Marcin Przybyłek Gamedec 05 1 Czas silnych istot Księga 01

Marcin Przybyłek

Czas silnych istot Księga I


Krzysztofowi Ożogowi

oraz

Marcinowi Goliankowi i Wojciechowi Woszczkowi

Wielkim Fanom Gamedeca

Dedykuję



Od autora:

Tworzenie powieści osadzonej w głębokiej przyszłości stawia pisarza przed trudnym zadaniem komunikacyjnym: co robić z neologizmami oraz nieuniknionymi powiązaniami między wymyślonymi obiektami, pojęciami i zjawiskami? Wyjaśniać co krok zasadę działania futurystycznego urządzenia, streszczać znaczenia niektórych określeń, spowalniając narrację i zamieniając opowieść w wykład o świecie, czy zignorować problem, pozostawiając dociekania wyobraźni czytelnika? Uznawszy, że ładunek opisowy świata WayEmpire jest zbyt masywny, postanowiłem umieścić niezbędne wiadomości w słowniku na końcu książki.

Jest on, jak można zauważyć, bardzo obszerny i zawiera wiele dodatkowych informacji. Tuż przed nim znajduje się rozdział pt. „Archiwa”, który dodatkowo poszerza wiedzę o Imperium Drogi. Myślę, że czytanie „Czasu silnych istot” może być wyjątkowym interaktywnym przeżyciem dzięki dialogowi, który wywiązuje się między historią spisaną w głównej części książki a tłem zawartym na końcu. Zachęcam dociekliwych odbiorców do zaglądania na ostatnie karty tomu.


W kwestii Tarota Imperialnego:

W kilku miejscach powieści opisuję tarotowe wróżby. Wszystkie naprawdę miały miejsce podczas pisania, a karty, które wtedy wyciągnąłem, przedstawiłem w tekście.




Czas silnych istot


Z Księgi Słowa:

Kiedy zobaczysz tyle, że umysł zacznie się odkształcać od przeciążeń, gdy doświadczysz tak mocno, że stracisz możliwość oceny zdarzeń, uleczyć cię może tylko słowo.

Tylko ono nadaje znaczenie i sens. Nieuchwytne, ulotne, niematerialne słowo.

Katalog snów

Torkil Aymore

Wpis 1 453 532

Miałem w nocy wizje: ludzkie usta rozorane od kącika do środka policzka moimi palcami, czoła traktowane tak samo, ohydne brzuchy z dziwnymi pępkami ukształtowanymi na podobieństwo gniazd os, osuwałem się w dół mokrej ziemi; moje palce ześlizgujące się po tłustych czarnych grudach. Widziałem siebie wraz z Cloe zagubionych w Warsaw City. Byłem rozdarty i samotny, wystawiony na ataki bezlitosnego miasta.

Znaki cierpienia, rozpaczy i samotności.

Potem zobaczyłem siebie w czarno-złotej zbroi i zrozumiałem, że widzę to wszystko, bo czuję cierpienie innych. Pojąłem, że jestem aniołem śmierci. Kimś, kto przynosi otuchę umierającym. Oparłem czoło o prawicę i łkałem nad własnym losem.

Zintegrowałem się z najgorszą rolą, z postacią, której wszyscy się boją. Dlaczego ja?

Bo jestem najwrażliwszy. Tylko najwrażliwszy może zabrać drugą osobę ku czerni i rozpaczy bez urażania jej.


Pauline oceniła swoje plecy w wiszącym przed nią trójwymiarowym lustrze. Były odpowiednio wygięte, miały matowy połysk, mięśnie na łopatkach układały się symetrycznie.

Powiodła wzrokiem po łuku talii z góry na dół: nie do wiary, jak idealnie się zagłębia ku kręgosłupowi, by potem równie łagodną linią zamknąć grzbiet biodra. Automatyczne wymiarowanie zakomunikowało, że jej obwód wynosi pięćdziesiąt osiem centymetrów.

Akurat. Nie za dużo, nie za mało.

Lustro zrotowało obraz i pokazało jej brzuch. Bruzda między mięśniami prostymi była łagodna, ale zdecydowana. Idealna proporcja tkanki tłuszczowej i mięśniowej. Nadbrzusze było lekko wypukłe u góry, zaklęśnięte poniżej, by przejść niżej pępka w podbrzusze, minimalnie wypukłe, zdradzające napięcie i pożądanie. Obok przed lustrami prężyły się Pauline Sin* i Pauline Dex. Środkowa przeciągnęła po ich ciałach krytycznym wzrokiem.

Fantastycznie opalone, linie ud jak napięte żagle, pełne łydki, zaokrąglone mięśnie naramienne... Podeszła do Lewej i powąchała jej szyję. Przez chwilę trzymała w nozdrzach scent opalonego ciała, nutę wanilii i pomarańczy. Doskonale. Za chwilę powinien przybyć Torkil. Pan Aymore. Jej książę. Da mu to, co każda kobieta powinna ofiarować mężczyźnie, który odchodzi na trzy pendeki do wojska. Potrójną, nabrzmiałą krzykiem miłość. Wzięła głęboki oddech. Jej piersi wypełniły się i napięły.

Wspomniała ostatni seks, gdy trzy Pauliny spotkały się z trzema Torkilami, a umysły jej i jego były połączone. Potrójny dotyk, potrójne doznania, potrójne szczytowanie, ale przede wszystkim... ona widziana jego oczami. Dopóki nie spróbowała, nie miała pojęcia, co on czuje, gdy ją widzi, gdy jej dotyka. Po pierwszym razie wiedziała, że jest dla niego świątynią, olśnieniem, nieskończonym zachwytem, przeżyciem ostatecznym. W trakcie aktu płakała ze wzruszenia, bo była pewna, że nikt na nią nigdy tak nie patrzył. Wtedy jeszcze bardziej go pokochała. Złapał ją w sidła.

Tak go pożegna. Tak chciała, tak wybrała. Anna się zgodziła. Zawsze była ugodowa.

Pauline uważała, że Torkil jest jej.

Po prostu jej.

* Słownik neologizmów i trudnych terminów, zestawienie czasu uniwersalnego z ziemskim, spis osób, wyciąg ze słownika slangu Sofii oraz wykaz planet WayEmpire czytelnik znajdzie na końcu książki.

Chociaż na granicy jaźni zdawała sobie sprawę, że przecież Anię musi widzieć podobnie.

Po prostu był cholernie wrażliwy na te sprawy. Zerknęła na chronometr. Uniwersalna dziewiąta. Już niedługo.

O trzynastej odbędzie się Ceremonia Losowania, a potem jej ukochany odleci do Maodionu. Zerknęła na Prawą. Karminowe wargi, skrzące się oczy. Przedtem będzie jej.

Cały.

Imperialne Biuro Ochrony Gatunku zdało wczoraj raport ze skanów genomów mieszkańców dwudziestu pięciu planet. Obywatele Saby, Queeny i Neri wciąż muszą podawać noworodkom preparaty powodujące kontrolowane mutacje, przywracające typowo ludzki garnitur genetyczny. Jak dotąd mieszkańcy tych globów przyjmują przykry obowiązek ze spokojem, chociaż tu i ówdzie słychać separatystyczne głosy. Przypomnijmy, że jeden na czterysta tysięcy zabiegów ma przebieg ciężki do letalnego.

Spieszyłem się. Była czternasta osiemdziesiąt dwie czasu uniwersalnego, a o szesnastej miałem się stawić w Pierwszym Maodionie z siedzibą w sto czterdziestym dystrykcie Teranezji, oczywiście na Gai. Siedziałem w wielkiej na pięćset metrów kwadratowych sterówce villabilu, stylizowanej na wzór indyjski: bogato zdobione rzeźby przedstawiały Siwę, Kali, Garudę, Brahmę, Wisznu, Ganeshę, Indrę i całą armię innych bogów, ale nie były tak zaokrąglone jak w oryginalnych przedstawieniach, tylko przerobione zgodnie ze współczesnymi kanonami cielesnego piękna. Na statku królowały głębokie cienie, w misach ustawionych na wysokich stojakach płonął ogień, dymiły kadzidła, jednym słowem, mistyka i sen. Dookoła kręciła się setka rebotów stanowiących moją osobistą gwardię. Z reguły były to kobiety, skąpo odziane, rzecz jasna. Wiele miało technowstawki: mechaniczne kaski, rękawice, polerowane fragmenty ubrania odbijające płomienie i spojrzenia indyjskich bóstw. Sto cykli temu obiecywałem sobie, że będę miał taki orszak. Gdy czasy oraz finanse pozwoliły, wizja się zrealizowała. Kilka postaci miało mój wygląd. Były to perboty.

Zmierzały tu i tam, prowadziły mentalne rozmowy, coś uzgadniały. Pod koniec pierwszego wieku Ery Imperium człowiek nie dziwił się na widok siebie samego w kilku wydaniach. Zwyczajowo perboty załatwiały pomniejsze sprawy w imieniu właścicieli.

Na prawo ode mnie, dwa metry dalej, siedział w fotelu pilota (podobnym do purpurowego tronu oprawionego w złoto) kolejny Torkil, tym razem prawdziwy i organiczny.

Miał spuszczone powieki, ale widziałem jego arealne oczy, otwarte i przytomne: trójwymiarowy błękitnawy miraż nałożony na organiczną twarz. Półprzezroczysty Aymore zatopiony w realnym byłym gamedecu. De facto to nie on patrzył, lecz jego frin, pełniący rolę, powiedzmy, sekretarza (albo sekretarki), taki najbardziej i osobisty majordomus. Dzięki niemu i ja widziałem świat poprzez cyfrowy filtr. Nazwa „frin” wzięła się od skrótu Fractal Introbody Net. Była to niezniszczalna, zespolona z ciałem sztuczna inteligencja zlokalizowana nigdzie i wszędzie, istniejąca praktycznie w każdej komórce ciała.

Wprowadzono ją do powszechnego użytku w czterdziestym trzecim cyklu Ery Imperium i w ten sposób zniknęły obicoiny. Teraz trzymiesięczny płód dostaje wewnątrzexuterowo zastrzyk z nanobotów i od tej pory uczy się żyć z interfejsem. Widzi wiszące w powietrzu nieistniejące realnie słowa, słyszy brzmienia, których naprawdę w powietrzu nie ma, przyzwyczaja się do widoku półprzezroczystych nauczycieli i przewodników. Duchy stają się czymś codziennym, naturalnym, rzeczywistość jest reistyczna i informacyjna, wymiksowana.

Tyle, jeśli chodzi o człowieczeństwo naszych czasów.

Arealne usta drugiego Torkila szybko wachlowały, zapewne ustalając z Andreą cenę za fracht.

Właśnie! Wracaliśmy z wyprawy pionierskiej. Można było na tym nieźle zarobić: pionier, czyli pilot, który opanował sztukę skoku w nieznany system (i był zarejestrowany w Gildii Pionierów), zgłaszał się do Centralnego Rejestru Niezbadanych Systemów (Cerenisu), dostawał zlecenie i odwiedzał dziesięć układów planetarnych, gdzie oblatywał i dokumentował wszystkie główne ciała niebieskie, wyliczał orbity oraz tory hamowania, jeśli chciał, lądował, zbierał próbki i wracał. Średnio taka wyprawa zajmowała dwieście pięćdziesiąt skoków. Mówię „średnio”, bo jeśli Cerenis wyznaczał lot do gigantów typu O2, czy choćby Bo, trzeba było się liczyć z dłuższą wycieczką. Ilość planet wokół tych potworów była oszałamiająca. Prawdziwe parki rozrywki, wszechświaty same w sobie. Kilkadziesiąt, a czasami kilkaset globów krążących wokół jednego słońca. Gdy zobaczyłem taki kołowrót po raz pierwszy, obiecałem sobie, że kiedyś kupię w nim planetę, a jeśli będzie mnie stać - sterraformuję ją. Nawet miałem już jedną upatrzoną (w układzie Seraphin 5). Cerenis z reguły nie był złośliwy i wyważał zlecenia, ale nie zawsze umiał przewidzieć, czy systemy, które wyznacza, będą posiadały rzadkie i wygodne koliste układy planetarne, czy częstsze i trudniejsze - elipsoidalne - najczęściej krążące wokół gwiazd binarnych. Dlatego była to ruletka. Summa summarum wydatek związany z lotem był niewielki, a Imperium płaciło za dane dziesięć tysięcy. Może nie był to majątek, ale sprawny pilot załatwiał rzecz w dziesięć - dwanaście undukil (dukil gajańskich). Opłacało się. Jeśli dodatkowo umiałeś wydobywać z odległych globów złoto czy platynę (które tam zalegały, jeśli układ powstał z pyłu pozostałego po supernowej typu ii) lub szlachetne kamienie, a ja to potrafiłem (na przykład zgarniać deszcze diamentów z globów podobnych do starego Neptuna), gromadziłeś gruz w ładowni - moja mogła pomieścić dziesięć ton - wracałeś, sprzedawałeś skały artyście i miałeś dodatkowy przychód. W sumie można było zgarnąć od siedemdziesięciu do dwustu tysięcy imperiałów (pozyskane w ten sposób kruszce były wysoko opodatkowane. Szczęście, że tylko one), a jeśli miałeś prawdziwy fart i odkryłeś czarnego karła, w którego sercu tkwi diament wielkości Gai, dostawałeś imperialną premię w wysokości stu tysięcy, pod warunkiem oczywiście, że nie próbowałeś niczego uszczknąć dla siebie. Czarne karły są nietykalne. ić W ciągu wielu cykli pionierowania tylko dwa razy natrafiłem na to zjawisko. To prawdziwa rzadkość. Białe karły zdarzają się częściej, ale trzeba poczekać ładne kilka tysięcy cykli, żeby zamieniły się w swoich cennych czarnoskórych braci...

- Okej. Andrea weźmie wszystko - pomyślał do mnie Torkil numer dwa.

Świetnie. Zarobię ponad stówę.

Normalny łańcuch pokarmowy wygląda tak, że pionier sprzedaje skały dystrybutorowi, ten rozprowadza je kamieniarzom i dopiero ci przekazują artystom, którzy wykonawszy dzieło sztuki, oddają je sprzedawcom, a ci zgarniają główny zysk. Cholerna strata zasobów. Dlatego lubiłem robić interesy z Andreą Savianem, znanym i szanowanym, ekscentrycznym a zgryźliwym staruchem: brał wszystko i nie bawił się ze sprzedawcami, bo dysponował własną siecią salonów.

Wyruszając na tę wyprawę, miałem nadzieję, że pójdzie łatwo. Niestety, systemy żółtych karłów, które były w zleceniu, okazały się wyjątkowo zaśmiecone i wydłużone, wokół czerwonego bękarta kręciła się kupa gruzu, zaś gigant typu O, którego odwiedziłem na końcu, miał nadzwyczaj rozbuchane ego. Zeszło trzy undukile dłużej.

W ogóle nie powinienem był lecieć. Kończył się sześciopendekowy urlop i należało uregulować sprawy z Reorem, żonami, dziećmi, całym tym cholernym zgiełkiem.

Zachciało mi się wojaży, „żeby się wyciszyć” (życie w cywilu zawsze mnie rozbijało).

Jedyne, co zyskałem, to nieprzyjemne odczucie uciekającego czasu. Głupie wrażenie, gdy żyje się sto realnych cykli plus trzydzieści dziewięć lat, a pararealnie cykli blisko osiemset.

Czaj silnych istot Ta wyprawa dowodziła, że nawet tysiąccyklowy dziad może być zwyczajnie głupi.

A może czasy były jeszcze bardziej zwariowane, niż myślałem.

Schodziliśmy na orbitę parkingową oceanicznej, rajskiej Cheronei (w układzie Tau Ceti), gdy odezwał się komunikator. Zerknąłem na drugiego mnie. Nie mógł odebrać.

Rozmawiał. Może z jakimś oficjelem z Reoru. Przyjąłem połączenie. Nexus. Mario „Nexus” Taylor. Pilot i MaodAn z mojego Maodionu. O takich jak on mówi się „latacz od urodzenia”. Gdyby mógł, w ogóle nie dotykałby gruntu. Całkowicie nieorganiczny, chociaż wygenerowany normalnie, z exutera. Po osiągnięciu pełnoletności porzucił organiczne ciało na rzecz wysoko zaawansowanej mechanicznej powłoki. Przy homeotronice schyłku pierwszego wieku nie trudno orzec, co jest bardziej mechaniczne: zwykłe, organiczne ciało czy stworzona przez człowieka „sztuczna” struktura. Patrząc na Nexusa, miało się wrażenie, że ciało to przeżytek. Mario mógł, nie włażąc w żadną zbroję ani nie pakując się do pojazdu, oblecieć planetę dookoła, a nawet udać się na któryś z hipotetycznych księżyców i wrócić.

Powtarzam: nie wchodząc do żadnego pojazdu. Myślę, że pojmował wolność inaczej od organików.

- Czego chcesz? - spytałem prostokątną, połyskliwą gębę odbijającą wnętrze kabiny Skullheada.

- Słuchaj, poznałem...

- Wiesz, że jeszcze nie jestem na służbie?

- Tak, ale praktycznie za hektę...

- Czemu głowę zawracasz?

- Ważna sprawa.

Westchnąłem:

- Wal.

- Spotkałem taką dziewczynę...

- Realną?

- Jeszcze nie wiem, w sumie jaka różnica?

Racja. Nexus urodził się w latach pięćdziesiątych Ery Imperium, i to jako Sydoh - Synthetic dna Based Homo. Od razu wiedziano, że będzie Ranem. I od razu założono, że nie będzie miał realnych dzieci, bo to zaburzyłoby Prawo Równowagi. Takich jak on nazywaliśmy SydRanami. Dla niego moje pytanie stanowiło relikt przeszłości. Nierealne psychiki mogły się upgradeować i przechodzić do realnych ciał niemal tak łatwo, jak kiedyś wsiadało się do pneumobilu. On sam, gdyby chciał, w ciągu hekty stałby się stuprocentowym organikiem. Nie robił tego, bo i tak głównym miejscem „cielesnych” schadzek była sieć.

Teraz mogłeś mieć dziewczynę z odległej planety, nie musiałeś wiedzieć, jak naprawdę wygląda, mogła w ogóle nie mieć ciała, a i tak wszystko grało. Paradoks czasów.

- I co z tą dziewczyną?

- No, tak jakoś gra między nami, każda moja komórka rwie się do niej...

To jest dopiero wynalazek. Gość składa się z technofraktali, a gada o komórkach. Inna sprawa, że podstawowe cegiełki jego ciała były unerwione tak samo silnie jak prawdziwe tkanki. Sygnatura jego organicznego dna wpisana była w sieciowy skin, więc biologiczne reakcje, choć cyfrowe, były najprawdopodobniej takie, jakich doświadczałby podczas realnego spotkania.

1 -...jakby duchowe pokrewieństwo. Chciałbym, żebyś mi pociągnął...

Frag. Wróżbitę sobie znalazł.

- Teraz?

- Gdybyś mógł, bo zaraz będę z nią rozmawiał...

Przełknąłem przekleństwo i rozwinąłem przed arealnymi oczami wstęgę kart Tarota Imperialnego. Szybko wykonałem mentalne wzbudzenie skupienia (osiemset cykli ćwiczeń spowodowało, że zrobiłem to natychmiast i do samego dna) i wskazałem prostokąt. Karta przybliżyła się. Rewers, tak jak we wszystkich, ukazywał Imperatora otoczonego setką trzymających się za ręce Ranów. Obraz karty obrócił się i ukazał awers. xiii wielkie arkanum.

Starucha płynnie zmieniająca się w dziewczynę, która znowu się starzeje i tak w kółko, na tle czarnego drzewa, za nią księżyc. Na pierwszym planie zbutwiałe liście, wśród których pełza wąż.

Śmierć.

Śmierć. Shit.

- Mam ci radzić czy mówić, jak jest?

- Jak jest.

- Jeśli w to wejdziesz, czekają cię wielkie zmiany. Nic już nie będzie takie samo. Nic.

- Aż tak?

Już chciałem mu powiedzieć, co zobaczyłem, ale się powstrzymałem. Chociaż trzynasta karta oznacza głównie przemianę, dezintegrację dotychczasowego spostrzegania i wyciągnięta została w kontekście miłosnych podbojów, zawsze jest to śmierć, a MaodAn nie lekceważy znaczeń pobocznych.

- Czyli raczej nie?

Wskazałem mentalnie drugą kartę. Obróciła się i podpłynęła bliżej. Piątka buław: pięciu mężczyzn walczących z niewidzialnym przeciwnikiem we mgle.

- Jeśli to zrobisz, czeka cię ciężka próba. Walka. Czyżbym wyciągał obrazy jego przyszłości? A może swojej?

- Aleś mi poradził.

- Wolałbyś, żebym powiedział: penetruj, ocieraj się, ciesz się chwilą, zrób z nią dziecko?

- No - odparł entuzjastycznie, a jego prostokątna gęba spłaszczyła się w anielskim uśmiechu.

- To sam se wróż. Jeszcze coś?

- Nie, dzięki...

- Za hektę będę w Maodionie. Wtedy pogadamy.

- Okej.

- Ver’n’out.

- Pax.

Obraz zniknął. Karty zwinęły się i płynnym ruchem schowały gdzieś za moją głową.

Villabil potwierdził wejście na orbitę parkingową.

- Besebu Ran kapitan Jason Stern z Czujnego - usłyszałem w głowie przekaz - proszę zachować dotychczasową prędkość i wektor. Statek zostanie poddany skanowi.

- Tau-8-End do Czujnego, zrozumiałem, wykonuję. Z pewnością zwykły Maod.

Gdyby był MaodAnem, zaznaczyłby to. Besebu zatrudniało też zwykłych ludzi. Nie powiedział, z której jest becenturii. Tajniacy, psiakrew. Zerknąłem na drugiego Torkila.

Wciąż gadał. Ciekawe z kim? Potem przekaże mi skrót bezpośrednio do i pamięci.

Automatycznie, bez własnej woli. Zrobi to za niego frin.

- Tu Besebu Ran kapitan Jason Stern z Czujnego - odezwał się urzędnik - jaki był cel wyprawy?

- Jestem pionierem - pomyślałem - standardowa misja wyznaczona przez Cerenis.

- Proszę udostępnić pliki do pobrania.

- Już.

- Dziękuję. Wynagrodzenie zostało przelane. Co zawiera ładownia?

- Skały: marmury, granity, dużo złota, platyny, trochę kamieni półszlachetnych, osmu, renu, irydu...

- Proszę zamrozić wszelkie operacje rozmnażania psychik.

- Tak jest...

Przekazałem polecenie Besebu Rana mózgowi statku. Ten uprzejmie potwierdził i zapewnił, że nic takiego się nie dzieje. Lubiłem się z nim łączyć. Miał miłą, można powiedzieć, jowialną osobowość.

- Psychoskan zakończony. Jesteście czyści. Głębokich przestworzy.

- Dziękuję. Ver’n’out.

Nikt nie lubi Braci Besebu. Nawet ja. Ale rozumiem, po co są, w przeciwieństwie do wielkiej, blisko trzystumiliardowej populacji Imperium Drogi.

W siódmym cyklu ei na orbicie Gai pojawił się pierwszy statek Thirów. Na dwie cetnie. Dwa dni później trzy statki - tym razem na ułamek cetni. Jeszcze trzy cykle takich wizyt i doszło do pierwszego porwania. Straciliśmy dobrego naukowca - profesora Aserego Elizjasza, doskonałego fizyka opracowującego teorię macierzy.

- Przez następne dziewięćdziesiąt cykli statki Thirów pojawiały się na mikrochwile nad wszystkimi dwudziestoma pięcioma planetami WayEmpire. Zdarzały się porwania zarówno naukowców, jak i zwykłych ludzi. Zabrali około pięciuset osób. Dość szybko każda większa instytucja zyskała strażników, systemy obronne, wieże strzelnicze, a Bractwo Besebu dwoiło się i troiło, by zrozumieć, co się dzieje. Wielu obywateli, nieświadomych zagrożenia, uważało, że militaryzacja miast jest manipulacją Imperatora służącą przedłużeniu jego panowania. Niektóre Reory patrzyły bardzo sceptycznie na jego działania.

Ja wiedziałem, że Gorgon Nemezjus Ezra, jedyny miłościwie nam panujący Imperator, ma rację.

Byliśmy obserwowani.

Wrażenie zagrożenia zwiększało się z pendeka na pendek, bo oni doskonale wiedzieli, gdzie jesteśmy, a my nie mieliśmy pojęcia, gdzie są oni, chociaż do dwudziestego piątego cyklu ei WayEmpire skonstruowało milion niewielkich sond zwiadowczych, których zadaniem było penetrowanie wszystkich słońc w Galaktyce - przede wszystkim w poszukiwaniu Thirów, ale także życia i innych cywilizacji.

Na pierwszy rzut oka milion to dużo. Praktycznie jednak liczba ta oznacza, że każda z sond ma do zbadania dwieście tysięcy systemów, a że posiada zapas energii na tysiąc skoków, do skończenia penetracji Drogi Mlecznej wymienią jej agregat dwieście razy, a w przypadku pechowych urządzeń nawet tysiąckrotnie. Sondy się zużywają. Jeden system badają od jednego do pięćdziesięciu uniwersalnych dni. Średnio dwadzieścia pięć. Na jeden układ planetarny zużywają od dwóch do pięćdziesięciu skoków. Chwila kalkulacji i wiemy, że pojedynczy aparat potrzebuje do zbadania swojej działki pięciu milionów undukil, czyli siedemdziesięciu tysięcy cykli. Cały program pochłonie pięć miliardów antymateryjnych agregatów. Jest to przedsięwzięcie na niespotykaną, gigantyczną, galaktyczną, można powiedzieć, skalę.

Dlatego tak poszukiwani są pionierzy, którzy choć w ułamku przyspieszają prace.

Penetrują głównie gwiazdy na obwodzie Drogi Mlecznej, czyli tam, gdzie jest najbardziej prawdopodobne znalezienie czegoś ciekawego (im bliżej centrum dysku, tym większe promieniowanie).

Przekazałem mózgowi statku namiary Nowej Wenecji, polii, w której mieszkał Andrea. I lądowiska. Pojazd zaczął morfować w bardziej aerodynamiczny kształt. Zerknąłem na chronometr. Piętnasta zero dwie. Cholera. Andrea był staroświecki i nie miał w zwyczaju wysyłać promów, które przejęłyby towar. Trzeba było osobiście u niego wylądować i własnoręcznie uściskać prawicę. Nawet ja nie jestem taki sztywny w zwyczajach, chociaż, podobnie jak on, pamiętam Ziemię, co wcale nie jest takie powszechne. Ziemianie stanowią jeden procent populacji. Jesteśmy najstarszymi, często najbogatszymi, ale też najmniej lubianymi obywatelami. Nie patrzy się na nas przychylnie za kultywowanie starych zwyczajów, kolor skóry (wielu Ziemian szczyci się i podkreśla mało popularną jasną karnację), zbyt częste wspominanie Ziemi jako domu i chyba z powodu zazdrości, że pamiętamy inne czasy. Tak czy owak, Savian był staromodny do tego stopnia, że drażnił nawet mnie, a czasu miałem jak na lekarstwo (swoją drogą, skąd się wzięło to określenie?).

Gdy villabil przebijał się przez chmury, otrzymałem przekaz pamięciowy z frina drugiego Torkila: dzisiaj o trzynastej rozpoczęła się Ceremonia Losowania Roddyego Aymorea, dziecka, które spłodziła Cloe, moja czwarta, dwudziestopięciocyklowa córka (w sumie zmajstrowałem dziesięcioro dzieci), z Gedeonem Starem z Reoru Gwiazdy. Miałem Cloe ze śliczną Ranką Angelą Sky, jedną z pięciu oficjalnych partnerek, naprawdę fajną i wrażliwą dziewczyną.

Zgodnie z literą klanowego prawa dziecko członków dwóch różnych Reorów jest przypisane do jednej bądź drugiej społeczności w wyniku Ceremonii Losowania*. W przypadku mojego wnuka już się zadecydowało.

Frag. Jak znam życie, zaraz połączy się ze mną...

Zaćwierkał sens od Pauline. O, właśnie.

Przyjąłem połączenie.

- Miałam nadzieję, że jesteś bardziej odpowiedzialny.

Pauline jest pierwszą matką mojego dziecka, Kylea, który liczy już dziewięćdziesiąt pięć cykli (czyli ze sto trzydzieści dziewięć ziemskich lat) i jest szanowanym inżynierem. W sumie bardzo przyzwoity gość. Nie odziedziczył po matce krewkiego temperamentu.

- Przepraszam...

- Twoja córka, co prawda nie moja, ale Twoja, znalazła czas, żeby pójść na przepustkę...

Cloe, jak większość moich dzieci z Rankami, służyła w Maodionie.

-...a ty, chociaż nie na służbie, oczywiście nie zdążyłeś.

* Patrz appendix: Wyciąg z prawa klanowego ć

Jako Reormater, Wielka Matka Klanu, Pauline musiała sobie wgrać (z racji uroczystości) dawne wspomnienia rodzinne. Zawsze wtedy robiła się mniej dojrzała i agresywna.

Nie to, że chciałem mieć dzieci. Prawo Imperialne ustaliło, że Ranowie muszą spłodzić dziesięcioro potomstwa, najlepiej z Rankami. No to spłodziłem. W wychowaniu pomagały chiboty i gogoi, fantastycznie przygotowane nianie, darmowe na wszystkich planetach, nie zmienia to jednak faktu, że człowiek mający kilka partnerek i aż dziesięcioro progenitury może się w tym galimatiasie pogubić.

Łącznie z wnukami, prawnukami, praprawnukami i jednym prapraprawnukiem miałem trzysta czterdzieści pięć sztuk dzieciarni. Całe szczęście, że siedział we mnie ten frin, bobym zwariował.

- Jako Reoratavus powinieneś tu być.

Atavus znaczy praprapradziadek. Ładne, prawda? Gdyby mój ojciec zdołał się ewakuować z Ziemi, pewnie to on byłby praszczurem i puchłby z dumy. Siedziałby na tronie i ociekał zaszczytami, tytułami, honorami, przede wszystkim władzą.

Nie udało mu się, mimo że pożyczyłem mu pieniądze na lot.

Wielu się nie udało.

- A ty nawet nie przysłałeś swojego awatara!

- Oczywiście, czekaj, zaraz to zrobię...

Zerknąłem na drugiego siebie, który z kamienną twarzą przyglądał się moim zapasom.

Jeśli tak wyglądam w chwilach napięcia, to muszę coś z tym zrobić. Gęba była nie do rozszyfrowania.

- i czaj silnych istot - Słuchaj, zawataruj na tę ceremonię - zagadałem do niego mentalnie.

- Dlaczego ja?

Miał rację. Też wolałem się spotkać z Savianem. Wziąłem głęboki wdech...

- Za dwie mony lądujemy na Płycie Oddechów należącej do Andrei Saviana, proszę przyjąć pozycje bezpieczeństwa - odezwał się mózg villabilu.

Nie zająknął się, że nie ma miejsca, więc było. Mój pojazd, zgodnie z nazwą, miał naprawdę pokaźne gabaryty, zresztą zgodnie z panującą modą. Szczycił się powierzchnią mieszkalną przekraczającą tysiąc dwieście metrów kwadratowych, miał ponad dwadzieścia dwa metry wysokości, sto długości i pięćdziesiąt szerokości. Zawierał wszelkie luksusy łącznie z małym ogrodem i basenem. Miałem pieniądze. Zainwestowawszy sto cykli temu czterdzieści osiem milionów kredytów (które potem uległy przekształceniu w nową walutę) w Firmę Imperialną i zarabiając przez trzy pendeki na cykl w Maodionie, odłożyłem blisko trzy miliardy imperiałów. Oprócz tego byłem szczęśliwym posiadaczem małej wyspy z rezydencją na Cheronei, apartamentu w mobipolii Vesta (pierwszym mobilnym mieście w historii) na Plaato, mieszkania w Raju na Gai i pokaźnej objętości na Maledonii, jednej z Wysp Wspomnień na Persefonie, pierwszej po Gai sterraformowanej planecie. Tam mieściła się siedziba mojego klanu.

- To kto idzie do Pauline? - spytał tamten.

Podniosłem wieko stojącej na konsoli, wykonanej przez Saviana, technologicznie stylizowanej trupiej czaszki. Pokrywa zamarła w pionowej pozycji, pewnie oparta na ciasno chodzących złotych zawiasach. Wyciągnąłem z wyściełanej rubinowymi fasetkami mózgoczaszki złotą sześciościenną kość. Mentalnie ustawiłem trzy ścianki jako błękitne demoniczne mordy, a pozostałe trzy jako karmazynowe korony. Przedmiot błyskawicznie dostosował wygląd.

- Jeśli wypadnie gęba, lecisz ty, jak korona - ja.

Skinął głową. Rzuciłem kością po nierównej powierzchni stołu operacyjnego. Korona.

Tamten uśmiechnął się z ulgą.

- To ty powinieneś był rzucać - warknąłem w myślach.

- Torkil, czyja ci nie przeszkadzam? - zapytała Pauline, już bardzo zła.

- Już lecę, lecę.

Gdy tamten zapadał w wirtualny sen, sięgnąłem po kość, wrzuciłem ją w mieniącą się refleksami misę czerepu i zamknąłem czaszkę. Nie wspominał, że nie możemy używać maodańskich zdolności. Czułem się trochę nie w porządku, był rozproszony i rozbity rozmową z Pauline. Westchnąłem. Mimo tylu cykli na karku wciąż jestem małym, wrednym człowiekiem.

Zerknąłem na stojący obok czaszki, także wyrzeźbiony przez Saviana, złoty okrągły postument o średnicy około dziesięciu centymetrów. Stał na nim niebieski żołnierzyk trzymający elektrotopór. Bardzo stara zabawka, którą Andrea podrasował, zanimował i teraz zachowywała się jak żywa. Woj czujnie się rozglądał, błyskał groźnie bronią, głęboko oddychał. Czasami przysiadał, wyciągał z sakwy prowiant i go spożywał. Wtedy umocowane w podstawie oświetlenie zmieniało się na błękitne, udając noc.

Wspomnienia. Żołnierzyk łączył się z bardzo niedobrą ich odmianą. Z bólem.

Westchnąłem i spojrzałem na drugiego Torkila. Rysy mu się wygładziły. Wyglądał zupełnie jak sto cykli temu w Warsaw City czy innym mitycznym mieście, gdzie rozwiązywał gamedeczane zagadki. Teraz był na reorowym przyjęciu i tłumaczył się Pauline. To znaczy był tam jego awatar, postać wyglądająca jak on, pachnąca jak on i mówiąca, ale zbudowana z katomów, inteligentnych mikrocząstek, których zastosowanie wyparło w dużej mierze telesensy. Teraz, jeśli komunikująca się z tobą osoba decydowała się na użycie telekatii, jej postać powstawała, niczym feniks z popiołów, z katomowej misy, która stała się standardowym wyposażeniem apartamentów i pojazdów. Postać mogła być naturalnych rozmiarów, większa bądź mniejsza. Mogłeś takiej postaci dotykać, nawet ją wytrzaskać po gębie. Twory katomowe służyły nie tylko do komunikacji. Przedmioty złożone z tych cząstek mogły morfować, trzymałeś w ręce filiżankę, a za chwilę pistolet. W zasadzie w dzisiejszych czasach niemal wszystko było stworzone z katomów, ale te droższe, drobniejsze nazywane były technofraktalami. Z nich zbudowane były zbroje Ranów czy w ogóle wyposażenie wojskowe.

Pauline i jej humory... Zatęskniłem do Angeli. Miałem z nią aż czwórkę dzieci.

Wszystko soulerskie nasienie. Ona nigdy nie krzyczała.

Zerknąłem mentalnym okiem w ekrany podglądu pomieszczeń. W sumie nie musiałem tego robić, bo mózg villabilu przekazał mi emocjonalnointelektualne potwierdzenie, że wszystko jest w porządku, ale odruch pozostał odruchem. Reboty siedziały przymocowane do ścian. Statek był gotowy do przyziemienia. Ekrany zewnętrzne pokazywały sunące w górę, oświetlone ciepłym blaskiem wieże Nowej Wenecji. W dzisiejszych czasach polie nie są zależne od koloru słońca, które je oświetla. Mogą generować własną luxową aurę. Ostatnio modne było niebo bardziej turkusowe niż niebieskie i poświata powietrza kojarząca się z zachodem słońca.

Przyziemiliśmy. W sterówce pojaśniało, cienie rzucane przez indyjskie rzeźby schowały się głębiej, przygasły płomienie w misach. Piętnasta trzydzieści trzy. Cholera, Cheronea była duża, a ja wszedłem na orbitę w niekorzystnym miejscu. Wydałem dyspozycję odpięcia od fotela, poleciłem automatom w ładowni, by wyciągały ładunek, i pognałem do wyjścia z obowiązkowym orszakiem. Takie były czasy. Po mojej lewej i prawej stronie ustawił się dwudziestoosobowy rząd automatów: najpierw po pięć pięknych dziewczyn wyglądających jak organiczki (Pauline zawsze bladła ze złości na ich widok), potem po pięć rebotek w zbrojach, a następnie z lewej i prawej strony prężyła się dziesiątka wielkich na dwa i pół metra droidów - czyli o pół metra niższych ode mnie, ale i tak imponujących przy standardowych ludzkich rozmiarach.

Wielki właz villąbilu otworzył się. Savian mówił, że przywita mnie osobiście, i dotrzymał słowa. Czekał otoczony mierzącymi co najmniej pięć metrów złotymi dro ji idami, ubranymi w udrapowane szkarłatne materie, których długie szale układały się powiewającymi łukami ku górze i w prawo. Wszystko ozdobione jego godłem. Na tle kopuły rezydencji powleczonej lśniącą platyną i miedzianych wież Nowej Wenecji wyglądało to zaiste artystycznie. Mój frin policzył towarzyszące mu droidy: dwieście dwadzieścia. Maestro siedział na bogato zdobionym tronie, osadzonym w okolicach piersi mierzącego także pięć metrów kroczącego pojazdu. Andrea miał ręce wolne, nogi zresztą także, mimo to wehikuł poruszał się bardzo naturalnie. Miałem wrażenie, że oddaje jego ruchy. Albo Savian przeniósł w algorytm tych mechanicznych nóg i rąk motoryczną część swojej psyche, albo potrafił tak zawiadywać aparatem, że ten poruszał się, mimo że organiczne kończyny właściciela robiły co innego. Najprawdopodobniej jednak szkieletem zawiadywał albo jego arealny duch, czyli frin wcielony, albo sztuczna inteligencja stworzona na wzór osobowości artysty. Na przełomie wieków psychotechnika osiągnęła taki poziom, że już niczemu nie wypadało się dziwić. Jaźnie rozmnażano, wsadzano w automaty, dzielono na części, wykrawano cząstki potrzebne, zbędne wyrzucano. Gdyby istniał jakiś ruch humanitarny, pewnie zacząłby protestować na rzecz zaprzestania tych działań.

Gdy Andrea zobaczył mnie wyłaniającego się z włazu w otoczeniu wspomnianej gromady, oddzielił od swojego pojazdu mały kanciasty moduł, który błyskawicznie poszybował w naszym kierunku. Organiczne rebotki w okamgnieniu przybrały pozycje obronne, a z ich przedramion, ramion i głów (w zależności od modelu) wychynęły części bojowe, gotowe w ułamku cetni anihi lować zagrożenie. Wydałem mentalną instrukcję.

Rozluźniły się. Artystyczny aparacik rozwinął powiewającą na wietrze flagę, na której zobaczyłem lekko nalaną gębę Andrei:

- Witaj, drogi Hieronimie, ciepły w lecie, zimny w zimie!

Trzeba było z nim uważać. Miał głowę (i sztuczną pamięć) zapchaną milionem porzekadeł, wierszy, cytatów, fragmentów prozy, holofilmów i mnemonów. Jeśli dyskutant nie łapał kontekstu dowcipu, aluzji bądź nie rozpoznawał źródła, poważnie tracił w jego oczach, a jeśli tak, to wielki artysta wkrótce przestawał się nim interesować i biznes gasł. Z Savianem warto było mieć układy, zwłaszcza odkąd przekazał to pokrętło do psychoskopu Klaudiusza Aeliusa Optimusa, który potem ogłosił swoje „Dzieło o małym”, co zrewolucjonizowało prądy filozoficzne i fizyczne. Od tej pory obaj chodzili w chwale (głównie Savi, bo Optimus naprawdę przejął się swoim odkryciem). Prestiż, jaki Andrea uzyskał, był silną kartą przetargową.

Skupiłem się. Nie znałem źródła cytatu, którym mnie uraczył. Domyślałem się, że pochodzi z dwudziestego wieku z okolic byłej Polski (Savian urodził się w Krakowie. Kto dzisiaj pamięta tę nazwę?). Szczęście, że nosiłem w pamięci ciąg dalszy, wyssany z rodzicielskich rozmów:

- Witaj, witaj, lube dziecię, głupie w zimie, głupie w lecie!

Wizerunek twójcy falujący na fladze roześmiał się:

- Witaj, Torkilu, łowco przestworzy! Azaliż przywozisz mi coś ciekawego?

Nigdy nie umiałem się odnaleźć w kwiecistym stylu Andrei.

- Chylę czoła, wielki artysto! Zwykły gruz, chwilami połyskliwy.

- Dossskonale, niech twoje zacne automaty wepchną to wszystko do magazynu C.

Wydałem dyspozycję.

- Już to czynią.

Wyminąłem automat z flagą i ruszyłem w jego stronę. Gdy się zbliżyłem, skonstatowałem to, co od razu było oczywiste - mimo mojego imponującego wzrostu jego stopy wisiały trzydzieści centymetrów nade mną. Latający aparat wyprzedził mnie, zwinął flagę i wrósł w bok egzoszkieletu.

- Jakie to miłe uczucie - rzucił - patrzeć z wysoka na Rana.

Obaj wiedzieliśmy, że w każdej chwili mógłbym wyskoczyć i ściągnąć go z tronu, ale przecież nie o to chodziło.

- Czy mogę uściskać wielkiego twórcę, ale nie przetwórcę?

Nogi jego pojazdu ugięły się, a tron opadł na taką wysokość, by nasze głowy się zrównały.

- Witaj!,.

I wreszcie wymieniliśmy uściski. Niejeden nieZiemianin zdziwiłby się.

- Zaszczycisz mnie własnocielną obecnością podczas sączenia małej herbatki? - spytał.

Piętnasta czterdzieści jeden. Westchnąłem.

- Andrea kochany, chętnie bym został i pogadał o starych dziejach, ale nie mogę.

Ostatni dzień na wolności. Dzisiaj o szesnastej muszę być w Maodionie na Gai. Nie chcę cię obrażać i zostawiać perbota czy gadać z tobą awatarem...

Artysta wzniósł rękę:

- Nic nie mów, rozumiem. Czekaj, jest piętnasta czterdzieści dwie, to ty się musisz spieszyć!

Właśnie. Wielki Zdobiciel przejął inicjatywę:

- Niech twoje droidy rzucą w cholerę te skrzynie i wracają do statku...

Wydałem stosowną dyspozycję. Roboty zawróciły i truchtem pognały do włazu.

-...moi słudzy zajmą się wyładunkiem, a puste kontenery podeślę ci do jednostki.

- Dzięki.

- Mamonę przeleję, jak będziesz startował.

- Fantastycznie. Dziękuję za zrozumienie i pomoc. - A!

Machnął jowialnie ręką. Ucałowałem go w policzek i popędziłem do pochylni villabilu. Orszak gnał ze mną. Perbotowi, który przebywał na pokładzie statku, wydałem dyspozycję przygotowania do startu. Pojawił się sygnał połączenia. Ssieć, nie mam czasu!

Sensował Gabriel. Trzydziestopięciocyklowy syn mój i Pauline. Młody, dopiero szuka drogi. Bez zdolności soulerskich, zresztą podobnie jak Kyle. Wbiegając po rampie, przyjąłem połączenie. Na tle migających, bogato zdobionych ścian korytarza wiodącego do sterówki ujrzałem delikatną, jakby lekko wystraszoną twarz. W tle falowały drzewa, a nad nimi błyszczało błękitne niebo.

- Tata?

- Tak, synku.

- Słuchaj, mam do ciebie prośbę.

- Dobrze, tylko szybko, spieszy mi się.

- Dużo myślałem o naszej rozmowie...

Usiadłem w fotelu pilota. Drugi ja ciągle trwał w areału. Pewnie ugłaskiwał rozeźloną Pauline.

- Czy nie powinieneś być na Ceremonii Losowania?

- Jestem tu, tylko na chwilę wyszedłem na taras...

- Nie możesz porozmawiać z drugim mną na miejscu?

- On rozmawia z matką.

- Wciąż?

- Była bardzo zła, ale użyli paków i teraz po prostu są razem.

A tak, to było do przewidzenia. W dzisiejszych czasach kłótnie potrafią trwać bardzo krótko. Ludzie wymieniają się pakami pamięciowymi odzwierciedlającymi ich uczucia i prawdziwe stanowiska. Wtedy adwersarz natychmiast zaczyna rozumieć twój punkt widzenia i przestaje być zły. Ludzie rozkładają bezradnie ręce i padają sobie w ramiona, pojąwszy, że złość spowodowana była wyłącznie niezrozumieniem. Kłopot jest tylko wtedy, gdy któraś ze stron nie chce przekazać paku. To oznacza, że coś ukrywa. Wtedy kłótnia toczy się starożytnym trybem. Torkil nie miał nic do ukrycia, dlatego wszystko się względnie dobrze skończyło.

Wydałem perbotowi rozkaz wystartowania i wejścia na orbitę skokową. Piętnasta czterdzieści pięć.

- Mów, tylko szybko.

- Ja wiem, że jest wielu artystów, ale może mam szansę...

Był uzdolniony plastycznie.

- Tylko wiesz, w dzisiejszych czasach młodzi mają strasznie...

Długowieczność powoduje, że im dłużej żyjesz, tym więcej posiadasz, a im więcej posiadasz, tym szersze roztaczają się przed tobą możliwości. Młokosy jednak mają coraz cięższy start. Między innymi to zjawisko przemawia za tworzeniem Reorów. W klanie nestorzy wspierają juniorów. Jest jednak druga strona medalu: przyrost naturalny powoduje, że możliwości szczytu piramidy szybko maleją. Powstają napięcia, walki o stanowiska i cały typowo ludzki śmietnik. Harry Norman, mój stary przyjaciel i skarbnik klanu, obliczył, że gdy nasz Reor przekroczy tysiąc członków, przestaniemy być wydolni finansowo.

- Mają - potwierdziłem.

- Słuchaj, nie pożyczyłbyś pięćdziesięciu tysięcy na pracownię?

Oczywiście. Pieniądze. Po co sensuje się do ojca? Dobrze, że chociaż wychowałem ich na tyle, żeby nie używali telekatii. Awatary mnie rozpraszają i drażnią. To tak, jakbyś miał gościa, którego nie zapraszałeś.

Villabil oderwał się od lądowiska. Z Savim pożegnał się sensycznie perbot. Mam nadzieję, że Andrea nie zauważył różnicy.

- Jesteś pewien, że chcesz zostać artystą?

- Nie.

Punkt za szczerość.

- Ale w tej chwili wydaje mi się to rozsądnym rozwiązaniem.

Odziedziczył po mnie powolny rozwój. Jest przysłowie: „Biada przedwcześnie dojrzałym”. Ci, którzy szybko dorastają, bywają wewnętrznie prości, jeśli zaś psyche składa się z wielu klocków, musi upłynąć dużo czasu i wiele musi zajść przeżyć, żeby królestwo wewnętrzne ukształtowało się w sensowny, a czasami - jeśli masz potencjał - piękny wzór.

Trochę mimo wszystko przesadzał z tą powolnością.

Villabil przebijał się przez bursztynowe chmury. Piętnasta sześćdziesiąt dwie.

- To ile chciałeś? - spytałem.

- Pięćdziesiąt tysięcy.

- Wystarczy?

- Żeby zrobić portfolio...

- Myślałeś o jakiejś konkretnej specjalizacji?

- Chyba villabile.

I znowu miał rację. Odkąd w sześćdziesiątym trzecim ekstrawagancki miliarder Han Salamanca zaczął podróżować między planetami swoim latającym zamczyskiem w otoczeniu prywatnych soulerów, narów, rebotów i droidów, odkąd świat usłyszał, że zgodnie z klanowym prawem został ogłoszony księciem, ludzie oszaleli na punkcie latających rezydencji. Im większa, bardziej wariacka, mniej opływowa, tym lepiej. Zwłaszcza w erze morfujących materiałów, które nawet z kwitującej gotyckiej katedry w ciągu niecałej mony mogą uczynić smukły, pozbawiony wystających elementów bolid.

- Na pewno ci starczy?

- Besebu Ran kapitan Jason Stern z Czujnego - usłyszałem w głowie przekaz - czy szykujesz się do skoku?

- Czekaj - rzuciłem do Gabriela. - Besebu. Tak - odpowiedziałem mentalnie.

- Podaj destynację.

- Gaja.

- Cel?

- Pierwszy Maodion Imperium. Dzisiaj obejmuję służbę.

- Tato?

- Czekaj, synu, jeszcze rozmawiam z Besebu Ranem.

- Przepraszam.’ Co za niecierpliwa latorośl.

- Dziękuję. Proszę utrzymać dotychczasowy wektor i prędkość oraz zaniechać wszelkich operacji psychotronicznych... Dziękuję. Głębokich przestworzy.

- Dziękuję. Już jestem, Gab.

- Więc?

Piętnasta sześćdziesiąt dziewięć.

- Zgoda. Zaraz ci przeleję.

Delikatna twarz rozjaśniła się. Musiał być bardzo napięty.

- Dzięki! Jednak jesteś wielki!

Jak to „jednak”?

No tak. O starym dziadzie atavusie musiały w Reorze krążyć niezbyt pochlebne plotki.

Sprawa jest jasna: „jednak” jesteś wielki, gdy dasz pieniądze.

Dziesięcioro dzieci i pięć partnerek: Pauline, Anna i soulerki Angela, Vivien oraz Brenda. Wszędzie wymagania i warunki. Cholery można dostać.

Chociaż Angela, zgodnie z imieniem, jest prawdziwym aniołem...

A Anna nie ma wad.

Mimo to i tak byłem tym wszystkim zmęczony.

Wydałem perbotowi polecenie wykonania skoku.

Drgnęła płaszczyzna teraźniejszości i pomknęliśmy po jej fali do realnie probabilistycznej, a pozornie realnej nowej lokacji, czyli na orbitę pierwszej planety WayEmpire.

Gaja miała piętnaście miliardów populacji, trochę więcej niż standardowy glob Imperium, i jak na stolicę przystało, była piękna: bursztynowobłękitna, ozdobiona klejnotami polii, przyprószona czystymi lasami, szczycąca się górzystą Geneą, która obrosła siedzibę Imperatora niczym wielki industrialny górotwór i była największym latającym miastem w Imperium, choć z reguły siedziała w swoim łożu.

Sam Pałac także potrafił latać.

Znowu capnął mnie Besebu Ran z jakiegoś Czujnego czy Słyszącego, pal ich licho.

Przekazałem procedurę skanowania perbotowi. Ocknął się drugi Torkil.

- Witaj wśród żywych - powitałem go.

Spionizował fotel i przetarł oczy:

- Ale oberwaliśmy.

- Od Pauline?

- Tak. Na szczęście szybko wymieniliśmy paki i trochę się uspokoiło. Mimo to była smutna.

- A Anna?

- Jak zwykle do rany przyłóż.

- Inne?

- Brendy nie było, bo jest na Nomorii, Vivien też na służbie, Angela była bardzo miła.

- Czyli standard?

- Tak.

Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że skoro Prawo Imperialne pozwala na posiadanie do trzech wcieleń i pięciu perbotów jednocześnie, drugi Torkil wcale nie musiał mówić „do widzenia” dzieciom, partnerkom i krewnym. Jeden z nas mógł zostać w klanie (który miał siedzibę na Persefonie), drugi rozpocząłby służbę w Maodionie, trzeci kąpałby się w morzu i myślał o niebieskich migdałach. Prawda jednak była inna. Ranowie nie mogli pozostawiać poza Maodionem pozostałych wcieleń. Armia dysponowała nimi bardzo aktywnie i potrzebowała wszystkich.

Piętnasta siedemdziesiąt osiem. Znowu sens. Tym razem Galio, syn spłodzony z Angelą, liczący siedemdziesiąt pięć cykli, bardzo zdolny MaodAn, jeden z nielicznych, którzy opanowali zdolność długotrwałego przebywania w Eyenecie. Zerknąłem na drugiego mnie.

Pokręcił głową. Miał dość rodzinnych przyjemności.

Przyjąłem połączenie.

- Ojciec?

- Synu, jest piętnasta siedemdziesiąt osiem, o szesnastej mam być w Maodionie, czego dusza potrzebuje?

- Dobre, dobre!

Nie zrozumiał ziemskiego idiomu. Dla niego było jasne, że sensowniej jest zwracać się do duszy niż do więżącej ją neuronalnej sieci.

- Słuchaj, sensuję z Nomorii, miałem przed chwilę rewelacyjne starcie!

Non omnis moriar. Od skrótu tego przysłowia nazwano planetę poligon zarezerwowaną wyłącznie dla nas i Armii Imperialnej. Prawdopodobnie jutro tam polecę i dadzą mi, jak zwykle, wycisk.

- Galio, nie mam czasu na rozmowę...

- Wiem, pomyślałem, że ci prześlę...

- Nie możesz. Na razie jestem wciąż cywilem. Zrób to po uniwersalnej szesnastej na maodioński adres.

- Okej. Mam nadzieję, że ci się spodoba.

- No, ostatnio to ja się czegoś od ciebie uczę, nie odwrotnie.

- Jesteś zbyt miły.

- Prawda. Słuchaj, pogadałbym jeszcze, ale jak się spóźnię...

- Rozumiem, przesyłam, ver’n’out.

- Pax.

Piętnasta osiemdziesiąt. Wydałem dyspozycję automatowi, żeby poleciał jak najdłużej po orbicie, a potem wszedł maksymalnie stromym kątem. W tym czasie, rozumiejąc moje intencje, drugi Torkil zaordynował zmianę kształtu villabilu. Poczuliśmy delikatne wibracje, gdy przybudówki pojazdu zaczęły kształtować opływowy pocisk. Przed wejściem w atmosferę Cheronei mózg pojazdu częściowo przeobraził poszycie, ale teraz zależało nam na maksymalnej aerodynamice. Perbot połączył się z Maodionem, uprzedził o moim przylocie i poprosił o zarezerwowanie miejsca parkingowego.

O piętnastej osiemdziesiąt trzy weszliśmy w atmosferę. Nawet w luksusowym pojeździe słychać było odległe rzężenie poszycia i czuć było drżenie. Mijaliśmy kwitujące wieże strzelnicze i platformy obronne, które skanowały nas i przepuszczały w ułamkach mikrocetni. i Chciałem wydać mentalną dyspozycję zwolnienia slotu z osobistym Coremourem (mieszczącym się w Maodionie), ale uświadomiłem sobie, że bez wgranego do frina interfejsu Maodionu nie mogę tego zrobić.

- Primus? - Obok mnie, w sterówce, powstał ze stojącej na podłodze katomowej misy awatar Laurusa Wilehada. „Primus”. Tylko on mnie tak nazywał, i to z reguły wtedy, gdy miał ochotę na złośliwości.

Telekatia bez zapowiedzi, bez potwierdzenia z mojej strony. Cham po prostu.

- Zjeżdżaj, Laurus, spieszy mi się.

Roześmiał się.

- Oczywiście. Słynny Torkil Aymore, znamienity Podróżnik i Gamedec, jest pantoflarzem uwikłanym w sto klanowych spraw, nie potrafi pilotować swojego rzęcha, przedłuża pionierski lot, a jak wyląduje, to powie, że to, w czym uczestniczy, jest wolnością, w przeciwieństwie do służby w Maodionie.

Położył mi katomową rękę na ramieniu. Zrzuciłem ją.

- Laurus. Nie chcę się spóźnić.

- Źle powiedziane, Tomo. Nie możesz tego zrobić.

Spóźnienie na służbę skutkowało dużą karą pieniężną, czasami nawet więzieniem.

Musiałem być na czas. Katomowa masa tworząca postać Wilehada rozpłynęła się i opadła na dno misy, wirując i układając się w fantazyjne kształty. Perbot poinformował o rozpoczęciu lądowania. Leże nie wyglądało jak kiedyś. Nie była to już dziura w glebie, lecz imponujący kompleks, jak wszystko w WayEmpire, ozdobiony masą ornamentów, głównie posągów Ranów i Skymourów w alegorycznych pozach. Alsafi lśniło oa ostrzach i fragmentach ich zbroi.

Szczyt budowli zdobił rotujący wokół długiej osi symbol Imperium Drogi: anielica i demon spleceni w miłosnym uścisku, rozpościerający skrzydła, o nogach owiniętych spiralnie opadającym ogonem rogacza.

Piętnasta dziewięćdziesiąt. Przyziemienie. Drży pokład.

Wypadliśmy z drugim Torkilem na płytę lądowiska. On wydawał polecenia perbotom, a ja załatwiałem sprawy zalogowania i odblokowania kont. Lot automatycznym pojazdem do wrót Leża zajął cztery mony. Bieg po schodach, identyfikacja genowa i psychoskanowa przy wrotach - półtorej. Dotarliśmyt do rejestracji o piętnastej dziewięćdziesiąt osiem pięćdziesiąt, a na pięć cetni przed szesnastą droid recepcjonista wgrał nam we friny najnowszą wersję oprogramowania Maodionu. Zmieniła się wizualna reprezentacja interfejsu, który cały czas miałem przed oczami. Lubiłem tę maodionową. Była klarowniejsza i bardziej agresywna w stylistyce. Rozbłysła ikona połączenia. Laurus.

- Witaj, żołnierzu. Czekamy na ciebie w sali odpraw numer dwieście trzy. Masz pięć mon na dotarcie.

Niezwykła Vaporia zaprasza! Nie odwiedziłeś jeszcze planety elektryczności i silników wodorowych? Nie widziałeś Micom, Miam i kroczących miast? Zanurz się w fantastycznym świecie automatów, przekładni, dźwigni, bloków, urzeczywistnienia wizji największych artystów! Odwiedź cudowną, zieloną, pełną górskich labiryntów, magiczną Yaporię! Nie wahaj się! Wykup bilet już dziś!

(Ten komunikat nie jest reklamę. Jako taki został zatwierdzony do ogólnego dostępu przez Imperialną Komisję do spraw Informacji Komercyjnych).

Pędem do apartamentu, tym razem zlokalizowanego nie pod ziemią, lecz na czterdziestym piętrze bastionu. Apartamentu, co należy zaznaczyć, trzyosobowego, bo roztrajanie w Maodionie nie należy do rzadkości. Skok w obowiązkowe Wakizashi, pancerze, które tak nazwą, jak i wyglądem pół wieku temu zastąpiły stare Tanto, i znowu na skrzydłach do sali odpraw. „Pędem” w przypadku doświadczonego Rana nie oznacza biegu na dwóch nogach. To de facto pęd: susy długie na piętnaście, dwadzieścia metrów, lot wspomagany odbiciami i pchnięciami palców rąk i stóp, szaleńczy slalom, podczas którego ściany, sufit, podłoga, załomy ścian, futryny, wszystko, co wystaje i jest mocno zamocowane, służy jako podpora i dźwignia, by wykonać następny skok. W Maodionach większość wyposażenia jest skonstruowana tak, żeby służyć właśnie do tego celu. Podczas pędu powietrze w uszach szumi tak mocno, że możliwy jest tylko kontakt mentalny. Każda potencjalna przeszkoda jest zmiatana jak przez tornado, no chyba że jest to inny Ran. Ktoś mógłby pomyśleć, że takie przemieszczanie się jest przesadą, popisywaniem się, marnowaniem energii. I myliłby się.

Pęd, albo inaczej poruszanie się „na skrzydłach”, był dla nas bardziej naturalny od wymuszonego, typowo ludzkiego ślamazarzenia się na nogach. Rano wie bardziej odeszli od rodzaju ludzkiego, niż zwykło się przyznawać. Byliśmy zwierzętami.

Wyścig z czasem i charakterystyczny sarkazm Laurusa pomogły mi zrzucić stres rodzinnego i klanowego życia. Przypomniałem sobie, że jestem Aristosem, Najlepszym Imperatora, który samą swoją obecnością wpływa na fale losu.

Zdyszani, ale prawie szczęśliwi, wmaszerowaliśmy do sali, mając dziesięć cetni zapasu.

Wilehad uśmiechnął się, ukazując mocne, białe zęby. Od stu cykli w zasadzie się nie zmienił. No, może z tym wyjątkiem, że urósł o pół metra, podobnie jak ja. Powiększono mu głowę, żeby nie wyglądała jak ziarnko grochu przyczepione do kolby kukurydzy (to samo spotkało i mnie), skoro głowę, to i szyję, więc także krtań, co zaskutkowało obniżonym tembrem. Wszyscy Ranowie mówią nienaturalnie niskim basem z lekkim pogłosem. Nie ma rady, duże struny głosowe, tubalny głos.

