enkel odzyskuje oddech i
powoli staje na nogi, opierając się o ścianę. - Sam złożę mu meldunek. Zwijaj się stąd.
Franz skinął głową, poprawił hełm i skulony wybiegł na zewnątrz, znikając w ciemnościach.
Z okien budynku po zachodniej stronie podwórza rozległ się pojedynczy, cichy i suchy strzał z
pistoletu.
-
Nie sądziłem, że się jeszcze kiedykolwiek spotkamy. Marzyłem o tym, ale nie sądziłem, że
to kiedyś nastąpi.
Bommel chwycił karabin oburącz, gwałtownie wyprostował ręce, rzucając Enkela na ścianę,
wykonał szeroki obrót prawym ramieniem i trafił go kolbą prosto w szczękę. Enkel upadł na
wyłożoną płytkami podłogę.
W ustach poczuł smak krwi.
-
Ciekawi mnie tylko jedno - ciągnął Bommel, napawając się widokiem skulonego z bólu
Enkela. - Jak wy to robiliście? Robiłeś za mamę czy tatę? A może zamienialiście się rolami? No
powiedz, Klaus, jak to robiliście? Było ci z nim lepiej niż z dziewczynami? A może ty nigdy nie
miałeś dziewczyny?
Enkel przetoczył się na kolana, spróbował wstać, ale kopniak wymierzony prosto w nerkę
sprawił, że z bólu zakręciło mu się w głowie. Nie słyszał już nawet, że na zewnątrz rozpoczęła się
prawdziwa kanonada.
- To Frink pozbawił cię dziewictwa, prawda? - Bommel przeładował spokojnie karabin,
ściągnął pasek, zawijając go sobie pod lewym nadgarstkiem. - Smutna sprawa. To nie mogło być
przyjemne. Herman Frink nie był chyba zbyt dobry w te klocki. Nawet ten stary zapijaczony pedał,
generał Schlissen, wykopał go ze swojego łóżka.
- Co? - Enkel stęknął i wypluł zbierającą się w ustach krew.
- Właśnie tak. - Bommeł zaśmiał się zjadliwie. - Twój narzeczony nie był ci wierny, trafił nawet
do generalskiej sypialni, ale chyba się nie spisał, bo go za to powiesili.
- O czym ty, do cholery, mówisz?
-
Myślałeś, że twój śliczny Frink dawał dupy tylko tobie? Niestety, muszę cię rozczarować.
Chciał obciągnąć samemu generałowi, ale nie był w tym chyba tak dobry, aby zadowolić starego
Schlissena. Frink swoją ostatnią noc w życiu spędził z generałem Schlissenem i sam wiesz, jak się
to skończyło. Stary pierdziel kazał go powiesić.
Kolejne kopnięcie sprawiło, że Enkel na moment stracił orientację, gdzie jest i co się wokół
niego dzieje. Otrzeźwiła go fala bólu pulsująca ze stłuczonej nerki.
Na podwórku wybuchł granat, mury budynku zatrzęsły się echem eksplozji.
- Poproś mnie - rozkazał szeptem Bommel, opierając karabin o biodro. - Poproś mnie o życie.
- Spierdalaj - syknął Enkel ze złością. - Spierdalaj, sukinsynu!
Bommel oparł palec o spust, wodząc lufą karabinu za wijącą się u jego stóp, ledwie widoczną
w ciemności postacią. Enkel zwinął się, wyrzucił nogi przed siebie, próbując podciąć Bommela.
Padł strzał. Kula uderzyła o posadzkę, odbiła się od płytek rykoszetem i trafiła w ścianę korytarza.
Bommel upadł na plecy, spróbował przeładować broń, ale dłonie Enkela zacisnęły się na lufie
karabinu. Bommel zaparł się jedną nogą o podłogę, drugą wyrzucił przed siebie, starając się trafić
przeciwnika obcasem w czoło. Wyrwał karabin z uchwytu, odchylił ramiona do tyłu i wymierzył
szeroki cios kolbą. W ciemności rozległ się cichy jęk i opór Enkela zmalał.
Bommel przetoczył się przez prawe ramię, spróbował wstać, wspierając się o ścianę, ale Enkel
nie dawał za wygraną, starając na powrót obalić go na podłogę. Bommel pochylił się, rozstawił
szerzej nogi i wziął szeroki zamach. Kopnął, wkładając w uderzenie siłę całego ciała. Enkel stęknął
i padł bez czucia.
Bommel wyprostował się, splunął, powoli przeładował karabin, z pogardą patrząc na leżącego
u swych stóp mężczyznę. Podniósł karabin, pochylił się, niemal wciskając lufę w plecy ciężko
oddychającego Enkela.
-
Zdychaj, skurwysynu.
Eksplozja zatrzęsła całym budynkiem, ściany zadrżały, aby zaraz pęknąć na tysiąc kawałków.
Huk przetoczył się od parteru aż po dach, wymiatając z ram resztki szyb. Korytarz wypełnił się
gęstą mgłą dymu, sadzy, wirującego tynku i gęstego kurzu. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał
skulony na podłodze Enkel, był nagły błysk, odgłos grzmotu i ból wywołany falą ostrych jak
szpilki kawałków tynku i muru uderzających w jego twarz. Zaraz po tym lepki pył zakleił jego
oczy i usta.
-
Ten chyba jeszcze żyje - usłyszał gdzieś w oddali.
Poczuł na twarzy czyjś dotyk, niecierpliwe silne palce przetarły jego wargi i powieki. Krople
wody padły na jego czoło i policzki. Rozchylił usta, łapczywie próbując uchwycić drobinki
wilgoci. Czyjeś ręce podstawiły mu blaszaną manierkę, chciwie pił chłodny płyn o metalicznym
posmaku.
Ktoś złapał go pod ramię, siłą próbując podnieść go z podłogi. Syknął. Całe jego ciało
promieniowało tępym, przejmującym bólem. Otworzył oczy, ale zaraz opuścił powieki, oślepiony
plątaniną świateł wypełniających korytarz. Światła ręcznych wojskowych latarek omiatały
pokruszone mury, podłogę zawaloną gruzem i jego samego. Jeden z żołnierzy oświetlił ciało
zwinięte w nienaturalny sposób pod przeciwległą ścianą.
Enkel spojrzał za siebie i rozpoznał masywną sylwetkę Bommela, który zamiast głowy miał
ciemnoczerwoną, wilgotną bryłę.
-
Kim jesteś?
- Starszy strzelec Klaus Enkel. - Enkel dziękował w myślach opatrzności, że wciąż miał na
sobie regulaminową wojskową bluzę, dzięki czemu ktoś podjął trud zadawania pytań, zamiast od
razu pociągnąć za spust.
- Jasna cholera, z Bommela została tylko plama - odezwał się ktoś w ciemnościach. - To ten
dezerter, o którym wspominał Franz.
- Nie jestem dezerterem! - odezwał się Enkel, usiłując ignorować ból pulsujący z obitej nerki i
rozciętego czoła.
- Co mamy z nim zrobić, panie kapitanie?
- Saperzy będą podkładać ładunki pod kolejną ścianę - rozkazał dowódca. - Tego dezertera
powinniśmy zastrzelić na miejscu, ale może ktoś będzie chciał go przesłuchać. Weber, Grinn,
odprowadźcie go na tyły.
- Nie jestem dezerterem - spróbował raz jeszcze Enkel, uwięziony w uchwycie dwóch
żołnierzy, ciągnących go w stronę świeżo wybitej wyrwy w ścianie korytarza. - Zostałem
przydzielony do grupy operacyjnej kapitana Rudolfa Rainera.
Dowódca w polowej kurtce Wehrmachtu podszedł bliżej i uśmiechnął się złośliwie.
-
A to ciekawe - powiedział, mrużąc oczy. - Kapitan Rainer wczoraj zdezerterował w obawie
przed oskarżeniem o zdradę Trzeciej Rzeszy!
Chlebowski szedł w stronę Starego Miasta krokiem pełnym werwy, z podnieceniem
wymalowanym na twarzy i nieobecnym wzrokiem, nie zwracając uwagi na wybite okna mijanych
kamienic, mury naznaczone śladami po kulach, regularne, cierpliwe wystrzały niemieckiej artylerii
ani niesiony wiatrem od Wisły swąd pożarów. Szedł z rękoma wciśniętymi w kieszenie podartej
marynarki, czując to samo, co czuł za każdym razem, kiedy przemierzał korytarz warszawskiego
sądu w drodze na kolejną rozprawę lub w zaciszu swej kancelarii układał plan przesłuchania
szczególnie ważnego świadka. Gdyby którakolwiek z mijających go osób spojrzała w jego twarz,
dostrzegłaby wyraz skupienia i ekscytacji bijący z oczu schowanych za grubymi szkłami, ale żadna
z nich - matka z dwójką dzieci przemierzająca ulice w poszukiwaniu schronienia ani młoda
łączniczka niosąca meldunek przeznaczony dla dowódcy oddziału, który dzień wcześniej zginął
wykrwawiony w obronie jednej z barykad - nie zwróciła uwagi na wychudzonego, przygarbionego
mężczyznę w okularach.
Z zamyślenia wyrwał go nie warkot silnika niemieckiego bombowca, zataczającego kolejne
koło nad miastem, ale widok znajomej okolicy. Kamienice na Bielańskiej wciąż wyglądały na
nienaruszone, chociaż okna na parterze wypełniono workami z piaskiem. Wbiegł na pierwsze
piętro i zapukał do mieszkania po lewej stronie. Ledwie opuścił dłoń, a drzwi otworzyły się
gwałtownie i w progu stanął półnagi mężczyzna. Zawiało trawionym alkoholem. Chlebowski
dopiero po chwili rozpoznał Jaśka Nowaka: naga klatka piersiowa, zmierzwione włosy, zmęczona,
nieogolona twarz sprawiały, że cwaniak i kombinator nie emanował już tak wielką pewnością
siebie.
- To pan? - Nowak wyglądał na zdziwionego. - Jasna cholera!
- Coś się stało? - Zdziwiony Chlebowski uniósł brew.
- Nie. - Nowak machnął ręką. - Myślałem, że to ktoś inny. Czekam na kogoś.
- Musimy porozmawiać.
- Mówię przecież, że na kogoś czekam. - Nowak zmrużył przekrwione, zmęczone oczy. - Nie
mam czasu.
- To ważne.
- Odwal się pan, dobra? Do widzenia!
Nowak spróbował przymknąć drzwi, ale Chlebowski zrobił krok w przód, nastąpił nogą na
próg i odepchnął mężczyznę do tyłu.
- Co pan robisz?
- Musimy porozmawiać!
- Gówno tam musimy - warknął Nowak i chwycił Chlebowskiego za poły marynarki. Był
cięższy i silniejszy, odzyskał równowagę, zaparł się mocno i uderzył nieproszonym gościem o
ścianę. - Spadaj pan, bo nie ręczę za siebie! No już! Wynocha!
Chlebowski zacisnął dłonie na nadgarstkach przeciwnika. Wiedział, że nie ma szans w
fizycznej konfrontacji z Nowakiem.
- Oddał pan powstańcom swój zapas kontrabandy? - zapytał, próbując przełamać napór ramion
Nowaka. - Mówię o tym pańskim składziku w piwnicy, za ścianą z cegieł? Oddał pan wszystkie
konserwy i zapas alkoholu?
- Zamknij się!
- No dalej, niech pan się wścieka! Zróbmy jeszcze większy hałas! Zaraz ktoś z oddziału, który
przyjęła pod swój dach pani Waleria, postanowi sprawdzić, kto się tu awanturuje! Zaraz ich
zaprowadzę do piwnicy i pokażę pańską skrytkę. Wie pan, co mogą z panem zrobić za ukrywanie
jedzenia? Może nic... A może nawet powieszą. Nie wiem. Z całą pewnością zarekwirują jednak to,
co tam znajdą.
Nowak niechętnie opuścił ręce.
- Czego pan chcesz ode mnie? - zapytał, ciężko dysząc. Widać było, że pił całą noc, jego nalana
twarz naznaczona była czerwonymi plamami, a z każdym oddechem wydalał z siebie smród
samogonu.
- Kilka dni temu widziałem, jak wynosi pan do piwnicy paczki z akcyzą składu tytoniowego na
Kaliskiej.
Nowak zaśmiał się nerwowo. Odwrócił się, podszedł do stolika, sięgnął po szklankę.
- Chcesz zarobić parę groszy, tak? Chcesz swojej działki?
- Nie interesuje mnie twój trefny towar! Interesuje mnie ten skład!
- O co ci chodzi?
- Skład podlegał ścisłej kontroli niemieckich służb skarbowych, ale ty w jakiś sposób zdołałeś
wynieść towar z magazynu. Może się zdarzyć, że zatrudnieni tam robotnicy wynoszą papierosy na
sztuki lub nawet paczki, ale ty miałeś całą drewnianą skrzynkę. Nienaruszoną skrzynkę papierosów
z emblematem składu! Żaden robotnik nie jest w stanie wynieść z magazynu całej skrzynki. Tobie
się udało!
Nowak wzruszył ramionami.
-
Co z tego? Potrzebujesz papierosów? Dam ci je. Choćby całą skrzynkę.
- Wyciągnąłeś całą skrzynkę z magazynu składu tytoniowego na Kaliskiej - ciągnął dalej
Chlebowski, unosząc palec w geście prokuratora sposobiącego się do schwytania oskarżonego na
jakiejś nieścisłości w zeznaniach. - To oznacza, że znasz sposób na to, aby dostać się
niezauważonym do tego magazynu!
- Co ty kombinujesz?
- Mam rację? Wiesz, jak się tam dostać?
- Choćby nawet... Co chcesz stamtąd zabrać?
- Nic.
- Nic?
-
Nic. Ja chcę się tam dostać i ty mi w tym pomożesz.
Nowak otworzył szeroko oczy, spojrzał na Chlebowskiego i roześmiał się na cały głos.
- Oszalałeś! Zawsze wiedziałem, że coś z tobą jest nie tak, ale teraz to naprawdę postradałeś
zmysły. To przeklęte miasto lada chwila zostanie zrównane z ziemią, albo przez Niemców, albo
przez Ruskich, ludzie giną na ulicach od bomb i kul, a ty tak po prostu chcesz, żebym pomógł ci się
dostać do jakiegoś magazynu?
- Posłuchaj mnie uważnie. - Chlebowski zniżył głos. - Nie mam dla kogo żyć. Jeżeli umrę, nikt
nie będzie po mnie płakał, ja sam też nie mam za kim płakać. Mam jednak jeszcze do załatwienia
pewną sprawę i zrobię wszystko, aby doprowadzić ją do końca.
- Chcesz umrzeć dla tej twojej sprawy? - Nowak napełnił usta samogonem.
- Tak - twardo odpowiedział Chlebowski. - Nie mam już innego powodu, aby żyć. Nie mam też
lepszego powodu, dla którego mógłbym umrzeć.
Nowak przełknął głośno i odstawił szklankę.
- Nie pomogę ci - powiedział cicho. - Czekam na kogoś, kto wyprowadzi mnie z miasta. Nie
mam zamiaru tu ginąć. Niech ci głupcy wyrzynają się wzajemnie, mnie to nie interesuje. Jutro już
będę poza Warszawą.
Chlebowski pokręcił głową.
- Nie pozwolę ci na to.
- Twoja sprawa jest tak ważna, że poświęcisz dla niej życie nas obu?
- Tak. Poświęcę dla niej wszystko. Nas obu. Ciebie.
- Bóg jeden wie, czy ten skład jeszcze stoi. Niemcy wciąż bombardują. Nie opuszczę Starego
Miasta, tu jest jeszcze bezpiecznie, ale tam... Nie pomogę ci.
Chlebowski przymknął oczy. Odwrócił się w jednej chwili na pięcie i energicznie podszedł do
drzwi, szarpnął gwałtownie za klamkę i wyszedł na schody.
-
Panie Antoni?
Schodząc na parter, słyszał za sobą kroki wystraszonego Nowaka. Z tego co pamiętał, pani
Waleria oddała dół do dyspozycji dowództwa oddziału. Wiedział, że ujawnienie składu w piwnicy
może narazić Nowaka nawet na śmierć: nie dość, że nie oddał swojego zapasu żywności, to jeszcze
niektóre artykuły, choćby niemieckie konserwy wojskowe, wskazywały, że w swoich interesach
musiał skutecznie układać się z okupantem. To mogło się skończyć szybko wykonanym wyrokiem,
egzekwowanym gdzieś w sąsiedniej bramie, ale nie miał wyjścia. Liczyła się tylko sprawa zdrady
Klimowicza i śmierć radiotelegrafistki.
-
Panie Antoni!
Chlebowski zbiegł na parter, rozejrzał się i uniósł ramię, chcąc zastukać pięścią w drzwi.
Nowak chwycił go za nadgarstek.
- Pani Antoni, miej pan litość!
Chlebowski obrócił głowę.
- Skład na Kaliskiej, panie Nowak - szepnął.
- Zabije pan nas obu!
Za drzwiami słychać było jakiś ruch.
- Skład na Kaliskiej!
- Dobrze, na litość boską, dobrze. Zabiorę tam pana!
Odsunęli się na schody, Nowak złapał Chlebowskiego za ramię i pociągnął za sobą na górę.
-
Panie Nowak, to chyba nie w tę stronę!
- Co?
- Nie w tę stronę - spokojnie powtórzył Chlebowski. - Ma mnie pan zaprowadzić do składu na
Kaliskiej.
- No ale chyba nie teraz!
- Teraz.
Nowak odwrócił się gwałtownie.
- Teraz? Nie słyszysz pan, co się dzieje na mieście? Szwaby walą jak opętani, a tam jest jeszcze
gorzej! Pójdziemy wieczorem, po zmroku.
- Nie mam czasu, panie Nowak. Pójdziemy teraz. Podprowadzi mnie pan pod przejście do
składu, a potem wróci do siebie czy gdziekolwiek indziej. Muszę tam być najszybciej jak się da.
Nowak przymknął oczy, przetarł dłonią spocone czoło, wbił opuszki palców w nabrzmiałe
powieki. Żyła na jego skroni mocno pulsowała.
- Panie Antoni - odezwał się cichym głosem - spodziewam się dziś wizyty, która jest dla mnie
bardzo ważna. Ta wizyta może być ważna dla nas obu. Sam pan widzi, co tu się dzieje. To miasto
jest stracone. Cała ta awantura miała trwać najdalej dwa dni, ale prawda jest taka, że Niemcy nas tu
zatłuką. Zatłuką jak szczury! Wypalą ogniem, pogrzebią w zgliszczach, zaduszą, zasypią bombami.
Tego miasta już nie będzie. To miasto zamieni się w cmentarz, ale my nie musimy tu umierać. Mam
środki, znam pewnych ludzi... Moi przyjaciele mogą mnie stąd wyciągnąć. Obaj możemy się stąd
wydostać. Najdalej za godzinę...
- Skład tytoniowy na Kaliskiej - powiedział spokojnie Chlebowski. - Zaprowadzi mnie pan
tam, wskaże wejście do magazynu i będzie pan wolny.
- Co tam jest, do jasnej cholery, że chce pan za to umrzeć? - Nowak uderzył pięścią w stalowe
okucie barierki.
- Wszystko - odparł Chlebowski, patrząc mu ze spokojem w oczy. - Wszystko, co ma w tej
chwili dla mnie jakąkolwiek wartość.
Wrócili na piętro, Nowak wyszukał notes, z którego wyrwał kartkę i zapisał na niej kilka słów.
Wsunął papier w szparę we framudze i wyszli z budynku.
Minęło południe, nawet najmniejszy obłok nie zakłócał błękitu nieba. Na ulicach nie spotkali
zbyt wielu ludzi, zniknął gdzieś widoczny jeszcze dzień wcześniej entuzjazm, choć w wielu oknach
wciąż powiewały polskie flagi. Śródmieście było spokojne, ale powietrze wciąż wibrowało od
wystrzałów z innych dzielnic.
Przy jednej z barykad powstaniec w niemieckim hełmie chciał ich zawrócić, ale Chlebowski
szybko wymyślił historię o siostrzenicy czekającej samotnie w mieszkaniu gdzieś w okolicach Alei
Jerozolimskich.
- Idziecie na własną odpowiedzialność. - Powstaniec pokiwał głową i podparł się na starej
myśliwskiej fuzji. - Tam jest teraz naprawdę gorąco.
Sforsowali barykadę, wdrapując się na hałdę krzeseł, starych szaf, wyciągniętych nie wiadomo
skąd zmurszałych desek, obity pluszem fotel i pianino i ruszyli dalej, starając się nie zwracać uwagi
na coraz bliższe echa wystrzałów, zapach spalenizny i niesiony wiatrem swąd zgliszcz. Tu już nie
było wywieszonych flag, były za to postrzępione wyrwy w ścianach kamienic, samotne mury
otoczone pryzmami osmalonych cegieł, poskręcane ciała leżące wzdłuż chodnika, wszechobecne
ślady kul i odpryski po odłamkach, smród rozkładu i pustka wymarłych podwórek.
Chlebowski trzymał się blisko Nowaka. Znał dobrze okolicę, ale obawiał się, że handlarz w
pewnym momencie postanowi niepostrzeżenie wrócić na Stare Miasto. Nowak parł jednak do
przodu, popędzany gestami Chlebowskiego, pulsującym w żyłach alkoholem i chęcią jak
najszybszego powrotu do mieszkania, gdzie spodziewał się odwiedzin jednego ze swych przyjaciół.
Obeszli północne Śródmieście wzdłuż Grzybowskiej, minęli barykady blokujące wylot Cieplej i
Żelaznej. Dotarli w pobliże Browaru Haberbuscha.
Byli już niedaleko. Strzały słychać było zewsząd, ale oni nie widzieli ani swoich, ani wroga.
Przemykali tuż przy murze, szukając schronienia w bramach i klatkach schodowych. Dobiegli do
niskiego budynku, w który musiała trafić bomba lotnicza lub pocisk artyleryjski, połowa domu
zmieniła się w kupę strzaskanych cegieł i tylko komin stał nienaruszony, oskarżycielsko
wymierzony gdzieś w sierpniowe niebo. Nowak położył się na boku, wskazał dłonią w głąb ulicy.
-
To tam. Stary internat. Południowa ściana bezpośrednio przylega do składu tytoniowego.
Przejście biegnie z piwnicy internatu, przez kotłownię, do pomieszczeń gospodarczych składu. Ale
tam coś się dzieje. Grzeją jak cholera!
Rzeczywiście, od strony Kaliskiej dobiegała ich nieustanna burza niekończących się serii z
karabinów maszynowych.
- Do piwnicy wejdziesz okienkiem do wsypywania węgla - mówił dalej Nowak. - Przejdziesz
na południową stronę, odszukasz drewniane skrzynie, w których kiedyś trzymali ziemniaki. Za
jedną z nich jest przej ście do kotłowni składu.
- Chodź ze mną. Pokażesz mi to przejście i będziesz...
- Nie - warknął Nowak. - Dalej idziesz sam.
- Mieliśmy umowę!
- Gówno nie umowa. - Nowak podniósł się ze sterty gruzu, powoli się cofnął i wyszedł na
chodnik. - Powinienem dać ci w pysk za ten szantaż, ale nie mam na to czasu. Wynoszę się z tego
przeklętego miasta, a ty rób, co chcesz. Idź choćby do samego diabła!
Chlebowski przekręcił się na plecy i patrzył, jak Nowak, zgięty niemal wpół, pochylony do
ziemi, biegnie na zachód, w stronę Starego Miasta. Przeciął już ulicę i skierował się w stronę
bramy po drugiej stronie, kiedy rozległa się krótka seria z automatu. Nowaka ścięło z nóg, upadł na
ziemię, szaleńczo drapiąc obcasami o trotuar. Chlebowski zdębiał. Z drugiej strony wyjechał
samochód opancerzony ze znakiem czarnego krzyża. Strzelec, z karabinem przyciśniętym do
ramienia, mierzył w zwijającego się w konwulsjach Nowaka, ale to siedzący obok kierowcy oficer
podniósł się z miejsca, wsparł ramię na przedniej szybie, wymierzył z pistoletu i wystrzelił dwa
razy. Nowak wyprostował się gwałtownie, a jego nogi znieruchomiały.
Chlebowski poczuł silny skurcz w brzuchu, a po plecach i karku przebiegł mu dreszcz. Leżał
na kupie osmalonych cegieł, bez możliwości ukrycia się przed wzrokiem Niemców. Samochód
wolno jechał ulicą, coraz bliżej niego. Nie miał szans uciec w prawo, bo od podwórka odcinała go
wciąż stojąca ściana budynku, nie mógł też zagrzebać się w gruzie. Wyraźnie słyszał pracujący
silnik samochodu i komendy oficera, nakazujące kierowcy jechać powoli. Mógł zrobić już tylko
jedno. Bezwładnie przetoczył się w lewo, osuwając się twarzą w szorstkie płyty chodnika. Dokoła,
na całej długości ulicy, aż do budynku dawnego internatu, leżały ciała kobiet i mężczyzn w
cywilnych ubraniach. Mógł liczyć tylko na to, że Niemcy uznają go za kolejnego trupa
zalegającego na ulicach walczącej Warszawy.
Oddychał powoli, ostrożnie wciągając nosem zapach kurzu i pyłu. Starał się nabierać
niewielkie ilości powietrza, aby nie zdradzić się poruszeniem pleców.
Słyszał coraz bliższy szum silnika i szelest opon powoli toczących się po jezdni.
-
Stać - usłyszał krótkie polecenie oficera.
Samochód zatrzymał się na włączonym silniku. Chlebowski chciał zerwać się z miejsca i biec
jak najdalej stąd, bijące jak oszalałe serce próbowało pompować większą ilość powietrza, ale
zacisnął tylko zęby i zmusił płonące z wysiłku płuca do ledwie zauważalnych oddechów. Nie
panował już nad swoim organizmem. Czuł, jak nogawka spodni nasącza się czymś ciepłym.
-
Sprawdźcie ciało!
Ktoś zeskoczył ciężko na ziemię. Odgłos podkutych butów.
- Nie ma broni.
- To cywil - głos oficera wyraził zdziwienie, a może nawet znudzenie. - Myślałem, że
załatwiliśmy już wszystkich, a ci, którzy zdołali uciec, pochowali się po piwnicach.
Krótki, głośny szczęk przeładowywanego karabinu maszynowego.
Chlebowski czuł, że dłużej nie wytrzyma. Zaciskał zęby, ale stopy, zupełnie nieposłuszne,
jakby należały do kogoś innego, drżały coraz bardziej. Jeszcze chwila, a zupełnie straci panowanie
nad swoim ciałem. Z wysiłkiem zebrał myśli, próbując przenieść się w inne miejsce i inne czasy.
Przypomniał sobie swoją pierwszą rozprawę, pierwsze przemówienie przed sądem, pierwszą mowę
obrończą. Przywołał wspomnienie twarzy mecenasa Rozwadowskiego, swojego patrona i
prawdziwego mentora. Zacisnął powieki i pomarszczone oblicze Rozwadowskiego zmieniło się w
młodszą, gładko ogoloną twarz, naznaczoną siatką bladoczerwonych piegów. Chlebowski miał
przed oczami twarz Andrzeja Klimowicza, człowieka, który uwiódł mu żonę, zabrał mu wszystko,
co miał najcenniejszego, pozbawił sensu życia, a teraz zdradził sprawę, której obaj służyli, i
doprowadził do śmierci młodej radiotelegrafistki. Chlebowski odciął się od całego świata, skupiony
na szczupłej piegowatej twarzy, niewielkim nosie, jasnobłękitnych oczach i krótko przyciętych
rudych włosach Klimowicza. Nic innego teraz nie było ważne. Z każdym kolejnym oddechem
zapominał o płonącej Warszawie, kołujących nad miastem bombowcach, niemieckim samochodzie
opancerzonym stojącym dwa metry dalej i strzelcu leniwie wspartym na karabinie. Myślał tylko o
człowieku, któremu chciał spojrzeć w oczy i rzucić w twarz słowa oskarżenia. Nic więcej się nie
liczyło. Uspokoił oddech, znieruchomiał, pogrążony w myślach.
Kierowca wrzucił bieg, skrzynia szczęknęła ciężko, ale Chlebowski nie zwrócił na to uwagi,
dopiero po długiej chwili zorientował się, że samochód odjechał. Jeden z pobliskich budynków
zajął się ogniem, wiatr ciągnął za sobą warkocz tłustego, unoszącego się tuż nad ziemią dymu,
smród palonej gumy i trzask pękających od żaru okien. Chlebowski podniósł się z chodnika i
pobiegł w kierunku gmachu wskazanego przez Nowaka. Kopniakiem wybił dyktę przykrywającą
okienko do zwału węgla, padł na kolana i przecisnął się przez ciasny otwór. Upadł w ciemność.
Piwnica śmierdziała wilgocią i stęchlizną. Po omacku ruszył przed siebie. Dotarł do końca
pomieszczenia i uważnie badał ścianę, obmacując palcami każdą pokrytą pajęczynami cegłę.
Potknął się o coś, upadł, długą chwilę szukał w ciemnościach okularów. Nałożył szkła na nos,
ruszył dalej, aż do samej ściany, zawrócił, raz jeszcze przeszukując każdy metr muru, aż zaczepił o
coś nogą: sięgnął dłonią i wyczuł pod palcami szorstkie nieoheblowane deski. Odsunął skrzynię od
ściany. Na kolanach wczołgał się w wąskie przejście. Po kilku metrach mógł wstać z klęczek, ale
strop wciąż był na tyle niski, że musiał poruszać się do przodu pochylony. Korytarz biegł teraz pod
ulicą, Chlebowski słyszał echo wystrzałów, wytłumione kilkumetrową warstwą ziemi i kostki
brukowej, powietrze było gęste od pyłu i w ustach czuł ziarenka piasku. Dotarł do ściany. Wejście
od strony składu tytoniowego musiało być zamaskowane: zaparł się nogami i naparł na ścianę,
która ustąpiła w końcu z cichym skrzypnięciem. Przecisnął się przez szparę i wyszedł do palarni
obok przestawionego właśnie stalowego regału. Minął wygaszony piec i wstąpił na wąskie
metalowe schody. Starał się iść jak najciszej, ale mimo to w pomieszczeniu słychać było odgłos
jego butów stąpających po stopniach.
