6 udowodnionych sposobów na polepszenie zdrowia
Kilka dni temu miałam przyjemność być uczestnikiem webinaru (seminarium internetowego) prowadzonego przez znanego z filmu „Food Matters” („Jedzenie ma znaczenie”) amerykańskiego biologa, autora wielu książek promujących osiągnięcia medycyny ortomolekularnej, którym jest dr Andrew Saul. Dzisiaj podzielę się z Wami cenną wiedzą z poprzedniego seminarium, na którym dr Saul wyjawił 6 sposobów na poprawę zdrowia, wraz ze wskazaniem prac naukowców, którzy w praktyce tę wiedzę stosowali na swoich pacjentach, a więc są to sposoby empirycznie udowodnione oraz opisane w ich pracach. W trakcie niesamowicie bogatego w twarde dane seminarium dra Andrew Saul’a doznawałam co rusz objawów niekontrolowanego opadu szczęki, więc mam nadzieję, że i Wy dowiecie się za chwilę czegoś, o czym nie mieliście najmniejszego pojęcia, bo tego nas w szkołach nie uczą. Ba, pewnie nawet i naszych lekarzy na uniwersyteckich studiach nie uczą!
Czym w ogóle zajmuje się medycyna ortomolekularna? Jest to termin zaproponowany w 1968 roku przez Linusa Paulinga na określenie metody przywracania równowagi organizmu przy pomocy składników odżywczych (witaminy, minerały, aminokwasy, enzymy), wiele zaburzeń można bowiem skorygować przywracając równowagę biochemiczną organizmu czyli uzupełniając niedobory ortomolekuł (z greckiego” orthos=właściwy, prawidłowy, z łaciny molecula=drobina, cząsteczka).
Jest spora różnica w pojmowaniu zdrowia przez medycynę akademicką i ortomolekularną (i ogólnie naturalną). Mając mentalność przesiąkniętą medycyną akademicką zadajemy sobie podczas choroby pytania:
1. Jak poczuć się szybko lepiej?
2. Co złapałem (co mnie zaatakowało)?
3. Czym to potraktować, jakim lekiem z tym walczyć?
Jednym słowem traktujemy symptomy jak najgorszego wroga, którego należy się pozbyć, zaatakować i unicestwić. Walczyć! Zwróciliście uwagę jak nasze umysły są taką mentalnością na wskroś przesiąknięte? I potem słyszymy w mediach: fundacja na rzecz walki z rakiem, koalicja na rzecz walki z cukrzycą, tydzień walki z chorobami tarczycy itd. Tą WALKĄ już od małego jesteśmy karmieni. To jest mentalność ofiary o której pisałam niedawno: padliśmy ofiarą choroby wobec której czujemy się bezsilni. Co się staje gdy jako dorośli zapadamy na zdrowiu? Trzeba walczyć! Zamiast wsłuchać się w sygnały ciała chcemy je natychmiast zagłuszyć i choć przez chwilę poczuć się dobrze. Co za pomocą farmaceutyków znakomicie nam się udaje. Ma tylko jedną wadę: niczego nie leczy. Choć może to sprawiać takie wrażenie z uwagi na poprawę samopoczucia. Lecz tak naprawdę zamiast oryginału zdrowia, szczęścia i pomyślności dostajemy nędzną podróbę. Taką parę drewnianych klamerek.
Natomiast gdy porzucimy mentalność ofiary (a wierzcie mi, że warto, choć łatwe to nie jest) i staniemy się gotowi na dialog zamiast walki, pojmiemy, że wszelkie zaburzenia chorobowe mogą wynikać z dwóch powodów: zatoksycznienia lub niedoborów. Bo nawet zwykłego kataru się nie „dostaje” tylko się na niego dzień w dzień pracuje. Bo to nie „wina zarazków” tylko wina podatnego gruntu na jaki trafiły czyli Twojego zaniedbanego systemu immunologicznego, który jest osłabiony. Wina toksemii i niedoborów do których (małym grzeszkiem tu i małym grzeszkiem tam, aż się nazbierało) dopuściliśmy. Wtedy zadamy sobie podczas choroby całkiem inaczej brzmiące pytania:
1. Czym może być zatrute moje ciało?
2. Czego mam niedobór?
3. Dlaczego mam takie a nie inne symptomy (czyli sygnały od ciała)?
Przy czym każdy człowiek ma inne, właściwe tylko sobie zapotrzebowanie na składniki odżywcze, a zadaniem lekarza medycyny ortomolekularnej jest przywracanie prawidłowego poziomu biochemicznego tych związków (tych cząsteczek biorących udział w procesach metabolicznych), od których zależy codzienny prawidłowy przebieg procesów biochemicznych w ustroju, a co za tym idzie sprawność wszystkich organów. Sięga się więc do przyczyn, zamiast maskować lub minimalizować objawy, jak czyni to medycyna konwencjonalna. Dużą wagę jednocześnie przywiązując do zminimalizowania skutków ubocznych terapii (czym medycyna konwencjonalna nie zawsze zawraca sobie głowę).