- Witaj, wielkoludzie - zagaił.

Błysnął na jego lewej skroni ozdobny Arun, tak jak reszta zbroi utrzymany w stylistyce ostrza. Miałem podobny, też na lewej skroni, ale w kształcie skrzydła. Wszyscy w Imperium nosili Aruny.

- Cześć, Laurenty - odparłem jednocześnie z drugim Torkilem.

Sala odpraw numer dwieście trzy była niewielka, zaledwie sto metrów kwadratowych.

Był w niej Laurus - RanaR, czyli Ran wszystkich Ranów, przywódca Wielkiej Rady Tomonari, jednocześnie RanTorii Pierwszego Maodionu. Dalej stał Aąuila Aser, pierwszy centurion Pierwszego Maodionu, a wokół niego kręciło się kilku Maodów, których imiona i nazwiska unosiły się nad ich głowami dzięki bojowemu interfejsowi wgranemu dopiero co w mój frin. Pomieszczenie było utrzymane w barwach błękitu i bieli, a ornamentyka przypominała połączenie neoklasycyzmu i secesji. W kilku miejscach stały, jako podpory dla pulpitów, alegoryczne rzeźby.

- Dzisiaj tylko w pojedynkę? - rzuciłem. Drugi Torkil podszedł do rzeźby przedstawiającej wojownika w Coremourze i zaczął ją pilnie obserwować. Spryciarz. Zrzucił gadkę na moją głowę. Na jego miejscu zrobiłbym to samo.

- Pozostałych dwóch Laurusów ma ważniejsze rzeczy do roboty niż przydzielanie zadania dekownikowi, który wpada tu cyklicznie na trzy pendeki, a później się ulatnia, co czyni go śmiesznym i podejrzanym.

Przyjrzałem się jego zbroi. Była utrzymana w kolorach zgaszonego złota, miedzi i brązu. Zdobiły ją motywy smoków, tarcz i łagodnie wygiętych ostrzy. Gdzieniegdzie mieniły się karmazynem i szkarłatem wpasowane w kompozycję kliny i meandry. W górnych partiach zbroi barwy były jaśniejsze, złoto stawało się niemal srebrne. W niższych wszystko ciemniało, a czerwień zamieniała się w purpurę. U szczytów nagolenników i nabiodrków pojawiły się jaśniejsze ornamenty, które powodowały, że całość nie sprawiała wrażenia ostentacyjnie prostej w kolorystyce. Coremour wzór V miał cechę znaną także wśród cywilnych pancerzy - był Soarem. Słuchając estetycznych! osobowościowych cech właściciela, dopasowywał wygląd do jego najskrytszych preferencji. Neurofeedback świadomości korygował jego poczynania, czas”silnych istot ale i tak prawda wychodziła dosłownie na wierzch. Dzięki temu Ranowie i liczni cywile aspirujący do wyższych sfer zamieszczali swoją wizytówkę, portret wewnętrznych proporcji, na pancerzu. Co wrażliwsi czytali w tych obrazach jak w księdze. To powodowało, że posiadacze Soarów nie mogli być nieszczerzy czy zamknięci w sobie. Przepływy emocjonalne i energetyczne były otwarte, a higiena psychiczna kwitła.

- Podobam ci się? - Roześmiał się.

- Fajny jesteś - odparłem zgodnie z prawdą.

Ranowie rozprawiający o czymś w głębi pomieszczenia zarechotali. Kolejna cecha Maodów i MaodAnów - podzielność uwagi komunikacyjnej, pochodna wrażliwości - granicząca z paranoją.

- Pewnie myślisz, że dzisiaj polecisz na Nomorię?

- Zgodnie z tradycją.

- Manto dostaniesz jutro. Teraz mam dla ciebie misję, która w inny sposób pokaże, czy nie zmiękłeś w cywilu.

- Dziękuję bardzo.

- Mamy raport z Piątego Maodionu Imperialnego, stacjonującego... gdzie?

- Na Tarze, planecie krążącej wokół -Eridani, gwiazdy zwanej popularnie Po.

- Tak jest. Szybkość reakcji w normie... to dziwne.

Drugi Torkil zaszedł go od strony jego prawego ramienia i szepnął mu do ucha:

- Laurusik, co ty taki pewny siebie jesteś? A może życie w cywilu daje coś więcej?

Wilehad spojrzał na niego z rozbawieniem.

- W błaznowaniu nie masz sobie równych.

- To moja broń - odpowiedział Torkil i zaczął go znowu obchodzić.

RanaR zignorował go.

- W Szóstej Dekurii Drugiej Centurii jest Maod, który narzucił swoje zdanie i zdominował cały oddział, z dekurionem włącznie.

Szósta. Czyli dekurion nie jest MaodAnem. Od Szóstej w dół dekurionami byli Maodowie. Dlatego oddziały te nazywano Dekuriami Małymi.

- Dekurion - kontynuował, podczas gdy drugi Torkil dokończył skradanie się za jego plecami i odszedł, by pogadać z Aąuilą - zaraportował to do centuriona. Ten nie mógł sobie dać rady i zdał raport do RanToriiego. Upłynęły dwa deki i napięcie się nie zmniejszyło.

- Czyli sprawy nie załatwili.

- Tak jest. Wysyłam ciebie, słynnego Podróżnika, niesławnego Gamedeca, żebyś sprawę: a) załatwił, b) dał świadectwo swojej równowagi.

- Zrobi się.

- Wróć do północy. Jutro o szóstej lecisz na Nomorię.

Wiadomości z planety miliona jezior, Quintusa. Załoga urmoliora Khan wydała dziewiętnastego Decimi czasu uniwersalnego oświadczenie, że rozpoczyna pracę nad nowym latającym miastem o dumnej nazwie Tęcza Niebios. Szacowana liczba apartamentów o minimalnej powierzchni trzech tysięcy metrów kwadratowych to sto tysięcy. Centralny mózg Khana wraz z załogą rozpatrują styl architektoniczny. Zatrudniono Juseppe Catanię jako konsultanta. Czyżby szykowała się nowa odmiana Latającego Londynu? Zobaczymy wkrótce. Termin zakończenia prac to czterdziesty piąty Secundi setnego cyklu. Będzie gorąco!

Słońce Sofii nosiło dumną i jakże ironiczną nazwę, jeśli weźmie się pod uwagę historię tej planety - Arete. Miłość i poświęcenie. Prażyło jak zwykle w południe, tak samo od osiemdziesięciu cykli, które Zabulon „Mag” Doris spędził na tym globie najpierw jako niewinne dziecko, potem niczego nieświadomy obywatel kształtującego się Jemperium, później dziki souler, wreszcie kontestator i sabotażysta ukarany, ubezwłasnowolniony i w końcu dożywotnio uwięziony na ojczystym globie, który w międzyczasie zamienił się w zakład penitencjarny.

Splunął na pylisty grunt pod stopami. Kropla śliny otoczyła się kurzem i sturlała w zagłębienie stworzone prawdopodobnie przez mrówkolwa, ale nie takiego zwykłego, jakie z pewnością można spotkać, tfu, na innych światach jebanego Jemperium. Ten kurwisyn był z pewnością większy, podlejszy i bardziej zadziorny od swoich pedalskich braci.

Wszystko na Sofii było bardziej zadzierżyste i podlejsze.

Zabulon spojrzał na Asberna Barna zwanego Dragonem. Barn swoją ksywę zawdzięczał poziomym płytkom kostnym, które pokryły część czoła i grzbiet nosa. Jebany mutant. Zabulon wolał nie pamiętać o łuskowatych tworach, które wykwitły mu kilkadziesiąt cykli temu przy uszach, i o dziwnych szaroniebieskich piórach, które okresowo z nich wyrastały, a po kilku pendekach wypadały. Nerwowo podrapał się w skroń i poczuł łaskotanie w nadgarstek. Wciąż tam były.

- Masz to? - spytał Dragona.

- No.

- Czekaj, nie tutaj.

Rozejrzał się podejrzliwie. Obok stały dwa zdezelowane modele eggartów, którymi przylecieli na spotkanie. Promienie Arete niechętnie odbijały się od pociemniałych owiewek.

Mag zerknął w niebo. Gdzieś tam krążyły statki polucji śledzące każdy ruch więźniów.

Jebaki. Z całej planety zrobić więzienie. Odseparować od społeczności wszystkich, którym nowe rządy się nie podobają, zestawić ich z przestępcami, mordercami, gwałcicielami!

- Tam. - Wskazał cień, który rzucała estakada okalająca Nową Kolonię, wielkie miasto, czterdzieści cykli temu tętniące życiem, a teraz będące poszarzałym mieszkaniem zdegenerowanej populacji skazańców - Dawaj - chrapnął, gdy skryli się w cieniu.

Asbern „Dragon” Barn wyciągnął z obszernych kieszeni kombinezonu kilka garści połyskliwych przedmiotów i wysypał na ziemię.

- Ty, Magex, po co ci tyle coinów, walkteli, omników? Przecież to złom.

Niekompaty... Niejebacko spójny z siecią. Frin ci nie wystarczy?

Zabulon wydął wargi:

- Frin to więzienie, jebako.

- Ta, jebako, żeby jeszcze. - Dragon podrapał się w szyję i nieśmiało uśmiechnął.

- Frin to więzienie, taki jest system, taki jest zrypany system. Frin wie o wszystkim, co robimy. A jakbyś chciał pomotylkować, rozumiesz, jakbyś chciał ukochać pancernika, to frin ci nie pozwoli. Zahamuje ruch ręką, nie da. Rozumiesz?

- Nie!

- Co, burwa, nie?

- Niemożliwe!

- W dupę se wsadź niemożliwe. Ja wiem, jak jest.

- No co ty!

- No tak.

- No nie!

- Ale chcesz w mordę?

Asbern „Dragon” Barn nie chciał. Zła sława soulerskich zdolności Maga była zbyt zła.

Mówili, że potrafi wypruć flaki niedobrym spojrzeniem. Nie tykając człeka. Dragon nie chciał ani w mordę, ani żadnych innych pieszczot.

- No i po co ci te walktele? - Wskazał brudnym palcem leżące w pyle przedmioty.

- Ja, burwa, zaśpiewam frinowi.

Barn już miał wykrzyknąć to swoje „nie!”, ale się powstrzymał.

- To możliwe?

Zabulon wyjął z plecaka dziwny przedmiot składający się z wielu obicoinów połączonych drutem. Rozwinął go i założył na głowę. Wyglądał teraz jak starożytny jebaka w bitewnym kasku.

- Kilkanaście hekt i będę gotowy.

- Do czego?!

- Pomotylkuję. Pomotylkuję tak, że mnie pancerniki do końca życia zapamiętają.

Chcesz robić lepsze hologramy, a masz taki sam frin jak sąsiad? Jak tu być lepszym, rodzi się pytanie, prawda? Może naucz się po prostu robić dobre hotki?

Chcesz się wyróżniać? Denerwuje Cię, że wszyscy mają tak samo sprawne przedmioty? Zdobądź wiedzę. Zdobądź umiejętności. Koncentruj uwagę na tym, by być, nie na tym, by mieć.

Dostałem zezwolenie na roztrojenie. Procedura zajęła dwie mony, przygotowanie trzeciego ciała mniej. Szliśmy we trójkę do zbrojowni, by przywdziać Coremoury. Noga w nogę. Gdy byłem małym chłopcem, circa sto dwadzieścia cykli temu, marzyłem, by mieć do czynienia z ludźmi podobnymi do mnie, tak samo myślącymi, marzącymi, odczuwającymi.

Wyobrażałem sobie, że tworzymy muzyczny band albo produkujemy holofilm. Brakowało mi bratnich dusz. Nie miałem pojęcia, że gdy upłynie czas standardowego ludzkiego życia, dostąpię możliwości kooperowania nie z osobami do mnie podobnymi, ale będącymi mną samym.

Trzymetrowym mną samym.

Gdy weszliśmy do zbrojowni, drogę zastąpiła nam drobna sylwetka. Blond włosy, zgrabna figura. Stalowe czas«silnych istot spojrzenie. Lea Stone. Nie na Cheronei? Jej skrzydło stacjonowało w Fantahoe.

Przyklękliśmy na jedno kolano, żeby zrównać się z nią wzrostem. Ściany pomieszczenia odpowiedziały echem.

Powinienem był mieć z nią dziecko.

Ale się nie zdarzyło.

- Witaj, szeregowy - powitała mnie.

Ustawowo każdy Ran staje się generałem i dostaje generalski żołd, chociaż nie zawsze ma podkomendnych. To trochę skomplikowane. Mimo to Lea wciąż nazywała mnie szeregowym. Na pamiątkę starych dni.

- Witam panią - powiedział Lewy. - Jak tam wizje?

- Nie wizje, tylko wizualizacje.

Lapidoi nie mają zdolności soulerskich. Jednak dzięki morderczym treningom polegającym na wyobrażaniu sobie różnych sytuacji taktycznych wykształcono u nich coś w rodzaju prekognicji, zwanej oficjalnie Impem. Jest to umiejętność ograniczona i nie u każdego odpowiednio rozwinięta, ale dobre i to.

Wyciągnęła szyję i pocałowała w usta właśnie jego.

- Hej, a ja? - zawołaliśmy.

- Przekażecie sobie pakiety. - Uśmiechnęła się.

Oczywiście miała rację. W ułamku cetni poczułem smak jej ust. Zapragnąłem oddać jej pocałunek i ten po lewej rzeczywiście to zrobił. Za chwilę poczułem, że był to bardzo długi i namiętny całus. Uwielbiam Leę.

- Wiedziałam, że dzisiaj wracasz, i postanowiłam osobiście cię przywitać.

- Co pani generał robi w tak niereprezentatywnym miejscu? - zapytał Sin.

Zbyła głupie pytanie milczeniem. Była generałem tylko nominalnie, w czynnej służbie pozostawała instruktorką Lapidoi. Sto cykli doświadczenia uczyniło z niegdysiejszej maszyny do zabijania niezwyciężoną maszynę do zabijania. Słabość, którą czuła do półcywila, była dla mnie zaszczytem. W pewnym sensie.

- Wiem, że musisz lecieć - rzuciła, gdy szliśmy do slotów. - Skontaktuj się, jak wrócisz.

Machnęła od niechcenia dłonią i odmaszerowała w kierunku windy. Dyskretny gong, zupełnie jak w luksusowym hotelu, i zniknęła. Gdyby tak witano każdego żołnierza w armii, liczyłaby nie dziesięć milionów, tylko miliardów.

Swoją drogą, czasami zastanawiałem się, czy nasze szeregi nie są za skromne.

Imperium liczyło ponad sto miliardów dorosłych obywateli. Jeden procent równa się miliard.

Dlaczego tylko dziesięć milionów plus Maodiony?

Niezbadane są ścieżki Imperatora.

Podeszliśmy do slotów w ścianach, gdzie tkwiły martwe Coremoury. Nad nimi wisiały trójwymiarowe napisy oznaczające, że należą tylko do nas. Wydaliśmy dyspozycje. Kontrolki na ramach więżących potwory ożyły, rozległ się cichy syk, klamry odsunęły się i z wnęk wyszły trzy lśniące zbroje. Podszedł do mnie mój egzemplarz - miałem wrażenie, jakby zbliżał się stary znajomy - rozchylił płyty na piersiach, plecach, rękach i nogach, objął mnie niewidzialnymi mackami, uniósł lekko, a potem obrócił w powietrzu i wsunął w swój kokon.

Moje plecy pokryły potężne mechaniczne łopatki, na torsie zasklepiły się pancerne wzmocnienia, przedramiona oplotły syn tetyczne mięśnie. Pancerz otulał mnie,jak żywa istota, dopasowując się w kilka cetni do wszystkich zakamarków ciała. Poczułem wzmacniający motorykę egzoszkielet, wykonałem kilka nieznacznych ruchów i zadrżałem od mocy, którą emanował. Odchyliłem głowę i wsłuchałem się w cichą melodię, którą zbroja wsączała w podkorowe obszary mózgu. Coremour rozpoznawał mnie, zgrywał się ze mną, komunikował. Zgłosił gotowość meldunkiem przesłanym bezpośrednio do ośrodków wzrokowych i słuchowych. Zobaczyłem sprawną w stu procentach zbroję podstawową, następnie otaczającą ją w hiperprzestrzeni półprzezroczystą machinę typu Groundmour - sześciometrowego potwora, który zastąpił niegdysiejsze bezbronne Serca. Potem także półprzezroczystego szesnastometrowego humanoida o nazwie kodowej Cloudmour, okalającego Groundmour ze wszystkich stron, a w końcu eteryczną reprezentację wizualną stumetrowego Skymoura, ostatecznej broni Maodionu. Tkwiłem w centrum wszystkich tych zbroi, które mogły wyłaniać się z podprzestrzeni i nawarstwiać jedna na drugiej. Stąd właśnie wzięła się nazwa „Coremour”. Na czas tych prezentacji ściany zbrojowni przestały istnieć i miałem wrażenie, jakbym wisiał w otchłani. Odczułem całe to przedstawienie jak przyjacielskie mruknięcie: „Witaj w domu, Torkilu, obiad jest gotowy, a łóżko posłane”.

Sztuczna* inteligencja zbroi miała osobowość wykształconą podczas tysięcy hekt naszego współdziałania. To był mój Coremour, a ja byłem jego właścicielem. Odczułem wdzięczność za tak miłe powitanie, a on przywitał moje uczucia zrozumieniem i radością.

Oczywiście emocjonalne komponenty jego komunikatów nie były prawdziwe, sterował nimi jak klockami, wiedząc, kiedy który dorzucić do intelektualnego przekazu, mimo to robił to doskonale. Model V słyszał podszepty podświadomości, selekcjonował je i odpowiednio wzmacniał psychofeedbackiem. Dzięki temu Ran stawał się jeszcze bardziej wyczulony na fale losu. Zawisał między światem rzeczywistym a hiperprzestrzenią, między tym, co prawdopodobne, a prawie niemożliwe, bliżej mu było do czarownika niż normalnego człowieka, przy czym ów czarownik nie kojarzył się ze starcem w kapeluszu, o nie. Raczej z tygrysem zaopatrzonym w ozdobny naszyjnik. Stawałem się par excellence zwierzęciem.

Uczucie było zawsze najsilniejsze tuż po założeniu zbroi i Wywoływało mrowienie pod skórą. Zrobiłem głęboki wdech. Pozostali Torkile także. Jeszcze jeden. I jeszcze jeden, bardzo głęboki. Poruszyłem ramionami, napiąłem i rozluźniłem mięśnie. I wreszcie poczułem dawno nieznany spokój.

Spokój.

Błogość.

Wygodę.

Wolność.

Omnipotencję.

I radość.

Znowu byłem Ranem. Znowu w armii. Już nie Reoratavus, partner pięciu kobiet, ojciec dziesięciorga dzieci, nie pionier szukający szybkiego zarobku, nie mówca Klansradu, nie Terreptor (tym kiedyś też się trudniłem), nawet nie gamedec (ten sport wciąż chętnie uprawiałem, chociaż współczesne gry znacznie różniły się od ziemskich), ale po prostu Ran.

Człowiek Brama, przez którą cza&silnych istot przepływa energia multiświata. Laurus miał rację. Życie żołnierza jest wolne. Owszem, robisz, co ci każą, ale nie otacza cię sieć międzyludzkich zależności, plątanina dziesiątek rozmów, obietnic, zobowiązań, przysług, która byłaby niemożliwa do kontrolowania bez roztrojenia i perbotów. Co to za czasy, że niezbędna jest jednoczesna obecność w kilku miejscach, brak sztucznej pamięci oznacza śmierć socjalną, przestało się mówić o tempie życia, bo termin ten stracił ważność, tak jak pojęcie prędkości po przekroczeniu bariery światła.

W Maodionie wszystko odzyskiwało normalne proporcje. Było mnie trzech, bo tego wymagała pierwsza misja, względy były psychologiczne i testowe, nie obiektywne. Nikt już do mnie nie zasensuje i nie obrzuci zgiełkiem słów, nie zaskoczy katomowym awatarem. Na trzy pendeki odczepią się ode mnie partnerki i dzieci.

Krótko mówiąc, jestem na wakacjach.

Pokaźne wrota na drugim końcu sali otworzyły się z cichym westchnieniem.

Wpłynęły przez nie trzy identyczne postacie przybrane w brunatne szaty zdobione drobnym złotym deseniem. Belisarius Ebbo, Mistrz Ceremonii, wciąż dla mnie nieodgadniony. Unosił się w powietrzu na ukrytych pod szatami generatorach. Poły materiału sunęły po śliskiej posadzce. Każda kopia podpłynęła do jednego mnie, otworzyła trzymaną przed sobą szkatułę i podała emblemat wielkości dłoni, w kształcie misternie rzeźbionego godła WayEmpire - anielicy i demona splecionych w miłosnym uścisku.

- Oto twój RanStone - odezwał się trzyosobowym chórem. - Niech chroni ciebie i twoich braci.

- Na chwałę Imperium - odparłem trzema głosami. m oza9”silnych istot przepływa energia mułtiświata. Laurus miał rację. Życie żołnierza jest wolne. Owszem, robisz, co ci każą, ale nie otacza cię sieć międzyludzkich zależności, plątanina dziesiątek rozmów, obietnic, zobowiązań, przysług, która byłaby niemożliwa do kontrolowania bez roztrojenia i perbotów. Co to za czasy, że niezbędna jest jednoczesna obecność w kilku miejscach, brak sztucznej pamięci oznacza śmierć socjalną, przestało się mówić o tempie życia, bo termin ten stracił ważność, tak jak pojęcie prędkości po przekroczeniu bariery światła.

W Maodionie wszystko odzyskiwało normalne proporcje. Było mnie trzech, bo tego wymagała pierwsza misja, względy były psychologiczne i testowe, nie obiektywne. Nikt już do mnie nie zasensuje i nie obrzuci zgiełkiem słów, nie zaskoczy katomowym awatarem. Na trzy pendeki odczepią się ode mnie partnerki i dzieci.

Krótko mówiąc, jestem na wakacjach.

Pokaźne wrota na drugim końcu sali otworzyły się z cichym westchnieniem.

Wpłynęły przez nie trzy identyczne postacie przybrane w brunatne szaty zdobione drobnym złotym deseniem. Belisarius Ebbo, Mistrz Ceremonii, wciąż dla mnie nieodgadniony. Unosił się w powietrzu na ukrytych pod szatami generatorach. Poły materiału sunęły po śliskiej posadzce. Każda kopia podpłynęła do jednego mnie, otworzyła trzymaną przed sobą szkatułę i podała emblemat wielkości dłoni, w kształcie misternie rzeźbionego godła WayEmpire - anielicy i demona splecionych w miłosnym uścisku.

- Oto twój RanStone - odezwał się trzyosobowym chórem. - Niech chroni ciebie i twoich braci.

- Na chwałę Imperium - odparłem trzema głosami.

Lekko się ukłoniłem i przyjąłem kamień. Amulet został wykonany z polirexu, piekielnie wytrzymałego tworzywa, nawet jak na militarne standardy. Imperialni soulerzy, którzy go pobłogosławili w specjalnym rytuale, zapewniali, że jest praktycznie niezniszczalny. Podobno zapewniał zbroi dodatkową ochronę, zwłaszcza gdy był umieszczony w przeznaczonym do tego slocie, z przodu, między płytami piersiowymi. Nie bardzo wierzyłem w jego magiczną moc, ale podobała mi się jego forma. Nagły ucisk skroni.

Wibracja, skąd się bierze?! Rany boskie, jak to możliwe?! Matowe złoto emblematu zdaje się świecić, brzmieć dziwną melodią... Powstrzymuję wytrzeszcz oczu. Gdy moje palce odziane w pancerną rękawicę dotykają kamienia, odzywa się tępy ból w nadgarstku, a do wewnętrznego ucha dociera niskie buczenie.

Za chwilę wszystkie te sensacje kończą się, w pomieszczeniu robi się jakby jaśniej.

Ale mam niemal pewność, że nie były halucynacją. Może to wpływ Coremoura? Przesłałem paki do pozostałych dwóch. Czuli to samo. Byli wstrząśnięci. Zbliżyłem talizman do pancerza. RanStone rozbłysnął, tym razem normalnie, tak jak zawsze, i rozpoznał moją zbroję, o czym powiadomił, wyświetlając w powietrzu krótki komunikat. Za chwilę z cichym syknięciem wpasował się w slot.

Belisarius, zdaje się, niczego nie zauważył. Złożył dłonie tak, bym widział ich grzbietowe strony i skrzyżowane kciuki. Było to pozdrowienie ilustrujące w uproszczeniu symbol Imperium. Odpowiedziałem tym samym gestem.

Widma odwróciły się i odpłynęły. Wrota za nimi zatrzasnęły się.

Ebbo nigdy nie był zbyt rozmowny, a już na pewno nie chciało mu się gadać ze mną, który pojawiałem się raz na cykl, po trzech pendekach znikałem, by wrócić za jakiś czas i znowu przyjąć RanStone. Musiało go to drażnić. Był przyzwyczajony, że Tomo, raz otrzymawszy święty symbol, nie oddaje go na przechowanie.

Co się ze mną stało? Spojrzałem na pozostałych Torkilów. Znowu wymieniliśmy paki.

Dziwne. RanStone nigdy nie wzbudzał takich sensacji. Może Laurus coś wie? Zapytam go po misji.

Nasze zbroje powoli ożywały i zaczęły przybierać barwy błękitu i srebra. RanStone nie zmieniał koloru i skrzył się matowym polerem. Oczywiście jeśli Tomo miał życzenie, kamień mógł przyjmować odcień pancerza, było to przydatne zwłaszcza przy opcjach kamuflażu, domyślnie jednak utrzymywał złoty odcień. Kształty na mechanicznych pokrywach Coremourów jeszcze się nie ustrukturalizowały, ale przewidywałem, że przybiorą formę skrzydeł. Najpierw trochę koślawych (jeszcze ten pozaarmijny stres), ale wkrótce wygładzonych i zgrabnych.

Windą podjechałem do teleportu. Jak zwykle, warował tam Charon, wyszkolony souler ubrany w charakterystyczną czerwoną zbroję owiniętą karmazynową opończą. Ich zadaniem jest czuwanie nad zdrowiem teleportowanych osób. Obecność Charona i aktywna chęć, by podróż przebiegła dobrze, ogranicza liczbę objawów ubocznych do nieoznaczalnie niskiego stopnia. Wola ludzka zawsze mnie zadziwiała.

- Moja krew dla was i za was - pozdrowiłem go salutem Ranów i wskoczyłem w półprzezroczystą sferę. Podałem cel: kosmodrom Maodionu. Nie parking, na któ- rym wylądowałem, ale bojowy obszar, oddalony od bazy dziesięć kilometrów na zachód, mierząc od jej granicy.

Wyskoczyliśmy ze sfer w bliźniaczym pomieszczeniu, także chronionym przez Charona. Przed wejściem na płytę lądowiska czekała obowiązkowa kontrola Besebu. Tym razem sprawdził mnie prawdziwy MaodAn, zarówno psychoskanem, jak i swoimi nienormalnymi zmysłami. Miał czarną zbroję z czerwonymi wstawkami. Zapewne Słuchający, Ran umiejący wczuwać się zarówno w pojedynczego człowieka, jak i w populację. Nikt nie lubił Braci Besebu.

Gdy zajmował się swoją robotą, obserwowałem pole wyłonień, na którym testowano nowe Skymoury. Przynajmniej dwadzieścia sztuk. Groźne stumetrowe humanoidy, pocięte setką linii morfingu, wypustkami i modułami. Bogowie wojny. Przez chwilę trwały w naszej przestrzeni na tle ciężkich Cumulonimbusów i ciemnogranatowego nieba, a potem znikały. W ich miejscu trwały zawieszone w powietrzu Cloudmoury, które także znikały, zostawiając po sobie mniejsze Groundmoury. Wkrótce i one chowały się w podprzestrzeni i siedemdziesiąt metrów nad ziemią wisiały tylko mikroskopijne Coremoury. Za chwilę pojawiały się Groundmoury, na nich nadbudowywały się Cloudmoury i wreszcie Skymoury, które groźnie uderzały w grunt wielkimi stopami. Taki proces powtarzano dziesiątki razy. Po całym polu miotały się błyskawice, huczało, wiszącymi nieopodal szkarłatnymi proporcami Imperium targał wiatr wywoływany rozpychaniem i zasysaniem powietrza. Niewidzialne fale uderzeniowe uderzały mnie i pociągały. Pod stopami drżał grunj, Pachniało ozonem. Potrzeba testów zrodziła się, po tym jak zauważono, że niektóre pancerze psuje pobyt w zaświatach.

Mutowały, gięły się, odkształcały, i to w tak dziwny sposób, że nie radziła sobie z tym autoregeneracja. Powstawały na nich tak zwane artefakty hs. Okazało się, że hiperprzestrzeń nie jest obojętna dla tronicznych i mechanicznych układów.

Funkcjonariusz Besebu skończył. Zasalutowałem mu i skoczyłem, zgodnie z wyznaczoną przez interfejs frina trajektorią, prosto do wyznaczonego dla mnie Skullheada.

W sumie, mając na sobie Coremour, nie potrzebowałem pojazdu. Mogłem lecieć, używając zbroi. Skullhead spełniał jednak funkcję reprezentacyjną: nie wypadało, żeby Primus podróżował, używając li tylko pancerza. Statek był wielozadaniowym myśliwcem zarezerwowanym wyłącznie dla Ranów. Przypominał kształtem ludzką czaszkę. Lubiłem tę formę. Była diaboliczna, stanowiła nadto jasną przestrogę.

Nas też powinni się bać. I ci nasi, i ci... stamtąd.

O ile wciąż są ludźmi.

Drużyna Blue Monkeys grająca w Schizo Świecie Mistrza Joba van Hamme’a „Terra Nova” zaprasza widzów do śledzenia ich poczynań podczas próby dotarcia do „portalu czasu”. Nie wiemy, czy van Hamme tylko się przechwala, czy rzeczywiście jest Człowiekiem Bramą. Jeśli tak, powinna się tym zainteresować Komisja do spraw Bezpieczeństwa Wymiarowego. Jak wiemy, były wypadki zaburzeń psychicznych podczas nielegalnych wędrówek przez portale. Blue Monkeys, życzymy wam powodzenia, ale zastanówcie się, czy wiecie, co robicie.

Podczas krótkiego lotu zapoznałem się z raportem wgranym we frin. Niejaki Radbot Gan, Maod, w czynnej służbie od półtora cyklu, pobił przy świadkach Maoda Eliasa Astrę.

Widział to dekurion Adam Foley, SydRan, co może mieć znaczenie. Zdarzenie miało miejsce za przyzwoleniem grupy, której Radbotowi Ganowi udało się wmówić, że „prawda objawia się w walce”. Radbot wielokrotnie potrącał psychologicznie innych Maodów, wygłaszając opinie brzmiące jak fakty, wmawiając nieistniejące cechy charakteru, imputując nieprawdziwe intencje, mówiąc „ty myślisz”, „ty jesteś”, „ty uważasz”, „ty czujesz”.

Dekurion traktował jego zachowania jako swoistą próbę sił i obserwował, co będzie dalej.

Inni Ranowie wchodzili w konfrontacje bądź ich unikali, z przewagą tego drugiego, bo zgodnie z doktryną Maodionów powinni szukać mądrości, a nie bezmyślnej przepychanki.

Dowódca Drugiej Centurii, Zak Atta, stwierdził, że problem musi zostać rozwiązany na poziomie dekurii. A dekurion Adam Foley został skorumpowany psychologicznie przez młodego Maoda do tego stopnia, że go bronił. Uwierzył, że poprzez brutalną siłę osiąga się inicjację i posłuch, a ten, kto im ulega, nie zasługuje na szacunek. Szacunek. Jeśli w raporcie pojawiło się to słowo, z pewnością miałem do czynienia z kimś psychopatyzującym. Jeśli jest mowa o szacunku, a nie o empatii czy mądrości, obcujemy z maską, być może także kom pleksami. Przejrzałem (przyspieszając do dziesięciu) zapisy rozmów, spotkań i walk. Szósta Dekuria odczuwała wobec Gana lękliwy podziw. Pobity Elias Astra stał się największym poplecznikiem Radbota, czymś w rodzaju adiutanta. Dekurion Adam Foley udawał służbistę, ale faktycznie bał się Gana. Jak kropla, która wpadając w jezioro, wywołuje fale, tak osobowość zbuntowanego Maoda wywierała coraz większy wpływ na inne dekurie. Doktrynę konstruktywnych zwrotów przekuto na trend brutalnych wypowiedzi, często kłamliwych, będących testem charakteru. Jeśli jesteś twardy, podważysz je, jeśli jesteś miękki, poddasz się jak trawa, a ja po tobie przejadę. Tak zaraza zaczęła ogarniać Piąty Maodion. Osobę po osobie. Jeszcze kilka pendeków bez interwencji i prymitywna moda dotarłaby do szczytu.

Torii musiałby albo przeciwstawić się wszystkim, co mogłoby go przerosnąć, bo nie chodzi o konfrontację, ale przedstawienie innych wartości, albo by zyskać „szacunek”, przystosować się (i skonfrontować z jakimś wyzywającym go kretynem). I tak Piąty stałby się siedliskiem nowych norm społecznych.

Gorgio Meyers informuje, że w ciągu pendeka skończy trzeci holm z serii „Tajemnica Shoalby”. Znowu zobaczymy kreacje stworzonych specjalnie do tego dzieła, arealnych Johna Yensena i Darryl Veny. Miejmy nadzieję, że para poszukiwaczy przygód odnajdzie wreszcie meteoryt, który zniszczył bazę obcych. A może zobaczymy same Aąuamorfy? Dowiemy się niebawem!

Dowódca Pierwszej Centurii Piątego Maodionu Zak Atta, od dwudziestu czterech cykli MaodAn szczycący się znaczną kontrolą nad anielicą i demonem, których sylwetki zbliżone były charakterologicznie i fizycznie do jego rodziców, bał się. Wielu obywateli WayEmpire sądziło, że Ranowie nie znają strachu. Nie była to prawda. Ran umiał opanować lęk w obliczu wroga, mógł panować nad uczuciami, gdy trwała bitwa, zmieniał rzeczywistość tak, by lepiej pasowała do jego losu, często jednak nie radził sobie z poczuciem wstydu wobec siebie i innych. Zwłaszcza gdy wiedział, że zrobił coś źle. Do uczucia tego zwykle dołączała obawa i złość, gdy nie było czasu, by błąd naprawić.

Zak nie zdążył posprzątać bałaganu, a teraz nadlatywał Superwizor. Wiedział, że najbardziej oberwie się właśnie jemu. Nie RanToriiemu, który nie powinien interweniować w sprawach personalnych, ale centurionowi, do którego obowiązków należy utrzymanie higieny psychicznej w oddziałach. Jeśli tego nie potrafi, nie powinien sprawować swojej funkcji.

Na orbicie parkingowej pojawił się Skullhead z Gamedekiem zwanym też Podróżnikiem na pokładzie. Atta widział go już przedtem. Za każdym razem budził lęk.

Nieprzewidywalny, twardy jak diament, ostateczny w decyzjach i twierdzeniach, nieomylny.

Legenda głosiła, że jako jedyny w Maodionach szczyci się Coremourem, który wytwarza skrzydła otulające jego ramiona na kształt wielkiego kołnierza. Jako jedyny również sprawuje służ bę tylko trzy pendeki w cyklu, a mimo to nie traci refleksu i wczucia.

Atta nienawidził Gamedeca. Nienawidził go, bo nie był „swój”, nie był prawdziwym żołnierzem, nienawidził go za sławę i estymę, nienawidził go, bo gdy wyląduje i spojrzy mu w oczy, wypowie słowa oskarżenia, które będą prawdziwe. Wypowie je, zanim Zak Atta wyartykułuje je sam.

Gdy obsługa lądowiska poinformowała o przyziemieniu pojazdu Superwizora, centurion wyszedł przed tytanowe wrota Maodionu i wyprężył się w postawie na baczność. W oddali mienił się milionem świetlnych refleksów kosmodrom. Nad nim królowało zmierzchające niebo. Rzadkie cirrusy, nostalgiczne i odległe. Zdawało mu się czy pachniało wiosną?

Podróżnik poddał się kontroli Besebu po czym zgodnie z ranową modą nie przeszedł dystansu dzielącego go od bramki lądowiska do Maodionu, ale wyskoczył w górę i zleciał z niebios po paraboloidalnym łuku, w trzech wcieleniach naraz. Grzmotnął pancernymi stopami w twardą posadzkę schodów. Głuchy odgłos wydał się Atcie obcy i nieprzystający do sytuacji. Centurion przypomniał sobie dzieciństwo, beztroskie zabawy, zmęczenie mięśni, głęboki oddech. Takie samo niebo obserwował, gdy grał do późna z kolegami. Podróżnik wyprostował się i zmierzył go zimnym wzrokiem. Wyglądał tak, jak centurion zapamiętał: regularne rysy zdradzające idealną genetyczną proporcję, jasne spojrzenie pod ciemnymi brwiami, błysk Aruna w kształcie skrzydła orła na skroni, gęste czarne włosy zaczesane gładko do tyłu, z rzadkimi jasnymi pasemkami, i ten Coremour, błękitnobiały, skrzydlaty, jaśniejący Pamiętaj: jeśli nie ma przy platformie teleportacyjnej Charona, poproś o jego asystę.

Jeśli jest niemożliwa, zgłoś to do Imperialnej Komisji Jakości Dóbr. Rozpatrz też podróż CPasTransem. CPasTrans jest niemal tak samo szybki jak teleportacja, a gwarantuje zdrowie psychiczne i fizyczne.

Centurion wyraźnie się mnie bał. Człowiek to dziwny gatunek. Spaprze robotę i wie, że spaprał, a mimo to lęka się usłyszeć prawdę. Zamiast naprawić błąd, będzie czekał i grzązł.

Czasami otoczy się tak gęstym kokonem mechanizmów obrony osobowości, że uwierzy w swoją niewinność.

Używając Siewcy, przyjrzałem się jego mózgowi. Nie zastosował blokady. Wiedział, że mu nie wolno. Centralny układ nerwowy nie zdradzał nadczynności obszarów chroniących ego. Za to układ limbiczny aż pulsował.

Jego pancerz, srebrny z lekkim odcieniem zieleni, we wgłębieniach wyraźnie szmaragdowy, poznaczony był wzorami przypominającymi łąkę, trawę i drzewa. Rysunek był zatarty, niezdecydowany. Czyżby regresja?

Zasalutowałem, a Sin i Dex stanęli po jego lewej i prawej stronie, bacznie obserwując.

Odpowiedział salutem tylko mnie, Medowi. Mimo wszystko opanowany.

Czailnych istot Inny mógłby się zawahać i zacząć się kręcić, nie wiedząc, komu oddać honory Protokół nakazywał w takich sytuacjach komunikować się z Mediusem, a ten nie powinien był wprowadzać rozmówcy w błąd, stając w pozycji Sinistra lub Dextera.

- Witaj, centurionie - odezwałem się - co masz do powiedzenia?

Znowu przełknął ślinę. Przez chwilę milczał, a potem wypalił:

- Za długo zwlekałem. Dałem się skorumpować. Proszę o pozwolenie samodzielnego naprawienia błędu.

Uśmiechnąłem się. Sam też bym tak zareagował. Za późno, przyjacielu. Odetchnąłem głębiej, a moje dwa lustrzane odbicia skrzyżowały ręce i także się uśmiechnęły.

- Dobrze powiedziane, centurionie.

Podszedłem i dotknąłem ręką jego potężnych pancernych łopatek. Oczywiście poczuł mój dotyk. Coremoury były doskonale unerwione. Zesztywniał. Wciąż się bał.

- Rozumiem cię i doceniam twoje pragnienie. Pięćdziesiąt cykli temu przychyliłbym się do prośby... ale nie dzisiaj. Nawet jeśli załatwiłbyś to jako tako, nie zyskasz dostatecznej wiedzy. Przyjrzyj się moim czynom, a potem wyciągnij odpowiednie wnioski. Może tak być?

Spojrzał niepewnie. Superwizor pytał winnego o zdanie?

- Może.

Porozumiałem się mentalnie z dwoma Torkilami i zasugerowałem, żeby wrócili do Skullheada, do sali medytacyjnej. Przystali na obecność mentalną, oczywiście z opcją doradztwa i widzenia zdarzeń przez moje oczy.

- Moi towarzysze udadzą się na statek. Ich fizyczna forma nie będzie potrzebna.

Zamrugał.

- Już wydaję dyspozycję przy bramce.

- Zaprowadź mnie do dekuriona Adama Foleya.

Weszliśmy do Maodionu. Otoczyła nas wysoka i przestronna sień ozdobiona płaskorzeźbami przedstawiającymi Ranów w Groundmourach. Między nimi płonęły błękitne, arealne pochodnie i falowały fioletowe proporce.

- Włącz moje spostrzeganie - odezwałem się.

Frin poinformował o próbie wejścia w moją sieć osobowości centuriona.

Przyzwoliłem. Ulokowałem go w slocie obserwatorów. Gdy przemierzaliśmy złote korytarze, zgłosili się pozostali Torkile. Wrzuciłem ich do „doradców”, z większymi uprawnieniami. „Obserwator” nie mógł się ze mną komunikować. „Doradców” mogłem widzieć (jako zjawy w realnym świecie, rzadko używałem tej opcji) i słyszeć. Miło było skonstatować, że obaj mimo jeszcze kilka mon wcześniej niefrasobliwego nastroju byli skupieni i poważni.

Czekała nas praca.

Gdy weszliśmy do kantyny, dużego, ze smakiem urządzonego pomieszczenia - karbowane kolumny, kopuły świetlików w suficie, alegoryczne freski na ścianach, ciepłe klingi światła z góry i sinawoniebieskie od strony lamp podświetlających obrazy - wyczekiwała nas cała Szósta Dekuria Drugiej Centurii Piątego Maodionu Armii Imperialnej.

Dekurion Adam Foley stał wyprężony na lewo od szeregu. Zbroja ze zmieszanymi czernią i bie lą, niesymetryczna. Miał zaciśnięte usta. Maoda Radbota Gana, czwartego od lewej, rozpoznałem natychmiast. Kwadratowa szczęka, szczere, wyzywające spojrzenie, przystrzyżone na jeża jasne włosy. Pancerz idealnie symetryczny, w kolorze cielistego marmuru, powiedziałbym, grubo ciosanego. Pozostali Ranowie wyglądali trochę jak zbite psy. Jeden, stojący przy Ganię, Elias Astra, jak głosił napis unoszący się nad jego głową, brunet o pociągłej twarzy, rzucający nerwowe spojrzenia, wyglądał dodatkowo, jakby odczuwał silną potrzebę fizjologiczną.

- Stań z boku, centurionie - pomyślałem do Zaka.

Odsunął się w cień rzucany przez jedną z kolumn.

Świetnie.

Stałem przed nimi, milcząc. Cisza jest bardzo agresywną techniką komunikacyjną.

Wywołuje stres, zmusza do jej przerwania. Po jakimś czasie ktoś otwiera usta: najsłabszy, najwrażliwszy, najbardziej winny lub ten, kto za winnego się uważa.

- Pierwszy po prawej pęka - zwrócił uwagę jeden z dwóch Torkilów w mojej głowie.

- Tak - potwierdził drugi. - Rama Utah.

- Spójrz na dekuriona!

Adam Foley wspiął się na palce, patrząc nieruchomo w dal. Opadł. Zerknął na mnie i wreszcie się odezwał:

- Dekurion Adam Foley melduje Szóstą Dekurię Drugiej Centurii Piątego Maodionu w pełnej gotowości!

Wypuścił powietrze. Wciąż milczałem i trwałem nieruchomo. Napięcie spowoduje, że sami zaczną rozwiązywać problem. Nie sztuka wrzasnąć na kogoś i wcisnąć mu w uszy świętą prawdę, po czym kazać powtórzyć niezależnie od tego, czy zrozumiał, czy tylko się boi. To potrafi każdy. Jeden człowiek nie jest w stanie drugiego człowieka niczego nauczyć i do niczego przekonać. Każdy uczy się i przekonuje sam. W pewnym momencie odpowiednie klapki zachodzą na siebie, coś się otwiera i tak dochodzi do iluminacji. Nauczyciel tylko pokazuje drogę: przykładem, pytaniem, a jeśli jest dostatecznie dobry... milczeniem.

Zyskałem pozycję Superwizora nie przez swoje zamiłowanie do krzyku czy dzięki zdolnościom bojowym, ale dlatego, że od ośmiuset cykli ćwiczę umiejętność komunikowania się z istotami ludzkimi. I staję się coraz bardziej świadomy tego talentu.

Pierwszy po prawej, ten, na którego zwrócili uwagę moi bliźniacy, wysunął stopę do przodu. Jego Coremour zdawał się pulsować i delikatnie zmieniać barwy.

- Maod Rama Utah prosi o głos! - krzyknął łamiącym się dyszkantem.

Radbot Gan zacisnął szczęki, wciąż patrząc w ścianę nad moją głową. Nie spodobała mu się postawa kompana.

Milczałem. Udzielenie pozwolenia będzie oznaczało, że stanę się punktem podpory, będę ojcomatką udzielającą łask i przywilejów, nagradzającą i karzącą. Jeśli chcą stać się prawdziwymi Ranami, muszą znaleźć te podpory w sobie.

Utah patrzył na mnie zdziwiony. Przełknął ślinę. Czekał. Jego twarz, ponapinana, jakby pod skórą miał kilkanaście stalowych linek, powoli się rozluźniała, cięgła puszczały, a w zielonych oczach zamiast strachu zagościło zrozumienie. Wiedział, że nie udzielę zezwolenia. Wiedział, że to sprawa odwagi i odpowiedzialności. Chrząknął i cofnął stopę.

Potrzebuje czasu? Zagrały żwacze na jego żuchwie.

- Uważam - rzucił w powietrze - że mamy problem, Superwizorze.

Gan skrzywił się. Spojrzał na Ramę ze złością. Tamten dostrzegł to, ledwie zauważalnie skulił się i ciągnął:

- To upokarzające, że musimy się z tego tłumaczyć, zamiast rozwiązać to we własnym...

- Milcz, idioto - syknął nikt inny jak Elias Astra, przydupas Gana. - Miej honor!

Na obliczu Radbota zauważyłem nikły uśmiech satysfakcji. Znowu patrzył w sufit.

Rama wziął głęboki wdech.

Dobrze, synu. Odwagi.

Jego zbroja nabrała wyraźniejszych kształtów, a kolory wyostrzyły się. Świetnie...

- Wyznaję - odezwał się - nie przed Superwizorem i nie przed wami, tylko przed sobą samym, że nigdy nie zgadzałem się z zamordyzmem wprowadzonym przez Radbota. Wstydzę się, że milczałem, widząc, jak bił Astrę, i że nie powiedziałem słowa, gdy jego wpływ rósł.

Uważam, Radbot, że jesteś agresywnym, brutalnym i prymitywnym człowiekiem z niepohamowaną potrzebą dominacji.

Gan spojrzał na niego ostro, zaciskając pięści. Nagle rozluźnił ręce, spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

- Nie muszę słuchać tych bzdur.

Odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia, klucząc między stojącymi dalej stolikami.

- Maod Radbot Gan, do szeregu! - krzyknął za nim dekurion.

Gan szedł dalej.

- Maod Radbot Gan, do szeregu! - dowódca krzyknął głośniej.

Bez rezultatu. Foley zerknął na mnie spłoszonym wzrokiem i rzucił się w stronę dezertera. Dopadł go w dwóch długich susach, omijając okrągłe stoliki i krzesła, po czym szarpnął za bark.

- Wrócisz do szeregu i odpowiesz na wszystkie pytania!

Radbot wskazał palcem w moim kierunku:

- Nie będę niczego wyjaśniał temu błaznowi. Nie zauważyłeś, że się w ogóle nie odezwał? Nie zadał żadnego pytania, więc nie będzie odpowiedzi. Ośmieszacie się i poniżacie. Jeśli ma coś do powiedzenia, niech się odezwie, a jeśli nie, niech spada.

- Posłuchaj, Maodzie...

- To ty mnie posłuchaj, Adam, bo mam rację. To jest przedszkole, nie Maodion, wiesz o tym ty, wie nasza dekuria, wie coraz więcej ludzi, że nie tak to powinno wyglądać!

Dlaczego mu nie powiesz?

Dekurion stał przez długą chwilę, trzymając tamtego za barki. Walczył ze sobą. Jego Coremour bladł i wyostrzał się, kształty ulegały erozji i ponownemu formowaniu.

- No? Co? Zamurowało cię?

Foley zacisnął szczęki, zmrużył oczy i szepnął przez zęby:

- Bo w to, kurwa, nie wierzę.

- W co nie wierzysz?!

- W tę twoją faszystowską ideologię.

- Ty głupi Sydzie, co ty pieprzysz?!

- Tak, pieprzyłem przez długi czas, ale teraz już przestałem. Wrócisz do szeregu albo won z Maodionu. I moje syntetyczne pochodzenie nie ma tu żadnego znaczenia.

Nad sylwetką Gana zamajaczył jego demon. Włochaty, rdzawobrązowy, podobny do wilkołaka, szczerzący żółte zęby. Takiego osobnika dawno nie widziałem. Aha, zacząłem widzieć duchy opiekuńcze innych Ranów około pięćdziesiątego ei. Bardzo niewielu Tomo posiadło tę umiejętność. Nawet Laurus nie umiał.

- Nie zmusisz mnie - wysyczał Radbot.

Nagle ornamenty na zbroi dekuriona przybrały bardzo oczywiste, ostateczne formy.

Zrozumiał, że dotarł do sytuacji granicznej - jest dowódcą oddziału, a podwładny podważa jego autorytet. Jest człowiekiem, który miał wysokie, subtelne przekonania, które zostały zmanipulowane i przemienione w coś prostszego i prymitywniejszego. Przypomniał sobie, kim jest: kimś bardziej złożonym od podwładnego, więc potrzebującym więcej czasu na precyzowanie myśli, przez to łatwiej sterowalnym. Do czasu. Pojawił się jego demon. Był zielony, wysoki, gadopodobny, przypominający smoka czy węża. O ile smok, strażnik tajemnic, z pewnością pomagał dekurionowi odzyskać autonomię, to wilkołak kontestatora był czymś dziwnym... Z reguły czarty pomagają w rozwoju. Czy to możliwe, że Radbot przeszedł Rytuał Otchłani i pozyskał nie reprezentanta cienia, ale coś innego? Miał przebłysk geniuszu, a potem uległ manii wielkości? To się zdarzało. Być może rdzawa postać napominała go, ale bezskutecznie.

Dekurion wyciągnął rękę i wskazał pozostałych Ranów.

- Do szeregu - wysyczał.

Gan chwycił go za gardło, a ich demony starły się w walce. Ugięło się powietrze, jakby bestie zasysały naszą przestrzeń do swojego dominium, fala tylko przez nas wyczuwanej energii przepłynęła przez pomieszczenie. Pozostali Maodowie podbiegli, chcąc rozdzielić walczących, ale napotkawszy mój wzrok, zatrzymali się. Wszystko toczyło się zgodnie z planem. Dekurion musiał odzyskać pozycję bez niczyjej pomocy Odzyskawszy ją oraz zdrowy rozsądek, musiał narzucić zasady higieny pozostałym członkom dekurii. Wieść o tym miała się rozejść do reszty oddziałów. Centurion zaś... z nim porozmawiamy potem.

Prawdziwe starcie trzymetrowych gigantów odzianych w Coremoury nie przypomina niczego, co można obserwować w holofilmach. Tam przeciwnicy uderzają po kolei, jak w tańcu, żeby widz mógł zrozumieć, o co chodzi. Realnie jednak wszystko toczy się w nieprawdopodobnym tempie, i to głównie w powietrzu: walczący odbijają się od kolumn, podłogi, sufitu, mkną po nich, by za chwilę wykonać sus lub zwód. Powietrze furczy i wyje wyginane przez walczące demony, których sylwetki przenikają ludzi. Obraz wojowników odkształca się, krawędzie zbroi tną otaczające gazy niczym ciało stałe, pozostawiając w nich cienkie smugi kondensacyjne. Podłoga drży od uderzeń pancernych stóp, w uszy tłuką zwielokrotnione echem grzmoty, a co wrażliwsi słyszą ryki diabłów. Przestrzeń walki staje się dziwnie skośna, jakby za chwilę miał się tam otworzyć portal do innego świata, niczego dokładnie nie dostrzeżesz, jeśli nie możesz dziesięciokrotnie przyspieszyć percepcji. A gdy masz taką opcję, zobaczysz, że od strony mechanicznej największym wrogiem walczących jest bezwładność i brak tarcia. Dlatego w Coremourach wzór V zamontowano liczne generatory antyg, dzięki którym ruchy wojowników przeczą powszechnym, zwłaszcza wśród cywili, mniemaniom o prawach fizyki. Zbroje Ranów dają takie możliwości, że de facto pojedynek nie jest zmaganiem ciał, ale umysłów. Bardziej finezyjna i twórcza psychika zwycięży starcie.

Nie bez znaczenia jest też specyficzna „przyjaźń” między Maodem i jego demonem.

Wciąż nie wiemy, czym są te duchy, niewątpliwie jednak potrafią nam pomóc. Od wielu cykli przyglądam się demonicznoanhelicznym zmaganiom i nabieram przekonania, że duchy to my sami, czy może nasze dopełnienie widziane w jakimś dziwnym, odwróconym zwierciadle.

Zielona bestia Foleya jakby lepiej rozumiała swojego pana i była w stanie blokować wszystkie ataki wilkołaka. Widać było większe doświadczenie dekuriona. Mimo zajadłości podwładnego i jego niewątpliwego talentu, widocznego w bezpośrednich, bardzo skutecznych atakach i podobnych tańcowi unikach, staż przeważył. W ciągu kilkudziesięciu cetni zwarli się blisko sto razy, wymieniając po kilkadziesiąt uderzeń i bloków. W tym czasie ich demony, co chwila wyginając przestrzeń, przenikały ich, podłogi i ściany pomieszczenia, kurczyły się i rosły, próbując się wzajemnie wyprzeć z egzystencji. Wreszcie Foley po błyskawicznej serii mającej ogłuszyć i oślepić przeciwnika odebrał mu inicjatywę, przechylił jego Coremour, po czym przycisnął do gruntu, używając całej mocy generatorów. Serwomechanizmy obu zbroi wyły na najwyższych obrotach. Między naramiennikami walczących przeskakiwały iskry wyładowań elektrostatycznych, górujące nad nimi demony zwarły się w patowym uścisku.

Gan próbował odepchnąć się od posadzki, ale dekurion skutecznie blokował jego ręce.

Wtedy, wciąż trzymając w pazurach wilkołaka, zielony smok pochylił łeb i zajrzał w oczy Radbota. Tamten nie mógł tego widzieć, ale coś w nim jakby zmiękło. Adam, widząc to, postanowił ostatecznie złamać jego opór. Odchylił głowę i potężnie uderzył czołem w nasadę nosa przeciwnika. Był to argument, na który żaden myślący człowiek nie pozostaje obojętny.

Smok poderwał łeb i zaryczał tryumfalnie. Wilkołak osłabł i zaczął znikać. Powstrzymałem odruch kiwnięcia głową i uśmiech aprobaty. Dowódca musi umieć stosować środki graniczne, jeśli jest taka potrzeba. Radbot przestał się szamotać i wykonał mentalny gest poddania: w powietrzu zamajaczyła biała chusta, która upadła na podłogę. Jego demon zniknął. Miałem wrażenie, że zanim rozmył się w powietrzu, dostrzegłem na jego pysku smutek i ulgę...

- Jest - wiele nieszczęść na świecie - wysapał dekurion, podnosząc się na kolano i kontrolując ręką leżącego. - Naprawdę wiele. Wybuchają supernowe, powstają błyski gamma, są trzęsienia ziemi, powodzie i tajfuny. Gwiazdy zapadają się w czarne dziury, stosy atomowe ulegają przegrzaniu. Spośród tych wszystkich katastrof największa była ta, że twoja mama i tata pewnej nocy się sparzyli, płodząc twoje truchło. Odtąd pałętasz się po świecie i zatruwasz tych, których spotykasz. Ale to się skończyło. Teraz, skurwielu, masz dwie drogi: wrócisz do szeregu i nauczysz się słuchać mądrzejszych od siebie albo wypierdalasz z Maodionu, dostajesz swoje kaprawe ciałko i wracasz do małego, wrednego życia, gdzie będziesz miał małe, wredne przyjemności deptania jeszcze mniejszych od siebie. Zrozumiałeś?

Tamten tylko dyszał.

- Zrozumiałeś?!

Gan zacisnął oczy.

- Zro...zumiałem.

Zielony smok rozpostarł skrzydła, ryknął tryumfalnie i zniknął. Przestrzeń powróciła do normalnych proporcji. Wszyscy obecni poczuli charakterystyczną przepływającą przez nich falę.

Dekurion wstał. Tamten także, po kilku dobrych cetniach. Otrzepał zbroję z niewidzialnego kurzu, spojrzał niepewnie na towarzyszy, nagle mniejszy, bledszy, niegroźny.

Zerknąłem na Adama. Zrozumiał terapeutyczną rolę opieprzu. Często ludzie zapominają, że ostry paternoster bywa lepszy od jowialnego miłosierdzia. Miłosierdzie jest dla widzących, reprymenda dla tych, którzy muszą otworzyć oczy. Przywódca zapominający o tej drugiej metodzie jest lubiany, ale traci posłuch.

Radbot być może wcale nie jest złym człowiekiem, tylko dawno nie dostał po dupie i się, biedaczysko, zagubił.

- Ran Radbot Gan - powiedział cicho dowódca - do szeregu.

Podwładny wrócił na swoje miejsce.

Znowu wszyscy stali wyprężeni i spoglądali na mnie, tym razem zupełnie inaczej. Po twarzy Foleya błąkał się uśmiech, rysy były lekko rozluźnione. Jego zbroja przybierała symetryczne formy. Gan był zgaszony i pogrążony w myślach, rysunek jego pancerza zatarł się. Astra miał minę skupioną i nieobecną, Rama głęboko oddychał, patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, z wyrazem ulgi, oddania, podziwu? Reszta niebiorących udziału w starciu Ranów patrzyła podobnie, dawała znak głębokiego przeżycia.

Miałem wrażenie, że zrzucili z barków duży ciężar.

- Dekurionie - odezwałem się.

- Na rozkaz!

- Dzisiaj nie idźcie na standardowe zajęcia. Zamiast tego niech każdy pójdzie na długi spacer, najlepiej w las, osobno. Do rana obowiązuje was milczenie, a przez dwa dni zakaz spożywania alkoholu i wgrywania funplexów. Spotkajcie się jutro i porozmawiajcie o tym, co się stało. Rozmowę masz prowadzić osobiście. I znowu na spacery, tym razem w parach.

Każdy musi porozmawiać z każdym. Wieczorem ostatnie wspólne spotkanie. Pojutrze z powrotem na służbę.

Spojrzałem dekurionowi głęboko w oczy:

- Wierzę, że podołasz.

I tak powstał człowiek. Bił od niego blask, światło nowych narodzin, jasność wdzięczności za okazane zaufanie. Patrzył na świat z nowego szczytu. Widział nowe barwy i poznawał nieznane zapachy. Brawo, Bracie.

Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do wyjścia.

- Zapraszam, centurionie.

- No - odezwał się Sin - daliśmy popis. Jedna wypowiedź. Coraz lepiej.

- Nieźle - potwierdził Dex.

Wyszliśmy z sali. Zak Atta opuścił miejsce obserwatora w moim umyśle.

- Czy potrzebuję z tobą rozmawiać, centurionie? - spytałem, nie zwalniając kroku.

Jego odpowiedź była bardzo ważna. Wiedział o tym. Przez chwilę maszerowaliśmy w milczeniu. Zerkały na nas szkarłatne smoki i srebrne anioły zdobiące ściany korytarzy.

- Dopuściłem do zarazy. Złożę rezygnację i stanę się z powrotem szeregowym Ranem.

Tak jest.

- Dobry człowiek jest wiecznym uczniem, czyż nie?

- Semper homo bonus tiro est - powtórzył przysłowie po łacinie.

To był katechizm Maodionów.

Zatrzymaliśmy się przy bramie.

- Pozdrawiam cię, Podróżniku. Twoja wizyta bardzo dużo mnie nauczyła.

Nagle przytulił się do mnie. Trzask pancerza uderzającego o pancerz.

Tak jest.

Przez chwilę pozwoliłem mu tak trwać.

A potem położyłem mu dłoń na głowie:

- Powodzenia, Bracie.

Katalog snów Torkil Aymore Wpis i Śnił mi się ojciec. Był to jeden z najpiękniejszych snów w moim życiu. Po lewej stronie widziałem kanion, intensywnie oświetlony słońcem. Niebo było ciemne, ale klarowne.