Wyszedł na kolejną kondygnację. Wystrzały były głośniejsze, ciemność przeszła w półmrok
przecinany smugami światła bijącego gdzieś z góry. Chlebowski wyprostował się i rozglądał w
poszukiwaniu drogi, kiedy padł strzał. Kula uderzyła tuż obok, wbiła się w drewnianą skrzynię,
wyrzucając do góry snop drzazg. Chlebowski rzucił się na podłogę, osłaniając ramionami głowę.
Kolejna kula trafiła niemal dokładnie w to samo miejsce.
- Nie strzelać! - wrzasnął.
- Ktoś ty? - rozległo się gdzieś z góry.
Chlebowski zawahał się.
- Przychodzę do Klimowicza. Idę ze Starówki!
- Jak się tu dostałeś? Jesteśmy otoczeni.
- Znam przejście pod ulicą.
- Wstawaj, ale powoli, z podniesionymi rękami!
Chlebowski posłusznie podniósł się z ziemi, unosząc wysoko dłonie. Spomiędzy regałów
wyskoczył młody, najwyżej siedemnastoletni chłopak. Na schodach powyżej pojawił się
mężczyzna z karabinem uniesionym przy ramieniu. Chłopak szybko i sprawnie przeszukał
Chlebowskiego.
- Co tu robisz? - zapytał mężczyzna z karabinem.
- Muszę porozmawiać z Klimowiczem.
- W jakiej sprawie?
- Mam mu coś do przekazania.
Mężczyzna z karabinem zastanawiał się. Wciąż mierzył do Chlebowskiego, ale skinął głową na
chłopaka.
-
Leć po dowódcę.
Chlebowski odetchnął głęboko. Był sam, nie miał przy sobie broni, nie dysponował też żadnym
dowodem przeciwko Klimowiczowi. Tamten z całą pewnością był uzbrojony, a przy tym miał do
dyspozycji ludzi, którzy nie byli skłonni uwierzyć w zdradę swojego dowódcy.
Stojący na schodach mężczyzna opuścił broń i odsunął się, robiąc dla kogoś miejsce. Obok
niego pojawił się Klimowicz, w polowej bluzie ściągniętej szerokim pasem i w wysokich butach.
Spojrzał w dół, ale widać było, że nie rozpoznał jeszcze stojącego w półmroku Chlebowskiego.
Zszedł kilka stopni i stanął. Wyglądał inaczej niż wtedy, gdy utrzymywali jeszcze stosunki
towarzyskie, w trzydziestym dziewiątym, gdy spotykali się w grupie znajomych w kawiarniach i
restauracjach, a Chlebowski wierzył, że to, co go łączyło z Anną, było zwykłą przyjaźnią. Teraz,
zapewne wskutek zmęczenia i niewyspania, jego rysy straciły na ostrości, policzki wyglądały na
nieco zapadłe, a zawsze równo przycięte włosy były dłuższe i bardziej zmierzwione.
- Wracajcie na górę - zarządził Klimowicz.
- Panie kapitanie... - Mężczyzna z karabinem spojrzał na dowódcę ze zdziwieniem, ale ten
odesłał go ruchem ręki. Klimowicz zaczekał, aż obaj podwładni opuszczą piwnicę.
- Co ty tutaj robisz?
Chlebowski nie odpowiedział. Czekał na tę chwilę tak długo, że teraz chciał napawać się nią do
syta, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu.
- Jak się tu dostałeś?
- Jesteś zdrajcą - powiedział cicho Chlebowski. - Przyszedłem tu tylko po to, żeby powiedzieć
ci to prosto w twarz.
- Zwariowałeś.
- Wiem o wszystkim. O przechwyconym meldunku. O radiotelegrafistce, która zanotowała
treść depeszy. O dziewczynie, którą zabiłeś. Dziewczynie, którą wypchnąłeś przez okno, a która
potem umierała na moich oczach.
- Antoni, nie masz pojęcia, o czym mówisz!
- Nie mam pojęcia? Więc może mi wyjaśnisz? Dlaczego zdradziłeś? Dlaczego zabiłeś Zosię?
Gdzieś na górze rozległ się odgłos głośnej eksplozji, po nim kolejne, w równych odstępach
czasu. Budynek zatrząsł się w posadach, z sufitu opadła chmura białego, gryzącego płuca pyłu.
Klimowicz złapał się za poręcz schodów, odzyskując równowagę.
- Nie masz pojęcia, o czym mówisz - powiedział, patrząc twardo w oczy Chlebowskiego. - Po
co to robisz? Antoni - ściszył głos - proszę, dokończmy tę rozmowę kiedy indziej. To nie czas ani
miejsce na to. Nie wiemy nawet, czy dożyjemy jutra. Niemcy zajmują kolejne ulice. Otoczyli nas, a
od rana atakują również z powietrza. Możemy zginąć tu obaj...
- Dlatego chcę ci to powiedzieć prosto w twarz - przerwał mu Chlebowski. - Jesteś zdrajcą i
mordercą. Dlatego że możemy zginąć obaj, dlatego że wokół nas giną całe setki, że przestaliśmy
już zwracać uwagę na śmierć i zabijanie. Dlatego że tamta dziewczyna umarła, trzymając moją
dłoń, i jeżeli zginiemy, nikt nie będzie pamiętał o jej śmierci. Nawet jej morderca.
- Antoni...
- Nie bój się. - Chlebowski skrzywił się z pogardą. - Nie przyszedłem cię ukarać, nie mam
broni. Nie będę też przekonywał twoich ludzi, że służą pod rozkazami zdrajcy. Przyszedłem tutaj,
żeby powiedzieć ci prosto w twarz, że jest ktoś, kto wie o twojej zbrodni i nigdy jej nie zapomni.
Jestem to winien tej dziewczynie.
- Antoni... Przysięgam na Boga, nie wiem, o czym mówisz.
- Zabiłeś ją. Po raz drugi zabiłeś niewinną kobietę!
- O czym ty, do diabła, mówisz? - Klimowicz uderzył dłonią w barierkę. Dwie kondygnacje
wyżej, w stronę bronionego przez powstańców budynku posypały się kolejne bomby, ulica
falowała od podmuchów eksplozji, ale żaden z obu mężczyzn nie zwrócił na to uwagi. - Mówisz o
Annie, tak? Sugerujesz, że zginęła przeze mnie? Jesteś szaleńcem!
- Może i tak. - Chlebowski zacisnął pięści. - Pewnie jestem szaleńcem, skoro rozmawiam z
tobą. Ale to ty jesteś mordercą i zdrajcą!
- Kochałem ją - Klimowicz powoli schodził po schodach - a ona kochała mnie. Być może obaj
ją kochaliśmy, ale ty w pewnym momencie o niej zapomniałeś. Anna odeszła, bo ją zostawiłeś.
Chciałeś być najlepszy, liczyły się kolejne wygrane sprawy, kolejne procesy, poklask gazet i
szacunek palestry. Liczyła się tylko twoja praktyka i kancelaria. Anna została sama. Zostawiłeś ją
dla swojej pracy.
- Nie wymawiaj przy mnie jej imienia! - Chlebowski zrobił krok do przodu. - Nie masz do tego
prawa! To przez ciebie zginęła!
- Jak to przeze mnie? Oszalałeś!
- Bomba uderzyła w twoją kamienicę! Gdyby Anna była u siebie, gdyby była w domu, nic by
się nie stało.
- Oszalałeś, człowieku. - Klimowicz kręcił z niedowierzaniem głową. - Ta bomba mogła spaść
gdziekolwiek. Gdziekolwiek! Cała Warszawa płonęła!
- Gdyby Anna była w domu, żyłaby do tej pory!
- Zwariowałeś! - Klimowicz zaśmiał się szaleńczo. - Zupełnie zwariowałeś. Może kiedyś Anna
należała do ciebie, może kiedyś cię kochała, ale wtedy, w trzydziestym dziewiątym, była ze mną.
Kochała mnie. - Słowa Klimowicza ginęły w seriach eksplozji, wokół nich wirowały drobinki
tynku i płaty odpadającej ze ścian farby. - Straciłeś ją na własne życzenie! Najpierw odeszła od
ciebie, a dopiero później związała się ze mną! Tak naprawdę to ty ją zostawiłeś. Dla swojego
prawa, dla sprawiedliwości, dla kolejnych spraw!
- Ukradłeś mi żonę, zdrajco! - Chlebowski ruszył przed siebie z zaciśniętymi pięściami, choć
przez oblepione ceglanym pyłem szkła okularów niewiele już widział. - Zabrałeś ją, a później
zabiłeś!
Klimowicz sięgnął do pasa, wyszarpnął z kabury pistolet. Przeładował i wymierzył.
-
Stój!
Chlebowski zawahał się. Od Klimowicza dzieliły go niespełna dwa metry. Fundamenty
budynku drżały, ściany się trzęsły, a z każdym kolejnym wybuchem pokrywająca je siatka pęknięć i
rys powiększała się o kolejne nitki. Spojrzał w twarz Klimowicza i nieruchomą lufę pistoletu.
Przypomniał sobie smutne spojrzenie Anny, widok płonącej od bomb kamienicy, z której chciał ją
wyciągnąć. Przypomniał sobie nieme spojrzenie Zosi, umierającej z palcami zaciśniętymi na jego
dłoni. Opuścił wzrok i rzucił się do przodu, mierząc ramionami w nogi Klimowicza.
Klaus Enkel szedł między dwoma żołnierzami prowadzony przez oficera, nie bardzo wiedząc,
czy szum i dzwonienie w jego głowie wywołane były niedawną eksplozją wysadzanej przez
saperów ściany, czy też wiadomością o zdradzie Rainera. Ten sadysta o zimnym spojrzeniu miał
być zdrajcą? Kapitan gestapo, który sprawiał wrażenie fanatycznego nazisty ślepo wierzącego w
misję swojego narodu, miał zdezerterować? W takim razie jak się do tego miała śmierć Hermana
Frinka? Jeżeli to Rainer był zdrajcą, dlaczego kazał zabić Frinka? Czy Frink wiedział coś, co
obciążało gestapowca? Co łączyło Frinka z generałem Schlissenem? O czym mówił Bommel przed
śmiercią? W głowie Enkela szalało kłębowisko myśli.
Oficer przeprowadził ich przez wąskie podwórko do kamienicy. Nie trudzili się wchodzeniem
przez klatkę schodową, przeszli zwyczajnie przez wyrwę w murze, prosto do spalonego
pomieszczenia, które całkiem niedawno było mieszczańskim salonem. Ruszyli dalej, przez kolejne
pokoje, na przestrzał, za każdym razem przechodząc przez wysokie na półtora metra dziury w
ścianach. Budynek musiał być broniony przez powstańców i nacierające wojsko korzystało z
pomocy saperów szturmowych, którzy wysadzali poszczególne ściany. Wyszli na ulicę, przeszli na
drugą stronę i zagłębili się w kolejne podwórko. Wyłożony tłuczonym kamieniem placyk
sąsiadował z czymś, co niegdyś było skwerem: na wąskiej, zrytej pociskami połaci trawy Enkel
zauważył coś, w co w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć: sięgający wyżej niż jego głowa nasyp z
ludzkich ciał, kobiet i mężczyzn, bezładna plątaninę rąk i nóg, wygiętych w nienaturalnych
pozycjach korpusów i splamionych błotem włosów, ciągnącą się dobre dwadzieścia metrów, aż do
muru kolejnego budynku. Przystanął, ale jeden z prowadzących go żołnierzy uderzył karabinem w
jego ramię. Przyspieszył, doganiając prowadzącego ich oficera, ale wciąż oglądał się przez ramię
na wał utworzony ze zwłok. Widział już kiedyś coś takiego, na froncie, wśród śniegów Ukrainy, ale
tam ścięci przez ogień karabinów maszynowych leżeli polegli w czasie szturmu czerwonoarmiści.
Nie spodziewał się, że zobaczy coś takiego tutaj, w samym centrum europejskiego miasta. Oderwał
wzrok od wygiętej jak uschła gałąź drobnej kobiecej ręki, dziękując opatrzności, że nie miał w
żołądku niczego, czym mógłby zwymiotować.
Podeszli pod narożną piętrową kamienicę, przed którą straż pełnili żołnierze z Dywizji
Pancernej „Hermann Göring”. Oficer nakazał im czekać na chodniku, a sam zamienił kilka słów ze
strażnikiem i wszedł do środka. Enkel poprosił jednego z eskortujących go żołnierzy o papierosa,
ale ten odmówił, kręcąc głową. Enkel westchnął i spojrzał w górę, powietrze przepełnione było
zapachem spalenizny, gdzieś wysoko, między chmurami, na nocnym niebie pojawiły się sylwetki
samolotów bojowych.
Oficer wrócił po kilku minutach, stanął w drzwiach i gestem nakazał strażnikom wprowadzić
Enkela do środka. Weszli na piętro, gdzie przed drzwiami jednego z mieszkań stało dwóch
kolejnych wartowników. Drzwi były otwarte. Przez korytarz przeszli do przestronnego pokoju, z
którego wyniesiono większość mebli, zostawiając szeroki stół i rząd dębowych krzeseł. Przy stole
siedział krótko przystrzyżony oficer w stopniu kapitana, zajęty wkręcaniem kartki papieru w
maszynę do pisania. W rogu, przy jednym z okien, stał odwrócony plecami do wyjścia wysoki
szczupły mężczyzna w polowej bluzie.
- Zostawcie nas samych - zarządził mężczyzna spoglądający przez okno na płonącą Warszawę i
oficer wraz z żołnierzami, którzy konwojowali Enkela, wyszli na zewnątrz. Kapitan siedzący przy
maszynie do pisania dalej męczył się z papierem. Po długiej chwili mężczyzna stojący przy oknie
odwrócił się: miał pociągłą, szczupłą twarz, krzaczaste, zupełnie siwe brwi i okrągły monokl w
lewym oku.
- Jak się nazywacie?
- Starszy strzelec Klaus Enkel.
- Wiecie, co wam grozi za dezercję? Powinienem was rozstrzelać!
Enkel przygryzł wargę, w dalszym ciągu stojąc wyprostowany jak struna, z wypiętą piersią i z
wciągniętym brzuchem.
- Porucznik Daum zameldował - mówił dalej podniesionym głosem mężczyzna z monoklem w
oku - że byliście członkiem grupy kapitana Rainera, czy tak?
- Tak jest. Kapitan Rainer wyciągnął mnie z aresztu.
- Tak? - Zdziwiony mężczyzna uniósł siwą brew. - A do czego kapitanowi gestapo potrzebny
był aresztant?
Enkel zawahał się.
-
Z tego co wiem, kapitan Rainer był zainteresowany moją znajomością języka polskiego.
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, a siedzący przy stole kapitan uderzył palcami w
klawisze maszyny. Przerwało im krótkie energiczne pukanie, do środka wszedł młody oficer, który
przepisowo zasalutował i wyciągnął z mapnika złożoną kartkę.
-
Pilna depesza dla generała Schlissena.
Mężczyzna z monoklem odebrał wiadomość, pozwolił odejść posłańcowi, rozerwał papier i
przebiegł wzrokiem po kartce. Enkel przełknął ślinę, starając się maskować swoje zdenerwowanie.
Generał Schlissen. To jego nazwisko wymienił Bommel przed śmiercią. Człowiek, z którym
według niego Frink miał spędzić ostatnią noc swojego życia.
Generał wyjął zapałkę, zapalił papierosa i tą samą zapałką podpalił depeszę. Podszedł do okna i
wyrzucił tlący się skrawek papieru na zewnątrz. Odwrócił się i kontynuował przesłuchanie. Enkel
zrelacjonował dokładnie wydarzenia ostatnich dni. Schlissen słuchał, ze spokojem paląc papierosa,
a siedzący przy stole kapitan wytrwale zapisywał każde słowo.
- Mówicie więc, że Rainer kierował się w stronę centrum miasta, tak?
- Tak jest, panie generale.
- Dlaczego? Dlaczego ryzykował przedzieranie się przez linię frontu, zamiast próbować
wydostać się z miasta?
- Jak już wspomniałem, panie generale, kapitan Rainer planował przedostać się poza linię walk.
- Zamierzał kogoś odnaleźć?
- Wspominał raczej o miejscu, do którego chciał dotrzeć.
- Wiesz, co to za miejsce? Wiesz, dokąd zmierzał ten parszywy zdrajca? Podał jakiś adres?
Ulicę? Słyszałeś, jaką drogą chciał się tam dostać?
Enkel przypomniał sobie mapę Rainera, pamiętał jego ołówek znaczący trasę na północ od
głównej arterii miasta, łączącej zachodnie dzielnice ze Śródmieściem.
- Niestety nie, panie generale.
- Dlaczego zamierzał się dostać za linie wroga? - pytał dalej Schlissen, rozgniatając niedopałek
kolejnego papierosa. - Chciał się tam z kimś spotkać? Chciał kogoś odnaleźć? Dlaczego ta świnia
nie uciekła z miasta, ale pchała się w sam środek tej przeklętej zawieruchy?
- Nie wiem, panie generale. Rainer zabrał mnie ze sobą na wypadek kontaktu z Polakami. Nie
wtajemniczył mnie w swoje zamiary.
Generał Schlissen odwrócił się, wypuścił z płuc ostatni obłok dymu, wyrzucił niedopałek przez
okno. Na sąsiednim podwórku zagrzmiał karabin maszynowy: strzelec posyłał spokojne, równe
serie, zbyt regularne jak na ostrzał prowadzony w czasie walki. Wszyscy w pomieszczeniu
wiedzieli, do kogo mierzył operator tego cekaemu. Schlissen zamknął okno i skinął dłonią na
kapitana, który wyjął kartkę z maszyny i podniósł się z miejsca. Enkel zrozumiał, że przesłuchanie
dobiegło końca i zaraz zostanie wyprowadzony z pomieszczenia, tracąc jedyną szansę na rozmowę
z generałem, który mógł coś wiedzieć na temat śmierci Frinka.
- Herman Frink - wypalił po prostu, nie zastanawiając się nad strategią prowadzenia rozmowy.
- Co? - Schlissen uniósł brew, a monokl wyskoczył ze swojego miejsca i zakołysał się na
stalowym łańcuszku. - Co powiedziałeś?
- Herman Frink - powtórzył Enkel. - To nazwisko może mieć jakiś związek z planami Rainera.
Schlissen poprawił szkło, ruchem dłoni kazał wyjść z pokoju zdziwionemu kapitanowi.
- Dlaczego tak sądzisz? Rainer wspomniał to nazwisko?
- Tak, panie generale.
- Mów, co wiesz!
- Słyszałem, jak Rainer rozmawiał z jednym ze swoich ludzi - blefował dalej Enkel,
spoglądając na wyraźnie zdenerwowaną twarz starego generała. - Mówili o jego śmierci.
-Tak?
- Herman Frink został powieszony w wojskowym magazynie. Słyszałem, jak o tym
rozmawiali.
- Co jeszcze słyszałeś?
Enkel otworzył usta, usilnie próbując uspokoić rozbiegane myśli.
-
Mów, do cholery! Mów, bo każę cię rozstrzelać! - grzmiał Schlissen, ignorując natarczywe
pukanie do drzwi. - Nie przeszkadzać! - wrzasnął tak głośno, aby słychać go było w korytarzu. - Co
Rainer mówił o tym przeklętym Frinku?
-
Kapitan uważał, że Frink był agentem... - zaczął Enkel, ale przerwał mu odgłos
zamaszyście otwieranych drzwi.
Generał Schlissen odwrócił się gwałtownie, chcąc wyładować na intruzie całą swoją
wściekłość. Do pokoju wkroczył niski, krępy mężczyzna w szarym mundurze gestapo.
- Pułkownik Radke. - Gestapowiec stuknął obcasami i podniósł prawą rękę w geście
hitlerowskiego pozdrowienia. - Hans Radke. Chcę uczestniczyć w przesłuchaniu.
- Słucham? - Schlissen poczerwieniał jeszcze bardziej, skrzydełka jego nosa drgały z nerwów, a
biegnącymi w poprzek skroni zmarszczkami spłynęła kropla potu. - Wynocha stąd!
Grubas z gestapo nie wyglądał na speszonego.
- Doszły nas słuchy, że zatrzymano jednego ze współpracowników kapitana Rainera -
powiedział, nie zwracając uwagi na wściekłość bijącą ze wzroku siwowłosego generała. -
Chciałbym uczestniczyć w przesłuchaniu. Ewentualnie mogę sam przesłuchać tego człowieka,
kiedy pan już z nim skończy.
- Wynocha, Radke!
- Panie generale - gestapowiec mówił z miną znudzonego nauczyciela, tłumaczącego lekcję
niezbyt pojętnemu uczniowi - ta sprawa dotyczy zdrady oficera gestapo, mającego dostęp do wielu
tajnych informacji. Jako osoba prowadząca śledztwo z ramienia naszej organizacji jestem
upoważniony do przesłuchania aresztanta.
-
No właśnie. - Schlissen skrzywił się z pogardą. - Gestapo - wypowiedział to słowo, jakby
spluwał na podłogę. - To wasz oficer oszukiwał nas wszystkich od pół roku i to ja odkryłem jego
zdradę.
Radke poczerwieniał na twarzy, po raz pierwszy zdradzając jakiekolwiek emocje.
- Ponieważ zdrajca wywodzi się z naszych szeregów, chcemy trzymać pieczę nad postępami w
śledztwie.
- Wasza organizacja miała trzymać pieczę nad spokojem w Warszawie, a teraz to przeklęte
miasto zmieniło się w prawdziwe pole bitwy!
- Gestapo od kilku dni znało dokładną datę wybuchu rebelii - twardo odpowiedział Radke - ale
to Wehrmacht nie daje sobie rady ze zrywem gromady słabo uzbrojonych cywili.
- Wynocha, Radke!
- Żądam umożliwienia mi przesłuchania aresztanta! Tak czy inaczej, zrobię to, za pańską
aprobatą czy bez niej! Moi przełożeni będą interweniowali choćby na najwyższym szczeblu!
Schlissen zacisnął zęby, odwrócił się plecami do gestapowca, wyjął monokl z oka i przetarł
szkło wyjętą z kieszeni chusteczką.
- Wyjdź na korytarz, Radke - syknął ze złością.
- Panie generale, po raz kolejny żądam...
- Zaczekaj za drzwiami. Moi ludzie odprowadzą tego dezertera w miejsce, gdzie będziesz mógł
go przesłuchać. Dam ci godzinę. Ani minuty dłużej. Zapomnij też o dostępie do protokołów moich
przesłuchań.
Radke stuknął obcasami i wyszedł z pokoju. Zanim zniknął za drzwiami, przyjrzał się uważnie
twarzy stojącego pod ścianą Enkela.
Schlissen milczał, wpatrując się z tępym uporem w ścianę. Obrócił się na pięcie, podszedł do
Enkela i z bliska spojrzał mu prosto w oczy.
-
Ani słowa o Frinku - powiedział cicho. - Jeżeli tylko wspomnisz to nazwisko... Każę cię
rozstrzelać. Rozumiesz?
Schlissen opuścił pokój, trzaskając drzwiami. Enkel wyszedł na korytarz w asyście dwóch
strażników, którzy odprowadzili go do pomieszczenia piętro wyżej. Zanim jednak zdołał się
rozejrzeć, w progu stanął pułkownik Radke. Gestapowiec starannie zamknął za sobą drzwi,
wskazał na stojące pod ścianą krzesło, sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. Rozerwał
opakowanie i z uśmiechem wyciągnął je w stronę Enkela. Ten łapczywie sięgnął po papierosa. Nie
palił od kilku dni i z każdą kolejną chwilą odczuwał coraz większy głód nikotyny. Jeszcze bardziej
potrzebował alkoholu, ale nie odważył się poprosić o niego gestapowca.
Pułkownik Radke pstryknął zwęgloną zapałką w kąt, zdjął czapkę, podwinął rękaw koszuli aż
po naszyty nad mankietem diament z literami SD. Wytarł dłonią czubek starannie wygolonej
głowy.
-
Możemy rozmawiać szczerze - odezwał się przyjaznym tonem. - Na korytarzu czekają moi
ludzie. Nikt nie jest w stanie nas podsłuchać. Przesłuchanie nie będzie protokołowane, a treść tej
rozmowy pozostanie wyłącznie naszą tajemnicą. Rozumiesz mnie?
Enkel skinął głową, choć coraz mniej pojmował z tego, co się działo wokół.
- Chcę wiedzieć tylko jedno - ciągnął Radke. - Gdzie miał nastąpić kontakt?
- Kontakt?
- Kontakt z Rosjaninem. - Gestapowiec wciąż uśmiechał się po przyjacielsku. - Bo Rainer
chyba jeszcze nie dotarł na miejsce?
Enkel zaciągnął się głęboko, wypełniając płuca dymem i ciesząc się z przyjemnego uczucia
nikotynowej sytości. Miał przeczucie, że to nie potrwa długo.
-
Przepraszam, ale nie wiem, o czym pan mówi.
Radke zaśmiał się wesoło.
- No tak. - Pokiwał głową. Pochylił się do przodu, strzepnął popiół na dywan i jednym
płynnym ruchem, wciąż z uśmiechem na ustach, wyprowadził szeroki cios na odlew. Enkel spadł z
krzesła.
- Pozwól, że wyjaśnię ci sytuację, w której się znalazłeś. W najlepszym razie zostaniesz
oskarżony o dezercję. W najgorszym o zdradę. W zasadzie to żadna różnica, bo tak czy inaczej
zostaniesz postawiony pod murem. Nie dożyjesz wieczora. Jestem twoją jedyną szansą na
przeżycie. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Radke założył ręce za plecy, wsuwając kciuki pod szeroki skórzany pas. Wolnym krokiem
ruszył wzdłuż ściany, do drzwi i z powrotem.
-
Rainer nie dotarł na miejsce - stwierdził. - Znaleźli cię samego, w zniszczonym budynku.
Gdyby Rudolf znalazł osobę, której szukał, zakładam, że zastrzeliłby cię na miejscu. Po co byłby
mu niepotrzebny świadek?
Enkel wstał z podłogi, podniósł niedopalonego papierosa i wsunął go sobie w usta. Zaciągnął
się z rozpaczliwą zachłannością.
-
Nie interesuje mnie kasa Rainera - mówił dalej Radke, przechadzając się po pokoju. -
Jeżeli znasz miejsce, w którym ją ukrył, twoja sprawa. Interesuje mnie tylko miejsce, do którego
chciał dotrzeć mój szanowny kolega. - Umilkł, uważnie wpatrując się w naznaczoną ciemnymi
smugami twarz Enkela. - Myślę, że jesteś rozsądnym człowiekiem. Gdybyś taki nie był, Rainer nie
skorzystałby z twojej pomocy. Dlatego będę z tobą rozmawiał jak z osobą myślącą. Mam nadzieję,
że nie popełniam błędu.
Enkel po raz ostatni napełnił płuca dymem i rzucił niedopałek pod ścianę. Pokiwał przecząco
głową.
-
Doskonale - uśmiechnął się Radke. - Mógłbym w ciągu trzech godzin załatwić rozkaz
przekazania cię w moje ręce. Znaleźlibyśmy jakieś ustronne miejsce, w którym
kontynuowalibyśmy rozmowę, a ten stary pedał Schlissen zzieleniałby ze złości. Uwierz mi, moi
ludzie znają się na wyciąganiu zeznań. Z drugiej strony, możesz myśleć, że jeżeli zaczniesz
zeznawać przed ludźmi generała, ocalisz swój tyłek. Gówno prawda. Nikt nie będzie się cackał z
dezerterem w mieście, które plonie. Gdyby nie ja, w ciągu godziny ustawiliby cię pod murem.
Tylko ja mogę sprawić, że przeżyjesz. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Enkel przytaknął ruchem głowy.
-
Jesteś rozsądnym człowiekiem - mówił dalej Radke - więc nie łudzisz się, że otrzymasz
ode mnie wolność. To niemożliwe. Jesteś dezerterem z niemieckiej armii i nikt nie wybaczy ci tego
przewinienia. Nie staniesz jednak przed plutonem egzekucyjnym. Moi ludzie odstawią cię do
aresztu, spędzisz tam jakiś czas, aż sytuacja w Warszawie się uspokoi, a wtedy przewieziemy cię na
Szucha. Tam zastanowimy się, co dalej. Kto wie, może wciągniemy cię na listę naszych
współpracowników, przydzielimy do innej jednostki? Warunek jest jeden. Chcę znać adres, którego
szukał Rainer.
Enkel zacisnął dłonie na kolanach, poprawił się na krześle.
-
Panie pułkowniku - zaczął ostrożnie - kapitan Rainer przydzielił mnie do swojej grupy ze
względu na moją znajomość polskiego. Spędziliśmy ze sobą kilkadziesiąt godzin, przesuwaliśmy
się w stronę centrum miasta, ale po wybuchu bomby straciłem kontakt z resztą oddziału. Nie wiem,
gdzie się kierował kapitan...
Radke stanął tuż przed krzesłem, tak blisko, że Enkel dokładnie widział każdą żyłkę na
zaciśniętych pięściach gestapowca, które miał teraz dokładnie na wysokości swojego wzroku.
- Rainer wziął cię za swojego przewodnika. - Radke z trudem tłumił narastającą wściekłość. -
Musisz wiedzieć, gdzie się kierował. Adres. Chcę znać ten adres!
- Panie pułkowniku...
- Adres!
- Nie byłem przewodnikiem Rainera. Nie znam miasta, jestem tu od niedawna.