Większość z nas spotkała się z ukutym w 1935 roku terminem RDA czyli zalecanej dziennej ilości składników odżywczych, zgodnie z obowiązującymi normami prawnymi w oznaczeniach na żywności możemy się spotkać z tymi określeniami (niestety najczęściej jedynie w odniesieniu do makroskładników: białka, tłuszcze, węglowodany). Termin jednak jest absolutnie wprowadzający w błąd, bowiem odnosi się do zalecanych MINIMALNYCH ilości jakie organizm w pełni zdrowego człowieka potrzebuje by nie popaść w jakieś choróbsko (np. „zalecana” ilość RDA witaminy C dla osoby całkowicie zdrowej i do tego niepalącej i pozbawionej stresów to ok. 75 mg i wyliczono ją na podstawie zapotrzebowania takiego, by jedynie nie dostać szkorbutu, a nie by być wolnym od wszystkich chorób jakie tylko są).
Wiele osób o tym nie wie, że chodzi tu o wartości minimalne i odczytuje wartości z tabelek RDA jako OPTYMALNA (a czasem niektórzy myślą, że MAKSYMALNA) zalecana ilość, której Boże broń nie wolno przekraczać, co jest oczywiście interpretacją błędną, a dezinformujące napisy na opakowaniach witamin brzmiące złowieszczo: „1 tabletka dziennie, nie przekraczać dziennej zalecanej dawki” jeszcze nas w tym błędzie podtrzymują! Optymalna ilość jest tymczasem dla każdego z nas inna i zależy od bardzo wielu czynników. Ilość terapeutyczna zaś może być wielokrotnie większa (tzw. megadawki) niż nasza optymalna przy której jesteśmy zdrowi i czujemy się świetnie.
A teraz gdy już wiemy co i jak przejdźmy do sedna czyli seminarium dr Andrew Saul’a: jakich mamy według niego 6 udowodnionych sposobów na polepszenie zdrowia? Czym możemy sobie pomóc gdy nas trapią niedomagania?
1. Witamina C.
Zalecane RDA dla osoby zdrowej niepalącej – średnio 75 mg. Popularnie jej brak w ustroju kojarzony jest jedynie z jedną chorobą: ze szkorbutem.
Mamy jednak na dzień dzisiejszy kilkadziesiąt lat doświadczenia klinicznego z witaminą C, zebranego przez wielu znamienitych lekarzy. Używali oni dziesiątek a nawet setek TYSIĘCY miligramów witaminy C dziennie w osiąganiu efektów terapeutycznych u swoich pacjentów w rozmaitych chorobach, przy których szkorbut to mały pikuś. Prześledźmy teraz pokrótce historię terapeutycznego stosowania witaminy C przez tych lekarzy.
– 1935 r. profesor biochemii z Columbia University, Claus W. Jungenblut pierwszy publikuje swoje prace odnośnie witaminy C w zapobieganiu i leczeniu polio (choroba Heinego-Medina, wirusowe zapalenie rogów przednich rdzenia kręgowego), co jest szczególnie interesujące bo w 1935 urzędującym prezydentem USA był Franklin Dalano Roosvelt, który sam padł ofiarą polio, był częściowo sparaliżowany i chodził o kulach. Jak widać nawet w latach 30-stych ubiegłego wieku naukowcy już wiedzieli, że witamina C jest w stanie zapobiegać i leczyć polio. Mimo to Roosvelt w 1938 r. zainicjował kampanię zbierania datków na rzecz „badań nad polio” tzw. Marsz Dziesięciocentówek (March of Dimes). Państwo potrzebowało odtrąbić „zwycięstwo nad wirusem polio”, sfinansować drogie badania i pokazać jak bardzo troszczy się o obywateli. Więc kto dostał te wszystkie zebrane od Narodu przez fundację 10-centówki? Nie byli to bynajmniej producenci witaminy C, ale rzesza naukowców, wśród nich urodzony przed wojną w Białymstoku wirusolog Hilary Koprowski (bardzo ciekawa postać nota bene, szkoda że nie został w Polsce tylko zwiał przed wybuchem wojny), który opracował doustną szczepionkę na polio składającą się z osłabionych wirusów i zastosował ją eksperymentalnie jako masowe szczepienia w 1958 roku w Kongo, a zaraz potem trafiła i do nas. Fundacja „Marsz Dziesięciocentówek” funkcjonuje wiele lat po śmierci Roosvelta do dzisiaj, tyle tylko, że teraz pieniądze zbierane są na inny cel (aktualnie jest to „zapobieganie przedwczesnym porodom”, jakby się kto pytał), bo polio jak można się domyślać wyszło z mody po wprowadzeniu przymusowych szczepień.