Po prawej stronie rozciągał się płaskowyż, okolony dalej jasnymi górami.

Wszystko kąpało się w odcieniach przepalonej 1 żółci. na pierwszym planie stał wielki teleskop, bogato zdobiony, mosiężny i złoty.

ojciec ubrany był w tropikalny ubiór i korkowy kask. skakał po ustępach kanionu, którego ściany wyglądały jak zastygłe wodospady, i z wielką ciekawością patrzył w lewo, jakby chciał tam się znaleźć.

Całe jego ciało tam się wychylało. Głos opowiadał o nim jakąś legendę: o podróżniku ciekawym świata. Jeśli to jest prawdziwy obraz duszy tego skurczybyka, to w ogóle go nie znałem.

Asbern „Dragon” Barn siedział na steranym biofotelu w apartamencie Zabulona Dorisa zwanego Magiem i ciekawie przyglądał się jego pracy. Od kilkunastu hekt Mag gmerał bardzo precyzyjnymi urządzeniami przy coinach oraz walktelach, które kupił od Dragona. Mruczał przy tym i śpiewał zapomniane piosenki.

- Trza będzie udać nud - mruczał, nie odrywając wzroku od pracy. - Nie mają na swoich transportowcach redukcyjnych teleportów. Muszą zlądować. Wtedy ukocham pancerników, ukocham ich do zarzyga, wsiądę w daktyla i pomotylkuję, pomooootylkuję!

- Ty, praszczur, a gdzie pomotylkujesz?

Zabulon spojrzał na niego, zmrużył oczy i bezgłośnie, samymi ustami, odpowiedział:

- Na Cheroneę.

- Ty bierdolisz! Przecież to Jemperium!

- Potem na Vaporię - dodał wciąż bezgłośnie.

- A! To co innego. Jurysdekcja nie sięga!

- Nie sięga. Na tym pierwszym globusie jest moja była. Ukocham ją, odbiorę, co moje, i motylek na Porię.

- A ty wiesz, gdzie ona jezd? Podobno ukryta! Nieznana lokacja!

- Już ja ją znajdę swoim soulerskim zmysłem!

- Na pewno?

Zabulon spojrzał złym okiem. Tylko nie złe oko, pomyślał Asbern i użył pojednawczego tonu:

- A wpuszczą cię tam?

- Człek! Tam jest tyle wolnego miejsca, że nawet nie zauważą, że zlądowałem!

- Bierdolisz!

- A w mordę chcesz?

Z Kronik Imperium Belisarius Ebbo Pamięć i przeżywanie Ludzie w WayEmpire, żyjący pod berłem miłościwie nam panującego gorgona nemezjusa EzRY, zaczynają. mieć kłopot ze spostrzeganiem rzeczywistości. Zwłaszcza ci, którzy mają wiele realnych i arealnych cykli. mający kilka wieków człowiek spoglądający na dom, nawet najbogaciej zdobiony, nakłada na niego schemat wielu innych domostw, które widział przedtem, i po prostu go nie widzi. Starzy ludzie spostrzegają rzeczywistość coraz bardziej schematycznie, a zatem czują mniej, poznają mniej, umierają wewnętrznie, usychają. wszechpamięć oznacza śmierć. dlatego niektórzy czasami skracają okresy wspomnień, by na świeżo przeżywać życie. ich friny nagrywają nowe doznania, jakże oryginalne i pełne. kasowanie dużych ilości pamięci, by odnowić przeżywanie, jest zalecane dla utrzymania higieny psychicznej. Są i tacy, którzy posuwają się w tej mierze do ekstremów. Czy anioły w związku z tym są martwe, bo pamiętają wszystko, czy żywe, bo nie pamiętają nic? a może my jesteśmy aniołami, bo mamy jedno i drugie?

Po powrocie do Leża zdałem raport Laurusowi. Osobiście, werbalnie, bez tronicznych śladów, w kapsule medytacyjnej, tłumiącej wszelkie przesyły, na wyraźne życzenie Wilehada.

Trochę się zdziwiłem, ale o nic nie pytałem. Słuchał mnie w milczeniu, a gdy skończyłem, długo się nie odzywał, wpatrzony w śnieżną posadzkę.

- Laurus - przerwałem ciszę - co się dzieje?

- Właśnie nie wiem - odparł cicho. - Mam wrażenie, że we wszystkich Maodionach oprócz Szesnastego pojawiły się podobne przypadki. Nawet u nas. Wysłaliśmy do wszystkich Superwizorów. Twoja wizyta była ostatnia.

Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Obaj pomyśleliśmy o tym samym - Thirowie.

Czy możliwe jest, żeby tworzyli wewnątrz oddziałów Aristoi swoich agentów? Ale jakim sposobem?

- Trzeba będzie wydać polecenie śledzenia poczynań prowodyrów - szepnąłem.

Pokręcił głową.

- Komu je wydasz? Centurionowi? Dekurionowi? To zasieje podejrzliwość w całych Maodionach. Między Ranami nie da się ukryć takich spraw. W domyśle to formacje niepenetrowalne. Raz wrzucone ziarno nieufności może zniszczyć całe Tomonari.

Miał rację.

- Więc co? - spytałem. - Znak czasów? Zbieg okoliczności?

- Nie wierzę w przypadki.

Ja też nie wierzyłem. RanaR wziął głębszy wdech i wstał.

- Przekażę to Imperatorowi. Może on coś zrozumie.

- Jak uważasz.

- A ty - uśmiechnął się i klepnął mnie w ramię - kładź się spać. Jutro dostaniesz łomot na Nomorii.

Z Ksiąg Poznania Gargantua Dioksenes „Natura chaosu”

Nasz wielki filozof Klaudiusz Aelius Maximus w „Dziele o Małym” stwierdza, że odkrył tajemnicę wszechświata, i wyznaje, że jest ona banalna.

Nie chcę się odnosić bezpośrednio do jego rewelacji, pragnę jedynie zwrócić uwagę na cudówczas,silnych istot ności, jakie zdaje się potwierdzać jego wiekopomna obserwacja.

Cząstki konstytuujące rzeczywistość tkwią poza czasem i przestrzenią. Są probabilistyczne.

Zachowują się, zwłaszcza w sytuacjach splątania subkwantowego, jakby odległość i wektor czasu nie istniały. sugeruje to jednoznacznie, że rzeczywistość nie istnieje albo, by inaczej to ująć, istnieje, ale w punkcie i nigdzie poza nim. może nawet tylko u wylotu informacyjnego bytu, który przez przeszłe pokolenia fizyków był nazywany „osobliwością”.

Jeśli uznamy, że owa „singularity” jest niczym więcej jak portem informacyjnym, dowiemy się, że istnienie równa się informacji. skoro tak, to informacją jest wszystko. czy wynika z tego, że odpowiednio dobranym słowem można zmienić rzeczywistość? ależ tak. jednak, jak to już wielokrotnie pokazywała historia, szybciej w tej materii odnajduje się nieracjonalny człowiek, taki jak Nar, Człowiek Brama, czy Ran, niż operujący szkiełkiem i okiem fizyk, który i tak bardziej przypomina w dzisiejszych czasach maga niż naukowca.

Tak czy owak, metafizyka w dzisiejszych czasach święci tryumfy. ranowie, niewyjaśniający, lecz pławiący się w niezrozumiałej, ale wyczuwanej przez siebie dziwnej semantycznie materii zwanej chaosem, zmieniają rzeczywistość, nie wiedząc de facto, jak to czynią. to tak jak ze sztuką. obrazy surrealistyczne czy takie wiersze są niezrozumiałe na sposób intelektualny, jednak jątrzą. i „skubią” duszę. surrealistyczny znak stanowi potwierdzenie istnienia, które przeczuwamy, a którego nie rozumiemy. bo kto powiedział, że ostatecznym aktem poznawczym jest zrozumienie?

Może właśnie niezrozumienie i chaos są najwyższymi procesami kognicji?

Przeteleportowali mnie do wnętrza obszernej, pozbawionej sklepienia, w dużym stopniu zburzonej świątyni, której średnia wysokość murów wynosiła sto dwa metry i czterdzieści dwa centrymetry, jak tryumfalnie oświadczył frin, zeskanowawszy wszystkie wymiary wokół mnie. Przyjąłem te dane ze stoickim spokojem, nastawiając się, że mój dzielny cyfrowy asystent jeszcze nie raz uraczy mnie podobnymi informacjami.

Na Nomorii można znaleźć wszelkie style architektoniczne i makiety wszystkich rodzajów skupisk ludzkich: od podziemnych poprzez naziemne małe, średnie i duże po latające i orbitalne. Ruiny, w których się znajdowałem, nosiły dumne pozostałości neogotyckiej ornamentyki, co widać było w wykończeniach ocalałych otworów okiennych i zdobieniach półkolumn wzmacniających ściany.

Był rześki poranek. Ulotny zapach kurzu i rosy. Poszarpane cumulusy na lekko ołowianym niebie, w oddali deszczowe nimbostratusy i pocięty przez nie wielki, naprawdę wielki dysk, czerwony karzeł zwany Aresem - słońce Nomorii. Wszystkie planety Imperium krążą wokół żółtych karłów, jednak Nomofię ulokowano inaczej - pewnie na znak (czerwony karzeł brzmi dość złowieszczo), a może też dlatego, że gwiazdy te są najbardziej długowieczne (Imperator ma zamiar ćwiczyć nas w nieskończoność), ale przede wszystkim z powodów strategicznych: skoro społeczność WayEmpire osiedliła się wyłącznie przy żółtych karłach, Thirowie nie będą przeszukiwać czerwonych. Była nadzieja, że wciąż nie odkryli tej planety i nie znają naszych strategii.

Jutro będzie padać.

W oddali słychać grzmoty wystrzałów, przypominające rozmyte dźwięki gromów.

Pugna Eterna. Wieczna Wojna. Trwa na tym globie nieustannie od czterdziestu cykli. Jej celem jest przygotowanie mentalne i fizyczne Ranów i żołnierzy Armii Imperialnej do starcia z Thirami. Planeta pamięta więcej wojen niż cała Ziemia od początku istnienia. Powstawały tu legendy i legendy były obalane.

Jedną z nich byłem ja, Podróżnik, Gamedec, ten, który wykiwał Imperatora, wakacjowicz. Wielokrotnie uczono mnie pokory, ale ja także wiele razy dawałem łupnia.

Przyjrzałem się lokacji jeszcze raz. Wielkie pomieszczenie zamiast dachu miało głównie dziury, okna były wybite, jedna trzecia ściany frontowej zamieniła się w gruz. Wciąż będąc w ruchu, pędząc po ścianach i kolumnach, wysłałem w ośmiu kierunkach moduły zwiadowcze. Każdy był wielkości połowy paznokcia. Ich ekrany jarzyły się pod górną krawędzią pola widzenia.

- Biorę cztery prawe - odezwał się Dex.

- Ja lewe - dodał Sin.

Coremour wzór V mógł pomieścić nie tylko ciało Rana, ale także dwa dibeki Prawego i Lewego (znajdowały się w okolicach pach). W razie czego nawet trzy, jeśli Środkowy także gdzieś zgubił powłokę. Tym razem byłem organiczny. A dwa klony siedziały w okolicach moich mięśni zębatych. Cudnie.

- Med, biegnij, nie zwalniaj - rzucił Dexter.

Przez jakiś czas Ranowie usiłowali ustalić przezwiska, które pomogłyby w oznaczeniu, kto do kogo mówi. W końcu uznali, że określenia Sin, Dex i Med, czyli Lewy, Prawy i Środkowy są najlepsze i nikogo nie dyskryminują. Tak w każdym razie uważał każdy, kto w danym momencie pełnił funkcję Meda. Ktoś też zauważył, że nazwy te w interesujący sposób korespondują ze swoistą trójcą, jaką Aristos tworzy wraz z demonem (kulturowo „złym”, czyli sinistrem) oraz prawą, czyli sprawiedliwą anielicą.

Przyspieszenie percepcji do dziesięciu powodowało, że okruchy gruzu, który leciał spod pancernych palców, zdawały się trwać, połyskując refleksami słońca pośród drobin kurzu, jak w stanie nieważkości.

- Za długo prosto - napomniał Lewy. - Trójkąt i powrót.

- Za chwilę musisz opuścić tę budę, bo jak przywalą z artylerii...

- Jest skan zwiadowców. Z prawej pagóry. Brak jaskiń. Niebo czyste. - Dex zaznaczył na minimapie swój teren.

- Po lewej dwóch zwiadowców wroga w powietrzu, jeden statek wsparcia za wzgórzem, dalej umocnienia - poinformował Sin i oznaczył obiekty na trójwymiarowej mapce.

- Pryskaj stąd, za długo się kręcisz - pogonił Prawy.

- Nie mam jeszcze rozkazów - odparłem.

- Oni zawsze tak robią. Przekażą je w ostatniej cetni.

- Rozumiesz, niespodzianka dla dekownika - potwierdził Lewy.

- Nie wiem, jak to jest, panowie - odezwałem się, zmieniając tor ruchu i kierując się ku wybitemu strzelistemu oknu - że zawsze się z wami zgadzam.

Zarechotali.

- Tu dowództwo do Rana Torkila Aymorea - odezwał się automat.

Wyświetlił szczupłą twarz dowodzącego oficera: bruneta o ciemnych oczach i zapadniętych policzkach. Za każdym razem był to portret kogoś innego i wciąż niezwykle udatnie imitującego ludzkie emocje.

- Na rozkaz - warknąłem, wylatując przez okno.

- O, i leci rakieta - skonstatował Sin. - Za trzy cetnie walnie w kościółek.

- Leć za tamto rumowisko - zasugerował Prawy.

- Jesteś sam - odezwał się dowódca - otoczony nieznaną liczbą wrogich jednostek.

Pierścień okrążenia ma promień około pięciu kilometrów. Twoim zadaniem jest dostanie się do oddziału wsparcia, oddalonego o piętnaście kilometrów na północny zachód.

Piękne powitanie.

- Masz cetnię, żeby się schować - odezwał się Lewy. Jego zadaniem była obserwacja tyłów. Prawy kontrolował górę i dół. - Wiesz co? Nie chowaj się, tylko wiej. Walą tektoniczną. Skruszy świątynię i przesunie cały grunt. Nisko i szybko, trzymaj wektor.

- Oto zadania dodatkowe - ciągnął dowódca. - Na terenie teatru działań znajduje się ranny towarzysz. Przenieś go do punktu wsparcia. W północnym odcinku okrążających cię sił wroga znajduje się skrzynia z danymi.

Zobaczyłem rotujące oliwkowe pudło z białym krzyżem na wieku. Co za brednie.

Dane od dawna przestano kojarzyć z fizycznymi nośnikami. No ale muszą jakoś to coś nazwać. Ważne, że mam wziąć pudełko. Rannego pod jedną pachę, skrzynię pod drugą.

Strzelać zaś będę...

- Punkt wsparcia nie może ci dostarczyć żadnego wsparcia...

Oczywiście. Logiczne i doskonale skonstruowane zadanie. ‘c.

- Kontekst...

- Mamy bum - oświadczył Lewy, wyświetlając podgląd wybuchu.

Implozja wessała najpierw mury kościoła - wygięły się do środka jak policzki przy braniu wielkiego wdechu - a potem eksplozja wydmuchnęła je niczym strzępy kruchego okrągłego balonika.

- Dobra - mruknął Prawy - będą lecieć odłamki. Daj mi możliwość podsterowania.

Była to opcja umożliwiająca drugiemu mnie korygowanie toru ruchu. Nie miałem oczu dookoła głowy, ale dzięki towarzyszom obserwującym górę, dół i tył... praktycznie miałem. Gdy włączaliśmy podsterowanie, czułem się trochę jak pijany, ale zabawa była niezła. W sumie nie wiem, czy wolałem się w to bawić, będąc Środkowym czy Bocznym. o tektoniczną. Skruszy świątynię i przesunie cały grunt. Nisko i szybko, trzymaj wektor.

- Oto zadania dodatkowe - ciągnął dowódca. - Na terenie teatru działań znajduje się ranny towarzysz. Przenieś go do punktu wsparcia. W północnym odcinku okrążających cię sił wroga znajduje się skrzynia z danymi.

Zobaczyłem rotujące oliwkowe pudło z białym krzyżem na wieku. Co za brednie.

Dane od dawna przestano kojarzyć z fizycznymi nośnikami. No ale muszą jakoś to coś nazwać. Ważne, że mam wziąć pudełko. Rannego pod jedną pachę, skrzynię pod drugą.

Strzelać zaś będę...

- Punkt wsparcia nie może ci dostarczyć żadnego wsparcia...

Oczywiście. Logiczne i doskonale skonstruowane zadanie.

- Kontekst...

- Mamy bum - oświadczył Lewy, wyświetlając podgląd wybuchu.

Implozja wessała najpierw mury kościoła - wygięły się do środka jak policzki przy braniu wielkiego wdechu - a potem eksplozja wydmuchnęła je niczym strzępy kruchego okrągłego balonika.

- Dobra - mruknął Prawy - będą lecieć odłamki. Daj mi możliwość podsterowania.

Była to opcja umożliwiająca drugiemu mnie korygowanie toru ruchu. Nie miałem oczu dookoła głowy, ale dzięki towarzyszom obserwującym górę, dół i tył... praktycznie miałem. Gdy włączaliśmy podsterowanie, czułem się trochę jak pijany, ale zabawa była niezła. W sumie nie wiem, czy wolałem się w to bawić, będąc Środkowym czy Bocznym.

- Okej.

-...Punkt Wsparcia ewakuuje się wraz z całym personelem za osiem mon - dodał dowódca. - Nieprzekraczalny warunek starcia: zabrania się korzystania z duchów opiekuńczych.

Genialnie! Chłopaki dali mi premiową misję! Dobrze, że zanim wylądowałem na tej pięknej planecie, wgrałem sobie pamięć bojową, bo naprawdę byłbym w opałach.

Pocieszające było to, że taki warunek wprowadzano zazwyczaj wtedy, gdy po drugiej stronie barykady byli niedoświadczeni Maodowie. To dawało jakąś nadzieję.

- Włączyłem stoper - poinformował Prawy.

Co ja bym bez was, bracia, zrobił?

- Ran Torkil Aymore, potwierdź odebranie rozkazu.

- Potwierdzam - warknąłem.

- Leć po spirali, wyznaczam tor - odezwał się Sin. - Może znajdziemy tego rannego.

- O, i walą do nas z rakiet. Czyli już jesteśmy namierzeni. Za monę podniosą się platformy z działkami, o ile mają takowe.

- Ipodlecą latającym barachłem.

- Jeśli nim dysponują.

Pozornie Sin i Dex świetnie się bawili, ale to była maska. Zgon w Nomorii, oczywiście poligonowy, czyli na niby, był notowany i obniżał rangę Rana. Nie było dobrze spadać w rankingach, z wielu powodów. O zgonie realnym nie wspominam, bo to zawsze kłopot. Co z tego, że Arun uratuje psyche (trzy psyche), skoro zniszczeniu ulegnie ciało i zbroja? Strata materialna. O ostatecznej śmierci lepiej nie mówić. Ciągle nie wiadomo, jak to jest po wylogowaniu. Chociaż niby przykład Mardoka Enei napawa optymizmem... Mimo to nie spieszyło mi się do podążenia w jego ślady.

Musiałem się skupić.

I nie bać się.

- Tor spirali wyznaczony - sapnął Lewy. - Skanuję... może znajdę tego biedaka...

- Lewy, skanował będę sam. Pomedytuj.

- Zgoda.

- Prawy, obejmujesz tył, górę i dół.

- Robi się.

Medytacja na polu walki wydaje się poronionym pomysłem. Jednak kontemplacja osiemsetcyklowego Aristosa nie jest zwykłym międleniem paciorków. Po pierwsze doświadczony MaodAn może wpływać na tkankę rzeczywistości i tak ją modelować, by prawdopodobieństwo na przykład bycia trafionym przez wrogi pocisk było minimalne, a po drugie po wprawieniu się w odpowiedni stan może używać Eyenetu, dzięki któremu widzi rzeczywistość, przebywając w hiperprzestrzeni. Tam czas jest tylko jednym z wielu wymiarów, więc „przewijając” go do przodu, Ran może zobaczyć wiele alternatywnych ścieżek przeznaczenia (na przykład rozpatrzyć tory rakiet), a rozważywszy, ustalić najlepszą strategię. Gdy po przeciwnych stronach barykady są inni Tomo i wszyscy używają Eyenetu, robi się gigantyczny galimatias w siatkach prawdopodobieństw, Wzory przeczą Wzorom, a zginąć można w najbanalniejszy sposób, chociażby zderzając się fizycznie z przeciwnikiem.

Wtedy decyduje siła duchowa, intuicja, poznanie mistyczne, nazwij to, jak chcesz.

- Lecą rakiety, wyznaczam trajektorie - odezwał się Dex.

- No, mam Wzory - rzucił Sin.

Jakim cudem wrócił tak szybko? W hiperprzestrzeni nie „tracisz czasu”. Lewy mógł tam spędzić i „trzy hekty”, wyznaczane wyłącznie pracą jego świadomości (nie mózgu), po czym pojawić się w realium dokładnie w momencie, w którym wszedł w pozaczas.

- Mają siedmiu Ranów... - dodał.

Psiakrew.

-...Czarne Lwy.

Szósty Maodion.

Na RanStone!

W osiemdziesiątym siódmym wskutek nieskoordynowanych działań właśnie w Eyenecie doszło na Nomorii do kilku katastrof. Zginęło dwudziestu dwóch Ranów.

Ostatecznie. Walczyły wtedy ze sobą Pierwszy i Szósty. Potem, żeby zaleczyć sytuację, podczas manewrów zaczęto mieszać składy i trochę się uspokoiło, ale smak goryczy pozostał.

Lwy zrobią wszystko, żeby mnie udupić. I Laurus tak to ukartował? Koledze to zrobił?!

Podróżnika z Pierwszego rzucił lwom na pożarcie?!

- Wprowadzam trajektorie, przejmuję swoje obowiązki - oświadczył Lewy.

Zerknąłem w podgląd tylnej kamery. Odłamki kościoła leniwie toczyły się po swoich powietrznych torach, rozrzucając wokół mniejsze kawałki, a na ich spotkanie spadał deszcz srebrnych rakiet. Jedna z nich uderzyła w ułom zlepionych cegieł i w tym miejscu urósł bąbel czerwonej eksplozji. Sin dobrze się sprawił. Jak go/siebie znam, wybrał Wzór, dzięki któremu gęsto lecące gruzy świątyni zasłonią nas przed rakietami.

Pokonałem jedną czwartą pierwszego obiegu spirali.

Zaznaczam, gdzie leży ten ranny - rzucił Sin.

- Właśnie chciałem powiedzieć - dodał Dex - że aparaty zwiadowcze go wykryły.

Na trójwymiarowej mapie pojawiła się sylwetka leżąca na rumowisku. Byłem w prawej górnej ćwiartce, jeśli uznać byłą świątynię za centrum mapy. On był w lewej górnej.

Miałem do niego pięćset metrów. Mapa pokazywała rozwijające się tory rakiet, przewidywane zderzenia z gruzem, oraz, co mnie bardziej niepokoiło, linie tych pocisków, które cegły ominą i będą mnie dalej ścigać. Nie mniej nieprzyjemny był widok dwóch aparatów zwiadowczych wroga kwitujących nad rannym oraz przemieszczającego się w to miejsce wrogiego stateku wsparcia.

Walka w stanie przyspieszenia przestała być kwestią refleksu, straciła staroświecką dynamikę. Teraz jest to raczej przestrzenne zadanie z wieloma dynamicznie się przeobrażającymi zmiennymi. Masz mnóstwo czasu, by pomyśleć, ale wiesz także, że każdy twój czyn, każda decyzja będą skutkowały równie powolnymi i oddalonymi w czasie rezultatami. No i że przeciwnik, w każdym razie równy tobie technologicznie, ma tyle samo czasu i także opóźnione rezultaty działań. To jakby w czasach przed przekroczeniem prędkości światła wysłać armadę, powiedzmy, za Alsafi, i sterować nią zdalnie z Gai za pomocą fal elektromagnetycznych.

Kilkanaście rakiet uderzyło już w lecące ułomy świątyni. Projekcja mapy ukazywała mnie sunącego pod da chem z czerwonych, ognistych kul. Między nimi przemykały białe pióra pocisków.

- Prawy, zdejmij te cygara - rozkazałem.

- Spróbuję.

Na naramiennikach Coremoura i bocznych powierzchniach nagolenników otworzyły się klapy i wysunęły pyszczki luf. Skierowały się w tył. Nie patrzyłem, jak bliźniak zabawiał się w artylerzystę. Miałem rannego do zgarnięcia.

Jeszcze trzysta metrów.

- Statek wsparcia na wzgórzu - zameldował Sin.

- Uzbrojony?

- To Owi. Nieuzbrojony.

Statki wsparcia były wielkimi chodzącolatającymi pudłami. Miały moduły medyczne, naprawcze, wysięgniki techniczne, którymi mogły podnosić inne jednostki i urządzenia.

Bardzo przydatna machina, ale sama w warunkach bojowych raczej bezbronna.

- Ktoś ma pomysł, dlaczego rzucili tu Owla?

Zerknąłem na podglądy aparatów zwiadowczych.

Tak jest. Moloch naprawiał uszkodzonego wrogiego Longbonea.

- Lewy, wyślij zwiadowcę, żeby sprawdził stan tego myśliwca.

- Się robi.

- Czy ranny jest przytomny?

- Nie. Ledwo dycha.

Dwieście metrów. Korpus Coremoura dygotał. Zerknąłem w podgląd tylnej kamery.

Dex prał w rakiety jak szalony. Nawet przy dziesięciokrotnym przyspieszeniu było wrażenie, że strumienie energii opuszczające lufy gnają z wielką prędkością, jakby skracając się w miarę oddalania, a goniące nas rakiety, mimo że poruszały się zwinnie i chaotycznie, przecząc dawnym prawom fizyki, wybuchały jedna za drugą. Tylko Ran był w stanie przewidzieć ich przemieszczenia, oczywiście pod warunkiem, że był dostatecznie rozluźniony i polegał na poznaniu instynktownym. Gdybym tego nie widział na własne oczy, nie uwierzyłbym, że jestem taki dobry.

MaodAn Van Po, dekurion Pierwszej Dekurii Czwartej Centurii Szóstego Maodionu, zacisnął zęby.

- Jak to możliwe, żeby po sześciu pendekach cywila działał bez skazy? - spytał stojącego obok, także ubranego w Coremour Rana Jasona Levinsky’ego, swojego adiutanta.

- Opuścił świątynię - ciągnął, nie czekając na odpowiedź - zanim otrzymał rozkaz z dowództwa, tego jestem pewien. Wyleciał przez okno, a nie przez logiczniejszą wyrwę w murze i w ten sposób nie natknął się na ukryte automatyczne działa. Nie skrył się pod załomami ruin, przewidując, że uderzymy w budynek ładunkiem tektonicznym, ustawił Wzór Chaosu w tak nieprawdopodobny sposób, że siedemdziesiąt procent rakiet uderzyło w gruz, mimo że nasi Aristoi także korzystali z Eyenetu.

- Takie rzeczy się nie zdarzają - stwierdził Jason Levinsky.- Naramienniki obu rycerzy ożyły, animując skradającego się czarnego lwa.

- Musi mieć Tao wielkie jak morze - mruknął Van Po.

- Ma już osiemset cykli... To gigant. Skyran. Dowódca pokręcił głową.

- Poderwijcie dywizjon, droidy i Drugą Dekurię Pierwszej. To się musi skończyć.

Sin sprzątnął dwa aparaty zwiadowcze wroga, używając działek nagolennikowych. Ich odłamki jeszcze leciały w dół, ciągnąc za sobą języki ognia, gdy znalazłem się metr nad bezwładnym ciałem. To był droid udający rannego Rana. Jego zbroja była bardzo uszkodzona, pełzały po niej setki naprawczych mikrorobotów. Nie zawahali się imitować krwi. Był w stanie anabiozy. Kombinezon starał się utrzymać ciało przy życiu. Dostałem informację od Lewego, że z północnego zachodu nadciąga dziesięć Skymourów, leci dwadzieścia Skullheadów i sto droidów bojowych typu Vein. To wszystko na mnie jednego. I siedem mon do ewakuacji punktu wsparcia. Wydałem dyspozycję chwytakowi przymocowanemu do pasa. Wysunęły się z niego długie, chwytne kończyny. Oplotły nieprzytomnego i unieruchomiły go. Normalnie Coremour rannego powinien zareagować i pomóc chwytakom, ale ten widać był tak potargany, że nie mógł zachować się jak należy.

Obciążony ładunkiem, uniosłem się.

- Ten Longbone jest już sprawny. To znaczy może latać - zawiadomił Sinister.

Zerknąłem w kierunku statku wsparcia, który naprawiał wrogi myśliwiec dwieście metrów dalej, za niewielkim wzgórzem, czy raczej rumowiskiem po zawalonym wieżowcu.

- Możesz go przejąć?

- Chwila...

Z lewego przedramienia Coremoura wystrzeliła minirakieta zawierająca kilkanaście milionów mikrodronów, których zadaniem będzie uzyskanie kontroli nad wehikułem.

- Lewy, wysyłam tam ładunek.

Odczepiłem od pasa chwytaki. Teraz, używając własnego napędu, leciały z ciałem w stronę myśliwca.

- Gdy doleci - rzuciłem - wsadź go do kabiny i wyekspediuj...

- Do punktu wsparcia - przerwał - najpierw na południe, potem oddalić się dziesięć kilometrów poza okrążenie, wreszcie szerokim łukiem do celu.

- Otóż to. Dexter, zostaw te rakiety i spróbuj przejąć statek wsparcia.

Wysłałem w stronę wielkiego wehikułu następną minirakietę.

- I co z nim robić? Rzucać w nich kamieniami?

- Jeszcze nie wiem. Przejmuję kontrolę nad działkami.

- Dobra, szefie. Nie wiedziałem, że bywam taki apodyktyczny.

-1 przystojny.

Obróciłem się na plecy i wyciągnąłem przed siebie ręce. Z przedramion wysunęła się trzecia para działek. Ścigało mnie jeszcze dziewięć rakiet. Zamknąłem oczy. Świadome celowanie do tych pocisków jest bezsensowne. Słyszałem o starym eksperymencie: ojciec i syn grali EQ w grę „papier, kamień, nożyce”. Ojciec, jako bardziej doświadczony i wyczulony na niewerbalne komunikaty syna, częściej z nim wygrywał, bo przewidywał posunięcia dziecka. Wtedy latorośl wpadła na pomysł: stworzyła trzy losy i wyciągała je na chybił trafił.

Każdy z nich oznaczał inną broń. Chłopiec, stosując się do wskazówek przypadku, osiągnął tyle, że ojciec przestawał z nim wygrywać, czyli remis. Celowanie w pociski znające większość ludzkich reakcji i niepoddające się prawom bezwładności było graniem dziecka z rodzicem. Zamknięcie oczu wyrównywało szanse. Jeśli zrobił to odpowiednio przygotowany Ran, rola prawdopodobieństwa malała. Bo my nie kierujemy się prawdopodobieństwem.

Wysłałem w powietrze około dwudziestu salw. Otworzyłem oczy. Pięć trafiłem. Żaden automat przeciwpociskowy nie może się szczycić taką skutecznością. Znowu zamknąłem oczy i zmówiłem mantrę rozluźnienia. Gdy odemknąłem powieki, niebo znaczyły następne cztery wybuchy. Nie przypadkiem nazywają nas cudotwórcami.

- Lewy, masz ten myśliwiec?

- Praktycznie tak. Czekam na ładunek. Błąd. Nie czekam, tylko startuję i przejmę go w powietrzu.

- Prawy?

- Startuję tym grzmotem. Chyba będę naszą tarczą. Co ty na to?

- Zaprogramuj jego tor równolegle do Sina. Będziemy się za nim chować.

- Na tak długim dystansie? Rozniosą tę tarczę w pył!

Na podglądzie z górnej kamery widziałem mknące w naszym kierunku bojowe droidy, w czasie lotu ukształtowane na podobieństwo zaostrzonych na obu końcach cygar, ledwie widoczne, stosujące aktywny kamuflaż. Kiedy taki obraz widzisz na holmie albo w grze, czujesz tylko podniecenie. Gdy wrogowie są realni, rozumiesz, realni, nie ma podniecenia.

Drony Vein są zabójcze, jeden radzi sobie z pacyfikacją setki ludzi w ciągu kilku cetni. Te aparaty nie są zabawkami, stworzono je tylko w jednym celu: niszczenia i zabijania. Drżały w powietrzu, jakby napięte, oczekujące z niecierpliwością, kiedy przebiją mnie krociem twardych, gorących pocisków. Drobin materii, które rozerwą moje ciało i obleją świat krwią.

Przez chwilę poczułem dobrze znany ból umierania. Mdlący, kwaśny smak w ustach, ból gałek ocznych, krzyk odtlenionego mózgu, wrzask rwanych jelit, głuchy pomruk łamanych kości. I w końcu chłód odbierający wizję, fonię... świat. Za nimi leciał dywizjon myśliwców.

Dwadzieścia maszyn w szyku bojowym „szpon”, czyli ułożonych w kształt litery X, gdzie skrajne pojazdy wysunięte są lekko do przodu. Skullheady. Z pilotami. Każdy szczerzył zęby i miał nadzieję, że to właśnie on mnie zabije. Za nimi pędziły Skymoury. Ich ślad znaczyła wielka chmura pyłu poderwanego z gruzowiska, zasłaniając częściowo wielką tarczę Aresa.

Szarża Skymourów powoduje, że nawet u weterana robi się mokro w kombinezonie. Zoom.

Kiedyś ciało Rana musiało częściowo zesztywnieć, żeby obraz w przybliżeniu się nie trząsł.

Dzisiaj pancerz otoczony jest tak drobnymi, że niewidzialnymi kamerami. To ich problem stabilizować się i zapewniać idealny, stereoskopowy widok. Stumetrowe potwory wyciągały się w długich susach, każdy z nich był przerażający w gracji ruchów, otoczony iluzjami ozdób, wstęgami, orłami, lwami, błyskami, piorunami, niektó ioi re ciągnęły dziesiątki metrów łańcuchów, inne otoczone były sztuczną mgłą, sterczały z nich animowane żerdzie podtrzymujące proporce i gonfalony.

Piękny żart, Laurus, piękny.

Nie musiałem się sztucznie warunkować, że walczę o przetrwanie.

Walczyłem o przetrwanie.

Na tym polega droga wojownika.

Wziąłem wdech. I jeszcze jeden.

I jeszcze jeden.

Dobra, Laurus.

Będziesz liczył martwych.

Żarty się skończyły.

Jestem biegnącym po fali.

Waverunnerem.

I utrzymam się na jej szczycie.

Zaznaczyłem fragment umocnień wroga.

- Prawy, wal w tamto miejsce.

- Skałami?

- Tak. Czuję, że jest tam ta skrzynia.

- Chcesz ją podjąć?

- Wszystko albo nic.

Widziałem oczami wyobraźni, jak moi bliźniacy szczerzą kły w niedobrym uśmiechu.

Nie igra się ze śmiercią. Śmierć to nie zabawa. Miałem naprzeciw siebie młokosów, którym się wydawało, że nie mogą przegrać, bo jest ich więcej.

I to był ich błąd.

I to był, do diabła, ich błąd.

Gdy masz naprzeciwko siebie huragan, nie masz wyjścia.

Musisz stać się huraganem.

- Sin, spieprzaj z tym rannym. Dex, wal.

- Tajest.

Machina wsparcia uruchomiła wszystkie ramiona. Wyglądała jak mechaniczna ośmiornica, nagle ożywiona, otwierająca zielone ślepia, budząca w sobie szaleństwo. Ujęła pierwszym chwytakiem duży kawałek dźwigara, na oko pięć ton, i rzuciła wysoko i daleko.

Szyna rotowała i połyskiwała w słońcu w miejscach, których nie przeżarła rdza. Zbliżające się droidy otworzyły ogień i pocięły ją na pięć mniejszych kawałków. Świetnie. Każdy ważył tonę. Żarzące się odłamki frunęły w stronę umocnień. Za nimi leciały następne: płaty stali, duże kamienie, fragmenty pojazdów, gąsienic, kabin, wszystko, co leżało w pobliżu, szybowało ku wrogowi. Prawy dawał z siebie wszystko. Pojazd nie wyglądał już jak ośmiornica, lecz jak apokaliptyczny potwór, sturęki hekatoncheires miotający zaklęte pociski.

Przesuwał się powoli w lewo, szukając co większych kartaczy. Powietrze przed nim zaczęło syczeć i falować od strzałów droidów. Niebo zakrył rój odłamków na tyle dużych, że zdolnych poważnie uszkodzić umocnienia wroga.

Czas na taniec.

Wybiłem się w powietrze i rozpocząłem procedurę wyłonienia Skymoura. Lewy minął mnie Longboneem i pomknął gdzieś w tył.

Med miał zamiar Stworzyć Skymour. Wiedziałem, bo sam miałem na to ochotę. Moja rola w Longbonie, któ ioj rego systemy bojowe nie działały, była żadna. Bardziej przydam się w wielkiej zbroi. Zaprogramowałem tor myśliwca na maksymalnie szeroki łuk, lądowanie i otwarcie owiewki na płycie punktu wsparcia, po czym wróciłem do „siebie”.

- Jestem z powrotem - rzucił Sin, gdy materializowała się wokół mnie kabina Groundmoura, za chwilę wokół niej szesnastometrowe cielsko Cloudmoura i wreszcie stumetrowy organizm Skymoura.

- Towar dotrze? - spytałem.

- Powinien.

Nieuratowanie rannego towarzysza na polu bitwy było notowane tylko trochę mniej surowo niż zgon.

- Dobra, musi dotrzeć - powiedziałem na głos, a machina, w którą się wcieliłem, zaczęła powtarzać moje słowa, tyle że w normalnym tempie, więc dziesięciokrotnie wolniej.

Nie wydawałem dyspozycji dewitalizacji. Dwa pozostałe mózgi były tak czy owak zdewitalizowane. Musiał być ktoś przytomny, na wypadek gdyby trzeba było zwinąć pancerz.

- Sin - odezwał się do mnie Środkowy - przejmij Skymour, ja pozostanę w realium i zajmę się obroną.

- Zgoda.

- To tylko śmierć - rzucił Prawy. io - To tylko śmierć - odpowiedzieliśmy.

Wyszczerzyłem nierealne zęby i stałem się stumetrowym potworem. Poczułem jego kończyny, głowę, tułów, wszystkie rodzaje broni. Miałem je na przedramionach, udach, na barkach i piersi. Moc, jaką ma ta machina, wywołuje euforię. Dawno temu, powiedzmy, sto czy dwieście cykli wstecz, stumetrowy kolos zbudowany z ichniejszych materiałów byłby powolny, słaby, bezbronny. Masa wzrasta wraz z sześcianem wymiaru, siła wraz z kwadratem, przynajmniej u organizmów żywych. Dlatego ciężar King Konga powinien złamać jego podudzia. Na szczęście mieliśmy za sobą wiek rozwoju Imperium, fantastyczne źródła mocy i superlekkie materiały z technofraktalową inteligencją, które dobrze wiedziały, gdzie są przeciążane, i aktywnie temu przeciwdziałały. Dzięki temu Skymoury mogły się poruszać niemal z gracją zwykłych ludzi i powodować niewyobrażalne zniszczenia.

Uruchomiłem wszystkie wizualizacje zbroi. Stałem się archaniołem rozpościerającym skrzydła, z wielką księgą zwisającą u pasa na ciężkich łańcuchach, fartuchem ozdobionym godłem Imperium, otoczonym wstęgami z symbolami Maodionu, oraz anielicami i aniołami krążącymi wokół stóp i głowy. Powyżej łopotał gonfalon przedstawiający Pałac Imperatorski, po moim mechanicznym ciele pełzały animowane błyskawice, a nade mną otwierały się niebiosa, z których spadały jasne promienie, otaczając zbroję aurą sacrum.

Byłem bogiem wojny.

Przepełniła mnie duma, że mogę zetrzeć się z przeważającym liczebnlfe wrogiem. Dla weterana tylko taka cza»«ilnych istot walka ma sens. Ruszyłem na pełnym ciągu w stronę zabudowań, przeskakując nad statkiem wsparcia.

- Prawy, przesuń się Owlem na prawe skrzydło - zakomenderowałem.

- Tajest.

- Środkowy, wszystkie działa!

- Z przyjemnością!

Wydobyłem z siebie ryk. Wściekły, ostateczny, straszny, jeżący włosy. Wyciągnąłem pięść, która wymorfowała w kształt klina i celowała dokładnie tam, gdzie Med zaznaczył punkt pobytu skrzyni. Droidy otworzyły ogień. Prawy ciskał w nie morzem gruzu.

Przeciwnicy wyglądali jak stado pszczół, które dostały się w strumień gradu. Roboty podzieliły się na dwa oddziały. Jeden rozpostarł mechaniczne skrzydła, wysunął podnóża i rzucił się na statek wsparcia, a drugi, uczyniwszy to samo, skierował się na mnie.

Mój Archanioł nie był już tym, który miałem sto cykli temu, chociaż nazwa pozostała.

Była to najbardziej zaawansowana maszyna w WayEmpire. W pełni morfujący statek, niemal zupełnie plastyczny, z wyjątkiem kabiny pilota, czyli Groundmoura ze złożonymi kończynami, w którym właśnie przebywałem, mogącego pomieścić do trzech organików.

Groundmour potrafił wędrować w korpusie i kończynach Skymoura niemal bez przeszkód.

Działka molocha mogły się wyłaniać w bardzo wielu miejscach poszycia, w zależności od potrzeby pilota. io Obsługiwaliście kiedyś artylerię Skymoura? Jest to jedna z najciekawszych rzeczy, jaką zdarzyło mi się robić. Wyobraźcie sobie, że stoicie na mostku dwudziestowiecznego pancernika Yamato i wszystkie wieże działowe słuchają każdego waszego nerwu, mentalnego drgnienia, przed oczami lata kilkanaście celowników, każdy odpowiadający za inną lufę, a wszystkie automatycznie dopasowują się do niewypowiedzianych myśli, dostrajają do optymalnego wzoru celowania.

Teraz podzielcie czas dziesięciokrotnie, a zobaczycie symfonię destrukcji.

Ledwie celowniki ustawiły się w prawidłowej pozycji, statek zwany Skymourem, obsługiwany przez dwóch osiemsetletnich wojowników gardzących śmiercią, rzygnął ogniem w stronę droidów, zdmuchując je w tył i niszcząc w ciągu dwóch cetni. Nawałnica strzałów zachowała się jak wielki młot, krusząc i zmiatając zarówno drony, jak i wirujący w powietrzu gruz rzucany przez statek wsparcia. Wraki leciały bezwładnie, zostawiając za sobą połyskliwy pył poszycia, strugi ognia i warkocze dymu. Nasz behemot wciąż leciał, wyostrzając pięść, celując niezmiennie w punkt umocnień, gdzie ponoć była skrzynia. Po prawej stronie wzniósł się nomen omen Prawy swoim Owlem i wciąż ciskał gruz, tym razem w górę, pionowo, by zasłonić mnie przed otwierającym ogień dywizjonem Skullheadów.

Skullheady miały pełny kamuflaż. Wyglądały jak... niebo. I chmury. Jeśli jednak pilot chciał wzbudzić strach w przeciwniku, mógł spowodować, że pojazd przybierał barwę płynnej rtęci lub trupio białą. Zdaje się, że zuchy siedzące w maszynach miały wysokie mniemanie o sobie, bo w pewnym momencie zrezygnowały z maskowania. Myśliwce upstrzyły się wzorami gwiazd na granatowym tle, czerwonymi i białymi pasami, paszczami rekinów i orlimi dziobami. I nieodmiennymi symbolami czarnego lwa. Prawdziwe zabijaki.

Sypnęli gradem bardzo szybkich pocisków. Nie dość, że ich energia kinetyczna była tak wielka, że samo uderzenie mogło wywołać potężne obrażenia, to zawarte w nich ładunki dodatkowo obracały całe sekcje żywej maszyny w gotującą się plazmę. Pięćdziesiąt procent salwy uderzyło w ruchomą zasłonę generowaną przez Dexa, a reszta walnęła prosto w nas.

Skymour zadrżał, zaskowyczał, przeszedł po nim dreszcz, ale kierunku nie zmienił. Awaryjne kontrolki uszkodzeń zalały pole widzenia. Zniszczona komunikacja kończynowa, rozbite moduły morfujące, zniszczone moduły sztucznej inteligencji...

Za chwilę wszystkie kontrolki zamigały na zielono i zniknęły.

Oto era autoregeneracji. Miliardy mikrorobotów nieustannie przemierzające arterie Skymoura, niczym czerwone krwinki w ludzkich tętnicach, oraz fraktalowa inteligencja samego materiału, z którego zbudowany był moloch, powodowały, że praktycznie nie istniały w nim słabe punkty poza mną w trzech osobach. Zniszczyć Skymour mogła centralnie odpalona bomba atomowa, jądrowa, anihilacyjna, zaś unieszkodliwić celne trafienie w Groundmour, który mógł być wszędzie.

Sto metrów do umocnień, które prują w nas glutami plazmy ze stacjonarnych i wiszących działek. Szyję do Skullheadów ze wszystkich luf, celowniki z gracją przesuwają się, dopasowując do moich myśli, działa śpiewają symfonię bitwy. Łopocze nierealny gonfalon nad głową Skymoura, furkoczą skrzydła, pobrzękuje wielki łańcuch, na którym trzepocze animowana kronika. Trafione statki rozpadają się na drobne fragmenty. Prawy wali w nie gradem gruzu, co, szczerze mówiąc, wygląda śmiesznie. Myśliwce kluczą pośród wirujących kawałów przerdzewiałych maszyn jak osy podczas deszczu. Kątem oka widzę humanoidalny cień, długi na dwieście metrów...

Już tu są. Sprawdzam podgląd Longbonea. Leci nie niepokojony.

- Lewy - rzucam do dowodzącego Skymourem - rozdzielmy się. Ja zostaję w Cloudmourze. Wy bierzecie po połowie Skymoura.

- Miałem to zaproponować. Bierz skrzynię! Prawy, do przodu!

Med wydał dyspozycję roztrojenia Skymoura na cetnię przed uderzeniem w umocnienia. Pionowa rysa, która powstała na poszyciu, mogła wyglądać na rezultat kolizji, ale tak nie było. Archanioł podzielił się na równe dwie części, a te odseparowały się od Cloudmoura, który został w okopach wroga, poszukując skrzyni (zasłoniła go wielka chmura gruzu i pyłu wzniecona siłą uderzenia). Miałem nadzieję, że dobrze przewidział to miejsce.

Psiakrew, a jeśli się mylił i nie ma tam ładunku?

Ja z Prawym, który mentalnie wrócił ze statku wsparcia, tymczasowo ukształtowani raczej nijak, wyglądający jak kupy żelastwa, potoczyliśmy się do przodu nad bunkrami przeciwnika, na równinę. Oczywiście realnie wciąż tkwiliśmy jako dibeki pod pachami Meda, który siedział w Cloudmourze, sterowaliśmy połówkami Skymoura zdalnie, ale przeciwnik o tym nie wiedział. Sami ledwo ogarnialiśmy sytuację. Czekały na nas giganty wroga. Zacząłem morfować w standardową humanoidalną postać wykorzystującą połowę masy zbroi, wciąż tocząc się i obserwując zgromadzone dookoła molochy. Niektóre polatywały w powietrzu, strasząc unoszącymi się wokół nich trąbami powietrznymi i demonami, inne strzelały do mnie z niezliczonych luf.

Potraktowali nas z lekceważeniem. Uznali, że nie mamy szans. Tryskały wokół mnie gejzery ziemi, mój pancerz co chwila był targany celnymi salwami, ikony mrugały na czerwono, by zamieniać się w zieleń i znikać. Kamera zwiadowcy, filmująca wszystko z góry, przekazywała kuriozalny obraz - mój toczący się pancerz, podobnie jak pancerz Prawego, wyglądał jak kłębek nawijający i rozwijający dziesiątki nici albo jak mucha, która wpadłszy w pajęczą sieć, ciągnie włókna, próbując mozolnie się z nich wyplątać. Wyskoczyłem w górę i w wachlarzu uderzających we mnie strumieni energii skończyłem morfować, chwytając jedną ręką krawędź potężnego naramiennika najbliższego Skymoura. Powietrze zagotowało się na krawędziach mojej zbroi. Byłem od wroga dwukrotnie niższy, ale paradoksalnie w tym układzie działało to na moją korzyść. Trudniej było mnie trafić. Przytuliłem się do pleców wrogiego Skymoura i wysłałem ze wszystkiego, co miałem, zwielokrotnioną salwę, dziurawiąc korpus w kilkunastu miejscach. Kamera zwiadowcy pokazała, jak z jednej z dziur wycieka krew. Pierwsza. Lew przykucnął i zaczął rotować wokół stawu brzusznego, ostrzeliwując się. Tak zachowuje się program rezydentny w przypadku zranienia bądź śmierci pilota. Lecz ja byłem już w powietrzu, kręcąc młynki, by strząsnąć chociaż część kanonady.

Trzęsie. Coraz więcej czerwonych kontrolek. Kątem oka dostrzegłem, jak na piersi behemota otwiera się klapa i wylatuje z niej coś malutkiego i niezwykle szybkiego. Arun. Czyli zabiłem go, ale na szczęście nie ostatecznie. Podgląd tylnej kamery pokazywał, że Prawy też poradził sobie z jednym Skymourem. I także otaczała go sieć strzałów. W środek zgromadzonych gigantów wparował statek wsparcia, wirując i rozrzucając wokół gruz i stalowe ułomy. Dex, zanim się z niego wyprowadził, zaprogramował go. Owi wprowadził sprzyjający element chaosu.

Nadleciały Skullheady, ale ja już byłem, podobnie jak Prawy, pomiędzy zbrojami wroga. To utrudniło im celowanie. Już miałem wezwać Lee i Monikę, bo zagęszczenie strzałów przypominało gradobicie, ledwo widziałem, ale przypomniałem sobie warunek starcia - nie wolno.

Walka to improwizowany taniec, wykorzystanie każdej szansy z wachlarza dynamicznie zmieniającej się konfiguracji, to sztuka myślenia skośnego. Skoczyłem wśród krzyżujących się czerwonych i żółtych salw, odbiłem się stopami od piersi najbliższego Skymoura, próbował mnie strząsnąć wyciągniętą ręką, chwyciłem za jego wskazujący palec i ułamałem go, wyciągnąłem z hipoka miecz i ugodziłem ostrzem brzuch stojącego najbliżej behemota. Uczucie krojenia metalu ostrzem rozbijającym wiązania molekularne jest trudne do opisania. To jakbyś kroił żółty ser, który co chwila wyskakuje do innego wymiaru podobnie jak twój nóż. Ręka drży, dy iii goce całe pancerne ramię, ale sztych przesuwa się w pożądanym kierunku. Rezultatem jest cięcie nierówne, ale dziwnie łatwe. Mniej doświadczeni piloci umiejscawiają kabiny w podbrzuszu. Znowu krew. I znowu Arun. Obracając się w stawie brzusznym, wycelowałem w niego i pozbawiłem go energii uderzeniem elektromagnetycznym. Poleży tylko kilkanaście mon, potem się podniesie i poleci dalej, ale jest narażony na rozdeptanie. Ktoś musi się nim zaopiekować. No i strefa dookoła jest czysta, nikt z wrogów nie odważy się strzelać. W międzyczasie moja zbroja w kooperacji z frinem rozszyfrowała kod wewnętrznej komunikacji tego, któremu odłamałem palec. Zanim zdążyłem o tym pomyśleć, ugodziła go zakłóceniem. Przesłałem jej uczucie wdzięczności, a ona odpowiedziała jowialnym „cała przyjemność po mojej stronie”. Nawet fraktalowa sieć jest wrażliwa na takie ataki. Ruchy przeciwnika straciły płynność, potknął się. To wystarczyło, żeby Dex wypruł z niego krwawe flaki. W miejsce Aruna rzucił się jeden ze Skymourów, by go osłaniać. Zagrało pomarańczowe światło Aresa na jego polerowanych barkach. Byłem blisko. Skullheady podrywały lot, a piloci rezygnowali z oddania salw w moim kierunku. Brali się za Dexa. Gdy zbroja broniącego Aruna Lwa znalazła się w zasięgu, odciąłem jej łeb, pozbawiając na chwilę sensorów, a potem rozorałem tułów na skos. Kolejny Arun. Kolejna krew. Prawy także rozłożył trzech przeciwników. Dymił i iskrzył. Cholera, nie wytrzyma!

Juliusz Cezar wyspecjalizował się w pokonywaniu przeważających liczebnie wrogów.

Duże armie są nieruchawe, bezwładne i głupie. Mały oddział może buszom wać w ich szeregach jak mikrorobot w obwodach pojazdu. Cezar, choć najprawdopodobniej nie znał dzieła Sun Tzu, wiedział, że walka zdesperowanego oddziału, który wie, że musi wygrać bądź zginąć, jest o wiele skuteczniejsza od działań pewnych siebie żołdaków zasilających przeważającą liczebnie hordę. Nie przypuszczał, że powstaną kiedyś Ranowie, którzy zgromadzą w pamięci kilkaset arealnych cykli doświadczeń, co uczyni z nich ostatecznych wojowników. No i nie miał pojęcia o zdolnościach pozazmysłowych.

Prawy wyskoczył w skos i tnąc od dołu, pozbawił nóg kolejnego przeciwnika. Dym i iskry zasłoniły go na chwilę przed strzałami. Zniknął, by pojawić się kilkadziesiąt metrów bliżej. Biegł do mnie, wciąż dymiąc.

Zza rumowiska wyłonił się Med w mikroskopijnym, szesnastometrowym Cloudmourze i zaczął strzelać ze wszystkich dział. Po części celował w grunt.

Gdy opadł nieco kurz i dym, przyjrzeliśmy się sytuacji: dywizjon Skullheadów, dwa Aruny proszące o pomoc i czetery Skymoury? No, to wygląda na wyrównane starcie...

Wyprostowaliśmy się, biorąc egzystencjalny wdech, a deszcz pocisków przeszywał nasze ciała, odrywając strzępy pancerzy, nie czyniąc nam jednak krzywdy, bo kto z młokosów by się domyślił, że jesteśmy w najmniejszym Cloudmourze? Pociski darły poszycia, wyrywały dziury, powodowały, że częściowo ślepliśmy, dookoła unosił się smog, ale nam widzenie nie było potrzebne. Wystarczyło czucie. Trzy upiory, poszatkowane i poorane, wysunęły miecze. Śmierć. Oni nie wiedzieli, że jestem ij aniołem śmierci. Ja sam w to nie wierzyłem. Ale takie były moje sny. Skoczyliśmy jednocześnie.

- Nowe kontakty - odezwał się Dex. - Dwa. Na szóstej, góra.

- To nasi! - krzyknął Med.

Zerknąłem na podgląd. Jeden zbliżający się z zawrotną prędkością Skymour przybrał kształt statku z licznymi skrzydłami obciążonymi rakietami. Zoom. Zdobił go znak graficzny przedstawiający sylwetkę dwudziestowiecznej maszyny latającej... jak ona się nazywała... Był tylko jeden popapraniec w Pierwszym, który mógł tak uformować Skymour. Stuknięty Syd Mario „Nexus” Taylor.

Obok niego z rykiem rozcinanego powietrza spadał wielki jak góra Skymour przypominający wielkiego srebrnego rycerza. Laurus.

Skullheady zawróciły i skierowały na nich swoje działa. I bardzo dobrze, bo nasze zbroje były już potężnie pocięte. Mario zasypał je milionem pocisków, rozbijając trzy czwarte dywizjonu w pył. Zawsze uwielbiał pojedynki powietrzne. Wraki leciały paraboloidalnymi torami, narażając swoich towarzyszy i nas na kolizję. Wyskoczyliśmy w górę, celując między mknące w dół strzępy.

- Chłopaki - krzyknął Środkowy - co wy tu robicie?

Laurus wylądował w huku uderzenia pancernych stóp o podłoże, wznosząc tuman pyłu. Widziałem, jak wyciąga wielką halabardę, wyskakuje w powietrze, przecina jedną zbroję na pół, a potem znowu się obraca, druga sylwetka chwieje się i opada. W tym czasie reszta Skullheadów posypała się w dół, a ratujący się piloci podążyli w małych podach na południe, pozostawiając białe sznury gazów wylotowych.

Ostatni Skymour przeciwnika przyklęknął na kolano i wyciągnął rękę w górę, ukazując znak rogów. Poddawał się. Drugą ręką wskazał dwa wciąż pozbawione energii Aruny.

- Myślałeś, że zostawimy cię samego? - spytał Nexus, przelatując nisko nad naszymi głowami i machając skrzydłami.

- Nie, kolego, to była misja niespodzianka - zaśmiał się Laurus.

- Czy Szósty Maodion też miał niespodziankę?

- Nie, oni nie - roześmiał się Nexus, wysyłając salwę za salwą w stronę latających dział, które wyłoniły się z południowej strony gruzowiska.

Zerknąłem na chronometr. Dwie mony do ewakuacji punktu wsparcia. Nic nie mówiąc, wystartowałem. Poczekałem na Meda i Dexa i w powietrzu stworzyliśmy z powrotem pełnowymiarowy Skymour.

- Ładny z ciebie aniołek - zażartował Mario.

Wygenerowałem na naramienniku wizerunek modelki w bikini.

- I znaczek - dodał lecący po przeciwnej stronie Wilehad.

Bez słowa uznaliśmy, że Dex zgodnie z ustaleniami pilnuje tyłów. Spisywał się dzielnie i razem z Nexusem pacyfikował latające wieże, które niestrudzenie nas ostrzeliwały.

Szczerze mówiąc, to już była kosmetyka.

- Zapomniałem, jak się nazywa aparat, którego symbol masz na pancerzu - rzuciłem do Maria.

- A-. To nie aparat, tylko samolot.

- Aaa. Samolot, prawda. A-. Dziwna nazwa.

- Ale maszyna piękna.

- Garbus.

- Sam jesteś garbus.

Przyziemiliśmy na polowym lądowisku, mając ponad monę zapasu. Trzy transportowce typu Whale grzały silniki. Longbone już tam był. Miał otwartą owiewkę.

Wydałem dyspozycję pasowi, który wciąż trzymał nieprzytomne ciało, odtransportowałem rannego do pojazdu zaopatrzenia, który właśnie wjeżdżał w paszczę jednego z transportowców, a Środkowy wysunął z zasobnika udowego Skymoura skrzynię i umieścił ją na platformie wyznaczonego pojazdu. Trzydzieści cetni przed czasem zameldowałem o zakończeniu misji. Wtedy wyłączyłem przyspieszenie. Pojazdy transportowe ruszyły z kopyta, wjeżdżając w luki towarowe wielkich powietrznych statków, myśliwce i pierwsze wieloryby poderwały się z płyty, żołnierze i droidy pędzili do wrót ostatnich stojących na płycie lądowiska pojazdów. Szumiał wiatr, wszystkie dźwięki wydały się dziwnie wysokie, łopotały na wietrze flagi i proporce. Zbroja Laurusa, który stanął naprzeciw mnie, nieustannie morfowała, przekształcała się, jakby szukała idealnego rysunku dla potężnej piersi i naramienników Szarego Rycerza.

- Brawo, staruszku - odezwał się.

- Poradziłbym sobie sam.

Wilehad i Nexus zarechotali. Zalśniło oranżowe gigantyczne słońce na barkach RanaRa, zachichotały cheruby krążące wokół głowy stylizowanej na średniowieczny hełm.

- I miałbyś kolejny heroiczny wpis w kronikach Nomorii: „Torkil »Gamedec« Aymore rozgromił oddział droidów, dywizjon Skullheadów i dziesięciu Ranów w Skymourach, zapisując kolejne zwycięstwo Pierwszego Maodionu nad Czarnymi Lwami”. Wyobrażasz sobie, co zrobiłyby wtedy chłopaki z Szóstego?

Miał rację. Położył mi mocarną dłoń na ramieniu. Krążące wokół mnie animowane anielice nawiązały dialog z jego pokopanymi cybernetycznymi aniołkami.

- Lepiej się czujesz?

Tylko się uśmiechnąłem, a gęba mojej zbroi oddała ten grymas.

- No to witaj w domu, dekowniku! - krzyknął Nexus i wykonał pętlę, krojąc powietrze jak tort.

Van Po zacisnął wargi. Spojrzał zimno na adiutanta. Pokręcił głową.

- Takie upokorzenie - szepnął. Jason Levinsky milczał.

- Czy RanaR postanowił z nas zakpić?

- Nie sądzę, RanTorii. Prędzej nasz centurion. Może to kara za poprzednią porażkę z Trzecim?

Dowódca wziął głęboki wdech.