- Adres!
- Nie znam go. Nie mam pojęcia, gdzie kierował się Rainer.
Radke pochylił się, opierając masywne, owłosione dłonie na udach. Niemal dotykał nosem
czoła Enkela.
- Chcesz zginąć, kryjąc tego zdrajcę? Co ci z tego przyjdzie? Mogę cię uratować.
- Rainer nie podał mi tego adresu. Jechaliśmy w stronę centrum miasta. Wiem, że chciał się
prześlizgnąć za linię walk, na teren opanowany przez Polaków.
Radke, czerwony na twarzy, wyprostował się gwałtownie, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale
zamiast tego splunął na dywan i odwrócił się. Energicznym krokiem ruszył ku drzwiom.
Enkel postanowił zaryzykować.
- Wiem, że sprawa Rainera miała jakiś związek z Hermanem Frinkiem.
Radke zatrzymał się i spojrzał za siebie.
- Z kim?
- Z Hermanem Frinkiem.
- Kto to jest?
Enkel zdębiał. Po tym, co usłyszał z ust generała Schlissena, spodziewał się, że nazwisko
Frinka będzie znane pułkownikowi gestapo. Radke nie udawał. Naprawdę słyszał to nazwisko po
raz pierwszy.
-
Herman Frink został zamordowany przez ludzi z grupy Rainera na jego polecenie
trzydziestego pierwszego lipca. Znaleziono go wczesnym rankiem powieszonego pod stropem
magazynu.
Radke skrzywił się.
-
Jaki to ma związek z Rosjaninem?
Z jakim Rosjaninem, chciał zapytać Enkel, ale nie mógł.
- Nie wiem - powiedział zamiast tego. - Wiem jednak, że śmierć Frinka ma coś wspólnego ze
zdradą Rainera.
- Adres, Enkel, adres! Tylko adres może cię ocalić przed rozstrzelaniem!
-
Niestety, pułkowniku, nie mogę panu pomóc.
Radke uśmiechnął się krzywo.
-
Trzy godziny, żołnierzu. Za trzy godziny będę cię miał u siebie. Porozmawiamy za trzy
godziny i zaręczam ci, że moi ludzie znajdą sposób na poprawę twojej pamięci.
Drzwi pokoju zamknęły się z trzaskiem i Enkel został sam. Odetchnął głęboko, starając się
uspokoić nerwy i uporządkować myśli, analizując wszystko, co usłyszał. Zanim odtworzył w
pamięci słowa gestapowca, do pomieszczenia weszło dwóch uzbrojonych strażników
prowadzonych przez oficera w okularach, który wcześniej protokołował przesłuchanie generała
Schlissena.
-
Wychodzimy - zarządził krótko oficer.
Popychany lufami karabinów Enkel zszedł na piętro, gdzie mieściły się pokoje zajmowane
przez Schlissena, ale oficer położył mu dłoń na ramieniu, nakazując, by dalej schodził po schodach.
Wyszli z budynku i ruszyli chodnikiem. Było już całkiem jasno. Obok nich, ulicą, przejechały
jeden za drugim trzy tygrysy, od łoskotu ich gąsienic drżały mury sąsiednich budynków. Przez
bramę przeszli na podwórko, gdzie wzdłuż muru piętrzył się stos ciał. Enkelowi wydawało się, że
znów dostrzega szczupłe kobiece przedramię wyciągnięte ku niebu. Na sąsiedniej ulicy
ciemnozielone mundury Wehrmachtu mieszały się z ubraniami cywili, pędzonych gdzieś pod
czujnym wzrokiem oficerów. Ktoś głośno krzyczał po polsku, dziecko zanosiło się płaczem. Gdzieś
padł strzał, potem jeszcze jeden. Stojący nieopodal pułkownik dywizji pancernej wyszarpnął z
kabury pistolet i kilkakrotnie wystrzelił w powietrze. Krzyki ucichły, ale nie umilkły zupełnie.
Zbici w zwartą grupę warszawiacy zaganiani byli w stronę kamienicy. Oficer w okularach gestem
dał znak, aby się zatrzymali, a sam podszedł do pułkownika, zamienił z nim kilka słów i odszedł.
Enkel patrzył zdziwiony, jak podwładny Schlissena idzie na drugą stronę ulicy, ale zanim zdołał o
cokolwiek zapytać, ktoś pchnął go mocno w plecy. Odzyskał równowagę i odwrócił się, a wtedy
stojący przed nim żołnierz wbił mu lufę automatu w brzuch. Stęknął i zgiął się wpół.
- Do tyłu! - wrzasnął żołnierz. - Do tyłu! Dalej!
Enkel chciał coś powiedzieć, ale drugi z żołnierzy kolbą karabinu zagonił go w stronę
stłoczonych na ulicy cywili. Znów gdzieś blisko padły strzały. Jakaś kobieta wrzeszczała jak
opętana, ale następny wystrzał zakończył jej krzyk w jednej chwili. Enkel, uchylając się przed
kolejnym ciosem kolbą, wpadł między starszego mężczyznę w kapeluszu a młodą dziewczynę
ściskającą w ramionach niemowlę. Ustawieni w szeregu żołnierze spychali ich pod mur, aż ściana
kamienicy uniemożliwiła im dalsze cofanie się. Ktoś otworzył drzwi na klatkę schodową, ale na
schodach wiodących na piętro stali kolejni żołnierze, z bagnetami zatkniętymi na lufach karabinów.
Tłoczący się ludzie wpychali tych z przodu wprost na stalowe ostrza, ktoś krzyczał, ktoś prosił o
zmiłowanie. Spychany przed tłum mężczyzna chwycił dłońmi za lufę karabinu, usiłując odsunąć
ostrze od swojego brzucha, a wtedy żołnierz wyszarpnął broń i jednym krótkim pchnięciem wbił
bagnet pod żebra cywila.
- Do środka! - stojący na półpiętrze sierżant darł się jak oszalały, a jego słowa wibrowały aż
pod dach kamienicy. - Złazić do środka!
Zbity w klatce schodowej tłum zafalował, napór ciał wyłamał drzwi do piwnicy. Ci, którzy stali
najbliżej, runęli stromymi schodkami w głąb ciemnego korytarza. Enkel, z twarzą poznaczoną
paznokciami, rozpaczliwie próbował zaczerpnąć powietrza, oparł się dłońmi o ścianę i dał się nieść
ludzkiej ciżbie, starając się nie stracić równowagi na schodach.
Piwnica była ciemna, tylko przez niewielkie okienka umieszczone na wysokości chodnika do
środka wpadało trochę światła. Żołnierze spychali ze schodów kolejne osoby, aż w końcu wyłożony
bielonymi cegłami korytarz wypełnił się ściśniętymi ramię w ramię ludźmi. Enkel wspiął się na
palce, próbując zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. W okienku, którego wysokość nie
przekraczała trzydziestu centymetrów, dostrzegł wypolerowane cholewki oficerek. Płacz dziecka,
które od samego początku łkało w ramionach matki, stawał się coraz cichszy. Wszystkim coraz
bardziej brakowało powietrza.
-
Szwab - usłyszał Enkel z bliska. - Pieprzona faszystowska świnia.
Enkel spróbował odsunąć się od młodego jasnowłosego chłopaka, który usiłował chwycić go
za ramię. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ma na sobie przepisową bluzę polową, wzór 1943.
Ktoś pociągnął go do tyłu. Odzyskał równowagę i nie zwracając uwagi na krzyk jakiejś kobiety,
brutalnie przepchnął się w bok.
-
Szwab!
Ktoś uderzył go w twarz. Spróbował się odwrócić, ale czyjś silny uchwyt utrudniał mu
jakikolwiek ruch. Kobieta, którą popchnął, sięgnęła rozcapierzonymi palcami w stronę jego twarzy,
jej paznokcie wbiły się w skórę tuż przy oczach. Stracił równowagę i upadł w tłum. Tłok był na
tyle duży, że otaczający go ludzie nie mieli możliwości wzięcia odpowiedniego zamachu, aby
uderzyć go lub kopnąć z większą siłą. Nawet nie dotknął plecami ziemi, zaklinował się gdzieś na
wysokości kolan ściśniętych wokół niego mężczyzn, obrócił się i pomagając sobie ramionami,
zaczął się przeciskać w stronę ściany. Ktoś chwycił go za włosy, ktoś inny próbował rozdrapać mu
oczy. Na wpół oślepiony, poobijany, z wykręconą na plecy lewą ręką, dopchnął się wreszcie do
krańca pomieszczenia. Odwrócił się, oparł plecami o ścianę, próbując osłonić się przed padającymi
ciosami.
Mimo krzyków, płaczu dzieci, szlochania kobiet, mimo głośnych oddechów i przekleństw
usłyszał dźwięk, który nie był mu obcy, choć w zamieszaniu nie mógł przypisać go do niczego
konkretnego. Przeciągły syk, przypominający odgłos lokomotywy wypuszczającej ze swojego
wnętrza kłęby pary. W końcu przypomniał sobie, gdzie po raz pierwszy usłyszał ten dźwięk.
Przestał walczyć, ugiął nogi w kolanach i skrył twarz w dłoniach.
Fala spowitego smolistym dymem ognia wpadła do pomieszczenia przez otwory okienne,
omiotła piwnicę, kłębiąc się tuż przy nisko zawieszonym suficie, opadła i zawróciła, zostawiając za
sobą szereg ludzkich pochodni, wykrzywione bólem kobiece twarze otoczone aureolą płomieni,
smród zwęglonego mięsa i palonych włosów. Syk powrócił, a wraz z nim kolejna fala płomieni:
jeżeli ktoś jeszcze stał na własnych nogach, teraz giął się wpół pod wpływem impetu, z jakim
wdzierały się do środka kłęby ognia. Enkel poczuł na twarzy falę gorąca. Oślepiony blaskiem i
żarem, osunął się na klepisko. Ponad nim rozpętało się piekło.
Rzeka dudniła głucho, przetaczając swoje wody między porośniętymi zielonym mchem
głazami. Spiął całe swoje ciało, wyprostował ramiona i rzucił się między fale. Wbił się w zimną
wodę, zanurkował, energicznymi wymachami ramion zszedł niżej, tak że brzuchem niemal muskał
ostre krawędzie kamieni. Było coraz ciemniej. W uszach słyszał grzmot przesuwanych głazów i
uderzenia swojego serca. Próbował przebić wzrokiem ciemność i dostrzec Annę, która płynęła
gdzieś z boku, ale nigdzie jej nie widział. Może została na brzegu, może opalała się na kocu
rozłożonym wśród kwiatów, które tak bardzo lubiła. Może nie wskoczyła do wody, obawiając się
chłodnego nurtu Wisły. Chciał do niej wrócić. Było mu zbyt zimno, gniecione ciśnieniem płuca nie
mogły napełnić się powietrzem, a narastające dudnienie wywoływało ból w uszach. Spróbował
zawrócić i wypłynąć na powierzchnię, ale nurt był zbyt silny: rzeka wciągała go głębiej, coraz
bliżej kamienistego dna, coraz dalej od Anny. Chciał krzyczeć, ale nie mógł zaczerpnąć powietrza.
-
Spokojnie. Niech się pan nie rusza.
Rozchylił spieczone usta, wciągając do płuc powietrze przesycone ostrym, nieprzyjemnym
zapachem.
-
Chce się pan napić?
Spróbował coś powiedzieć, ale stać go było tylko na przeciągły jęk. Coś wilgotnego dotknęło
jego warg. Chciwie zlizał kilka kropli. Rzeka gdzieś zniknęła, choć była blisko: wciąż słyszał jej
miarowe dudnienie.
-
Proszę spróbować zasnąć. Musi pan odpocząć...
Nie! Proszę się nie ruszać! Siostro Anno!
Stracił poczucie czasu. Nie wiedział, jak długo dryfował w ciemnościach. O tym, że wrócił do
rzeczywistości, świadczył zapach, który wdychał do płuc: ostra, drażniąca woń, której nie umiał
rozpoznać. Słyszał, co się dzieje wokół niego, ale dostrzegał jedynie smugi o różnym natężeniu
szarości. Czuł czyjąś obecność. Ktoś siedział blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Dostrzegał
kontur postaci i po zapachu, który przebijał się przez wszechobecną ostrą woń, wyczuwał, że była
to kobieta. Anna. To musiała być Anna. Czekała na niego.
Rzeczywistość mieszała się z oceanem ciemności. Rzeka była tylko wspomnieniem, ale wciąż
słyszał dudnienie wody przepływającej między głazami. Czasem grzmot cichł, innym razem
narastał, a wtedy wszystko wokół wydawało się drgać i falować. Czasem słyszał coś wokół siebie,
kroki, strzępy rozmów, których nie rozumiał, szczęki i trzaski, ciche jęki lub krzyk. W pewnym
momencie dotarło do niego coś, co przykuło jego uwagę.
-
Żytnia 14...
Jęknął, próbując zebrać myśli, ale jedynym efektem jego wysiłków był fizyczny ból
promieniujący z głowy na całe ciało. Znów opadł w ciemność, odgradzając się od świata grubą
kotarą snu.
Nie wiedział, jak długo spał, ile dni lub godzin upłynęło, kiedy poczuł ciepły przyjemny
zapach, zupełnie różny od woni, które go otaczały. Wyczuł czyjąś obecność. Ktoś lekko dotknął
jego policzka. Poczuł na ustach wilgoć. Rozchylił wargi i upił kilka łyków, nie zdołał wszystkiego
przełknąć i krople wody spłynęły mu po brodzie. Ktoś delikatnie przytrzymał jego głowę, zdołał
obrócić twarz i przez szparę w zasłonie, która skrywała mu oczy, dostrzegł szczupłe kobiece ramię i
przytrzymywane opaską włosy.
-
Anna... - szepnął.
Kobieta delikatnym naciskiem dłoni przytrzymała go i włożyła pod kark coś miękkiego.
-
Proszę, nie odchodź...
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie miał na tyle siły. Przez sen czuł, jak ktoś podsuwa mu
pod usta coś ciepłego, cierpliwie czeka, aż rozetrze językiem parzącą podniebienie papkę, starannie
ścierając z podbródka to, czego nie zdołał przełknąć. Znów zapadł w ciemność.
-
Żytnia 14...
Chlebowski odetchnął głęboko. Wspomnienia ostatnich godzin i dni wróciły z przerażającą
jasnością. Skupiona twarz Klimowicza, wycelowany w jego stronę pistolet, huk wystrzału, ból i
wszechogarniająca cisza. Smak pyłu w ustach. Strzępki rozmów. Ból promieniujący z prawej
skroni i ostry zapach środków odkażających, szczęk blaszanych misek, krzątanina pielęgniarek,
jęki chorych i setka innych odgłosów szpitala na linii frontu. Podniósł ramię i z trudem sięgnął do
czoła, pod palcami wyczuł grubą warstwę bandaży.
- Żytnia 14... Muszę donieść meldunek...
- Niech się pan nie rusza! Zerwie pan opatrunek.
Chlebowski spróbował przekręcić się na bok, ale ktoś przytrzymał go w poprzedniej pozycji.
Poczuł ukłucie, chciał coś powiedzieć, ale zamiast tego oparł głowę o poduszkę. Po chwili zasnął.
Obudził go ten sam słodki zapach. Uniósł powieki i prawym okiem, pod linią schodzącego z
czoła bandaża, zobaczył sylwetkę kobiety siedzącej na tle okna. Było ciepło, słońce jaśniało,
otaczając kobietę złotą aureolą. Oślepiony blaskiem zmrużył oczy.
-
Anna...
Kobieta wstała, przysłaniając sobą całą powierzchnię okna. Słońce zniknęło za jej plecami.
Rozpoznał kruchą, delikatną sylwetkę, zmęczoną twarz, spięte opaską włosy. To nie była jego
Anna.
- Spokojnie. - Irena pochyliła się nad łóżkiem, poprawiła bandaż, delikatnie układając go na
czole i odsłaniając oczy. - Nie możesz się ruszać. Kula o milimetry minęła twoją skroń. Nie
wiadomo, czy nie doznałeś jakiegoś urazu. Każdy niepotrzebny ruch może doprowadzić do
wylewu.
- Gdzie ja jestem? Co się stało?
- Nasi wyciągnęli cię z ruin. Dostałeś postrzał w głowę. Przynieśli cię tu na noszach z
Kaliskiej.
- Gdzie ja jestem?
- Spokojnie. Tu jesteś bezpieczny.
- Zieńczuk... Muszę z nim porozmawiać!
- Na razie musisz dojść do siebie.
- Muszę porozmawiać z Czarnym! To bardzo ważne!
- Czarny ma teraz ważniejsze sprawy na głowie.
- Irena - Chlebowski, nie zważając na rozpaczliwe próby powstrzymania go, podniósł się na
łokciach - co się dzieje na mieście?
- Niemcy zajmują ulicę po ulicy - odpowiedziała, dając za wygraną i pozwalając
Chlebowskiemu podnieść się z łóżka. - Linia walk przebiega kilometr stąd. Jak tak dalej pójdzie,
będziemy musieli ewakuować szpital.
- A więc się nie udało. - Chlebowski w zamyśleniu opadł na poduszki. - Niemcy nie dali się
wypchnąć z Warszawy...
Irena spuściła wzrok.
-
Antoni, nawet nie wiesz, co tam się działo. Na Woli mordowali całe ulice. Mężczyzn,
kobiety, dzieci... Nie oszczędzili nawet szpitala. Zaczęli Niemcy, skończyli Rosjanie.
- Rosjanie? Rosjanie przekroczyli Wisłę?
- Nie. Niemcy przysłali tu radzieckich kolaborantów, dali im broń i wódkę. Razem zamienili to
miasto w piekło. Sadyści Dirlewangera pędzili przed czołgami cywili, zajęli Ogrodową, Chłodną,
plac Mirowski i Elektoralną. Doszli aż na plac Bankowy.
Irena wstała. Dopiero teraz zauważył, że ma na sobie prostą szarą sukienkę z naszytym na
ramieniu znakiem krzyża.
-
Muszę już iść - powiedziała. - Nie ma godziny, byśmy nie przyjmowali nowych rannych.
Brakuje nam rąk do pracy. Jeżeli dam radę, przyjdę wieczorem.
-
Irena...
- Tak?
Jak długo byłem nieprzytomny?
-
Jesteś tu od wczoraj.
Chlebowski rozejrzał się dokoła. Pomieszczenie, w którym się znajdowali, nie przypominało
szpitalnej sali: było niewielkie i przytulne, pod oklejoną wzorzystą tapetą ścianą stały trzy łóżka.
On sam leżał w środku, miejsce przy ścianie zajmował ktoś szczelnie przykryty aż po sam czubek
głowy, pod oknem, leżał człowiek z obandażowaną głową i usztywnionym ramieniem
umieszczonym na prowizorycznie skleconym wyciągu.
- Kiedy spałem, słyszałem głos mężczyzny. Mówił coś, co było dla mnie bardzo ważne.
- Antoni, dostałeś postrzał w głowę, mogłeś słyszeć wiele rzeczy. Może jeszcze będziesz
słyszał coś dziwnego. Nie wiemy, czy nie wystąpiły jakieś powikłania.
- Ja naprawdę coś słyszałem - twardo powtórzył Chlebowski. - Kto był w tym pokoju?
- Dwukrotnie odwiedził cię doktor Zalewski, opiekowałam się tobą z dwiema innymi
pielęgniarkami na zmianę.
- Nie. To był męski głos. Może to ktoś z pacjentów?
- Odkąd tu jesteś, nikt nowy nie został przyjęty do tej sali.
- A więc to któryś z nich. - Chlebowski spojrzał na mężczyznę unieruchomionego przy oknie.
- To z całą pewnością żaden z nich - powiedziała szeptem Irena. - Tamten człowiek - wskazała
wzrokiem mężczyznę z ramieniem na wyciągu - wypadł z płonącego mieszkania na drugim piętrze.
Ma poważnie poparzoną twarz. Nie może mówić i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie mógł.
Chlebowski spojrzał na łóżko pod ścianą.
Irena pokiwała głową ze smutkiem.
-
Zmarł dziś rano - powiedziała. - Postrzał w brzuch. Zakażenie. Był kurierem. Nie miał
jeszcze siedemnastu lat. Męczył się od kilku dni. Oberwał w Alejach, pierwszego sierpnia.
Chlebowski nerwowym ruchem sięgnął dłonią do czoła, przetarł skroń, wsuwając palce pod
bandaż zakrywający szczelnie głowę.
- Antoni, ostrożnie!
- Irenko, to bardzo ważne. - Spojrzał na nią z gorączką w oczach. - Czy wiesz coś o tym
chłopcu? Jak się nazywał? Kto był jego dowódcą? Mówisz, że przyniesiono go do was z Alej?
- Tak słyszałam. Przydzielono mnie tutaj dwa dni temu. Dziewczyny mówiły, że ten kurier był
pierwszym rannym, jaki tu trafił.
- Mówił coś? Przekazał cokolwiek?
- Nie. Od początku nie było z nim kontaktu. Nasi lekarze przeprowadzili operację, usunęli kulę
z jamy brzusznej, ale chłopak nie wrócił do przytomności. Wdała się infekcja. Nie mamy tu
najlepszych warunków, a nie było czasu na przewiezienie go do szpitala z prawdziwego zdarzenia.
- Nie było z nim kontaktu, ale jesteś pewna, że to kurier?
- Tak mówiły dziewczyny.
- Skąd to wiedziały? Przecież chłopak nie był w stanie mówić.
Irena, zdziwiona, wzruszyła ramionami.
- Nie wiem.
- Ale ja wiem - powiedział Chlebowski pełnym emocji głosem. - Nic nie mówił, przyniesiono
go nieprzytomnego na noszach, ale pielęgniarki domyśliły się, że chłopak był kurierem. Poznały to,
bo miał przy sobie coś, co zdradzało jego funkcję! Miał chlebak z korespondencją, torbę
meldunkową, coś, co przenosił, a co zawierało powierzoną mu przesyłkę!
- Nie wiem. Nie było mnie tu wtedy.
- Irenko, muszę to dostać! To bardzo ważne! Pomożesz mi, prawda? Musisz znaleźć to, co niósł
ten chłopak! Muszę znaleźć tę przesyłkę!
- Antoni, o czym ty mówisz? Słyszałeś coś, kiedy byłeś nieprzytomny... Teraz chcesz, żebym
szukała czegoś, co być może zostało po martwym kurierze? Wiesz, ilu ludzi przewinęło się przez
ten szpital w ciągu ostatniego tygodnia? Mamy tu trzy mieszkania, dziewięć pokojów i korytarz,
zamienione na polowy szpital. Lżej rannych kładziemy w bramie, na drzwiach, deskach lub na
dywanach pozostawionych przez lokatorów, którzy spróbowali uciec z miasta. Każdego dnia na
tyłach kamienicy palimy stare bandaże, opatrunki, zakrwawione ubrania. Sama dwukrotnie paliłam
amputowane nogi rannych. Ciała zmarłych składujemy w piwnicy lub zostawiamy w łóżkach, tak
jak tego biedaka, a raz dziennie nasi pomocnicy znoszą je do wspólnego grobu, rowu wykopanego
na skwerku po drugiej stronie ulicy. Myślisz, że w takim zamieszaniu mogła ocaleć torba
umierającego kuriera?
Chlebowski oparł głowę o poduszkę. Patrzył bez słowa, jak Irena, nerwowo ocierając oczy
wierzchem dłoni, podchodzi do drzwi.
- Masz rację - powiedział, kiedy dotknęła klamki - wiem, że przesyłka najprawdopodobniej
została spalona lub wyrzucona. Proszę cię tylko o jedno. Jeżeli rzeczy chłopaka ocalały, muszę je
zobaczyć. To bardzo ważne!
Irena zamknęła za sobą drzwi. Chlebowski leżał przez długą chwilę, zbierając myśli i
analizując wszystko, czego się dowiedział. Zza okna, przez które do pokoju wpadały promienie
sierpniowego słońca, dochodziły go echa wystrzałów. Irena wspominała, że walki toczą się
kilometr stąd. Popatrzył na przysłonięte prześcieradłem ciało pod ścianą. Chciał spojrzeć na twarz
martwego kuriera. Podniósł się na łokciach, opuścił nogi na podłogę. Wstał, podpierając się o
szafkę. Pokój zawirował mu przed oczyma, wzory na jedwabnej tapecie plątały się i mieszały jak
szkiełka kalejdoskopu. Jęknął i opadł na łóżko.
Obudziło go skrzypienie otwieranych drzwi. Dwaj starsi mężczyźni w cywilnych ubraniach
zdjęli z łóżka ciało kuriera i położyli na rozłożonym kocu. Chwycili koc z dwóch stron i wyszli na
korytarz. Zaraz po nich w pokoju zjawiła się kobieta z drewnianą tacą. Podeszła do łóżka, na
którym leżał Chlebowski, i zapytała, czy da radę jeść sam. Skinął głową, a kobieta położyła tacę na
szafce przy łóżku, zdjęła jeden z talerzy i przeszła pod okno. W miejscu, gdzie położyła tacę, leżała
też czarna skórzana aktówka. Chlebowski ledwie spojrzał na talerz, w którym pływało kilka
rozgotowanych ziemniaków otoczonych płynem nieokreślonego koloru. Natychmiast chwycił
aktówkę.
-
Co to jest?
Pielęgniarka usiadła przy łóżku pod oknem, rozłożyła rannemu na piersiach lniany ręcznik,
nabrała łyżką zupę i sama sprawdziła ustami, czy nie jest zbyt gorąca.
-
Irena kazała to panu przekazać.
Chlebowski gwałtownie przetrząsnął aktówkę, znalazł jedną, złożoną na czworo kartkę
papieru, opatrzoną dobrze mu znanym podpisem. Przebiegł wzrokiem po tekście, czytając depeszę
dwa razy. Nie mógł uwierzyć w to, co miał przed oczyma. Nie chodziło nawet o treść, ale adres
wymieniony w depeszy. Żytnia 14.
Miał rację. To, co usłyszał, nie było wytworem jego umysłu zamroczonego bólem i gorączką.
Kurier niósł meldunek na Żytnią, pod adres, o którym w swoim pamiętniku pisała zamordowana
radiotelegrafistka.
- Proszę zostawić te głupstwa i zająć się jedzeniem!
- Nie jestem głodny - burknął Chlebowski, rozważając w myślach, to co przeczytał.
Pielęgniarka zaczekała, aż ranny przełknie zawartość łyżki, delikatnie otarła widoczny pośród
bandaży skrawek ust, odwróciła się i spojrzała ze złością w oczach.
-
Nie ma pan pojęcia, ile kosztuje nas przygotowanie tego posiłku - powiedziała ostro. - Jest
pan w tej szczęśliwej sytuacji, że może pan jeść o własnych siłach. Na parterze umiera teraz
łączniczka, która z powodu obrażeń twarzy nie jest w stanie niczego przełknąć, a my nie mamy
odpowiedniego sprzętu, aby karmić ją dożylnie. Bierz pan do ręki tę cholerną łyżkę i zacznij pan
jeść, bo nie ręczę za siebie!
Chlebowski niechętnie odłożył aktówkę, upewniwszy się najpierw, że nie ma w niej już
niczego więcej. Kartkę z wiadomością złożył starannie i schował pod poduszką. Posłusznie
pochylił się nad talerzem i zamieszał zimną już nieco zupę, wyławiając kawałek ziemniaka. Widać
było, że kuchnia wrzuciła do garnka wszystko, co było pod ręką. Nie czuł głodu, ale zmusił się, aby
zjeść wszystko do ostatniej kropli. Odłożył łyżkę i patrzył, jak pielęgniarka cierpliwie karmi
leżącego przy wyciągu powstańca. Zanim skończyła, do środka weszli dwaj mężczyźni, ci sami,
którzy niedawno wynieśli ciało kuriera. Teraz trzymali obciążony ciężarem ciała koc. Pielęgniarka
wstała z krzesła.
- Kto to?
- Ten spod gruzów - mruknął jeden z sanitariuszy, pomagając koledze przełożyć ciało rannego
na łóżko.
-
Przecież on nie dożyje rana. Po co go tu wnosicie?
Sanitariusz odwrócił do niej swoją zmęczoną twarz. Widać było, że nie spał od wielu godzin.
-
Przecież gdzieś musi umrzeć, prawda? Mamy go zostawić w bramie? Tu nikomu nie
przeszkadza, a na dole jest więcej miejsca i doktor ma lepszy dostęp do chorych. Temu tutaj nic już
nie zaszkodzi.
Pielęgniarka wyglądała na zawstydzoną.
-
Macie rację - przytaknęła. Zabrała puste talerze i wyszła zaraz za pielęgniarzami.
Chlebowski przymknął oczy, próbując zebrać myśli, ale mężczyzna spod ściany wciąż cicho
jęczał. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale chusta, która spowijała jego głowę, zasłaniała też
sporą część twarzy. Prawdopodobnie nie miał czucia w nogach ani rękach, samymi tylko palcami
rwał koc, na którym leżał, i wciąż charczał, rzucając głową raz w jedną, raz w drugą stronę.
Obudził go huk nieodległej eksplozji i trzask opadającej klamki. Otworzył oczy. Było już
ciemno, ale czarne niebo za oknem rozjaśniał nienaturalny blask wybuchu. Szyba w oknie zatrzęsła
się. Ktoś wszedł do pokoju. Chlebowski podniósł głowę i poprawił bandaż na czole.
Wiotka sylwetka przemknęła przez pokój, okrążyła jego łóżko i przysiadła na drewnianym
stołku przy ścianie. Rozpoznał ten zapach, jeszcze zanim usłyszał jej głos. Irena oparła ramiona na
łóżku i złożyła na nich swoją głowę. Usłyszał cichy płacz.
-
Co się stało?
Podniosła ramię i położyła mu palec na ustach. Mężczyzna spod ściany jęknął i znów słychać
było, jak rozpaczliwie drapie koc.