Tak więc prace Jungenbluta zostały cichaczem zamiecione pod dywan, chorobie Heinego-Medina „zapobiega się” szczepionkami, a leczyć się nie leczy go wcale, bo polio oficjalnie zostało uznane za „nieuleczalne” (a jakżeby inaczej), więc przewiduje się jedynie leczenie objawowe. Powie Wam to każdy lekarz jakiego spytacie: polio? nie-u-le-czal-ne. Koniec kropka, tylko szczepionka Cię ochroni i nic innego. Podobno. Coraz częściej jednak dojść można do wniosku, że nieuleczalna jest tylko jedna choroba na tym świecie i jest nią ludzka głupota inaczej zwana ignorancją. Na spółkę z próżnością i pazernością.
– również w 1935 r. ten sam Jungenblut wskazał iż witamina C jest w stanie inaktywować toksynę błoniczą produkowaną przez maczugowca błonicy w przebiegu błonicy (inaczej dyfterytu) . Było to dużo wcześniej PRZED wprowadzeniem szczepionek na dyfteryt, żeby była jasność.
– dalej w 1937 r. Jungenblut udowodnił, że witamina C jest w stanie inaktywować także toksyny laseczki tężca!
– w czasie wojny w latach 1943-1947 amerykański lekarz z Północnej Karoliny w USA, absolwent Duke University Medical School, dr Frederic R. Klenner specjalizujący się w chorobach klatki piersiowej wyleczył witaminą C (i opisał dokładnie w jaki sposób) aż 41 przypadków wirusowego zapalenia płuc, zaś w 1948 r. podczas epidemii polio w Północnej Karolinie, bazując na pracach Jungenbluta wyleczył z sukcesem witaminą C 60 przypadków polio. Używał wyższych dawek niż te opisane przez Jungenbluta, dzięki czemu uzyskiwał cofanie się symptomów polio w ciągu kilkudziesięciu godzin od zaaplikowania pierwszej dawki. Swoje dokonania (raport Klennera) przedstawił w czerwcu 1949 r. na spotkaniu American Medical Association (AMA, Amerykańskie Stowarzyszenie Lekarzy), gdzie jak nietrudno się domyślić został przez kolegów potraktowany uprzejmym, acz bardzo wymownym milczeniem, podobnie jak publikacja tego raportu miesiąc później w czasopiśmie medycznym Southern Medicine & Surgery, Wolumen 111, Numer 7, Lipiec 1949, str. 209-214. Co zrozumiałe. Dwa lata wcześniej Koprowski dostał już olbrzymie środki na badania nad będącą „zbawieniem dla całej ludzkości” szczepionką, a ten tu wyjeżdża z czym? Z… pospolitą witaminą? Trzeba przyznać, że facet miał jaja. Niestety koledzy się na nim nie poznali i go olali: a to w imię rozwoju nowoczesności i ogólnego postępu czyli triumfu człowieka nad „tą wstrętną i złośliwą naturą”, która nie wiadomo po co wymyśliła tego niewidzialnego, wrednego wroga rodzaju ludzkiego – wirusa.
– w 1946 r. kanadyjski lekarz praktykujący w Toronto dr William J. McCormick jako pierwszy pokazał w jaki sposób witamina C zapobiega i leczy kamienie nerkowe (tak, dobrze czytacie: chodzi o właśnie „te” głośne kamienie), a w 1957 r. jak zwalcza ona choroby krążenia. Większość z nas dała sobie wbić do głowy przekonanie, iż witamina C powoduje kamienie nerkowe, tymczasem mało osób wie, że w rzeczywistości zapobiega ona i rozpuszcza kamienie: już w 1946 r. czyli tuż po wojnie stosowana była do zapobiegania i leczenia kamicy.
Jak powiedział Einstein: „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić. I wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się nie da, i on właśnie to coś robi.” Tu mamy przypadek, że dr McCormick nie wiedział, że witamina C powoduje kamienie (bo tak stwierdzili Szwedzi dopiero kilkadziesiąt lat później) i właśnie dlatego z powodzeniem używał ją do rozpuszczania kamieni nerkowych w swoim prywatnym, uroczym, otoczonym zielenią High Park Youth House Sanitarium w Toronto, dokąd ściągały zakamienione tłumy pacjentów żądnych natychmiastowego odkamienienia. Wszyscy wyjeżdżali wysoce zadowoleni z jakości świadczonych w Sanitarium usług medycznych i odkamienieni jak nie przymierzając mój kuchenny czajnik po użyciu kwasku cytrynowego (z kwasem L-askorbinowym ten numer może też by przeszedł, ale nie będę próbować, bo za drogi).
Ale zaraz, zapytacie: jak to witamina C jest dobra aż na tyle zaburzeń? Bo mamy tu rozmaite choroby wywoływane przez drobnoustroje (i polio, i tężca, i błonicę) i kamienie nerkowe, i nawet choroby krążenia? To niemożliwe, to się nie godzi, to pewnie jakiś przekręt! Otóż witamina C jest dobra na wiele rzeczy, ale jest to bardziej problem robienia (a raczej nie robienia) wokół niej odpowiedniego szumu (w sensie public relations) niż problem naukowy. Tak naprawdę nikt się nie pyta czemu antybiotyki albo leki sterydowe mają AŻ TYLE zastosowań, ale za to niemal każdy będzie protestował gdy usłyszy, że mnóstwo zastosowań ma poczciwa, pospolita witamina C. Nie jest tak? Idźmy dalej, bo zaraz zrobi się jeszcze ciekawiej.