- Kiedy mamy następne starcie z Pierwszym? Młodszy żołnierz zerknął na wyświetlany przez frin kalendarz.

- Za trzy pendeki.

Van Po milczał przez długą chwilę.

- Musimy się wtedy lepiej przygotować.

- Jeśli można...

- Tak, żołnierzu?

- Primus, zgodnie z przydomkiem, i Laurus Wilehad są najstarszymi Aristoi. Nie uważam, żeby bitwa, w której brali udział nasi najmłodsi adepci, była wielką hańbą.

Dekurion pokiwał powoli głową.

- Może masz rację. Porozmawiam o tym z centurionem.

Dziennik Maoda Radbota Gana Wpis 5// Nie wiem, co się stało. Nie pojmuję, dlaczego byłem taki ostry dla braci, dla dekuriona... co się ze mną. działo? patrząc z perspektywy tych kilkunastu hekt, naprawdę nie rozumiem swojego poprzedniego zachowania. NlE widzę figury dekuriona jako wroga, człowieka, który mnie upokorzył, superwizora także nie. odczuwam wobec nich raczej wdzięczność i... ulgę. gdy patrzę wstecz, mam wrażenie, że nie byłem sobą, że kierowała mną jakaś konieczność, impuls. ale nie potrafię odnaleźć jego źródła. Mam nadzieję, że potomni odkryją, że w istocie nie byłem winny. teraz jedyne, co mi pozostaje, to trening, pokora i nadzieja, że czynami uda mi się zatrzeć obraz tamtego „ja”.

Następnego dnia miała się odbyć odprawa w Twierdzy Wielkiej Rady Tomonari, zamczysku orbitującym nad Onorią, planetą znajdującą się w układzie Delta Pavonis, gwiazdy zwanej Glorią lub częściej Chwałą.

Budowla była wielka. Mierzyła dziesięć kilometrów we wszystkich wymiarach i zgodnie z nazwą przypominała zamek, z tym że nie zatopiony w gruncie, ale fruwający, czy raczej kwitujący w próżni. Twierdza zawierała masę wież, przybudówek, animowanych proporców z demonicznoanhelicznym godłem Imperium i mnóstwo rzeźb wojowników i wojowniczek. Mieniła się ornamentami złota, platyny, rutenu i rodu. Oczywiście projektował ją jakiś artysta, raczej nie Andrea, ale równie sławny. Widać to było w nietuzinkowym podejściu do bryły, która w założeniu miała być wpisana w kosmiczny krajobraz. Siedziba Wielkiej Rady Tomonari nie była posadowiona na płaszczyźnie, z której wyrastały gmachy.

Jej podstawą był foremny czworościan o bokach uformowanych z równobocznych trójkątów.

Każdy z tych boków był równorzędnym podłożem dla wież i budowli. Były zatem jakby cztery zamki, ale artysta, widząc brak spójności w tak ujętej wizji, postanowił ją zespolić, łącząc skrajne wieżyce poszczególnych kompleksów wygiętymi w łuk przyporami, zaś pośrodku tych przypór umiejscowił dodatkowe iglice, wiszące pod równym kątem wobec macierzystych płaszczyzn. W ten sposób powstała ekstrawagancka struktura łącząca przeciwieństwa. Zarazem stroma i okrągła, przeciwstawna i spójna, stanowiąca wyzwanie dla oczu widza, który raz próbował ją widzieć jako kulę, za chwilę jako tetraedr, znowu jako bryłę z przyczepionymi basztami, a wreszcie jako konglomerat wszystkich tych stanów, połączony w nieogarnialną intelektualnie, ale wyczuwaną estetycznym zmysłem harmonię.

Wewnętrzne korytarze były zorganizowane równie gustownie. Nie raz zastanawiałem się, czy to ornamentowe przeładowanie WayEmpire nie spowoduje w pewnym momencie jakiegoś przełomu estetycznego. Kiedy ludziom opatrzą się meandry, festony, płaskorzeźby?

Bo przecież muszą się znudzić zgodnie z zasadą adaptacji. Przestaniemy je widzieć, przyzwyczaimy się, a dążąc do odświeżenia, podążymy... w dół? Ku szkaradzie, rozkładowi?

Czy tak upadają imperia?

Sala odpraw, jak wszystko w WayEmpire, była monumentalna, w kształcie zbliżona do kuli, kipiąca od purpury i jasnego złota.

W środku wisiała mównica, a wszystkie siedziska skupione były na obwodzie. Mnie dostało się stanowisko, które, jak przez moment uważałem, znajdowało się „pod sufitem”.

Gdy jednak już się tam ulokowałem, uznałem swoje skojarzenie za niedorzeczne. W swoich kulach siedziało już wielu Tomo, przez dziesiątki wejść wpływali nowi. Byli to członkowie Małych Rad Tomonarii organów zarządzających Maodionami, w których skład wchodzą zgodnie z prawem RanTorii, MaodAnTorii, MaodTorii i dziesięciu centurionów.

Gdyby ktoś zajrzał w liczby i podliczył, ile procent społeczeństwa wykazuje zdolności soulerskie, a potem ile z tego zgłasza się do Maodionów i przechodzi przez próby, oceniłby, że mamy siedem oddziałów Aristoi. Mieliśmy ich jednak piętnaście plus szesnasty „iks” w trakcie formowania. Było tak dzięki SydRanom, którzy oczywiście nie tworzyli osobnych Maodionów, tylko byli „wprasowywani” między zwykłych Maodów i MaodAnów.

Na sali, krótko mówiąc, było dwustu ośmiu Ranów. No i ja, dwieście dziewiąty, odszczepieniec, wakacjowicz, ale wciąż ważny, bo Pierwszy; nie zawsze lubiany, czasami po cichu wzgardzany, ale ze względu na swoją wyjątkowość - tolerowany Skąd brała się ambiwalencja uczuć wobec mojej osoby? To proste. Między mężczyznami i kobietami odbywającymi służbę wytwarzają się więzy, które bez przesady można nazwać miłością.

Tylko dlatego są skłonni do poświęceń, tylko dlatego myślą kategoriami zespołu i są w stanie przetrwać najcięższe opały. Jeśli ktoś zrywa te więzy zbyt często i na zbyt długo, a ja tak robiłem, tworzy się wokół niego dziwna aura. Jest „nasz”, ale nie do końca. Stąd „nie nasz”.

Tkwiący w centrum sali Laurus włączył obraz.

Ziemia. Niebieskozielona kulka na czarnym tle. Kolebka ludzkości. Dzisiaj zwana Terra Damnata - Ziemia Utracona. Albo po prostu Damnata.

- Jak wiecie - rozpoczął - zbliża się jubileusz WayEmpire. Mamy dwudziesty Decimi dziewięćdziesiątego dziewiątego cyklu Ery Imperium. Będzie wiele festynów, miasta szykują się do pokazów i celebracji, będą prezentacje i eventy. Imperator zaplanował po swojemu uczczenie tej daty. - Wziął głębszy wdech. - Chce odbić ojczysty glob.

Po sali rozszedł się szum. Wszyscy wiedzieliśmy, że wcześniej czy później do tego dojdzie, jednak świadomość, że zaczynamy rzecz omawiać na serio, była cokolwiek cucąca.

Odbicie Ziemi było naprawdę rewolucją.

Planeta stała się legendą. Właściciele gruntów i nieruchomości osiągali na wolnych rynkach zawrotne ceny. Mimo zniszczeń, jakich dokonał czas, ekosystem i Thirowie, glob wciąż uginał się od kulturowej spuścizny. Damnata była jedną wielką cholerną skrzynią skarbów.

Liczył się także kontekst symboliczny i historyczny. Wygnańcy mieli odzyskać macierz. Odebrać to, co im skradziono.

- Nie polecimy tam jednak w ciemno.

Znowu podniósł się szum, tym razem jakby oburzenia. Laurus podniósł ręce.

- Tak, wiem. Wydaje się wam i mnie również, że stanowimy siłę nie do pokonania.

Piętnaście tysięcy wojowników, o jakich kiedyś ludzkość mogłaby tylko marzyć, z potencjałem rozmnożenia do czterdziestu pięciu tysięcy, i to praktycznie w każdym momencie. Technologia, której ziemscy Thirowie raczej nie znają.

- Dlaczego „raczej”? - odezwał się głos z sali. John Hart, RanTorii Siódmego.

Laurus westchnął.

- Wszyscy znamy wyniki rekonesansów, skanów Ecorisu i słyszeliśmy opowieści Terreptorów. Thirowie zamieszkujący Ziemię, zwani także Erthirami, dla odróżnienia od swoich braci w kosmosie są dzicy, używają od stu cykli tych samych, łatanych i bardzo już starych, można powiedzieć, historycznych zbroi. Modliszkopodobne pojazdy, czyli Manty, które polatują nad globem, także są naprawiane i w żaden sposób niemodyfikowane.

Piętnaście miliardów Thirów lub coś koło tego, czyli ci, których zostawiliśmy sto cykli temu, nie rozwinęło się. Ich populacja ulega regresowi. Technologicznemu i społecznemu. W tej chwili przypominają wyglądem i zachowaniem autochtonów z podmiast na Ziemi... Zdaje się, że użyłem niefortunnego porównania. Ktoś wie, o czym mówię?

Podniosłem rękę. I jeszcze stu trzydziestu sześciu Ranów, tych, którzy przeżyli Pierwszą Wojnę o Ziemię, późniejsze starcia na Nomorii i tak zwane zwykłe wypadki losowe.

Wszyscy weterani należeli do Małych Rad Tomonari. Wszyscy oprócz mnie.

- Zmienię przykład. Erthirowie są... goblinami. Agresywnymi jaskiniowcami.

Dzikimi, nieokrzesanymi, zacofanymi. I wiemy to wszyscy. Założyli najprawdopodobniej jedynie zręby społeczności i trudno powiedzieć, na czym ich socjalne kontakty się opierają, bo są, nie ma co ukrywać, bardzo mocno skrzywieni psychicznie. Inna sprawa, że dla nich to skrzywienie już od dawna jest normą. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wcześniej nie odbiliśmy Ziemi, skoro sytuacja wygląda tak różowo. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze Thirowie z kosmosu, czyli Unithirowie, nie są zacofani technologicznie, o czym świadczą ich krótkie wizyty. Gdy zobaczą, że koncentrujemy wysiłek wojenny na Ziemi, mogą zaatakować którąś kolonię. Po drugie przyrost naturalny naszego społeczeństwa dokonuje się zgodnie z wykładnią sześcienną, tak jak przykazał Imperator. Jeszcze pięćdziesiąt cykli temu, nawet trzydzieści, nie dysponowaliśmy właściwą siłą. Do walki z Thirami nie nadaje się Armia Imperialna, chociaż liczy dziesięć milionów. To nie są soulerzy. Nie dadzą mantowcom rady.

Jakimś cudem część tych dzikusów, prowodyrów dawnych wydarzeń na Ziemi, zdołała przekazać swoje pozazmysłowe umiejętności następnym pokoleniom. Po trzecie istniało przez wiele cykli słuszne przekonanie, że żyją tam ci, których opuściliśmy. Przy średniej życia wynoszącej w cyklu zerowym sto dwadzieścia ziemskich lat i założeniu, że tuż przed Wielką Przegraną urodziło się na Ziemi dziecko, które jakimś cudem przetrwało całe to pandemonium, dzisiaj, po stu cyklach, czyli stu trzydziestu dziewięciu ziemskich latach, istnieje niezwykle małe prawdopodobieństwo, że jeszcze żyje. Są tam co prawda dzieci, wnuki i prawnuki tych, których zostawiliśmy, ale to nie są już ci, których opłakiwaliśmy.

Oczywiście należy założyć, że wszyscy posiadacze bezmózgów wyemigrowali wcześniej na Gaję. Po czwarte, pamiętając wyjątkowo wysublimowaną strategię wroga, gdy odbierał nam ojczysty glob, być może nierozsądnie jest kupować to, co nam pokazuje.

- Sugerujesz - odezwał się Troy Aronson, RanTorii Drugiego Maodionu, ceniony i poważany ze względu na osiągnięcia na Nomorii - że Erthirowie tylko udają niedorozwiniętych?

Wilehad przez chwilę myślał.

- Nie, nie sugeruję. Raczej nie wykluczam ewentualności. Nie ma pewności, czy Thirowie z Ziemi nie kontaktują się z Unithirami. Jest hipoteza, wiem, mało popularna, że Ziemia stanowi specyficzne „oko” wroga, za pomocą którego bezkarnie nas obserwuje i ocenia rozwój.

Wielu słuchających pokręciło głowami w geście dezaprobaty.

Laurus nie przejął się reakcją.

- Przypomnijcie sobie, co mówi RanStone. Ran nie polega na rachunku prawdopodobieństwa. Ran medytuje. Zwróćcie uwagę, że Ziemia tkwi w świadomości wielu z nas realne sto, a arealne dwieście, czterysta, u niektórych nawet osiemset cykli. To bardzo długi czas. Spowszedniała nam, stała się czymś stałym, niezmiennym. Zachowania Thirów również. Czy to nie dziwne? Czy możliwy jest tak stabilny układ? Czy Thirowie nie powinni szybciej się rozwijać albo sczeznąć w tak niesprzyjającym klimacie, pośród drapieżnych zwierząt i roślin? A ich jest ciągle jakby tyle samo.

- Giną Terreptorzy - rzucił Dan Archont, dowódca Pierwszej Centurii Trzeciego Maodionu, sławny ze swoich ostrzałów artyleryjskich.

- Właśnie - podchwycił Laurus. - Giną, mimo że ich akcje są przeważnie monitorowane.

Znowu podniósł się szum.

- Tak, wiem, co chcecie powiedzieć: wcale nie giną. To przemytnicy przeciekający między palcami Besebu. Zmieniają tożsamość, kombinują, skaczą w nieznane systemy. To możliwe. Ale możliwe jest też, że opowieści tych, którzy przetrwali, zawierają ziarno prawdy.

- Mamy słuchać zestrachanych śmieciarzy? - wykrzyknął ktoś z sali.

- Nie. Nie mamy tylko lekceważyć tego, co mówią. Rozumiem, że wszystkie te komentarze zostały wygłoszone zgodnie z doktryną „audiatur et altera pars” i nie odzwierciedlają waszych prawdziwych stanowisk. Gdyby tak było, spaliłbym się ze wstydu.

Po sali przetoczył się śmiech.

- Wystarczy tych żartów. Imperator, z czym się zgadzam, zarządził zwiad. Duży, z użyciem piętnastu centurii. Po jednej Pierwszej z każdego Maodionu. Szesnasty, jako jednostka bardzo młoda, musi na razie poczekać. Celem akcji jest spenetrowanie głównych kryjówek Thirów. Jak wiemy, kryją się pod poliami, w wejściach do Transgravów. Tam mają dużo przestrzeni, jest... było też tam świetne zaopatrzenie, wiecie, markety... a, nie wiecie, czym są markety. No, centra handlowe, ci, którzy nie pamiętają, bo ich wtedy na świecie nie było, niech sprawdzą we frinach... Już? Świetnie.

Wokół Laurusa pojawiło się kilkanaście ekranów przestrzennych. Każdy z nich reagował na moje spojrzenie. W zależności od tego, na którym skupiłem wzrok, powiększał się, przybliżał i ukazywał coraz więcej szczegółów. Wiedziałem, że inni Ranowie także korzystają z tej funkcji i widzą owe ekrany inaczej, zgodnie ze swoimi preferencjami.

Przebiegłem wzrokiem po projekcjach i ku swojemu zaskoczeniu znalazłem jakby znajomy obraz. Przybliżyłem... Warsaw City? Czy to możliwe? Przyjrzałem się napisowi nad głównym wejściem do Transgravu, zarośniętym mchami, paprociami i drzewami. „...wny”. Jakby „główny”? Warsaw City! Tam jest jedna z kryjówek Thirów?

- Wyznaczono piętnaście punktów do dokonania zwiadu. Każdy zostanie sprawdzony przez jedną centurię. Będziemy mieli do dyspozycji lotnictwo Armii Imperialnej, po dwa pancerniki, statek wsparcia, dywizję droidów na centurię i po jednej ciężkiej Machinie Wojny. Celem zwiadu jest dotarcie głęboko w tunele Thirów. Musimy zobaczyć, co tam jest, jak to wygląda i z kim lub czym mamy naprawdę do czynienia. Odprawy poszczególnych centurii odbędą się teraz na poziomie mentalnym.

Zamknąłem organiczne oczy i przełączyłem się całkowicie na arealne. Znalazłem się w innej sali, mniejszej, jaśniejszej, bardziej technologicznej w wystroju niż gotyckosecesyjnej. Blisko mnie siedzieli MaodAnTorii Pierwszego Maodionu Kaj Mbele, MaodTorii Roger Lang i dziesięciu centurionów. Laurus, tym razem nie jako RanaR, ale jako RanTorii Pierwszego Maodionu, niezmiennie trwał pośrodku, przy trójwymiarowym ekranie.

W areału nie musiał tego robić. Równie dobrze mogliśmy widzieć tylko mapę i słyszeć jego głos, a w miejsce ręki pokazującej jakieś obszary wystarczyłby kursor, mimo to typowo ludzka potrzeba wymagała, żeby odprawę prowadził człowiek, a nie głos.

- Tomo - zagaił - odprawę poprowadzi za mnie Roger Lang, zna wszystkie dane.

Pozwólcie, że razem z Kajem i Torkilem znikniemy z tej rzeczywistości i omówimy jeszcze jedno, dodatkowe zadanie.

Odpowiedziało mu ciche przyzwolenie.

Otrzymałem adres kolejnego mirażu. Wszedłem w niego. Tym razem siedzieliśmy z Kajem na wysokiej wieży, pod błękitnym niebem, gdzieś na końcu świata. Laurus oczywiście stał przy ekranie.

- Zanim przejdziemy do naszej odprawy, pytanie, bo mnie męczy. Nie chciałem tego poruszać na forum publicznym, bo widzicie, jak gawiedź reaguje, ale tak między nami: jak myślicie, czy Erthirowie rozwijają się technologicznie?

Unieśliśmy brwi. Pytanie to było wałkowane przez wiele cykli. Odpowiedź, która padała, praktycznie zawsze brzmiała „nie”.

- Zadam drugie pytanie: czy ziemscy Thirowie kontaktują się z Unithirami?

- Przed chwilą o tym mówiłeś. Nie zauważyliśmy ani jednego statku nad Ziemią, więc chyba... - odezwał się Kaj.

- Nie?

- Laurus - odparł Mbele - dobrze wiesz, że są dwie koncepcje. Jedna mówi, że Stratos potraktował populację ziemską i całą operację opuszczenia planety jako gambit. Poświęcili miliardy istnień, by uciec i się przegrupować. Nie dbają o to, co zostawili. Druga wersja, trochę kosmiczna, brzmi, że jakimś cudem Erthirowie i Unithirowie pozostają w kontakcie, przy czym ci pierwsi siedzą cicho i udają dzikusów. Analizowaliśmy to wielokrotnie i zawsze twierdziliśmy, że ma to sens, bo dzięki takiemu zachowaniu mogą bez przeszkód obserwować Ecoris, nasze statki, strategie i instruować Unithirów.

Wilehad pokiwał głową.

- Erthirowie - odezwał się - jak ustalono w pierwszej dekadzie ei, nie tyle zostali zahipnotyzowani, co zmienieni genetycznie. Być może zresztą oba te procesy były w jakiś sposób sprzężone. Na Ziemi wciąż latają modliszkopodobne Manty. Prowadzą je Erthirowie soulerzy. Jeśli ich populacja przetrwała, to znaczy, że znalazła sposób na współżycie z kilkunastoma miliardami dzikich hord. Jak?

Unieśliśmy brwi.

- Przedstawię wam swoją wizję. Spójrzcie na tę mapę.

Znaliśmy ją na pamięć. Ziemia i zaznaczone na żółto planety, z których wyszła armia wroga.

- Znajoma, prawda?

Skinęliśmy głowami.

- A teraz dodajmy... to.

Planeta stała się półprzezroczysta. W jej wnętrzu pojawiły się fioletowe punkty.

Placities. Miasta kopalnie umieszczone trzysta kilometrów pod powierzchnią globu, obwarowane wzmocnieniami chroniącymi przed gigantycznymi ciśnieniami. Ziemia szczyciła się piętnastoma takimi instalacjami. Siedem było w posiadaniu Placities Ltd., a pozostałe osiem było zarządzanych przez Dow’n’Up Company.

- Placities - mruknął Mbele.

- Tak jest. Placities. Dodajmy jeszcze to.

Glob przecięły czerwone cięciwy: proste linie wiodące od powierzchni do powierzchni, przechodzące przez górny, a czasem też dolny płaszcz Ziemi. Trakty komunikacyjne Transgravów, ciężkich grawitacyjnych pociągów transportowych, wykorzystywanych kiedyś do przewożenia ludności, a potem głównie do wożenia towarów.

Wykorzystywały proste zasady fizyki - przez pierwszą połowę podróży pociąg „spadał”

ciągnięty grawitacją, a przez drugą - hamował. Podróż, niezależnie od położenia i odległości punktów wylotowych i wlotowych, zawsze trwała około czterdziestu ziemskich minut.

Odbywała się oczywiście w kanałach próżniowych, bo tylko tak można było zniwelować opór powietrza.

Przyjrzeliśmy się dokładnie animacji. Wiele traktów Transgravów przechodziło przez Placities, bo kopalnie te wykorzystywały trakty do transportu robotników, sprzętu i oczywiście wydobytych skarbów. To było do przewidzenia. Jednak prawdziwe zaskoczenie poczułem, gdy skonstatowałem, że wiele plantów, które wyprodukowały dawno temu Stratos Thirii, także łączyło się z tymi traktami...

Podniosłem głowę.

- Laurus, sugerujesz, że Thirowie, ci prawdziwi, mieszkają w Placities?

Wzruszył ramionami.

- W zasadzie nie powinienem wam zawracać głowy tymi hipotezami, bo nie są związane z misją, ale tak, mam takie podejrzenia. Jeśli byłyby prawdziwe, to wyszłoby, że Thirowie przed Wielką Przegraną opanowali nie tylko Wings Incorporated, która dała im transport, Live produkującą diginetów i Yamę zapewniającą technologie mutacyjne, ale także Placities Ltd. lub, a nie możemy wykluczyć, że również, Dow’n’Up.

Zacisnął usta.

- Zastanawiałem się, czy podzielić się tymi myślami z całym zgromadzeniem, i w końcu... podzieliłem się z wami. Myślicie, że ma to sens?

Powoli kiwnęliśmy głowami. Szukał mojego wzroku. Odpowiedziałem spojrzeniem uważnym i wzmacniającym. Odetchnął.

- Okej, to była dygresja. Wracając do celów naszej małej misji. Torkil, Kaj, Mario...

Mario? Przecież to zwykły MaodAn, żaden tam centurion, co prawda z Pierwszej Dekurii, ale...

Nagle pojawił się wśród nas. Oto przewaga arealium nad rzeczywistością. Nexus jak żywy. Co ciekawe - w swojej typowej sieciowej postaci, czyli organicznej. Czy raczej nibyorganicznej. Algorytmy znające jego oryginalne dna generowały wygląd całkiem przystojnego bruneta o mocnej szczęce (z lekkim zarostem, tak sobie życzył), ciemnych oczach i krótko przyciętych włosach układających się w zgrabny klin na granicy ciemienia i czoła.

Taylor jak żywy.

- Cześć, lowelasie - szepnąłem.

Tylko skinął głową, bo Laurus już zaczynał:

- Bez zbędnych pytań, i tak się rozgadałem. Wszyscy wiemy, że w roku zerowym dokonano potężnych bombardowań centrów technologicznych, by uniemożliwić Erthirom rozwój. Jednak budynki niektórych firm miały wiele pięter wpuszczonych w głąb skorupy ziemskiej, gdzie nawet eksplozje jądrowe nie dokonały zniszczeń. Historia nie pozwala zapomnieć, że to Mobillenium, a po nim Way Dao miały największy potencjał technologiczny, to one w zasadzie popchnęły ludzkość do przodu, gdy ta znalazła się nad przepaścią.

He, Laurusowi wyszła zgrabna freudowska pomyłka. Zachichotaliśmy. On też się uśmiechnął. Potarł kąciki oczu. Niesamowite. Gość miał, tak jak ja, ponad osiemset arealnych cykli. Miliardy doświadczeń. Jego usta - prawdziwe i cyfrowe - wyrzuciły z siebie tryliony zdań. Mimo to, zupełnie jakby miał na karku zaledwie czterdziestkę, przejęzyczył się, po czym najnaturalniej w świecie zarumienił.

- No dobra, dobra - machnął ręką - stary pryk się pośliznął, pośmialiśmy się, wracamy, tak? Pamiętacie, w czterdziestym cyklu ei wyselekcjonowany oddział Pierwszego Maodionu wykonał rajd na pozostałości siedzib Mobillenium i Way Dao. Celem misji była ocena zniszczeń dokonanych przez bombardowania. Niestety, wskutek złej organizacji akcji ocena nie była zadowalająca. Drugi rajd, wykonany kilka pendeków później, już lepiej przygotowany, wykazał zniszczenie wszystkich pięter Way Dao oraz dwadzieścia najwyższych w przypadku Mobillenium. Piwnice głównej siedziby tej firmy liczyły sto poziomów. Stopień zniszczeń według ówczesnych analiz uniemożliwiał dostanie się do archiwów, zwłaszcza takim dzikusom, jakimi stali się Thirowie, ponadto, nawet jeśli uzyskaliby dostęp do tych danych, co by z nimi zrobili?

Laurus zatrzymał się. Patrzył gdzieś w dal. Trwało to dłuższą chwilę. Otworzyłem na moment realne oczy. Obrazy nałożyły się: wielka sala i dwustu Ranów z zamkniętymi oczami. Nasza wieża, chmury, przestrzeń. Piętnaście grup widziało w tym czasie zupełnie inne sale i rozmawiało mentalnie ze swoimi dowódcami. Część Małej Rady Pierwszego przebywało w innej rzeczywistości niż nasza czwórka. Nie wspominam o tym, że Nexusa w ogóle tu nie było. Wszystko w dziwnej ciszy, zakłócanej ledwo wyczuwalnym szumem wentylacji. Do tego dotarła ludzkość. Zamknąłem oczy, tak jak kiedyś radził Sergio Lama, i znalazłem się znowu na szczycie wieży.

-...naszym zadaniem będzie ponowna ocena zniszczeń dokonanych w archiwach Mobillenium na terenie byłej Matki Rosji, cyfrowe usunięcie danych na miejscu i przez starą sieć we wszystkich ekspozyturach Mobillenium i Way Dao oraz, jeśli zajdzie taka potrzeba, poprawienie tego, czego nie mogły dokonać bomby. Zrobimy to we czterech.

Usłyszałem jego głos na wewnętrznym kanale: iji - Zacieramy ślady historii Way Dao, Gamedecu. Po odbiciu Ziemi ludzie nie mogą się dowiedzieć, jak powstało Imperium.

- Potem - ciągnął - dołączymy do Pierwszej Centurii, która zacznie w tym czasie penetrować dziurę koło Paryża. Szczegóły w folderach. Przygotujcie się. Jutro o szóstej odlatujemy.

Imperialne Archiwum Badań nad ESP Rufus Darling, „Primus”

Fragment rozdziału „Stygmat dzieciństwa”

Torkil Aymore jako siedmioletni chłopiec był świadkiem aktu seksualnego między ojcem i matką. Będąc przekonany, że tata robi mamie krzywdę, ocenił go negatywnie i uznał, że jest demonem. Tego typu przypadki nie należą do rzadkości i wielokrotnie były opisywane w literaturze naukowej. W taki sposób dokonał się podział superego Torkila na pozytywną matkę i negatywnego ojca. Gdy wiele lat później wszedł w grę Otchłań, która otworzyła jego trzecie oko na drugiego siebie, poszukiwaniom tym towarzyszył lęk i poczucie zagrożenia, więc jego podświadomość ubrała te uczucia w skórę demona - ojca.

Gdy potem w siedzibie Shadow Zombies umierał i odwołał się do omnihomo po pomoc - udzielił mu JEJ, ALE TORKIL WIDZIAŁ GO POD POSTACIĄ KOBIETY - UZDROWICIELKI - MATKI ANIELICY.

NIE BEZ WPŁYWU BYŁY JEGO MŁODZIEŃCZE FASCYNACJE JUNGOWSKĄ PSYCHOLOGIĄ GŁĘBI, KTÓRE POMOGŁY MU UPOSTACIOWAĆ ODSEPAROWANE CZĘŚCI JEDNEGO BYTU I NADAĆ IM RÓŻNE FORMY. To, CO ZNAMIONOWAŁO TAJEMNICĘ I SAMOPOZNANIE, UZYSKAŁO POSTAĆ DIABŁA.

TO, CO CHARAKTERYZOWAŁO SIĘ OPIEKĄ I TROSKĄ, PRZYBRAŁO FORMĘ ANIELICY. DE FACTO BYŁ TO TEN SAM BYT - OMNIHOMO.

Zdumiewające jest, że za przykładem Pierwszego POSZŁO BLISKO SZESNAŚCIE TYSIĘCY INNYCH RANÓW.

Prawdopodobnie zadziałała tu sugestia, gotowość PERCEPCYJNA, NIEWIEDZA, ŻE MOŻE BYĆ INACZEJ, A IM WIĘCEJ ICH PRZYBYWAŁO - TAKŻE SYNDROM KRYSTALIZOWANIA SIĘ NORM SPOŁECZNYCH. Po PROSTU UZNANO, ŻE ZOBACZENIE DEMONA I ANIELICY JEST „PRAWIDŁOWE”.

Warto zauważyć, że Aristoi często pozostają W KONFLIKCIE z ojcami.

Narowie i soulerzy nie widzą omnihomo w poDZIELONEJ POSTACI. W OGÓLE GO NIE POSTACIUJĄ, NIE HALUCYNUJĄ, RACZEJ ODCZUWAJĄ OBECNOŚĆ. W TYM ŚWIETLE MOŻNA UZNAĆ, ŻE BYCIE TOMO JEST SWEGO RODZAJU DIAGNOZĄ STANU PARAPATOLOGICZNEGO ALBO WRĘCZ PATOLOGICZNEGO.

NlE DZIWI, ŻE NAZYWAJĄ SAMI SIEBIE „SZALEŃCAMI”, „RANAMI - SŁUGAMI CHAOsu”. Ambiwalentny stosunek do ojca powoduje, że CHĘTNIE ZGŁASZAJĄ SIĘ DO MAODIONÓW - ICH ODNIESIENIE do Imperatora nie jest obojętne. To specyficzNY MIKS PODZIWU, MIŁOŚCI I OBAWY, PROJEKTOWANY na bazie uczuć do ojca. NlE jest tajemnicą, że do specyficznych zawodów zgłaszają się charakterystyczni ludzie, jednak pewnym zaskoczeniem jest, że największymi obrońcami ludzkości zdają się ci, którzy potencjalnie noszą w sobie największe zagrożenie.

Wizje/halucynacje demonów i anielic należy uznać za schizoidalne i nakłaniać obrońców ludzkości do prób ich syntezy. demon i anielica powinni się połączyć.

Warto przeprowadzić badania dotyczące tego, czy rzeczywiście wszyscy Ranowie widzą odseparowane diabły i anioły oraz jak wizje te mają się do ich płci. Należałoby zwrócić uwagę, by były to testy psychoskanowe, a nie deklaratywne. istnieje obawa, że jeśli tylko zapytamy rana lub rankę, co widzi, odpowie zgodnie z powszechnie uznaną normą.

Zanotowano przynajmniej kilkanaście zgłoszeń ze strony maodów i MaodAnÓW płci obojga zlewania się postaci, słabej ich wyrazistości.

Zgłaszający byli tymi faktami zaniepokojeni. Nacisk społeczności Aristoi powoduje, że mało kto przyznaje się do kłopotów z wizualizacją duchów opiekuńczych.

Warto też zastanowić się i przyjrzeć bliżej tak zwanemu Czarnemu Maodionowi, czyli azylowi dla Opętanych. Czy mamy do czynienia z realnie złym omnihomo, czy raczej z jego maksymalnym znegatywizowaniem? uważam, że nie ma czegoś takiego jak zły omnihomo.

można go negatywnie spostrzegać, bojąc się prawdy, mając zbyt głęboko zakorzeniony pejoratywny światopogląd, ale to nie znaczy, że omnihomo jest negatywny. NlE może być zły. Co najwyżej groźny dla nieprzygotowanych.

Istnieje jeszcze inny aspekt omawianego fenomenu. Wydaje się, że Ranowie są najsilniejszymi soulerami Imperium. Być może wczesnodziecięcy uraz był konieczny, by wyzwolić w nich tę energię. Konflikt, rozdarcie, niespójność zadziałały jak katalizator, który zmusił ich dusze do próby zabliźnienia, zaleczenia rany, a to wygenerowało niebywałe możliwości, swego rodzaju świadomość pozawymiarowej inteligencji. jeśli uznać ten punkt widzenia za prawdziwy, należy cofnąć poradę terapii ranów, bo okaże się, że trudno orzekać, czy są pacjentami, czy że ich stan jest etapem na długiej i interesującej drodze rozwojowej.

Jeśli jednak tak jest, oznaczałoby to, że znegatywizowany omnihomo u opętanych z czarnego Maodionu kryje potencjalnie największą energię i to w istocie oni są najpotężniejszą bronią imperium. Jak jednak tę potęgę opanować?

Otrzymałem informację od maodionowego Torkila o uniwersalnej siedemnastej. Na Cheronei w strefie czasowej Fantahoe była dziesiąta. Pora lanczu.

Prawo Imperialne zabrania istnienia w więcej niż trzech kopiach. Po przekroczeniu tej liczby pojawiają się 1 problemy z uwagą, bo paki informacyjne wysyłane automatycznie przez friny rozpraszają ją, a im więcej kopii, tym częściej przychodzą. Co prawda frin jest inteligentny i nie wyśle oraz nie przyjmie mena, jeśli właściciel jest mocno zajęty, mimo to nadmierne przeciążanie ośrodkowego układu nerwowego swoistym rozszczepieniem osobowości nie służy higienie psychicznej. Ponadto liczne eksperymenty potwierdziły, że w przypadku większej liczby kopii pojawiają się problemy przy próbach scalania. Oczywiście są wyjątki i najczęściej należą do nich Ranowie.

Ja, podobnie jak Laurus, mogę się rozmnożyć do pięciu. Mbele do sześciu.

Tym razem byłem numerem czwartym, niezgodnym z Prawem Maodionu, bo Ran na służbie nie może posiadać cywilnej kopii. Piątej nie stworzyłem. Nie było potrzeby.

Moi znajomi i rodzina myśleli, że jestem w Maodionie, więc przestali mi zawracać głowę. Pauline, Anna, Angela, cała zgraja dzieciaków, wszyscy razem mogli mnie pocałować w rectum per anus. Z języczkiem. Byłem niegrzecznym chłopakiem, miałem brudne myśli, miałem wszystko i wszystkich w dupie. Nawet samego Imperatora. Łamałem prawo i było mi z tym dobrze. W erze wszechobecnych psychoskanów byłem niewykrywalny, miałem minimalnie zmodyfikowaną psychikę, głównie w obszarach podkorowych. Tej sztuczki nauczyłem się, zasilając szeregi Terreptorów. Jeśli system nadmiernie kontroluje społeczeństwo, ludzie uczą się kontrolę omijać. Automaty identyfikowały mnie jako Jeffersona „Spacemąna” Raya, kogoś bardzo podobnego fizycznie i psychicznie do Torkila, ale jednak innego, co dla zerojedynkowych machin oznaczało „nie on”. Nie bez znaczenia był fakt, że byłem blondynem, nosiłem kucyk i moja powierzchowność nieodmiennie przypominała skin, który nosiłem dawno temu w Twisted & Perverted. Stamtąd zresztą wzięło się moje nowe imię.

Jadłem znakomite spaghetti paradiso, siedząc na śnieżnym tarasie jednej z wież Fantahoe, stolicy Cheronei - najpiękniejszej, oceanicznej planety WayEmpire. Dookoła siedziały śliczne dziewczyny i dorodni chłopcy. Dwóch tuż obok mnie, zresztą bliźniaków, czy może raczej klonów, raczyło się partią tabletop game. Siedzieli w milczeniu, wydając arealne rozkazy małym figurkom żołnierzy, które biegały po realistycznie wyglądającym labiryncie i strzelały do siebie. Też lubiłem te gry. Wyglądały cukierkowo, figurek można było dotknąć, było miłe wrażenie panowania nad rzeczywistością.

Zaczynają o uniwersalnej szóstej, czyli za dziewięć hekt...

Koniec sielanki. Wykonałem sens do Hanka Woody ego. W jego przypadku bezcelowe było używanie katomów, bo nigdy nie było wiadomo, gdzie się włóczy. Jego owłosiona gęba przyćmiła miły krajobraz.

- Jefferson? Czego chcesz?

- Tak jak się umawialiśmy...

- Frag. Myślałem, że zrezygnowałeś.

Pokręciłem nostalgicznie głową.

Podrapał się w szczeciniastą, kwadratową szczękę.

- Jesteś idiotą, ale nie mój biznes. Płacisz z góry i cię nie znam, tak?

- Płacę z góry i mnie nie znasz, merkantylny frędzlu.

- No nie, ja dla takiego ryzykuję, a on mnie od zwisów wyzywa.

- Nie zwisów, tylko frędzlów. To po pierwsze, po drugie wiele razy nadstawiałem dla ciebie łba, więc czuj równowagę.

- Pięćset tysięcy - mruknął.

- Na tyle się umawialiśmy.

- Sprawdzam, czy masz dobrą pamięć.

- Za hektę u ciebie.

Przywołałem limo. Podszedłem do krawędzi i niedbale spadłem w przepaść, pozwalając się pochwycić magnetycznym łapom i wprowadzić do wnętrza. Podałem mentalnie adres i zapatrzyłem się w okno, które za chwilę poszerzyło się do tego stopnia, że oprócz swojego fotela nie widziałem wnętrza pojazdu. Białe wieże Fantahoe, ptaki, chmury...

poszarpane, fioletowe, płaskie, wielowarstwowe. Uwielbiam Cheroneę i swoją małą wysepkę gdzieś na północny wschód stąd. Powinienem się cieszyć tym, co mam. Tymczasem obowiązek ciąży. Zwiad Maodionów na Ziemi oznacza tylko jedno - zbliżającą się wielkimi krokami Drugą Wojnę o Ziemię. Jeśli do niej dojdzie, Imperator położy łapę na wszystkim, łącznie, jestem tego pewien, z wciąż sprawną i nieodkrytą przez Thirów siedzibą Shadow Zombies pod Warsaw City. Zwlekałem sto cykli. Zapominałem i znowu sobie przypominałem o testamencie Lamy. Nie mogłem się zdecydować. Teraz nie mogłem już niczego odsuwać.

Musiałem lecieć, wykraść cholerną tajemnicę i schować ją gdzieś, zakopać, zeżreć, zutylizować, tak czy owak, nie dopuścić, by w ręce Gorgona dostała się wiedza, technologia, sposób stworzenia nadczłowieka, które to idee, jak zrozumiałem z naszej rozmowy sto cykli temu, nawiedziły głowę popapranego Sergia i które ukrył przed światem właśnie na Ziemi.

Obiecywałem sobie wiele razy, że to zrobię, że polecę i sprawę załatwię, ale wciąż tego nie robiłem. Teraz nie było czasu.

Ciekawostki z Fedry. W dystrykcie czterdziestym czwartym pojawił się złośliwy posiadacz objętości, który tak ustawiał trajektorię swojej latającej posesji, by zasłaniać słońce graniczącemu z nim obywatelowi. Jednodniowy proces rozstrzygnięto na korzyść poszkodowanego. Dowcipniś uiści na jego konto grzywnę w wysokości stu tysięcy kredytów, „ku przestrodze innych szkodników”.

Imperator Ludzkości, Gorgon Nemezjus Ezra, spojrzał na pogrążonego w transie Mistrza Gier, Czcigodnego Juliusza Emela, spoczywającego na bezdotykowym szezlągu.

Wąskie usta, szczupłe policzki, cienka skóra, pociągła twarz. Delikatność w każdym rysie.

Był ubrany w biały kombinezon, część szaty unosiła się nad podłogą. Śnieżny, ażurowy kask był zdobiony ornamentami przypominającymi sople lodu. Gdy patrzył na jego sylwetkę, miał wrażenie, że znajdujące się w tle ornamenty ścian, podłoga, okna wyginają się, zsuwają po niewidocznych liniach w dziwną, niezrozumiałą dal. Gdy próbował skupić wzrok na szczegółach twarzy czy ubrania, wciąż uciekały, drżały, było wrażenie, że Emel mknie gdzieś z niewyobrażalną prędkością. On jednak wciąż tkwił w komnacie medytacyjnej.

Jeszcze kilkadziesiąt cykli temu byłby podłączony niezliczoną ilością kabli do piętrzących się wokół maszyn. Teraz nie było kabli, nawet cienkich, nie było w ogóle niczego, co przypominałoby urządzenia liczące. Nawet kask był w zasadzie niepotrzebny, ostał się jako sentymentalny relikt przeszłości. Materia pomieszczenia była machiną per se, konstrukcje logiczne wrosły w jej strukturę, zaś konsola manipulacyjna mogła się wychylić zarówno z fresku, okna, podłogi, kolumny, jak i zmaterializować w powietrzu, w dowolnym kolorze i konsystencji.

W erze bezprzewodowej informacji, w erze, w której zaprzęgnięto samą przestrzeń do przekazu, kable i wszelkie inne widoczne połączenia były niepotrzebne.

Straciło sens pojęcie „miejsca”. Kiedyś naturalne było stwierdzenie: „Jestem tu, więc by znaleźć się tam, muszę podejść”. Teraz gdy każdy nosi w sobie gotową do użycia arealną kopię, może mieć „tu” stu przyjaciół, by za chwilę znaleźć się z nimi „tam”. „Tam” i „tu” są już tylko informacjami, a nie kilometrami do pokonania.

W świecie informacyjnym wszystko jest „tu”.

Czcigodny Juliusz Emel już jako dziecko przejawiał wyjątkowy talent pamięciowy.

Pamiętał najdrobniejsze szczegóły ze swojego niemowlęctwa, wczesnego dzieciństwa, a także pozostałych pięćdziesięciu realnych i pięciuset arealnych cykli swojego życia. Pamiętał to bez pomocy frina i menów. Gorgon dostrzegł go, gdy Juliusz był młodzieńcem, i gdy Emel zaczął zdradzać talenty soulerskie, odradził rodzicom wysłanie go do Maodionu. Zamiast tego osobiście nadzorował jego kształcenie w Akademii Soulerów, a potem sprawił, że Juliusz stał się Człowiekiem Bramą, jednym ze stu imperialnych Bram, potrafiących, śladem nieodżałowanego Sergia Lamy, otwierać własnym umysłem przejścia do światów równoległych.

Rzeczywistość okazała się dziwniejsza od najśmielszych przewidywań futurologów.

Dzięki modyfikacji programu Tsycop, gracz (nie Człowiek Brama) mógł pozwolić, by światumysł Człowieka Bramy wszedł do jego głowy. Sam Juliusz także mógł przebywać w arealnej rzeczywistości, która była odzwierciedleniem jego psyche. W świecie tym znajdowały się portale do innych wymiarów. Gdy gracz lub Człowiek Brama w nie wkraczał, znajdował się w rzeczywistości równoległej. Program Tsycop ubierał w barwy i kształty to, co tam się znajdowało, ale kontakt z zamieszkującymi te światy istotami wydawał się tak realny i autentyczny, że pozostawiał małe pole na wątpliwości. Światy równoległe najprawdopodobniej istniały, a dostęp do nich był możliwy przez arealium zwane kiedyś rzeczywistością wirtualną. Gdy Człowiek Brama wysila umysł, by otworzyć więcej portali i sprawdzić, co się tam dzieje, przestrzeń wokół niego zdaje się parować, wyginać, odkształcać.

Dlatego komnaty medytacyjne skonstruowane są ze specjalnych tworzyw, które wytrzymują niezwykłe naprężenia, jakie wtedy powstają.

Rzeczywistości paralelne można było oglądać zarówno w przestrzeni, jak i czasie.

Nemezjus niejednokrotnie obserwował prawdopodobne dzieje Imperium w innym wydaniu, w innym czasie, w innych światach. Widział siebie okrutnego, pobłażliwego, widział ludzkość demokratyczną, fundamentalistyczną i teokratyczną. Na podstawie tych obserwacji wyciągał bardzo pouczające wnioski.

To, co zobaczył przed chwilą, zastanowiło go i zasmuciło. Czy możliwe, że tak to się może potoczyć?

Trwają przygotowania do setnej rocznicy istnienia WayEmpire. Gubernatorzy dwudziestu pięciu planet Imperium zapewniają mieszkańców, że atrakcji nie zabraknie.

Vaporianie także zakomunikowali, że chociaż nie należą do naszej gromady, będą świętowali i cieszyli się razem z nami.

Imperator zapowiedział specjalne wydarzenie na tę okazję, ale nie zdradził żadnych szczegółów. Wszyscy drżymy z ekscytacji!

Wylądowałem na przedmieściach Schizmy, zachodniej dzielnicy Fantahoe.

Dominowały tu barwy oranżu i czerwieni. Wysokie ściany budynków bez okien, lądowisko przy dużym hangarze - zaciszne miejsce przemytnika. Pachniało czymś gorzkim. Wysoko położona Tau, centralna gwiazda systemu, przecinała sztychami promieni wielopiętrowo ułożone chmury, przywodzące na myśl sakralne freski. Plamy słońca na elewacjach częściowo zamykających przestrzeń, stojących dookoła skrzyniach, jakichś rurach. Cisza.

Poczułem skurcz żołądka. Czy na pewno chcę to robić?

Z wysokiego warsztatu wyłonił się Hank Woody. Brudna, wyszczerzona, bezczelna gęba. Rozczochrana czarna czupryna, zdecydowanie wykrojone, dość pełne usta, wyraźnie zarysowana żuchwa, ostre spojrzenie jasnych oczu. W każdym ruchu widać było elegancką arogancję. Woody był anarchistą i Terreptorem jak ja, tylko ja z tym drugim skończyłem.

Trudnił się nie tylko oficjalnymi zleceniami. Próśb o nielegalne odzyskanie z Ziemi różnych dóbr było bez liku. Jedne duże - na przykład: „Przywieźcie mój dom, apartament, pokój”, inne małe: „Został tam mój sejf, obraz, rzeźba”. Były jeszcze takie, o których żaden przemytnik głośno nie mówił. Żeby je realizować, trzeba było mieć naprawdę głowę na karku.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Mogłem gnieść mu palce bez problemów, bo siedziałem w małym, seksownym, cywilnym ciele, nie w trzymetrowym kolosie MaodAna. No, może’z tym kolosem przesadzam. Aristoi byli dość smukli, żeby masa nie upośledzała ich siły.

Wyglądało to szczególnie smakowicie w przypadku Ranek... Mimo to cholernie dobrze się czułem w organizmie nieprzekraczającym dwustu centymetrów wysokości.

- Jeśli mnie przymkną, wyciągniesz mnie - upewnił się Woody.

Nie musiałem go pytać, czy wymienimy paki. Z Hankiem nie wymieniało się menów.

Miał zbyt wiele sekretów, które mogły przypadkiem wyciec. Do dobrego tonu należało nieproponowanie wymian z osobami jego proweniencji.

- Wyciągnę albo zgnijesz wybebeszony przez Besebu.

- Piękna perspektywa.

Wyszczerzyłem zęby:

- No.

- Słuchaj, czyli plan jest taki...

Zwrócił głowę w bok. Z hangaru wytoczył się na antygrawitacyjnej poduszce jeden z jego statków. Wysoki na siedem metrów, długi na dwadzieścia, przypominał skrzyżowanie brontozaura z kwadratowym słoniem. Był utrzymany, podobnie jak budowle wokół, w barwach oranżu i czerwieni. Kiedy mrużyłem oczy, przestawałem go widzieć.

- To jest Hakon - przedstawił spacemobil. - Hakon, poznajesz Tor... Jeffa?

- Tak - odezwał się w naszych myślach.

- Dobra, tylko tak na wszelki wypadek pytałem. A to jest Harley.

Mechaniczne usta Hakona otworzyły się i wysunął się z nich bardzo smukły, wąski obiekt. Długi na trzy metry, szeroki na niecały metr. Połyskliwy jak rtęć. Odbijał błękitne niebo, chmury, mnie, Hanka, szkarłatne budowle i granatowe podłoże. Gdy przyjrzałem mu się bliżej, odnalazłem podobieństwo do bardzo spłaszczonego motocykla. Takich pojazdów używano w dwudziestym wieku przed Imperium. Tylko że archaiczne mobile nie unosiły się nad ziemią.

- Harley, ty nie znasz Jeffa?

- Nie.

- Dobra, zeskanuj go.

- Wykonałem.

Mój frin poinformował o próbie przekazania mi kluczy do kontroli nad pojazdem.

Przyjąłem.

Hank zerknął na mnie.

- Każ mu się otworzyć. czas-«ilnych istot i Wykonałem dyspozycję. Zdawało się, że lita powierzchnia stateczka pękła wzdłuż długiej osi, po czym obiekt spionizował się i przybliżył, ukazując wnętrze. Poczułem miły zapach luksusu. Był tam rozłożony czarny fotel z niebieskimi lamówkami, rodzaje podłokietników czy inne moduły ułatwiające siedzenie oraz świecąca czerwonymi kontrolkami konsola pilota.

- Wejdź do środka - polecił Woody.

Podszedłem, a pojazd obrócił się, zbliżył do mnie, delikatnie pochwycił niewidzialnymi łapskami i ułożył na siedzisku, które ku mojej radości okazało się bardzo wygodne. Gdy poszycie zaczęło się zasklepiać, zdrętwiałem na myśl o zamknięciu w tej trumnie. Ledwo jednak się zasunęło, zobaczyłem Hanka, jakby nic nas nie oddzielało. Jeszcze moment i pojawił się trójwymiarowy interfejs Harleya oznaczający wszystkie obiekty (w tym Woody ego) odległościami i nazwami. Wisiałem w fotelu, który zaczął rotować wokół długiej osi. Za chwilę zostałem upozycjonowany brzuchem w dół, właśnie jakbym siedział na bardzo płaskim motocyklu, a jakaś siła delikatnie odgięła mi głowę do tyłu.

- Czy to jest domyślna pozycja lotnicza? - pomyślałem do przemytnika.

- Tak. Połóż ręce na manipulatorach.

Na wysokości ramion znajdowały się moduły. Włożyłem w nie dłonie. Pojazd drgnął niecierpliwy, gotowy do skoku, jakby był psem wyścigowym.

- Obleć kilka kółek, tylko niewysoko. Nie chcę, żeby go zobaczyło za dużo osób.

Przed moimi oczami pojawiła się trójwymiarowa projekcja toru, po którym pojazd ma się poruszać.

W zależności od tego, gdzie spojrzałem i co pomyślałem, szmaragdowa drabinka wiła się i zmieniała kształt. Gdy wyobrażałem sobie większą szybkość, przybierała barwę czerwoną, a tor się wygładzał, gdy myślałem o mniejszej - zieleniała i bardziej się zawijała.

- Bez obawy, jest świetnie skalibrowany, ale uwaga, nie ma antygrawów. Nie było jak ich zmieścić, poza tym za bardzo sieją.

Wydałem dyspozycję ruchu do przodu i od razu się zakochałem. Maszyna ruszyła miękko, ale zdecydowanie, wywołując przyjemne przeciążenie, miałem wrażenie, że drży, chcąc przyspieszyć. Inteligentny interfejs nie pozwalał na niemożliwe ruchy, sam unikał zderzeń, przewidywał, co chcę rozkazać. Przyspieszyłem. Mój boże, co za uczucie! Te współczesne machiny z antygrawami spowodowały, że człowiek zapomniał, czym jest prędkość! Wykonałem wiraż wokół Hakona, potem zadarłem nos maszyny w górę i popędziłem wzdłuż ściany hangaru Woodyego. Zatoczyłem ciasny wiraż, wciąż trzymając się blisko elewacji, i zapikowałem w dół.

- Ostrożnie!

Wyrównałem lot tuż nad ziemią i pognałem nad lądowiskiem. Minąłem Hanka i dotarłem do krawędzi platformy. Pod spodem spoczywało w cieniu podmiasto Cheronei.

Magiczne, przecięte snopami światła. Zawróciłem ciasnym wirażem (to uczucie wgniatania w fotel!) i wylądowałem tuż przy Woodym. Wydałem dyspozycję otwarcia poszycia. Harley obrócił mnie na plecy, spionizował się, po czym uprzejmie wypuścił na płytę lądowiska.

- Genialny pojazd - szepnąłem.

Przemytnik uśmiechnął się krzywo.

- Cieszę się, że ci się podoba, bo spędzisz w nim całą podróż na Ziemię, schowany w poszyciu statku.

- Tak się umawialiśmy.

- Przejdziemy czek pszczółek, wylądujemy na Ziemi, tam wylecisz Harleyem, ukradniesz, co będziesz chciał, wlecisz do mojej jamy pod Warsaw City, stamtąd się wykopyrtniesz w sobie znane miejsce, a potem wskoczysz Harleyem dobrze obliczonym susem prosto w próżniową komorę zlokalizowaną tu, pod hangarem, dobrze zrozumiałem?

- Tajest. Szykuj się. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej.

Na ostatniej wystawie sztuki użytkowej w Donton na Onomie artysta Kamillo Fox zszokował publiczność śmiałym połączeniem stylu klasycystycznego z trendem steampunkowym. Miedzianopodobne kolumny, których jońskie zwieńczenia udawały odpowiednio zawinięte polerowane rury, stylizowane kable wystające z nitowanych otworów zachwyciły publiczność. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższym czasie należy się spodziewać rozkwitu mody wzorowanej na wizjach artysty.

Juliette von Haas nigdy nie miała zbyt wysokiego zdania o sobie. Często podejrzewała, że jest nielegalnie skleconym Sydem wyhodowanym od razu jako dorosły osobnik, z byle jak ułożonymi wspomnieniami. Bawiły ją wyobrażenia, że być może pewnego dnia wyląduje jako skazaniec na Sofii i zmutuje tam do tego stopnia, że jej potomstwo już nigdy nie będzie mogło krzyżować się ze zwykłymi ludźmi.

Mężczyźni lgnęli do niej jak żelazo do magnesu. Łamali regulaminy, nie stosowali się do zaleceń, nie zważali na żadne konsekwencje. Ciągnęła ich jak przeznaczenie. Nie wierzyła, że powodem była jej uroda czy inteligencja. Musiała mieć zaprogramowaną w genach specyficzną konfigurację feromonów. Z pewnością było to nielegalne i z pewnością nie do osiągnięcia w normalnych, naturalnych warunkach. Musiała być Sydem.

Myśli te nie wywoływały w niej żalu, odrazy czy chęci zemsty na stwórcach. Być może ta uległość także była w niej zadana. Żyła bardziej we śnie niż w realium, w czym pomagały jej niezliczone mnemoprojekcje, meny, funplexy i inne programy odmieniające rzeczywistość, powodujące przy okazji, że urządzony z przepychem pięćsetmetrowy apartament ulokowany w platynowej wieży Salsy, jednego z najstarszych miast Gai, raz wydawał jej się zieloną dżunglą, innym razem podwodnym światem, kiedy indziej zaś skąpaną w deszczu złotą jaskinią.

Juliette wiedziała jedno: ma słuchać swoich opiekunów, błogosławionych Rothów.

Mieli dla niej dużo serca, świetnie płacili, zaś poleceń wydawali stosunkowo niewiele.

Dziewczyna spojrzała w bok. Na antygrawitacyjnych poduchach unosił się skąpany w czerwonym świetle pomieszczenia sypialnego, drzemiący mężczyzna, któremu przed chwilą sprzedała oryginalną, organiczną, nieudawaną miłość. Jedyne, co o nim wiedziała, to że na imię ma Falko i służy w Legionie Imperialnym, w Gwardii Przybocznej Gorgona Nemezjusa Ezry.

Och, jaki był przystojny. Wielkie mięśnie górujące nad łopatkami, poznaczone strunami prostowników przedramiona, potężne pośladki...

Juliette pogłaskała go delikatnie po karku i nieznacznie podrapała. Mruknął i uśmiechnął się.

W jej ciele grasowało teraz blisko sto milionów plemników, pławiących się w wydzielinach gruczołów, pełzających pośród nabłonkowych komórek. Na jej skórze pozostały miliony drobin jego ciała, w ustach także.

Spojrzała na paznokieć i wykonała głęboki zoom. O, tutaj także spoczywało krocie komórek. Mikroskopijne procesory ukryte pod płytką paznokciową dokonywały analizy.

Na górzystym Berengarze biolodzy zanotowali pojawienie się kolejnego gatunku tropikalnego storczyka - Orchis militaris purpureum. Roślina jest mniejsza od typowych storczyków i ma głęboko karminowy kolor. Jest to już dwudziesty piąty makrobiologiczny gatunek specyficzny dla tej planety. Opinie naukowców są jednoznaczne: kosmos nie jest gromadą martwych skał wiszących w zimnej pustce. Na większości planet istnieją eucariota zwane powszechnie bakteriami, żyjące głęboko pod warstwami skał. Bakterie te oddziałują na ekosystemy wprowadzone tam przez człowieka i nieodwracalnie go modyfikują. i Prawdopodobnie właśnie wyjątkowo niekorzystny układ tych jednokomórkowców spowodował zbyt intensywne mutacje fauny i flory na Sofii.

Człowiek, migrując z planety na planetę, zabiera ze sobą bakterie, wirusy, rośliny, zwierzęta i grzyby, w których jest realnie zatopiony, bez których nie potrafi funkcjonować.

Pytanie brzmi, czy możliwy jest marsz gatunku homo sapiens przez nieskończony kosmos w niezmienionej formie? W ciągu stu cykli udało nam się opanować mutacje, a w przypadku Sofii po prostu ewakuować mieszkańców. Co jednak będzie dalej? Co nas czeka za następne sto cykli, gdy - jeśli wierzyć danym demograficznym - ludzkość będzie liczyć siedemdziesiąt trzy biliony obywateli? Optymalna liczba ludzi na globie to dziesięć miliardów. Dane wskazują, że jeszcze wiek i będziemy zamieszkiwać siedem tysięcy trzysta globów!

Z daleka wyglądało to, jakby ktoś zamknął Ziemię w klatce utkanej z pajęczyny.

Pierścieni Ecoris było dwadzieścia pięć, każdy otaczał glob, rotując po innej orbicie, w innej płaszczyźnie. Rzecz jasna, każdy miał inny promień, choć z większej odległości było wrażenie, że stykają się i przecinają. Budowę pierścieni rozpoczęto w pierwszym roku ei. Nic nie mogło się wydostać z Ziemi, nic nie mogło na niej wylądować bez wiedzy nieustannie czujnych automatów i pracującego tam personelu. Otoki Ecoris powstały, by odseparować przeklęty glob od ludzi i Unithirów. Tak narodził się specyficzny obóz internowanych, azyl, więzienie. Damnata była naj większym skarbem ludzkości i największym problemem.

Zamiast przeciąć wrzód, oklejono go plastrami i smarowano świętymi olejami. Piętnaście miliardów istot, z którymi nie wiadomo co zrobić. Jeszcze ludzie czy już nie? Zabijać dzieci i wnuki krewnych, znajomych, nasze własne? Te pytania gryzły ludzkość od początku historii, ale przez ostatnie sto cykli wyjątkowo boleśnie. Wkrótce Imperator po raz kolejny pokaże, że nie uznaje kompromisów, i wyzwoli lud z dylematów. Weźmie odpowiedzialność na siebie, a jego autorytet wzrośnie pod niebo.

Wcześniej jednak, jak przystało na doświadczonego gracza, zbada teren.

Przylecieliśmy z Laurusem, Kajem i Mariem na dukilę przed operacją, żeby mieć czas, by „wczuć się w eter” i wyciszyć. Jutro przylecą transportowce, pancerniki, statki wsparcia, droidowce... Zacznie się zgiełk.

Wciąż popularny jest proceder kupowania niesprawdzonych dóbr rzekomo pochodzących z Damnaty. Obywatele, jeśli na przedmiocie, który uważacie za ziemski, nie ma pieczęci Bractwa Besebu, najprawdopodobniej jest to falsyfikat. Wszystkie legalne obiekty pochodzące z ojczystego globu przechodzą przez skany czystości. Jeśli nabywacie nielegalne dobro pochodzące z Utraconej Planety, narażacie się na skażenie thirozą, wizytę Bractwa Besebu w waszym domu i w najlżejszym przypadku karę w wysokości stu tysięcy imperiałów.

Gdy maszerowaliśmy korytarzem jednej z baz pierścienia, zaczepił mnie jakiś obdartus. Chwycił za osłonę żeber zbroi i zatrzymał w miejscu. Miał niezłą parę w swoim egzoszkielecie. Powstrzymać trzymetrowy pancerz Coremour wzór V to jakby próbować gołymi rękami odepchnąć dryfujący ku cumom transportowiec. Spojrzałem w dół.