- Co się stało? - powtórzył szeptem.
- Nie mam już sił - odpowiedziała cicho. Słyszał, jak pociąga nosem i przełyka łzy. Wyszukała
w ciemnościach jego dłoń i splotła z nią swoją. Chlebowski natychmiast przypomniał sobie inną
noc i inną kobiecą dłoń, która zaciskała się na jego dłoni. - Niemcy przejmują kolejne ulice,
niedługo dotrą tutaj. Batalion „Chrobry” wycofał się już na Stare Miasto. Słyszałam, że pozostałe
oddziały próbują przedostać się do puszczy przez Powązki. Nie mamy już środków
znieczulających, bandaży, wolnych łóżek... Niczego nie mamy! Skończyła się nawet wódka!
Nie znalazł słów, aby jej odpowiedzieć.
- Nie śpię od dwóch dni. Przed chwilą umarł nam kolejny pacjent. Nie daję już rady...
- Musisz odpocząć - szepnął. - Przespać się. W takim stanie nikomu nie będziesz mogła pomóc.
- Mam czas do północy. O dwunastej muszę zmienić Helenę.
Fala eksplozji znów zatrzęsła oknem i wydawało się, że pocisk wybuchł na chodniku przed
budynkiem prowizorycznego szpitala. Wolną ręką sięgnął do głowy dziewczyny i delikatnie
pogłaskał ją po włosach. Irena podniosła się ze stołka i gestem nakazała mu się przesunąć.
Sprężyny cicho zadrżały, kiedy położyła się na łóżku, przylegając każdym milimetrem swojego
ciała do niego. Wyraźnie czuł jej ciepło przez koc. Oddychał głęboko.
Leżeli obok siebie, słuchając wystrzałów na ulicach miasta i płaczliwych jęków mężczyzny
spod ściany. Ranny spod okna wydawał się spać, choć jego głowa znajdowała się tuż przy
nieustannie drgającej szybie.
Chlebowski, spięty i zdenerwowany, mechanicznie gładził włosy swojej opiekunki. Irena,
jeżeli płakała, robiła to bezszelestnie, leżała bez ruchu, zdając się nawet nie oddychać. Poczuł, jak
powoli odchyla koc, opuszki jej palców przebiegają po jego brzuchu, odchylają podkoszulek - zbyt
duży, pocerowany podkoszulek, który ktoś nałożył na niego, gdy był nieprzytomny - jak muskają
jego skórę i skubią włosy. Spróbował ją powstrzymać, obejmując dłonią jej nadgarstek. Irena
przesunęła się, przytulając policzek do jego brzucha. Poczuł coś wilgotnego i nie wiedział, czy to
jej język, czy łzy. Ranny spod ściany jęknął głośniej.
Centymetr po centymetrze zdobywała przestrzeń jego ciała, podwinęła mu podkoszulek po
samą brodę, czuł, jak z każdym ruchem jej ciała włosy dziewczyny omiatają jego brzuch. Jej palce
zręcznie wślizgnęły się głębiej. Teraz to on jęknął. Palce Ireny jeszcze mocniej zacisnęły się na
jego dłoni i Chlebowski znów przypomniał sobie umierającą radiotelegrafistkę.
Irena przerzuciła nogę nad jego biodrami, przesunęła się wyżej, musnęła końcami włosów jego
usta. Nie mógł już jej powstrzymać. Nie mógł też powstrzymać swojego ciała. Jej zachłanne palce
pieściły go coraz szybciej. Poczuł, że nie miała na sobie pończoch. Irena uniosła biodra, pochyliła
się do przodu, zarzucając rozpuszczone włosy wprost na jego twarz, sięgnęła dłonią między swoje
uda i opadła z cichym westchnieniem, odrzucając głowę do tyłu. Jej ciało wygięło się w łuk.
Chlebowski zagryzł wargi, szarpiąc palcami materiał jej koszuli.
Za oknem, na spowite mrokiem warszawskie ulice wciąż spadały niemieckie pociski. Co jakiś
czas łuna eksplozji oświetlała wnętrze pokoju i wtedy Chlebowski widział rozkołysane ramiona
Ireny, jej falujące biodra i usta rozchylone w grymasie rozkoszy. Przyspieszyła, mocniej zaciskając
uda wokół jego bioder, i w końcu Chlebowski przestał widzieć i słyszeć cokolwiek, wszystko było
jednym wielkim krzykiem, westchnieniem, eksplozją.
Kolejna kula ognia przetoczyła się tuż pod sufitem piwnicy, dochodząc aż do przeciwległej
ściany. Potworna fala smrodu palonych włosów, spieczonego ciała, tlących się ubrań i zgnilizny
odebrała mu oddech. Oślepiony żarem, tkwił z twarzą wtuloną w klepisko. Ktoś, kto przywarł do
jego pleców, nie mógł umrzeć w spokoju: skamlał jak zwierzę, rwąc dłonią kołnierz jego bluzy.
Enkel wykręcił głowę, szukając oddechu, rozpaczliwie wciągał w płuca śmierdzące powietrze
przesycone oparami benzyny. Leżał wśród plątaniny rąk i nóg, osmalonych dłoni o wypalonych
palcach, głów wypalonych jak główki zapałek. Leżał sparaliżowany strachem i bólem
promieniującym z poparzonych ramion i karku, pośród morza jęków, mlaśnięć, westchnień i
oddechów. Nie był jedynym, który przeżył, ale wydawało się, że nikt inny nie jest już w stanie
walczyć o życie.
Zaciskając zęby i płacząc z bólu, wyrwał się z agonalnego uścisku kogoś - kobiety lub
mężczyzny, teraz nie był w stanie tego rozpoznać - kto wciąż przyciskał go ciężarem swojego ciała.
Powoli czołgał się wzdłuż ściany, centymetr po centymetrze, przeciskając się między plątaniną
ludzkich ciał, odchylając na bok zesztywniałe ramiona i oblepione śmierdzącą mazią uda.
Zwymiotował. Przeżył trzy i pół roku na wojnie, z czego większość w okopach frontu
wschodniego, ale czegoś takiego nigdy nie widział. Nigdy wcześniej nie oglądał tak wiele śmierci,
bólu i cierpienia skupionego na tak małej przestrzeni.
Doczołgał się do schodów. Bal się, że jego niedawni towarzysze broni dla pewności wrzucą do
piwnicy kilka granatów. Nie mógł jednak wyjść na schody, bo tam mogli stać żołnierze
zabezpieczający egzekucję. Zdawał sobie sprawę, że jedynym wyjściem było zaczekać, aż zrobi się
ciemno, a linia niemieckich wojsk przesunie się w stronę centrum. Wtedy będzie mógł
zaryzykować i opuścić piwnicę. Przetoczył się na bok, opierając plecy o ścianę. Oddychał powoli,
niezbyt głęboko, starając się nie zwracać uwagi na smród wciągany z każdym oddechem. Nie
wiedział, jak długo leżał wśród coraz cichszych jęków i skomleń. Podniósł się na łokcie i ruszył
schodami w górę. Ból promieniujący z poparzonych ramion i karku powodował, że musiał
zagryzać wargi, aby nie krzyczeć. Wyczołgał się z piwnicy, ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową.
Korytarz był pusty, ale z ulicy wciąż dobiegały głośno wydawane rozkazy i ciężki grzmot gąsienic
przejeżdżających czołgów. Najszybciej jak potrafił, przełamując ból, wkroczył na schody wiodące
na górę. Między pierwszym a drugim piętrem upadł na podłogę. Zwymiotował, wyrzucając z
gardła smród palonego ludzkiego ciała. Zacisnął dłoń na ustach, próbując stłumić charkot. Ruszył
dalej, aż dotarł na najwyższą kondygnację. Miał nadzieję, że znajdzie tam przejście do sąsiedniej
klatki schodowej. Zobaczył samotne, zamknięte drzwi. Zacisnął zęby i wycelował kolanem tuż pod
klamkę. Kilka uderzeń wystarczyło, aby włamać się do środka. Wpadł wprost do niskiego
ciemnego pomieszczenia, wypełnionego kurzem, starymi gratami i pudłami. Zbadał cały strych, ale
nie znalazł drzwi na sąsiednią klatkę schodową. Jedynym wyjściem było wąskie okienko
wychodzące na balkon biegnący wokół wewnętrznego podwórka kamienicy. Szyba była już wybita,
wszedł na jedną ze skrzynek i wytłukł resztki szkła, wraz ze sporym kawałkiem framugi. Przecisnął
się przez okno, płacząc z bólu, kiedy zahaczył ramieniem o drewniane krawędzie.
Przebiegł balkonem dokoła podwórka, zaglądając w okna każdego z mijanych mieszkań.
Dotarł do drzwi na końcu, zatrzymał się i między budynkami ujrzał panoramę Warszawy.
Zapadał zmierzch, ciemnogranatowe niebo jarzyło się odbitym blaskiem pożarów, kłęby
dymów gnały strzelistymi kominami w górę, łącząc się pod nisko zawieszoną warstwą chmur w
smolistą mgłę. Wiatr kołysał czarnym woalem przysłaniającym księżyc, odkrywając jego czerwone
od ognia oblicze.
Enkel sforsował kolejne drzwi, ostrożnie wyjrzał na klatkę schodową. Schodząc w dół,
sprawdził pierwsze z napotkanych mieszkań. Było otwarte. Przerażała go cisza opuszczonych,
pogrążonych w ciemnościach pokoi. Starał się nie myśleć, co stało się z lokatorami, miał nadzieję,
że zdołali opuścić miasto bądź uciec przed nacierającym wojskiem i nie skończyli w piwnicy
podobnej do tej, z której on sam cudem ocalał. Jak duch przeszedł przez korytarz, rozejrzał się po
salonie, dokładnie przejrzał zawartość wszystkich szafek, szuflad, kredensów i słojów w kuchni,
ale nie natrafił na nic do jedzenia. Opuścił mieszkanie głodny i spragniony, zbiegł schodami na dół
i znalazł się na ulicy.
Brama kamienicy wychodziła na wschód. Przed sobą miał centrum miasta opanowane przez
powstańców, którzy byli gotowi go zabić na sam tylko widok naszywek na jego wojskowej bluzie,
za sobą zaś pierścień niemieckiego okrążenia okalającego Warszawę. Dla miejscowych był
śmiertelnym wrogiem, symbolem pięcioletniej okupacji, swoi uważali go za dezertera i zdrajcę.
Nie miał dokąd wracać, nikt nie słuchałby jego wyjaśnień. Mógł próbować przedostać się do
centrum, ale aby przejść do dzielnic kontrolowanych przez powstańców, musiał przekraść się przez
linię walk. Jednak to właśnie tam, w pasie zabudowań stanowiących pole bitwy, ukrywał się
Rainer. Człowiek, który wydał rozkaz zamordowania Hermana Frinka. Enkel wciąż nie mógł objąć
swoimi myślami wszystkiego, czego dowiedział się w ostatnich godzinach: zgodnie z zeznaniami
jednego z podwładnych gestapowca, to właśnie Rainer zadecydował o śmierci Frinka, a powodem
egzekucji była zdrada. Jednak Radke, człowiek, który najwyraźniej znał dobrze Rainera, nie
wiedział nawet, że ktoś taki jak Frink w ogóle istnieje. Radke prowadził śledztwo w sprawie
Rainera i wiedział zapewne dużo o sprawach, którymi zajmował się oficer oskarżony o zdradę.
Radke nie zareagował na nazwisko Frinka, podczas gdy generał Schlissen stracił panowanie nad
sobą, kiedy tylko je usłyszał. Był tylko jeden sposób na to, aby wyjaśnić sprawę śmierci Hermana
Frinka, i tylko jeden człowiek, który znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Człowiek, który teraz
przebywał gdzieś pomiędzy dwoma walczącymi stronami. Oficer gestapo, kapitan Rainer.
Enkel przymknął oczy, starając się przypomnieć sobie plan miasta, na którym gestapowiec
zaznaczył punkt docelowy swojej misji. Nie znał Warszawy, ale zapamiętał układ podstawowych
ulic, w tym głównej arterii łączącej Wolę ze Śródmieściem. Zapamiętał liczbę przecznic, między
zakreślonym krzyżykiem punktem a szeroką ulicą biegnącą ze wschodu na zachód. Nie był w
stanie trafić dokładnie w to samo miejsce, ale przy odrobinie szczęścia mógł przedostać się w
tamten rejon.
Wychylił się z bramy i pochylony ruszył biegiem tuż przy ścianie budynku. Zastanawiał się,
czy nie lepiej byłoby wyrzucić wojskową bluzę, ale uznał, że dopóki przebywa na obszarze
kontrolowanym przez Wehrmacht, nadpalona pozostałość umundurowania mogła mu się jeszcze
przydać. Korzystając z osłony, jaką dawały ciemności, chciał znaleźć się jak najbliżej miejsca
zaznaczonego przez Rainera na mapie. Budynek, z którego piwnicy zbiegł, znajdował się po
północnej stronie alei zaznaczonej na mapie grubą kreską. Z budynku uciekał na północ, a teraz
przed sobą miał łunę rozświetlającą niebo nad Śródmieściem. Musiał iść w lewo, za plecami
zostawiając szeroką arterię alei.
Biegł od bramy do bramy, na długie minuty zastygał w bezruchu, przeszło godzinę spędził z
twarzą wciśniętą w wilgotną trawę, nasłuchując, jak ciężarówki z wojskiem przejeżdżają na
zachód, skąd dochodziły odgłosy walki. Skradał się, nasłuchując w ciemnościach, lub biegł bez
tchu przez odsłonięte przestrzenie, nie zwracając uwagi na ból promieniujący z poparzonych
ramion. Mijał pozwijane w najróżniejszych pozycjach zwłoki kobiet i mężczyzn, ukrywał się w
lejach po eksplozjach pocisków artyleryjskich, kilka razy zgubił drogę, ale wracał do ostatniego
znanego mu miejsca i kontynuował nocną wędrówkę.
Dopadł do naznaczonej ogniem fasady piętrowej kamienicy, która jeszcze niedawno musiała
być punktem zaciekłego oporu powstańców. Pocisk lub materiał wybuchowy podłożony przez
saperów szturmowych uszkodził sporą część ściany, między oknami pozbawionymi szyb i framug
czerniała dziura o nieregularnych krawędziach. Enkel wszedł do środka. Pokruszone cegły i spore
kawałki gruzu walały się po puszystym dywanie, który kiedyś musiał być prawdziwą ozdobą
salonu. Przeszedł przez pokój i korytarzem dostał się do kuchni. Instynktownie rzucił się między
szafki i regały w poszukiwaniu czegokolwiek do jedzenia. Wypił duszkiem słój wiśniowego
kompotu, na talerzu przy zlewie znalazł dwa wyschnięte już nieco kiszone ogórki. Wcisnął jeden z
nich głęboko w usta i nie zwracając uwagi na kwaśny sok spływający mu po brodzie, rozejrzał się
dokoła. W półmroku rozświetlanym poświatą wpadającą przez rozbite okno dostrzegł na stole
pękaty słój pełen ogórków. Wyciągnął ręce w jego stronę, kiedy ostry snop światła uderzył go
prosto w oczy. Odskoczył w tył, chroniąc oczy dłońmi. Jakaś mała postać przemknęła przez
kuchnię, chwyciła słój z ogórkami i czmychnęła w ciemność, usłyszał jeszcze cichy tupot butów na
miękkiej podeszwie. Snop światła przemknął po jego twarzy wprost na ścianę. Dojrzał w
ciemnościach kruchą postać kilkunastoletniego chłopca z latarką w jednej i nożem do krojenia
chleba w drugiej dłoni. Za chłopcem, który ledwie sięgał Enkelowi do piersi, stały dwie
dziewczyny: wyższa obejmowała nieco młodszą, która tuliła do siebie słój ogórków.
- Zostaw to! - wrzasnął chłopiec, kreśląc nożem w powietrzu szeroki łuk. Strach w jego głosie
był silniejszy niż gniew. - To jest nasze! Pierwsi to znaleźliśmy!
Enkel cofnął się. Światło latarki znów uderzyło go w twarz, by po chwili rozpłynąć się w
ciemnościach. Został sam, słyszał tylko oddalające się szybkie kroki.
Odetchnął. Przeszukał dokładnie kuchnię, ale znalazł jedynie trochę resztek w drewnianym
pojemniku na chleb. Zlizał z dłoni twarde okruchy i opuścił mieszkanie. Był coraz bardziej
zmęczony, spragniony i głodny. Musiał odpocząć. Bał się szukać kryjówki w jednej z mniej
naznaczonych ogniem i kulami kamienic, w obawie, że żołnierze mogą je przetrząsnąć w ciągu
dnia w poszukiwaniu czegoś cennego. Wślizgnął się do zawalonej cegłami klatki schodowej,
wszedł na piętro i wyłamał drzwi pierwszego z mieszkań. Jedna ze ścian kamienicy osunęła się i
teraz przypadkowy lokator miał widok na panoramę miasta oraz spory fragment firmamentu, na
którym świt zaczynał odciskać różowe ślady swoich palców. Znalazł jakieś łóżko, ostrożnie zdjął z
siebie bluzę, położył się na brzuchu i przymknął oczy.
Dzień spędził, nasłuchując wystrzałów, samolotów kołujących nad miastem i czołgów
przejeżdżających na tyle blisko, że cegły z naruszonej ściany spadały jedna po drugiej na ulicę. Nie
zdołał zasnąć, a ból, pragnienie i głód dawały mu się coraz bardziej we znaki. Zaczekał, aż nad
Warszawą zapadnie kolejna głośna i niespokojna noc. Wyjrzał na zewnątrz. Niebo płonęło
czerwienią, choć słońce już dawno skryło się za horyzontem. Rozejrzał się dokoła, szukając drogi.
Po godzinie mozolnej wędrówki przekradł się przez szczególnie szeroką i nieosłoniętą ulicę,
wszedł w jedną z przecznic, ale musiał zawrócić, bo na jej końcu dostrzegł jakiś ruch. Skręcił w
podwórko. Postanowił je okrążyć, przesuwając się wzdłuż ścian. Dotarł do połowy drogi, kiedy
usłyszał coś niepokojącego: głośny miarowy oddech i ciche jęki. Coś szklanego uderzyło o kocie
łby. Ktoś zaklął po rosyjsku. Enkel znieruchomiał. Od wielu frontowych dni i nocy ten język budził
w nim przerażenie. Znajdował się w połowie drogi między bramą a drewnianą wiatą, za którą
trzymano węgiel. Za sobą miał mur kamienicy, okna wysokiego parteru były zbyt wysokie, aby
móc się na nie wspiąć.
Zza wiaty wyszedł chwiejnym krokiem mężczyzna w za dużym niemieckim mundurze. Nucił
fałszywie melodię jakiejś rosyjskiej piosenki. Enkel otworzył z przerażenia usta. Instynktownie
przycisnął plecy do ściany, jego but zahaczył o kawałek zbitej szyby, szkło z chrzęstem przesunęło
się po kamieniach. Skulił się, przyklęknął, sięgnął ku ziemi, wyszukując palcami kawałek szyby.
Rosjanin był już oddalony o dobrych pięć metrów, przez ramię przewieszony miał pistolet
maszynowy. Enkel był bez szans na jakąkolwiek reakcję, gdyby tamten odwrócił się i go dostrzegł.
Mógł tylko patrzeć, jak Rosjanin, kołysząc się, odchodzi w stronę bramy. Enkel, z sercem bijącym
już na wysokości gardła, zaciskając palce na kawałku szkła, odprowadził Rosjanina wzrokiem, a
kiedy tamten zniknął w mroku, miękko jak kot rzucił się za drewnianą wiatę.
Po drugiej stronie, na ziemi, leżała młoda kobieta, a w zasadzie dziewczyna: półnaga, ze
spódnicą zarzuconą wysoko nad biodra, w rozdartej bluzce i włosami rozsypanymi w nieładzie
wokół głowy. Światło księżyca padało prosto na jej wykrzywioną bólem i strachem twarz. Między
jej nagimi nogami leżał nieruchomo rosły mężczyzna, jego szerokie bary niemal w całości
przysłaniały dziewczynę. Mężczyzna oddychał głośno, karabin przewieszony przez jego plecy
poruszał się w takt jego oddechu. Enkel zdębiał. Nie mógł oderwać wzroku od twarzy dziewczyny.
Nie mógł się poruszyć, nie mógł oderwać stóp od ziemi i spróbować cicho wycofać się w głąb
podwórka. Mężczyzna uspokoił oddech, podniósł się powoli, podciągając spodnie. Leniwym
ruchem zdjął z pleców karabin. Przeładował. Enkel patrzył poniżej jego ramienia na przerażoną
twarz dziewczyny. Widział, że go dostrzegła. Zdawał sobie sprawę, że zaraz krzyknie, a krzyk ten
spowoduje, że Rosjanin odwróci się i wymierzy swój karabin właśnie w niego. Enkel czekał z
palcami zaciśniętymi na szkle, nie czując nawet, jak krople krwi spływają mu po palcach.
Zrozumiał wreszcie przerażenie w oczach dziewczyny. Ta myśl była szalona, ale prawdziwa: ona
nie bała się o siebie, ale o niego. Bała się, że Rosjanin go zauważy i zastrzeli. Zrozumiał, że
dziewczyna milczy, aby go nie wydać, aby nie zdradzić jego obecności. Rosjanin podniósł broń do
oka.
Dziewczyna wciąż milczała, patrząc nie w lufę karabinu, ale w twarz nieznajomego, który
właśnie wyłonił się z ciemności.
Enkel przełamał niemoc, rzucił się na plecy Rosjanina, sięgnął dłonią do jego ust, szerokim
cięciem przejechał szkłem przez jego szyję. Ciężarem własnego ciała ściągnął tamtego do ziemi,
zasłonił mu usta i z zaciśniętymi powiekami czekał, aż ciało przeciwnika przestanie drgać. Bał się,
że ktoś to zauważy, że ktoś go usłyszy, że dziewczyna zacznie krzyczeć. Nic takiego się nie stało.
Ciało Rosjanina zastygło w bezruchu, a dziewczyna wciąż niemo patrzyła szeroko otwartymi
oczyma.
Enkel podniósł się i spojrzał za siebie. Nie mógł ryzykować próby powrotu przez podwórko,
bojąc się spotkania z towarzyszem żołdaka, którego właśnie zabił. Przed sobą miał drzwi.
Wślizgnął się do pogrążonego w kompletnych ciemnościach korytarza. Po omacku przeszedł przez
klatkę schodową. Wyjrzał zza rogu i upewniwszy się, że droga jest pusta, wybiegł na zewnątrz.
Przemknął przez ulicę, wskoczył w ciemne podwórko. Usłyszał za sobą tupot i zdyszany oddech.
Skulił się i przywarł do ściany. Dziewczyna przykucnęła tuż obok niego.
-
Uciekaj - prychnął szeptem. - Idź stąd!
Dziewczyna nie odpowiadała. Klęczała na bruku, wpatrzona w niego pozbawionym wszelkich
uczuć wzrokiem.
-
Zostaw mnie - syknął. - Musisz stąd iść. Zostaw mnie!
Podniósł się i pochylony przeszedł na drugą stronę bramy. Dziewczyna przesunęła się za nim
jak cień. Pchnął ją lekko w głąb podwórka.
- Odczep się ode mnie! Odejdź!
Spojrzała bezradnie w miejsce, gdzie jego dłoń dotknęła jej ramienia. Zachwiała się, ale
utrzymała równowagę. W jej wielkich oczach pojawiło się coś, co widział już gdzieś kiedyś.
Przypomniał sobie spaloną wioskę zagubioną wśród rosyjskich bagien, przypomniał sobie oczy
kobiet: żon, matek i córek, które straciły swoich mężczyzn, oczy patrzące niemym wzrokiem,
pozbawione nadziei i strachu. Postanowił odciągnąć dziewczynę gdzieś w bezpieczne miejsce,
ukryć ją w jakiejś piwnicy, a potem ruszyć śladem Rainera.
Chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął ją za sobą. Szedł powoli, blisko murów, rozglądając
się wokół siebie. Stracił orientację w terenie, pogubił się w liczeniu kolejnych przecznic. Ominął z
dala płonącą kamienicę, wciąż starając się kryć w ciemnościach. Postanowił zatoczyć koło i wrócić
w pobliże podwórka, na którym natknął się na Rosjan. Dziewczyna najwyraźniej znała teren:
zwolniła kroku, ale nie puściła jego ręki, lecz starała się go skłonić, aby zawrócił. Siłą przełamał jej
opór i pociągnął za sobą.
W pewnej chwili usłyszał coś, czego nie mógł usłyszeć, nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
Zwolnił, jeszcze bardziej pochylił się ku ziemi. Wytężył słuch. Między opuszczonymi
kamienicami, wśród ruin i niepogrzebanych ciał, w mieście zmienionym w jedno wielkie pole
bitwy, słychać było muzykę. Dźwięczny kobiecy głos płynący w jaśniejącą pożarami noc, operowa
aria przerywana trzaskami igły podskakującej na patefonowej płycie. Enkel wyjrzał za róg. Na
piętrze sąsiedniego budynku firanki kołysały się leniwie w otwartych oknach, świeciły zapalone
żarówki, a kobiecy śmiech przeplatał się ze szczękiem szkła i salwami gromkiego śmiechu. Tam,
gdzie ludzie zabijali się nawzajem, natychmiast pojawiały się domy publiczne, mniejsze i większe,
eleganckie bądź obskurne, jawne lub ukryte, dostępne dla każdego, kogo stać było na to, by w
ramionach kobiety zapomnieć o przelewanej krwi.
Enkel pozwolił, aby to dziewczyna prowadziła. Ostrożnie wycofali się spod okien burdelu,
ruszyli w gęstwinę uliczek. Pogubił się już w liczeniu kolejnych przejść, podwórek, przesmyków i
korytarzy. Dziewczyna wprowadziła go drewnianymi schodami na piętro kamienicy, odsunęła
stojącą w korytarzu szafę, odsłaniając przejście do pomieszczenia, które kiedyś było pewnie
suszarnią bądź strychem. Przecisnął się za nią w ciemność. Po omacku posuwał się naprzód.
Strzeliła zapałka. Karbidówka w drucianej oprawie oświetliła niskie i wąskie pomieszczenie:
drewniany strop i podłogę, legowisko przygotowane z desek rozłożonych między skrzynkami,
mnóstwo większych i mniejszych gratów ustawionych pod pozbawioną okien ścianą.
Dziewczyna stała z lampą w ręku, nie mogąc oderwać wzroku od orła ze swastyką naszytego
na kieszeni jego bluzy. Być może dopiero teraz, w świetle prymitywnej karbidówki, zrozumiała, że
był żołnierzem. Żołnierzem wrogiej armii, która paliła właśnie jej miasto. Odwrócił się, szukając
miejsca, aby usiąść i odpocząć. Wybrał jedną z drewnianych skrzynek. Syknął z bólu, kiedy
kołnierz bluzy obtarł jego poparzony kark. Wyprostował się, odchylając palcami materiał munduru.
Poczuł jej bliskość tuż za sobą, jej dłonie wślizgnęły się pod jego ramiona, rozpinając guziki
jeden po drugim. Powoli zdjęła z niego bluzę, ostrożnie przesuwając materiał ponad opuchniętą
skórą na jego barkach. Wsunęła palce pod jego podkoszulek, podwijając go do góry. Jęknął, kiedy
odrywała bawełnę przyschniętą do ran na plecach. Odsunęła się do tyłu. Spojrzał za nią przez
ramię. Zniknęła w ciemnościach, a kiedy znów wróciła w krąg światła karbidówki, dostrzegł w jej
dłoni nóż. Zadrżał. Przysunęła się do jego pleców, powoli odcinała pasy bawełny, ostrożnie
przytrzymując opuszkami palców krawędzie rany. Poczuł na plecach wilgotny dotyk. Przemyła
ranę, a w miejscu, w którym ogień najbardziej naznaczył jego skórę, założyła opatrunek. Wyszła na
kilka chwil na korytarz. Domyślił się, że zmieniała wodę w blaszanej miednicy. Odstawiła naczynie
pod ścianę, wzięła lampę i gestem nakazała mu, aby przesunął się w przeciwległy kąt
pomieszczenia. Dopiero teraz mógł się jej lepiej przyjrzeć. Jego wzrok mimochodem zsunął się w
dół, na rozdartą spódnicę i krwawe ślady na jej nogach. Postawiła lampę na skrzynce i kazała mu
zostać w kręgu światła, sama przeszła na drugą stronę, kryjąc się w ciemnościach. Usłyszał odgłos
przesuwanej miednicy i chlupot wody.
Opuścił głowę. Między skrzynkami zobaczył kilka strzępów materiału. Sięgnął po nie. Biało-
czerwone opaski, brudne i wymięte, jedna z nich naznaczona rdzawymi plamami krwi.
Przypomniał sobie opaski, jakie nosili powstańcy na ulicach. Wiedział już, dlaczego jest tu sama,
bez swoich towarzyszy, w dzielnicy zajętej i spalonej przez niemiecką armię.
Dziewczyna wróciła w krąg światła. Ślady na jej nogach zniknęły. Przygasiła płomień lampy,
spomiędzy skrzynek wyjęła koc, podała go Enkelowi, a sama skuliła się na posłaniu z desek. Enkel
położył się pod ścianą. Był bardzo zmęczony. W pomieszczeniu nie było okien, ale na zewnątrz
wstało już pewnie słońce. Udało mu się w końcu zasnąć na kilka godzin. Obudziły go odgłosy
wystrzałów. Znieruchomiał. Wyczołgał się spod koca, wyjrzał z ciemnego strychu na zalany
słońcem korytarz. Prześlizgnął się do okna. Ulica na dole była pusta, ale z oddali dobiegało echo
wystrzałów. Wrócił na strych, usiadł pod ścianą i w plamie światła wpadającej przez drzwi na
podłogę wodził palcem po tłustej warstwie kurzu i pyłu. Dziewczyna przyglądała mu się z
zainteresowaniem.