– na początku lat 50-tych kalifornijski lekarz dr Robert F. Cathcart III opisał w swoich pracach jak używał u swoich pacjentów megadawek witaminy C w leczeniu grypy, zapalenia płuc, żółtaczki oraz (już później, w latach 80-tych i 90-tych) AIDS. Co może być bardziej przekonującym dowodem na antywirusowe działanie witaminy C niż to? Szczegółowy protokół dra Cathcarta znajduje się tutaj.
– w latach 70-tych dwaj lekarze, dr Ewan Cameron w Szkocji i dr Hugh D. Riordan w Kansas (USA) po raz pierwszy użyli z sukcesem megadawek witaminy C u pacjentów onkologicznych aplikując ją drogą dożylną oraz doustną.
To jedynie krótkie i bardzo wyrywkowe podsumowanie, lecz prac jest dużo więcej. Pełną listę prac lekarzy z całego świata z powodzeniem leczących pacjentów z rozmaitych przypadłości megadawkami witaminy C znajdziecie na stronie http://www.seanet.com/~alexs/ascorbate/ z czego niektóre są napisane dosyć ciężkim naukowym językiem i to w dodatku (z małymi wyjątkami) po angielsku, ale i tak można się połapać o co chodzi. Twój lekarz zrobi to bez trudu. On sam pewnie będzie się zastanawiał jakimże to u licha cudem nikt mu o tym nigdy nie wspominał przez bite sześć lat pobierania nauk, ani słówkiem? Prace można przeglądać chronologicznie (lata 1935-1999) lub tematycznie:
– astma
– alergie
– oparzenia
– karmienie piersią
– uzależnienia od narkotyków
– anemia
– bruceloza
– oparzenia i traumy (również pooperacyjne)
– przeziębienia i infekcje
– nowotwory
– cukrzyca
– dyfteryt (błonica)
– zapalenie opon mózgowych
– opryszczka i półpasiec
– odra
– świnka
– szkarlatyna
– ksztusiec
– gruźlica
– udar cieplny
– ukąszenia (owady, węże)
– ospa wietrzna
– sepsa
– zaburzenia psychiatryczne
– gorączka reumatyczna
– SIDS (zespół nagłej śmierci łóżeczkowej niemowląt)
Uff… lista jest imponująca, przyznacie, że „trochę” się nazbierało tych doświadczeń na pacjentach przez te ostatnie kilkadziesiąt lat, wyobrażacie sobie ile leków i ile aptek musiałoby zniknąć z powierzchni ziemi gdyby ludzie poznali te badania? A kto o nich wie? Kto je czytał? Kto je propaguje? Jeśli Twój lekarz ich nie zna to nie jest to jego wina. To wina systemu kształcenia w którym przypadło mu przygotowywać się do zawodu. Jeśli zaś wyśmieje je i będzie je uważał za wymysły „bo w internecie pełno jest przecież głupot”, to zrób to, co sugeruje Andrew Saul w książce „Fire Your Doctor! How To Be Independently Healthy” czyli… zwolnij go, to nie jest dobry lekarz. Możesz być zdrowy niezależnie od tego co on myśli na ten temat.
2. Dieta oparta na roślinach
Wszyscy to mówią: dr Ornish, dr Fuhrman, dr Esselstyn i w końcu nasza dr Dąbrowska. I nie inaczej mówi dr Saul. Nie musisz od razu być restrykcyjnym weganinem ani nawet totalnie bezmięsnym wegetarianinem, jeśli taka jest Twoja wola. Ale niech Twoja codzienna dieta będzie oparta GŁÓWNIE na darach natury, w miarę możliwości świeżych lub bardzo mało przetworzonych. Od święta to co innego – można pozwolić sobie na jakiś kulinarny wyskok. Nie o to bowiem chodzi by się umartwiać. Jednak na co dzień karm ciało prawdziwym, żywym pokarmem: obfitującym w bogactwo składników takich jak witaminy, minerały i enzymy (w tym niezbędne dla zdrowia laktobakterie czyli probiotyki).
Czym „grozi” wdrożenie diety opartej w głównej mierze na pokarmach roślinnych?
– jeśli masz nadwagę od razu waga zacznie spadać, ponieważ niskoprzetworzone menu roślinne jest jednocześnie wysokobłonnikowe (i jednocześnie niskotłuszczowe).
– zamiast katować się kolejnymi wymyślnymi dietami odchudzającymi po prostu zaczynasz doskonale się odżywiać, spożywając pokarmy o odpowiedniej gęstości odżywczej i przestajesz odczuwać głód.
– stosunkowo szybko poczujesz różnicę na plus gdy choćby część mięsa i produktów odzwierzęcych zastąpisz większą ilością pokarmów pochodzenia roślinnego
– jest to nie tylko dużo zdrowsze, ale też i sporo tańsze niż wysokomięsna dieta, szczególnie gdy masz kawałek ogródka czy balkonu, hodujesz sam kiełki itd.