- Jock! Jock Flyman! - krzyknąłem i pohamowałem odruch uściskania go. Mimo wszystko zmiażdżyłbym jego zbroję jak puste gniazdo os.

Znałem go jeszcze z czasów, gdy byłem Terreptorem. Był krępym, mocno zbudowanym, śniadym zabijaką. Wszczepił sobie w ciało mnóstwo usprawniaczy i wyglądał częściowo jak robot. Na twarzy miał kilka połyskliwych gadżetów zasłaniających oko i pół czoła. Lubił ten styl i zdziwienie, jakie wzbudzał, gdy pojawiał się w miejscach publicznych.

Jako Reptor z zamiłowania, powołania i wyboru twierdził, że jeśli klient zleca odzyskanie jakiegoś cacka, musi wiedzieć, że zrobi to nie byle kto i nie byle gdzie.

- Torkil! Co tu robisz?!

- Mamy sprawę na Ziemi.

- To znaczy?

- Uważaj - odezwał się Sin spod lewej pachy.

- Tajna misja - dodał Dex.

Dziękuję, koledzy, nie wiem, co bym bez was zrobił.

- Mały oddział, konkretnie nas czterech. Dalej ściśle tajne.

Skrzywił się. Pewnie pomyślał: gdzie się podział ten stary gamedec?

- Będziesz w barze?

- O której?

- Za dwadzieścia mon?

Spojrzałem na Laurusa.

- Wymagam tylko, żeby na trzy hekty przed wyruszeniem każdy z nas pomedytował i odpoczął. Poza tym macie wolne. Przydział kajut w katalogu misji.

Skinęliśmy głowami, po czym moi towarzysze rozeszli się. Ja zostałem.

- Ach, te wojskowe tajemnice - skomentował Jock.

Z ksiąg Tamao Człowiek Ery Ziemi był wychowany w ideologii słabości.

Wyobraź sobie koło. To świat. Teraz postaw w jego centrum punkt. To ty. Tak wygląda ideologia słabości. Człowiek jako nieistotny byt w nieogarnialnym, nieskończonym, wiecznym wszechświecie.

Tamao uczy nas, że jest odwrotnie.

Wyobraź sobie drugie koło. To ty. A teraz postaw w jego centrum punkt. To świat.

jesteś zawieszony w wieczności i nieskończoności i to ty otaczasz multiwszechświat, który jest tylko zlepkiem informacji, talią kart, które możesz tasować i wybierać. to ty jesteś nieskończony i wieczny, a świat jest jedną z wielu propozycji. tamao uczy siły.

Który obraz wybierasz?

Flyman powiedział, że ma jeszcze coś do załatwienia i przyjdzie niedługo, więc się rozdzieliliśmy. Stanąłem w wejściu do baru. Był ciemny, oświetlony rdzawym światłem, cylindryczny, wysoki na dziesięć metrów. Oddawał atmosferę reptoringu. Kanapy i stoły wisiały w powietrzu na retrotechnologicznie stylizowanych platformach, na różnych poziomach. Odległe ściany były ozdobione fragmentami lin linowców i obszernymi gablotami z różnymi dobrowolnie oddanymi na rzecz lokalu znaleziskami. Sin wykonał zoom. W polu widzenia pojawił się dodatkowy ekran przedstawiający stare modele walkteli i omników, zabawki, fragment machiny sprzedającej funplexy, elementy dawnych pancerzy robionych z liveglassu. Kolejna witryna ukazała cały, prawie nieuszkodzony aurometr, pod którym tkwiły dwa skrzyżowane autoluxy, dalej w osobnej gablocie można było podziwiać kawałki archiflory z biosiedli, a na dole, w „kąciku graczy”, był spory fragment łoża, opakowanie po gamepillu, kask wirtualny i zasobnik z płynem!

- Mój boże, kiedy to było? - szepnął Dex.

- Popatrz - rzucił Sin - czy to mydoc?

- Tak! Mieliśmy taki sto cykli temu! Ipermed!

- Tam jest netomb! I pancerz OutRangera!

- Ale numer!

Chciałem im przerwać radosne szczebiotanie, ale sam uległem fali wspomnień.

Zerknąłem w lewo. W osobnej gablocie wisiał prawie kompletny, bogato ornamentowany strój technokapłana i mnemoprojektor. Te przedmioty już dawno wyszły z użycia, wielu ludzi nie 1 potrafiło ich nawet nazwać. Ja ciągle nie miałem z tym problemu...

Przesłałem Prawemu i Lewemu sugestię, żeby spojrzeli w dół. Tam królowała iluzja powierzchni Ziemi: zielona dżungla, wystające z niej wieże polii, mgła wypełniająca przestrzeń między gałęziami. Polatujące tu i ówdzie ptaki. Lewy znowu zrobił zbliżenie, tym razem na animację statku Reptora, który wyłaniał się spomiędzy drzew. Prawy przyjrzał się dokładnie stadom czarnopiórych stworów krążących wokół jednej z baszt nierealnego miasta.

Tak to rzeczywiście wyglądało. Tylko szaleniec decydował się na nurkowanie w tym labiryncie. Zrezygnowałem z roboty po kilku cyklach. Zajęcie było zbyt nerwowe. Służba w Maodionie była przy tym bajką - czytelne reguły, towarzysze broni w pobliżu, potężne wsparcie logistyczne. Jako Terreptor musiałeś się pogodzić z samotnością i życiem na krawędzi. Mógł zawieść sprzęt, bo Erthirowie zniszczyli wiele reaktorów i były miejsca siejące polami magnetycznymi, bywały obszary skażone radioaktywnie, mogłeś się nadziać na teren toksyczny chemicznie i biologicznie. Naruszone upływem czasu, pozbawione konserwacji budowle były niestabilne. Mógł się zawalić sufit, mogłeś wywołać industrialną lawinę, zahaczając o framugę. Ziemskie polie były kiedyś wielkimi meandrami wież i chodników. Wiele z tych składników popękało, przewróciło się, zawaliło, wywołując liczne naprężenia, przesunięcia sił. Teraz każde miasto groziło tąpnięciem w niezliczonej ilości punktów. Nie wspominam o faunie i florze, która od mojego ostatniego spaceru po lesie (przed emigracją) jeszcze bardziej zdziczała, no i o klimacie, który, wyzwolony z trymerów abb, stał się bodaj wrogiem numer jeden. Jakby tego było mało, czaili się tam Erthirowie.

Cisi, nieprzewidywalni, przystosowani do tych strasznych warunków, a przez to niebezpieczni.

Przez chwilę jeszcze oglądałem wnętrze lokalu i wypatrywałem znajomych osób. Na różnych poziomach siedziało sporo gości, a najmniej połowa z nich wyglądała dość egzotycznie. Byli tam pół ludzie, pół roboty z dodatkowymi kończynami, wielomodułowymi pancerzami, wszczepionymi w zbroje szperaczami nieustannie skanującymi otoczenie, były cudaki zaopatrzone w krążące wokół nich niewielkie sondy, nawet skrajni ekscentrycy posiadający na plecach dodatkowe, mechaniczne głowy. Sin i Dex zrobili pełny skan i oświadczyli, że żadnych dawnych towarzyszy tu nie ma. Podleciała platforma transportowa, jakby lekko zardzewiała, poznaczona rurami i kablami. Zapytała zachrypniętym głosem, który wybieram stolik. Reptorzy mieli poczucie humoru. Hightech stylizowany na złomowisko.

Wskazałem arealnym kursorem siedzisko wiszące dokładnie pośrodku. Tam było najładniej, mimo to miejsce było puste. Śmieciarze unikają lokacji, które nie osłaniają pleców.

Ledwo usiadłem, frin wyświetlił rotujące, półsferyczne menu drinków i przystawek.

Zamówiłem Krwawą Mary. Za chwilę podleciał niewielki dron i napełnił szkło. Drink był dobry i mocny. Kwaśny smak pomidorów, ukąszenie wódki, palący smak tabasco. To się nigdy nie zmienia. Poczułem się trochę jak za starych, dobrych czasów. Po tym jak frin automatycznie przesłał paki do Sina i Dexa, oni także stwierdzili, że trunek smakuje świetnie.

- Mimo wszystko wolałbym osobiście zanurzyć usta wpłynie - stwierdził Prawy.

- Tak, Med, zamień się - dodał Lewy.

- Panowie, cieszmy się chwilą i nie proponujmy rzeczy niemożliwych - odparłem mentalnie.

W drzwiach wejściowych pojawił się Jock z jakimś blondynem. Nowy był wyższy o głowę i też ubrany w egzoszkielet. Miał na plecach zamontowany moduł, z którego wystawały dwa wielostawowe manipulatory. Stopy zbroi były szerokie i masywne.

Przystosowano ją do noszenia naprawdę ciężkich rzeczy.

Jako Sin miałem umysł praktycznie wolny od cielesnych doznań. Owszem, paki przesyłane regularnie przez frin Meda uświadamiały mi, jak się czuje jego organizm, lecz informacje te były absorbujące w minimalnym stopniu. Lubiłem podróżowanie w Coremourze jako Lewy lub Prawy. Traktowałem to jak rejs statkiem, który nieustannie śpiewa „zwierzęcą” pieśń, z którego okien, niczym pasażer na gapę, mogę obserwować rzeczywistość. Dex rozwinął Tarota Imperialnego i coś sprawdzał, ja lustrowałem sytuację, pomagając Medowi. Frin słał mu paki z moimi odczuciami, dzięki czemu miał pełniejszy ogląd sytuacji.

Flyman wraz z tym drugim podlecieli i wylądowali na naszej platformie. Ruchy mieli szybkie, zdecydowane i precyzyjne. Z pewnością podsterowane egzoszkieletami, w które byli ubrani. Znałem to, bo dokładnie to samo robił Coremour wzór V. Błysk w oczach blondyna.

Usiedli. Środkowy Torkil był od nich wyższy o dobre pół metra, chociaż obaj do ułomków nie należeli, zwłaszcza w swoich pancerzach, do których siedziska przystosowały się nadzwyczaj sprawnie. Spojrzeli z podziwem na naszą zbroję, błękitnosrebrną, uskrzydloną, żywą, mieniącą się, nieustannie morfującą. Dla postronnych oczu byliśmy półbogami, istotami mitycznymi. Nie dość, że fizycznie przewyższaliśmy zwykłych ludzi, to jeszcze władaliśmy niedostępnymi dla cywilów cudami techniki, o zdolnościach soulerskich i usługach demonicznoanhelicznych nie wspominając.

Zamówili Gamedeki, być może na naszą cześć: jedna trzecia porzeczkowej wódki, taka sama część wiśniówki i trzecia składająca się z porzeczkowego soku. Dobre, słodkie i zwala z nóg w tempie iście arealnym. Podobno kiedyś to był drink dla gejów ze względu na kolor, czy może dużą zawartość cukru. Dzisiaj nikogo już nie interesuje czyjaś orientacja seksualna. Możesz być taki, owaki, nawet przeciwstawny w dwóch wcieleniach.

- Chcecie lecieć na Ziemię? - rzucił ten wyższy.

W jego głosie usłyszałem duże napięcie. Skan fal akustycznych potwierdził, że jest zdenerwowany.

Med skinął głową.

- Podobno jutro zaroi się tutaj od statków - ciągnął blondyn. - Duża siła. Oczywiście nie powiesz, po co to wszystko?

Operacje wojskowe nie zawsze były w całości tajne. W przypadku tego zwiadu nie mogły być. Reptorzy otrzymali informację, o której muszą opuścić Ziemię, a obsługa portów gotowała się na przyjęcie głównych sił.

Rzecz jasna, nie wyjaśniono, na co się zanosi, z drugiej strony było to jakby oczywiste.

- Oczywiście nie.

Zacisnął usta. Jego dłoń przyciskająca blat lekko zbielała.

- A wy, wasza czwórka, gdzie się wybieracie?

- Tego także nie powinienem mówić, a ty pytać...

Terreptor wychylił się do przodu i wyciągnął rękę.

- Jestem Nir Eisenhorn. Śmieciarz od osiemdziesięciu cykli.

Środkowy znowu pokiwał głową. Pak poinformował, że odczuwał prawdziwe uznanie. Rzeczywiście, osiem dekad na Damnacie...

- Jockmówi - ciągnął - że też się w to bawiłeś.

- Był taki czas.

- Które koło?

- Eleonora.

Machnął ręką.

- Przedszkole.

Pierścień kart Tarota Imperialnego leniwie rotował wokół mnie, a ja wpatrywałem się w trzy prostokąty, które odkryłem, by przeanalizować sytuację. Przyspieszyłem do dziesięciu, więc miałem sporo czasu na myślenie.

Król monet. Ubrany w zieleń i złoto mężczyzna stojący na balkonie, trzymający w ręce wielki błyszczący krążek przedstawiający Imperatora. Władca mamony, spokojny, opanowany, kontrolujący Ziemię. i Zerknąłem na zastygłego w czasie Nira sięgającego po szklankę z rubinowym płynem.

Osiemdziesiąt cykli reptowania. Musiał być nieziemsko (nomen omen) bogaty. Może nawet zasobniejszy ode mnie. Mimo że stać go było na wszystko, wciąż się tym zajmował. Zdaje się, że mieliśmy do czynienia z królem Terreptorów, niepisanym liderem śmieciarzy.

Zlustrowałem jego pancerz. Mózg Coremoura błyskawicznie przeanalizował wszystkie widoczne i niewidoczne moduły. To była naprawdę zaawansowana maszyneria. W dodatku ku mojemu osłupieniu zawierała z przodu, przed mostkiem, slot na dibek. I ten slot nie był pusty! Facet nosił przy sobie kopię! Z pewnością takie rozwiązanie pomagało mu podczas wypraw. To było naprawdę rzadkie. Ludzie końca wieku ei albo używali dwóch czy trzech ciał (czasami po prostu jednego), albo, jeśli była taka potrzeba, przenosili dibeki w specjalnych niedużych kontenerach (wtedy zbędne powłoki spoczywały w hiperbosach).

Mało kto stosował typowy dla Ranów trik kooperowania ze swoimi bliźniakami ukrytymi w pancerzu.

Dla postronnego świadka obserwującego tę scenę rozmawiało dwóch Terreptorów z jednym Ranem, a realnie konwersowało trzech na trzech. Znak czasów.

Mój frin przesłał pak do Sina i Meda.

Zerknąłem na drugą kartę. Czwórka monet. Wszystko obraca się wokół pieniędzy.

Obraz przedstawiał mężczyznę ubranego, podobnie jak król, w zieleń, patrzącego podejrzliwie, przytulającego do piersi sporą liczbę krążków. Mówi się, że przez tę kartę przepływa całe bogactwo wszechświata, bo czwórki odpowiadają za sprawy materialne, a tu dodatkowo mamy do czynienia z monetami. Karta oznacza lęk przed utratą.

Przyjrzałem się trzeciemu awersowi. Paź monet. Młoda dziewczyna, raczej skromnie odziana, trzyma w rękach jedno świeżo wykonane, połyskliwe koło. Pokorne początki.

Jednym słowem Terreptorzy stracą coś bardzo cennego i będą musieli się przekwalifikować.

Wielka nowość. Jeśli odbijemy Damnatę, to raczej nieuchronne. Mimo wszystko coś się nie zgadzało: cały ten układ był zbyt oczywisty i nie zdradzał czegoś w tle...

Odebrałem paki od Sina i Dexa. Bogacz, król Reptorów, lękliwie patrzący w przyszłość, zaopatrzony w slot na dibeka plus niejasne tło zgłoszone przez Prawego.

Nieznacznie uniosłem brwi. O czym on przed chwilą mówił? Frin posłusznie odtworzył ostatnie słowa Nira:

- Przedszkole.

A, tak rzeczywiście mówiono na pierścień Eleonora. Zbierali się tam początkujący.

Flyman uśmiechnął się niewinnie. Też tam zaczynał.

- Byłem kilka razy na powierzchni jako Ran - uzupełniłem.

Nir skinął głową.

- Gdy chcesz zobaczyć, jak wygląda jakieś miasto, wjedź do niego z wrzaskiem fanfar, kontyngentem, krokiem marszowym. Na pewno ujrzysz typowy dzień mieszkańców.

Miał rację. Moje wrażenia z wypadów, gdy byłem Reptorem, były zupełnie inne od rajdów z Ranami. Przed wojskiem planeta jakby się kuliła, chowała ze strachu. Gdy lądował na niej Rep, otwierała zieloną paszczę pełną zatrutych kłów.

- Chcieliście mi coś powiedzieć?

Oczywiście, że chcieli. Bali się o swoją przyszłość. Przewidywali, że chcemy odbić Ziemię. Ale nie pokażą tego. Nie będą mieli odwagi. Swoje napięcie przekierują gdzie indziej i być może nawet uwierzą, że jego źródłem jest to, co za chwilę powiedzą. Paki od Dexa i Sina potwierdzały moje rozumowanie. Łyknąłem drinka. Miałem wrażenie, że zgodnie z nazwą piję krew. Jock zerknął na Nira i zacisnął usta.

- Przez chwilę - zaczął - miałem ochotę po prostu pogadać o dupie Maryni, dopić drinka, klepnąć cię, powiedzieć „powodzenia” i wyjść, ale jeślibym tak postąpił, to tylko z obawy przed zbłaźnieniem się.

Odetchnął. Zanurzył zęby w płynie. Przełknął. Popatrzył w blat.

- W imię starej przyjaźni wolę narazić się na śmieszność, niż czegoś nie wyartykułować... - Nachylił się nad stołem. - Jak wiesz, reptuję od dwudziestu pięciu cykli.

Po takim czasie widzi się i słyszy różne rzeczy. Tam, na Ziemi, tu, w barze, w bazie tej czy innej.

Zapowiadał się przekaz niewart funta kłaków. Trochę zawoalowanych opowieści o duchach, nieznanych losach śmieciarzy, coś jak ghost stories opowiadane przy ogniskach na starych, kiczowatych, dwuwymiarowych filmach.

Flyman zauważył mój wyraz twarzy. Przesunął językiem po zębach, nie otwierając ust, jakby sprawdzając ich gładkość. Ściągnął w bok wargi. Postukał paznokciem czaś”śllnych istot w szklankę. Wreszcie potarł oczy i czoło. Całkiem ładne niewerbalne zdanie mówiące: „Okej, widzę, że mnie przejrzałeś. Tak naprawdę robię w gacie ze strachu, że odbijecie Ziemię i stracę pracę, ale uwierz, jest jeszcze coś innego, być może tak samo ważnego jak mój lęk o przyszłość”.

- Powiem krótko - odezwał się. - Byłeś tam i potwierdzisz lub zaprzeczysz, jeśli to drugie, to albo tu wszyscy zwariowali, albo ty jesteś głuchy. Jest wrażenie, każdy Reptor ci to powie, bycia...

- Obserwowanym? - wszedłem w słowo.

Odchylił się na fotelu i przyjrzał uważnie.

- Tak jest. Przez kilka pierwszych pendeków, nawet przez cykl, nie czuje się tego.

Potem uczucie się pojawia. Człowiek myśli, że to paranoja: stres, przemęczenie, za dużo zleceń...

Skinąłem głową. Przechodziłem przez te stadia.

- Więc odrzucasz wrażenia, próbujesz z nimi walczyć. Pojawiają się sny, natarczywe, wykręcone: jakieś gady, dziwne rośliny... Ale mamy medykamenty, radzimy sobie. Odczucie odchodzi. Potem nic się nie dzieje nawet przez kilka cykli, aż wreszcie pojawia się nie przeczucie, ale pewność, zupełnie jakby coś było oczywiste, tylko człowiek dotąd tego nie widział.

Przerwał i po chwili pokiwał głową do własnych myśli.

- Tam jest coś więcej niż tylko dzicy i resztki po Thirach. Więcej niż nasza forsa i sranie, że ją stracimy. To coś robi z głową dziwne rzeczy. Powoduje, że człowiek jakby przypomina sobie to, czego nie mógłby pamiętać, wywołuje zwidy. m i Nir cały czas siedział odchylony (mechaniczne ramiona podnośników na jego plecach wisiały nad głową jak ogony skorpiona) i mnie obserwował. Pak od Sina informował, że odczuł ulgę, słysząc słowa o pieniądzach, a jednocześnie realny niepokój, gdy Jock mówił o niewyjaśnionym zjawisku.

Dopiłem drinka.

- Czy to wszystko, Jock?

Zacisnął szczęki.

- Nie lekceważ moich słów.

Pokręciłem głową.

- Nie lekceważę. Za trzy i pół hekty lecimy. Muszę odpocząć i pomedytować.

Odezwał się Nir:

- Słyszałem o tobie. Od Flymana. Że jesteś dobry w tym swoim wojskowym fachu.

Przez chwilę uważnie na mnie patrzył. Miał oczy jak akwamaryny. Lekko się do mnie wychylił. Nie wiem, czy zrobił to świadomie, ale jego mechaniczne ramiona uniosły się i odchyliły na boki. Wyglądał jak pająk szykujący się do skoku.

- W ciągu ostatniego cyklu zginęli tam Freya, Gail, Jusuf i Thorn. Dobrzy Reptorzy.

Niektórzy byli mi bliscy. Wszyscy mieli te objawy. Ja też już ledwo daję radę. Nie mamy takich zdolności jak Aristoi, więc musimy zwrócić się do ciebie.

Ściągnąłem brwi. Chcą, żebym odnalazł szczątki druhów? Wszyscy wiedzieli, że Thirowie nie zostawiają pamiątek.

- O co chodzi?

Jock popatrzył na mnie niedobrym wzrokiem.

- Jeśli tam coś jest, coś, co przeczuwamy od dawna...

- Zajeb to - wszedł mu w słowo Nir. - Wyrwij flaki, rozwal na kawałki. Niech to się skończy. Tam - wskazał palcem iluzję powierzchni planety - był nasz dom. Po tym domu chodzi diabeł. Wyrwij mu kutasa z korzeniami i wsadź w gardło.

Przełknąłem ostatni łyk Krwawej Mary.

- Postaram się.

Trwają debaty dotyczące własności terenów ziemskich. Jak wiemy, żyje pośród nas jeden procent Ziemian, ludzi, którzy pamiętają ojczystą planetę. Wbrew pozorom duża ich część nie posiada w ogóle albo posiada, ale znikomy procent objętości globu. Ponad połowa to osoby, które dobrowolnie i w pokojowy sposób emigrowały na Gaję, sprzedawszy przedtem ziemski majątek. Ceny objętości niebieskiej planety osiągają na rynku spekulacyjnym astronomiczne pułapy. Imperator Gorgon Nemezjus Ezra zapewnia sprawiedliwy podział dóbr, w razie gdyby Damnata została odzyskana. Ale co znaczy „sprawiedliwy”? Czy Ziemianie mają większe prawa od dzieci WayEmpire? Czy objętość nad oceanem będzie tej samej wartości co objętość Kapsztadu lub Rio?

Żyjemy w czasach informacyjnej kakofonii. Ilość bitów, które musi przetwarzać statystyczny człowiek, dawno przekroczyła możliwości mózgu. Ludzie stali się mniej wrażliwi, mniej empatyczni i zupełnie głusi na fale losu. Dlatego prawo zezwala na roztrajanie i posiadanie perbotów. Jak nie chcesz, nie musisz w ogóle pracować. Zrobi to za ciebie droid., Ważne, żebyś zachował człowieczeństwo.

A o to jest coraz trudniej. I to nie ze względu na ustrój, bo moim zdaniem jest względnie przyjazny, choć autokratyczny, nie z powodu przemocy ludzi czy innych sił.

Po prostu dlatego, że jest tak dużo danych.

Nie ma prawa nakazującego medytację, a powinno być, bo podczas tej czynności człowiek przypomina sobie, kim jest, gdzie jest, dlaczego jest i... że jest.

W kajucie, jak na standardy WayEmpire, skandalicznie małej, bo liczącej niewiele ponad trzydzieści metrów kwadratowych, wyszedłem ze zbroi i nakazałem jej czuwanie. Sin i Dex przestali się ze mną komunikować, także szykując się do medytacji, a potem do krótkiego snu. Coremour bez właściciela przekształca się w całkiem niezłego robota. De facto najlepszego bodyguarda w Imperium. Pozostałem w livesuicie, który jeszcze pięćdziesiąt cykli temu mógłby uchodzić za fantastyczną zbroję, a teraz dzięki wysokiej ergonomii zastępował pidżamę.

Zawrót głowy. Odłączenie od Coremoura nigdy nie jest przyjemne. To jakby zdjęcie skóry. Nagle zniknęły podszepty stymulujące podkorowe ośrodki mózgowe, poczułem się głupim, racjonalnym, powiem więcej, racjonalizującym, płytkim intelektualistą, jakkolwiek karkołomnie to brzmi. Bez całościowego, taoistycznego, chciałoby się powiedzieć, widzenia rzeczywistości człowiek staje się powierzchowny i banalny. Suchy i sypki.

Nie wiem, jak mogłem wytrzymać siedem pendeków w cywilu. Wydałem mentalnie rozkaz ponownego nawiązania kontaktu.

I muzyka znowu wlała się w głowę.

Jakkolwiek by patrzeć, Ranowie są po prostu uzależnieni od wzoru V.

Usiadłem na łóżku w półlotosie. Oparłem nadgarstki na kolanach, dłonie ułożyłem w mudrę gyan i zamknąłem oczy. Arealne również, to pewna nowość. Możesz się odciąć od sieci i dużej części cyfrowego zgiełku jednym prostym gestem. Znikają oznakowania, liczby, odległości, inne informacje, widzisz tylko świat. Przez chwilę odczuwasz panikę, czujesz się odcięty, nagi i mały. Ale potem uczucie odchodzi.

Zwizualizowałem oddech. Najpierw jako energię przechodzącą przez ciało pionowo: wdech z góry na dół, wydech odwrotnie. Potem na opak. Następnie energia przechodziła w osi strzałkowej, czyli od brzucha do pleców i w przeciwnym kierunku, oraz z boku na bok. W każdym przypadku wdech zamieniał się z wydechem kierunkami, tak by nie faworyzować żadnego zwrotu. Potem przyszła pora na oddechy spiralne i wirujące. Wreszcie na wyrównane brzuszne falowanie. Cały świat oddychał ze mną.

Gdy zaczynasz medytować, wszystko układa się w odpowiedni sposób. Nie pytaj, co znaczy „odpowiedni”. Po prostu to czujesz, a intelektualny opis chybia.

Rozpocząłem standardową mantrę.

Nie ma tu i tam Nie ma kiedyś i potem To idee, iluzje Przestrzeń jest ideą Czas jest ideą Przez ideę przestrzeni Przesuwa się Trwając nieruchomo Przestrzeń teraźniejszości Tworzy wrażenie czasu Teraźniejszość się nie przesuwa Ale się przesuwa Teraźniejszość zawiera Tu i Teraz Których nie ma w naszym świecie Nigdy nie jesteś „tu”

Zawsze się poruszasz „stąd tam”

Nigdy nie jesteś „teraz”

Podróżujesz z przeszłości do przyszłości Tu i Teraz istnieją naprawdę Ale nie w naszym świecie Trwają w świecie prawdziwszym Który naszą rzeczywistość przenika i otacza Ten świat to Wszędzie i Zawsze Z przestrzenią teraźniejszości Podróżuje trwając w Nieskończoności i Wieczności Moja dusza Ciało trwa zawieszone w czasoprzestrzeni Mieszkaniem mojej duszy jest Nieskończoność i Wieczność Zawsze i Wszędzie Cechą mojej duszy jest Samoświadomość Samoświadomość Samoświadomość Powtarzanie tego słowa i odpowiednie wyczucie powoduje, że myśl lekko oddziela się od ciała. Zaczynam pod powiekami widzieć światło. To światło mojego istnienia, które uświadamia sobie swoje bycie. To światło odbija się od wewnętrznej strony czaszki.

Zaczynam widzieć dno platońskiej jaskini.

Dusza może być rozluźniona Kołysać się jak kłos na wietrze Może zagłębić się w sobie I nie objawiać swojej boskiej mocy Bo jestem bogiem Istotą wszechmocną Mogę rozluźniony i pogodzony Podążać diamentową drogą Ku przeznaczeniu Wypełnieniu losu Albo pójść purpurową ścieżką Stać się wirującą kulą I wyznaczyć przeznaczenie Pozornie świat jest wielki a dusza mała Naprawdę dusza jest Wszędzie i Zawsze i7o A świat jest w jednym punkcie W nieskończonej ilości równoległych odmian Przez chwilę, trwając w zawieszeniu i lekko się kiwając, zastanawiałem się, czy chcę wpływać na los. Różnie z tym bywało. Czasami czułem, że powinienem się wycofać. Rozpuścić aurę, rozluźnić się i przyjąć z pokorą to, co niesie opatrzność.

Tym razem doszedłem do wniosku, że chcę, żeby wyprawa dobrze się skończyła. Dla wszystkich. Również dla czwartego Torkila vel Jeffa. Zwizualizowałem swój mózg - duszę i skoncentrowałem się na wyobrażeniach szybko wypełnionej misji, bez strat i walk. Głęboko przy tym oddychałem. Gdy miałem poczucie, że domknąłem wizje i maksymalnie je naenergetyzowałem, zamknąłem je szczelnie i powróciłem do mantry.

Mając moc sprawczą Jestem bogiem Wykonałem dłońmi znak Imperium. I rozpuściłem aurę. Energia, którą prawie zawsze trzymam w granicach ciała, rozlała się po świecie jak szarobłękitny ogień. Mrowienie skóry.

Krzyknąłem. Jeszcze raz, głośniej, jakbym walczył z niewidzialnymi przeciwnikami.

Poczułem przypływ mocy i przez chwilę się uśmiechałem. Ułożyłem palce w symbol trójkąta i jeszcze raz wizualizowałem dobry przebieg wyprawy.

Jestem silną istotą

Mam wpływ na rzeczywistość

To ja ją zmieniam nie ona mnie

Trwałem jeszcze przez chwilę w ciszy.

Poczułem puls Ziemi.

Bardzo wyraźny.

I ogarnął mnie niepokój.

Z Księgi Słowa

Niektórzy mówią., że słowo to wibracja, starając się nas przekonać, że istotą świata jest energia i wynikająca z niej materia. wydaje się, że niepotrzebnie upatrują naturę słowa w energii, bo realną charakterystyką tego bytu jest informacja.

W niektórych pismach religijnych natykamy się na sformułowanie: „Na początku było słowo”. Zagadkowe, nieprawdaż?

Wejdź w dowolny edytor słowny i wpisz kilka znaków. Mogą to być ideogramy programistyczne, liczby, zwykłe litery także. zapisałeś je? w dzisiejszych czasach wielu ludzi para się programingiem, czyli stwarzaniem istnień w arealium. jak generują odległości, przestrzeń, drzewa, budynki, barwy i dźwięki w cyfrowych rzeczywistościach? oczywiście za pomocą słowa programistycznego: nie za pomocą wibracji czy energii, ale dzięki zespołowi informacyjnych znaków, które niosą cyfrowe znaczenie. Nastały czasy, gdy możemy za pomocą słowa kreować światy, które tylko ideologicznie różnią się od naszego, „realnego”

wszechświata.

Gdyby nie prawo, moglibyśmy stwarzać w ten sposób kompletne rzeczywistości zamieszkałe przez i7i par excellence żywe, samoświadome istoty. NlE posiadałyby one ciała w naszym tego słowa rozumieniu, ale w ich pojmowaniu rzeczywistość byłaby jak najbardziej namacalna. i zostałaby stworzona tylko za pomocą słowa.

Słowa - matematyczne, literackie, liryczne, wszystkie posiadają sensy i mają moc stwórczą.

Inną sprawą jest oczywiście, czym są znaczenia, z którymi są powiązane, kto je do nich przyczepił, ale czy to nie oczywiste? znaczenie jest systemem zależności, powiązań.

wynikałoby z tego, że słowo nie tylko stwarza, ale także spaja wszechświat i nie pozwala mu się rozpaść, będąc w istocie siecią silniejszą od wszystkich sił i energii.

Jeśli istniejemy na monitorze boskiego komputera jako śmieszne, małe heksele, nie powinniśmy dążyć do zmian rzeczywistości, usiłując nakładami gigantycznych energii zmieniać kolor czy położenie heksela tuż obok, ale starać się dotrzeć do wnętrza boskiej maszyny. tam wystarczy wypowiedzieć kilka słów i bez nakładów energetycznych, tylko słowem zmienimy rzeczywistość.

Czyż nie tak postępują matematycy i fizycy? Stworzyli ideę macierzy, dzięki której są w stanie omijać wiele z kiedyś niepomijalnych praw fizycznych. Sami nie wiedzą, że ingerują w boski komputer.

Jeśli idea pudełka w pudełku w pudełku, wizja kolejnych boskich bytów stwarzających arealne światy, chciaż same są arealne, jest prawdziwa, to być może pierwszym etapem na drodze rozwo ju jest umiejętność stworzenia cyfrowego życia, a drugim - wyjście poza pudełko? oczywiście nie na sposób cielesny, bo to trywialne i niemożliwe.

Chodzi o wyjście informacyjne, cyfrowe, znaczeniowe. Cudowność tego rozwiązania polega na tym, że niezależnie od tego, czy jesteś drugim bogiem w pudełku, czy trzecim, po jego opuszczeniu stajesz się równy pierwszemu, który być może jest także ostatnim.

Najwyraźniej skan Braci Besebu w pierścieniach poszedł dobrze, bo gdy otworzyłem realne i arealne oczy, zobaczyłem spokojnie migające kontrolki Harleya i wnętrze ciasnej tajnej komory transportowej Hakona. Właz się otworzył, a mój pojazd wysunął się z kryjówki, wpłynął do korytarza statku, a potem spłynął po rampie ku gruntowi. Spionizował się i wypuścił mnie. Hank wyglądał upiornie w swoim terreptorskim pancerzu zaopatrzonym w cztery dodatkowe ramiona (dwa na plecach) i gigantyczny, panoramiczny hełm. Podobnie jak inni starzy śmieciarze, dostawał paranoi na Damnacie i nerwowo skanował otoczenie.

Czułem się przy nim nagi. Mgła. Dookoła majaczyły opasłe wieże miasta, porośnięte gęstymi mchami i lianami. Odgłosy zwierząt. Dużo. Trzepot skrzydeł i popiskiwania. Tętent kopyt, racic. Grunt lekko drżał. Odległe powarkiwanie. W górze plątanina liści, skrzeków, rany boskie, tu jest niebezpiecznie! Za każdym razem to odczucie jest świeże i nieprzyjemne.

Instynktownie ugiąłem nogi i także zacząłem się rozglądać.

Wciągnąłem w nozdrza zapach pary wodnej, cierpki scent cieniolubnych roślin, posmak ostów. Kątem oka dostrzegłem zardzewiały znak, ledwie czytelny: „...ście”.

Uruchomiłem skaner. Trójwymiarowy obraz wypełnił dużą część pola widzenia, a potem nałożył się na nie. Zielone kształty zwierząt i chłodniejszych roślin uzupełniły obraz mgły.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - usłyszałem w głowie.

- Pokaż, gdzie jest ta jama - odpowiedziałem mentalnie.

- Tu - wskazał miejsce na lewo od nas.

Spojrzałem. Nic, tylko gruz.

- Wgrywam ci kod - odezwał się - spróbuj go użyć.

- Jak?

- Głosowo.

Otworzyłem przesyłkę i odczytałem ciąg cyfr i liter. Część gruzowiska uniosła się, ukazując szczelny, skośnie ustawiony, zaskakująco duży właz. Najmniej dwadzieścia na dwadzieścia metrów. Co on tu przewoził?! Wrota otworzyły się z ledwie słyszalnym sykiem.

- Są tam dwa pomieszczenia. Pierwsze to śluza. Drugie, właściwe, jest komorą próżniową. Dość sporą. Nawet Dragonforce się zmieści - zarechotał. - Poradzisz sobie.

Pamiętaj, ani rysy na moim pojeździe. Inaczej bulisz.

- Spadaj, Hank. Nic tu po tobie.

- Tak dziękujesz za przysługę?

Atmosfera Damnaty naprawdę szarpała nerwy. Człowiek gubił dobre maniery.

- Szkoda czasu na dyrdymały, spadaj.

- Ty to jednak cham jesteś.

-1 przystojny.

- Pospiesz się. Jesteś bez zbroi. Za niecałe sześć hekt Ziemia będzie strefy zamkniętą.

Manewry jakieś czy co.

- Wiem. Dlatego mówię: nie ma czasu.

- Czekam na Cheronei.

Zapakował się do słoniowatego Hakona i odleciał. Basy silników przez chwilę masowały pierś. Mgła ułożyła się w wielkie spiralne leje za jego błękitnymi dyszami.

Wiedziałem, że nie odleci od razu na orbitę. Zaczeka jeszcze pół hekty gdzieś na średnim poziomie miasta. Może nawet coś tam sobie wyszabruje. W ten sposób stworzy pozór, że był na normalnej, niezbyt długiej reptorskiej wyprawie.

Wtedy wielki Ran Torkil Aymore vel Jefferson „Spaceman” Ray poczuł się samotny i skrajnie zagrożony. Może to jednak nie był najlepszy pomysł. Drżenie ziemi nasiliło się. Coś pędziło w moją stronę. Wydałem Harleyowi komendę aktywnego kamuflażu i przyjęcia mnie w swoje objęcia. Gdy machina zamykała się i kładła, z mgły, ziając i węsząc, wyłonił się włochaty olbrzym. Beżowe, szorstkie futro, bardzo masywna klatka piersiowa, szeroki, mocny pysk z wystającymi górnymi kłami, sterczące uszy. Zielone oczy z pionowymi źrenicami. Znałem ten gatunek. Popularnie zwany kotołakiem, naukowo ochrzczony tygrysem płowym. Na Ziemi wyroiło się sporo dużych drapieżników, w ogóle pokaźnych gabarytowo stworów. Może dlatego, że zwiększyło się stężenie tlenu w powietrzu. Dlaczego się skryłem, zamiast strzelać? Trzeba znać priorytety. Po pierwsze bydlę nie padłoby po jednej salwie. Po drugie krew przyciągnęłaby inne zwierzęta i miałbym western. Moim celem było jak najcichsze i najszybsze dotarcie do siedziby Shadow Zombies.

Przypomniała mi się gra stołowa rozgrywana przez dwóch bliźniaków na Fantahoe. Było wiele odmian tych gier. Jedne polegały na walce wyrównanymi siłami, w innych, takich jak Hood, należało małym oddziałem dotrzeć do drzwi, których lokację najpierw trzeba było odkryć. Jeden z graczy miał nieograniczone zasoby, ale słabsze jednostki. Drugi, szukający drzwi, miał silniejszych żołnierzy, ale nie mógł uzupełniać składu. Początkujący gracze popełniali błąd, wdając się w potyczki. W ten sposób tracili czas, amunicję, a w końcu życia żołnierzyków. W Hoodzie trzeba było gnać na złamanie karku i szukać wyjścia z labiryntu.

Tu, na Ziemi, w pobliżu kotołaka, czułem się, jakbym grał w tę grę.

Bardzo, ale to bardzo realistyczną jej wersję.

Zwierz węszył i zataczał kręgi. Twarde szpony zgrzytały po gruzowisku. Harley użył opcji przezroczystego kokpitu, więc miałem bardzo nieprzyjemne wrażenie, że leżę na wznak pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią, pół metra od trzystukilogramowej bestii, która ze zdziwieniem konstatowała, że cuda istnieją, bo obiad był, ale się zmył. Dla kociska mój pojazd wyglądał... jakby go nie było. Zwierzę widziało to, co było za Harleyem, tyle że odrobinę bliżej, co zapobiegało rozdźwiękowi między wrażeniem odległości a sytuacją, gdyby zechciało na przykład przespacerować się po pojeździe. Inteligentne urządzenie, nie ma co. Gdyby Harley zawisł nad stworzeniem, nie przybliżałby już obrazu.

Góra mięśni wciąż krążyła, marszczyła nos i warczała. Miałem wrażenie, że czuję tąpnięcia ziemi pod masywnymi łapami. Stwór wiedział, że tu jestem, czuł, że wiszę obok.

Znowu skierował pysk w moją stronę. Mokry nos dwadzieścia, a za chwilę dziesięć centymetrów ode mnie. Niuch, niuch. Mocne, soczyste wciągnięcie powietrza. Źrenice rozszerzyły się. Wyraźnie widziałem otaczające je zielone włókienka tęczówek. Co za bydlę.

Gdyby się uwziął, pewnie poradziłby sobie z Harleyem.

W oddali coś zaskowytało. Kotołak gwałtownie odwrócił się i ruszył kłusem. Jeszcze chwila i zasłoniła go mgła.

Gdybym mógł dotknąć ręką czoła, zapewne bym je otarł. Niestety, ciasny kokpit Harleya uniemożliwiał taki manewr. Frin co chwila kontrował lekkie ataki klaustrofobii.

Zerknąłem na radar. Dookoła wciąż kręciła się masa zwierza na poziomie gruntu, w powietrzu i, jak wynikało z sejsmogramu, pod ziemią. Wszędzie tam, gdzie pojawiał się tygrys, powstawało puste koło o promieniu circa pięćdziesięciu metrów. Proszę. Nowy król Warsaw City. Szkoda, że Harley nie umiał wytworzyć jego prezentacji. A może mógł, tylko nie umiałem jej uruchomić? Nie dopytałem Woodyego.

Nasiliły się lęki z czasów, gdy byłem Terreptorem. Pobyt na Ziemi jest skrajnym szaleństwem. To miejsce nienawidzi człowieka. To miejsce zabiło człowieka. Może rzeczywiście żyje tu diabeł?

Torkil, skoncentruj się.

Gdy upewniłem się, że bydlę odeszło dostatecznie daleko, uruchomiłem tryb aktywnego poszukiwania.

Zaznaczyłem na trójwymiarowej mapie obszar, na którym mieściło się wejście do bazy Shadow Zombies. Szczęście, że zachowałem dane sprzed stu cykli. Pojazd powoli ruszył. Był nie tylko mały, ale także cichy. Obok przeleciał duży szary ptak, skrzecząc ostrzegawczo. Minąłem zwisające liany. Leciałem powoli, niemal ocierając brzuchem o gruzowisko. Topografia mapy nałożonej na obraz różniła się nieco od rzeczywistości.

Niektóre wzniesienia były wyższe, inne niższe. Po prawej minąłem wieżę, która według zielonych linii stała dumnie i pionowo, a rzeczywiście leżała zdruzgotana, rozszarpana przez wiatry i żarłoczną roślinność. Za długo odwlekałem tę wyprawę. Włazy na pewno zarosły, stały się trudne do odnalezienia, nie mówiąc o ich uruchomieniu. Pocieszałem się myślą, że przynajmniej wiem, gdzie mniej więcej się znajdują, a starodawne zabezpieczenia powinny ugiąć się pod wszechmocą współczesnej techniki. Mgła ślizgała się po gładkiej powierzchni pojazdu jak ręce bagiennej kochanki: zielonookiej, zielonoskórej, której jedynym zadaniem jest porwać i utopić wędrowca. Woda osiadająca na Harleyu zaczęła zdradzać jego istnienie.

Pojazd zareagował błyskawicznie. Odpowiednio ogrzał powierzchnię i zniwelował skraplanie. Mądra maszynka. Leciałem wśród wysokich paproci, tracąc chwilami realną widoczność, omijałem podstawy wież, pogruchotane pozostałości estakad, stare bloki mieszkalne. Wycieczka okazała się dłuższa, niż zakładałem. Warsaw City nie było małym miastem, a moja prędkość była porównywalna z biegiem średnio wysportowanego człowieka.

Spod pojazdu wypełzł płochliwie brunatny gad. Zniknął w ciemnozielonych chaszczach.

Zewsząd było słychać pokrzykiwania zmutowanego gatunku małp, wolałem sobie nie przypominać, jak wyglądał. Zerknąłem na wijącą się przede mną zieloną drabinkę toru Harleya i przymknąłem oczy, ufając autopilotowi. Miałem wrażenie zanurzenia w wielkim organicznym oceanie. Bakterie, wirusy, owady, rośliny, zwierzęta, wszystko żyło, pulsowało, węszyło, nasłuchiwało, wydzielało hormony stresu, czujności, lęku i gniewu. Coś dawno temu zaraziło tę planetę szaleństwem. Pacjentka wciąż wymagała terapii.

Gdzie, do cholery, jest ta siedziba? Otworzyłem oczy. Jeszcze kilometr. Bogom niech będą dzięki. I przyjaciołom w zaświatach. I Imperatorowi.

Jak na razie żadnych Mant, żadnych Thirów, i niech tak zostanie. Jestem bardzo silną istotą. Mam wpływ na rzeczywistość. Na mojej drodze nie będzie niebezpiecznych zwierząt ani roślin. Pójdzie szybko i gładko. Jeszcze ominąć ten mur... Jeszcze przepłynąć między konarami drzewa... Patrzą zdziwione żółte oczy małpiatek. Lepiej niech nie otwierają pysków i nie pokazują swojej prawdziwej natury. Wyglądają tak niewinnie. Czują, że obok przesuwa się masa pojazdu. Jeży się sierść na grzbietach, powstają czerwonożółte kolce na łokciach i kolanach, otwierają się czwórdzielne paszcze najeżone białymi, drobnymi zębami. Potwory.

Mam wrażenie nagości, boję się ukłuć kłów, jadowych cierni. Biorę wdech. Jestem silną istotą. Mam wpływ na rzeczywistość. Małpy zostaną na miejscach, to one mają się bać, nie ja.

Wypływam na bardziej odkryty teren. Chyba rozpoznaję tę okolicę. Mapa pokazuje, że jesteśmy blisko. Gdzie ten właz? Podpływam bliżej. Wrota do siedziby i dawniej były zakamuflowane. Teraz pokrywa je sto cykli wydarzeń. Dobrze, że nie wyrosło tu żadne drzewo. Góra mchu, gruzy, jak wtedy. Mam szczęście.

W pobliżu przebywa blisko pięćdziesiąt stworzeń o masie do stu kilogramów.

Cholerna dżungla. Drzewa, krzewy, połamane konary. Nie powinienem wychodzić z pojazdu.

Podpływam bliżej i włączam skaner, który zaczyna optycznie rozbierać, warstwa po warstwie, cały pagórek. Najpierw znikają mchy i paprocie, pokazuje się warstwa gleby, w niej masa robactwa, dalej kamienie, niektóre naturalne, większość to betonowy gruz. Wreszcie metal. Jest. Okrągły właz, ustawiony pionowo. Po bokach wrót tkwią urządzenia, prawdopodobnie wyświetlające kiedyś maskujący hologram. Teraz z pewnością albo uszkodzone, albo pozbawione zasilania. Metr gruzu i ziemi do przekopania. Świetnie. Jak mam to zrobić? Zębami? W tym maleństwie nawet łomu nie ma, o łopacie nie wspominając...

- Czy chcesz otworzyć właz? - odezwał się interfejs pojazdu w mojej głowie.

Głos miał miły. Mszysty i uspokajający.

- A skąd wiesz?

- To raczej oczywiste.

- Chcę.

- Układy zasilające są pozbawione energii. Przekazuję moc bezprzewodowo.

Wiele złego można powiedzieć o dziewięćdziesiątym dziewiątym cyklu Ery Imperium, ale na pewno nie 0urządzeniach, które odgadują intencje użytkowników 1czynią niemożliwe możliwym. Kto sześćdziesiąt cykli temu słyszał o wydajnym, stabilnym bezprzewodowym przesyłaniu energii? No, był taki jeden mityczny geniusz, 1 jeszcze wcześniej. Tesla się nazywał. Ale według legendy wraz z jego śmiercią umarła wiedza na ten temat. Odzyskali (albo odtworzyli) ją Shadow Zoffibies, którzy skontaktowali się z WayEmpire w drugiej dekadzie istnienia Imperium. W zamian za swoje hydrowodowe technologie i inne cuda dostali napęd hiperprzestrzenny i obietnicę obrony Vaporii. Mignęła mi przed oczami twarz Steffi. Widziałem ją dwa razy od ewakuacji Ziemi.

Wciąż piękna i wciąż smutna.

Otrząsnąłem się. Nie czas na ckliwe wspomnienia.

Ciekawe: wejście do dawnej siedziby Zombiaków umożliwiła mi ich własna technologia. Los ma poczucie humoru?

Obrobiony cyfrowo obraz wzgórza zagrał barwami.

- Moc przekazana. Myślę, że tyle wystarczy. Właz zabezpieczony jest kodem.

Wykonuję próbę złamania. Próba zakończona powodzeniem. Oczyszczam obszar przed wrotami.

Tu mnie zaciekawił. Jak to zrobi? Spali? Raczej nie zgniecie, bo uszkodzi wejście, nie zdmuchnie z tego samego powodu. Trudna sprawa... Z niewidocznych otworów na bokach pojazdu zaczęła wypływać perłowa substancja, nie, nie perłowa, tylko raczej metaliczna, jakby rtęć. Gluetron. No tak, mogłem się tego spodziewać. Połyskliwa masa wpełzła w dziury i nierówności pagórka. Na podglądzie widziałem, jak jej strużki drążą bardziej miękkie obszary wzgórza, łączą się w niewielkie płaskie konglomeraty, tworząc jeszcze większe, wysyłając wypustki do następnych, aż powstała cienka membrana dokładnie oblepiająca właz. Teraz z czterech rogów wysuwają się kolejne wypustki, które wysyłają następne i tak tworzą się cztery płaszczyzny - dwie pionowe po bokach, jedna pozioma na wysokości gruntu i jedna pionowa, styczna z płaszczyzną włazu. Coś na kształt kanciastej łyżki. Gluetronowe macki wypełzły na powierzchnię, tworząc nierówny czworokąt oddzielający gruz i ziemię naprzeciwko wejścia. Macki poszybowały w stronę zaczepów Harleya i poczułem, jak pojazd szarpie się do tyłu, by wyciągnąć za pomocą tak ukształtowanej szufli kilka ton ziemi. Struny gluetronu napięły się, membrany wyprostowały, a pojazd jakby nigdy nic wyciągnął całe to barachło, odciągnął na odległość pięciu metrów i nawet nie stęknął. Włókna masy zaczęły pośpiesznie wnikać w otwory wehikułu, ciągle połyskliwe, niezabrudzone, niezmęczone...

Magia, czysta magia.

Właz świecił nowością. Jeszcze jedna właściwość gluetronu - oczyszcza i konserwuje.

Dwie cetnie i wejście sapnęło, otwierając się. Krzyknęły ptaki. Ich głosy odbiły pobliskie budowle. Wleciałem Harleyem do niewielkiego hangaru. Pojazd inteligentnie zamknął właz.

Ciemność. Włączył swoje reflektory.

- Harley - odezwałem się na głos - czy możesz zrobić coś z oświetleniem?

- W całym kompleksie?

- Tak.

- Analizuję strukturę...

Zobaczyłem poziomy i pokłady siedziby. Pięć pięter, co najmniej po trzy tysiące metrów kwadratowych! Jakim cudem byli w stanie ukryć coś takiego? Czy wystarczyło zakłócanie falowe, o którym kiedyś wspominał Harold?

-...Ładowanie zasilania potrwa około półhekty i pochłonie dziesięć procent moich zasobów.

- Wykonaj.

- Wykonuję.

Obróciłem pojazd i włączyłem podczerwień. Jakby przez grubą zasłonę pojawiła się pamięć tych miejsc. Sięgnąłem mentalnie do frina. Rozmowa z nim nie była stricte werbalna, stanowiła raczej wymianę intencji, emocji i wyobrażeń, jestem przekonany, że współczesna młodzież potrafi porozumiewać się z nim dużo szybciej i sprawniej, niemniej mnie też jakoś to szło.

- Wgraj mi pamięć sprzed Imperium.

- Sto procent?

- Zostaw ostatnie dwadzieścia cykli. Resztę w miarę możliwości wypełnij wspomnieniami sprzed.

- To bardzo słabo ustrukturalizowne ślady pamięciowe.

- Wiem. Nie dyskutuj.

- Tak jest. Proszę przerwać czynności na najbliższe dziesięć cetni.

- Ładuj.

W czasie, który zawiera się w kilku głębszych oddechach, stałem się innym człowiekiem, bo pamięć to główny zrąb osobowości (nie mówimy o duszy, czyli samoświadomości, tutaj nic nie powinno się zmienić). Oczywiście oprócz pamięci powinniśmy wymienić zainteresowania, talenty, związki. Mimo wszystko wspomnienia i ich zabarwienia uczuciowe nadają wszystkiemu sens. Rzecz jasna, pamięć człowieka nie jest zapisem ciągłym. To impulsy obudowane interpretacjami i kreacjami wypełniającymi to, co zapamiętane nie zostało, więc, niestety, za każdym razem, gdy wgrywane są wspomnienia, ulegają minimalnym modyfikacjom, reinterpretacjom, nadawane są im inne znaczenia. Frin obserwuje to i pyta, czy ma uwzględnić korekty.

Niektórzy się na nie zgadzają, inni nie, to zależy od sytuacji. Są tacy, którzy niczego nie konwertują i od czasu do czasu odtwarzają w przyspieszeniu to, co zapamiętał frin, a on ma pamięć doskonałą. Ja jednak pamiętałem czasy sprzed jego wtargnięcia w moje ciało...

Już nie rozumiałem, dlaczego byłem taki szorstki dla Woodyego, dlaczego zachowywałem się prostacko i bezpośrednio. Ani skąd mi się wzięła szalona odwaga, by wędrować po Ziemi w cieniutkim jak wydmuszka pojeździe. Przez chwilę czułem się, jakbym był naczyniem, do którego ktoś wlał niebieskiej i czerwonej farby, gdzie czerwona była przeszłością, a niebieska teraźniejszością. Na początku ciecze trzymały się swoich terytoriów, nie chcąc się zmieszać. Wywoływało to konflikt i wewnętrzne rozdarcie. Po chwili pojawiły się pierwsze jęzory czerwieni wśród błękitu i niebieskości pośród karmazynu. Gdzieniegdzie dał się widzieć fiolet i purpura. A wraz z ich pojawieniem się przychodził... spokój. Jeszcze kilka oddechów i dokonała się synteza jaźni. Przechodziłem przez to setki razy, mimo to uczucie wciąż było intensywne. Fuzje oddalonych w czasie wspomnień są trudne. Człowiek czuje, jakby żenił dziecko ze starcem. Skomplikowany związek, komunikacja tym bardziej.

Mimo wszystko jakoś to gra. Homo sapiens ma niezwykłą i raczej niedocenianą «dolność syntezy.

- Harley, sprawdź skład powietrza.

- Wykonuję. Skład typowy. Wszystkie szczepy bakteryjne i wirusowe znajdują się w mojej bazie danych.

- Okej, wypuść mnie.

Pojazd otworzył się. Stanąłem na zakurzonej podłodze. W podczerwonym widmie wszystko widziałem jako czarnobiałe.

- Harley, wyświetl mi drogę do centrum kompleksu.

- Windy na razie nie działają. Proponuję schody.

- Bardzo słusznie.

Dziwnie się czułem, nie słysząc zwierząt i poszumu wiatru. Tylko mój głuchy głos i metaliczne brzmienie pojazdu w głowie. Zobaczyłem wnętrze przyozdobione zieloną siatką wielokątów. To znacznie poprawiało orientację. Dodałem wizualizację ultradźwiękowego sonaru zainstalowanego w moim kombinezonie. Obraz wyostrzył się. Co prawda wszystkie powierzchnie ustawione do mnie skośnie były wciąż ciemne, ale i tak było lepiej. Ruszyłem do przodu.

- Czy chcesz, żebym zamiast linii rzutował płaszczyzny?

- Świetnie.

Raptem znalazłem się w zupełnie jasnym, kremowym pomieszczeniu. Podłoga, ściany i sufit były w tym samym kolorze.

- Zróżnicuję barwy...

Teraz podłoże stało się purpurowe, ściany wciąż ecru, a sklepienie przybrało barwę błękitu. Nie powiem, żeby Harley miał gust.

- Czy lepiej?

- Bez porównania. Nie muszę się bawić z tą podczerwienią.

- Sugeruję jej pozostawienie. Nie jestem w stanie wykryć małych przedmiotów na większe odległości. Nie chciałbym, żebyś się potknął.

Miał rację. To, co widziałem dzięki podczerwieni i sonarowi, przybrało barwę żółtą. I tak przed moimi oczami pojawił się klarowny obraz rzeczywistości. Sztuczny, bo sztuczny, ale, szczerze mówiąc, czy mniej prawdziwy od widoku malowanego u każdego normalnego obywatela przez jego osobisty mózg plus frin dodający masę nierealnych świecidełek?

Przeszedłem przez krótki korytarz obok wind i skierowałem się ku schodom. No tak.

Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, na którym piętrze był gabinet Lamy.

Zacząłem schodzić.

- Brak oznak istot żywych - odezwał się Harley.

To dobrze. Nie lubię szczurów. Zwłaszcza tutejszych.

- Czy ta wizualizacja ci odpowiada?

- Mógłbyś użyć sensowniejszych barw.

- Pozwalasz na neurofeedback?

Bezczelna maszyna. Jeśli się zgodzę, wyświetli takie kolory, jakie mi najbardziej odpowiadają, pokazując jednoznacznie i nieodwołalnie mój smak. Wtedy to ona będzie mogła komentować.

- Zgoda.

Raz kozie śmierć, cokolwiek to znaczy. Wyżej nerek nie podskoczysz, jak mawiali starożytni Ziemianie.

Barwy zmieniły się. Teraz sufit był grafitowogranatowy, ściany wycieniowane - ciemniejsze na górze - bordowe, a ku dołowi przechodzące w szkarłat. Podłoga była złota. No cholera, chyba żartuje. Ale niech tak zostanie.

- Czy teraz jest dobrze?

- Doskonale. Harley, czy jest tu pomieszczenie z basenem? Znajdź je.

Przypomniałem sobie, że laboratorium Lamy było za sztuczną wyspą...

- I okrągły właz. Nie drzwi.

- Mam znaleźć?

- Tak jest.

- Wskazuję lokację.

Cudowna maszynka. W prawym górnym rogu pola widzenia zobaczyłem przestrzenną mapę kompleksu i zaznaczone pomieszczenie. Wspomnienia ożyły: rozmowy z Haroldem Allandem, dysputy z Lamą, moja choroba psychiczna i rekonwalescencja, ciało chudego blondyna, agonia...

Drugi poziom. Minus drugi. To niedaleko. Przyspieszyłem.

- Uważaj, podczerwień i sonar mogą nie wykryć śliskich powierzchni.

Słusznie. Połysk charakteryzujący ślizgawki mógł być w tych warunkach niewidoczny. Mimo wszystko miałem wrażenie, że Harley niepotrzebnie się frasuje. Baza wyglądała na dobrze zachowaną. Shadow Zombies wyprowadzili się bez pośpiechu, metodycznie. Zmroziło mnie. Zatrzymałem się. Gdybym to ja opuszczał taki kompleks, czy zostawiłbym go ot tak, bez zabezpieczeń, jako łup dla przyszłych złodziei, czy zastawiłbym pułapki przeznaczone dla niewtajemniczonych? Hm. W końcu to nie jest baza wojskowa, Zombies są pacyfistami, nie mają zbyt wiele do ukrycia. Ale mieli te swoje technologie.

Cholera, zabezpieczyli pomieszczenia czy nie? Właz był zamknięW’ ty. Sforsowałem go z użyciem Harleya, więc być może nie była to metoda brutalna...

- Harley?

- Tak?

- Jakim sposobem pokonałeś zabezpieczenie włazu głównego?

- Wprowadziłem kod.

- Czy system bazy mógł to zinterpretować jako włamanie?

- Niemożliwe.

- Czy ta baza posiada jakieś bojowe zabezpieczenia?

- Tak.

Cholera, cholera, cholera! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?

- Co to jest?

- Standard dwudziestego drugiego wieku. Działka ukryte w panelach sufitowych i w niektórych ścianach. Nie mają zasilania.

- Przerwij pompowanie energii!

- Wtedy nie wejdziesz do wskazanego pomieszczenia.

- Czy możesz nie dopuścić energii do tych działek?

- Dlaczego miałbym to robić?

- Żeby mnie nie zabiły, do cholery!

- Nie zabiją cię. Wszedłeś normalną metodą. Nie zidentyfikują cię jako wroga.

- Skąd ta pewność?

- To dwudziesty drugi wiek. Starożytność. Zanim załadują pierwszy nabój do komór, odetnę im ciśnienie.

- Jesteś pewien?

- Nie żartuj.

- Ja żyję, w przeciwieństwie do ciebie.

- Teraz mnie obrażasz.

Albo coś mnie ominęło w technoewolucji, albo miałem zwidy.

- Idź spokojnie. Panuję nad sytuacją.