Raz jeszcze przywołał w myślach plan Rainera. Odliczył przecznice biegnące na południe od
cmentarzy, zakreślił punkt zaznaczony przez gestapowca, spróbował uzmysłowić sobie i określić,
gdzie się właśnie znajdował. Dziewczyna, której imienia nawet nie znał, pochyliła się nad jego
rysunkiem. Naszkicował kwartał, w który go zaprowadziła, pogrubił główną aleję biegnącą na
wschód. Spojrzał na nią z pytaniem w oczach. Ta pokręciła głową i przekreśliła jego rysunek.
Szybko narysowała trzy równoległe przecznice bardziej na wschód, po lewej stronie kółkiem
zaznaczyła miejsce, w którym się znajdowali.
-
Dziękuję.
Usiadł z plecami lekko opartymi o ścianę i zamkniętymi oczyma, ale nie zdołał już zasnąć. W
końcu także korytarz za drzwiami pogrążył się w ciemnościach. Wstał, nałożył bluzę.
-
Musisz tu zostać - powiedział cicho, stając w progu. - Stamtąd, dokąd idę, nie ma powrotu.
Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie, snop światła z korytarza dotarł aż do łóżka stojącego
pod oknem. Chlebowski otworzył oczy. Śpiąca na jego piersi dziewczyna podniosła głowę.
-
Szybko, nie mamy czasu do stracenia!
Kobieta w pielęgniarskim czepku nie zwróciła uwagi na Irenę leżącą na łóżku, wtuloną w
jednego z pacjentów. Przebiegła przez pokój, zerwała sznur wyciągu, przy którym leżał mężczyzna
pod oknem. Ranny jęknął. Pielęgniarka brutalnie ściągnęła go z posłania. Ranny nie zdołał
utrzymać się na nogach, runął prosto na podłogę.
- Co się dzieje? - Irena zeskoczyła z łóżka, odgarnęła włosy, po omacku szukając stopami
butów i dopinając guziki bluzki. Chlebowski sięgnął dłonią po okulary.
- Niemcy zajęli sąsiednią ulicę. Nie wiadomo, czy nasi zdołają utrzymać pozycje. Padł rozkaz,
aby nasze oddziały wycofały się na Stawki i próbowały powstrzymać Niemców przed atakiem na
Stare Miasto przez ruiny getta. Opuszczamy Wolę. Musimy ewakuować szpital.
- Ewakuować? Gdzie? Większość z rannych nie jest w stanie...
- Gdziekolwiek! - wykrzyczała pielęgniarka, ciągnąc mężczyznę spod okna na korytarz. -
Niemcy nie oszczędzają szpitali. Tutaj czeka ich tylko śmierć. Musimy dać im choćby szansę na
przeżycie.
Chlebowski opuścił nogi na podłogę, wstał, przytrzymując się ściany. Odzwyczajone od ruchu
kolana ugięły się, ale odzyskał równowagę. Wciąż kręciło mu się w głowie.
-
Antoni, uciekaj stąd. - Irena stała w drzwiach, pomagając pielęgniarce utrzymać ciężar
słaniającego się na nogach rannego mężczyzny. Spojrzała na niego przez ramię. Spojrzenie to
trwało ledwie chwilę, ale zdołał dostrzec łzy napływające jej do oczu.
Chłebowski zaryzykował, odepchnął się od ściany i ruszył przez środek pokoju. Wzór na
tapecie wirował mu przed oczami, ale zdołał dojść do drzwi. Dopiero teraz zorientował się, że jest
niemal nagi, miał na sobie tylko nie swoje kalesony o przykrótkich nogawkach. Stąpając bosymi
stopami po drewnianej podłodze, przeszedł przez korytarz w ślad za Ireną, która wraz z drugą
pielęgniarką usiłowała wydostać z budynku zabandażowanego mężczyznę. Ranny jęczał i
bełkotliwie prosił o to, aby go zostawić, jednak kobiety, nie zwracając uwagi na jego ból, ciągnęły
go w stronę schodów.
Na półpiętrze drogę zatarasowało im łóżko, które ktoś najprawdopodobniej próbował wynieść
z budynku, a następnie porzucił, kiedy okazało się zbyt ciężkie i nieporęczne. Na łóżku, podparty
ramionami, siedział mężczyzna z obandażowaną głową: nerwowymi ruchami głowy omiatał
wzrokiem korytarz, zbyt przerażony, aby poprosić o pomoc. Chlebowski oparł się o łóżko i
podsunął rannemu swoje ramię, mężczyzna objął go rozpaczliwie mocnym uściskiem. Chlebowski
opanował kolejną falę zawrotów głowy i pomógł mężczyźnie podnieść się z posłania: dopiero teraz
zauważył, że ranny ma tylko jedną nogę, amputowaną na wysokości kolana.
Na dole panował istny harmider: krzyki i płacz zagłuszały echo nieodległych wystrzałów.
Ranni, którzy byli w stanie poruszać się o własnych siłach, opuścili pokoje i zgromadzili się na
klatce schodowej, szukając kogoś, kto mógłby im powiedzieć, co się dzieje. Ci, którzy zdawali
sobie sprawę z powagi sytuacji i rozumieli, co oznacza zbliżająca się kanonada, pytali, dokąd mają
uciekać. Ktoś wołał lekarza, ale jedyną odpowiedzią było coraz większe zamieszanie. Chlebowski,
obciążony uczepionym jego ramienia kaleką, szedł tuż za Ireną. Pielęgniarki miały coraz mniej sił,
i mężczyzna, którego niosły, ciągnął już kolanami po podłodze. W korytarzu zabrakło miejsca,
wyszli na zewnątrz. Strzały było słychać już tak wyraźnie, jakby padały zza rogu najbliższej
kamienicy. Przeszli przez ulicę, weszli w podwórko, Chlebowski ostrożnie ułożył rannego na
bruku, opierając go o ścianę, tuż obok tego, którego niosły kobiety.
Pielęgniarka przetarła dłonią czoło, wystraszonym wzrokiem spojrzała w głąb ulicy, skąd
dochodziły strzały, bez zastanowienia ruszyła w stronę szpitala. Irena chciała zerwać się za nią, ale
przytrzymał ją silny uchwyt Chlebowskiego.
- Zaczekaj.
- Puść mnie! - Spróbowała strącić jego ramię. - Tam zostało jeszcze paru rannych! Nie wyjdą o
własnych siłach!
Obok nich, chodnikiem, przebiegło kilka pochylonych postaci, młodzi mężczyźni, niemal
chłopcy, w czapkach pamiętających jeszcze wrzesień lub za dużych beretach.
-
Musimy uciekać - powiedział, przyciągając ją do siebie. - Musimy jak najszybciej
przedostać się na Stare Miasto!
Irena pokiwała głową.
- Nie zostawię ich - odpowiedziała twardo, choć w jej ciemnych oczach pojawiły się łzy. -
Wrócę po nich, z tobą lub bez ciebie!
- Nie możesz im już pomóc!
- Mogę dać im szansę na przeżycie. Niemcy im jej nie dadzą!
- Jaka to różnica, zginąć w szpitalnym łóżku czy na chodniku dwadzieścia metrów dalej? Nie
zdołasz im pomóc. Jest już za późno. Jedyne, co możemy zrobić, to uciekać!
- Antoni, ja nie chcę...
Chlebowski chwycił dłoń Ireny i bezceremonialne wyciągnął ją z bramy. Stawiała opór i
zapierała się, ale szarpnął mocniej i zmusił ją do podbiegnięcia. Za plecami usłyszeli krzyk,
przeciągły, rozpaczliwy krzyk kogoś, kto nie miał już nadziei na ratunek. Obejrzał się przez ramię.
W głębi ulicy dostrzegł kilka postaci w charakterystycznie wyciętych hełmach, rozsypujących się
tyralierą między jednym ciągiem kamienic a drugim. Wbił palce w dłoń Ireny i zmobilizował ją do
biegu.
Zostawili za sobą okrzyki przerażenia, wybuchy płaczu, głośne prośby o zmiłowanie i krótkie
serie z pistoletów maszynowych. Chlebowski miał wrażenie, że strzały wymierzone są w ich plecy,
że kule przelatują tuż nad ich głowami, że kolejna seria zetnie ich na ziemię. Gwałtownie skręcił w
lewo, ciągnąc za sobą dziewczynę, skryli się za rogiem, przebiegli przez bramę i nie zwalniając
tempa, ruszyli dalej, wciąż kierując się na wschód, w stronę Starego Miasta. Biegli przez noc
pulsującą rytmem kolejnych eksplozji, których echo niosło się nad miastem, pod chmurami
czerwonymi od pożogi. W pewnym momencie Chlebowskiemu wydało się, że ulica przed nimi
również znalazła się już w rękach Niemców, w ciemności zamajaczyły równo ustawione sylwetki
żołnierzy, odbili w bok, kryjąc się w ciemnościach. Biegli, nie zważając na ogień palący płuca i
coraz cięższy krok. Wypadli na kolejną ulicę. Usłyszeli pojedynczy strzał i tuż obok nich ze
świstem przeleciał pocisk.
Chlebowski pociągnął Irenę na chodnik, upadli na kolana, wtulając się ramionami w mur.
- Nie strzelać! - krzyknął Chlebowski w mrok. - Pozwólcie nam przejść.
- Możecie podejść - z głębi ulicy rozległ się młody męski głos. - Powoli.
Wstali i z rękoma uniesionymi nad głowę zbliżyli się do barykady rozłożonej w poprzek ulicy.
Półnagi mężczyzna w przykrótkich kalesonach, z grubymi okularami zsuniętymi na czubek nosa i
dziewczyna w potarganej bluzce, spoceni i zdyszani. Mając świadomość, że w tej właśnie chwili
każdy ich ruch śledzi kilka par oczu, obserwujących ich kroki zza muszki na końcu lufy karabinu,
przeszli przed frontem wału utworzonego ze sterty mebli, wypolerowanego, połyskującego mocną
czernią fortepianu, kilkunastu worków z piaskiem i niezliczonej ilości cegieł. Umocnienie miało
jeden wąski przesmyk, tuż przy ścianie budynku.
Powstańcy nie trudzili się nawet, aby ich rewidować, jeden z nich zniecierpliwionym gestem
dał znak, że mają iść dalej i oddalić się od barykady.
- Co się dzieje? - Chlebowski zatrzymał się. - Co z naszymi spadochroniarzami? Co z
Rosjanami?
- Wola pada - mruknął spod poniemieckiego hełmu powstaniec przykucnięty na szczycie
prowizorycznej fortyfikacji. - Niemcy odzyskują ulicę po ulicy. A Ruscy jak stali, tak stoją.
- Dokąd teraz pójdziemy? - zapytała Irena, kiedy zostawili za sobą przygotowaną na niemiecki
szturm barykadę, a odgłosy wystrzałów stały się nieco cichsze. Była zbyt zmęczona i wystraszona,
aby płakać, choć na jej brudnej twarzy wyżłobiły ślady łzy.
- Musimy znaleźć schronienie - odpowiedział Chlebowski. - Znajdziemy miejsce, gdzie
będziemy mogli odpocząć, i spróbujemy zdobyć coś do jedzenia.
- A co potem?
Pociągnął ją za rękę.
- Potem znajdziemy jakieś bezpieczne schronienie, takie, w którym będziemy mogli się ukryć
na dłuższy czas.
- Pytałam, co zrobimy, kiedy Niemcy dotrą i do Starego Miasta? Gdzie będziemy uciekać?
Spojrzał na nią kątem oka. Do tej pory to ona opiekowała się nim, to ona mówiła mu, co ma
robić, pilnowała, aby nie tracił kontaktu z rzeczywistością, pomagała mu w zaspokajaniu
podstawowych potrzeb: to ona znalazła mu mieszkanie, pomogła w załatwieniu pracy, przynosiła
kartki na żywność. Jeszcze kilkanaście dni temu jej oczy promieniały na myśl o walce, pełne
nadziei i wiary w przyszłość. Teraz, bezsilna i przygaszona, szła wolno obok niego, wpatrując się w
czubki swoich butów. Przypomniał sobie słowa pani Walerii: ktoś ją skrzywdził, całkiem niedawno,
ktoś zabił w niej miłość i nadzieję.
Po drugiej stronie ulicy wyminął ich niewielki oddział zmierzający w kierunku linii walk.
Kilkunastu młodych chłopców z posępnymi, pełnymi skupienia minami, każdy z butelką
wypełnioną benzyną w dłoni. Z jednej z bram wyskoczyła kobieta w wełnianej chuście zarzuconej
na głowę, do piersi tuliła opatulone kocem niemowlę.
-
Coście zrobili! - Kobieta szalonym wzrokiem obrzuciła powstańców, przebiegła przed
nimi, wyciągając przed siebie dziecko. Koc się rozsunął, odsłaniając czarną główkę i przykurczone
rączki. - Co wyście na robili? Wojny się wam zachciało? Patrzcie, co narobiliście! Patrzcie! To
przez was! To wasza wina!
- Antoni - szepnęła Irena, wtulając się w Chlebowskiego. - To dziecko jest spalone na węgiel!
- Chodź. - Pociągnął ją za sobą. - Musimy już iść.
Echo eksplozji przetoczyło się ponad dachami pozbawionych okien kamienic i na jedną krótką
chwilę w plątaninie spalonych ulic zaległa cisza. Za drewnianym parkanem, w gąszczu pokrzyw i
łopianu, w wąskim, zarośniętym przesmyku między budynkami coś zaszeleściło.
Klaus Enkel przeczołgał się przez chaszcze, dotarł do rzędu drewnianych sztachet, podciągnął
się i wyjrzał ponad ogrodzeniem. Nie mógł się mylić. Miejsce zaznaczone przez Rainera na mapie
musiało być w zasięgu jego wzroku. Korzystając z zapamiętanego planu miasta oraz wskazówek
udzielonych mu przez polską dziewczynę, dotarł między dwa szeregi piętrowych kamieniczek.
Ostrożnie obszedł teren, ale nie znalazł niczego, co przykułoby jego uwagę. Dwukrotnie minął go
niemiecki pododdział, ale żaden z żołnierzy nie dostrzegł człowieka skulonego wśród gruzu i sterty
cegieł. Linia walk musiała być blisko, bo od zachodu dochodziły go odgłosy wściekłej strzelaniny.
Raz jeszcze zlustrował okolicę. Wysilił pamięć, usiłując przypomnieć sobie mapę Rainera.
Wydawało mu się, że w grę mogą wchodzić kamieniczki po lewej stronie ulicy, dwa piętrowe
budynki i osypujące się ruiny trzeciego, trafionego najprawdopodobniej bombą lotniczą lub
ostrzelanego przez czołg. Mógł mieć tylko nadzieję, że to, czego szukał kapitan gestapo, nie
znajdowało się w zburzonej kamienicy: w takim wypadku Rainer leżał teraz gdzieś pod gruzami i
nikt nie byłby już w stanie wyjaśnić śmierci Hermana Frinka. Enkel przeskoczył przez płot,
przebiegł na drugą stronę ulicy i wciąż trzymając się blisko murów, dotarł na klatkę schodową
pierwszego z budynków. Powoli wszedł na półpiętro, oparł się o ścianę i wytężył słuch. Ciemność
wokół niego była tak gęsta, że nie widział nawet czubków własnych palców. Słyszał drżenie ścian,
które przenosiły wibrację pobliskich wybuchów, słyszał kapanie wody z uszkodzonej rury i
stukanie okiennicy na piętrze. Nie zauważył jednak niczego podejrzanego. Zdawał sobie sprawę, że
jeżeli ludzie Rainera są jeszcze w okolicy, mogą być ukryci na tyle dobrze, że nie zdoła ich
odnaleźć. Istniała również możliwość, że gestapowiec znalazł już to, czego szukał, i teraz jest
daleko stąd, być może nawet poza Warszawą.
Enkel wyszedł na zewnątrz, okrążył budynek i zbliżył się do sąsiedniej kamienicy, oznaczonej
numerem czternastym. Na jej tyłach, na parterze oficyny, mieścił się nieczynny zakład
fotograficzny. Witryna zakładu była niemal niewidoczna pod szczelną warstwą desek, którymi
właściciel zabezpieczył szklaną fasadę, ale nad wejściem znajdował się napis w dwóch językach.
Fotograf okazał się człowiekiem wyjątkowo przezornym, solidne zabezpieczenie uchroniło fasadę,
a także drzwi wejściowe, przed zniszczeniem. Równo przycięte deski przybito z wielką
starannością, co świadczyło o tym, że ten, kto to zrobił, zabrał się do pracy jeszcze przed
wybuchem powstania. Enkel przemknął przez podwórko, przykucnął przy drzwiach zakładu,
jednak deski skutecznie uniemożliwiały dosięgnięcie do klamki. Przyłożył ucho do jednej z nich,
starając się wychwycić jakiekolwiek odgłosy wewnątrz. Obszedł oficynę dokoła, ale nie znalazł
innego wejścia. Ktoś, kto chciał zabezpieczyć pracownię przed intruzami, przyłożył się do swojej
roboty. Uwagę Enkela zwróciło małe okienko usytuowane kilkanaście centymetrów nad poziomem
bruku. Okienko również było zabezpieczone, ale deski były krótsze, a na dodatek przybito je do
drewnianej i mocno już zmurszałej framugi. Uklęknął i wsunął między nie palce. Zaparł się mocno
kolanami, oparł czoło o mur kamienicy i powoli, centymetr po centymetrze, odciągnął jedną z nich,
odsłaniając gruby gwóźdź. Szarpnął i deska ustąpiła z trzaskiem. Zastygł w bezruchu, nasłuchując,
czy dźwięk pękającego drewna nie zwrócił czyjejś uwagi. Z drugą deską poszło mu jeszcze łatwiej.
Przetoczył się na plecy i obcasem wybił framugę okienka do środka. Wsunął głowę w otwór
okienny, ale nie ujrzał niczego szczególnego. Piwnica zionęła stęchlizną, wilgocią i brudem.
Obrócił się i włożył nogi do wnętrza, przesunął się bliżej, położył plecy na bruku, podniósł biodra i
cały wsunął się do środka. Ostrożnie ześlizgnął się po ścianie, aż w zupełnych ciemnościach
wymacał pod stopą twardy grunt. Znajdował się w korytarzyku ograniczonym z jednej strony
ceglaną ścianą, z drugiej ogrodzeniem z nieheblowanych sztachet, najpewniej dzielącym piwnicę
na szereg mniejszych pomieszczeń. Ruszył wzdłuż muru, szukając po omacku wyjścia, jakiejś
drabiny lub schodów prowadzących na górę. W pewnym momencie, obok smrodu stęchlizny i
gnijących ziemniaków, wyczuł coś dziwnego. Zatrzymał się i głęboko wciągnął powietrze przez
nos. Tak, nie mógł się mylić! Wyraźnie wyczuwał zapach palonego tytoniu. Nie brudny, nieświeży
smród starego popiołu i niedopałków, nie nieprzyjemną woń taniej mieszanki używanej do fajek
lub skrętów, ale aromatyczny zapach dobrych niemieckich papierosów, słodki i soczysty. Przełknął
ślinę, rozdrażniony głodem nikotyny i potrzebą wypełnienia płuc ciepłym dymem. Przykucnął,
starając się przebić wzrokiem ciemność. Tam, gdzie czuć było dym, ktoś musiał palić.
Szpaler drewnianych sztachet był na tyle gęsty, że Enkel musiał wciskać między nie twarz, aby
dojrzeć coś za przegrodzeniem. Powoli szedł dalej, wypatrując w ciemnościach poruszającego się
ognika. Dym czuć było coraz wyraźniej. Zanim jednak wypatrzył i papierosa, i samego palacza,
dostrzegł na ziemi żółtawy blask rzucany przez światło, którego źródło musiało znajdować się za
załomem korytarza. Zgięty wpół, szukając po omacku drogi, dotarł do krańca ogrodzenia.
W głębi pomieszczenia, pośrodku niskiej, choć przestronnej piwnicy, na czymś, co najpewniej
było drewnianą skrzynką, stała lampa naftowa, rzucająca krąg światła na ceglane ściany, brudny
sufit i dwie postacie naprzeciwko siebie. Na krześle, tyłem do skulonego w mroku Enkela, siedział
szczupły blondyn w wojskowej bluzie. Palił papierosa, leniwymi, spokojnymi ruchami podnosząc
go do ust, zaciągał się głęboko i szerokim, eleganckim, niemal dostojnym gestem strzepywał popiół
na klepisko. Enkel bez trudu rozpoznał sylwetkę Rudolfa Rainera.
Na wprost gestapowca, po drugiej stronie lampy, siedział, a właściwie kucał, półnagi
mężczyzna. Związane w nadgarstkach ręce przytrzymywał naprężony sznur zaczepiony o hak w
suficie, druga lina biegła od paska przy jego spodniach do drewnianego regału pod ścianą. Dwie
liny różnej długości, uwiązane do sufitu i ściany, utrzymywały mężczyznę w nienaturalnej pozycji,
uniemożliwiając zarówno wyprostowanie się, jak i siedzenie. Więzień, zawieszony między sufitem
i podłogą, nie mógł dać wytchnienia nadwyrężonym nadgarstkom, omdlałym ramionom i
pulsującym z wysiłku udom, próbował odciążyć ręce, bezskutecznie szukając oparcia dla kolan, ale
mimo cierpienia z jego ust nie padło choćby jedno słowo skargi.
Rainer skończył palić, pstryknął niedopałkiem poza krąg światła, założył nogę na nogę i
wpatrywał się w więźnia. Płynęły kolejne minuty, a gestapowiec siedział i czekał, nie zadawał
żadnych pytań, nie groził ani niczego nie obiecywał, po prostu siedział i patrzył. Gdzieś blisko
upadł pocisk artyleryjski lub bomba lotnicza, ściany budynku zadrżały, światło lampy omiotło
pomieszczenie, a cała piwnica wypełniła się ceglanym pyłem. Rainer nawet nie drgnął, dalej
patrzył przed siebie, na mężczyznę zawieszonego między sufitem i podłogą.
Enkel, znużony czekaniem i przymusowym unieruchomieniem, wyprostował plecy. Coś
sprawiło, że w końcu oderwał wzrok od Rainera. W ciemnościach, po lewej stronie, zauważył jakiś
ruch. Przysunął się bliżej drewnianej ścianki, czekając na rozwój wypadków, gotowy do walki lub
ucieczki. Po chwili znów coś się poruszyło. Ktoś krył się w ciemnościach, bezszelestnie obchodząc
dokoła krąg światła rzucany przez lampę, uważając, by wciąż pozostawać w cieniu. Enkel wychylił
się zza załomu korytarza, przykucnął w cieniu, wspierając dłonie na klepisku, gotowy w każdej
chwili zerwać się do ucieczki. Wyraźnie widział po swojej lewej stronie zarys męskiej sylwetki.
Musiały się tam znajdować schody lub drabina, ktoś wszedł do piwnicy i teraz, korzystając z
ciemności, próbował obejść siedzącego przy lampie gestapowca.
Kryjący się w mroku mężczyzna przekradł się pod ścianą i wciąż pochylony, powoli wyszedł
na środek pomieszczenia, zachodząc Rainera od tyłu. Enkel wyraźnie widział jego niską, krępą
sylwetkę, szerokie plecy i pochyloną, skrytą w ramionach głowę. Rainer niczego nie podejrzewał,
siedział w bezruchu, wpatrując się w skrępowanego więźnia. Mężczyzna powoli, centymetr po
centymetrze, zbliżał się do gestapowca. Enkel obserwował, jak unosi prawą rękę, w której trzymał
nóż lub krótką pałkę. Jeszcze chwila i kapitan Rainer otrzyma cios, który może okazać się
śmiertelny, a tym samym jedyna osoba, która znała prawdę o śmierci Hermana Frinka, odejdzie z
tego świata.
Enkel wytarł spocone dłonie o spodnie, wyprostował się i z bijącym sercem patrzył, jak
morderca podnosi ramię nad głowę, sposobiąc się do zadania ciosu.
Otworzył usta, napełnił płuca przesyconym stęchlizną powietrzem i rzucił się do przodu,
uderzając z impetem w plecy skrytobójcy.
Mimo późnej pory na ulicach zachodniej części Starego Miasta panował chaos: grupki
powstańców przemieszczały się w stronę barykad, aby wzmocnić obsadę planowanej linii oporu,
uciekinierzy z Woli z przejęciem opowiadali o masowych mordach, gwałtach, plutonach
egzekucyjnych i morzu ognia, mieszkańcy sąsiednich kamienic organizowali punkty opatrunkowe i
kuchnie. Chlebowski ciągnął za sobą zapłakaną Irenę. W jednej z mijanych bram zauważył długą
kolejkę ludzi ustawionych do garkuchni zorganizowanej w stróżówce. Stanęli na samym końcu, za
zrozpaczoną kobietą wspartą na wielkiej skórzanej walizie. Kobieta od kilku dni błąkała się po
Śródmieściu, rozdzielona od męża w trakcie ulicznej strzelaniny. Chlebowski, potrzebujący
jakiegokolwiek ubrania, poprosił kobietę o pomoc. Okazało się, że wśród naprędce zabranych z
mieszkania rzeczy znalazło się trochę męskich ubrań i w ten sposób Chlebowski wszedł w
posiadanie całkiem nowych spodni od garnituru, butów i nieco sfatygowanej, przykrótkiej
marynarki.
Po godzinie kolejka przesunęła się na tyle, że mogli już dostrzec kobiety napełniające kaszą
podstawiane miski, kubki, talerze, a nawet tekturowe pudełka. Wydawanie posiłków trwało do
momentu, kiedy w przejściu pojawił się oddział powstańców, których nakarmiono poza
kolejnością. Kolejka znów ruszyła, ale pod drzwiami stróżówki powstało zamieszanie: jakiś
mężczyzna wbił się między oczekujących, próbując zabrać komuś miskę parującej kaszy.
Chlebowski wyjrzał do przodu ponad ramieniem kobiety, od której dostał spodnie i buty. Był
głodny i spragniony, ale bardziej interesowało go znalezienie bezpiecznego schronienia dla Ireny.
Kamienica, przy której się znajdowali, wydawała się odpowiednim miejscem. W podwórku
mieściła się kuchnia i punkt opatrunkowy, gdzie Irena mogłaby się poczuć przydatna. Zdawał sobie
sprawę, że dziewczyna nigdy nie zgodziłaby się na pozostanie w jakiejś piwnicy czy schronie.
-
Niedługo zrobi się tu naprawdę gorąco - powiedział, patrząc na Irenę. - Niemcy będą
kontynuowali natarcie i lada chwila linia walk przebiegać będzie ulicami centrum.
Irena spojrzała na niego wyczekująco.
- Myślę - wskazał wzrokiem na punkt opatrunkowy usytuowany po drugiej stronie podwórka -
że przydałaby się im każda para rąk do pracy.
- Chcesz mnie tu zostawić, tak?
- Tutaj możesz się przydać.
-
A co z tobą?
Zawahał się na moment.
-
Jest coś, co muszę dokończyć. Coś, co ma dla mnie duże znaczenie. Pójdzie mi łatwiej,
kiedy będę wiedział, że jesteś bezpieczna.
- Antoni, w tym mieście nikt nie jest bezpieczny. W tym mieście nie ma już bezpiecznych
miejsc. Chcę iść z tobą!
-
Nie możesz. - Dotknął dłonią jej policzka. - Tam, dokąd idę... Irena? Co się dzieje?
Zaskoczony Chlebowski oderwał spojrzenie od nagle zastygłej w zagadkowym grymasie
twarzy Ireny i powiódł wzrokiem do punktu, w który się wpatrywała. Przy bramie przykucnęło
kilku powstańców, jedli w milczeniu, starając się unikać wzroku ludzi stojących w kolejce. Jeden z
nich wydał się Chlebowskiemu znajomy. Zapuszczony czarny wąs przechodzi w nieco krótszą
brodę. Spod nasuniętego na czoło hełmu połyskiwały ciemne oczy.
-
Stefan!
Chlebowski wyskoczył z kolejki, przepchnął się między ludźmi i dopadł do skulonego pod
ścianą powstańca.
-
Stefan! Żyjesz! Gdzie Czarny? Gdzie mogę go znaleźć?
Powstaniec przełknął bez apetytu, wrzucił blaszaną miskę do menażki, odwrócił wzrok.
-
Gdzie Zieńczuk? - pytał dalej Chlebowski. - Gdzie jest Czarny?
- Wiesz, co się tam dzieje? - Stefan odpowiedział pytaniem, ruchem głowy wskazując na ulicę,
w stronę nieodległych wybuchów i serii z broni automatycznej. - Wiesz? Widziałeś to?
- Wiem - odparł krótko Chlebowski. - Muszę porozmawiać z Czarnym. Jest gdzieś tutaj?
- Ty oszalałeś. Straciłeś rozum do reszty.
-
Jest tutaj Czarny?
Stefan skinął głową.
-
Przegrupowujemy się. Czarny wraz z częścią ludzi ma obsadzić północną część naszej linii
obrony. Mają wzmocnić oddziały walczące na Żytniej i przy cmentarzu kalwińskim. My zostajemy
tutaj. Czarnego znajdziesz po drugiej stronie ulicy, jego oddział uzupełnia amunicję.
Chlebowski poderwał się do biegu i przebiegł przez bramę. Na zewnątrz czekała Irena.
- Antoni, zaczekaj!
- Nie mogę. - spojrzał przez ramię. - Muszę już iść. Ty zostajesz tutaj.
- Zostań ze mną. Proszę.
- Nie możesz ze mną iść! Musisz tu zostać. Jesteś tu potrzebna!
- Ty jesteś mi potrzebny.
- Irena, proszę... - Dotknął dłonią jej policzka. - Muszę zrobić coś, co jest dla mnie bardzo
ważne. Muszę zrobić to sam.