– nawet jeśli nie masz ogródka i kupujesz wszystko w sklepie – wciąż wychodzi to taniej niż bycie chorym
– nawet względy etyczne za tym przemawiają: gdyby wszyscy zmniejszyli spożycie mięsa tylko o 10% można byłoby ocalić miliony zwierząt rocznie. Nie mówiąc o tym jak spadłyby koszty publicznej opieki zdrowotnej.
Bardzo ważnym elementem zdrowej diety jest regularne spożywanie świeżo wyciskanych soków warzywno-owocowych (ale nie czysto owocowych!) – o dobrodziejstwach płynących z codziennego spożywania domowych soków (mogą być ostatecznie kupne, byle to były te jednodniowe, a nie te pasteryzowane) pisałam tutaj.
3. Żadnego śmieciowego jedzenia.
Ludzie często mówią „te restauracje fast-foodowe powinny przestać sprzedawać hamburgery i frytki”, ale prawda jest taka, że to od nas zależy czy one to sprzedają. Dopóki będą chętni na ten towar – nie przestaną go produkować. Zacznijmy od siebie i swoich bliskich i przestańmy kupować śmieci, szczególnie naszym dzieciom. I nie chodzi tu tylko o fast-foody. Wszystko co paczkowane, puszkowane i gotowe nosi to samo piętno: nie ma już tych samych własności odżywczych jak świeży surowiec z którego powstał.
Wyrzucając gotowiznę wszelkiego typu przede wszystkim redukujesz swoje spożycie cukru (a jest on wszędzie dzisiaj sypany lub dolewany jako syrop). Nieważne jaki masz problem zdrowotny – gwarantowane jak w banku, że cukier go tylko pogarsza.
Redukujesz też spożycie wszelkiego typu chemikaliów: dodatków, konserwantów, barwników, polepszaczy smaku, zapachu i konsystencji – różnych substancji, których Twój organizm nie potrzebuje, a których w przetworzonych produktach jest pełno. Po odrzuceniu przetworzonych śmieci zredukujesz też więc spowodowaną tymi substancjami hiperaktywność, nerwowość i nadpobudliwość – problem zaburzeń zachowania dotyczy wbrew pozorom nie tylko dzieci.
Redukujesz też spożycie tłuszczu. Nie ma czego żałować, bo w przetworzonych produktach dobrego tłuszczu nie znajdziesz. Te złe tłuszcze w połączeniu z innymi grzechami stylu życia są odpowiedzialne za stan zdrowia dzisiejszych społeczeństw. Nie ma dzisiaj chyba nikogo kto by nie znał kogoś chorego np. na raka albo na serce lub nie znał kogoś kto ma chorego w rodzinie lub wśród znajomych. Naprawdę chcesz kroczyć po tych utartych tradycją ścieżkach? Zmień to TERAZ, póki masz szansę.
Redukujesz również wydatki na żywność, bo paczkowane i gotowane jedzenie nie jest wcale tanie. Jest wygodne, owszem, ale jest drogie. Gdy przestaniesz kupować przetworzone jedzenie wysyłasz też tym samym bardzo wyraźny sygnał przemysłowi spożywczemu i w taki oto miły sposób komunikujesz im co mogą sobie zrobić z ich produktami.
4. Niacyna.
Zwana inaczej witaminą B3 lub witaminą PP (od „pelagra preventing factor”). Zalecane RDA dla osoby zdrowej (czyli jak można mniemać nieużywającej rafinowanego cukru, który potrafi podnieść zapotrzebowanie ustroju na niacynę pięciokrotnie, o czym chyba mało osób wie) to średnio 15 mg. Popularnie jej brak w ustroju kojarzony jest jedynie z jedną chorobą: z pelagrą.
Jeśli jesteś lub byłeś do niedawna uzależniony od cukru i słodyczy to niemal jak w banku masz niedobór niacyny. Dr Saul dostaje mnóstwo pytań na temat niacyny po tym jak opublikował książkę „Niacin: The Real Story” („Niacyna: Jej Prawdziwa Historia”). W dużym skrócie co potrafi zrobić ta prosta molekuła składająca się z zaledwie 14 atomów:
1) Niacyna jest najtańszą, najbezpieczniejszą i najefektywniejszą substancją regulującą trójglicerydy oraz LDL („zły” cholesterol”) w plazmie krwi. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Były prezydent ACC (Amerykańskie Stowarzyszenie Kardiologów, American College of Cardiology) stwierdził, cytuję: „Niacyna to jest naprawdę to. Nic innego nie równa się z nią choćby nawet w małej części”.