Kto tu, do diabła, był panem, a kto urządzeniem?! Wznowiłem pochód. Otuchy dodawała myśl, że gospodarze byli naprawdę łagodni. Byłem niemal pewien, że założyli dostatecznie dużo zabezpieczeń chroniących niewinnych gości. Z drugiej strony czy ja byłem niewinny?

Poziom minus jeden. Wciąż realnie ciemno, a pararealnie złoto, bordowo, szafirowo i żółto. Schodzę niżej. Płaskie echo stąpnięć. Lekki egzoszkielet wmontowany w mój kombinezon nie wydaje najmniejszego dźwięku.

Wreszcie znajduję się na minus dwa. Ruszam korytarzem i wchodzę do wielkiej sali.

Przypominam sobie. To tu widziałem tak dużo ludzi. I błękitne niebo. Pamiętam zdziwienie, że pod ziemią można stworzyć iluzję życia na powierzchni. Kąpiące się kobiety. Dalej.

Program Harleya pokazuje murek basenu niezmiennie w kolorach szafiru. Inaczej to wyglądało...

- Harley, wrzuć jakiś w miarę naturalny program kolorystyczny.

- Służę.

O, teraz lepiej, ficru, zgaszony beż, gołębi błękit i żółć dojrzałej pszenicy. Śmieszne, że sztuczne palmy i krzewy, wciąż zdobiące wyspę, także były w kolorze beżowym, niczym rzeźby zrobione z piasku. Czułem się jak wewnątrz animacji i w zasadzie słusznie. Tyle że malującej realne kształty i oszczędzającej na światłocieniu, w związku z czym wszystko wyglądało względnie płasko. Spojrzałem w prawo, na ścianę, w której tkwiło wiele drzwi. W jednym z tych pomieszczeń był mój pokój. Tylko w którym? Podszedłem wiedziony intuicją i nacisnąłem panel dotykowy. Płyta nie ustąpiła. No tak. Nie ma prądu. Ruszyłem wzdłuż ściany w kierunku laboratorium. Poznawałem to miejsce. Tu miałem halucynacje, tu widziałem Yimra wynurzającego się z lodowej kipieli. Tu Harold pchał mnie na wózku inwalidzkim i opowiadał niestworzone rzeczy o ekstropianach.

Przeszedłem przez przewężenie w korytarzu i wszedłem do drugiej sali, większej i wyższej. Tak, tu też była imitacja, jakby lasu. Piaskowe kolumny - pnie drzew i korony wyglądające jak wystrugane z betonu... Gdzieś tutaj zaczaiłem się na Harolda, żeby go przekonać o matactwach Lamy. Bo jego aura była „dziwna”. Uśmiechnąłem się.

Naprawdę widziałem aury.

W oddali majaczył okrągły właz laboratorium.

- Harley, kiedy będziesz w stanie otworzyć te drzwi?

- Wrota, na które patrzysz?

No, bunt maszyn mamy jak w banku. Są od nas wszechstronniejsze, inteligentniejsze, czasami nawet dowcipniej sze i w dodatku wiedzą, na co patrzymy.

- Tak.

- Myślę, że mogę spróbować już teraz, bo laboratorium ma osobny obieg zasilania...

Obieg uruchomiony.

Na granicy percepcji usłyszałem delikatny szum. Mimo że niezmiernie cichy, brzmiał niemal jak hałas w dotychczas martwym grobowcu. Nad włazem pojawiły się dwie bardzo jaskrawe plamy. Oświetlenie, tym razem w widmie widzialnym. Wyłączyłem sonar i podczerwień. Została animacja barw i realne, białe swiatło, które Harley szybko wkomponował w całość tak, że nie gryzło się z generowanymi przez niego kolorami.

Podszedłem do wejścia. Otworzyło się, jakby zapraszało do wnętrza.

Wszedłem.

Harley włączył oświetlenie. Wiele punktów było przepalonych, ale kilka lamp świeciło.

Jestem.

Jestem na miejscu.

Co ukrywałeś, Sergio? Nad czym pracowałeś? Czy rzeczywiście tkwi tu jakaś tajemnica, czy coś mi się ubzdurało sto cykli temu? Konsola. Jak staro wygląda! Nie chodzi o kurz, który niczym szron pokrył ekrany, klawiatury i podłogę, ale o technologię. Żadnych morfujących, inteligentnych przedmiotów, żadnej matroniki, wszystko poskładane jak klocki.

To jest obudowa, a to kabel, to śrubka, a tu jest wręga. W dzisiejszych czasach każdy niemal przedmiot jest jednocześnie strukturą i troniką, pamięcią kształtu, informacji i zbiorem fraktali. Jeśli wygląda na skonstruowany z części, czyli ma okienka i przyciski, to tylko dlatego, że twórcy chcieli, by tak wyglądał. Równie dobrze mógłby istnieć jako bryła burej lub przeziernej masy. Żadnych kabli i łączy, wszystko wymorfowane. Materiały są tak inteligentne, że potrafią kierować swoją gęstością, więc gdzie trzeba, struktura jest wzmocniona, a gdzie nie ma takiej potrzeby - nie. W laboratorium Sergia raziła kanciastość i ostateczność kształtów. Rzeczywiście ludzkość poszła naprzód.

Przy tych ekranach kiedyś siedzieliśmy i rozmawialiśmy o religijności Zombies. O tym, że świat jest nagrany.

Że dla płaszczaków wielki wybuch może być wynikiem przeniknięcia trójwymiarowej kuli przez ich świat.

A tu mi pokazywał sondy - muszki.

Podszedłem do kolistej „platformy startowej”, z której insektoidy ruszały na podbój czwartego wymiaru. W zasadzie do dzisiaj nie wiadomo, jakim cudem jedna z much, czy może więcej, wychynęła fizycznie w przeszłości naszego świata, a nie innego, równoległego.

Teoretycznie było to niemożliwe. Jest przysłowie, że wielkich odkryć dokonują młodzi naukowcy, którzy nie wiedzą, że czegoś nie da się zrobić. Lama, zawsze lekko szalony, porwał się na eksperyment i zakończył go kontrowersyjnym „sukcesem”, a jego sekret zabrał do grobu.

Sięgnąłem pamięcią do rozmowy w jego świecie. W jego głowie. Aura. Płonąca żyrafa Salvadora Dali. Agonia. Sergio sugerował, że tajemnica nie tego eksperymentu, ale...

superczłowieka jest ukryta w miejscu, gdzie przeżywałem agonię, w miejscu, gdzie widziałem aury. W szufladzie. Główna postać obrazu Dalego miała szuflady wmontowane w ciało. Rozejrzałem się za biurkiem. Było ich kilka, ale jedno, centralne, wydawało się najważniejsze. Tak jak wszystko, jasnoszare od kurzu. To też znak starości. Dzisiejsze przedmioty nie przyjmują kurzu, a to, co zostało odepchnięte, jest zjadane przez mikrodroidy.

No właśnie. Tu ich nie było. Teraz w każdym pomieszczeniu mogłeś dostrzec przynajmniej kilka latających bądź biegających robocików. Obszedłem mebel dookoła i przyjrzałem się szufladom. Zabezpieczone osobistym kodem.

- Harley?

- Chcesz otworzyć te szuflady?

Mówiłem. Maszyny stały się od nas mądrzejsze. Nie zbuntowały się tylko dlatego, że im się nie chce. Nie mają motywacji. Emocje, jak udowodniono, są niezbędne, by komukolwiek cokolwiek się chciało. Machiny mają uczucia, dlatego łatwiej oceniają sytuację, ale te afekty wciąż są zbyt słabe, by zdecydowały, że cokolwiek jest warte wysiłku. Nie mają ciała migdałowatego, które u ludzi ocenia, co warto, a czego nie warto robić, kogo lubimy, a kogo nie, co jest groźne, a co przyjemne. Gdyby je miały, gdyby miały silniejsze uczucia, już rządziłyby światem.

Harley, wciąż daleki od chęci dominacji nad Imperium, złamał zabezpieczenia biurka z taką łatwością, z jaką dwudziestodrugowieczny mechanik radził sobie ze średniowiecznymi kłódkami. Niebieskie kontrolki na szufladach rozjarzyły się, podpalając małe aury na pokrywającym je kurzu. Która? Sięgnąłem do drugiej od góry, po prawej stronie. Leżała w niej plastikowa teczka... podniosłem ją do oczu.

- Harley, nie animuj trzymanych przeze mnie przedmiotów.

- Ach, przepraszam.

Beż ustąpił i zobaczyłem... płonącą żyrafę. Fala gorąca biegnąca od palców rąk do stóp. Mrowienie w udach i łydkach. Otwieram teczkę. W środku kilkanaście folii sensycznych. Dotykam pierwszego listka. Rozjarza się napis: „Informacje zastrzeżone”.

Wyjmuję drugą. Dotykam. To samo. Są jeszcze trzy Ostatnia reaguje: „Chcesz poznać projekt »Stado«?”. Dotykam „Tak”. Na folii pojawia się twarz Sergia. Zapomniałem, że tak wyglądał: siwawy, łysiejący, z lekko obwisłymi policzkami, dobrze utrzymanymi zębami i wnikliwym spojrzeniem jasnych oczu. Wypchnął językiem policzek. Wydął wargi.

- Nie jestem pewien, do kogo mówię. Mam nadzieję, że do kogoś sensownego... - zacisnął usta - nie mam też pewności, jak nakłoniłem cię do wizyty w tym miejscu... Ostatni pomysł, czyli bajeczkę o tym, że mieści się tu przycisk do odpalenia megatonowych bomb, odrzuciłem... Podejrzewam, że starałem się przekonać cię gdzieś w mojej przyszłości, a twojej przeszłości, że pracowałem nad stworzeniem superczłowieka, wyniki utajniłem i właśnie tu, w laboratorium Shadow Zombies, znajduje się tajemnica...

Zmroziło mnie. Kant? Nie ma projektu „Superczłowiek”? Jak to?

Sieć kłamstw. Świat to sieć kłamstw. Choćbyś kroczył prostą drogą, i tak skrzywią ją przed tobą inni ludzie. Sergio patrzył z folii zadumanym wzrokiem.

- Myślę, że już ochłonąłeś, czy może ochłonęłaś. Dla ułatwienia komunikacji będę się zwracał do mężczyzny. Jeśli jesteś kobietą, wybacz to uproszczenie. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Pracowałem nad czymś innym. Knowania na temat superistoty zostawiłem chujom z Mobillenium. Ale nie martw się, ja też robiłem coś nielegalnego. I nieetycznego... - spojrzał w bok - w sumie nie wiem, dlaczego mówię o tym tak, jakby w twoich czasach już mnie nie było, jakieś niemiłe to sprawia wrażenie... Zupełnie jakbym pisał testament. - Otrząsnął się. - No, tak czy owak, pracuję nad czymś o wiele ciekawszym, ale z racji tego, że ttTniezbyt ładny eksperyment, nie prowadzę go tutaj. Na trzeciej folii są dokładne koordynaty i kody. Hasło brzmi: „Stado”. Jeśli trafiłeś tu, a nie od razu we właściwe miejsce, to znaczy, że nie miałem możliwości podać dokładnego adresu i posłużyłem się alegorią...

Więcej dowiesz się na miejscu. Pozdrawiam.

Uśmiechnął się i zniknął.

Ożeż...

- Harley - odezwałem się do maszyny - nie pompuj już energii. Szkoda twoich zasobów.

- Wykonuję.

Wyszarpnąłem z teczki folię z niebieskim, lekko fosforyzującym numerem trzy.

Dotknąłem i ignorując komunikat o poufnych danych, wcisnąłem na miniaturowej klawiaturze hasło zasugerowane przez Sergia.

Stado.

Folia rozjarzyła się, przedstawiając mapę Ameryki Północnej. Zoom na Wyżynę Meksykańską. Dokładne koordynaty, adres, psiakrew, jakaś cholerna wypustka Nowego Meksyku. Wspaniale. Mam przelecieć przez Europę, Ocean Atlantycki i kawał Ameryki Północnej, unikając wszystkich ziemskich zagrożeń, nie dając się wykryć Besebu, żeby odnaleźć jakąś klitkę, gdzie popieprzony pan naukowiec robił podejrzane eksperymenta!

Cholera by go wzięła! Zerknąłem na chronometr. Za pięć hekt rozpocznie się zwiad Maodionów i wtedy tylko chaos może mnie uratować. Nie mogę zwlekać, bo po zwiadzie mogą zamknąć całą planetę albo rozpętają tu takie piekło, że kamień na kamieniu nie zostanie. Muszę lecieć. Zamknąłem teczkę i pognałem do schodów. W Europie jeszcze jako tako dam sobie radę. Będę leciał nisko, może mnie nie wykryją. Ale nad oceanem? Nie popłynę pod wodą, bo nie zdążę. Nawet superprędkość, jakie uzyskują współczesne pojazdy podwodne, czyli pięćset - sześćset kilometrów na godzinę, nie zapewni mi sensownego czasu podróży Muszę lecieć nad powierzchnią. Wykryją mnie. To więcej niż pewne. Biegnąc w górę schodów, rozpatrzyłem rezygnację z poszukiwań... i ją odrzuciłem. Gdy dobiegałem do Harleya, rozkazałem mu otwierać wrota. Podałem koordynaty zapamiętane z folii i poleciłem jak najszybszą podróż. Sprawdziłem chronometr. W tej dawnej strefie czasowej było popołudnie, więc tam będzie ranek. Jasno. To dobrze.

- Lot stratosferyczny? - zapytał Harley jakby kpiąco.

- Jak najbliżej powierzchni.

- Wykonuję.

Ruszył tak błyskawicznie, że nie zauważyłem, jak opuścił bazę. Przez chwilę rozmazały się kształty, świsnęły estakady, liany, konary i pnie, rozleciały się w strzępy liście paproci i łodygi skrzypów, całe Warsaw City drgnęło i leniwie przesunęło się za mnie.

Walczyłem z mroczkami przed oczami i nieprzyjemnym uczuciem, że krew rozsadzi mi łydki i stopy Frin robił, co mógł, by wyrównać ciśnienie w naczyniach krwionośnych. Poczułem ucisk kombinezonu na podudziach. Syczała para wodna na nagle rozgrzanym kadłubie, a ja miałem wrażenie, że machina nie tyle gna przed siebie z prędkością pięciu machów, co zagina czasoprzestrzeń. Harley wbijał się w rzeczywistość jak ostry kolec, nie pozwalając jej stęknąć, zaprotestować. Ślizgał się w jej płaszczyznach, które zachowywały się jak betonowe fale, rzucając nim w górę, w dół i nat>oki. Mimo to było wrażenie, że opór, który zamierzają mu stawić, odzywa się dopiero wtedy, gdy pojazd był daleko z przodu. Połać dżungli zdawała się toczyć pode mną, jak przyklejona do wielkiego walca, a tym walcem była planeta. Po lewej i prawej stronie mijałem osnute mgłami, szarozielone od pokrywającej je roślinności ruiny megapolii. Wizję przesłoniła krwawa masa. Wzdrygnąłem się. Za chwilę uciekła do tyłu, pozostawiając nitkowate szkarłatne strużki, które za kilka cetni wyparowały.

- Przepraszam. Ptak.

- Domyśliłem się.

- Czy masz przyjemny lot?

- Interesujący.

Zupełnie jakby chcąc urozmaicić mi podróż, wykonał łagodny wiraż w prawo.

Spuchło mi lewe oko i ręka. Kombinezon ucisnął połowę ciała. Pojazd omijał portowe zabudowania Stetina. Po prawej połyskiwał śnieżnym matem Bałtyk. Wysiliłem maodańskie zmysły. Wykryli nas? Nie zadawaj takich pytań. Nie oczekuj wydarzeń losu. Kształtuj je.

Jesteś silną istotą. Nie wykryją nas. Będą zajęci czym innym, nie wykryją nas. Dotrzemy na miejsce bez przeszkód, aktywny kamuflaż pojazdu i jego zdolności ukrywania się pomogą.

Odkryjesz, co Sergio kombinował, a potem wrócisz do jamy... Jasna cholera. Uświadomiłem sobie, że czeka mnie podróż powrotna. Skok w atmosferze taką kruszyną mógłby ją naruszyć, poza tym byłby zarejestrowany przez czujniki pierścieni. Gdy coś takiego się działo, leciała bezczasowa informacja do wszystkich systemów i jeśli ktoś wyłaniał się w tym momencie, natychmiast był łapany i przesłuchiwany. Żeby tego uniknąć, śmiałek musiałby skakać do niezbadanego systemu, a to zawęziłoby poszukiwania do społeczności pionierów, w dodatku powiązanych z Terreptorami, najchętniej notowanymi. Wykonując taki skok, bardzo naraziłbym Hanka.

Morze Północne. Szare, burzliwe, pełne dziwnych popielatych stworzeń. Przez chwilę widziałem, jak powierzchnię przebija długa, gadzia szyja.

Wzgórza Szkocji. Harley kluczył między górami, jakby specjalnie umilał sobie lot slalomem. A ja czułem się jak balon wypełniony płynem, który jakieś dziecko gniecie raz z jednej, raz z drugiej strony.

Atlantyk przy tej szybkości wygląda jak połyskliwa, szara, bezkształtna masa.

Minąłem po prawej stronie śnieżną trąbę powietrzną orzącą powierzchnię Grenlandii.

- Harley, dlaczego lecisz tak dziwnie?

- Co masz na myśli?

- Łukiem zamiast po linii prostej?

Słowo daję, że się roześmiał.

- Lecę najkrótszą możliwą trasą. Ziemia jest kulą, pamiętasz?

Wyświetlił animację kolebki ludzkości i tor przelotu.

- Lot wzdłuż równoleżników, który zapewne masz na myśli, byłby dłuższy od optymalnego, przeze mnie wybranego.

Zbaraniałem. Miał rację. Znowu maszyna okazała się mądrzejsza. Lepiej w ogóle z nią nie dyskutować. Ale do czego to doprowadzi?

Żeby odwrócić uwagę od uczucia zażenowania, skupiłem wzrok na gigantycznych, wielorybopodobnych ssakach przetaczających się po falach. Po prawej minęła mnie z głośnym skrzekiem grupa błoniastoskrzydłych szkaradztw. Pojazd podrygiwał, jakby uderzany przez twarde tafle powietrza. Pierwsze objawy nudności? Wreszcie wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej i znowu dżungla. Leciałem, mając ląd po prawej ręce. W międzyczasie wydałem frinowi polecenie, by wgrał mi najnowszy pakiet wspomnień. Starocie już nie były potrzebne. Teraz miałem wrażenie, że do naczynia psychiki wlał się czysty fiolet.

Za każdym razem oczami wyobraźni widzę inne barwy, w zależności od nastroju i aktualnych skojarzeń.

Świat poweselał, a moje grubiaństwo znowu znalazło oparcie w rzeczywistości.

Zatoka Meksykańska, którą widziałem po lewej burcie, zdawała się gotować od wypełniających ją, kotłujących się stworzeń. Dookoła tańczyły mniejsze i większe tornada.

Raj utracony.

Na widnokręgu pojawiły się ruiny Nowego Meksyku - góry zbudowanej ludzkimi rękami. Teraz popielatej, połyskującej z rzadka w promieniach słońca, które niechętnie wychylało się zza pędzących niskich chmur. Megapolia zdawała się puchnąć, sunąć w moim kierunku, jak na kiepskiej animacji. Przeraziłem się, że w nią uderzymy. Piramidalna bryła sięgnęła w prawo i lewo, rozsypując się na miliard szczegółów: wież, tarasów, chodników, których i tak nie zdążyłem obejrzeć, bo już leciałem między kolosalnymi budowlami, obrośniętymi gęstym mchem i porostami, barwnymi skrzydłami ptaków, krzyczącymi głosami zwierząt.

Gdy Harley lądował na omszałej okrągłej płycie parkingowej przytwierdzonej do jednej z zachodniopółnocnych wież miasta, czułem mdłości. Co innego kon- 2. trolować kurs w ekranowanym grawitacyjnie pojeździe, a co innego być pasażerem uwięzionym w jaju podatnym na wszelkie przeciążenia, które mknąc z prędkością sześciu tysięcy kilometrów na hektę, mija niektóre przeszkody w odległości metra. Wygrzebałem się z kokonu, stanąłem na śliskiej płycie i przez chwilę trwałem w milczeniu, opierając się o kolana. Było parno i gorąco, w przeciwieństwie do rześkiego, że tak powiem, Warsaw City.

Lepkie powietrze, pełne intensywnych, egzotycznych zapachów. Pot błyskawicznie skroplił się na czole. No co, Torkilu, osiemsetletni weteranie nomoryjskich potyczek? Błędnik wciąż potrafi szwankować? Oko widzi co innego, ślimaki przesyłają swoje informacje, mózg myśli, że organizm uległ zatruciu. W erze antygrawów zapomniano o chorobie lokomocyjnej.

Wszedłem w menu ciała i wydałem dyspozycję leczącą. Nie da się funkcjonować organicznie, choćby człowiek chciał. Nexus ma rację. W polu widzenia pojawił się symbol wewnętrznego lekarza. Pnąca się w górę pionowa niebieska kreska symbolizowała postęp w neutralizacji uczucia nudności. Cetnia, dwie, trzy... już. Wyleczony. Frin się sprawdził. Mimo wszystko, gdybym nie miał ciała, nie byłoby problemu.

- Zbliża się stado Archéoptéryx postvictus. Sugeruję jak najszybsze wejście do wieży.

Otwieram.

Pisk dobyty z kilkudziesięciu żółtych dziobów. Czerwone ślepia, metalicznie granatowe pióra, cholera, blisko! Rzuciłem się w kierunku odrzwi.

- Harley, zamkniesz je, jak tylko...

-...znajdziesz się w środku. W razie czego zneutralizuję je z działka, tylko się pochyl.

Skuliłem plecy, poczułem powiew wiatru, uszy rozdarł skrzek. Skoczyłem do przodu, na podeszwach poczułem żar strzału. Stopy zalała gorąca ciecz. Krew. Przetoczyłem się wewnątrz wieży, obróciłem i w przysiadzie wycelowałem wyloty broni zintegrowanej z przedramionami. Zamykały się drzwi. W szczelinie drgało błękitne, metaliczne skrzydło.

Plask i zostało odcięte przez nieustępliwą framugę. Ciemność. Włączyłem podczerwień.

Skrzydło szamotało się, przesuwało po plamie cieczy nieskoordynowanymi skurczami. Na zewnątrz krzyczały ptaki, czy raczej to, w co się zamieniły.

- Odsuwam rolety.

Wyłączyłem podczerwień. Klatka wejściowa zaopatrzona była w okna, które ktoś zapobiegliwy dawno temu zasłonił. Ruszyłem zgodnie z planem, który inteligentniejszy ode mnie Harley nakładał na to, co widziałem.

Wędrówka na dwieście dziewięćdziesiąte piętro zajęła mi pół mony. Dobrze, że pojazd wylądował na optymalnym parkingu. Wszedłem przez otwarte już drzwi.

- Harley, czy ty się ze mną bawisz?

- Tak, i sprawia mi to przyjemność.

- Czy to Woody nauczył cię zgryźliwości?

- O, tak.

- Określ swoją przyjemność w skali od zera do dziesięciu.

- Dziesięć.

Albo maszyna rzeczywiście rżała ze śmiechu i wróżyło to bardzo źle rodowi ludzkiemu, albo była zbyt głupia, by zróżnicować siłę uczuć, bo jedyna moc emocjonalna, na jaką było ją stać, wynosiła jeden.

Wszedłem do salonu. Znowu szaro od kurzu. W zasadzie biało. W siedzibie Shadow Zombies było mało światła, dlatego barwa wydawała się bardziej zadymiona, ale de facto kurz jest biały, może ciemniejszym odcieniem bieli, ale jednak. I naprawdę bardzo nieprzyjemny. Po stu cyklach leży na wszystkim kilkumilimetrową warstwą.

- Harley, czy zbliża się do nas jakiś pojazd?

- Masz na myśli Besebu?

- Tak.

- Jak na razie nie.

Nie miałem pojęcia, jak czułe są detektory pojazdu Hanka. Trzeba się spieszyć. W pomieszczeniu stała skrzynia długa na dwa metry, wysoka na metr i tak samo szeroka.

Dziwne. Emanowała... emanowała niezrozumiałą energią. Jakby ludzką, jakby ludzką myślą, ale bardzo egzotyczną, nie znałem dotąd takiego przekazu. Był zdecydowany, silny, pozbawiony wahań, konfliktów, słabości, typowych dla człowieczych emanacji. Gdybym był religijny, uznałbym, że obiekt promienieje boską mocą. Przeszły po mnie ciarki. Mrowienie na czubku głowy. Co to jest? Machnąłem ręką, po części w próbie zrzucenia z siebie dziwnej emanacji, a po drugie żeby zdmuchnąć ze skrzyni pył. Niewiele to dało. Przemogłem się i zdrapałem go ręką. Dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że gdzieś w kuchni powinna być jakaś szmatka... Ale też pod białą warstwą. Przygryzłem zęby i pośpiesznie otrzepałem z brudu coś, co wyglądało na panel sterowniczy. Ku mojemu zaskoczeniu kontrolka zasilania jarzyła się bladą zielenią. Hm?! Konsola zawierała ekraniki w stylu retro i płytkę dotykową.

Nie 1 wiedziałem, jak się z nią połączyć metalnie, tylko spece to umieli.

- Czy mam się skomunikować z tym urządzeniem?

- Nie, zrobię to sam.

Pacnąłem w ekran. Jakby z wahaniem wyświetlił napis:

- Podaj hasło.

Wstukałem zapamiętany z folii ciąg cyfr i liter. Skąd tu zasilanie? Skąd zasilanie przez sto cykli? Co to za pomieszczenie? Drugie laboratorium Sergia? Zgromadził tu kilkadziesiąt akumulatorów atomowych? Nad skrzynią wyświetlił się trójwymiarowy ekran. Twarz Sergia.

Zamyślona.

- Hm - mruczy - staram się zrozumieć twoją sytuację. Ja jestem tu, w twojej przeszłości. Nie wiem, jak dawno temu to nagrałem, patrząc z twojej perspektywy.

Nagrywam się tu i teraz, w swojej teraźniejszości, w zasadzie nie wierząc, że będzie to do czegoś potrzebne. To znaczy - nachylił się ku kamerze - nie wierzę, że stanie mi się cokolwiek złego. Jestem przekonany, że doprowadzę eksperyment do końca, że będę mógł go pewnego dnia ogłosić. To, co robię... - Spojrzał w okno. Zamyślił się. - To, co robię, jest tylko dmuchaniem na zimne. No, przy okazji poukładam sobie w głowie, co się w niej kotłuje.

Zastanawiasz się pewnie, przed czym stoisz, czy siedzisz. Ta skrzynia to główne opakowanie eksperymentu „Stado”. Zadbałem, by jej zasilanie nigdy nie siadło. Rozumiesz, bywam w wielu różnych miejscach, zawsze zajęty. To mieszkanie jest, że tak powiem, tajne. Nikt o nim nie wie, ani wrogowie, ani przyjaciele. A nawet jeśli wiedzą, to myślą, że to zwykła pakamera. Ot, sypialnia w Nowym Meksyku. Energia, którą czerpie ta skrzynia, jest zapewniona przez małą elektrownię geotermalną ukrytą u podnóża wieży. Zabezpieczyłem kable, przesył, gdybym chciał, może to wszystko działać nawet tysiąc lat. Pewnie nie będzie takiej potrzeby, no ale w razie gdyby, urządzenie jest potrójnie zabezpieczone.

Spojrzał prosto... na mnie.

- Ułożyłem zestaw wyjaśnień w przejrzyste drzewo pytań i odpowiedzi. Naprawdę nie wiem, po co to zrobiłem. Może mimo wszystko czasami warto słuchać intuicji. Wypowiadaj pytania głosowo albo wskazuj je palcem. Mam nadzieję, że to, co skrywa ta skrzynia, cię zainteresuje, w sposób pozytywny lub... negatywny.

Zniknął. W jego miejsce pojawiła się lista:

- Kwestia bogów - Fundamenty Stada - Cel eksperymentu - Spodziewane rezultaty Tracę czas. Wykryli mnie czy nie? Sergio będzie długo ględził? Za niecałe trzy i pół hekty Ziemia stanie się strefą zamkniętą, złakrrrew. Na ekranie w prawym górnym rogu migała ikona zegara. Wskazałem ją palcem. Zamigotała.

- Czy chcesz obejrzeć przekaz w przyspieszeniu?

- Tak.

- Wybierz współczynnik przyspieszenia.

Pojawiły się symbole „X2”, „X3”, X4” i „X5”. Uau. Jak na tamte czasy, to naprawdę była nowoczesna machina.

- Harley, czy możesz mnie zsynchronizować z przyspieszeniem tego pudła?

- Bez problemu.

- Zrób to inteligentnie.

- Inaczej nie potrafię.- Przyspieszyłem.

- O co chodzi z tą kwestią bogów? - zapytałem na głos. Na ten moment mój frin zwolnił czas do normy. Nie było potrzeby nadwerężać aparatu mowy i strun głosowych.

Mógłbym sobie przygryźć język albo wypowiedzieć kwestię na tyle niewyraźnie, że maszyna by mnie nie zrozumiała.

Pojawiła się głowa Lamy.

- Zapytałeś o bogów. Jeśli było to twoje pierwsze pytanie, już mi się podobasz, bo idziesz od góry, zgodnie z zaproponowanym przeze mnie porządkiem. To znaczy, że masz w sobie pokorę i ciekawość.

Dziękuję bardzo.

- Rzeczywiście, jest to pytanie podstawowe. Na początek wyjaśnienie: jestem ateistą.

Powiem więcej, wojującym ateistą. Nienawidzę kościołów i wyznań. Uważam, że zrobiły na świecie bardzo dużo złego. Nie cierpię tego ich pytania: „Czy wierzysz?” lub „W co wierzysz?”, albo stwierdzeń: „Przecież w coś trzeba wierzyć!”. Otóż nie trzeba, a pytanie „w co?” jest źle postawione. W nic nie trzeba wierzyć, zamiast tego można być ciekawym i nawet wtedy, gdy nie znamy odpowiedzi, wciąż zadawać pytania i szukać. I to jest, moim zdaniem, postawa człowieka oświeconego, a nie jakieś tam „wierzenie”.

Ten temat musiał być dla Lamy bardzo ważny. Tak się zapalił, że przez chwilę miałem wrażenie, jakby naprawdę ze mną rozmawiał.

- Ludzi powinno się uczyć myślenia, poszukiwania. Jeśli się stresują, medytacji, filozofii, można im pokazyzo6 wać szerszy ogląd świata, ale nie powinno się ich indoktrynować, że z całą pewnością istnieje jakiś świat, gdzieś tam, który z pewnością rządzi się takimi a takimi prawami. Religie dla mnie to nic więcej jak komputerowe role playinggames, czy raczej ich tła, opisy świata. Siada kilku biskupów i pierdzielą, jak jest w niebie. Mówią: jednak nienarodzone dzieci trafiają nie do czyśćca, ale do nieba. Myślisz, że żartuję? Tak się właśnie zbierali, mam dokumentację z dwudziestego pierwszego wieku. W naszych czasach niewiele się zmieniło, tylko trochę przycichło. Ale wciąż kościoły drążą skałę.

Odetchnął.

- Tak czy owak, kwestia bogów od dawna mnie dręczyła i ustawiłem sprawę następująco:

Na ekranie pojawiła się kolejna lista:

- Planety - Wyobraźnia - Persinger - Kosmici Frin zwolnił przepływ czasu. Wszystkie brzmienia - poszumy za oknem, krzyki zwierząt - się obniżyły.

- Planety - rzuciłem.

I znowu przyspieszyłem.

- Wybrałeś „Planety”. Bogami są nazywane, czy raczej mogą być nazywane, cztery osobne zjawiska. Jednym z nich są planety. Wiesz na pewno, że większość ciał niebieskich w Układzie Słonecznym bierze swoje imię od bóstw. Nazwa nie znaczy jednak, że planeta jest bogiem, prawda? Tak się złożyło, że astronomowie tak je sobie ponazywali. Dobrze brzmi, pasuje, bo ciało niebieskie to nie w kij dmuchał, taki na przykład Jowisz, czyż nie?

Inna sprawa, skąd im do głowy przyszedł pomysł z nazwami boskimi, a nie, powiedzmy, kolorystycznymi czy poetyckimi. I, to już zupełna dygresja, śmiesznie by było, gdyby planety naprawdę okazały się jakimiś samoświadomymi, myślącymi bytami. Jeśli weźmie się pod uwagę żywy glob, na przykład Ziemię, i przeanalizuje, jak złożonym jest ekosystemem, można całkiem naukowo założyć, że konglomerat ten ma swoistą świadomość... Jak to możliwe, powiem dalej. Ad rem. Istnieją poważne przesłanki, że historie o stworzeniu świata, tak zwane kosmogonie, opowiadające, że jeden prastary bóg zabił innego prastarego boga, zeżarł go czy inaczej ukatrupił i z ciała niebianina powstała w ten sposób Ziemia, z płuc coś tam innego, a z oddechu niebo, opowiadają de facto o planetach. O tworzeniu się Układu Słonecznego, kto wie jak dawno temu, może jeszcze w czasach, gdy tu i ówdzie latały planetozymale. Rozumiesz, ty, który mnie słuchasz? Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, starożytni pozyskali wiedzę o tym, jak powstał Układ Słoneczny z liczbą planet, jaką znamy. Sumeryjska bogini Tiamat nie została zabita przez Zachodni Wiatr, wysłannika Marduka. Tiamat była planetą, podobnie jak Marduk, a Zachodni Wiatr jednym z jego księżyców. Z połowy Tiamat powstała Ziemia, a z drugiej połowy nie „niebo”, jak przekładają niedorozwinięci tłumacze, ale „bransoleta”, czyli pas asteroid, albo między Marsem i Jowiszem, albo ten, z którego potem powstał Księżyc. To jeden z wielu przykładów. Tak czy owak, bogami były nazywane po prostu planety. Stąd prawdopodobnie biorą się katastroficzne przewidywania Ragnaroku, zmierzchu bogów. Ty i ja wiemy, że nasz układ planetarny, jak wiele innych, w końcu zosta- nie pożarty przez czerwonego olbrzyma, w którego zamieni się nasza kochana gwiazda. Merkury przestanie istnieć, Wenus wyparuje, Ziemia zostanie spalona, wyjałowiona. A potem Słońce zamieni się w białego karła albo wybuchnie, w każdym razie tumrze tak jak wszyscy inni bogowie. Nastanie ciemność. Bogowie nie mogą wygrać ostatniej bitwy.

Sergio, gdy nagrywał ten przekaz, mówił wyłącznie 0Układzie Słonecznym. Nie miał pojęcia, że słuchacz, czyli ja, będzie żył w czasach, gdy zamieszkałych systemów jest dużo więcej.

Poprosiłem o prelekcję „Wyobraźnia”.

- Drugim najczęściej podnoszonym przez ateistów postulatem powstania terminu „bóg” jest wyobraźnia. Człowiek zobaczył piorun, deszcz, zawieję, śnieg, tęczę 1nie mogąc zrozumieć przyczyn tych zjawisk, wymyślił ją - wszystkie te fenomeny były spowodowane wolą niewidzialnych, potężnych istot - bogów. Przez wiele lat dowód ten mnie przekonywał. Przez wiele lat, to jest dopóki byłem młody i głupi. Teraz jestem stary i zgorzkniały, a główną przyczyną mojej goryczy są ludzie, którzy według moich obserwacji wcale nie są ciekawi przyczyn zjawisk, wcale nie chcą wiedzieć. To jeden z najbardziej zachowawczych, głupich, sterowalnych gatunków, jakie znam. Zatrzymaj pierwszego lepszego wyznawcę dowolnej wiary idącego na jakiekolwiek religijne święto i zapytaj, po co idzie, co będzie obchodził i czego święto dotyczy. Większość wzruszy ramionami, obdarzy cię pobłażliwym spojrzeniem, po cnym podzieli się bezsensownym cytatem, sloganem przyswojonym w dzieciństwie: „To święto w czwarty wymiar wstąpienia najświętszej boginki bogusia technoświątkowego”, „To Zaduszki Pierdziuszki”, „Taka jest tradycja”, doda.

„Takafest tradycja” znaczy: „Nie chcę wiedzieć i nie obchodzi mnie to”. Patrząc na tę chołotę, trudno mi uwierzyć, że czemukolwiek kiedykolwiek się dziwiła i chciała poznać przyczyny. Jeśli współczesny, „cywilizowany” człowiek jest takim bydlęciem, to jaki był jego przodek? Nawet jeśli pojawił się jeden z drugim, którzy byli rzeczywiście ciekawi świata, i pomyślał Gniewomir czy inny Jaropełk z paleolitu, że istnieją jacyś, tfu, bogowie, to poważnie wątpię, czy ktokolwiek z ich ziomków potraktował te teorie serio, a tym bardziej nie wierzę, że podzielił pogląd. Śnieg pada? No pada. Zawsze padał. Piorun uderzył? Uderzył, czasami uderza. Ludzie wychowani w danym środowisku niczemu się nie dziwią, bo tak działa psychika. Adaptuje się, przystosowuje, uznaje za normalne to, co zastaje. A normalne oznacza w tym przypadku „to, co nie wymaga wyjaśnienia”.

Koniec? Sergio jednak się nie rozgadywał. Zerknąłem na chronometr. Szybciej.

Wydałem polecenia aktywowania kolejnego hasła.

- Wskazałeś hasło „Persinger”. No to lecimy. - Sergio uśmiechnął się, jakby miał się zwierzać ze swojego życia erotycznego. - Michael Persinger żył w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku. Był naukowcem, można powiedzieć, szalonym, bo szukał boga w głowie człowieka. Tak, to od niego wzięły się coraz popularniejsze GPody, czyli maszynki zakładane na czerepy przez technowyznawców, dzięki którym wierzący ma bezpośredni kontakt z istotą wyższą. Persinger brał ochotników do eksperymentów i zakładał im na łby elektrody. Potem no drażnił mózgi tak zwaną wibracją Thomasa, co dawało zadziwiające efekty. Poddani eksperymentowi widzieli bądź czuli, czasami też słyszeli obecność niezwykle potężnej i życzliwej istoty, kogoś bezwarunkowo kochającego. Persinger nie udowodnił w ten sposób, że bóg jest wytworem mózgu, tylko że istnieje korelacja między czynnością mózgową i odczuwaniem obecności... czegoś. To coś, owszem, może być wytworem mózgowym, jest całkiem sensowna teoria mówiąca, że dziwną „istotą” jest prawa półkula mózgu spostrzegana przez lewą, ale można też założyć, że jest ona spostrzegana dzięki odblokowaniu ukrytego zmysłu, „trzeciego oka”, które mieliśmy od dawna, ale, powiedzmy, nadaktywna kora nowa nam je tymczasowo przyblokowała. Michael i jego następcy odkryli, że wibracja Thomasa działa podobnie jak fale sejsmiczne przy trzęsieniu ziemi i fale mózgowe przy padaczkowym napadzie typu grand mai oraz przy bardzo intensywnej modlitwie bądź medytacji. Ewolucjoniści zaczęli się zastanawiać, dlaczego coś takiego jak Garea przetrwało, do czego służyło, bo według nich, jeśli mamy jakąś cechę, to tylko dlatego, że okazała się korzystna lub nieprzeszkadzająca z punktu widzenia przetrwania.

Orzekli, że działanie obszaru G mogło być przydatne w kryzysach. Człowiek głoduje albo goni go bestia, raptem uaktywnia się obszar boga i delikwent zaczyna wierzyć w cuda, więc zamiast zawału wstępuje w niego duch boży. Może nie jeść dłużej niż inne ssaki, przeskakuje niemożliwą do pokonania przeszkodę, wpada na pomysł, jak uchronić społeczność wioskiprzedjiieuchronnym. Gdy zapoznawałem się z wynurzeniami panów i pań ewolucjonistów, ni cholery mi nie pasowały. Ich wywody sugerują, że tych kryzysów wymuszających wiarę w cuda musiało być w historii człowieka strasznie dużo, prawdą zaśjest, że nawet jeśli było ich sporo, to nas interesują wyłącznie te pojawiające się do takiego wieku pojedynczego osobnika, gdy jego potomstwo może już o siebie zadbać. Wszelkie cechy fenotypowe, które pojawiają się potem, nie mają z punktu widzenia przetrwania gatunku żadnego znaczenia. Jak wychowasz dziecko i dziecko zaczyna samo się bronić i żreć, mogą ci rosnąć rogi, którymi będziesz zahaczał o gałęzie, i możesz pachnieć jak świeża polędwiczka, które to dwie cechy spowodują, że będziesz łatwym i smacznym łupem nawet dla wiewiórki, a twój gatunek i tak przetrwa. Zatem nie wierzę, by obszar boga był przydatną ewolucyjnie cechą, nie uważam, że od jego istnienia zależało przetrwanie naszych przodków.

No chyba że nader ważną rolę w człowieczych stadach pełnili starcy i staruszki, ale zanim wynaleziono mowę, jakoś mi to nie pasuje. Jeśli któryś z naszych owłosionych pradziadów miał widzenie, czy to wskutek padaczki, czy działania grzybków, nie sądzę, żeby był traktowany poważnie i zarażał wiarą innych ludzi. Nie przypuszczam też, żeby wymyślił nazwę „bóg”po takim transie. Mógł mówić „ktoś”, „miłość”, ale nie „bóg”, zwłaszcza taki, który, psiakość, mieszka w niebie. Jak mógłby mieszkać w niebie, skoro padaczkowiec widzi go tu, tu i teraz?

Znowu koniec.

- Kosmici - rzuciłem.

- Trzecim powodem, dla którego mogło powstać słowo „bóg” czy „bogowie”, są... - uśmiechnął się krzywo - kosmici. Kosmici, którzy rzekomo wylądowali tu dawno temu i pierwszą założoną przez siebie osadę nazwali Ziemią, czyli EriDu, Earth, „Miejscem daleko od domu”. Od tej nazwy wzięło się miano całego globu. Według Zecharia Sitchina, znakomitego dwudziestopierwszowiecznego tłumacza i erudyty, niebianie, czyli Nefilim, faktycznie przyszli z nieba, dlatego ich symbolem jest od zarania dziejów krzyż, który powstał po uproszczeniu symbolu gwiazdy, która stała się symbolem nieba. Zwróć, proszę, uwagę, gwiazda, nie chmurka, chociaż człowiek jest stworzeniem dziennym, nie nocnym.

Dlaczego gwiazda? Bo z gwiazdy czy planety przybyli Nefilim. Dlatego EriDu znaczy „daleko od domu”. Dlatego człowiek, jak myśli 0bogach, patrzy w górę, nie w dół, chociaż na ziemi więcej jest cudów niż na niebie.

Tam są tylko chmury i niebo, gwiazdy, księżyc i słońce. Na Ziemi jest mnóstwo roślin, zwierząt, rzeki, oceany, góry, zatrzęsienie dźwięków 1zapachów. Siła. Zwróć uwagę, jak gładko się przyjęło, że „bóg równa się góra”. A przecież w pierwotnych, pogańskich wierzeniach to ziemia dawała moc, nie odległe niebo. Do chat wpuszczano węże, by nasyciły je ziemską energią. Bogowie rzekomo szukali na naszym globie minerałów, zrobili więc kopalnię w Afryce i ciągnęli stamtąd złoto, może uran, trudno powiedzieć. Kopalnię nazwano AbiZu, skąd dzisiaj mamy abyss, czyli otchłań, inaczej rzekome piekło. Teraz wiemy, jak cenne jest złoto i że gdyby nie placities i kopalnie na Merkurym, dawno by się wyczerpało. Potrzebujemy żółtego metalu głównie do troniki, prawda? Na co było potrzebne naszym przodkom - znaczy królom, monarchom i tak dalej - nie wiadomo. Nigdy nie mogłem.pojąć jednej prostej rzeczy, dlaczego, do diabła, złoto jest cenne? Znaczy dzisiaj wiem, ale kiedyś? Zanim nastały czasy technologiczne, było bezuży- teczne. Po diabła małpie długopis? Po” co królowie nosili berła i korony? Sitchin twierdzi, że podobne przedmioty dzierżyli Nefilim, czyli ci, którzy przyszli z gwiazd, czyli „bogowie”. I że właśnie oni potrzebowali do konkretnych celów złota, a małpy, czyli my, ich podpatrzyły i zaczęły nomen omen małpować. W jakim celu bogowie stworzyli człowieka? Nie chciało im się tyrać w kopalniach. Potrzebowali „prymitywnego robotnika”, „pokornego prymitywa”, jak podają sumeryjskie pisma, no i w końcu stworzono taką pokrakę. A z niej tak zwaną pierwszą cywilizację. Sumeryjską. Stąd głupota homo sapiensa, zdolność, niejako genetyczna, do podporządkowania się, niechęć do zadawania pytań, ogólna durnota społeczna połączona ze zmyślnością techniczną. Taki jest nasz rodowód według Sitchina. Abstrahując od mojego eksperymentu, jeśli pan Sitchin ma rację, „być człowiekiem” wcale nie brzmi dumnie. Nie wystarczy być nawet dobrym człowiekiem.’Człowiek nie jest dachem świata. - Spojrzał uważnie w ekran. - Mam nadzieję, że kiedyś, w przyszłości, dobrze wybiorę powiernika tych słów, więc słuchaj uważnie tego, co powiem: nie wystarczy być nawet najlepszym człowiekiem. Trzeba się stać nadczłowiekiem. Czymś więcej. Trzeba skończyć z antropocentryzmem, mierzeniem wszystkiego ludzką skalą czasową, ludzką skalą przestrzenną, ludzką skalą moralną. Trzeba czas ściągnąć, a przestrzeń zmniejszyć, żeby człowiek, czy postczłowiek, urósł tak psychicznie, cieleśnie, jak i duchowo.

Koniec.

Wziąłem wdech i wróciłem do głównego menu.

- Kwestia bogów - Fundamenty Stada - Cel eksperymentu - Spodziewane rezultaty - Fundamenty Stada - chrypnąłem.

Sergio patrzy w lewo, w dal, chyba w kierunku okna, bo jego oczy są bardzo jasne. W końcu spogląda w oko kamery.

- Czym jest psychika? Oto tajemnica nauki. Wielu mówi, że to chemia, i oczywiście się mylą. Równie dobrze można powiedzieć, że matematyka to heksele, które tworzą na monitorze symbole matematyczne, albo, jeszcze lepiej, że to atrament tworzący te symbole na papierze, oczywiście mowa o erze przedinformatycznej, kiedy papieru używano. Czy zgodzisz się, że matematyka to atrament? Wzruszysz z pewnością ramionami. Idźmy zatem piętro wyżej. Atrament tworzy kształt, określony, ładny. Symbol, powiedzmy, „x”. Czy matematyka to symbole czarne na białym, atrament na papierze? Także nie, bo symbol, zanim otrzyma znaczenie, jest tylko kształtem, obszarem, plamą. Sens temu symbolowi nadaje obserwujący go człowiek, przykleja do niego konotację, znaczenie. A gdzie jest to znaczenie, konotacja? Czy to fala? Nie, fala elektromagnetyczna, która powstaje podczas myślenia, jest efektem tego myślenia, być może ubocznym, nie jego tworzywem. Zatem ostatecznie na trzecim piętrze powiemy, że matematyka jest ideą, zawiera się w dominium informacyjnym.

Nie materialnym, nie energetycznym, ale właśnie informacyjnym. Na tej samej zasadzie funkcjonuje psychika ludzka. Jest informacją, fizycy dodają: samoświadomą informacją, która przesuwa się po czasoprzestrzeni razem z obszarem teraźniejszości, pozostawiając nasze martwe ciała i martwe mózgi zawieszo ne w przeszłości, odwiedzając je w przyszłości. Przy czym obszary przeszłości i przyszłości nie powinny być wyobrażane jako następujące po sobie przestrzennie, powiedzmy, przeszłość po lewej, przyszłość po prawej. Przeszłość i przyszłość są tu, chociaż wciąż są zastępowane kolejnymi odsłonami. Czy mówię o duszy wędrującej z teraźniejszością? Tak. Czy jestem wierzący? Nie. - Potarł czoło. - Tak czy owak, mam wrażenie, że dusza potrzebuje zaczepu, interfejsu, hardwareu, i tym hardwareem dotąd były nasze mózgi, a od niedawna dibeki.

Hm. Dibeki. Dla Sergia sprzed stu cykli to wciąż nowość i osiągnięcie nauki. Gdyby widział dzisiejsze fraktalowe cuda, złapałby się za głowę.

- Dibek to sieć informacyjna, coś w rodzaju informowodu, identyczna z oryginalną, podobnie jak łapa, która przenosi duszę z jednego mózgu do drugiego. Wyobrażam to sobie jako gigantyczne zbiorowisko zaczepów informacyjnych i przewodów, czy raczej łączy.

Jednak powstanie dibeków, chociaż rewolucyjne, sprowadziło na manowce myślenie o psychice. Wciąż skażeni jesteśmy wszechświatocentrycznym myśleniem o lokalności (czyli przestrzeni) i czasie. Tymczasem wiadomo, że przestrzeń jest iluzją, podobnie jak czas, więc de facto, jeśli zapewnilibyśmy duszy sieć zaczepów, które nie odzwierciedlałyby kształtu mózgu, a zamiast realnych przewodów stworzylibyśmy sieć połączeń bezprzewodowych, relacyjnych, informacyjnych, to dusza ta powinna bez problemu się tam zaimplementować.

Zaczepy informacyjne zaś nie muszą być materialne. Powinny mieć swoją pojemność informacyjną i tyle. Chcę powiedzieć, że doszedłem do tego, jak stworzyć informacyjny, programowy hardware duszy, psychiki. Istnieje możliwość stworzenia psychiki bez materii, bez dibeka, odtwarzając jego sieć wyłącznie w postaci software u. W ten sposób stworzyłem możliwość kreacji ludzi, swego rodzaju diginetów, wewnątrz programu. Kapujesz, ty, który mnie słuchasz?

Sergio był wyraźnie podniecony.

- Nie tylko opracowałem program tworzący jedną psychikę, ale wykreowałem środowisko cyfrowe umożliwiające wytworzenie praktycznie nieograniczonej ich ilości, które to oprogramowanie korzystać będzie z ograniczonej pamięci operacyjnej komputera, przed którym stoisz. Komputer ten zawiera w sobie coś w rodzaju wiaru.

Wiar. Teraz mówimy „arealium”.

- Odtworzyłem w nim toczka w toczkę środowisko ziemskie. Byłem tak dokładny, że wygenerowałem nie tylko trawkę i zwierzątka, ale także komórki, które tworzą organizmy, związki organiczne i nieorganiczne, nawet atomy i całe kwantowe barachło. Łącznie z oceanem prawdopodobieństwa, w którym zanurzyłem kwarki, elektrony, fotony, gluony, wuony, żetony i resztę bajzlu, co uniemożliwiło determinizm. Zupełnie jak w realium.

Podczas kreacji tego świata zrozumiałem, że ocean prawdopodobieństwa jest niezbędny z dwóch względów. Po pierwsze likwiduje wspomniany determinizm, czyli nie jest tak, że skoro wiemy, jak i gdzie poruszają się wszystkie cząstki we wszechświecie, choćby informacyjnym, to sto procent wydarzeń w przyszłości da się przewidzieć i nic się na to nie da poradzić. Po drugie ocean jest potrzebny, żeby uniemożliwić potencjalnym badaczom, badaczom z naszego świata i potencjalnym naukowcom ze skrzyni, przed którą stoisz, zrozumienie, na czym polega prawdziwa struktura rzeczywistości. Pojmujesz, niezbyt mile by się poczuli, gdyby odkryli, że są w grze. Zrozumiałem też, do czego służy maksymalna prędkość we wszechświecie. Jak u nas prędkość światła. Chodzi o moc obliczeniową systemu.

Przesuwy w czasie i w przestrzeni muszą być ograniczone od góry, bo moc obliczeniowa systemu nie jest rozciągliwa. W naszym wszechświecie każdy obiekt porusza się jednocześnie w czasie i przestrzeni. Im szybciej w czasie, tym wolniej w przestrzeni i odwrotnie. Dlatego fotony, poruszając się z maksymalną przestrzenną szybkością, stoją w czasie. Czas dla nich nie płynie. Z kolei arystotelesowski „nieruchomy poruszyciel”, jak mówi filozof, „doskonale nieruchomy” mknie z maksymalną szybkością czasową, bo stoi w przestrzeni. - Zmarszczył czoło. - Jak ktoś w tej skrzyni odkryje skok nadprzestrzenny, który jest zwykłym cheatem w programie, to proszę bardzo. - Uśmiechnął się. - Stworzyłem Stado. Ludzkie Stado. Tysiąc osobników męskich i żeńskich. Mają zdolności intelektualne takie jak my, tyle że żyją w totalnie dzikim środowisku. Nie znają języka. Już się rozmnażają. Będzie ich więcej, ale system sobie z tym poradzi. Będzie rodził psychikę w psychice w psychice, duszę w duszy w duszy, będzie upakowywał cyfrowe jaźnie jak matrioszki, poradzi sobie nawet z miliardami.

Przyspieszyłem ichniejszy czas stukrotnie. W ciągu jednego roku tam upłynie sto lat. W ciągu naszych pięćdziesięciu - tam będzie pięć tysięcy. Jak się postarają, za naszych kilkanaście lat stworzą kilkudziesięciomilionową społeczność. Oczywiście zadbałem o maksymalne zróżnicowanie genetyczne, więc nie powinno być kłopotów z chowem wsobnym. Być może stworzą cywilizację, być może nie. Zobaczymy. Więcej o tym opowiem w zakładce „Cel eksperymentu”.

- Cel eksperymentu..

Tę część wypowiedzi Sergio nagrywał wieczorem. Jego twarz była oświetlona od dołu niebieską poświatą.

- Wreszcie dotarłeś do celu, co? Ciekawość cię zżera? Po cholerę oszalały naukowiec stworzył nielegalne doświadczenie z par excellence żywymi, podlegającymi prawom człowieka podmiotami? jakim prawem manipuluję ludzkim Stadem, społecznością, która nie ma szans, by się zorientować, w jakim środowisku żyje? Nigdy nie uważałem się za człowieka moralnego. W dupie mam moralność. Nie robię tym ludziom krzywdy. Wręcz przeciwnie. Stworzyłem ich. Dałem im życie i świadomość i chociaż owo życie z materialnego punktu widzenia jest tylko informacją, to jednak ponad wszelką wątpliwość jest życiem. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy czymkolwiek się różniącym od naszego.

Rozumiesz, jeśli ja stworzyłem Stado i życie o naturze informacyjnej, jeśli osiągnąłem etap wiedzy, który na to pozwala, to dlaczego nie założyć, że podobny fenomen został osiągnięty już dawno temu w innej rzeczywistości, gdzie ktoś podobny do mnie stworzył inne, nasze Stado? I dlaczego nie założyć, że zdarzenie to zaistniało już po wielekroć, a nawet nieskończoną ilość razy i utworzyło szereg pudełek w pudełkach w pudełkach w pudełkach, gdzie każda nowa rzeczywistość ma naturę informacyjną i rodzi w sobie rzeczywistość informacyjną, która rodzi rzeczywistość informacyjną? Dla mnie materia, ta niby oczywista materia, jest o wiele bardziej iluzorycz na od świata cyfr. Rzecz jasna rodzi się pytanie o moc obliczeniowi} „pierwszego” komputera, który musiałby udźwignąć wszystkie następne. Ale tu się kłania fraktal. Matrioszka w matrioszce w matrioszce, z których każda rodzi każdą, każda jest w każdej, wszystkie są w jednej, a jedna we wszystkich, przy czym „wszystko”

równa się „nieskończoność”. Mam wrażenie, że nie ma „pierwszego”. Że mamy do czynienia z kołem. Ktoś mógłby powiedzieć: „Niemożliwe. Koło oznacza, że wszystkie »pudełka”

powstały jednocześnie, a w »ostatnim« zaistniało »pierwsze«. Ponadto stworzyłeś, Sergio, Stado dopiero co, czyli do tego czasu nie było »pudełka« w naszym »pudełku«, a to oznacza, że nasze »pudełko« było ostatnim”. Tak rozumuje człowiek niepojmujący, że czas jest iluzją, podobnie jak przestrzeń, a ilość jest tylko wymiarem. Nie ma „wcześniej” czy „później”.

Wszystko jest „teraz”. Powiedzmy, mamy foton, nasz, niby realny. Podłączamy pod niego kabelek i okazuje się, że jego moc obliczeniowa nie jest równa zeru czy jedności, tylko jedności pomnożonej przez ilość cząstek, które zawarte są w równoległym wszechświecie, o którym ten foton ma informacje. Każdy foton zawarty w naszym wszechświecie, każdy kwark i cząstka Higgsa niesie wiedzę o świecie wielkim jak nasz. W naszej czasoprzestrzeni jest niewiarygodna ilość cząstek i bąbli kwantowych, a każdy z nich jest wszechświatem. Nasz świat zawiera w sobie ogromną ilość innych, równoległych wszechświatów, ale trzeba zaznaczyć, że każdy z tych wszechświatów zawiera informację o naszym świecie w jednej ze swoich cząstek. Każda jest w każdej, w jednej są wszystkie, w każdej jest jedna. Stwarza to realnie nieograniczoną moc obliczeniową, więc nie trzeba się obawiać o ogólni} pojemność pamięciową nieskończonego pierścienia pudełek w pudełkach. Myślisz, że fantazjuję? O, nie.

Ja wykorzystuję moc obliczeniową zawartą w cząstkach. Komputer, przed którym stoisz, nie musi sięgać gdzieś daleko, by pochwycić jakiś atom tlenu czy azotu z powietrza. Uwierz mi, wystarczą mu googole atomów zawartych w jego własnych układach tronicznych.

Szczegółowo rzecz ujmując, w tej chwili korzysta z jednego kwarku zawartego w atomie miedzi w jednym z podukładów logicznych. Używa jednej septytrylionowej potencjalnej pojemności. A ten kwark to cały cholerny wszechświat. Jeśli maszyna będzie rozrzutna, podliczy, co będzie chciała, używając, jak liczydeł, gromad galaktyk. Pewnie rodzi się teraz w twojej głowie proste pytanie: czy cyfrowy, nie realny foton, także posiada informację o innych wszechświatach równoległych? To jest, psiakrew, niezła zagwozdka. Moim zdaniem, posiada. Dlaczego? Bo został stworzony dokładnie na wzór oryginału znajdującego się w naszym świecie. Informacyjnie to byt tożsamy. Jako taki musi odzwierciedlać wszystkie jego cechy. To niesamowite, ale cyfrowy foton jest wszechświatem równoległym. I tu trzymamy nieskończoność za jaja. Bo wystarczy, że wypowiemy to słowo: „nieskończoność” i informacyjnie ona już istnieje. A zatem także to, co opisuje. Może dlatego kiedyś ludziom uda się otwierać bramy do światów równoległych swoimi umysłami, w których, jak wiemy, dochodzi do spontanicznych redukcji kwantowych. A odpowiada za to tak zwany default network, sieć bezczynności odpowiedzialna za porządkowanie wspomnień i generację marzeń. - Zamyślił się. - Być może też ze względu na siłęjnformacji forma, forma, czyli infor iii macja w naszym świecie, ma moc sprawczą. Rozumiesz? Trójkąt, piramida, proporcje, odległości, kształt. Forma nadaje treść.

Wytrzeszczyłem oczy. Sergio był naprawdę geniuszem. Po pierwsze jakiś czas po tym nagraniu sam mi pokazał w Tsycopie modele bram, które stworzył, a potem na podstawie jego odkryć skonstruowano programy dla Ludzi Bram, którzy mocą swojego umysłu uzbrojonego w środowisko arealne odwiedzali światy równoległe i, co więcej, umożliwiali takie wycieczki tym, którzy weszli w ich umysły.

- Tak czy owak, niezależnie od tego, czy mam rację z tymi pudełkami, czy nie, stworzyłem eksperyment. Po co? W kilku celach, z których najważniejszy brzmi: czy ludzie rzeczywiście mają w sobie „boga”? To znaczy czy potrafią w sposób spontaniczny, bez żadnych ingerencji z zewnątrz wytworzyć wiarę? W dzisiejszych czasach nie sposób tego dowieść lub zaprzeczyć, bo ledwo człowiek się rodzi, słyszy o idei boga, tłumaczy się ją albo na sposób świecki, albo religijny. Nawet jeśli ktoś jej nie rozumie, wkrótce się do niej przyzwyczaja i niejako nieświadomie zaczyna ją akceptować bądź tolerować. Chcę odpowiedzieć na pytanie, czy człowiek z natury jest świecki, czy religijny? Dlatego stworzyłem Stado. Z tego powodu nadałem mu przyspieszony rozwój. Jeśli po tysiącu czy choćby pięciu tysiącach ichniejszych lat nie powstanie idea boga, to znaczy, że wcale nie jest ona wewnętrzna. Myślę, że bogowie: planety, bóg Persingera i bóg wymyślony nie miałyby żadnego punktu zaczepienia, gdyby nie inny, realny bóg. Myślę, że Persingerowskie wizje byłyby tłumaczone na sposób bardziej zrozumiały, wręcz naukoii i wy, nawet przez naszych przodków, którzy owszem, nie wiedzieliby, jak wytłumaczyć tę obecność, ale rozumieliby, że wcześniej czy później uda im się ją wyjaśnić. Sądzę, że bogowie naprawdę istnieli na Ziemi.