- Pójdę z tobą. - Chwyciła jego dłoń i znów Chlebowskiemu przypomniał się rozpaczliwy
uścisk umierającej radiotelegrafistki. - Pójdę, dokąd zechcesz, tylko proszę, nie zostawiaj mnie tu
samej!
Westchnął i odwrócił się na pięcie, ciągnąc dziewczynę za sobą.
-
Szybciej! Nie mamy chwili do stracenia!
Niespodziewany atak Enkela zupełnie zaskoczył niedoszłego mordercę, mężczyzna upadł
twarzą na ziemię i upuścił nóż. Enkel spróbował sięgnąć dłonią do gardła przeciwnika, ale tamten
szybko przeszedł do ofensywy, był silniejszy i bardziej doświadczony w walce wręcz, obronił się
przed duszeniem i natychmiast, gwałtownym ruchem, przetoczył się na bok. Kolejny wyrzut bioder
poparty silnym szarpnięciem ramion i to Enkel leżał teraz na plecach, przyciśnięty do ziemi, mając
nad sobą wykrzywioną z wysiłku twarz Krajicia. Chorwat wyprostował się, unosząc prawą pięść i
sposobiąc się do zadania ciosu, kiedy czyjaś dłoń od tyłu zacisnęła się na jego ustach, odchylając
głowę do tyłu i odsłaniając gardło. Szybkie krótkie cięcie i struga krwi splamiła bluzę Krajicia.
Enkel zrzucił z siebie ciało Chorwata.
-
Mogłem spodziewać się wszystkiego, ale nie ciebie!
Enkel odkaszlnął, usiłując unormować oddech. Spojrzał na stojącego nad nim Rainera.
Gestapowiec wytarł nóż o bluzę martwego napastnika.
-
Dlaczego wróciłeś?
Enkel wstał, bez strachu wbił spojrzenie w jasnobłękitne oczy Rainera.
-
Chcę wiedzieć, dlaczego Herman Frink musiał zginąć.
- Co?
-
Chcę wiedzieć, dlaczego Frink musiał zginąć. Wiem, że to twoi ludzie zamordowali go z
twojego rozkazu. Chcę wiedzieć dlaczego.
Rudolf Rainer uniósł brwi, rozchylił usta i spojrzał na Enkela błędnym wzrokiem. Płatki jego
wąskiego nosa zadrgały i gestapowiec zaniósł się głośnym, spazmatycznym śmiechem.
- Przeszedłeś przez to piekło tylko po to, aby zapytać o śmierć tego przeklętego pedała?
Oszalałeś, Enkel! Ty po prostu oszalałeś!
- Chcę wiedzieć, dlaczego kazałeś zabić Frinka! Jeden z twoich ludzi powiedział, że Frink był
zdrajcą, ale obaj wiemy, że to nieprawda. Chcę wiedzieć, dlaczego musiał zginąć!
Rainer, wciąż kręcąc z niedowierzaniem głową, sięgnął do pasa. Wyszarpnął pistolet,
przeładował i przystawił go Enkelowi do czoła.
-
Chcesz żyć? - zapytał krótko. - Jesteś szalony, ale nawet szaleniec boi się śmierci.
Enkel nie odpowiedział, wciąż wpatrując się w rozszerzone z podniecenia oczy gestapowca.
Rainer po chwili opuścił broń i odsunął się na bok, odsłaniając półnagiego mężczyznę pod ścianą.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego twój przyjaciel zginął?
Przez niego. Właśnie przez niego.
- Kim jest ten człowiek?
- To komunista. Radziecki agent, oficer wywiadu przerzucony kilkanaście dni temu do
Warszawy, celem nawiązania kontaktu z lewicowym ruchem oporu w mieście. Miał zbadać nastroje
i ustalić plan działania komunistów w trakcie ofensywy Armii Czerwonej i przełamania linii Wisły.
Enkel przeniósł wzrok na Rainera.
- Jaki związek ma radziecki agent ze śmiercią Frinka? Frink znał tego człowieka?
- Nie mamy czasu, aby teraz o tym mówić - uciął krótko Rainer. - Wokół nas toczą się walki.
Moi ludzie nie wytrzymali próby nerwów. Nie rozumieli, że to Rosjanin jest naszą drogą ucieczki z
tego pieprzonego miasta. Zbuntowali się. Wysłali Krajicia, aby mnie zabił, ale ty udaremniłeś jego
zamiary. Tam, na górze, zostali jeszcze Volke i Lichtenberg. Obaj są uzbrojeni i doświadczeni w
walce. Potrzebuję twojej pomocy, aby ich sprzątnąć.
- Dlaczego miałbym ci pomóc?
- A dlaczego przed chwilą mi pomogłeś? - Rainer zaśmiał się cicho i spojrzał na leżące ciało. -
Chcesz poznać prawdę o śmierci Frinka i daję ci słowo, poznasz ją. Dam ci jednak o wiele więcej.
Jeżeli mi pomożesz, wyciągnę cię z tego piekła!
Teraz to Enkel zaniósł się nerwowym śmiechem.
- Jak?! - prychnął ze złością w oczach, nie zwracając uwagi na broń w ręce gestapowca. -
Wszyscy jesteśmy chodzącymi trupami. Wszyscy. Słyszysz? To miasto dogorywa, niedługo nie
pozostanie tu kamień na kamieniu! Obojętnie, kto znajdzie nas pierwszy, zginiemy od razu. Nasi
rozwalą nas bez sądu za zdradę i dezercję, Polacy zrobią to samo za to, co z nimi robiliśmy. A
nawet jeżeli ukryjemy się wśród ruin i grobów, prędzej czy później wejdą tu Rosjanie i zrównają
wszystko z ziemią!
- No właśnie! - W oczach Rainera pojawił się błysk tryumfu. - Rosjanie! Masz rację, niedługo
przejdą Wisłę i ruszą dalej na zachód. Dziś stoją pod Warszawą, jutro będą pod Berlinem. Ta wojna
jest już przegrana, Enkel. Trzecia Rzesza stoi nad grobem i nie możemy pozwolić, by wciągnęła
nas tam ze sobą!
- O czym ty mówisz?
-
Kilka miesięcy temu zwerbowałem aresztowanego oficera polskiego podziemia - szeptał
gorączkowo Rainer. - Groziło mu rozstrzelanie, ale okazał się wyjątkowo rozsądną osobą i zgodził
na współpracę. Wypuściłem go, a on wrócił w struktury, w których działał, informował mnie o
wszystkim, co działo się w mieście. To on przekazał mi informację o planach podjęcia radzieckiego
agenta przerzuconego przez Wisłę. Od samego początku wiedziałem, że to dla mnie szansa.
Postanowiłem przechwycić agenta i za jego pośrednictwem nawiązać kontakt z radziecką centralą.
Jestem niemieckim oficerem, miałem dostęp do wielu informacji, które mają wielką wartość dla
dowództwa Armii Czerwonej. Kiedy poznałem lokalizację punktu kontaktowego, natychmiast
chciałem przejąć agenta, ale przeszkodził mi wybuch tej pieprzonej zawieruchy! Okazało się, że
miejsce pobytu komunisty przejętego przez ruch oporu znajduje się za linią walk! Dalszy ciąg już
znasz. W końcu dotarłem tam, gdzie chciałem, a naszego agenta masz właśnie przed sobą.
Enkel przymknął oczy, przytłoczony nawałem informacji.
- Co chcesz teraz zrobić?
- Przede wszystkim musimy się stąd wydostać. Najpierw jednak trzeba wyeliminować tych
zdrajców, Volkego i Lichtenberga. Pomożesz mi w tym, a potem poznasz prawdę o Frinku i obaj
skorzystamy z pomocy naszego nowego rosyjskiego przyjaciela. Szybciej, nie ma czasu do
stracenia!
W oddali, na ulicy, zaczęła się kanonada.
- Volke i Lichtenberg zostali gdzieś na górze - mówił dalej Rainer - na parterze, w starej
pracowni fotograficznej lub w mieszkaniu na piętrze. W budynku jest ciemno. Założysz bluzę i
czapkę Krajicia, wejdziesz na górę, a ja pójdę za tobą. Zdrajcy wyjdą do ciebie, a wtedy ja ich
zabiję.
- Nie chcę mieszać się w twoje sprawy. - Enkel pokręcił głową. - Nie mam zamiaru...
- Nie masz wyjścia - uciął Rainer. - Tylko tak poznasz prawdę o śmierci Frinka. Tylko tak
możesz cało uciec z Warszawy. Tylko tak - uniósł broń - możesz wyjść żywy z tej piwnicy.
Enkel pochylił się i powoli zdjął kurtkę z martwego Chorwata. Założył ją na siebie, wycierając
w spodnie krew, która została mu na dłoniach. Na głowę założył czapkę. Wszedł na strome,
przypominające drabinę drewniane schody, które prowadziły na zaplecze zakładu fotograficznego.
W środku panowały zupełne ciemności, zabite deskami okna nie przepuszczały łun pożarów i
eksplozji. Po omacku szedł przed siebie. Zaplątał się w grubą, śmierdzącą kurzem i brudem
zasłonę. Słyszał, że Rainer skrada się tuż za nim. Przeszedł przez zakład, wodząc dłonią po
szerokiej drewnianej ladzie, wymacał drzwi i wszedł na schody. Drewniane stopnie skrzypiały
jeden po drugim, kiedy powoli wdrapywał się na piętro. Kapitan gestapo szedł w rytm jego kroków,
a może robił to znacznie ciszej i ostrożniej, by słychać było tylko pojedyncze skrzypnięcia pod jego
stopami. Okna na piętrze nie zostały już tak szczelnie zabezpieczone, przez szpary między deskami
wciskały się blade smugi wczesnego świtu i w korytarzu panował przygaszony półmrok.
Enkel pochylił się i rozsunął ramiona na boki, starając się upodobnić do Krajicia, który był
nieco niższy od niego i znacznie szerszy w barach. Uważnie obserwował drzwi pomieszczeń, które
mijał, mając nadzieję, że Rainer jest przygotowany do szybkiego strzału.
Gdzieś w głębi korytarza skrzypnęła podłoga. Enkel zastygł. Do dalszego marszu zmusiło go
bolesne pchnięcie między łopatki. Z bijącym sercem ruszył dalej, mając świadomość, że być może
w tej chwili, poza Rainerem z waltherem wymierzonym w jego plecy, ktoś w ciemnościach śledzi
jego kroki z przygotowanym do strzału automatem.
-
Lubo?
Enkel zagryzł wargi i ruszył dalej. Korytarz wychodził na szerokie pomieszczenie stanowiące
coś w rodzaju salonu, przecięte teraz szeregiem wąskich smug światła, wpadających przez szpary w
okiennicach.
-
Lubo? - szept powtórzył się. - Załatwiłeś go?
Enkel, czując, jak krople potu spływają mu spod czapki po policzkach na szyję, ostatkiem sił
zmusił się, aby przekroczyć próg salonu. Zrobił jeszcze dwa kroki i rzucił się w bok, na podłogę. W
tej samej chwili za jego plecami odezwał się pistolet Rainera. Enkel upadł na deski, przetoczył się
pod ścianę. Walther gestapowca odezwał się jeszcze dwa razy, ktoś po drugiej stronie zwalił się
ciężko między meble, ściągając za sobą coś, co rozbiło się z hukiem. Kolejny wystrzał i ktoś inny
krzyknął z bólu. Seria z automatu przedziurawiła ścianę, wpuszczając do środka pomieszczenia
kolejne cienkie smugi różowego światła. Pistolet wystrzelił po raz kolejny, łuska upadła tuż obok
głowy Enkela.
-
Nie ruszaj się - w półmroku rozległ się głos Rainera. - Nawet nie drgnij! Enkel?
Enkel wstał, zrzucił z siebie czapkę Krajicia i jego zakrwawioną kurtkę.
-
Pomóż mu wstać. Posadź go tam, na krześle, pod oknem.
Enkel bez słowa wykonał polecenie Rainera. Lichtenberg oberwał w lewy bark, krzywił się z
bólu, ale ani nie jęknął, kiedy Enkel przeciągnął go na krzesło. Następnie, zgodnie z kolejnymi
instrukcjami Rainera, Enkel zdjął siwowłosemu żołnierzowi pasek i związał jego ręce za plecami.
Rainer, obserwując wszystko z odległości kilku kroków, z pistoletem w uniesionej dłoni, pochylił
się nad martwym już chyba Volkem, wyciągnął mu pasek ze spodni i założył go na szyję
Lichtenberga, drugi koniec splatając z węzłem na jego nadgarstkach.
- Podaj mi jego sznurówki.
- Co? - Enkel obejrzał się przez ramię.
- To, co mówię. Zdejmij mu sznurówki.
Enkel uklęknął przy butach Lichtenberga i wysupłał z nich czarne bawełniane sznurowadła.
Rainer sięgnął do paska, odpiął granat ręczny i podstawił go Lichtenbergowi pod oczy.
-
Poznajesz? Zapalnik pięciosekundowy.
Za pomocą sznurówki gestapowiec przywiązał granat do skórzanej obroży, która oplotła gardło
rannego żołnierza, tak że ten czuł chłód stalowej skorupy na swoim podbródku.
-
Enkel, przysuń tu ten stolik i podaj jeszcze jedno krzesło.
Lichtenberg milczał, spod opuszczonych powiek obserwując wciąż uśmiechającego się
Rainera. Enkel przesunął sprzęty i odszedł pod ścianę. Na zewnątrz wciąż trwała wymiana ognia.
Ktoś strzelał z bliska, niemal pod oknami pomieszczenia, w którym się znajdowali.
Rainer usiadł przy stole, na wprost unieruchomionego Lichtenberga. sięgnął do kieszeni na
piersi, coś z niej wyjął. Enkel zmrużył oczy, w pokoju wciąż panował półmrok i nie był w stanie
dostrzec, co gestapowiec trzyma w ręce. Rainer złożył dłonie, zakręcił palcami, między którymi coś
zaszeleściło. Na stolik przed Lichtenbergiem zaczęły spadać karty do gry.
-
Lubisz pokera, Marco?
Lichtenberg nie odpowiedział, odwrócił wzrok, odchylając twarz na tyle, na ile pozwoliła mu
skórzana obroża paska i przywiązany do niego granat.
- Wiem. Nie lubisz. - Rainer pokiwał głową z udawanym smutkiem. - Nie masz jednak wyjścia,
bo tak się składa, że ja bardzo lubię. Postaram się przekonać cię do tej gry.
- Zwariowałeś - syknął Lichtenberg. - Już dawno temu straciłeś rozum.
- Widzisz - ciągnął niczym niezrażony kapitan gestapo - wszystko jest kwestią emocji. Potrafię
zrozumieć, że ktoś nie lubi kart, skoro gra nie wywołuje w nim żadnego napięcia. Potrafię jednak
sprawić, abyś poczuł dreszcz, który czuje każdy zapalony gracz, siadając przy stoliku. Zagramy o
twoje życie, Marco.
Rainer rozdał po pięć kart, odłożył talię i odsłonił trzy karty leżące przed Lichtenbergiem.
- Marco, jak sądzisz, poszczęści ci się dzisiaj?
- Pierdol się, Rainer! Jesteś tylko małym, śmierdzącym sadystą!
Gestapowiec pokiwał głową, udając skupienie nad układem kart na stoliku.
- Przypominam ci, Marco, że wyciągnąłem cię z kompanii karnej, ratując przed sądem
polowym i rozstrzelaniem za nieposłuszeństwo i wielokrotne złamanie regulaminu w stosunku do
ludności cywilnej. Ty nazywasz mnie sadystą?
- Jesteś tchórzem!
- Ja jestem tchórzem? - Rainer uniósł brew. - Dlaczego wysłaliście Krajicia samego? Dlaczego
sam nie zszedłeś do piwnicy, żeby mnie zabić? Patrz na karty, Marco. Masz damę, ósemkę i trójkę.
Odsłaniamy dalej?
Enkel z trudem oderwał wzrok od stolika, wyjrzał przez szparę w okiennicy na zewnątrz. Kilku
bojowników w cywilnych ubraniach przebiegło ulicą na zachód, w stronę pozycji niemieckich,
seria z karabinu maszynowego zatrzymała któregoś z nich w połowie drogi między jednym
chodnikiem a drugim.
-
Nie będę z tobą grał, Rainer - sapnął Lichtenberg. Zlepione potem i kurzem włosy kleiły
mu się do rozciętego czoła. - Nie dam ci tej przyjemności. Zabij mnie, ale nie będę z tobą grał.
Widziałem śmierć tak wiele razy, że przestałem się jej bać.
-
Będziesz grał - odpowiedział cicho Rainer, twardo wpatrując się w oczy siwowłosego
weterana. - Szybka śmierć nie jest najgorszą rzeczą, jaka może cię spotkać. Skup się na kartach.
Wiesz, że jestem dobrym graczem.
Lichtenberg skrzywił się w złośliwym uśmiechu.
-
Chyba sam w to nie wierzysz - powiedział. - Wszyscy dobrze wiedzieli, że przegrywasz
coraz większe sumy. Nie jesteś graczem, ale hazardzistą! Gdyby nie to, że zginiesz tu, razem ze
mną, w gruzach tego przeklętego miasta, prędzej czy później stanąłbyś przed plutonem
egzekucyjnym za zdefraudowanie funduszy operacyjnych gestapo. Co? - Lichtenberg udał
zdziwienie. - Myślałeś, że nikt o tym nie wiedział? Mylisz się. Wszystkim było wiadome, że
przegrywasz nie swoje pieniądze!
Rudolf Rainer zacisnął zęby, na jego skroni pojawiła się nabrzmiała, bladobłękitna żyłka.
-
Patrz w karty, Marco - wysyczał. - Zastanów się dobrze nad swoją decyzją.
Lichtenberg odchylił głowę na tyle, na ile pozwoliła mu obroża.
-
Mam cię w dupie. - Splunął i pochylił się do przodu, sięgając zębami do zawleczki granatu.
Czubkiem języka podniósł stalowe kółko, rozchylił wargi i zacisnął szczękę. Rainer poderwał się z
miejsca, ale było już za późno, Lichtenberg odrzucił głowę w tył, wypluł zawleczkę i wyszczerzył
zęby w szyderczym uśmiechu.
- Mam was wszystkich głęboko w dupie.
Enkel czuł, że jego nogi zmieniły się w ciężkie ołowiane słupy, a przesiąknięta potem bluza
przykleiła się do ściany, nie mógł nawet zaczerpnąć powietrza, wciąż wpatrując się w obły stalowy
kształt przytwierdzony do obroży Lichtenberga. Nie słyszał rozpaczliwego krzyku Rainera ani
strzelaniny pod oknami, w uszach miał tylko desperacki śmiech starego żołnierza i bicie własnego
serca. W końcu oderwał się od ściany, ugiął kolana i rzucił się w kierunku drzwi. Szeroko
wymachując ramionami, przebiegł przez pomieszczenie, bezskutecznie usiłując odliczyć w
myślach pięć sekund, na jakie ustawiony był zapalnik. Czuł, że Rainer biegnie tuż za nim. Drzwi
były coraz bliżej, wyciągnął przed siebie rękę, rzucił się do przodu, desperacko starając się
wydostać poza załom korytarza. W tej samej chwili huk eksplozji pozbawił go słuchu, a potężne
uderzenie w plecy cisnęło nim o ścianę. Odpłynął w gęstniejącą ciemność.
Do świtu pozostała jeszcze godzina, ale niebo nad Warszawą pulsowało kolorami: snujące się
nad spalonymi kamienicami kłęby dymu i sadzy odbijały łuny pożarów. Wyżej, w przestrzeni
między chmurami, różnokolorowe race przecinały się z oślepiająco białymi smugami szperaczy,
przeczesujących niebo w poszukiwaniu samolotów, które miały nieść pomoc dla walczącego
miasta. Chlebowski oderwał wzrok od spektaklu, który rozgrywał się ponad jego głową, i zmrużył
oczy, koncentrując wzrok na wylocie ulicy. Irena pociągnęła go za rękę.
-
Tam - wskazała w lewo. - Tam poszli.
Powoli przesuwali się na zachód, znów w stronę płonących ulic, w ślad za oddziałem
Zieńczuka. W bramach i zaułkach mijali tych, którzy mieli więcej rozsądku i wycofywali się w
stronę Śródmieścia i Starego Miasta. Przeszli ulicą Zamenhofa, skręcili, przecinając ruiny getta i
mijając Gęsiówkę, Zakłady Mundurowe i Fabrykę Pfeiffera. Od północy, od strony Dworca
Gdańskiego i linii kolei obwodowej, grzmiały działa niemieckiego pociągu pancernego. Dotarli w
końcu na Okopową.
Wyszli zza jakiegoś węgła, trzymając się za ręce, przebiegli przez jezdnię, dopadli do sterty
gruzu. Chlebowski, sunąc brzuchem po cegłach, wsparł się na łokciach i wyjrzał przed siebie. Nie
widział niczego prócz mgły, ciągnącego się za wiatrem smogu i siatki pęknięć na swoich okularach.
-
Tam. - Irena przywarła do jego ramienia. - Musimy dostać się do tamtej bramy.
Odgłosy wystrzałów były coraz bliższe. Dobiegli na podwórko kamienicy, przyczaili się przy
murze. Chlebowski się rozejrzał. Okolica wydawała mu się dziwnie znajoma. Irena uklękła na
chodniku, wyjrzała zza rogu.
-
Nasi zajmują pozycje wzdłuż ulicy - powiedziała, nie odrywając wzroku od szeregu ledwie
widocznych we mgle sylwetek, rozsypujących się między zaułkami.
-
Podprowadź mnie bliżej - poprosił Antoni. - Muszę odnaleźć Zieńczuka.
Z głębi ulicy, na wprost pozycji zajętych przez powstańców, dobiegło ich ciężkie dudnienie
gąsienic toczących po bruku wielotonowy ciężar. Coś strzeliło, z okien posypały się małe ogniki,
najpewniej butelki z benzyną. Wylot ulicy zablokowała ściana ognia.
-
Chodź - pociągnęła go za rękę - spróbujemy obejść ich od tyłu.
Chlebowski ruszył za Ireną. Przeskoczyli przez stertę osmalonych cegieł, między którymi leżał
młody chłopak z przestrzeloną głową, ściskający w sztywnych dłoniach zdobycznego mauzera.
Antoni wyjął broń spomiędzy palców martwego powstańca. Szybko przetrząsnął jego kieszenie w
poszukiwaniu amunicji, której znalazł całą garść. Irena odpięła od paska chłopaka granat.
Chlebowski przeładował karabin, upewniając się, czy w komorze tkwi nabój.
Przebiegli dalej. Przywarli do zarośniętego usychającym bluszczem muru. Antoni wyjrzał zza
poszarpanej odłamkami krawędzi. Po drugiej stronie ulicy Żytniej dostrzegł piętrową kamieniczkę
z zamkniętym zakładem fotograficznym na parterze. Ten odcinek również obstawili powstańcy,
rozkładając się tyralierą od południa na północ, wyszukując najlepszych stanowisk ogniowych
skierowanych na zachód, skąd spodziewali się niemieckiego natarcia.
Chlebowski otarł dłonią spocone czoło.
-
Widzisz numery na tych kamienicach? - zapytał, z trudem panując nad rosnącym
podnieceniem.
- Tak. Na tej naprzeciwko i sąsiedniej.
- Jakie to numery?
- Szesnaście i czternaście.
Antoni zagryzł wargi. Miał przed sobą kamienicę, o której Zosia wspominała w swoim
pamiętniku. Kamienicę, do której miał dotrzeć - ale nigdy nie dotarł - młody kurier postrzelony w
Alejach.
- Patrz - syknęła Irena. - Tam, na wysokości latarni!
- Gdzie? - Chlebowski zmrużył oczy. - Niczego nie widzę.
- To chyba Zieńczuk! Tam, przy nasypie!
Huk eksplozji wstrząsnął piętrem kamieniczki, okiennice odfrunęły wraz z falą uderzeniową, a
szyld reklamujący fotografa upadł ciężko na chodnik. Siedzieli długą chwilę skuleni przy murku.
- Widzisz coś? - zapytał Chlebowski.
- Nic. - Irena spróbowała wychylić się bardziej, ale zaraz odskoczyła za zasłonę, wystraszona
serią eksplozji, która targnęła ulicą. To niemieckie moździerze po omacku próbowały namierzyć
niewidoczny cel.
Wyjrzała raz jeszcze.
- Tak! To na pewno Zieńczuk! Przebił się do kamienicy naprzeciwko! Jest tam, w pracowni
fotografa!
Zaczekali, aż kolejna seria eksplozji ucichnie, wyskoczyli zza murka i pędząc ile sił w nogach,
przebiegli długi odcinek otwartej przestrzeni. Zatrzymali się przy nasypie, będącym pozostałością
jakiejś przybudówki lub oficyny, odczekali chwilę i pokonali ostatni odcinek drogi, jaki dzielił ich
od muru kamienicy. Zdyszani, upadli na chodnik. Chlebowski podniósł się, pomógł wstać Irenie i
ściskając w ręku gotowego do strzału mauzera, ruszył ku drzwiom zakładu.
Pulsująca bólem ciemność ustąpiła jasności, ale ciężkie dudnienie rozkołysanych dzwonów nie
ucichło ani o pół tonu. Enkel skrzywił się, przykrył uszy dłońmi, ale dudnienie nie ustępowało,
wypełniając echem głowę aż do tępego bólu w skroniach. Dopiero po chwili zorientował się, że
leży wśród desek, kurzu i wirującego w powietrzu pyłu. Ktoś wołał go po nazwisku, ale żaden
ludzki głos nie mógł się przebić przez wibrujące dzwony. Usta miał pełne pyłu. Spróbował splunąć,
ale brakowało mu śliny.
-
Enkel!
Jęknął, przetoczył się na brzuch, wsparł ciało na łokciach. Dzwony w jego głowie wciąż biły
jednym rytmem, ale ich dudnienie nieco ucichło.
-
Enkel, do cholery, pomóż mi! Enkel!
Z wysiłkiem doczołgał się do ściany, oparł się o najeżone drzazgami deski, w które uderzyła
główna fala odłamków. Wstał i odwrócił się. Rainer leżał w kącie, wśród kawałków drewna,
próbując uwolnić się od ciężaru połamanego stolika i poszarpanej zasłony. Enkeł odetchnął głęboko
i włożył palce do uszu, usiłując pozbyć się natarczywego dudnienia. Podszedł do leżącego
gestapowca.
-
Pomóż mi wstać. - Rainer skrzywił się z bólu. Jego prawy bok, od biodra do połowy uda,
pokrywała wciąż powiększająca się plama krwi.
Enkel zawahał się.
-
No dalej! - warknął kapitan gestapo. - Sam nie dam rady!
Enkel nie poruszył się. Patrzył spokojnie na leżącego u jego stóp Rainera. Pomyślał, że
wystarczyłoby włożyć kawałek drzazgi w jedną z jego ran po odłamkach, aby gestapowiec
natychmiast powiedział wszystko, co wie o śmierci Hermana Frinka.
Kątem oka rozejrzał się dokoła, szukając odpowiedniego kawałka drewna.
-
Enkel?
Na zewnątrz ktoś krzykiem wydawał rozkazy. Dobiegł ich tupot ciężkich butów. Mężczyźni w
pokoju na piętrze wymienili spojrzenia. Enkel odwrócił się i podszedł do okna. Ostrożnie wyjrzał
na zewnątrz. Wzdłuż ulicy rozbiegła się grupa uzbrojonych powstańców, wyszukując najlepszych
stanowisk ogniowych.
- Co się tam dzieje?
- Polacy odzyskali ulicę - odpowiedział cicho Enkel. - Jesteśmy w pułapce.
- Pospiesz się, idioto. - Rainer przesunął się w stronę drzwi, ciągnąc za sobą bezwładną nogę. -
Musimy zejść na dół po Rosjanina!
Enkel podszedł do gestapowca, pomógł mu wstać, przerzucając jego ramię nad swoim.
- Musimy uciekać. - Enkel bezceremonialnie pociągnął za sobą Rainera w stronę korytarza. -
Nie damy rady nikogo ze sobą zabrać!
- Bez niego nie mamy po co opuszczać tego zasranego budynku! Co niby chcesz zrobić? Nasi
rozstrzelają nas za dezercję, Polacy zrobią to jeszcze szybciej! Dokąd pójdziemy? Tylko z nim
mamy jakiekolwiek szansę!
Enkel zatrzymał się nagle. Odwrócił się, rzucił gestapowca na ścianę. Ten zawył z bólu, z
trudem utrzymując się na jednej nodze. Enkel, nie zważając na opór Rainera, zerwał z niego bluzę.
- Jeżeli powstańcy zobaczą na tobie mundur, zastrzelą nas obu bez pytania!
Rainer skinął głową, z trudem łapiąc oddech. Rany na biodrze i udach krwawiły coraz mocniej.
-
Pozbyliśmy się bluz - mówił dalej Enkel, twardo wpatrując się w oczy gestapowca - ale
dalej mamy na sobie wojskowe spodnie i buty. Musimy uważać. Pomogę ci zejść na dół, do
piwnicy. Spróbujemy przedostać się na tyły, poza linię walk. Jeżeli będzie trzeba, zaczekamy w
piwnicy do zmroku i wtedy spróbujemy się prześlizgnąć. Rosjanin zostaje tutaj.
Rainer skrzywił się.
-
Bez niego nie mamy szans! Chcesz siedzieć w tej zasranej piwnicy do... O kurwa!
Enkel zaatakował kolanem, celując prosto w spływające krwią udo Rainera. Przytrzymał
gestapowca za podkoszulek, po czym uderzył jeszcze raz, w to samo miejsce.
-
Pójdziemy sami - syknął. - Wyprowadzę cię z tego budynku. Tylko ciebie. Rosjanin nie jest
mi do niczego potrzebny.