2) Niacyna jest najtańszą, najbezpieczniejszą i najefektywniejszą substancją regulującą zbyt niski poziom HDL („dobry” cholesterol). Dr Saul przekonał się o tym osobiście. Wiele lat temu jego poziomy cholesterolu pozostawiały sporo do życzenia: LDL był za wysoki a HDL za niski. Wtedy pomyślał: jeśli niacyna była dobra dla Abrama Hoffera, będzie dobra i dla mnie. Zaczął brać niacynę i faktycznie: HDL poszedł w górę, LDL i trójglicerydy w dół i ogólnie poczuł się lepiej. A poczuł się lepiej dlatego, że niacyna ma szalony wpływ na nasze samopoczucie. Nasz mózg żywi się tymi samymi składnikami co pozostałe części ciała Przejdźmy więc do punktu trzeciego:
3) Niacyna jest najtańszą, najbezpieczniejszą i najefektywniejszą substancją w odwracaniu wszelkich zaburzeń psychiki: schizofrenii, niepokoju, psychoz, depresji, zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych, zaburzeń bipolarnych (zaburzenia afektywne dwubiegunowe)
i w końcu…
4) Niacyna jest najtańszą, najbezpieczniejszą i najefektywniejszą substancją w odwracaniu nawet choroby zwyrodnieniowej stawów – osteoartrozy (sprawdź protokół dra Kaufmana)
Niesamowite, prawda? Jeszcze raz mamy taką samą sytuację jak z witaminą C: niacyna jest zbyt dobra na zbyt wiele rzeczy! Na tak wiele i tak różnych, że pewnie teraz potrząsasz z niedowierzaniem głową, tak jak ja podczas seminarium.
Spójrzmy na to z takiego punktu widzenia: przyczyną dla której dana substancja jest w stanie uleczyć tyle chorób jest to, że brak wystarczającej ilości tej substancji w ustroju może spowodować tyle chorób. Zatem nie ma tu żadnej czarnej magii ani szarlatanerii.
Tak funkcjonuje ludzki organizm, maszyneria tak skomplikowana, że sami naukowcy do tej pory o niej wszystkiego jeszcze nie wiedzą. Jedna substancja może brać udział w wielu przemianach metabolicznych. Gdy jej zbraknie – mamy problem, a ciało wysyła sygnał. My idziemy do lekarza, a ten najczęściej przepisuje nam zagłuszacz sygnału. Nie przepisuje nam tego od BRAKU czego sygnał został wysłany!
To przypomina rozmowę głuchego ze ślepym – tak nie da rady niczego wyleczyć! Jedyne co w ten sposób robimy, to fundujemy sobie za własne ciężko zarobione pieniądze (leki są drogie!) dalsze lata wegetacji i powolnej agonii borykając się z kolejnymi sygnałami, tym razem wysłanymi w odpowiedzi na zagłuszacz – pierwszy, drugi, kolejny… Bo ciało za wszelką cenę jednak chce się jakoś z Tobą dogadać. Z Tobą! Bo z Twoim lekarzem nie dogada się za żadne skarby. Chyba, że trafiłeś na wyjątkowo kumatego (który ZANIM przepisze Ci jakieś syntetyczne zagłuszacze sygnałów płynących z Twojego ciała – NAJPIERW poleci Ci zmienić dietę i styl życia i rozkaże przyjść za 3 tygodnie do kontroli). Jeśli nie – zwolnij go, to nie jest dobry lekarz.
Abram Hoffer, kanadyjski lekarz spędził wiele lat na badaniu działania niacyny w chorobach związanych z nieprawidłowym działaniem mózgu. Stwierdził z całą pewnością i potwierdził to badaniami z zastosowaniem podwójnie ślepej próby, że zaburzenia psychiczne u człowieka wynikają z wyczerpania się zapasów niacyny w jego ustroju oraz że im bardziej ktoś jest chory tym więcej jego organizm jest w stanie przyjąć niacyny bez szwanku i sygnalizowania nasycenia.
Sygnałem nasycenia jest w przypadku niacyny wasodylatacja drobnych naczyń krwionośnych, podobna jaka ma miejsce gdy korzystamy z kąpieli słonecznej: odczuwamy ciepło, skóra robi się czerwona, wrażliwa na dotyk, lekko mrowi i to wszystko trwa kilkanaście minut, czasem kilkadziesiąt. Czyli mamy taką samą sytuację jak w przypadku witaminy C: im bardziej jesteś chory tym więcej organizm przyjmie tej witaminy zanim da ci znać, że ma jej na dany moment dość (w przypadku witaminy C sygnałem tym jest rozwolnienie).
Oczywiście gdy popatrzeć na źródła mainstreamowe (np. co wypisuje się na temat witamin w takiej Wikipedii) to te sygnały nasycenia przedstawione są jako „skutki uboczne przedawkowania” (!) i przerysowane, wyolbrzymione na maksa jakby to było nie wiem co. O tym, że tylko doprowadzając do pełnego nasycenia ustroju daną witaminą możemy cofnąć chorobę taką czy inną (bo to właśnie wyczerpanie się zapasów tej substancji w ustroju spowodowało zaburzenie) nie ma oczywiście w encyklopedii mowy.
Zresztą czymże jest wizyta w toalecie albo kilkanaście minut buraczkowo czerwonej twarzy w obliczu kalectwa wywołanego wirusem polio albo myślami samobójczymi związanymi z odbierającą radość życia depresją?