A konkretnie, nie byli to bogowie, ale Nefilim, czyli „ci, którzy zeszli z nieba”. To dzięki nim mamy dwudziestoczterogodzinny podział doby, sześćdziesięciominutowy podział godzin...

Prychnąłem. Już prawie zapomniałem, że tak kiedyś mierzyliśmy czas.

- To oni powiedzieli, że złoto jest cenne, że mamy dwanaście planet (kiedyś Księżyc i Słońce nazywano tak samo), a co za tym idzie, dwanaście miesięcy, dwanaście głównych bóstw. To oni stwierdzili, że Ziemia jest siódmą planetą (liczyli od zewnątrz) i tak powstała idęa siódmego nieba i tygodnia. Słowem, bogowie istnieli naprawdę, a efekt mojego eksperymentu to potwierdzi. Zajrzyj do „Spodziewanych rezultatów”.

- Spodziewane rezultaty - mruknąłem.

Sergio zerknął z ukosa. Znowu był dzień.

- Mam nadzieję, że to ostatnia zakładka, jaką otwierasz. Zapewne domyślasz się, że przewiduję, iż ludzie nie wytworzą obrazu boga. Że będą stuprocentowo świeccy. Być może tak leniwi i konformistyczni jak my dzisiaj, ale przynajmniej nieogłupieni przez wiarę.

Przewiduję, że nie wytworzą cywilizacji technicznej. Zamiast tego stworzą społeczności, które my nazywamy prymitywnymi, dzikimi. Myślę, że powstanie sieć wiosek, być może ze znajomością ognia, ale człowiek nie wstąpi na wyżyny technologii, która jest rakiem zżerającym naszą społeczność, owszem, rozwiniętą technicznie, ale bezmiernie głupią, ograniczoną, małostkową. Ludzie mają w dzisiejszych czasach bardzo wysokie iq, ale iloraz inteligencji nie jest mądrością. Gdyby nią był, nie byłoby wojen i przemocy. Nefilim stworzyli „pokornego prymitywa”, który nie dość, że miał się podporządkowywać i słuchać, co czyni do dziś, to przypadkiem podpatrzył swoich twórców i postanowił ich naśladować. Po szczycie naukowym, który był udziałem Sumerów, prymityw zaczął zapominać, usychać, stoczył się w rynsztok średniowiecza. Niewiele brakowało, czekałaby go megawioska. Jakimś cudem, dzięki wybitnym jednostkom, zwróć uwagę, jednostkom, nie grupom, może ludziom, którzy mieli w sobie więcej boskich genów niż reszta, wspiął się z powrotem i przypomniał sobie, o czym wiedzieli Sumerowie. O roku platońskim, sferycznej astronomii, precesji i wielu innych sprawach. Człowiek, którego stworzyłem, nigdy nie widział Nefilim. Nie miał kogo podpatrzyć. Będzie bytem półmagicznym, kolektywnym, akceptującym wiele rzeczy, stosunkowo łagodnym. Takim, jakim jest współczesny człowiek, tylko bez technologicznej agresji i bezsensownego małpowania bogów, na przykład w postaci rytuałów komunikacji z nimi i innymi bzdurami. Wyobraź sobie udomowione zwierzę, powiedzmy, bo ja wiem, konia. Jaskiniowiec Barbar nauczył go jeść z ręki, zaprzęgał do orki, nawet na nim jeździł.

Nadał mu imię Bucefał. Bucefał był koniem bardzo inteligentnym. Co wieczór przychodził do jaskini po siano, co rano wychodził z niej na pole, czekając, aż Barbar nałoży mu jarzmo, każdego południa stawiał się na łące, czekając na przejażdżkę. Gdy Barbara zabili inni jaskiniowcy, Bucefał powtarzał te rytuały przez wiele miesięcy, aż warunkowanie wygasło.

Mimo że miał dookoła siebie inne zwierzęta, niczego ich nie nauczył, bo on i one były na to za głupie. W końcu zdechł, a historia Barbara umarła razem z nim. Teraz podnieśmy tę opowieść o oczko. Wyobraź sobie: dawno temu bógEnki, Nefilim, „udomowił” człowieka. Nauczył go wielu czynności. Między innymi kazał się ze sobą kontaktować za pomocą urządzenia, jakiejś konsoli. Co siódmy dzień. A dzień ten nazwał niedzielą. Przywódca plemienia, król, którego władza pochodziła od Nefilim, bo tak sobie bogowie wykoncypowali, że nie będą gadać ze wszystkimi niewolnikami, tylko z ich przedstawicielem, i przedstawiciela takiego stworzyli, i królem nazwali, co niedzielę podchodził do konsoli, wciskał przycisk i kontaktował się z bogiem. Zdawał mu relację.

Trwało to wiele pokoleń, a każdy król przekazywał następnemu swoją wiedzę. Potem bogowie odlecieli. Konsola została. Jeszcze przez wiele lat królowie i ich następcy kontaktowali się z Enkim. Potem kontakt się urwał. Mimo to królowiekapłani co niedzielę przychodzili do konsoli i wciskali przycisk, i gadali do boga, który milczał. Obudowali konsolę budynkiem, jakby chcąc wzmocnić swoją wiarę, i gromadzili się w nadziei, że otrzymają odpowiedź. Bóg jednak milczał. Uznali po latach, że tak ma być, że to próba ich wytrwałości. Przychodzenie co niedzielę do budynku, który nazwali świątynią, stało się rytuałem samym w sobie. Wartością. Tradycją. Nie zapomnieli o niej jak głupi Bucefał.

Ponieważ umieli się komunikować, czynność tę wzmacniali, zrytualizowali. To ich integrowało, nadawało rytm życiu. Pewnego dnia skruszył się przycisk, który wduszali, więc zastąpili go mosiężnym czy kamiennym. Nie wiedzieli, że przestał już spełniać swoje przeznaczenie, bo coś tam w środku się zerwało. Dla nich wszystich nie nauczył, bo on i one były na to za głupie. W końcu zdechł, a historia Barbara umarła razem z nim. Teraz podnieśmy tę opowieść o oczko. Wyobraź sobie: dawno temu bógEnki, Nefilim, „udomowił”

człowieka. Nauczył go wielu czynności. Między innymi kazał się ze sobą kontaktować za pomocą urządzenia, jakiejś konsoli. Co siódmy dzień. A dzień ten nazwał niedzielą.

Przywódca plemienia, król, którego władza pochodziła od Nefilim, bo tak sobie bogowie wykoncypowali, że nie będą gadać ze wszystkimi niewolnikami, tylko z ich przedstawicielem, i przedstawiciela takiego stworzyli, i królem nazwali, co niedzielę podchodził do konsoli, wciskał przycisk i kontaktował się z bogiem. Zdawał mu relację.

Trwało to wiele pokoleń, a każdy król przekazywał następnemu swoją wiedzę. Potem bogowie odlecieli. Konsola została. Jeszcze przez wiele lat królowie i ich następcy kontaktowali się z Enkim. Potem kontakt się urwał. Mimo to królowiekapłani co niedzielę przychodzili do konsoli i wciskali przycisk, i gadali do boga, który milczał. Obudowali konsolę budynkiem, jakby chcąc wzmocnić swoją wiarę, i gromadzili się w nadziei, że otrzymają odpowiedź. Bóg jednak milczał. Uznali po latach, że tak ma być, że to próba ich wytrwałości. Przychodzenie co niedzielę do budynku, który nazwali świątynią, stało się rytuałem samym w sobie. Wartością. Tradycją. Nie zapomnieli o niej jak głupi Bucefał.

Ponieważ umieli się komunikować, czynność tę wzmacniali, zrytualizowali. To ich integrowało, nadawało rytm życiu. Pewnego dnia skruszył się przycisk, który wduszali, więc zastąpili go mosiężnym czy kamiennym. Nie wiedzieli, że przestał już spełniać swoje przeznaczenie, bo coś tam w środku się zerwało. Dla nich wszyst ko było jak dawniej.

Pewnego dnia akumulator konsoli się wyczerpał. Zgasły światełka na kontrolkach. Ale nie upadł w nich duch. Wręcz przeciwnie. Uznano to za znak istnienia boga, stwierdzono, że to kolejna próba. Po wielu latach konsola rozleciała się, pękła, rozsypała w drobny mak.

Zastąpiono ją nową, wykutą z kamienia, o wiele solidniejszą, prawie taką samą, z tym że niedziałającą, ale kogo to obchodziło. Wciąż inkantowano połączenie z bogiem, od dawna zaakceptowawszy fakt, że się nie odzywa. Wiara stała się synonimem oczekiwania i tęsknoty.

Czy to nie cudownie logiczne? Skoro kamienna konsola stała w jednej świątyni, a wiernych było wiele, skonstruowano wiele konsol, które nazwano ołtarzami. Do dzisiaj późni potomkowie tamtych królówkapłanów, kretyni w sukienkach, stoją przy takich konsolach i wygłaszają swoje inkantacje, wzmocnieni „tradycją”, uwarunkowani przez naciski społeczne i normy obyczajowe. Człowiek to nie Bucefał. Nie zapomniał. Przekształcił, zmutował dawne czynności, zaadaptował do zmieniających się zwyczajów, języka, technologii, ale wciąż powtarza te bzdury bezrefleksyjnie, nie zadając pytań. Zakładam, że moje prymitywy nie powtórzą tej błazenady, ale zrobią coś innego, równie głupiego, bo głupota jest nieodłączną cechą człowieka. Nie wiem, może będą ścinać drzewa, a potem, jak się przerzucą na kamień, wciąż będzie rytuał walenia siekierą w bazalt? Liczę, że takie zachowania się pojawią i będą w jakiś sposób paralelne do naszych religijnych wygłupów. Mnóstwo takich rzeczy obserwuje się do dzisiaj. Na przykład wciąż się mówi: „Nie lej wody”, chociaż nikt już nie używa wodnych zegarów, więc nie ma czego lać. Reasumując, chcę udowodnić wszystkim debilom na zi6 świecie, że człowiek nie stworzył boga, nie wymyślił go. Człowiek został stworzony przez bogów jako głupie bydlę i takim wciąż pozostaje. Jeśli ktoś chce rzeczywiście coś osiągnąć, nie powinien dążyć do bycia dobrym człowiekiem, bo to tak, jakby szczytem marzeń barana było bycie najlepszym baranem. Dlatego powinien ewoluować. - Uśmiechnął się drapieżnie. - Dążyć do boskości.

Przekaz dobiegł końca. Wyłączyłem przyspieszenie. Dźwięki stały się wyższe, drobiny kurzu, dotychczas leniwie szybujące w powietrzu, przyspieszyły taniec. Kiwałem się i nie wiem, co mocniej się do mnie dobijało: „święta” emanacja skrzyni, jakby miliard ludzkich myśli uderzających w czaszkę, dziwnych, nietypowych, czystych i zdecydowanych; uczucie złości na Sergia, że „Stado” nie dotyczyło idei superczłowieka (choć w sumie w pewnym sensie dotyczyło); silne zainteresowanie ideami, które poruszył, czy niepokój związany z.czasem tu spędzonym. Jednym słowem, byłem stuprocentowo rozdarty.

Lama, ty popaprańcu.

Upłynęło sto cykli. Trzynaście tysięcy pięćset wirtualnych lat Stada. Tam musi się roić od ludzi. Poczułem wielką chęć zajrzenia w to środowisko. Prawdziwi, żywi ludzie utkwieni w areału... Egzotyczni, inni.

- Zbliża się obiekt - usłyszałem głos Harleya w głowie. - Jednoosobowy myśliwiec przechwytujący typu...

- Dragonforce.

- Zgadza się.

Besebu. Tylko oni używali Smoków. Nie mam szans na ucieczkę, bo gdy wystartuję, potwór mnie zestrzeli. Muszę poczekać i pogadać z nim na moich warunkach.

Trzy uderzenia serca i poczułem drżenie podłogi. Potem dotarł do mnie subtelny poszum silników. Mam wrażenie, że odczułem podeszwami stóp, jak w myśliwcu otwiera się właz. A całym ciałem wyczułem obecność soulera.

Wyszedłem z apartamentu, zbiegłem schodami w dół. Besebu Ran był tuż za drzwiami.

- Czy mam podjąć próbę spacyfikowania tego pajaca? - spytał Harley.

- Siedź cicho, jakby cię nie było. To bardzo groźny przeciwnik.

Stuknąłem w wizjer w drzwiach, uruchomiony przez Harleya. Opadł kurz.

Stał tam, podobny do wielkiego czarnego pająka. Arealnymi oczami widziałem go od tyłu, dzięki Harleyowi. Tak jak inni mu podobni, był koszmarnie ubrany. Żeby wzbudzać strach. Trzymetrowa czarna zbroja zdobiona złotymi płomieniami, trzy dodatkowe, niezależne ramiona wystające z pancerza na plecach, potężne, szerokie stopy i przyłbica hełmu kojarząca się z demonem. Wszędzie ornamenty ognia. Złoto, karmazyn i czerń.

Strażnik ludzkości.

Maod.

Silny, doświadczony. Przestrzeń go otaczająca lekko się wykrzywiała, jego kontury minimalnie się zamazywały. Dobry souler. Tak ułożył ciało, by w każdej chwili móc zaatakować. Gotowała się w nim agresja, ostra, jadowita i bezpośrednia. Spojrzenie jarzących się wizjerów było groźbą, zapowiedzią bolesnego końca. Broń połyskująca na końcach ramion, ornamentowana ażurowymi żółtymi jęzorami, była jakby na krawędzi, swędziała, irytowała, wołała, by jej użyć, strzelić. Tylko żelazna dyscyplina pomagała mu przemóc wewnętrznego mordercę.

Miał na sobie zaawansowany Coremour wzór B, a ja cienki jak folia egzoszkielet.

Mimo wszystko byłem przy nim olbrzymem.

Nasze umysłowe i cielesne możliwości były odwrotnie proporcjonalne.

Besebu Ran musiał przegrać, bo wciąż był zalęknionym człowiekiem. To dlatego miał potrzebę wzbudzania strachu. W przeciwieństwie do niego byłem silną istotą. Nie zamierzałem czekać na to, co zgotował mi los.

Miałem zamiar go ukształtować.

Wyskoczyłem przez okno, rozbijając naramiennikiem pancerną szybę. Jeszcze siedemdziesiąt cykli temu rozsmarowałbym się na niej. Ale teraz nawet lekkie egzoszkielety miały zdolność rozbijania wiązań molekularnych materii, z którą się stykały, oczywiście tylko wtedy, gdy chciał tego właściciel. Przyspieszyłem do pięciu. Na tyle pozwalał mój marny, nieranowy, organiczny mózg wspomagany frinem. Hełm jego zbroi śledził mnie bez najmniejszych opóźnień. Był w stanie rewitalizacji. Być może roztrojony.

- W imieniu Bractwa Besebu zatrzymaj się i poddaj procedurze identyfikacji.

Przebywasz tu nielegalnie. Podaj przyczyny takiego stanu - usłyszałem w głowie jego głos.

- Mam cię gdzieś, pszczółko - odpowiedziałem mentalnie.

- Wobec stawianego oporu użyję niezbędnych środków. czas*sllnych istot Wyszczerzyłem kły.

- Pokaż swojego diabełka.

Przywołałem anielicę i demona.

I eksplodował świat, jakby rozdarty od środka. Nowy Meksyk przybrał barwę krwi.

Otoczyło mnie piekło. Budynki zaczęły płonąć, dymić, zerwał się gorący wiatr, niebem pędziły szkarłatne chmury. Ta halucynacja nawiedzała mnie coraz częściej podczas przywoływania duchów. Tylko mnie - Jeffa. Torkila nie.

W ciągu stu cykli para duchów ewoluowała niezliczoną ilość razy. Bywały mniejsze, większe, zmiennokształtne, blade i wyraźne. Zdarzyło się nawet, że się zespoliły w jakąś hermafrodytę. Ostatnio najczęściej widziałem je jako kilkunastometrowe olbrzymy. Nie zawsze łatwo było je przywołać. Rytuał Zwierzęcia jednak tego nie gwarantuje. Anielica i demon posiadają własną pokrętną wolę i wciąż nie wiadomo, czym są. Nieboszczyk Lama sugerował, że być może mamy dostęp do pamięci superstrun, że mamy pamięć samej materii, pamięć wszechświata, dlatego jesteśmy nadistotami. On pewnie sądził, że stwarzamy te twory.

Ale Sergio był szalony.

Lee Roth wychynął z niebytu z hukiem. Rozpostarł ręce w teatralnym geście, czesząc szponami nagle zgęstniałe powietrze, przepływające między jego palcami mlecznymi strugami. Płonące budynki widziane w tle za jego skrzydłami, rogami, rękami i nogami drżały i gięły się. Przesunął pazurem po wieży, która na chwilę rozstąpiła się, niczym przekrojona gorejącym nożem. Jeszcze przez chwilę unosił się w tym miejscu dym. Nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób wpływał na materię ani, jak ostatnio, na moje widzenie rzeczywistości. Miał poważny, groźny wyraz, że tak powiem, pyska. Nikt nie zadziera z moim panem. Biła od niego potęga i doświadczenie. Był panem świata, królem rzeczywistości. Wyglądał, jak mi się wydawało, starzej niż wtedy, gdy go „poznałem”. Miałem wrażenie, że dojrzewa razem ze mną i w ten sam sposób ewoluuje.

Anielica także wyłoniła się z bezczasu, jak zwykle ubrana w złote bikini. Wisiała na tle czerwonych wież Nowego Meksyku, ale dużo dalej niż Lee, biły od niej barwne promienie, które jakby odpychały szalejące dookoła piekło. Unosiła się na błękitnych skrzydłach, które powoli biły w powietrze, odwrócona plecami. Nie chciała patrzeć na to, co się za chwilę stanie.

Gdy pojawił się czarny bies Maoda, mój karmazynowy, jakby wykuty z kamienia Lee zmiażdżył go pod stopą i już nie wypuszczał. Antracytowa bestia wyła, kopała i gryzła, dookoła niej pojawiło się krocie miniaturek Rotha, które zaczęły nad nią polatywać i przedrzeźniać. Mój rogaty strażnik chwycił Rana za gardło i podniósł pięć metrów w górę.

Nad nami powstał wir chmur, przez który zaczęła zstępować purpurowa trąba powietrzna.

Używając maleńkich silników antygrawitacyjnych kombinezonu, uniosłem się i zrównałem wzrokiem z Ranem. Między nami przelatywały strzępy roślin i płonących zwierząt. Brat Besebu dyszał.

- Kim jesteś!?

Wyłączyłem przyspieszenie. Świat dookoła wrócił do normalnego tempa. Piekielne płomienie zaczęły żywiej tańczyć, wiatr wzmógł się, tony jego wycia przypominały zawodzenie bestii.

- To nie ma znaczenia. Zawadzasz mi - odpowiedziałem. Wydawało mi się, że mój głos tonie we wszechobecnym płaczu. Szczęście, że tylko ja to wszystko widziałem i słyszałem.

- Jesteś Ranem! To zdrada!

- Nie wypowiadaj się na tematy, o których nie masz pojęcia.

- Moi Bracia już cię skanują!

To akurat była prawda.

- Niedobrze jest zdradzać przeciwnikowi posunięcia sojuszników. A pieprzenie o tym, co i tak jest oczywiste, jest dziecinadą, nie sądzisz?

Zamilkł. Udało mi się częściowo zniwelować halucynację otaczającego nas pandemonium. Pojaśniało, ale budynki wciąż płonęły, zaś tornado nie chciało się rozwiać.

- Udostępnisz mi swój myśliwiec. Teraz. Zrobisz to dobrowolnie albo cię zmuszę i będzie bolało.

- Nie boję się cierpienia.

- Nie wiesz, o czym mówisz, Maodzie.

Użyłem Siewcy wmontowanego w kołnierz kombinezonu. Oczywiście nielegalnego, bo nikt poza Ranem w czynnej służbie nie może go posiadać. Przygrzmociłem w jego oba jądra migdałowate, w układ limbiczny, czołową korę przyśrodkową i kilka tylko sobie znanych miejsc. W trzech porcjach dzielonych, bo w jego zbroi rzeczywiście tkwiły trzy dibeki. Takiego grina z pewnością nie znał. Powietrze wokół niego zgęstniało, ugięło się jeszcze bardziej, ułożyło w kształt wiru. Po zbroi zaczęły przeskakiwać pojedyncze iskry, a potem większe wyładowania. Jęczał, wył, wyrywał się. Jego demon, wciąż przygnieciony stopą Lee Rotha, szarpał się i ryczał z3i razem z nim. Krzyczał cały świat, który znowu pociemniał, płonąć zaczynało samo powietrze. To nie były żarty. Nawet Laurus, gdy mu zademonstrowałem ten grin (jako Torkil), długo nie mógł dojść do siebie. Czar wyciągał z psychiki przeciwnika i stawiał mu przed oczami nie tylko cień archetypowy, czyli zło ostateczne, które zostało wykrystalizowane przez setki pokoleń i zapisane w podświadomości kolektywnej. Grin otwierał także wrota w umyśle atakowanego. Bramy do światów równoległych, w których nikt nie chciałby się znaleźć. Dlatego rzeczywistość wokół Besebu Rana coraz bardziej się odkształcała, uginała, trzeszczała zasysana przez potężne energie, które nie były generowane przez zbroje, urządzenia, budynki, lecz po prostu przez informacje zawarte w ludzkim umyśle. Tkwiące w jego głowie otwarte bramy pełne były usiłujących się przedrzeć do naszego świata koszmarnych istot, które gdyby im się udało, zamieniłyby realium w gehennę. Besebu Ran toczył heroiczną, niebezpieczną i wyczerpującą walkę. Czar był naprawdę bardzo groźny, stuprocentowo nielegalny, i słusznie. Nie byłem w tym momencie pewny, czy tylko ja widziałem krwisty krajobraz dookoła, bo przeciwnik krzyczał i wił się zupełnie jak potępiona dusza.

Zaczął słabnąć. Naramienniki na jego pancerzu poznaczyła sieć pęknięć, zbroja dymiła. Nie wiedziałem, czy była to halucynacja, czy rzeczywiście była poddana naprężeniom. Jestem przekonany, że gdyby nie potęga Lee Rotha, ja także zmagałbym się z efektem grina. Jeszcze chwila i albo wyłączę działanie Siewcy, albo będę musiał mu pomóc.

Duchowymi oczami widziałem, jak z jego głowy zaczynają wysuwać się macki, rogi, skrzydła istot, które usiłował powstrzymać...

- Litości! Myśliwiec jest twój! - wycharczał. Miał niski, tubalny głos, nawet jak na standardy Ranów.

Przerwałem działanie czaru. Przestrzeń wokół niego zaczęła się wygładzać, spłaszczać, ale wciąż dookoła dominowała czerwień. Lee, zmiłuj się. Mężczyzna jeszcze przez chwilę walczył z bestiami, wreszcie ich manifestacje zniknęły. Kilka iskier przeskoczyło po pancerzu, serwomechanizmy przestały wyć i znowu stały się niesłyszalne.

Lee opuścił go na poziom lądowiska, a ja przyziemiłem razem z nim. Jego bies zniknął.

Opadł na kolana i, jakby miało to pomóc, masował pancerz w okolicy gardła. To okropne, ale w ogóle mu nie współczułem.

Frin potwierdził przekazanie mi władzy nad myśliwcem. Była to standardowa procedura. Nie udostępniała jednak nowemu właścicielowi - cywilowi - wglądu w systemy bojowe i skokowe pojazdu.

- Dzięki.

- Jest tylko jeden człowiek w Imperium, który mógłby się tak zachować.

- Tak? Kto taki?

- Torkil Aymore.

Zbił mnie z pantałyku. Nie sądziłem, że moja sława jest aż tak zła. Wyczuł to. Już wiedział.

- Tylko ty, Gamedecu, nieBracie, mógłbyś mieć czelność zakraść się na Ziemię w cywilu i używając nielegalnych grinów, obezwładnić innego Rana.

- Skąd wiesz, że nie jestem Narem czy innym soulerem? czasslnych istot 1 - Z narskim i soulerskim barachłem poradziłbym sobie, poza tym oni nie mają Siewców.

- Mamy. Sami je konstruujemy. Masz przesrane, bo załatwił cię nie Ran, nie souler ani Nar, tylko zwykły Reptor. I wasze pieprzone skany to potwierdzą.

- Kłamiesz.

Pewnie, że kłamię. Chociaż nie widział moich duchów, z pewnością czuł ich obecność. Dzicy soulerowie nie należeli do rzadkości, ale praktycznie nie spotykało się kogoś, kto w tak dobrym stopniu opanował władanie omnihomo i w dodatku miał nielegalnego Siewcę. Wpadłem.

Zerknąłem na Monikę. Wisiała w powietrzu na swoich perłowych skrzydłach, jak zwykle zniewalająco piękna, i patrzyła w dół. Była smutna. Nie lubiła, gdy byłem agresywny.

Besebu Ran próbował się podnieść. Był silny.

- Jak się nazywasz? - spytałem.

Uniósł demoniczny hełm i zmierzył mnie spojrzeniem czerwonych wizjerów.

- Kron. Enej Kron.

- Bywaj, Kronie. Niech chaos wygina twoje ścieżki.

- Nie wyrwiesz się stąd.

- Nie doceniasz weterana - rzuciłem mentalnie, gramoląc się do kabiny Dragonforcea.

- Ile cykli mają Bracia, którzy będą mnie ścigać?

Milczał.

- Widzisz? To dzieci. Lepiej ich odwołaj. Jeśli przyłożę im w powietrzu tym, czym uraczyłem ciebie, może być wypadek.

- Stawiłeś opór - odpowiedział mentalnie. - Maję prawo zniszczyć cię bronią dalekiego zasięgu.

- Laserem? Dragonforcea?

Prychnąłem. Pola ochronne były skuteczne wobec wszystkiego, tylko nie wobec laserów. Dlatego powierzchnie statków bojowych były tak skonstruowane, by odbijać nawet najpotężniejsze wiązki. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że bez tego pojazdu nie miałbym szans wrócić do Warsaw City. Harley nie wytrzymałby ostrzału laserowego.

- Pierwszego? - dodałem. - Podróżnika? Bez dochodzenia?

Wpasowałem się w fotel i zamknąłem owiewkę. Smok wyczuł nowego pilota, sprawdził moje upoważnienia, potwierdził ich prawidłowość (Lee wciąż kontrolował Besebu Rana, na wypadek gdyby znowu zachciało mu się być bohaterem) i włączył systemy. Pojawił się cichy pisk, który za chwilę zniknął, rozjarzyła się trójwymiarowa tablica rozdzielcza, nad którą świeciło logo Bractwa Besebu - lustrzanie ustawione czarne litery B poznaczone licznymi ostrzami. Wydałem Harleyowi dyspozycję trzymania się blisko mnie.

Wystartowałem, wyrywając z lądowiska wielkie kawały mchu. Trzymałem pszczołę w lekkim duchowym uścisku, żeby mu nie przyszło do głowy strzelić mi w plecy. Ruszyłem.

Lee i Monika zniknęli, a rzeczywistość znowu przybrała normalne barwy. Zniknęły płomienie, ucichło zawodzenie. Będę musiał porozmawiać z Torkilem o tych wizjach...

Myśliwce typu Dragonforce to piękne maszyny. Wielkie jak niegdysiejsze bombowce, wielomodułowe, jak wszystko w dzisiejszych czasach, morfujące, używa jące wszelkich technik, by chronić pilota. Przypominają latające wzgórza. Fantastyczne uczucie pilotować takiego molocha.

Pojazd latał z dziesięciokrotną prędkością dźwięku, nawet w atmosferach dwukrotnie gęstszych od ziemskiej. Harley ledwie nadążał. Leciał tuż pode mną, żeby zakamuflować swoją obecność. Sam na to wpadł. Manewr marny, ale może okaże się skuteczny. Musiałem dostać się do kryjówki Hanka. Gdy do niej wlecę, nie będą mogli dokładnie zmierzyć momentu mojego skoku. Ruch międzyplanetarny w Imperium jest tak gęsty, że wystarczy, iż odczekam pół mony, a w tym czasie wskoczy na orbitę każdej z dwudziestu pięciu planet tyle statków, że Dragonforce zwyczajnie wmiesza się w tłum. Zanim przeskanuje go jakiś patrol Besebu i stwierdzi, że nikt go nie pilotuje, ja będę już - w Harleyu - na orbicie jakiejś nieznanej planety, a chwilę potem w bliźniaczej jamie Hanka nil Cheronei... Hm. Znajdą Dragonforcea gdzie indziej, o ile uda mi się złamać jego zabezpieczenia skokowe... W przeciwnym wypadku będę musiał go zostawić na Ziemi, w jamie Woody ego. Zamorduje mnie za to. Znajdą pojazd, a to zdekonspiruje przemytnika. Więzienie pewne.

Tak jak przedtem, pędziłem nad wybrzeżem Ameryki Północnej, mijając Grenlandię po lewej, potem nad Szkocją, Morzem Północnym, półwyspem duńskim, wreszcie nad skrawkiem Bałtyku i do Warsaw City.

Lecieli nade mną i za mną. Dwa Dragonforcey. Nie atakowali. Kron nie był głupi, oni też. Na tym polega mądrość niektórych ludzi - nie wchodzą w konflikt, bo wiedzą, że może się tragicznie zakończyć. Szacunek dla i życia ponad służbistość. Brawo. Czegoś ich jednak uczą w tym Besebu.

Wleciałem między podstawy wież miasta, a oni, chociaż prędkość była bardzo duża, wciąż trzymali się niedaleko za mną. Przez mgłę, pośród konarów, drąc liście z drzew, szarpiąc liany, rozsmarowując mniej rozważne ptaki na pancerzach, gnaliśmy pośród ruin.

Dragonforce był potężnym statkiem, ale w zetknięciu z podstawą budynku Warsaw City raczej by poległ, a ja razem z nim. Naprawdę trudno jest manewrować, gdy pędzisz pięćset kilometrów na hektę w takim labiryncie. Przykazałem Harleyowi zwiększyć dystans, po czym... zdecydowałem się na włączenie pola antyH. Kolejne przestępstwo. Pole wytwarza wokół myśliwca bardzo cienką warstwę, w której nie istnieją cząstki Higgsa, a więc wszystkie bez wyjątku kwanty tworzące materię tracą masę. Rezultat jest taki, że cokolwiek zetknie się z polem, ulega rozerwaniu na jego granicy, starciu, dezintegracji, a to tylko dlatego, że kwarki i inne drobiny tworzące obiekty wchodzące w obszar pola wyrywają się na wolność, tracą swoją bezwładność, to tak jakby mozolące się w kisielu muchy raptem uwolniły się z niego.

Dragonforce posiada generator, który może wytwarzać pole przez półtorej hekty, a przy maksymalnym wzmocnieniu - pół. Warstwa antyH przy standardowym wzmocnieniu jest na tyle wytrzymała, że pojazd może się „ślizgać” po dowolnych powierzchniach i jest chroniony przed trafieniami klasyczną bronią małoi średniokalibrową. Nie jest jednak bezpieczny przy bezpośrednich kolizjach z dużymi i gęstymi obiektami, oraz przy trafieniach z naprawdę grubych rur. Wzmocnienie czaslnych istot maksymalne chroni go przed wszystkim. Może nawet latać w ciałach stałych, oczywiście niszcząc je na swojej drodze.

Zabroniono używania tego pola podczas lotów w byłych poliach, by chronić je przed zniszczeniem.

Dzięki właściwościom „ślizgowym” pola popychane antygrawami statki stają się dużo zwinniejsze. Przyspieszyłem do pięciu. Świat zwolnił. Gałęzie drzew mijały nas majestatycznie rozdzierane, cięte, anihilowane przez niewidzialne pole. Morze mgły rzucało w naszą stronę swoje fale, a my przechodziliśmy przez nie, czyszcząc powietrze jak mydlana bańka. Małpiatki prężyły mięśnie do skoku bądź trwały w powietrzu z rozdziawionymi czterodzielnymi pyszczkami, ukazując jaskrawoczerwone języki, nie wiedząc, że za chwilę zostaną ucięte albo zupełnie „zniknięte” przez walec dziwnej przestrzeni, gdzie nawet ciężkie jądro Kurczatowa zachowa się jak nieważki foton. Zahaczałem o podniszczone schody i wsporniki wież, usuwając z nich wycinki, przeleciałem przez brzeg podstawy budowli...

zerkałem w kamerę wsteczną, czy wieża nadal stoi. Nie miałem wątpliwości, że moja niefrasobliwa jazda przyczyni się do przyspieszenia deterioracji miasta.

Gmachy jak duchy pojawiały się i znikały. Dobrze, że Smok pokazywał cyfrową mapę ukazującą, co jest dalej, i lekko pomagał mi w sterowaniu, zdawkowo komentując moje poczynania. Bez jego pomocy z pewnością dawno rozsmarowałbym się na jakiejś przeszkodzie. Zastanawiałem się, co robić. Plan, by wlecieć do jamy Hanka Dragonforceem odpadł, bo prześladowcy byli zbyt blisko. Opcja, by wylądować przy kryjówce, wyskoczyć z myśliwca, wskoczyć do Harleya, wlecieć do dziury i ewakuować się, także był zły, bo dekonspirował jaskinię. Odwrócić tępy dziób maszyny w stronę przeciwników i stoczyć z nimi pojedynek? Sąd polowy murowany. A może spróbować złamać zabezpieczenia skokowe myśliwca i po prostu uciec?

Połączyłem się z systemem komunikacyjnym pojazdu.

- Uciekinier do ścigających. Odbieracie mnie?

Przez chwilę trwała cisza.

- Besebu Ran Dag Johnson do uciekiniera. Zatrzymaj się i poddaj.

- Czy Enej Kron podał wam moją prawdopodobną tożsamość?

Ominąłem ruiny gotyckiego kościoła. Brzeg pola zahaczył o rzeźbę świętego i pozbawił ją głowy.”

- Podał.

Wiraż wokół wieży. Kurs na stucyklowe machiny Ground Cleaners. Firma nie zdążyła ich ewakuować. Niełatwo przewieźć buldożer ważący trzy tysiące ton i mierzący sto metrów w każdym kierunku. Za machinami powinno być trochę luźniej, bo tam nie ma już ruin, tak sądzę...

- Chłopaki, co z tym zrobimy? - rzuciłem. - Przecież mnie nie zestrzelicie.

Cisza. Okrążyłem pierwszy buldożer i zbliżyłem się do drugiego. Wyglądały jak prehistoryczne gady zamrożone we mgle.

- Mam ważną misję - dodałem trochę bez sensu.

- Wyląduj, poddaj się, sprawdzimy.

Jasna cholera. czaslnych istot 1 Spróbowałem wejść w system nawigacyjny myśliwca. Odmowa dostępu. Nie skoczę cholerstwem.

- Czy chcesz się włamać do systemu nawigacyjnego Dragonforcea? - usłyszałem w głowie głos Harleya, który cierpliwie leciał tuż pod dolną granicą pola.

- Skąd wiesz?

- Jestem inteligentny. Mogę to dla ciebie zrobić.

- Rób.

- Jefferson Ray, określający siebie mianem „uciekiniera”. Ostatni raz wzywamy cię do lądowania. Jeśli nie posłuchasz, użyjemy siły.

Zwiększyłem szybkość i ominąłem kilkanaście szarych wież.

- Chłopcy, wiecie, że to się źle dla was skończy. Po prostu odpuśćcie. Nie chcę was rozsmarować na tych ruinach.

- Blefujesz. Nie masz dostępu do systemów bojowych statku.

- Om. Om. Oommm.

Światem wstrząsnął grom mojej frustracji, a za rufą Dragonforcea rozpostarł skrzydła Lee Roth. Warsaw City zapłonęło. Liany zamieniły się w ogony płomieni, podstawy wież stały się pniami piekielnych drzew. Jeden z pościgowców zarył dziobem w grunt, drugi przeleciał przez skraj budynku. Oba używały pola antyH. Podniósł się pył z rozoranej ziemi, wieża Warsaw City zaczęła się przechylać w bok. Myśliwce zatoczyły się, ale błyskawicznie odzyskały stabilizację. Czerwona mgła zasłoniła walący się budynek.

- Dzieci - odezwałem się mentalnym szeptem - odlećcie. Nie macie szans. Będzie bolało.

- Nie możemy tego zrobić.

Wyszkolono ich w posłuszeństwie. Mają ścigać wrogów Imperium. Dla nich jestem wrogiem numer jeden. Ukradłem myśliwiec, sterroryzowałem Besebu Rana. Użyłem pola antyH w mieście.

- Nawiązałem łączność z mózgiem Dragonforcea. Uprzejmy, ale oschły - usłyszałem głos Harleya.

Interfejs statku wyświetlił alarm informujący o próbie ingerencji obcego programu.

- Włamałem się do systemu bojowego - statek Hanka miał niemal wesoły głos!

Wyświetlane przez myśliwiec komunikaty świadczyły, że toczy się w nim jakaś wielka cyfrowa bitwa, którą ku mojemu zdumieniu imperialna machina przegrywała!

- Sugeruję otworzenie włazu bombowego. Wyrzuć niewybuchy. Zmieszczę się tam i przyczepię gluetronem.

Pomysł był ciekawy. Wszedłem w system bojowy, ignorując sypiące się z tablicy rozdzielczej zakazy, ostrzeżenia i paragrafy. Wyłączyłem pole. Otworzyłem klapy.

- Jefferson Ray, co robisz?!

- Zostawiam bomby. Zapiszcie to miejsce, żeby saperzy je uprzątnęli.

- Ostatnie ostrzeżenie. Jeśli za pięćdziesiąt cetni nie przyziemisz i nie oddasz się w nasze ręce, otworzymy ogień.

Wciąż otaczało mnie płonące piekło. Poprosiłem Lee, żeby zniknął. Podleciał, zajrzał do kabiny, wyszczerzył metaliczne kły i rozpłynął się w płomieniach. Warsaw City znowu zalały szarości. Radar pojazdu wskazał, że z orbity leci kolejne dziesięć myśliwców. Robiło się gorąco. Zrzuciłem nieodbezpieczone bomby. Uderzyły w grunt, odbiły się i leciały za myśliwcem jak delfiny za okrętem. Harley ostrożnie wleciał w luk.

- Zamknij klapy - rzucił.

Włączyłem pole. Dobrze, że tego nie wykorzystali.

Bomby sunęły po ziemi, zostawiając za sobą ogon brunatnego dymu.

Muszę skakać. Nie wiem gdzie. Nie pamiętam, które systemy są nietknięte.

- Harley, możesz się włamać do systemu skokowego tego bydlęcia?

- Z przyjemnością.

I znowu komunikaty o tronicznej walce.

Połączyłem się z frinem.

- Wgraj mi pamięć niezbadanych systemów gwiezdnych w promieniu czterech tysięcy lat świetlnych odAlsa.fi.

- W które miejsce wgrać pamięć?

- Usuń najdawniejsze wspomnienia.

- Proszę nie wykonywać żadnych operacji mentalnych...

Jasny błękit matematycznych danych zmieszał się z krystalicznie czystą wodą mojej psyche. Trochę zamazało mi się widzenie. Cholera, czy tu musi być tak mglisto?! Musiałem lecieć nisko. Nad polią byłem idealnym celem dla pierścieni Ecoris. Znowu odezwałem się do frina:

- Pomóż mi znaleźć namiary najbliższego niezbadanego systemu.

- yuc rfa oooo5.

- Besebu Ran Dag Johnson do uciekiniera, masz dwadzieścia pięć cetni. Zastosuj się do polecenia.

Radar wskazał, że dziesięć myśliwców, które leciały z orbity, właśnie przebija się przez górne warstwy miasta. Przekazałem systemowi nawigacyjnemu namiary skoku.

- Skok niemożliwy. Statek znajduje się w atmosferze - odezwał się basem Dragonforce.

Wiem, psiakrew, wiem! Uruchomiłem menu obejścia blokady. Znowu hasło.

- Harley, pomóż.

-...Gotowe.

Radar wskazywał, że dodatkowa dziesiątka lokuje się kilometr przede mną. Frag!

- Besebu Ran Dag Johnson do uciekiniera. Masz dziesięć cetni. Przed tobą umieszczono blokadę. Jest tam MaodAn. Zastosuj się do poleceń. Wszystkie planety są poinformowane o twoim możliwym skoku..Nie masz szans.

Oczywiście, że mam. Od kiedy to Ranowie operują prawdopodobieństwem? Wydałem polecenie skoku. Potwierdziłem opuszkowo. Machina drgnęła i...

...Warsaw City zniknęło.

Hank będzie wściekły.

Reptorzy będą wściekli.

Pionierzy będą wściekli.

Zimny kosmos dookoła, układ białego olbrzyma. Wszedłem w systemy sterownicze i obróciłem dziób w kierunku lotu. Znajdowałem się dużo nad/pod ekliptyką, nie powinno tu być żadnego śmiecia.

Rozluźniłem mięśnie. Uciekłem. To fakt. Ale jeszcze nie wróciłem. Pojawienie się Dragonforcea, dowolnego statku bojowego, na orbicie którejś z planet Imperium spowoduje natychmiastową reakcję sił kontroli. To nor malne. Skok do jamy Hanka na Cheronei spowoduje, że Dragonforce natychmiast ją zeskanuje i prześle informacje władzom, co będzie jednoznaczne z procesem i więzieniem. Nie mogę wrócić tym wielorybem. Muszę to zrobić Harleyem, a Harley jest w luku bombowym.

- Mamy kłopot, prawda? - usłyszałem jego głos.

Mamy. Wypuścić go w próżnię i przeskoczyć? Nie miałem skafandra. Na pokładzie także go nie było, bo żaden pilot nie wchodzi do Smoka bez Coremoura. A pancerz chroni przed zerem absolutnym i takimż ciśnieniem. Przeleźć do luku bombowego? Hm... W myśliwcach starego typu nie było takiej możliwości. Kabina była kabiną i ograniczała pilota wymiarami i umiejscowieniem. Ale ja siedziałem w Smoku, jednej z najnowocześniejszych machin Imperium. Kabina nie była tworem jednoznacznym, umiejscowionym, umocowanym.

Mogła się przemieszczać w kadłubie. Przedarłem się przez gąszcz czerwonych, alarmowych komunikatów i wydałem polecenie przesunięcia kabiny do środka, tuż nad luk bombowy.

Chwilowy poszum, trochę wibracji i już tam byłem. Co teraz? Kazać Harleyowi uszkodzić komorę? Że niby potrzebna jest moja obecność, naprawa? Systemy regeneracyjne statku poradzą sobie z małym zniszczeniem, a duże może być niebezpieczne...

- Jeff? - usłyszałem głos małego statku.

Wyłączyłem przyspieszenie. Zmęczyła mnie już mentalna gadka.

- Tak? - odezwałem się na głos.

- Przeanalizowałem sytuację i nie znalazłszy innych rozwiązań, pozwoliłem sobie połączyć się z moim właścicielem...

Cholera.

- Przekazuję rozmowę.

Zobaczyłem maskowatą twarz Woody’ego.

- Wyrażam skrajne oburzenie twoim zachowaniem. Czuję złość i żal...

Co on pieprzy? A, to perbot. Perboty nie mają możliwości spontanicznego wyrażania uczuć. Mogą jedynie asertywnie o nich opowiadać. Jego obraz zniknął. Zastąpiła go facjata prawdziwego Hanka, wykrzywiona jak rzeźba jaguara zdobiącego aztecką świątynię.

- Kurwa, kurwa, kurwa! Coś ty narobił, sieć jebana w glut? Porwałeś Dragona?

Widzieli Harleya?

Westchnąłem.

- Niestety tak. Potargałem jednego Besebu Rana, przed dwunastoma uciekłem.

Zastanawiam się, jak wrócić...

Patrzył w bok. Grały mu żwacze. Zaciskał usta.

- Kurwa, wiedziałem, że nie powinienem się w to pakować. Wiedziałem. Powiedz, jebany enpecu, jak to możliwe? Jak cię wykryli? Odpaliłeś atomówkę w tym Warsaw City?

- Nie, musiałem przelecieć przez Atlantyk...

Zamarł. Patrzył szklanym wzrokiem przez dobre kilkanaście cetni. Zrobiło mi się bardzo nieswojo. Woody przygryzł kłem dolną wargę. Pokiwał głową, jakby mówił w duchu:

„I w ten sposób straciłem kumpla”. Ściągnął usta i wychrypiał:

- Nie mogę już używać Harleya, bo został z pewnością przeskanowany na wszystkie sposoby. Jest twój. Kosztuje dwa miliony imperiałów.

Ciągnął bardzo cicho:

- Przekazuję ci namiary na moją przemytniczą jamę. Drugą, tę, o której nie wiedziałeś, bo pierwsza nie pomieści tego bydlęcia. Ta wiedza jest warta dziesięć milionów, bo to imperialne kurewstwo, gdy tam wleci, zdekonspiruje jaskinię i mnie. Razem dwanaście. Tak czy owak, trzeba będzie Smoka zniszczyć. No, kurwa. Piętnaście. Teraz. Zapłać teraz.

Przełknąłem ślinę. Naprawdę naraziłem Hanka. Z pewnością ma swoje sposoby na zatarcie śladów, a Harley blokuje komunikację Dragonforcea, ale ta przygoda może być dla niego bardzo bolesna. Nie będzie chciał mnie więcej widzieć.

Bez mrugnięcia wszedłem w menu frina i wydałem dyspozycję.

- Już.

Zakrył oczy dłonią.

- Skocz Smokiem w to miejsce, przekazuję koordynaty... Potem... nie wiem, co potem.

Rozpierdolę jaskinię razem z myśliwcem albo odeślę go na dowolną orbitę i też go rozpierdolę. Tak czy owak, nie spodziewaj się ciepłego przyjęcia.

- Jak wiadomo, Prawo Imperialne zabrania rozmnażania się osobnikom o zmodyfikowanym genomie. W tym względzie Imperialne Biuro Ochrony Gatunku nie stosuje taryf ulgowych. Istnieje jednak od tej zasady chlubny wyjątek. Są to Ranowie. Te trzymetrowe olbrzymy i olbrzymki mogą bez problemu prolongować swoje nieludzkie cechy, są nawet do tego zachęcane. Rodzą się ich synowie i córki, zazwyczaj posiadający, tak jak rodzice, zdolności soulerskie. Mimo że media bardzo popularyzują postacie Ranów, ich widok w realium jest niezwykle rzadki. Stanowią szalenie mały odsetek społeczeństwa, w dodatku najczęściej przebywają w swoich twierdzach - Maodionach. Wydaje się, że „urodzić się Ranem - to brzmi dumnie”. Niejeden nastolatek czy nastolatka marzy o tym i żałuje, że tak się nie stało. Co się jednak dzieje, gdy potomek Ranów rezygnuje ze swojej spuścizny, gdy mówi: Mamo, tato, nie chcę być Maodem? Czy to degradacja? Osobnik taki otrzymuje nowe, „zwyczajne”, nie trzymetrowe ciało, z typowo ludzkim garniturem genetycznym. Mimo przenosin nie traci soulerskich zdolności. Nazywa się wtedy Narem, słowo to jest odwrotnością terminu Ran. Dzisiaj gościmy w studiu Nara Fernanda Alfonsa Valencję Drummonda, soulera klanu Rodrige’ów. Fernando zgodził się opowiedzieć o swoim życiu i, mamy nadzieję, zaprzeczyć powszechnemu stereotypowi mówiącemu, że rezygnacja z chwalebnego życia Rana jest społecznym regresem. Fernando?

- Witam Panią i Państwa. Zacznę od tego, że w moim odczuciu odrzucenie ranostwa, że się tak wyrażę, nie jest degradacją. Jest to akt wolności, tak umiłowanej przez obywateli Imperium Tao. Nie chciałem być żołnierzem, nie pragnąłem uczyć się strzelania, walki, morfowania, roztrajania i kooperowania ze sobą samym. Zawsze byłem ciekawy świata i ludzi. Wybrałem dla siebie karierę pokojową, jak większość mieszkańców dwudziestu pięciu planet. Uwielbiam pomagać ludziom, zaglądać w ich dusze, dbać o bezpieczeństwo skoków teleportacyjnych, utrzymywać balans dziejowy.

- A czy nie zdarza ci się pomyśleć, że gdybyś został Ranem, mógłbyś pomóc w ewentualnej wojnie z Thirami?

- Nie, nie wierzę w atak Thirów. To raczej mit. Bestianie odeszli w daleki kosmos, pokonani, przelęknieni, dzicy.

- A porwania?

- Och, Thirowie są teraz remedium na wszystko. Jakaś grupa przestępcza zrobi coś złego, nie musimy już szukać winnych, bo wiadomo, że to tajemniczy, złośliwi kosmici...

Dajmy spokój...

Transportowiec Oven jest opancerzony tak grubą pokrywą, że swobodnie mógłby się poruszać pod powierzchnią lawy. Do zadań specjalnych Maodiony używają właśnie tych behemotów wyglądających jak pięć villabili złączonych na kształt równoramiennego krzyża.

Siedzieliśmy w module desantowym skoncentrowani, napięci, uśmiechnięci, bo nic tak nie podnieca Rana jak niewiadoma, w której kartą przetargową jest jego siła. Na Damnacie towarzyszyło nam dodatkowe podniecenie, znane z reptorskich wypadów. Coś tu rzeczywiście się działo. Ostrza na Coremourze Wilehada wydłużyły się, a krwawe meandry ściemniały. Skrzydła wystające ze zbroi Nexusa zyskały ozdobne rakiety. Meandry pancerza Kaja pogłębiły się i zaczęły lekko świecić na niebiesko. Jeśli chodzi o moją zbroję, miałem wrażenie, że pióra skrzydeł lekko pociemniały, zwłaszcza na końcówkach.

W mojej zbroi, podobnie jak w pancerzach towarzyszy, byłem ja organiczny oraz dwa dibeki z Sinem i Dexem.

- Panowie - odezwał się w mojej głowie Laurus - pełna gotowość, pełne roztrojenie, żadnych rozproszeń. Na wykonanie zadania mamy hektę, potem dołączamy do głównych sił i robimy zwiad, zrozu...

Przerwał. Dostał wiadomość. Nie minęły dwie cetnie i kontynuował. Z pewnością z raportem zapoznawał się Sin bądź Dex, a treść zostanie przekazana Środkowemu w pakiecie pamięciowym.

- Kaj, bierzesz ładunki, Nexus, zajmiesz się wsparciem z powietrza, Primus, robisz obstawę ogniową, ja w razie czego zajmę się pracą ręczną...

Jak zwykle. Według upodobań.

- Torkil, kurważ mać, możesz mi powiedzieć, co robisz na powierzchni Ziemi? W cywilu?!

Frag. Zdekonspirował się?! Mimo różnic neuronalnych?!

- Laurus, o czym ty mówisz?

- Nie pierdol. Terreptor, niejaki Jefferson „Spaceman” Ray, o psychoskanie zaskakująco zbieżnym z twoim został przed chwilą przyłapany podczas nielegalnego rajdu jednoosobowym pojazdem. Starł się duchowo z Besebu Ranem, miażdżąc jego demona, po czym użył Siewcy, otwierając portal międzywymiarowy, niemal rozwalając jego psychikę.

Spieprzył kradzionym Smokiem. Masz jakieś wątpliwości?

Spojrzał na Kaja i Nexusa.

- A wy?

Znowu zmierzył mnie wzrokiem.

- Możesz mi powiedzieć, dlaczego: a) złamałeś Prawo Maodionu i pozostawiłeś jedną kopię w cywilu, b) złamałeś Prawo Imperialne i zrobiłeś sobie cztery kopie oraz c) przeprowadziłeś ten rajd? W dodatku w tak głupim terminie, tuż przed naszym zwiadem? Czy ty zawsze i wszędzie musisz się pakować w kłopoty?

Milczałem. Za dużo by gadać. Wilehad patrzył złym okiem. Nexus i Kaj zachowywali się, powiedzmy, powściągliwie. Przesunąłem językiem po zębach i wydąłem wargi.

- Wybrałem taki termin, bo mi się podobało. Prawo złamałem, bo mam je w dupie.

Sprawy, które tam załatwiałem, są zbyt poważnej natury, żebym przekazywał szczegóły psom Imperium.

Nexus i Kaj parsknęli śmiechem. Laurus też ledwo się powstrzymał. Odpowiedź była zaiste godna weterana. Wilehad spoważniał:

- Wiesz, że to pójdzie drogą oficjalną?

Skinąłem głową.

- Możesz mieć kłopoty - ciągnął. - W zasadzie powinienem cię od razu zawiesić, ale specyfika naszej misji i moje ranarowe widzimisię przeciwstawiają się takiej opcji. Lecisz z nami jako brat. Jak zawsze.

- Dekowniku - dorzucił Nexus.

Kaj tylko się uśmiechnął.

Dżungla wyglądała jak ciemnozielona szczotka, za pomocą której ktoś przed chwilą wyczesał wielkiego białego psa. Włosiem były pasma mgły, jakby przyklejone do liści i gałęzi, wijące się w powiewach wiatru. Oven zawisł dziesięć metrów nad najwyższymi drzewami. Wieżyczki czujnie obracały się i skanowały teren. Wyskoczyliśmy równocześnie, włączając wszystkie obronne funkcje Coremourów, zgrani, zespoleni. Kaj kontrolował dół, ja kierunki boczne, Nexus górę, Laurus dowodził. Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego w erze robotyzacji, droidyzacji, perbotyzacji, botyzacji, rebotyzacji tudzież innych „zacji” na takie misje wciąż wysyłani są ludzie. Doszedłem do wniosku, że po pierwsze to coś jak sport: nikt nie musi biegać, robić przysiadów, można wszędzie dotrzeć pneumobilem, a zamiast gimnastyki zaaplikować sobie odpowiednie medykamenty, mimo to ludzie wysilają się, trenują. W ten sposób osiągają coś więcej niż piękne ciała. Hart.

Doświadczenie. Dzielność. Sport jest szlachetny i czysty, przekraczający swoją ideą prakseologiczną, logiczną płaszczyznę rozumowania, streszczającą się w zdaniu: „Ćwiczę, aby mieć sprawne ciało”. Po drugie człowiek wciąż jest najmniej zakłócalnym mechanizmem w znanym multiwszechświecie. Każdego bota można przejąć, oszukać. Człowieka - trudniej.

Dlatego teraz to my, ludzie, czy może posthomo, ale wciąż z ludzką, chociaż roztrojoną świadomością, wisieliśmy nad dżunglą koloru ciemnej umbry, otoczeni pasmami mgły, które jak macki ośmiornicy owijały się wokół naszych nóg i rąk. To my, postludzie, patrzyliśmy na oddalone o kilkadziesiąt kilometrów ruiny Moskwy, szarzejące między obłokami jak góra skrywająca skarb.

Na obraz nałożyła się trójwymiarowa mapa. Siedziba Mobillenium znajdowała się dziesięć kilometrów na południe od miasta, właśnie tu, gdzie wisieliśmy, znaczy pod nami.

Zauważyłem obszar mgły niepoprzetykany czubkami drzew. Tam zapewne znajdowało się zagłębienie po ostrzale orbitalnym sprzed stu cykli.

- Kaj? - rzucił Laurus.

- Dół czysty.

- Dobra, panowie, nie będziemy się bawić w gadanie. Za dużo czasu to kosztuje, a może też być niebezpieczne. Pełny mentalizm.

To stosunkowo niedawne usprawnienie. Używamy go może od ośmiu cykli, a cywilom zostało udostępnione pięć cykli temu. Pełny mentalizm, znany częściej pod nazwą „tot”, jest nowym niewerbalnym językiem myślowym. Zamiast zawierać intencję w zdaniu:

„Strzelajcie pod moje nogi w największych przeciwników, którzy są najbliżej mnie, tylko uważajcie na stopy, bo jedna z nich jest uszkodzona”, które zajmuje od ośmiu do dziewięciu cetni, jest pozbawione elementów wyobrażeniowych i emocjonalnych akcentujących treść, można ją (intencję) zawrzeć w systemie tot i zajmie to mały ułamek cetni, ponadto zamysł będzie dobrze zrozumiany. W tocie niemożliwa jest zła dykcja czy szumy w przekazie.

Komunikujesz wyobrażeniowointelektualnoemocjonalną całostkę w sposób pełniejszy, precyzyjniejszy i dobitniejszy, niż gdybyś próbował ją przekazać w najbardziej dokładnym z werbalnych zdań. Odpowiedni program, zwany Incotrapem (od słów: intentioncommunicatetransformingprogramme), wykalibrowany uczuciowo i imaginacyjnie, przesyła z mózgu do mózgu pakiety intencyjne, sprzęgi emocjonalnointelektualne. Gdyby na przykład do sytuacji opisanej cytowanym wcześniej zdaniem dodać fakt, że żołnierz je wykrzykujący zauważył przedtem ciemnoniebieskiego potwora, który jest wyjątkowo złośliwy i szybki, w dodatku na niego zawzięty, na razie znajduje się daleko, ale najprawdopodobniej wkrótce go dogoni, a że jest sprytny, zestrzelenie go może być trudne, więc warto, żeby osłaniający żołnierza kamraci wypatrzyli niebieską bestię i jeśli będzie to możliwe, zestrzelili ją w pierwszej kolejności, oraz gdyby ów wojak wyjawił, że najprawdopodobniej w podniesionej przez niego paczce znajduje się istotna informacja, dlatego lepiej by było dla batalionu, gdyby przeżył, to możemy być niemal pewni, że biedak wszystkich tych rzeczy nie wykrzyczy, bo po pierwsze nie starczy mu tchu, po drugie będzie miał zbyt wiele rzeczy do kontrolowania, innymi słowy, zabraknie mu zasobów uwagi.

Będzie się starał zawrzeć wszystkie te informacje w tonie głosu, a to raczej mało precyzyjna metoda. W tocie można przekazać całość komunikatu, nawet tak złożonego, w ciągu cetni.

Tot nie angażuje słów, mentalnie czy werbalnie, nie trudzi więc ośrodka mowy Broca znajdującego się w lewej półkuli. Nie przemęcza też ośrodka Wernickego, także lewopółkulowego, odpowiedzialnego za rozumienie języka. Pełny mentalizm omija te centra, oszczędzając pole uwagi, i celuje prosto do właściwego odbiorcy - mózgu decyzyjnego.

Dlatego jest nieprawdopododobnie łatwy, można powiedzieć, lekki i precyzyjny. Gdyby ludzie byli od urodzenia telepatami, nigdy nie wymyśliliby czegoś tak grubego i zniekształcającego intencje jak mowa.

Wymieniliśmy się potwierdzeniami gotowości. Komunikat totowy nazywany jest oficjalnie inimempakiem, od słów: intelectualimaginaryemotionalmental - package, ale nikt tak go nie określa. Używa się nazwy ,men”, „inim”, a najczęściej „pak”. Men Kaja wyrażał oprócz oczywistego intelektualnego potwierdzenia rozkazu Laurusa aprobatę pomysłu, ulgę, że wreszcie przeszliśmy na sensowny język, i zapewnienie, że cały czas skanuje dżunglę pod nami: zauważył liczne stworzenia latające i chodzące, w tym duże ich zagęszczenie w koronie drzewa, które za chwilę wskaże na mapie. Jak na razie nie wykrył form, które mogłyby nam zagrażać.

Wszystko w ułamku cetni.

Nexus w swoim paku także zawarł ulgę, że przeszliśmy na „cywilizowany” sposób komunikowania się (określenie „cywilizowany” naprawdę było w cudzysłowie), roześmiał się, że Kaj jest służbistą, bo od razu informuje, co widzi, wyraził zachwyt ziemskim niebem, pochmurnym, stalowoszarym, poprzetykanym cumulusami szarpanymi przez wiatry, oraz zakomunikował natychmiastową potrzebę wymorfowania w pojazd latający. Wyraźnie implikował, że przed tą czynnością hamuje go jedynie potrzeba usłyszenia potwierdzenia przez dowódcę. Zaznaczył, że wie, że dowódca to porządny facet i z pewnością nie miałby nic przeciwko, jednak szacunek oraz potrzeba utrzymania dobrych stosunków (o wpływie na młodszych Ranów nie wspominając, i to nic, że nie ma ich przy nas, wszak kropla drąży skałę) spowodowały, że wciąż tego nie robi.

Na taki półtoracetniowy men wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Po części uznając i wzajemnie potwierdzając, że jesteśmy nieźle popieprzeni, po drugie zachwycając się swoim popieprzeniem, po trzecie przyznając, że uczucie euforii jest charakterystyczne dla pierwszych mon po włączeniu totu i że jest to fajne uczucie, i że pewnie nie i<,6 zawsze tak będzie, bo w końcu się przyzwyczaimy, ale dobrze, że na razie jest, jak jest, i znowu zdziwiliśmy się, że dzielimy dokładnie te same uczucia, i znowu zaczęliśmy rechotać.