Bezceremonialnie pociągnął Rainera za sobą, jedną ręką przytrzymując go za ramię, a drugą za
pasek przy spodniach. Przeszli korytarzem i skręcili na schody. Rainer krzywił się przy każdym
stopniu, ale Enkel nie zwracał uwagi na jego jęki. Na zewnątrz ktoś strzelał długimi seriami z
pistoletu maszynowego. Gdzieś na dole coś trzasnęło, ale Enkel wziął to za kolejny wystrzał. Zeszli
do zakładu fotograficznego, przeszli wzdłuż kontuaru i skierowali się w stronę piwnicy.
Odgłos łamanej deski sprawił, że Enkel zatrzymał się i pociągnął Rainera do ściany. Drzwi
zakładu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł mężczyzna w sięgającym kolan prochowcu.
W wyciągniętej przed siebie dłoni trzymał pistolet. Enkel wstrzymał oddech. Zabite deskami okna
sprawiały, że do środka pomieszczenia wpadało niewiele światła i zakład pogrążony był w
przesiąkniętym kurzem półmroku. Enkel mógł mieć tylko nadzieję, że obcy zajmie pozycję przy
jednym z okien i obserwując wydarzenia rozgrywające się na ulicy, nie zauważy obecności dwóch
mężczyzn skulonych pod ścianą. Mężczyzna w prochowcu nie skierował się w stronę okna, ale
wbiegł na środek pomieszczenia i rozejrzał się wokół. Jego wzrok padł na ścianę przy schodach,
gdzie stali Enkel z Rainerem.
Mężczyzna w prochowcu uniósł broń, przesuwając lufę od wspartego plecami o ścianę Enkela
do uwieszonego na jego ramieniu gestapowca. Milczał. Nagle jego dłoń zadrżała, gdy skupił wzrok
na twarzy Rainera. Enkel przeniósł spojrzenie w bok i zauważył, że gestapowiec również nie może
oderwać oczu od oblicza mężczyzny w prochowcu. Cisza gęstniała z każdą mijającą sekundą.
Brunet w prochowcu wydawał się coraz bardziej zdenerwowany. Enkel postanowił
zaryzykować.
-
Proszę nas nie zabijać - odezwał się po polsku, podnosząc przed siebie otwartą dłoń. -
Ukryliśmy się tutaj, zanim na zewnątrz rozpętała się strzelanina. - Miał nadzieję, że jego twardy
akcent nie wzbudzi podejrzeń obcego.
Brunet nie odpowiedział, wciąż świdrując wzrokiem rannego gestapowca. Skupiony na
wykrzywionej bólem twarzy Rainera, nie zauważył ruchu za swoimi plecami. Enkel kątem oka
widział, jak drzwi wiodące do piwnicy otwierają się, a w ciemnym przejściu pojawia się jakaś
postać. Bał się odwrócić w tamtą stronę, aby nie sprowokować nerwowej reakcji mężczyzny, który
mierzył w nich z pistoletu. Deski podłogi zatrzeszczały pod ciężarem czyichś kroków i brunet, nie
opuszczając pistoletu, zerknął za siebie.
-
Rzuć broń! - odezwał się po polsku ktoś skryty w ciemności.
Mężczyzna w prochowcu zawahał się. Znieruchomiał, raz jeszcze spojrzał w oczy wspartego o
ścianę gestapowca, opuścił wzrok, a następnie błyskawicznie obrócił się, zataczając szeroki krąg
trzymanym w dłoni pistoletem.
Huk wystrzału odbił się echem od ścian zakładu fotograficznego.
Zabłąkana kula uderzyła o mur kamienicy i odbiła się rykoszetem, przelatując tuż nad głową
Chlebowskiego. Ten skulił się i przyłożył ucho do drzwi zakładu fotograficznego. Wydawało mu
się, że słyszy w środku czyjś głos. Ostrożnie pchnął drzwi lufą mauzera i przekroczył próg. Snop
wczesnego światła przeciął wnętrze zakładu przez środek, odsłaniając skryte w środku postacie.
Jedna z desek zabezpieczających drzwi odskoczyła z trzaskiem i kilka par oczu natychmiast
skierowało się w stronę wejścia. Chlebowski poderwał karabin i wymierzył przed siebie, celując w
mężczyznę z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię.
-
Nawet nie drgnij - rzucił krótko, ustawiając muszkę i szczerbinkę w jednej linii z piersią
mężczyzny. - Daj mi tylko pretekst, a zastrzelę cię jak psa!
Klimowicz zastygł bez ruchu. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował z tego zamiaru,
wpatrując się w lufę mauzera. Powoli opuścił automat, zsunął z ramienia pasek i odłożył broń na
podłogę. Odwrócił się twarzą do Chlebowskiego i uniósł ręce do góry.
-
Niczego nie rozumiesz - powiedział cicho. - Nie masz pojęcia, o co w tym wszystkim
chodzi.
Kilka metrów dalej, w głębi pomieszczenia, klęczał porucznik Zieńczuk. Trzymając się dłonią
za zbroczone krwią ramię, patrzył osłupiały raz na Klimowicza, raz na Chlebowskiego. Pod ścianą
Chlebowski zauważył kolejne postacie, dwóch mężczyzn: jeden był niski i szczupły, z ramionami i
szyją pokrytymi ciemnoczerwonymi śladami po oparzeniach, drugi, nieco wyższy, ranny w biodro,
z trudem utrzymywał się na nogach.
Zieńczuk powoli wstał z kolan. Spróbował odchylić połę prochowca, ale zlepiony krwią
materiał przywarł do rany i każdy ruch wywoływał kolejną falę bólu.
-
Antoni! Co ty tutaj robisz?
Chlebowski zbliżył się, wszedł między niego i Klimowicza, wciąż przyciskając kolbę mauzera
do prawego barku. Obszedł całe pomieszczenie, wodząc lufą karabinu dokoła i przyglądając się
postaciom stłoczonym w wypełnionym stęchlizną pomieszczeniu. Irena stała pod ścianą, przy
wejściu, obserwując wszystko z szeroko otwartymi oczyma.
- Antoni - znów odezwał się Zieńczuk - uratowałeś mi życie. Jeszcze chwila...
- Cisza! - ryknął Chlebowski, ocierając wierzchem dłoni pot napływający do oczu i uważając
jednocześnie, aby choćby na chwilę nie opuścić karabinu gotowego do strzału. - Cisza! Niech nikt
się nie odzywa bez mojej zgody!
Zieńczuk zamilkł, wpatrując się w zdumieniu w wykrzywioną wściekłością twarz Antoniego.
-
Przeszukaj ich - Chlebowski zwrócił się do Ireny.
Dziewczyna podeszła do Klimowicza, sięgnęła do jego kieszeni, wyjęła z nich składany nóż i
granat filipinkę domowej roboty. Zbliżyła się do Zieńczuka i pytająco spojrzała na Antoniego, ale
ten skinął potakująco głową i Irena zabrała się do rewidowania swojego niedawnego dowódcy. Nie
znalazła broni, jedynie dwa magazynki nabojów do parabellum. Przeszła na schody i sprawdziła
obu stojących tam mężczyzn, ale nie mieli przy sobie niczego podejrzanego.
Chlebowski ruchem karabinu nakazał Klimowiczowi przejść pod ścianę.
-
Nie sądziłeś, że kiedykolwiek się spotkamy, prawda? - syknął, ocierając pot z czoła. -
Myślałeś, że masz mnie z głowy? Jak się teraz czujesz? Teraz to ja mam broń, a ty puste ręce!
Klimowicz nie odpowiedział. Ze spokojem patrzył w wylot lufy mauzera, ale gruba żyła ponad
jego skronią pulsowała coraz szybciej.
- Przez cale swoje życie szukałem prawdy - mówił dalej Chlebowski, a w każdym
wypowiadanym słowie słychać było długo skrywaną wściekłość. - Przez całe życie szukałem
prawdy na sali sądowej, pozostawiając innym wymierzanie sprawiedliwości. Swoją ostatnią w
życiu sprawę zakończę inaczej. Dziś to ja wymierzę sprawiedliwość!
- Antoni - odezwała się cicho Irena. - Jest coś, o czym nie wiesz...
- Cicho!
- Antoni, to ważne...
- Cicho! - wrzasnął Chlebowski. - Zbyt długo słuchałem innych! Teraz to ja będę mówił! Jak
się teraz czujesz, zdrajco? - Zrobił dwa kroki do przodu, niemal wbijając lufę mauzera w czoło
Klimowicza. - Jak się czujesz? Chcę wiedzieć jedno! Chcę wiedzieć, czy żałujesz tego, co zrobiłeś?
Tego, co zrobiłeś z Anną, i tego, co zrobiłeś z Zosią!
Klimowicz spróbował przełknąć ślinę, ale nie był w stanie. Stal blady jak ściana, a jego
podbródek drżał coraz szybciej.
-
Nie żałuję niczego, co robiłem z Anną - odpowiedział cicho, starając się panować nad
własnym głosem. - Kochałem ją. Żałuję tylko tego, że nie zdołałem zapobiec śmierci Zofii.
Chlebowski zacisnął palce na kolbie karabinu.
-
Łżesz! Łżesz jak pies, zdrajco!
Gdzieś blisko upadł pocisk artyleryjski lub bomba, budynek zadygotał, a w powietrze wzbiła
się fala kurzu i prochu. Zanim przebrzmiało echo eksplozji, rozległ się kolejny wybuch, równie
blisko, co pierwszy. Ściany kamienicy zadrżały. Niemcy usiłowali odzyskać straconą ulicę i
najwyraźniej podciągnęli swoją artylerię.
-
Wiem, dlaczego przyszedłeś tu dopiero teraz - mówił dalej Chlebowski. - Pierwszego dnia
powstania dowództwo wysłało kuriera z rozkazem opuszczenia tego budynku i przeniesienia osób,
które się tu znajdowały, w bezpieczne miejsce, poza linię walk. Kurier nigdy tu nie dotarł, został
ciężko ranny i nieprzytomny trafił do szpitala. Sądziłeś, że na Żytniej 14 nikogo już nie ma!
Enkel, wsparty plecami o ścianę, nie odrywał wzroku od mężczyzny z karabinem w ręku w
przykrótkich spodniach i wyraźnie niedopasowanej marynarce nałożonej na gołe ciało, który
najwyraźniej zamierzał zastrzelić rudowłosego. Mężczyzna nadgarstkiem poprawił okulary o
grubych szkłach i zmrużył jedno oko, przygotowując się do oddania strzału. Stojąca po drugiej
stronie pomieszczenia kobieta płakała coraz głośniej.
-
Nie strzelaj!
Mężczyzna w okularach drgnął, zaskoczony opuścił lufę mauzera. Rudowłosy, blady z
przerażenia, wypuścił z płuc powietrze i spojrzał przez ramię. Ranny brunet w prochowcu odwrócił
się. Rainer, skulony na podłodze pod ścianą i zaciskający zęby z bólu, spojrzał w górę na Enkela.
-
Co ty, do cholery, wyprawiasz? - syknął. - Co mu powiedziałeś?
Chlebowski cofnął się dwa kroki, ale nie opuścił karabinu. Wciąż mierzył w Klimowicza, ale
ustawił się do niego bokiem, tak aby lepiej przyjrzeć się drobnemu blondynowi skrytemu w
półcieniu.
- Kim jesteś?
- Starszy strzelec Klaus Enkel. - Blondyn ze śladami oparzeń na ramionach wyszedł do przodu.
- Jestem niemieckim żołnierzem.
Chlebowski oniemiał. Klimowicz, nie zwracając uwagi na broń wymierzoną w swoją pierś,
odwrócił się w stronę Niemca. Zieńczuk otworzył szeroko usta. W zakładzie zapanowało
milczenie, którego nikt długo nie był w stanie przerwać.
Pierwszy zareagował Chlebowski.
- Znasz tego człowieka? - Wskazał lufą na Klimowicza.
- Nie - odpowiedział Niemiec. - Pierwszy raz go widzę. Ale wiem, że jeden z tych ludzi może
mieć coś wspólnego ze śmiercią mojego przyjaciela.
- To jakieś szaleństwo - odezwał się Klimowicz, patrząc raz na Chlebowskiego, raz na
stojącego z zaciętą miną Niemca. - Nic z tego nie rozumiem!
- Ja też nie - skrzywił się Zieńczuk. - Ten człowiek oszalał. Oberwał w głowę i oszalał!
- Ranny, który siedzi za moimi plecami - mówił dalej Enkel - jest kapitanem gestapo. Od
swojego człowieka, który działał w polskim ruchu oporu, dowiedział się, że w tym budynku
przetrzymywany jest agent radzieckiego wywiadu. Postanowił nawiązać z nim kontakt, aby przejść
na stronę Armii Czerwonej i sprzedać informacje, jakie posiada, w zamian za wolność.
- Co ty wyprawiasz, Enkel? - syczał Rainer, nie odrywając dłoni od wciąż krwawiącej rany na
udzie. - O czym ty, do cholery, z nimi gadasz?
- To jakieś szaleństwo. - Zieńczuk zaśmiał się nerwowo.
- Nie do końca - powiedział cicho Klimowicz. - Dobrze wiesz, o czym on mówi.
- Przecież to ty chciałeś przejąć agenta - prychnął Zieńczuk. - Gdyby nie Antoni, zastrzeliłbyś
mnie tutaj.
Chlebowski czuł, że mętlik w jego głowie gęstnieje z każdym wypowiadanym słowem.
- O czym wy, do cholery, mówicie! - ryknął. - O co w tym wszystkim chodzi?
- Jeden z tych ludzi jest agentem, którego prowadził kapitan Rainer - odparł spokojnie Klaus
Enkel. - Jeden z tych dwu mężczyzn pracuje jako agent gestapo i w jakiś sposób może być
związany ze śmiercią moje go przyjaciela.
Rainer, usłyszawszy swoje nazwisko, drgnął.
- Enkel, pieprzona świnio! Co tu się dzieje?
- Klimowicz próbował przejąć Rosjanina - powiedział Zieńczuk. Rana na jego ramieniu wciąż
krwawiła, barwiąc czerwienią rękaw prochowca. - Wiedział, że mu na to nie pozwolę, dlatego
chciał mnie zastrzelić. Gdyby nie ty - spojrzał na Chlebowskiego - byłbym już martwy.
-
To kłamstwo - prychnął Klimowicz, wbijając wściekłe spojrzenie w Zieńczuka. -
Zaskoczyłem cię tutaj! Nie spodziewałeś się, że cię odnajdę, sięgnąłeś po broń, ale ja byłem
szybszy.
Zieńczuk zaśmiał się głośno.
-
Słyszysz? - Wskazał spojrzeniem zabite deskami okno, zza którego dochodziły odgłosy
strzelaniny. - Mój oddział otrzymał rozkaz kontruderzenia. Próbujemy odrzucić Niemców na
zachód...
Huk wystrzału sprawił, że wszyscy wcisnęli głowy w ramiona. Z sufitu spłynął na nich obłok
tynku.
Chlebowski przeładował karabin i zatoczył koło dymiącą jeszcze lufą mauzera.
-
Bądźcie cicho, do cholery! - krzyknął. - Zastrzelę każdego, kto odezwie się bez pytania.
W pomieszczeniu zapadła cisza tak głęboka, że pomiędzy kolejnymi wystrzałami
dobiegającymi zza ścian mogli słyszeć donośne rozkazy i głośne jęki rannego, który musiał leżeć
gdzieś blisko wejścia do zakładu. Chlebowski cofnął się pod ścianę, okrążył stojących pośrodku
pomieszczenia mężczyzn, zbliżył się do młodego Niemca, który w milczeniu obserwował całą
sytuację.
-
Powiedz, co wiesz o tych ludziach? - zapytał, nie spuszczając wzroku z Zieńczuka i
Klimowicza. - Który z nich jest agentem?
-
Nie wiem. - Enkel wzruszył ramionami. - Nigdy żadnego z nich nie widziałem. Wiem
tylko, że agent gestapo może mieć coś wspólnego ze śmiercią mojego przyjaciela.
Chlebowski przymknął powieki, nadgarstkiem otarł oczy z napływającego potu. Karabin ciążył
mu coraz bardziej, a kłębiące się w głowie myśli nie pozwalały na uporządkowanie informacji,
które do niego docierały. W końcu odkrył, jaką tajemnicę kryła pracownia fotograficzna przy ulicy
Żytniej i dlaczego meldunek odsłuchany przez Zosię był tak ważny. Agent współpracujący z
gestapo przechwycił jego treść i postanowił pozbyć się radiotelegrafistki. Zosia przed swoją
śmiercią rozmawiała o radiogramie z Klimowiczem, który zakazał jej wspominania o nim
komukolwiek. Wszystkie poszlaki i ustalenia wskazywały, że to on stał za jej śmiercią. Dodatkowo
obciążał go fakt, że odłączył się od swojego oddziału i przekradł do budynku, w którym ukrył się
wysłannik radzieckiego wywiadu. Ale przecież w zakładzie fotograficznym, poza Klimowiczem,
Chlebowski zastał również Czarnego.
Chlebowski odwrócił się, kierując lufę mauzera w głowę porucznika Zieńczuka.
-
Po co tu przyszedłeś? - zapytał.
- Antoni, nie zapominaj, że stale jestem twoim dowódcą - oburzył się Czarny. - Wciąż jesteś
członkiem mojej grupy!
-
Po co tu przyszedłeś? Odpowiadaj!
Zieńczuk zacisnął szczęki.
- Mówiłem już - wycedził, tłumiąc w sobie gniew - mój oddział uczestniczy w kontrnatarciu na
pozycje zajęte przez Niemców.
- Kłamiesz!
- Antoni...
- Kłamiesz!
Zieńczuk poczerwieniał na twarzy.
- Antoni, nie zapominaj, że jesteśmy żołnierzami...
- Nie jesteś żołnierzem - warknął Chlebowski - tylko zdrajcą. I mordercą!
- To nie ja zabiłem Zosię - Zieńczuk podniósł głos. - Masz rację, przyszedłem tu, żeby przejąć
Rosjanina. Nie mogłem pozwolić, aby to agent gestapo przechwycił go pierwszy.
- Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
- Antoni, na Boga, to nie jest zabawa! Jesteśmy żołnierzami i musimy wykonywać rozkazy! Od
początku wiedziałem, że w naszej grupie jest zdrajca. Byłem o krok od jego ujawnienia, ale rozkaz
o wybuchu powstania sprawił, że ta sprawa zeszła na drugi plan. Od pewnego momentu wszystko
zaczęło wskazywać, że to Klimowicz poszedł na współpracę z gestapo. Postanowiłem przenieść
Rosjanina na Stare Miasto, ale nie mogłem powiedzieć ci o całej sprawie, bo wiązała mnie
tajemnica i rozkazy przełożonych. Wiedziałem, że masz do Klimowicza osobiste urazy i zabiłbyś
go przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wiedziałem, że sam muszę zebrać dowody.
Najważniejszy z nich dostałem dzisiaj, kiedy go tu nakryłem. Strzelił do mnie. Gdyby nie ty, już
bym nie żył!
- To kłamstwo! - krzyknął Klimowicz. - To ja nakryłem tu Zieńczuka! To on jest zdrajcą!
- Cicho! - wrzasnął Chlebowski.
- Byłem oficerem kontaktowym oddelegowanym przez centralę do współpracy z grupą
Czarnego - mówił dalej Klimowicz, nie zwracając uwagi na ogień w oczach Chlebowskiego. -
Moim prawdziwym zadaniem było jednak ujawnienie zdrajcy, który współpracował z Niemcami.
Miałem już dowody, ale wybuch walk przeszkodził mi w ujawnieniu agenta.
Chlebowski zamrugał, strącając krople potu zbierające się w kącikach oczu.
- O jakich dowodach mówisz?
- Najważniejsze były zeznania jednego z członków grupy Czarnego. Zeznania osoby, która
niedługo potem zginęła z rąk zdrajcy. Zieńczuk zabił radiotelegrafistkę, bo dowiedział się, że ,ta
rozmawiała ze mną w jego sprawie.
Czarny roześmiał się głośno.
-
Antoni, chyba nie wierzysz w te brednie! Byłeś tam, kiedy znaleźliśmy Zosię! Nie mogłem
jej wypchnąć z okna, bo byłem w innej części budynku! Pamiętasz przecież, że to ja jako pierwszy
wybiegłem do ciebie, kiedy próbowałeś jej pomóc.
Chlebowski odetchnął głęboko, próbując zapanować nad lawiną rozbieganych myśli. Zieńczuk
mówił prawdę, tamtego wieczora wybiegł z budynku zaraz po tym, jak Zosia uderzyła o bruk. Nie
mógłby tak szybko zbiec z poddasza na podwórko. Ale w tej historii była jakaś nieścisłość, coś, co
budziło jego niepokój i niepewność, ale czego nie mógł uchwycić myślą. Był pewien, że coś jest
nie tak. Coś, co wykraczało poza zeznania obu mężczyzn. Nie wyczuł kłamstwa w głosie
Zieńczuka, a jako adwokat z wieloletnim stażem miał w tym wprawę, jednak coś nie dawało mu
spokoju. Mimo wątpliwości odwrócił się w stronę Klimowicza.
-
On mówi prawdę - powiedział. - Byłem tam. Zosia umarła na moich oczach. Zieńczuk nie
mógłby wypchnąć jej z okna i niemal natychmiast pojawić się na podwórku. Nie wiem jednak,
gdzie ty wtedy byłeś. Czytałem jej pamiętnik. Rozmawiała z tobą o przechwyconym meldunku.
Zakazałeś jej wspominać komukolwiek o radiogramie, zakazałeś jej nawet zapisać go w oficjalnym
raporcie.
Na zewnątrz rozległ się wizg przecinanego powietrza i ryk silników, seria następujących po
sobie eksplozji przetoczyła się wzdłuż ulicy. Jedna z bomb upadła gdzieś blisko, może nawet na
chodniku przed zakładem, fala uderzeniowa zatrzęsła ścianami, wdmuchując przez szczeliny w
okiennicach chmurę pyłu. W pomieszczeniu zrobiło cię ciemno. Skulona pod ścianą Irena
krzyknęła. Chlebowski mocniej ścisnął broń, czekając na najmniejszy choćby ruch Klimowicza, ale
ten stał spokojnie, blady ze strachu, nieruchomy, twardo wytrzymując spojrzenie oskarżyciela.
-
Nie zabiłem tej dziewczyny - powiedział, kiedy seria eksplozji przetoczyła się dalej na
wschód. - Zakazałem jej wspominać o czymkolwiek dla jej własnego bezpieczeństwa. Wiedziałem,
że Zieńczuk może chcieć ją wyeliminować.
Chlebowski znów poczuł, że coś jest nie tak. Nie umiał sprecyzować swoich podejrzeń, ale
czuł, że w zeznaniach obu mężczyzn, a przecież jeden z nich był zdrajcą, jest jakaś nieścisłość.
- Zabiłeś ją - powiedział, wpatrując się z nienawiścią w oczy Klimowicza. - A później
próbowałeś zabić mnie.
- Nie dałeś mi wyboru! Ostrzegałem cię, ale nie chciałeś mnie słuchać! Wiem, że mnie
nienawidzisz. Masz do tego prawo po historii z Anną...
- Nie mieszaj jej do tego! - zaryczał Chlebowski. - Powinienem cię zabić, przez wzgląd na jej
pamięć!
- Antoni! - Irena podeszła bliżej. Łzy odcinały się na jej brudnej twarzy jaśniejszymi smugami.
- Nie możesz tego zrobić. Jesteś adwokatem, nie mordercą! Nie możesz sam wymierzyć
sprawiedliwości!
- Nie strzelaj. - Klimowicz uniósł dłoń. - Proszę, nie strzelaj!
- Ty nie zawahałeś się strzelić do mnie.
- Nie dałeś mi wyboru. - Klimowicz starł rękawem pot z czoła. Dyszał ciężko, kurz wirujący w
powietrzu utrudniał oddychanie. Sąsiednie budynki stały już pewnie w płomieniach, bo w pracowni
zrobiło się nieznośnie gorąco. - Zachowywałeś się jak szalony. Strzeliłem do ciebie, ale kiedy
zorientowałem się, że żyjesz, moi ludzie przenieśli cię do szpitala.
Enkel, obserwujący wszystko spod ściany, kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Kapitan Rainer na
tyle, na ile pozwoliła mu rana na udzie, podciągnął nogę pod siebie. Powoli przesunął ramię do
przodu i chwycił materiał spodni, delikatnie unosząc je do góry. Enkel domyślił się, że gestapowiec
musi mieć tam ukrytą broń. Polacy zajęci byli rozmową i nie zwracali uwagi na mężczyzn pod
ścianą. Zdawał sobie sprawę, że jeżeli wywiąże się strzelanina, Rainer może zginąć i zabrać ze
sobą do grobu wiadomości o śmierci Frinka. Odetchnął głęboko i odezwał się najspokojniej, jak
tylko umiał.
-
Jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.
Ranny brunet w prochowcu odwrócił się przez ramię. Stojący z uniesionymi dłońmi rudzielec
nawet nie drgnął. Mężczyzna w grubych szkłach gwałtownie skierował lufę karabinu w jego stronę.
- Co?
-
Podejdź bliżej - odpowiedział cicho Enkel. - Muszę ci coś powiedzieć.
Trójka mężczyzn wymieniła zdziwione spojrzenia. Okularnik wyglądał na coraz bardziej
zdenerwowanego. Do tej pory starał się kontrolować dwóch mężczyzn, teraz zaczął mierzyć
również w stojącego pod ścianą Enkela, co wszystko utrudniało.
Gdzieś z wysoka dobiegł ich warkot silników i szum schodzących do nurkowania bombowców.
-
Jasna cholera, to znowu nasi - warknął cicho Rainer. - Zrób coś, Enkel! Wyciągnij nas stąd,
bo zaraz z tej budy zostanie tylko kupa gruzu!
Okularnik, wodząc wokół siebie uniesionym do ramienia mauzerem, obszedł pomieszczenie i
stanął obok Enkela, odwrócony do niego bokiem, tak by w jednej chwili móc przełożyć broń i
wycelować w jego stronę.
- Czego chcesz?
- Człowiek, który siedzi na podłodze obok mnie, ma broń ukrytą pod cholewą prawego buta.
Nie! Nie odwracaj się! Nie może wiedzieć, że o nim rozmawiamy.
Okularnik oddychał coraz szybciej, roztaczając wokół siebie kwaśny zapach potu i strachu.
- Co chcesz zrobić?
- Ten człowiek musi przeżyć. - Enkel zauważył ukradkiem, że Rainer, zaniepokojony bliskością
uzbrojonego Polaka, zrezygnował z zamiaru wydobycia broni, opuścił nogawkę spodni i
wyprostował nogę. - Potrzebuję informacji, które ma tylko on. Jeżeli sięgnie po broń, rzucę się na
niego, ale pamiętaj, ten człowiek jest mi potrzebny żywy.
- Jaki masz plan?
- Powiem, że chcesz zabić ich obu. Zapytam, który z nich był agentem, żeby wskazał ci
niewinnego, jeśli ma zamiar uratować swojego dawnego współpracownika.
- To szaleństwo - odezwał się brunet, wciąż ściskający dłonią zranione ramię - chcesz dać wiarę
słowom gestapowca? Skąd wiesz, że powie prawdę? To Klimowicz jest zdrajcą. Wiesz przecież, że
nie mogłem zabić Zofii. Tylko on mógł to zrobić!
- Nie słuchaj go. - Rudzielec poczerwieniał na twarzy. - Byłem na jego tropie od kilku tygodni,
dziewczyna powiedziała mi wystarczająco wiele, by oskarżyć go o zdradę. Gdyby nie powstanie,
zostałby zlikwidowany za zdradę ojczyzny!
-
Myślisz, że będzie mu zależało na życiu zdrajcy? - okularnik zapytał szeptem, tak aby
żaden ze stojących przed nim mężczyzn nie słyszał jego słów.
Enkel nie odpowiedział od razu.
- Zaraz się o tym przekonamy - wyszeptał, po czym nachylił się nad siedzącym pod ścianą
Rainerem i przeszedł na niemiecki:
- Jeden z tych mężczyzn przekazywał ci informacje. Który z nich?
Gestapowiec skrzywił się i spojrzał zaskoczonym wzrokiem.
-
W co ty grasz, Enkel? Powiedziałeś mu, że jesteśmy Niemcami? Oszalałeś?
- To nie ma znaczenia. Powiedz, który z nich był twoim agentem.
- W co ty grasz, Enkel?
- Powiedz, który z nich!
Obaj mężczyźni stojący pod lufą mauzera w skupieniu patrzyli na rannego gestapowca. Nawet
Chlebowski, nie opuszczając broni, spoglądał bokiem na szepczących między sobą Niemców.
-
Przejdź na drugą stronę - syknął cicho Rainer.
- Co?
-
Odciągnij jego uwagę. Tylko ten w okularach jest uzbrojony. W kaburze przy prawej
kostce mam pistolet, odciągnij jego uwagę, a ja wyjmę broń.
Kilkaset metrów wyżej, pod pułapem chmur, klucz trzech bombowców nurkujących zszedł ze
świstem w dół. Pierwsza bomba wybuchła jeszcze dość daleko, ale każdy kolejny wybuch był
coraz głośniejszy. Coś uderzyło twardo w dach budynku. Wszyscy zamarli ze strachu. Coś uderzyło
raz jeszcze, odbiło się od dachu i ciężko upadło po drugiej stronie kamienicy. Stłoczeni w pracowni
fotograficznej ludzie patrzyli na siebie, w milczeniu, czekając na eksplozję, która nie nastąpiła.
Enkel odetchnął głęboko, starł palcami pot napływający do oczu. Krzyżujące się spojrzenia,
gęsta atmosfera wyczekiwania i pożar trawiący sąsiednie budynki sprawiały, że w pomieszczeniu
robiło się coraz bardziej gorąco. Wyprostował się i rozejrzał po pogrążonym w półmroku wnętrzu.