Jak porównać te „skutki uboczne” witamin do skutków ubocznych farmaceutyków? Przecież są dostępne publicznie statystyki ujmujące liczbę zgonów wywołanych chorobami serca i krążenia, cukrzycą, rakiem, wylewami, Alzheimerem, grypą, sepsą, samobójstwem itd. i przecież na Boga ci wszyscy ludzie leczyli się czym? LEKAMI. Często całą ich stertą, nie tylko jednym, a wiadomo, że każdy z nich ma potężne skutki uboczne wypisane na ulotce. Gdzie są zatem statystyki pokazujące ile osób rocznie traci życie poprzez skutki uboczne zażycia witaminy takiej czy innej? Jak więc ma się bezpieczeństwo farmaceutyków do bezpieczeństwa witamin? Jeśli witaminy zabijają to gdzie są trupy? O tym, że witaminowych trupów w statystykach NIE MA (już od ponad 32 lat) pisałam tutaj [klik].
Nota bene rola niacyny w leczeniu choroby zwyrodnieniowej stawów została odkryta bardzo dawno temu, bo na przełomie lat 30-tych i 40-tych ubiegłego wieku. Opisał to w swoich pracach lekarz stosujący niacynę na swoich pacjentach, dr William J. Kaufman praktykujący przed wojną w stanie Connecticut, USA. Stosował dawki 2-4 gram niacyny dziennie według bardzo prostej zasady: im cięższy stan chorego (sztywność stawów) tym dawka musi być większa i podzielona na tym więcej malutkich porcyjek w ciągu dnia, aby poziom niacyny we krwi był utrzymany jednakowo przez cały dzień. Pacjent, któremu się polepszyło dostał placebo i dolegliwości wróciły, lekarz ten zatem znowu podał mu niacynę i znowu uzyskał poprawę: nie miał wątpliwości, że właśnie dzięki niacynie pacjenci wracali do zdrowia. Najciężej chorzy unieruchomieni pacjenci potrzebowali aż 4 gramy niacyny podzielone aż na 10 małych dawek w ciągu dnia i po kilku tygodniach mogli już wstawać z łóżka, a po 3 latach niacynowej kuracji byli sprawni i żwawi jakby nigdy w życiu nie chorowali na stawy! I to bez względu na wiek (nawet starsze osoby powracały do pełni zdrowia). Nigdy nie daj sobie wmówić, że „na starość już tak jest” że stawy odmawiają posłuszeństwa. To nie starość, to brak witamin!
Na temat niacyny, jej odmian i jej stosowania będę szerzej pisać wkrótce (w oparciu o badania dr Hoffera i innych).
5. Multiwitamina przy każdym posiłku.
Przy śniadaniu, obiedzie i kolacji, szczególnie gdy jesteś narażony na kiepskie jedzenie np. przebywając poza domem. Dr Saul był swego czasu doradcą w stanowym więzieniu. Jedzenie jak to jedzenie w więzieniu – wiadomo. Dr Saul doradził więźniom, by przyjmowali multiwitaminę przy każdym posiłku (można było nabyć ją w kantynie). I tylko taka mała zmiana spowodowała, że więźniowie poczuli się dużo lepiej.
Multiwitamina kosztuje grosze i jest najlepszym rozwiązaniem gdy z jakiegokolwiek powodu nie masz dostępu do najwyższej jakości jedzenia. Mówiąc uczciwie branie multiwitaminy jest tańsze niż dobre pożywne jedzenie. To jednak nie znaczy, że masz nie dbać o dietę, nie traktuj tego w zastępstwie na stałe (chyba że zmuszą Cię do tego warunki ekonomiczne). Jakakolwiek, nawet i niemarkowa, najzwyklejsza i najtańsza multiwitamina będzie w tym wypadku lepsza niż żadna. Jeśli w wersji „forte” – tym lepiej. Jeśli nie tylko w wersji „forte” ale jeszcze do tego ze źródeł naturalnych – jeszcze lepiej.
Zwracaj uwagę szczególnie na witaminę E w preparacie multiwitaminowym: powinna być użyta w formie izomeru D, nigdy nie DL, lepiej gdy w multiwitaminie znajdzie się mieszanka tokoferoli, a jeszcze lepiej gdy będzie to mieszanka tokoferoli i tokotrienoli.
Nie wybieraj multiwitaminy zawierającej siarczan żelaza, mogący wywołać zaburzenia jelitowe. Żelazo lepiej przyswaja się w formie innych soli: glukonianu, fumaranu lub bursztynianu.
Unikaj postaci musujących multiwitaminowych tabletek: często zawierają one szkodliwe syntetyczne substancje słodzące.
Czytaj etykiety, pytaj farmaceuty, pisz do producenta w razie wątpliwości co do użytych w składzie surowców. Nie kieruj się reklamą przy wyborze multiwitaminy ani tym jaką markę bierze Twój sąsiad.
6. Dużo czytaj. I to naprawdę dużo.
Wiedza to potęga. Aby być zdrowym musisz dużo czytać, drążyć, uczyć się i poszerzać horyzonty. Nie bądź uczepiony białego fartucha i wpatrzony w niego jak w obraz. Lekarz też człowiek, ma prawo mylić się lub nie wiedzieć czegoś. To Ty mu jednak płacisz za wizytę a nie on Tobie. Jesteś więc konsumentem (usług medycznych) i masz prawo pytać i uzyskać odpowiedź, a nie tylko na szybko wypisaną receptę.
Odkąd większość ludzi ma dostęp do internetu lekarze mają wysyp „trudnych” pacjentów zadających „niewygodne” pytania. Masz prawo zanieść lekarzowi książkę lub wydruk artykułu i zapytać co sądzi na ten temat, przedyskutować to z nim. Bez względu jednak na to co będzie sądził – i tak masz prawo być zawsze zdrowym: zdrowie jest naszym wrodzonym stanem, danym w darze od natury przy narodzeniu, więc ono jest zawsze, tylko trzeba zejść z tej bocznej ścieżki na której się znalazłeś, aby znowu trafić w jego objęcia. Znajdź lekarza, który będzie wychodził z takiego założenia i trzymaj się go, podziękuj Opatrzności, że trafiłeś do jego gabinetu, bo to najlepszy specjalista i największy skarb. To, że jeszcze na takiego nie trafiłeś nie znaczy, że tacy nie istnieją.
Tak, to prawda, internet jest autostradą po której mkną różnego typu pojazdy, w tym wozy asenizacyjne i śmieciarki. Wybieraj tylko zaufane źródła wiedzy i wartościowe witryny. Strony poświęcone teoriom spiskowym nimi nie są. Fora internetowe nimi nie są. Strony sprzedające suplementy czy jakieś zdrowotne urządzenia lub przekierowujące do takich witryn lub w jakiś inny sposób powiązane z osobami trudniącymi się handlem towarami tego typu – też nie.
Zawsze więc sprawdzaj kto jest administratorem witryny i wybieraj niezależne witryny, nie powiązane z firmami, które tylko chcą Ci sprzedać jakieś towary. Niekoniecznie głoszące ogólnie znaną akademicką wiedzę, wręcz przeciwnie – musisz nauczyć się odróżnić nie tylko dobre witryny od złych. Ale też i te idące zgodnie z „głównym prądem” i te idące pod prąd. Jeśli na jakiejś stronie znajdziesz zgodne z prądem opinie typu „naturalne leczenie jest nienaukowe” albo „witaminy szkodzą”, „witaminy nie działają” lub „nie potrzebujesz aż tylu witamin”, to uciekaj z nich gdzie pieprz rośnie. Takie wprowadzające w błąd informacje nie znajdują potwierdzenia w praktyce klinicznej.
Jak na razie mainstream dopuścił do publicznej wiadomości tylko jedną substancję odżywczą, a na związaną z nią dolegliwość celem jej zlikwidowania zaleca (o dziwo!) nie jakieś syntetyczne farmaceutyki, lecz uzupełnienie składnika odżywczego, co jest swego rodzaju ewenementem : gdy masz kurcze nocne lub drga Ci powieka weź magnez. I dlatego wiele razy dziennie lecą w radio i TV reklamy preparatów magnezowych. Publiczna świadomość skutków niedoboru magnezu już istnieje. A co z innymi składnikami odżywczymi? Bardzo kiepsko.
Oprócz magnezu zwróćcie uwagę reszta witamin, minerałów czy enzymów nie jest nigdy propagowana ani postrzegana jako remedium będące w stanie odwracać jakiekolwiek przypadłości – o tym sza! Jeśli zaleca się je brać, to co najwyżej nieprzekraczające RDA (czyli w istocie niewielkie) ilości, ot tak „na wzmocnienie”, bo jak już zachorujesz to i tak już czekają na Ciebie leki, które – jak zapewnia reklama – na pewno przyniosą Ci ulgę. O czym informują Cię kolejne reklamy. Tak właśnie kształtuje się kolektywną świadomość odnośnie witamin i minerałów. Na temat tego, że na co dzień powinno się je obficie czerpać z diety aby potem uniknąć sięgania po suplementy, również mówi się niewiele.
Pamiętaj – wiedza to potęga, wiedza to władza, odzyskaj zatem władzę nad swoim własnym zdrowiem, bo… to Twoje naturalne i niezbywalne prawo!
Z całą stanowczością chcę podkreślić, że nie namawiam nikogo do zrezygnowania z przyjmowania lekarstw przepisanych przez lekarza. Jednak wielką szkodę dla organizmu wyrządzamy gdy ograniczamy się tylko i wyłącznie do nich, zapominając o tym, że pierwsze skrzypce w utrzymaniu zdrowia i witalności gra nasz styl życia!
Sztuką nie jest sięgnąć po lek czy suplement. Sztuką jest wiedzieć co robić i jak żyć aby go zwyczajnie nie potrzebować