Zarówno postrzelony w ramię brunet, jak i rudowłosy stali w odległości niespełna dwóch metrów
od trzymającego mauzera okularnika. W odległości, którą można przesadzić dwoma krokami.
Spojrzał w oczy mężczyzny w grubych szkłach. Przez długą chwilę nie spuszczał z niego wzroku.
Miał nadzieję, że ten zrozumie jego plan.
Okularnik najwyraźniej zrozumiał. Niemal niezauważalnie skinął głową i jeszcze bardziej
odwrócił się do Enkela, ustawiając się bokiem do obu Niemców.
Enkel znów pochylił się nad półleżącym Rainerem.
- Który z nich?
- Odsuń się w drugą stronę - szeptał gestapowiec. - Przejdź za jego plecy!
- Co? - zapytał głośno Enkel.
- Nie słyszysz, co mówię, idioto? Odwróć jego uwagę, do cholery! Tylko on jest uzbrojony.
Możemy stąd...
Enkel wyprostował się gwałtownie. Skinął lekko głową i zrobił krok w kierunku okularnika.
-
Wiem już, który z nich jest agentem - powiedział głośno po polsku i powoli uniósł dłoń w
oskarżycielskim geście, kierując czubki palców w przestrzeń między stojącymi w napięciu
mężczyznami.
Jeden z nich nie wytrzymał. Rzucił się do przodu, przecinając odległość dzielącą go od
Chłebowskiego i próbując zwalić go z nóg impetem swojego ciała. Odbił się mocno od ziemi,
zataczając ramieniem szeroki krąg. Irena krzyknęła. Padł strzał.
Chlebowski uskoczył w bok, unosząc dymiącą jeszcze lufę i patrząc, jak ciało jednego z
mężczyzn bezwładnie pada na podłogę. Były agent gestapo jeszcze żył, choć kula trafiła z bliskiej
odległości wprost w jego pierś. Szeroko otwartymi ustami łapczywie chwytał powietrze, choć przy
każdym oddechu wypluwał kropelki krwi. Antoni przeładował broń. Umierający drapał palcami
deski podłogi, prosząc spojrzeniem o ratunek. Chlebowski przesunął lufę karabinu, mierząc w
skroń zdrajcy. Przymknął oczy i nacisnął na spust.
Rainer, korzystając z zamieszania wywołanego tym atakiem, zagryzł wargę i pokonując ból,
podciągnął nogę, by sięgnąć po broń, ale w tym momencie czyjaś dłoń chwyciła jego nadgarstek.
Enkel wykręcił mu rękę i prawie bez wysiłku przewrócił na plecy.
Chlebowski przeładował broń, nie patrząc na pozbawione głowy zwłoki, przekroczył ciało i
podszedł do płaczącej pod ścianą Ireny.
-
Antoni, dziękuję...
Odwrócił się, oparł mauzera o ramię.
- Nie masz mi za co dziękować - odpowiedział, patrząc twardo w oczy Klimowicza. Ten skinął
głową.
- Mimo wszystko dziękuję. Zawdzięczam ci życie.
Chlebowski nie odpowiedział, podszedł do Ireny, chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę drzwi.
Wyjrzał między deskami okiennicy. Na ulicy leżało kilka trupów, budynek naprzeciwko płonął i
kłęby tłustego dymu unosiły się nisko nad brukiem, ale nigdzie nie widać było powstańców ani
żołnierzy Wehrmachtu. Uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Zanim przekroczył próg, obejrzał się
przez ramię, na stojącego po drugiej stronie pomieszczenia młodego niemieckiego żołnierza,
pochylonego nad leżącym na podłodze gestapowcem. Mężczyźni wymienili spojrzenia.
Chlebowski pociągnął Irenę za sobą, wybiegli na ulicę, korzystając z osłony, jaką dawały im
kłęby dymu, prześlizgnęli się do bramy sąsiedniego budynku. Dobiegał ich odgłos nurkujących
samolotów i świst spadających bomb. Powstańcy opuścili swoje pozycje i nikt już nie bronił ulicy,
ale Niemcy wciąż atakowali z góry. Antoni pociągnął dziewczynę na ziemię, osłaniając ramionami
jej głowę. Jedna z bomb upadła tuż przed bramą, w której leżeli, fala płonącego powietrza
przefrunęła nad ich plecami, parząc skórę ramion i karku. Huk sprawił, że długą chwilę leżeli
oszołomieni.
Znów poderwali się do biegu. Skręcili za róg. Cała ulica płonęła, z okien na wyższych
kondygnacjach unosiły się czarne spirale dymu. Samoloty zawróciły, zataczając koło nad dzielnicą.
U wylotu ulicy dostrzegli sylwetkę stojącego nieruchomo czołgu, którego załoga nie zdecydowała
się na wjazd między budynki w obawie przed bombami swoich własnych samolotów. Chlebowski,
widząc, że bombowce atakują wzdłuż linii ulic, wciągnął Irenę na najbliższą klatkę schodową.
Korytarz wypełniony był gryzącym płuca i przełyk dymem. Kopniakiem otworzył drzwi piwnicy.
Tu dymu było mniej, choć oddychanie dalej przychodziło im z trudem. Przeszli do końca korytarza,
przystanęli pod małym okienkiem usytuowanym na wysokości chodnika. Samoloty przeleciały
nisko nad kamienicami, zrzucając bomby wzdłuż sąsiedniej ulicy. Budynek drżał przy każdym
wybuchu, ale Chlebowski nie zwracał uwagi na osuwający się ze ściany tynk i echo eksplozji.
Wciąż myślał o rozmowie Zieńczuka z Klimowiczem, o konfrontacji między tymi dwoma
mężczyznami, z których jeden okazał się zdrajcą. Pamiętał to uczucie z dawnych lat, kiedy jeszcze
okryty togą stawał na sali sądowej: zeznania dwóch świadków, pozornie niezwiązane ze sobą fakty,
które dopiero razem tworzą całość i odsłaniają - czasem w sposób zupełnie niezamierzony -
prawdziwą istotę danej sprawy.
Samoloty zatoczyły jeszcze jedno koło, przelatując w przechyle, niemal muskając krańcem
skrzydeł dachy budynków, ale już nie zrzucały bomb. Zaczekali, aż niski warkot silników ucichnie
gdzieś w dali, i postanowili wyjść z piwnicy. Chlebowski wyłamał okienko i podsadził Irenę,
potem, z jej pomocą, sam podciągnął się do góry. Na ulicach zapadła cisza, przerywana tylko
trzaskiem pękających w pożarach szyb. Poszli na wschód, przezornie trzymając się blisko ścian
budynków, w obawie, że mogą natknąć się na barykadę lub stanowiska ogniowe powstańców.
Nagle Chlebowski szarpnął dłoń dziewczyny, zmuszając ją do uklęknięcia. Przywarli do
ściany, obserwując, jak kilkadziesiąt metrów przed nimi przebiega ulicą oddział niemieckich
żołnierzy. Zaczekali, aż ostatnia z rzędu umundurowanych sylwetek zniknie za rogiem, i zawrócili,
po czym wbiegli do najbliższej klatki schodowej.
- Jesteśmy otoczeni. - Chlebowski pchnął na wpół wyłamane drzwi prowadzące do piwnicy. -
Niemcy przeprowadzili kontrnatarcie i przełamali linię oporu powstańców. Nie damy rady przejść.
Ściany korytarza, w który weszli, pokrywał smolisty nalot, a fragmenty murów usytuowane na
wprost okien naznaczone były gęstą siatką głębokich na pół palca zadrapań. Drewniane drzwiczki
prowadzące do poszczególnych piwniczek były połamane, z niektórych pozostały tylko kikuty
sztachet wiszące na pojedynczych zawiasach.
- Niemieckie uderzenie przeszło tą ulicą - mówił cicho Chlebowski, prowadząc Irenę
pogrążonym w ciemności korytarzem. - Sprawdzili budynek, wrzucając w każde piwniczne okno
granat. Niemcy są przed nami, kierują się w stronę centralnej części Śródmieścia i Starego Miasta.
Przeczekamy do zmroku, a później spróbujemy przekraść się na wschód.
Znaleźli w miarę czyste miejsce przy załomie korytarza, położyli na klepisku kilka desek z
potrzaskanych drzwi i stary worek, który znaleźli w jednej z komórek. Usiedli obok siebie. Czekali,
nasłuchując w milczeniu odgłosów dochodzących z ulicy.
- Myślisz, że wieczorem będziemy mieć gdzie się przekradać? - zapytała Irena, głośno
pociągając nosem. - A może wieczorem całe miasto będzie już w ich rękach? Może postanowili
zrównać Warszawę z ziemią, zburzyć dom po domu, zabić nas wszystkich? Może nie mamy już
gdzie uciekać?
Chlebowski podniósł głowę, zamrugał powiekami.
- Słucham?
- Co się z tobą dzieje? - Irena zaniosła się płaczem. - To miasto umiera! Umiera na naszych
oczach!
- Przepraszam. Zamyśliłem się.
Odwróciła się, chwytając go za ramię i uderzając zaciśniętą pięścią w pierś.
-
Co siedzi w tej twojej cholernej głowie? Powiedz! Dlaczego milczysz? Co się z tobą
dzieje?
Chwycił jej nadgarstki, spokojnie przytrzymał ją przy ścianie, pogładził dłonią jej brudne,
pełne pyłu włosy i mokry od łez policzek.
-
Coś jest nie tak - powiedział cicho. - Czarny był zdrajcą, to on współpracował z gestapo.
Ale to nie on zabił Zosię.
Irena osłupiała. Otworzyła usta, chcąc wykrzyczeć cały swój gniew i strach prosto w twarz
Antoniego, ale w tym momencie oboje usłyszeli coś, co sprawiło, że zastygli w bezruchu.
Ktoś w głębi korytarza wyłamał drzwi jednym brutalnym kopnięciem.
Pokój zawirował, podmuch zerwał z podłogi, mebli i kotar całe tumany kurzu, które wzbiły się
w powietrze, potęgując wrażenie półmroku, jaki panował w starej pracowni fotograficznej. Enkel
wykręcił Rainerowi ramię, przytrzymał go plecami przy ziemi, bezceremonialnie atakując kolanem
rany na jego biodrze i udzie. Uklęknął na piersi gestapowca, sięgnął dłonią pod nogawkę jego
spodni, wyszarpnął z kabury przy kostce parabellum. Przeładował pistolet i przystawił go do czoła
Rainera.
-
Dlaczego Herman Frink musiał zginąć? Dlaczego kazałeś go zabić?
Rainer otworzył szeroko oczy, rozchylił usta, jego porośnięty jasnym miękkim zarostem
podbródek zadrżał. Gestapowiec odetchnął, jakby chciał wyrzucić z płuc odór przesiąkniętego
spalenizną powietrza, zaniósł się donośnym, złośliwym śmiechem. Śmiał się coraz głośniej, nie
zwracając uwagi na wściekłość w oczach Klausa Enkela i lufę pistoletu wbitą w swoje czoło.
-
Strzelaj, tchórzu! - zawołał, a w kącikach jego oczu od spazmatycznego śmiechu pojawiły
się łzy. - Strzelaj, mówię! Myślisz, że boję się śmierci? Wszyscy zdechniemy w tym przeklętym
mieście!
Enkel przytrzymał gestapowca za podkoszulek, wbijając kciuk w jego gardło. Zacisnął dłoń na
rękojeści pistoletu. Miał przed sobą człowieka, który kazał zabić Hermana Frinka, jego najlepszego
- i jedynego prawdziwego - przyjaciela. Chciał zgasić bezczelną radość w jego oczach, nie miał
oporów przed zabijaniem, utracił je dawno temu, ale bardziej niż zemsty potrzebował spokoju, jaki
dać mu mogło poznanie przyczyny śmierci Frinka.
-
Strzelaj! - wrzeszczał jak opętany Rainer. - Strzelaj!
Enkel opuścił pistolet, szarpnął leżącym gestapowcem, ciągnąc go za podkoszulek w stronę
drzwi. Rana na nodze dawała się Rainerowi we znaki, syczał z bólu, ale nie przestawał krzyczeć i
zanosić się szaleńczym śmiechem.
Drzwi odskoczyły pod naporem jednego kopnięcia. Na zewnątrz owiała ich fala gorącego
powietrza, przesyconego smrodem topiącej się papy i siarki. Enkel wyciągnął Rainera na środek
ulicy, na której leżało już kilka ciał w cywilnych ubraniach. Zadarł głowę do góry, wyglądając na
niebie charakterystycznych sylwetek z wygiętymi skrzydłami.
-
Dlaczego Frink musiał zginąć?! - zawołał, przekrzykując trzask pękającego stropu
sąsiedniej kamienicy.
Rainer zamilkł, obserwując w milczeniu samoloty zataczające niskie koło nad miastem. Trzy
bombowce nurkujące okrążyły zaniesioną dymami dzielnicę, ustawiając się na linii ataku, jaką była
ulica, na której stali.
-
Dlaczego kazałeś zabić Frinka?
Rainer szarpnął się, drapał podeszwami o bruk, próbował uciec do pracowni, ale silny uścisk
Enkela nie pozwolił mu podnieść się na nogi.
- Jesteś szalony, Enkel! Oni zaraz zaczną zrzucać bomby!
-
Dlaczego? Dlaczego?
Pierwszy z samolotów gwałtownie obniżył lot, niemal runął w dół, opadając w ułamku sekundy
o kilkadziesiąt metrów. Usłyszeli gwizd, jaki wydaje bombowiec nadlatujący nad cel. Spod
skrzydeł maszyny uwolnił się pierwszy pękaty kształt, mknąc w dół, w kierunku zachodniego
wylotu ulicy.
- Dał się przyłapać Schlissenowi! Za dużo wiedział! Mógł się wygadać, że to ja wysłałem go
do Schlissena!
- Wysłałeś Frinka do generała Schlissena?
- Tak! - zawył Rainer. - Wysłałem go do tego starego pedała!
Pierwsza z bomb upadła na ziemię, wybuch wyrzucił w górę fontannę ziemi i grubych
kawałków potrzaskanej kostki brukowej. Drugą bombę zniosło w prawo, uderzyła w kamienicę na
wysokości pierwszego piętra, eksplozja wydmuchnęła przez okno kłęby dymu i sprawiła, że dach
w jednej chwili zapadł się pod własnym ciężarem.
- Dlaczego? - pytał dalej Enkel, przytrzymując wijącego się u jego stóp kapitana gestapo. - Po
co wysłałeś Frinka do generała?
- Karty! Grałem w karty! Pewnej nocy przegrałem pieniądze, które były przeznaczone na
działalność operacyjną mojej komórki! Generał to odkrył, chciał postawić mnie przed sądem
wojskowym. Musiałem wykraść dowody, rachunki i rozliczenia, które trzymał w swoim sejfie.
Pierwszy samolot przeleciał tuż nad ich głowami, pęd powietrza maszyny mknącej w płonącym
kanionie ulicy omal nie zwalił Enkela z nóg. Kolejne eksplozje rozbrzmiewały już z pewnej
odległości, w stronę centrum miasta, ale przed nimi do nurkowania schodził drugi bombowiec.
- Mów dalej!
- Miałem w swoich aktach wzmiankę o Frinku. Wiedziałem, że jest podejrzewany o
homoseksualizm. Zagroziłem, że oddeleguję go do kompanii karnej i wyślę na pierwszą linię
frontu! Postawił swoje warunki i zgodził się na mój plan. Miał dać się przelecieć staremu
Schlissenowi, a potem, w jego kwaterze, wykraść z sejfu papiery na mój temat. Stary pedał okazał
się cwańszy, niż myślałem, przejrzał Frinka i kazał go aresztować! Nie mogłem pozwolić, żeby
Frink... Jezu, Enkel, ten samolot leci prosto na nas!
Bomba upadła na skraj chodnika, chmura dymu i fala potrzaskanych płyt zakryła niebo,
podmuch rozgrzanego do czerwoności powietrza ściął Enkela z nóg. Upadł, uderzając tyłem głowy
o ziemię. W uszach słyszał szum własnej krwi i silnika nisko przelatującego bombowca
nurkującego. Przekręcił się na brzuch. Rainer leżał tuż obok, wrzeszcząc jak opętany. Enkel
podczołgał się do gestapowca i zacisnął dłonie na jego gardle.
-
Kazałeś zabić Frinka, żeby nie mógł nikomu powiedzieć, że to ty wysłałeś go do generała
Schlissena! Rozkazałeś zabić Frinka, bo najzwyczajniej bałeś się o swój własny tyłek!
-
Wiedział, że to ryzykowna gra. - Rainer chwycił nadgarstki Enkela, walcząc o każdy
oddech. - Zdawał sobie sprawę, co się może stać.
Enkel rozluźnił palce, pozwolił Rainerowi odetchnąć, choć wciąż dociskał go ciężarem
swojego ciała do ziemi.
- Powiedziałeś, że Frink postawił ci swoje warunki, a ty je przyjąłeś... Co chciał w zamian za
zdobycie zaufania starego generała i wykradzenie dokumentów?
- Dwa miejsca w pociągu wiozącym rannych w głąb Rzeszy. Dwa miejsca w transporcie za
linię frontu. - Oczy Rainera rozszerzyły się ze strachu. - Chryste!
Enkel obejrzał się przez ramię. Ostatni samolot z klucza schodził w dół, kierując się linią ulicy,
z odległości kilkudziesięciu metrów czarny krzyż na jego skrzydle był doskonale widoczny. Pilot
uruchomił mechanizm zrzutowy, uwalniając miękko opadające bomby. Pierwsza wybuchła dość
daleko, ale druga zlatywała prosto w ich stronę. Enkel śledził wzrokiem jej lot, a kiedy stało się
oczywiste, że znajdą się w samym centrum eksplozji, przymknął oczy i ze spokojem osunął się w
zapadającą ciemność.
Chlebowski poczuł, jak palce Ireny wpijają się w jego przedramię. Oboje mieli nadzieję, że to,
co usłyszeli, było tylko omamem, przypadkowym odgłosem, że to niemożliwe, aby ktokolwiek
wszedł do spalonej piwnicy. Trzask łamanego drewna powtórzył się, podkute buty zadudniły na
schodach. Poderwał się z miejsca, ciągnąc za sobą dziewczynę.
- Niemcy przeszukują piwnicę - powiedział cicho, modląc się w duchu, aby korytarz miał
połączenie z dolnymi kondygnacjami sąsiednich budynków. Mogli zaryzykować i spróbować ukryć
się w jednej z komórek, licząc na to, że żołnierze nie sprawdzą każdego ze spalonych pomieszczeń.
Korytarz zakręcił, zwężając się i obniżając. W tej części piwnicy nie było już okienek, przez które
wpadałoby choć trochę światła. Po omacku brnęli dalej, wśród smrodu spalenizny i wilgotnej woni
gnijących odpadków. Chlebowski palcami drapał w ciemnościach ceglaną ścianę, rozpaczliwie
próbując odszukać jakąkolwiek drogę ucieczki. W końcu wymacał drzwi z nieheblowanych desek.
Szarpnął nimi, ale odpowiedział mu tylko szczęk metalu. Odszukał w ciemności kłódkę owiniętą
krótkim łańcuchem. Zaparł się nogami i chwycił łańcuch, wygiął się do tyłu i pociągnął najmocniej
jak umiał, wykorzystując cały swój strach, wściekłość i wolę przeżycia. Bał się nie tyle o siebie, co
o Irenę. Wciąż słyszał w myślach głos pani Walerii, nakazujący mu opiekowanie się Ireną, która tak
wiele przeszła i która została skrzywdzona przez jakiegoś mężczyznę. Zacisnął zęby i szarpnął raz
jeszcze. Łańcuch był zbyt mocny, a deski solidne. Odgłos ciężkich kroków niósł się po korytarzu.
Zagryzł wargi i naprężył obolałe mięśnie ramion. Nie chciał umierać. Jeszcze nie teraz. Nie teraz,
kiedy tak niewiele dzieliło go od wyjaśnienia zagadki śmierci radiotelegrafistki. Wiedział, że
wszystkie fakty, ustalenia i poszlaki ma już w swojej głowie, że wystarczy to wszystko poukładać,
a tożsamość mordercy zostanie ujawniona. Do tego potrzebował jednak spokoju i koncentracji.
Ciągnął z całych sił, pierścienie łańcucha raniły jego palce, ale kłódka nie ustępowała.
Zrezygnowany wypuścił łańcuch z dłoni, uklęknął przed drzwiami i zaczął obmacywać ścianę.
Stalowy skobel, do którego umocowano kłódkę, tkwił między cegłami. Zaczął rozpaczliwie
wydrapywać zaprawę, darł paznokciami twarde grudki, nie zważając na ból.
- Antoni - szepnęła Irena - oni są coraz bliżej.
Drapał zaprawę między cegłami, co jakiś czas chwytając za skobel i próbując wyjąć go ze
ściany. Czuł między palcami lepką wilgoć, ale nie zwracał na to uwagi. Skobel poruszał się już na
boki, jednak wciąż nie chciał wyskoczyć ze ściany. Chlebowski wstał, oparł się całym ciężarem
ciała na wystającym kawałku stali, szarpnął do tyłu. Skobel wyszedł spomiędzy cegieł z cichym
zgrzytem.
Otworzyli drzwi i zagłębili się w kolejny ciemny korytarz, najprawdopodobniej piwnicę
ciągnącą się wzdłuż ulicy pod kolejną kamienicą. Rozstawione w rzędzie komórki nie były
zniszczone, choć przez powybijane okienka dochodził ich z zewnątrz swąd spalenizny. Przeszli
dalej i zaszyli się w ciemnym kącie. Usiedli pod ścianą.
Chlebowski przykrył twarz dłońmi. Zamknął oczy, próbując uspokoić rozbiegane myśli. Bał
się, bardziej o Irenę niż o siebie, ale przede wszystkim czul ciekawość i podniecenie, jak zawsze
przed ostatnią rozprawą, kiedy czekał na odczytanie przez sąd orzeczenia.
Skupił się na tym, co wydarzyło się w zakładzie fotograficznym.
- Czarny nie mógł zabić Zosi - powiedział głośno to, co myślał, i od razu tego pożałował.
Podniósł wzrok i spojrzał w zmęczoną, skupioną twarz Ireny.
- Dlaczego tak myślisz?
- Był w innej części budynku.
- Może kłamał, kiedy to mówił.
- Nie. - Chlebowski pokręcił głową. - Byłem tam i dobrze to pamiętam. Poza tym Czarny nie
miał motywu. Ten meldunek nie miał przecież żadnego znaczenia! Nadano go otwartym tekstem,
mogły go odebrać również inne radiostacje. Nie wiadomo, ile razy Rosja nie nadawali ten
komunikat. Kilka dni później słyszałem rozmowę dwóch powstańców, jeden z nich należał do
komunistów. On również wiedział o agentach przerzucanych przez Wisłę. Ten meldunek nie miał
żadnego znaczenia. Zosia zginęła z zupełnie innego powodu.
Irena słuchała w milczeniu. Dym z płonących budynków przysłonił słońce i blada smuga
światła, wpadająca dotąd przez wąską szczelinę okna, rozproszyła się w półmroku.
- Antoni...
- Ten meldunek nie miał znaczenia - ciągnął dalej Chlebowski. - Podobnie jak zdrada
Zieńczuka czy śledztwo Klimowicza. Zosia zginęła z zupełnie innego powodu. Kluczem do jej
śmierci jest pamiętnik. Pamiętam, że pisała w nim...
- Antoni, słyszysz? - Podbródek Ireny zadrgał w spazmach nadchodzącego płaczu.
Niemcy przeszli do przeszukiwania kolejnego fragmentu piwnic.
Zerwali się z miejsca, przebiegli korytarzem do końca. Tym razem nie zakręcał, kończył się
masywnymi stalowymi drzwiami z niewielkim okienkiem. Chlebowski poczuł, jak serce
zatrzymuje mu się w piersi. Drzwi wyglądały na wyjątkowo solidne, a okienka, rozmieszczone
wzdłuż korytarza na wysokości chodnika, były zbyt wąskie, by przecisnęła się przez nie choćby
Irena. Gdzieś za ich plecami ktoś krzykiem wydawał rozkazy. Dopadli do drzwi. Były otwarte. Ich
radość zgasła prawie natychmiast. Wnętrze za stalowymi drzwiami okazało się pozbawioną okien
kotłownią. Pośrodku wąskiego i niskiego pomieszczenia stał okazały piec z uchylonymi
drzwiczkami. Chlebowski natychmiast odwrócił się i wybiegł na korytarz. Spojrzał w górę.
Okienko było wąskie, ale powinien choćby spróbować przepchnąć przez nie dziewczynę. On sam
mógł się tylko ukryć w jednej z ciasnych komórek po drugiej stronie korytarza.
- Antoni, spójrz na to - odezwała się cichym głosem Irena. Chlebowski odwrócił się.
Dziewczyna stała w progu kotłowni, wskazując dłonią na coś, co znajdowało się we wnętrzu.
Rzucił się w jej stronę, wbiegł do środka, gorączkowo rozglądając się po skrytych w mroku
zakamarkach pomieszczenia. Stalowe drzwi zatrzasnęły się za jego plecami.
Skoczył do wyjścia, naparł na masywną klamkę, ale Irena zatrzasnęła zasuwkę po drugiej
stronie. Przycisnął twarz do okienka.
-
Co ty wyprawiasz? Otwieraj! Natychmiast!
Irena stała tuż za drzwiami, w półmroku widział tylko zarys jej twarzy i błysk oczu, kiedy
przez okienko do piwnicy wpadało nieco więcej światła. Widział, że trzyma w ręku jakiś
przedmiot.
-
Co ty chcesz zrobić?
Milczała. Słyszał, że płacze. Przypomniał sobie słowa pani Walerii. Irena tylko wyglądała na
silną kobietę, tak naprawdę zdecydowaniem i hardością maskowała swoją wrażliwość i pamięć
krzywdy, którą ktoś jej wyrządził.
- Gdybym spotkała cię wcześniej, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej - powiedziała
cicho. - Myślałam, że mogę zapomnieć, że mogę zacząć wszystko od początku, ale to było
silniejsze ode mnie.
- Irena, o czym ty mówisz?
- Gdybym zbliżyła się do ciebie wcześniej, to wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ty
jesteś inny, wiem o tym. Nie jesteś taki jak on.
Chlebowski zacisnął dłonie na stalowym obramowaniu wizjera. Od razu zrozumiał, o kim
mówiła dziewczyna. Przypomniał sobie wyraz jej twarzy, kiedy przy podwórkowej garkuchni
zobaczyła Stefana, żołnierza z grupy Czarnego. Tego, który przyznał się do romansu z Zosią.
Poczuł, jak drętwieją mu ręce, a krew zastyga w żyłach.
Słowa pani Walerii, siwowłosej damy obawiającej się o los młodej kobiety skrzywdzonej przez
mężczyznę. Opowieść Stefana, członka ruchu oporu o urodzie amanta filmowego, bez skrupułów
chwalącego się swoimi podbojami. Zapiski w pamiętniku zamordowanej radiotelegrafistki,
wspominające o szczęściu i miłości. Obrzydzenie na twarzy Ireny wywołane widokiem Stefana.
Stalowa obręcz strachu i zaskoczenia uniemożliwiała mu wypowiedzenie choćby jednego
słowa.
-
Już wiesz, prawda? - Usłyszał, jak w ciemnościach Irena uśmiecha się przez łzy. - Od
początku, od naszej wspólnej nocy w szpitalu wiedziałam, że prędzej czy później domyślisz się
wszystkiego. Bałam się tej chwili. Bałam się, bo wiem, że znienawidzisz mnie za to, co zrobiłam.
Trzask łamanych drzwi rozległ się już gdzieś blisko. Irena podniosła coś, co wciąż trzymała w
dłoni.
-
Chciałam dać ci swoje życie - mówiła cicho. - Dam ci je, choć w inny sposób, niż
myślałam. Może to i lepiej, że to wszystko tak właśnie się skończy. Proszę, schowaj się za
drzwiami.
Dopiero teraz poznał, co dziewczyna trzyma w dłoni. Filipinka, domowej roboty granat. W
półmroku rozległ się szczęk odciąganej zawleczki.
- Nie rób tego - powiedział łamiącym się głosem. - Irena, nie rób tego!
- Tak będzie lepiej. To się nie mogło udać. Ktoś taki jak ja nie zasługuje na twoją miłość.
Niemcy już ją zauważyli. Usłyszał głośny okrzyk nakazujący jej podniesienie rąk.
Fala ognia uderzyła go prosto w twarz, huk pozbawił go słuchu. Podmuch uderzył prosto w
drzwi, odrzucając Chlebowskiego w głąb kotłowni. Ostatnim, co zapamiętał, był żar trawiący jego
oczy i ból rozlewający się po całym ciele.
Ocknął się w całkowitej ciemności, wśród gruzów, kurzu i pyłu. Zamrugał powiekami, ale
niczego nie dostrzegł. Otaczała go nieprzenikniona płynna czerń. Ostrożnie przysunął opuszki do
oczu. Syknął z bólu. Nie wiedział, czy mrok wywołany jest zwałami cegieł i gruzu, które odcięły
go od światła, czy też wynika z urazu, który dotknął jego oczy. Czuł pod powiekami ziarenka
piasku.
Doczołgał się do drzwi, wymacał klamkę, ale ta nie ustąpiła. Uderzył kilka razy w wygiętą od
eksplozji blachę, ale nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Zrezygnowany, dopełzł pod ścianę i usiadł z
podwiniętymi nogami, nasłuchując w ciemnościach. Czekał.
Odkąd stracił Annę, ciemność przestała budzić jego strach. Przeciwnie, to w ciemności mógł
rozmawiać z żoną, patrzeć w jej twarz i słuchać jej słów. Wiedział, że tym razem z mroku wyjdą
mu na spotkanie dwie kobiety.
KONIEC