Czterech dziwaków, trzykrotnie rozmnożonych (Lewi i Prawi siedzieli cicho. Zasady totu mówiły, że w przypadku roztrojenia tylko Med może uczestniczyć w zewnętrznych rozmowach), o twarzach zasłoniętych hełmami, polatujących nad puszczą, śmiejących się z niewypowiedzianych na głos dowcipów. Postczłowiek w rozkwicie. Nie omieszkałem przesłać tego mena, na co reszta odpowiedziała uznaniem moich zdolności obserwacyjnych i sama popadła w delikatnie filozoficzny nastrój. W głowie Nexusa zaczęły się rodzić interesujące nawiązania do awioniki, jednak Laurus przeciął jego men rozkazem wymorfowania w ten swój pojaździk i tym razem Nexus przeciął jego pak pełnym zrozumieniem tego stanowiska tudzież zapewnieniem, że będzie obserwował powietrze czujnie jak sokół. Wyraził nadzieję, że nie przylecą żadne Manty, i zaręczył, że jeśli się pojawią, zetrze je w pył.

Laurus wydał polecenie przyspieszenia do dwudziestu, dodając prekognicję ciekawych odczuć związanych z zatrzymaniem się czasu. Wydałem dyspozycję i rzeczywiście świat stanął w miejscu. Mgły zastygły, wierzchołki drzew przestały się ruszać, chmury wyglądały jak zamrożone. Odebrałem trzy meny przeżyć estetycznych odzwierciedlających podobne wrażenia towarzyszy. Ogarnęło mnie znane wrażenie, przekonanie, że w tak skamieniałym świecie nie będę się w stanie poruszyć. Jednak Coremour V dawał sobie świetnie radę. Przeczył starodawnym prawom fizyki podobnie jak wiele innych przedmiotów w naszym świecie. Przemieszczał się naprawdę sprawnie. Przyspieszał niemal w sposób naturalny, ruchy ramion i nóg także były względnie szybkie, płynne, wykonywane jakby w wodzie, jak przy gestykulowaniu podczas średnio ożywionej rozmowy.

Ruszyliśmy do niecki zaznaczonej na mapie. Trzysta metrów średnicy. Wieloboki mapy pokazywały, jak ułożyły się ruiny sto cykli temu. Nie przedstawiały jeszcze pni i konarów drzew, chociaż widać było, że mapa nieustannie się aktualizuje dzięki skanom Kaja.

Włączyliśmy sonary i podczerwień. Obraz nabrał przejrzystości. Mbele zameldował, że zmienił kolorystykę swojej reprezentacji świata, bo szarzyzna mu nie odpowiada. Nexus skomentował, że Kaj jest dzidziusiem, barwa mu nie pasuje, ale dodał, że on także przemalował niebo na niebiesko, bo go trochę ta ołowiana skorupa zaczęła przygnębiać.

Laurus zapytał, czy obu nie podesłać wizualizacji gołych bab, i dodał, że tylko ja jestem poważny i za to mnie lubi. Nexus zaznaczył, że jestem niesubordynowanym dekownikiem, na co odparłem, żeby się odpierdolił, oczywiście w sposób przyjacielski i ciepły, czego Nexus nie mógł nie zauważyć, ale zanim odpowiedział, Laurus stwierdził, że jesteśmy pedały. Kaj zaczął już wymyślać miejsca schadzek, na co Wilehad się wkurzył i oświadczył, że jeśli się nie skupimy, to łby nam pourywa.

Wysłałem krótki men, że się bardzo boimy, na co w odpowiedzi otrzymałem jego smutek i niepokój związany z akcją czwartego Torkila na Ziemi. Naprawdę się martwił.

Poinformowałem, że już się koncentruję.

Zawisnęliśmy pięć metrów nad powierzchnią mgły, dokładnie nad centrum leja.

Nexus poinformował o czy- stości nieboskłonu i swoim stuprocentowym skupieniu, Kaj wspomniał, że skupienie nie jest tak ważne jak taoistyczne rozluźnienie typowe dla MaodAna, i zameldował o względnym bezpieczeństwie tego, co znajduje się pod nami. Skany wskazywały kilkadziesiąt zwierząt nadrzewnych i kilkanaście lądowych, wszystkie nie większe niż półtora metra i ważące nie więcej niż siedemdziesiąt kilogramów. Pestka. Powstrzymałem się przed puszczeniem tego mena. Ruciłem pak do pozostałych dwóch Torkilów, Lewego i Prawego, żeby skanowali otoczenie. Zameldowali o czystej okolicy i wyrazili unisono zazdrość, że to ja jestem Środkowy, a oni boczni, bo też by sobie pogwarzyli. Odmenowałem, że zachowują się jak baby i że obrażam baby, bo są od nich.silniejsze. Zasypali mnie gradem dygresji i ripost, więc kazałem im się zamknąć, w związku z czym nazwali mnie faszystą, dyktatorem i skumbrią. Zameldowałem Laurusowi 0bezpiecznym terenie (dorzucając krótką dygresję, że jesteśmy w naprawdę ciekawej sytuacji, bo de facto jest nas trzy razy więcej, niż sugerują pozory). Dowódca nie omieszkał przyznać mi racji, na co zareagowali Mario Mbele, dorzucając swoje spostrzeżenia, jednak Laurus uciął pogawędki, nakazując pełną gotowość bojową.

Obnażyłem broń ukrytą dotąd w przedramionach i na barkach. Naramiennikowe lufy zaczęły skanować otoczenie, działka na przedramionach także. Wysunąłem działka na podudziach.

Wilehad rozpatrywał przez chwilę usunięcie zwierząt w promieniu stu metrów. Kaj zaoponował. Niechęć przed rzezią zakamuflował argumentem, że zapach krwi zwabi więcej drapieżników, a są one większe i bardziej nie 2. bezpieczne od tego, co jest na razie w pobliżu. Ponadto ruch fauny może być zauważony przez Thirów. Laurus zapytał o obecność tych ostatnich. Mbele zameldował, że w tym rejonie występują statystycznie rzadko. Za zimno. Mimochodem wskazał na północny wschód, gdzie trwała zamrożona w czasie burza śnieżna. Laurus przyznał mu rację.

Zanurzyliśmy się we mgle. Mapa zaczęła się aktualizować, nanosząc wielokąty drzew i gałęzi. Małpopodobne zwierzęta uczepione konarów koron, które rozpościerały się pod nami, patrzyły na nas szeroko rozstawionymi złotymi oczami. Było ciemno. Rozjaśniłem obraz. Wzmocniłem obrazowanie radaru i sonaru. Zniekształcenia obrazu prawie zniknęły.

Mgła nad nami próbowała się ułożyć w wiry zgodnie z kierunkiem odkrytym kiedyś przez Coriolisa. Na razie tylko się dziwiła, co ją tak szybko przecięło i dlaczego nie udało jej się nas pochwycić. Cztery noże wbite w mlecznoszary ser, wpuszczające swoim śladem klingi światła. Ominęliśmy drzewa i schodziliśmy w dół. Na szczęście rosło tu niewiele wysokich roślin. Widocznie gruzowisko nie dawało dobrego podparcia korzeniom. Na samym dnie zobaczyłem kilka kształtów przypominających wiatrołomy. Zgadza się.

Zainteresowały się nami ptaki. Podrywały się do lotu: unosiły barki, powoli prostowały skrzydła. Laurus polecił, bym je obserwował i w razie czego zestrzeliwał, w miarę możliwości tak dużą dawką energii, by wyparowywały. Torkile Lewy i Prawy przyjęli to do wiadomości, klnąc siarczyście i zapewniając, że żaden pneumomłyn nie podleci do nas bliżej niż na dwadzieścia metrów. Sin natychmiast przypomniał, że niektóre plują jadem i kwasem, więc zwiększył zadeklarowany dystans do pięćdziesięciu metrów. Przypomniał też Prawemu, żeby nie bawił się tarotem, tylko skoncentrował na obserwacji terenu i obsłudze działek.

Dexter zauważył, że Sinister się mądrzy, i wyłączyli się.

Niżej. Wyłaniają się załomy ruin. Otaczają nas coraz wyższe drzewa. Małpa skacze z gałęzi na gałąź. Wisi w powietrzu. Jej sierść bardzo wolno faluje. Pierwsze ptaki wzbijają się w powietrze. Kaj przystępuje do skanowania gruzowiska. Jego pancerne stopy zrywają mech i krzeszą leniwe iskry podczas hamowania. Nexus przesyła krótki men, że niebo wciąż jest czyste. Oven czuwa. W razie czego zapewni potężne wsparcie ogniowe. Kaj zagłębia się pod wielkie, sterczące belki rusztowań. Musi wzbudzać duży podmuch, bo porosty pokrywające gruz odrywają się i płyną w powietrzu. Wilehad każe wzmóc czujność. Radar wykrywa pięć ptaków w odległości sześćdziesięciu metrów. Lewy i Prawy zdejmują je, oddając salwę w tym samym momencie. Jedna lufa, na prawym naramienniku, wciąż jest nieużyta. Ptaszyska zamieniają się w gotującą się, szybko parującą ciecz. Zgodnie z rozkazem. Strumienie energii, które je rozerwały, lecą dalej, wyorując tunele we mgle. Kaj informuje, że gruzowisko jest bardzo znaczne, ale plany są dokładne i wie, gdzie założyć ładunek. Dodaje, że eksplozja nie powinna być ani głośna, ani duża. Użyje płaszcza z hydroplastu (ciecz zamieniająca się w ciało stałe podczas wybuchu), aby osłonić detonację. Dodaje, że zwalnia do pięciu. Z ładunkami trzeba uważać. RanaR potwierdza, dając wyraz rozczarowaniu, że niczego nie może posiekać, uprzedza mój komentarz: doskonale wie, że sam sobie wyznaczył taką funkcję. Taylor przesyła men, w którym pobrzmiewa kpina: „Nie będę tego komentował”.

Mbele prosi, żebyśmy się zamknęli. Liczy siłę eksplozji, zaznacza, że wywali dziurę w szybie windy albo w pobliżu, i prosi, byśmy zwrócili uwagę na dół. Przypominam Prawemu o jego obowiązkach (obserwacja dołu i góry). Proponuje mi zamianę. Odpowiadam, że potem, i dodaję emocjonalną cząstkę poczucia wyższości. Twierdzi, że nie wiedział, że jest takim dupkiem.

Przed oczami migają liczby odliczania do detonacji.

Startują kolejne ptaki. Małpa ląduje na gałęzi, która zaczyna uginać się w dół.

Sin i Dex strzelają do ptaków. Tamte kule już wyparowały.

Małpy krzyczą. Obnażają kły, otwierają szerzej złote oczy. i Szkarłatne kule parują do końca. Kolejne tunele we mgle. W lesie zaczyna majaczyć coś większego. Mapa to potwierdza.

Wybuch rzeczywiście jest niewielki. Wybrzusza się bąbel mgły, drobiny wody parują i powietrze w kraterze się oczyszcza. Małpy skierowują wzrok w dół. Błyszczą siekacze i kły.

Kaj przekazuje, że eksplozja była kontrolowana, dobrze wymierzona, zaznacza, że zna się na tym i wiedział, że tak będzie. Wyraża ulgę, że we wnętrzu nie i6i będzie robactwa, które się panoszy dookoła. Prosi o pozwolenie wejścia do środka. Wilehad zezwala. Przykazuje Nexusowi, żeby zidentyfikował duży organizm, który się do nas zbliża, i zneutralizował go.

Mario cieszy się, że wreszcie może się przydać. Informuje, że bestia to ursodont, duży ssak przypominający krzyżówkę niedźwiedzia i mastodonta. Zwierzę szarżuje, łona żywego mięsa.

Dotrze do nas za pięć realnych cetni. Ten czas pomnożony przez dwadzieścia daje całą monę na dywagacje. Nexus wali pełną mocą sześciu działek. Klingi ognia obcinają liście i gałęzie drzew. Za chwilę zrobi się tam ruch. Małpy i ptaki rzucą się do ucieczki. Lasem toczy się dymiąca kula organicznej materii. Nasza broń nie jest w stanie wyparować takiej masy. Mario prosi o wsparcie Ovena. Załoga statku rozpoczyna przekaz werbalny. Chryste, zanim skończą, będziemy już w środku. Chcą powiedzieć, żebyśmy się odsunęli od epicentrum strzału.

Laurus zaprasza mnie do środka. Nexus ma czuwać na zewnątrz. Klnie, że przez to swoje pilocenie umykają mu najciekawsze przygody. Laurus przypomina o Mantach i Thirach: załoga Ovena może sobie z nimi nie poradzić bez wsparcia MaodAna. Zbliżam się do ruin.

Eksplozja usunęła mgłę, ale wznieciła pył. Kurz wisi w powietrzu, mienią się jego drobiny.

Opadają kawałki mchów i porostów. Małpy i ptaki uciekają w niezmiennie wolnym tempie.

Nurkuję w stronę otworu. Zbroja automatycznie włącza podczerwone reflektory (normalne światło przyciągnęłoby chmarę owadów). Ich snopy przesuwają się po pyle jak po ciele stałym. Plan jest prosty, menuje Laurus, dotrzeć do optymalnego miejsca budowli, założyć ładunki i zdetonować. Wcześniej uruchomić sieć i wykasować dane ze wszystkich placówek Mobillenium i Way Dao. Prosty dla ciebie, komentuje Kaj, ale ja muszę to wszystko zrobić.

Okrasza men wspomnieniem dziesiątek symulacji, ułamkiem wiedzy, jaką posiadł o pirotechnice w trakcie szkoleń, i obserwacją, jak łatwo jest w takiej sytuacji coś przeoczyć. Za chwilę dodał, że połączenie z tak dużą liczbą nieczynnych od wieku komputerów może być nie lada wyzwaniem... To był wyjątkowo długi pak, Mbele nie omieszkał uraczyć nas szczegółowym konglomeratem wyobrażeniowym, z jak złożonym problemem mamy do czynienia. Pod koniec xxii wieku przed Imperium komputery potrafiły korzystać z różnych rodzajów oprogramowań, polegały na kablach i innych archaicznych rozwiązaniach.

Następnie przedstawił problemy związane z eksplozją: normalna wolno stojąca budowla, gdy ją zdetonować, niszczy się sama, po prostu zapadając się, wyższe piętra destruują niższe, grawitacja robi swoje. My mamy do czynienia z kompleksem podziemnym, wzmocnionym gruntem i kotwami zatopionymi w bazalcie. Nic się nie zapadnie, nic nie zaklęśnie, nawet przy użyciu potężnej bomby podciśnieniowej. O bombie nadciśnieniowej można zapomnieć, tylko atom jest w stanie poradzić sobie z siłą ziemi. Dorzucił okruszek egzystencjalny, jak potężnym żywiołem jest matka Gaja i że nazwanie planety krążącej po orbicie Alsafi tym terminem jest nieporozumieniem. Nexus dodał od siebie, że Kaja rozumie i bardzo mu współczuje. Opatrzył men ironią i braterskim szarpnięciem za jądra.

Kaj był już w środku. Za nim leciał Laurus, ja zamykałem pochód. Mbele oddzielił od swojej zbroi małego droida inżynierskiego, który w ślimaczym tempie zaczął lecieć w kierunku otworu wyrwanego eksplozją. Jego zadaniem było tymczasowo zaklajstrować go pianą. Nie chcieliśmy gości. Ani zwierząt, ani Erthirów.

Znajdowaliśmy się w szybie windy, gdzie lecąc wzdłuż lin, mijaliśmy zamknięte drzwi kolejnych pięter. Jakie to wszystko było prymitywne. Śruby, dźwigary, wzmocnienia, tysiące drobnych elementów, nakrętek, podkładek, spawów, nitów. Jak ludzie mogli się kiedyś na to godzić, jak mogli tak żyć? Tyle pracy, setki hekt czynności. Dzisiaj, gdyby ktoś zdecydował się na stworzenie dźwigu tego rodzaju, wpuściłby w szyb odpowiednio dużo shapefixu o dowolnym składzie, przedtem wydając menowy rozkaz automatycznemu programiście, by zadbał o gęstość i wytrzymałość, o kształcie nie wspominając. Dzięki totowi (wiele maszyn go rozumie) i sztucznie inteligentnemu inżynierowi w ciągu hekty miałby w pełni wymorfowany szyb łącznie z troniką, oświetleniem i sterowaniem, wszystko w jednym.

Czy rzeczywiście uważaliśmy koniec xxii wieku przed Imperium za nowoczesny? Hm.

Pewnie tak samo powiem za kolejne sto cykli o naszych czasach.

- Tu. - Kaj wskazał na drzwi.

Nie wykonując żadnego gestu, wpłynął na ich tronikę i spowodował, że zaczęły się rozsuwać. Jeśli normalnie robiły to w ciągu dwóch cetni, to teraz musieliśmy czekać czterdzieści. Wisieliśmy i wymienialiśmy się pakami, jak nam się okropnie dłuży czas, jak jesteśmy rozpieszczeni przez te nasze wynalazki i jak dobrze ma Nexus, że tak sobie polatuje w przestworzach. W odpowiedzi Mario poprosił nas o podgląd naszych czynności. Mbele mu podesłał. Laurus poprosił Kaja o zlokalizowanie centralnego komputera. Kaj przez chwilę milczał, ale w końcu nie udało mu się powstrzymać mena:

- A co robi Torkil? Dlaczego jemu nie każesz się tym zająć? Jestem bomberem i hakerem. To przecież on był gamedekiem.

- Chcesz zaufać temu dekownikowi? - odparł Laurus. - Chcesz dać mu hasła i dostęp do danych Mobillenium? To największy zdrajca i niewiadoma w całym Maodionie, prawda, Primusie?

- Prawda - odrzekłem i dorzuciłem, że rzeczywiście nie czuję się do końca na miejscu w Maodionie i że chyba nigdzie nie odnajdę swojego kąta.

Nexus zgodnie ze swoim zwyczajem bratersko wytargał mnie za jaja. Za chwilę zmienił emocjonalny ton i krzyknął, jeśli można tak powiedzieć, że zbliżają się dwie Manty.

Dorzucił podgląd. Sunęły nisko, między drzewami. Cholera. I dziesięć węży. Mario miał duże doświadczenie bojowe z Nomorii, ale nigdy nie stawał przeciw Thirom. Laurus przesłał men z pytaniem, czy sobie poradzi, ale on już pruł pełną mocą działek, Oven mu wtórował. Manty leniwie zaryły w grunt, a węże zwijały się w zwolnionym tempie, wyziewając cyfrowego ducha. Hm. Tak szybko? Tak łatwo? Zaskoczyliśmy ich? W naszych pakach duma z szybkiego zwycięstwa mieszała się z niepewnością i podejrzeniami. Wilehad polecił Nexusowi zbadanie wraków i sprawdzenie, czy Manty były pilotowane przez soulerów.

Taylor odpowiedział, że tak, że ich czuł.

- Sprawdź, zobacz, prześlij hotki - odparł RanaR. - Kaj, wracaj do roboty. Torkil, pomóż Sydowi, zaklajstruj za nami wejście. Coś tam nie gra. Za łatwo, za szybko. z Wypłynąłem przez drzwi do szybu windy. Odbiłem się od przeciwległej ściany, zostawiając tam odcisk dłoni. Arealnymi oczami widziałem, jak Kaj oddziela od swojego pancerza kolejnego droida, dzielącego się na sto mikrobotów, których zadaniem będzie rozmieszczenie ładunków wybuchowych. Sunąłem w górę i sam wydzieliłem ze zbroi aparat, którego zadaniem było rozwalenie piany nade mną. Po chwili jej kawałki krążyły w strugach światła, skrzyły się w bladym świetle dnia. Leciałem w górę dużo szybciej, niż one opadały.

Kaj zameldował o uruchomieniu komputerów i wyraził złość, że będzie czekać na bootowanie systemu w nieskończoność. Nie ma rady, kiedyś maszyny liczące startowały względnie wolno. Zwłaszcza w takich kompleksach. Za chwilę zgłosił koniec obliczeń pirotechnicznych.

Ładunki umieszczone w centrach poziomów i w odpowiednich punktach przy obwodzie podłóg spowodują pocięcie stropów na podobieństwo tortu o dziesięciu wycinkach. Kawałki „ciasta” będą się zapadać od góry do dołu, uderzając w stropy poniżej tuż po tym, jak potną je ich własne detonacje. W ten sposób w bazie otworzy się lej. Jego ściany zostaną następnie wprasowane i spalone ładunkiem ciśnieniowozapalającym. Wszystko zostanie stopione.

Klarowne, czyste. Kaj był z siebie zadowolony Laurus go pochwalił. Też bym tak to przeprowadził. Wyleciałem na zewnątrz, popychając kilka kawałków piany. Droid za mną już lepił zagrodę.

Nexus przedzierał się przez ostatnie piętra zieleni. We mgle dymiły trafione Manty, paliły się trzy węże. Reszta iskrzyła albo leżała martwa. Kaj przywołał z Ovena droidy z ładunkami. Sam miał za mało. Jego automat ponownie poleciał uszczelnić pianę. Paranoja. Za chwilę zgłosił bootowanie oddalonych o setki kilometrów komputerów oddziałów Mobillenium i Way Dao. Dodał, że pomaga mu w tym centralny komputer Ovena, noszący wdzięczne imię Eleonora.

Lecę w kierunku wraków. Widzę odkształcającą się przestrzeń. Soulerzy albo są ranni, albo w ogóle nietknięci. Dookoła prężą się zwierzęta w odwrocie: zastygnięte formy dzików, wiewiórek wiszących między gałęziami, ptaków wystraszonych strzałami, zdają się ślizgać po niewidocznych płaszczyznach powietrza. Mam wrażenie, że gdybym chciał, cofnąłbym film, ptaki poleciałyby w kierunku ogonów. Rzeczywiście mógłbym to zrobić, korzystając z Eyenetu, ale nie jest to w tej chwili potrzebne.

Nexus wisi dwa metry nad wrakiem znajdującym się bliżej bazy. Dym przysłania widoczność. Pytam go, czy widzi to co ja, wygiętą przestrzeń wokół Mant. Potwierdza.

Szykujemy się do boju. Z czarnych kłębów wysuwają się rogi hełmu. Przesyłam Nexusowi ostrzeżenie, sugestię, żeby się odsunął, dodaję sygnał, że prawdopodobnie druga Manta także posiada żywego soulerowego pilota, wysyłam prośbę, by zajął się tamtym, a ja poradzę so - I bie z bliższym, przy czym będę nadzorował jego postępy. Nakazuję Lewemu kontrolę poczynań Maria, Prawemu obsługę działek Coremoura. Przesyłam men do Laurusa. Ten odpowiada, że z dwoma z pewnością poradzę sobie bez problemu, ale nie potrafi powstrzymać troski i niepewności. Czuję mdłości. O tym samym uczuciu alarmują Sin i Dex.

To Thir. Frin włącza neurostabilizator, który przeciwdziała grinowi. Obraz pilota rozdwaja się. Atakuje moje ośrodki wzrokowe i wyskakuje z kokpitu nienaturalnie żwawo. Granatowa zbroja z żółtymi skośnymi pasami, wygięte rogi hełmu. Wygląda co najmniej tak samo dziwacznie jak my. Salwy Prawego chybiają, prują w liście i kurz, rozjaśniając go od środka.

Już rozumiem. Strzały z Ovena także nie trafiły. Thirowie zmylili zarówno automaty celujące, jak i ludzi. Dym był zasadzką. Menuję do Nexusa.

- Nie patrz, zdaj się na instynkt, strzelaj tam, gdzie czujesz, nie gdzie widzisz.

W tym samym momencie dostaję info od Taylora o podobnej treści, z zabarwieniem dumy, że sam to wykrył. Dodaje podejrzenie, że węże są także sprawne. Dex informuje, że gadziny się podnoszą. Potwierdzam pak Nexusa i nakazuję maksymalną mobilizację. Dziesięć węży i dwie Manty to nie przelewki. Jesteśmy chlubą ludzkości, Aristoi Imperialis, ale skoro nasze pierwsze strzały chybiły, mamy do czynienia z weteranami. Raczej nie stucyklowymi, bo niemożliwe, żeby Thirowie przejęli drimm, chociaż kto wie? Zamykam realne oczy.

Otwarte pozostają arealne. Otwieram zmysły duchowe. Czynię to rzadko i tylko w wyjątkowych sytuacjach, bo wymaga to maksymalnej samodyscypliny. Oko duszy jest tak subtelne w obsłudze jak kobieta podczas pierwszej randki. Jego wizje mogą zniknąć przy minimalnym odwróceniu uwagi. Jestem w fioletowej mgle. To wizualizacja odczuć, instynktów. Wzmocnienie programowe frina. Dzięki niemu nie musisz czekać na prawdziwe wizje. Masz je od razu, a neurofeedback nasila je, koryguje i kalibruje. To, co wyobrażone, zostaje wymazane, to, co duchowo potwierdzone, uzyskuje jaskrawszą barwę. Widzę drania.

Jest pomarańczowy. Płonie. Składa się do strzału. Nie wierzę, że go trafię. Przecież na niczym się nie znam. Całe życie udawałem, że się do czegoś nadaję. Lawirowałem, żeby nie wyszła na jaw moja ignorancja. Jestem głupkiem w śmiesznej zbroi. Fastfoodem, pozorantem.

Wysyłam men do Taylora, że stosują griny obniżające samoocenę. Nex odpowiada, żebym się odpieprzył. Zawsze był bardziej depresyjny ode mnie. Weź się w garść, Mario. Zaciskam szczęki i wzywam duchy. W fioletowej mgle pojawiają się Lee i Monika. Otoczenie jakby zagłębia się tam, gdzie wiszą na swoich skrzydłach, zyskuje połysk, dodatkowy wymiar. Sieją błękitnym blaskiem i co chwila rozdzierają liliowe strzępy, ukazując las piękniejszy niż w rzeczywistości. Jaśniejszy, bardziej prześwietlony, jakby wyjęty z raju. Od jakiegoś czasu w ten właśnie sposób wpływają na moją percepcję. Słyszę głos Wedy, że na pewno sobie poradzę, czuję wzruszający przekaz uczuć, które podnoszą mnie na duchu: „Jesteś najlepszy, Torkilu, ja to wiem”, ciepłe emocje wypełniają serce, biorę głębszy wdech i zrzucam z siebie samooskarżenia. Prawy wali prosto w zjawę. Trafia. W tym czasie Thir pruje serią, która także trafia, ale odbija się od mojej zbroi. Co piątka, to piątka. Otwieram realne oczy. Na fioletową mgłę nakłada się las, wciąż przypominający najpiękniejsze wizje mistrzów fantasy: Wellhousa, Nemroda... Aż chciałoby się zrzucić pancerz i wyruszyć na wyprawę. Nexus rozprawia się z drugim. W tym czasie węże ustawiają się w półkole. Mario jest naprawdę w niebezpieczeństwie. Wyrywa w górę i morfuje. Węże otwierają ogień. Stateczniki wyrosłe z pięt Nexusa sypią iskrami. Roboty pozbawione mentalnego wsparcia Thirów są łatwym celem. Wykańczam sześć, a Nexus z łydkowych i ręcznych działek pozostałe cztery. Żegnam duchy, te kłaniają się i rozpływają w powietrzu, a z nimi niknie rajski las. Robi się ciemniej i bardziej ponuro, rozwiewają się strzępy fioletowej mgły. Gdy Mario ląduje, oglądam już pierwszego z Bestian. Próbuję zdjąć mu hełm. Oczywiście nie mogę. Mechanizm jest z pewnością mentalny. Pytam Laurusa, czy zabrać zwłoki na pokład Ovena. Przydałaby się sekcja. Potwierdza. Niech przyślą sarkofagi. Żadnej amatorszczyzny. Pilot transportowca zgadza się. Nawet nie wiem, jak wygląda, jaki ma stopień. Maodiony tak odseparowały się od armii, że takie przypadki nie należą do rzadkości. Laurus i Kaj wylatują z siedziby. Dane zabezpieczone, ładunki rozmieszczone. Kaj twierdzi, że nie jest do końca pewny, czy usunął wszystko z ziemskich komputerów, bo sieć utworzona przez Ovena była słaba, ale nie mamy czasu tego sprawdzać. W jego menie jest zdenerwowanie. Pieprzyć to. Unosimy się nad poziom dżungli, odlatujemy. Oven też przesuwa się jak wielka latająca piramida. Zapłon.

Najpierw nic się nie dzieje. Tylko mgła zaczyna się zapadać. Potem z niecki bije jasność, która rozrywa mgłę. Słup ognia wspina się, łapska gruzu i plazmy sięgają grożącymi pięściami ku szaremu niebu. Jeszcze długo będą opadać. Laurus zarządza powrót do komunikacji werbalnej.

- Już mi zbrzydło to menowanie. Na początku jest fajnie, ale potem natłok informacji trochę dusi - rzuca.

- Potwierdzam - odzywa się Kaj.

- Nawet ciebie? - żartuje Nexus. - Jak dla mnie, moglibyśmy zostać przy tocie. Lubię go.

- A ja - rzucam - chętnie poruszam paszczęką. Jednak nie ma to jak stare, dobre popierdułki.

- Masz na myśli rozmowę? - krzywi się Laurus. Od strony Ovena spływają samobieżne sarkofagi.

- Okej, panowie, misja wykonana. Lecimy do trzeciego punktu zbornego.

Rozprawa o rozdarciu Mardok Enea Tertii, el Oficjalnie mówi się, że Primus uzyskał nadmoc dzięki intensywnemu odczuwaniu utraty. Jednak liczne doświadczenia prowadzone w maodionach pokazały, że nawet prawdziwa, autentyczna deprywacja nie prowadzi do spektakularnych efektów.. Ani Maodowie, ani MaodAnowie nie osiągnęli tego, co zostało udokumentowane w nagraniach znad SiHan. Moim zdaniem, sama nazwa wprowadza nas w błąd. torkil aymore nie odczuwał straty. Owszem, stanowiła ona pewien komponent jego stanu emocjonalnego, jednak zaznaczyć należy, co często współcześni badacze przeoczają, że pierwotnym źródłem erupcji jego supersiły były nie okolice chińskiego portu kosmicznego, lecz obrzeża tlrcity, gdy obserwował śmierć lllith ernal oraz jej rodziny. przypomnijmy, że Gamedec nie zachował się podczas tych wydarzeń bohatersko. stchórzył. nle obronił kobiety ani jej bliskich. Był bierny.

Dopiero po tym, jak kochanka dokonała żywota, rzucił się do walki.

Gdy było już za późno.

Należy zaznaczyć, że maodański instynkt Pierwszego był już wówczas bardzo wyostrzony i najprawdopodobniej Torkil wiedział podświadomie/nadświadomie, że Lilith i tak musi umrzeć. Jeśli nie z ręki oprawców, to w skutek zakażenia tak zwaną larwą, ostatnim cyfrowym pomiotem Bestii. Zatem jego duszą targały cztery uczucia: żalu po śmierci bliskiej osoby, poczucia winy, że jej nie obronił, przeczucia, że musiał tak zrobić, oraz cząstkowego przeświadczenia, że przeczucie to jest tylko próbą obrony ego przed obniżeniem samooceny.

był to iście diabelski sprzęg emocjonalny, praktycznie nierozwiązywalny. i tutaj zbliżamy się być może do tajemnicy. nierozwiązywalne, sprzeczne uczucia, takie, których nie da się uładzić, ułożyć, zabliźnić, tworzą w duszy rozdarcie. być może rozdarcie podobne do tego, które powstaje, gdy dokonujemy skoku hiperprzestrzennego. w rozdarciu tym tworzy się okno do nowego świata i nowych, niezrozumiałych, sprzecznych z naszymi prawami fizyki energii.

Jestem tylko psychologiem, lecz sądzę, że matematycy zajmujący się fizyką macierzy znaleźliby w tych rozważaniach sporo inspiracji. to, co nierozwiązywalne, tworzy szczelinę.

Szczelina otwiera wrota. Z wrót wyziera coś niezrozumiałego. i to coś może być kontrolowane przez ranów.

Zatem nie utrata, ale rozdarcie.

Trzeci punkt zborny znajdował się w pobliżu Paryża. Nad Moskwą mieliśmy pełnię dnia, więc tu był poranek. Niebo wisiało nad nami czyste, lazurowe, chmury pierzaste, trochę warstwowych na wschodzie, bliżej sporo cumulusów. Pachniało... mokrym lasem? Paryż wyglądał jak zaklęta warownia. Jego wieże rozciągały się daleko w lewo i prawo. Chyba byłem w stanie dostrzec miejsca, gdzie na polię zawaliły się wężowate linowce. Pojedyncze detale budynków odbijały blask słońca.

Na wschód od megapolii warowała stacja Transgravu, kiedyś dumna, wielopoziomowa, zapewniająca podróżującym zakupy i rozrywki. Były tu kryte stoki narciarskie, kubiki do gry antygrawitacyjnej, przestrzenie do airsurńngu, birdingu, oczywiście hotele i miejsca regeneracji. Stacje Transgravów w niektórych megapoliach potrafiły się rozrosnąć do rozmiarów małej dzielnicy. Paryż nie mógł się pochwalić aż tak dużym kompleksem. Był to jeden wielomodułowy budynek, circa kilometr wysokości, około pięćdziesięciu głównych poziomów. Przypominał trochę termitierę, w którą ktoś powbijał poziome wielokształtne blachy. Porównanie teraz było tym trafniejsze, że budowla była porośnięta agresywnymi pnączami, mchami, latały wokół niej stada ptaków i innych fruwających stworzeń.

Zerknąłem w górę. Między Paryżem a stacją wisiały dwa droidowce podobne do wypukłych cygar, zdobione dość oszczędnie łagodnymi złotymi łukami, cztery duże transportowce typu Whale - te wyglądały jak błękitne wieloryby - i statek wsparcia przypominający gotycką ośmiornicę. Wysoko wśród białych chmur majaczyła gigantyczna sylweta pancernika Daymio. Lekko klinowata, poznaczona licznymi liniami morfignu, miejscami zaokrąglona, przypominająca grot włóczni, zamglona, sina od odległości. Ten mógłby zetrzeć w pył całą polię. Obok niego, nieco niżej, kołysał się lekki lotniskowiec Zuikaku, dysponujący setką myśliwców. Był kanciasty, miał mnóstwo przybudówek i modułów morfujących, które w każdej chwili mogły się przeobrażać i ewoluować. Artysta ozdobił go motywami skrzydeł i żagli. Kompaktowe, jakby zbite w masywną bryłę myśliwce wielozadaniowe typu Spellforce tworzyły wokół naa ruchliwą chmurę. Charakterystyczna była cisza, brak dźwięków wydawanych przez wehikuły. Współczesne statki używające napędu Higgsa ledwo szumią, czy może raczej gwiżdżą, ale brzmienia te wydają zespoły homeostatyczne, nie napęd.

Z podobnego do ośmiornicy pojazdu wsparcia wylatywały niewielkie samobieżne wieże działowe, które miały ustanowić perymetr wokół operacji - półsferę składającą się z czterystu punktów ogniowych. O grunt opierała masywne kończyny majestatyczna Machina Wojny. Inżynierowie nie umieli inaczej nazwać tego behemota. Nazwa doskonale zresztą pasowała. Była wielka jak jedna czwarta urmoliora, miała dwieście pięćdziesiąt metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Opierała się na ośmiu masywnych nogach i niezliczonych antygrawach. W zasadzie był to żywy organizm, tak duży, że w każdej kończynie i wypustce znajdowały się korytarze i pomieszczenia obsługi. Ludzie stanowili coś w rodzaju erytrocytów, życiodajnych komórek, przekaźników rozkazów. Gdyby obca cywilizacja odkryła oddział Machin Wojny, uznałaby je za formy życia. A ludzi, bo ja wiem, za organy, komórki, pasożyty?

Gigant, podobny z grubsza do skrzyżowania żuka i brontozaura, ale wielogłowego, nie zwracał na nikogo uwagi. Pochylał masywne łby, czesząc okolicę antenami.

Czasami bałem się tych potworów. Snute już są wyobrażenia wielkich kroczących, latających machinmiast, w których wnętrzach żyłyby miliardy ludzi. Nie chodzi o ruchome polie per se, takie już istnieją. Chodzi o superpotwory. To wizje fizyków, socjologów, futurologów. W ich chorych głowach pojawiły się idee, według których ludzie mogą zamieszkać w takich gigantach, zaprzęgających gwiazdy jako elektrownie. Ten ostatni szczegół daje pogląd co do rozmiarów urządzeń, na których budowę trzeba by zużyć kilka systemów planetarnych.

Mam nadzieję, że nie dożyję takich czasów.

Co ja plotę. Oczywiście, że chcę ich dożyć.

Ciekawość człowieka jest bodaj jeszcze bardziej przerażająca.

Laurus wskazał naszą centurię. Bogowie wysypujący się z transportowca, lecący pod białymi, spokojnymi chmurami. Nadludzie powracają do macierzy. Nie czują do niej miłości, nie mają poczucia winy. Nie wracają żądni zemsty ani z wielką ochotą zwycięstwa. Patrzą na ojczyznę trochę jak na egzotyczny skansen. Mieszkańcy dwudziestu pięciu planet o wiele piękniejszych od kolebki ludzkości, obywatele trzystumiliardowej społeczności dotykają Damnaty jak prawnuk szalonego emigranta witający się z domem przodka. Patrzą z ciekawością, ale że to, co widzą, pozbawione jest komponentu wspomnieniowego, czują niewiele poza uprzejmym zainteresowaniem i ciekawością związaną z jego chorobą.

Ja pamiętałem.

Pamiętałem, jak opuściliśmy glob pośród gradu, deszczu i wichru, pokonani, upokorzeni przez Thirów, pozostawiając wyjące rzesze nieludzi, pokrywając poczucie winy przekonaniem o konieczności swojego czynu. Oprócz mnie pamiętało jeszcze dziesięciu Ranów w Pierwszym, ale w Pierwszej Centurii było ich tylko czterech.

Ruszyliśmy pełnym ciągiem wzwyż i zajęliśmy miejsce w szyku. Nie mieliśmy problemów ze znalezieniem właściwych lokacji, bo na widok rzeczywisty nakładała się trójwymiarowa projekcja klinu eskadry i tor lotu. Dookoła lśniły złote animacje szlaków Spellforce’ów. Każde działo miało wyznaczony zielony punkt docelowy i takie pasmo przelotu. Nasze ścieżki były niebieskie. Wszystko zostało zaplanowane, przeanalizowane przez systemy liczące. Człowiek jest tylko trybikiem w logicznostrategicznej machinie wojny, a że od dziecka przyzwyczaił się do firnowych animowanych mar, nie dziwi go gąszcz cyfrowych oznaczeń wiszących w powietrzu. Czy posthomo nadal rządzi hardwareem i softwareem? Żyjemy w czasach specyficznej synergii. Maszyny produkują maszyny produkujące maszyny i ta wielka, wielopoziomowa struktura opiera się na słabym i nietrwałym człowieku. Jest na usługach jego - z punktu widzenia botów - zupełnie niezrozumiałych potrzeb. Tak jak nasze ciała wciąż służą nieśmiertelnym, ale całkowicie dla nas niezrozumiałym genom.

Zbliżyliśmy się do termitiery na kilometr. Działa ze statku wsparcia zajęły już pozycje, tworząc hemisferę o promieniu czterech kilometrów, najgęstszą przy gruncie, najrzadszą w kopule. Ktoś, być może Laurus, oznaczył wejścia do Transgravu. Hm. To były zwykłe ciasne wrota. Przez wszystkie te szyby, nawet gdyby wybić te, które nie zostały zniszczone, mogłoby wkroczyć naraz maksymalnie... A nie. RanaR zmienił opcję i wybrał punkt infiltracji przez frontowe okna, wielką szklaną płaszczyznę. No tak. Przez nią możemy wtargnąć do wnętrza nawet w formacji „ściana”.

Dowództwo centralne sprawował sztuczny twór, którego nazwano Khalid. Khalid był superkomputerem. Choćby połączyć mózgi wszystkich obywateli Imperium, nie otrzymalibyśmy jednej setnej jego możliwości obliczeniowych. Przekazał men, że wiele zwierząt wycofuje się poza obszar naszych działań, tylko ptaszyska są ciekawe i nie mają zamiaru odlecieć. Opatrzył info wzmacniającym, podnoszącym akcentem emocjonalnym, oczywiście dodanym na wyjściu przez moduł podobny do naszych Siewców.

Strzelanie pośród tylu swoich obiektów jest bardzo ryzykowne, więc władzę nad naszymi spustami częściowo przejął system. Gdy salwa będzie niegroźna dla sojuszników, Coremour czy Spellforce ją wykona. Gdy zaś na linii strzału, czy to przed, czy za celem, znajdzie się ktoś z naszych, komputer zablokuje ją aż do momentu, gdy zagrożenie minie.

Logiczne. Słuszne. Nieludzkie. Khalid będzie nas chronić przed nami samymi.

Sierżant Fernando „Gienia” Sanchez, dowódca dywizjonu Rednecks statków wsparcia Pierwszej Brygady Wsparcia Armii Imperialnej, siedział okrakiem na fotelu drugiego asystenta w obszernym bloku technicznym transportowca ratunkowego typu Seal, zwanego przez wtajemniczonych Foką lub, bardziej dosadnie, Zwłoką, opatrzonego radiowym kodem wywoławczym Big Ben. Nazywano Fernanda „Gienią” na pamiątkę fatalnego lądowania na sterowaniu ręcznym, które zaliczył jako kadet pewnej feralnej, wietrznej i deszczowej nocy na Nomorii. Podczas odprawy podsumowującej ów żenujący manewr powiedział o sobie, że zachował się jak „ślepa Gienia”. Zgodnie z tradycją pilotów dywizjonu nadano mu przydomek mający przypominać, że jest tylko błądzącym człowiekiem. Ile razy słyszał swój kod wywoławczy, wzmagał czujność.

Dookoła niego siedziała sześcioosobowa załoga Big Bena ubrana, tak jak on, w białe techniczne pancerze typu MedRep i właśnie rechotała, słysząc pointę kawału, którym ich uraczył.

- Ta, będziemy mieli mnóstwo roboty - huknął basem, gdy ucichły śmiechy. - Już to widzę.

- Panie sierżancie, przecież to Ziemia - odezwał się Darius Gromyko, młodszy asystent ratunkowy, niedawno wcielony do załogi blondyn o piegowatej twarzy. - Tu się wszystko może zdarzyć.

- Wiele musisz się jeszcze nauczyć, Darius. Ile Fok wiezie w swoim bebechu wsparciowiec Dharma, który i nas zaszczyca gościną?

- Dwadzieścia.

- Właśnie. Dwadzieścia Zwłok stoi teraz na pokładzie startowym Dharmy, który wisi nad Paryżem. I wiesz, co ci powiem?

- Nie.

- No ja myślę. Żaden Seal nie wystartuje. A wiesz dlaczego?

- Nie wiem.

- Bo to nie Nomoria. Tam Ranowie walczą z Ranami. Mają godnych przeciwników, więc musimy ratować ich poorane kadłuby. Mamy pełne ręce roboty, bo tną się, rwą i szamocą z równymi sobie. Tutaj spotkają tylko barachło.

- Znaczy Erthirów?

- Znaczy Erthirów.

- Czy to prawda, że są bogami?

Sierżant Gienia spojrzał na Dariusa, jakby się zastanawiał, czy ma do czynienia z dzieckiem, czy po prostu niedorozwiniętym dorosłym. Przez chwilę milczał, po czym odpowiedział chrapliwym głosem:

- Diabli ich wiedzą. Ja wiem tylko, co widziałem. A widziałem, że potrafią robić takie rzeczy, których żaden śmiertelnik nie miałby szans zrobić, a jakby spróbował, toby się zesrał.

Załoga Big Bena znów zarechotała.

- Na przykład? - odezwał się Darius.

Gienia spojrzał na niego złym okiem, ale powstrzymał się od złośliwego komentarza.

- Z jaką prędkością porusza się pocisk plazmowy? - spytał.

- Około sześciu tysięcy kilometrów na hektę. Zależy od środowiska.

- Zgadza się. Jaki jest czas reakcji zwykłego człowieka, znaczy cywila?

- Analiza bodźca około dwóch dziesiątych cetni, odpowiedź mięśniowa około czterech dziesiątych. Przy optymalnych warunkach minimum sześć dziesiątych cetni.

- Prawda. Cywil widzi, jak z odległości trzystu metrów jakaś łajza otwiera do niego ogień. Czy obserwując lecący w jego kierunku pocisk, zdąży się przed nim uchylić?

Darius dokonał szybkich obliczeń.

- Nie. Ocena plus reakcja zajmie sześć dziesiątych cetni, a pocisk doleci w pięć dziesiątych. Będzie widział strzał, będzie się chciał przed nim uchylić, ale zginie, zanim mięśnie wykonają ruch.

- Tak jest. Jaki jest nasz czas reakcji?

- Dzięki frinom i pancerzom skrócony o połowę.

- Prawda. Czyli my zdążymy się uchylić, tak?

- Tak.

- A przed strzałem ze stu metrów?

- Nn...nie. To zajmie zero koma jeden sześć cetni. My zareagujemy po trzech dziesiątych.

- Właśnie. A co wiesz o Ranach?

- No...

- To ja ci powiem. Te skurczybyki, tak jak my wszyscy, mają w mózgu ciało migdałowate, które analizuje bodziec przez circa trzydzieści milicetni. Ich pancerze w przeciwieństwie do naszych słuchają podkorowych rozkazów często mocniej niż świadomych. Głupia kora mózgowa analizuje przekaz i w tym czasie zarówno cywil, jak i my giniemy. Ran zareaguje tak szybko, że glut plazmy zdąży przelecieć od dwudziestu do trzydziestu metrów, zależy od doświadczenia wojownika. I tylko lekko Aristosowi się od tego zakręci w jego cudownym łbie. Zrobi to nie dzięki jakiejś magii, ale Coremourowi, który zamienia go w cholernie niebezpieczne, prymitywne zwierzę, które tylko dlatego nie rozwala niczego dookoła, bo Ran uczy się z nim przebywać i go kontrolować. Robią to tylko dzięki technologii i treningowi. O reszcie się nie wypowiem, więc nie pytaj.

Gienia zaciął usta.

- A mówią też - odezwał się Darius, zupełnie niebaczny na surową minę przełożonego - że często się śmieją podczas walki, i to tym głośniej, im jest gorzej. To możliwe?

- Ba, nie tylko możliwe, tylko tak jest!

Cała załoga pokiwała głowami.

- Podobno są nienormalni - młodszy asystent ściszył głos.

Fernando zesztywniał.

- Co masz na myśli?

- No, mają halucynacje. Widzą demony, anioły...

- Ano podobno widzą.

- Pan je kiedyś widział?

- Nie, młodszy asystencie, nigdy, i całe szczęście. Wystarczy mi to, co moje patrzały spostrzegły bez zwidów. A spostrzegły jedno.

- No?

- Że możemy im dupy lizać, tyle ci powiem. I nigdy w mojej obecności nie używaj w stosunku do Aristoi określenia „nienormalni”, bo ci złamię żuchwę, a potem tak posklejam, że jak będziesz mówił, to cię rodzona mamusia nie zrozumie, będziesz ją musiał sobie własnoręcznie ponownie złamać i samemu nastawić, zrozumiał?

- Rozkaz.

Na pokładzie Big Bena na chwilę zapadła cisza. Sierżant klepnął się pancerną rękawicą w grube, podwójnie zbrojone udo.

- Wiesz, dlaczego Thirów z Ziemi nazywa się gargulcami?

- Nie wiem.

- Ty coś dużo nie wiesz, jak na młodszego asystenta. Może powinniśmy ci tu zrobić egzamin? A może ty mutację źle zniosłeś? Jesteś z Saby, prawda?

Czereda zagdakała.

- Panie sierżancie...

- Żartowałem, Daro. Gargulec to rzeźba z kamienia. Stoi i szczerzy zęby. Zgadza się?

- Zgadza.

- No. I podchodzi do niej Ran. I co robi?

- Wali w łeb?

- Otóż właśnie. Wali w łeb. A gargulec co?

- Nic?

- Tak jest! Gargulec nic, bo jest z kamienia! A Ran co?

- Wali w łeb!

- Tak jest! I raz! I dwa! I trzy! Aż gargulcowi nos odpada! A gargulec co?

- Nic! Bo jest z kamienia! - odkrzyknęła załoga.

- Tak jest! I tak, moi drodzy - Fernando „Gienia” Sanchez powiódł oczami po swoich ludziach - będzie wyglądała walka Najlepszych Imperatora z Erthirami.

Pacną ich kilka razy po głowach i akcja się skończy. Nie będziemy tu mieli nic do roboty.

Pięćset metrów do celu. Stacja piętrzy się w górę, z tarasów zwisają matowozielone liany, strzępy mchów polatują na porywistym wietrze. Dociera do nas krzyk ptaków. Szumi dżungla. Bzyczą napędy myśliwców, chmury suną po niebie jakby w przyspieszonym tempie.

Coremour daje przyjemne poczucie oporu, gdy testuję jego stawy. Wykonuję zoom na tarasy.

Omszałe, przerdzewiałe wraki po pneumobilach. Walające się sterty czegoś, co kiedyś było dobrami wyciągniętymi ze sklepów, teraz brunatnozielone, trudne do zidentyfikowania.

Wzmaga się wiatr. Pojawiają się na niebie cięższe, niżej sunące warstwowe chmury. Lewy zgłasza pełną gotowość. Prawy także. Dwieście metrów do szklanej ściany, blisko poziomu dżungli. Szyby są matowe, z licznymi beżowymi zaciekami. Ledwo odbijają napływające od zachodu coraz cięższe zwały chmur. Kilka płatków śniegu. Nie lubię śniegu. Źle mi się kojarzy.

Laurus wydaje menowy rozkaz przejścia na tot. Khalid przekazuje, że w promieniu dwudziestu kilometrów nie wykryto żadnego Thira. To podejrzane - dodaje komponent emocjonalny. Najlepsza metoda na zasadzkę - wejść w nią, udając, że się jej nie widzi, mając oczywiście asa w rękawie. A najlepiej trzy. Finta w fincie.

Wisimy w formacji „ściana” przed szklanym murem. Dostajemy rozkaz wgrania maksymalnej ilości wspomnień bojowych, tych najbardziej wartościowych, oznaczonych przez nas czerwonym znakiem. Wykonujemy rozkaz. W szafirową ciecz mojej psyche wlewa się szkarłat i purpura. Przypominam sobie wielkie starcia, momenty tryumfów i porażek, zmęczenie, ból i pragnienie zemsty. Czerwień wnika w błękit, przez chwilę jest wrażenie, że się z nim zmiesza, ale nie, wypiera go, dominuje, odcienie nieba znikają, bo agresja jest łatwiejsza i silniejsza od postawy wielopoziomowej i filozofującej. Stajemy się karmazynowymi bestiami. Rosną mi ostre kły. Ledwie Wilehad wskazuje cel, prujemy w szyby pełną mocą dział. Czuję euforię. Warplex. Kiedyś szpikowano nas chemicznym warpillem. Teraz mordercze instynkty o wiele skuteczniej wyzwala kontrolowany grin o stałym natężeniu, stymulujący obszary mózgowe wzmagające skupienie i nagradzające pozytywnymi emocjami akty destrukcji. Otwieram paszczę i ryczę wniebogłosy. Znowu maszyna, tym razem mój własny Coremour, robi ze mną to, czego wymaga imperatyw wojny.

Nie liczy się moje człowieczeństwo, istotna jest reakcja na widok tłuczonego szkła, podniecenie, gdy czuję, jak przedramiona, łydki i ramiona drżą od oddawanych strzałów, gdy widzę miliardy okruchów sypiące się w dół, skrzące, mieniące. Ogarnia mnie bitewny szał, gdy wrzeszczą stalowe dźwigary, które podtrzymywały szklaną konstrukcję, cieszę się, rozdzierając je, gnąc, wybijając w kratownicy coraz większe dziury, widząc, jak końcówki konstrukcji żarzą się czerwienią, skręcają się kable, płoną elementy izolacji, wędrują w górę strugi dymu, podobne do brudnej wody. Przez ułamek cetni mam wrażenie, że odwróciła się grawitacja, że dym powinien ściekać w dół.

Otwór jest gotowy. Stu morderców wlatuje do środka. Na zewnątrz, przy krawędziach otworu, osłaniają nas stacjonarne działka przekierowane tam przez statek wsparcia. Wisimy w czymś, co dawno temu było wysoką na kilka pięter główną galerią. Pomieszczenie okolone licznymi nomen omen galeriami i wewnętrznymi tarasami. Mnóstwo sklepów, kawiarenek, musiało tu być gwarno małe sto cykli temu. Teraz było szarozielono. Armia szczurów i innych dziwnych stworów ucieka na dźwięk kanonady. Dowództwo droidowców poinformowało, że roboty zabezpieczyły wszystkie poziomy stacji od zewnątrz. Pozostał oddział pięciuset automatów, który dokona wstępnego zwiadu. Laurus potwierdza, ale dodaje komponent niepokoju: maszyny mogą łatwo stać się narzędziem w ręku wroga. Nie ma systemów niezakłócalnych oprócz, tu dołącza nutę dumy, umysłu Rana. Nie udaje mu się zamaskować niepokoju dotyczącego Khalida. Jeśli wróg rozpozna, że akcją dowodzi maszyna, może to wykorzystać. Khalid zapewnia go, że jeśli wykryje ingerencję w jego logikę, natychmiast się wyłączy.

- Co zapewni ci trafność oceny? - pyta Laurus.

- Brak uczuć, które u ludzi pełnię rolę oceny - odpowiada Khalid i dołącza do komunikatu autoironiczną nutę. Przez chwilę się zastanawiam: jeśli Khalid wie, jak dodawać uczucia do swoich komunikatów, to być może pewnego dnia sam je zaimportuje... Ale jak?

Urywam rozważania. Świst, świst, śmigają między nami droidy podobne do wrzecion, błyskawicznie morfują i lądują. Teraz mają po cztery bądź sześć chwytnych kończyn. Zawsze uważałem, że ten układ jest optymalny.

Kto wymyślił dwie nogi? Matka natura dążąca do maksymalnej oszczędności. Układ nerwowy byłby zbyt obciążony czterema giczołami i chwytnymi kończynami. Takie numery stosują skorupiaki, owady. U ssaków nie sprawdziły się. Teraz mamy matkę naturę w dupie.

Układy logiczne mogą bez trudu opanować poruszanie nawet tysiącnogich dronów, a u ludzi opcjonalne neuromemy pomagają przy operowaniu dodatkowymi rękami. Dlatego bojowe boty Imperium, gdy chciały, wytwarzały nawet osiem kończyn. I wciąż miały wysięgniki, za pomocą których mogły walczyć i orientować się w otoczeniu. Tak jak cały sprzęt armijny, tylko cząstkowo podlegały fizyce bezwładnościowej. Zachowywały się jak dawniej muchy, pszczoły: potrafiły zmieniać kierunek i szybkość poruszania się natychmiast, bez potrzeby zwalniania. Zniknęła pełna gracji, taneczna awionika. Zastąpił ją nieprzewidywalny taniec trzmiela. Rozumiałem tęsknotę Nexusa do pionierskich czasów, w których powietrze stanowiło podporę dla skrzydeł pojazdów. Droidy pomknęły na swoich krzywych kulasach i zniknęły w korytarzach. Khalid kierował je ku peronom Transgravu. Widzieliśmy na podglądzie, jak zasuwają po sufitach, ścianach, w końcu po podłogach, coraz niżej. Nie chciałbym mieć takich przeciwników. Szybkie jak cholera, nieznające strachu, natychmiast dostrzegające twoje słabe strony, strzelające jak szatan, praktycznie niechybiające, zwłaszcza w erze samonaprowadzających się pocisków, których tor może zmylić tylko inteligentne zakłócenie. Zobaczyć bojowego droida typu Hornet to jak spojrzeć śmierci w oczy. Lepiej od razu strzelić sobie w łeb.

Roboty dotarły na peron i dostały się w gęsty krzyżowy ogień z lewej i prawej strony, zza szyb sklepów. Posypały się okna, zalśniły okruchy w blasku kanonady.

Zasadzka.

Duża grupa Erthirów. Strzelają Manty z ukrycia, strzelają łatane węże, nawet obdarci, dzicy Thirowie walą z jakichś przedpotopowych spluw skradzionych dziesiątki cykli temu ze sklepów z bronią. Kryją się za kolumnami między oknami, skleconymi z mebli barykadami.

Dziesięć procent stanu droidów padło w pierwszych pięćdziesięciu cetniach.

Oczywiście nie był to sprzęt stracony. Żyjemy w czasach technologii samonaprawiającej się, więc po upływie kilku hekt mikroroboty zrobią swoje i drony staną na nogi. Ale na razie były wyłączone z gry. Aktywna grupa botów, okupując ten ruch stratą następnych dziesięciu procent, weszła między dwie ostrzeliwujące ją siły. Inteligentne posunięcie. Wrogowie nie mieli Khalida do pomocy, więc zaczęli trafiać swoich po przeciwnych stronach. Gdy to dostrzegli, strzały znacznie się przerzedziły, a nasze Szerszenie zaczęły kropić ostro i równo, mieszając tynk i plastik z krwią i wnętrznościami, zarówno organicznymi, jak i mechanicznymi, zupełnie jakby warzyły dziwaczną zupę. Sypał się kurz i iskry, rzygał ogień, dmuchał dym.

Z szybu torowiska wypadła, wyjąc, trzecia grupa obrońców. Khalid poinformował, że liczy trzysta piętnaście jednostek, z czego połowę stanowią Manty. Z pilotami. Niedobrze.

Straciliśmy dwadzieścia procent droidów w niecałą monę. Khalid zasugerował, żeby do walki wkroczyli Ranowie.

Laurus nasunął przyłbicę bojową. Wyglądał teraz jak posępny rycerz. Płomienne jęzory owijały się wokół żarzących się wizjerów, ornamenty przy osłonach uszu przypominały rogi. Nasilił soulerskie skupienie i jego obraz lekko się rozmył, a przestrzeń dookoła pancerza ugięła się z ledwo słyszalnym basowym pomrukiem.

- Pamiętajcie, Bracia. To zwiad. Nie zapędzać się za daleko. Dekurie mają przydzielone kwadranty do spenetrowania. Ruszamy.

Wyrwaliśmy do przodu, podążając za kolorowymi szlakami wyznaczonymi przez Khalida. Trzeba dotrzeć do droidów, zanim zostaną zdziesiątkowane. Hornety przybrały nową taktykę: przeskoczyły przez barykady, wniknęły między szeregi wroga, zamieniły kończyny strzelające w odnóża przeznaczone do walki bezpośredniej i w ten sposób starały się rozproszyć i zdemotywować przeciwnika. W tym sęk, że Erthirów nie da się zdemotywować.

To gobliny, gargulce, dzikusy. Walczą jak szaleni, nie zwracając uwagi na głębokie rany, nawet odcięte kończyny. Piloci Mant zaczynają używać swoich tronicznych czarów.

Zakłócają pracę układów logicznych. Część droidów zaczyna iskrzyć, zatrzymuje się, potyka o własne kończyny, nieruchomieje. Zostało czterdzieści procent. Liczba ta zaczyna topnieć w tempie wykładniczym. Trzydzieści. Dwadzieścia...

Wtargnęliśmy do hali odlotów, siejąc dookoła wachlarzami strzałów. Skany ukazały, że wrota do śluzy zostały zdemontowane. Nie było już próżni. Czyli być może Bestianie rzeczywiście tam mieszkają.

- Dekurie jeden pięć, transformacja pierwsza. Wejdźcie w korytarz Transgravu - zakomenderował Lau rus. - Pozostałe sześćdziesięć, ten sam pancerz, spenetrujcie pomieszczenia przy peronie, wykończcie obrońców. Dekurioni obejmują dowództwo.

Dziwne. Każe włazić do pomieszczeń w Groundmourach? One ledwie się tam zmieszczą! No chyba że trochę wymorfują.

Na ekranie taktycznym pojawiły się symbole graficzne nowych rozkazów.

Jako dekownik, Podróżnik i „nie nasz” należałem do Pierwszej Dekurii, czyli do Skyranów, ale nie byłem dekurionem. Ciężar dowodzenia spoczywał na barkach Vala Godivy, znanego z perfekcyjnego planowania akcji. Wydałem komendę zbroi. Wokół mojego Coremoura pojawiła się kabina dowodzenia, choć mała, zawierająca trzy leżanki, a na niej nadbudował się w głośnym poszumie protestującego powietrza większy pancerz.

Groundmour. Ta - zbroja mierzy sześć metrów. Jest zwalista, krępa, ale mocna jak kamień.

Pancerz gruntowy. Kroczący czołg pełniący jednocześnie funkcję serca. Błyskawicznie przeszedłem dewitalizację i stałem się żywą maszyną.

- Tomo Aymore - usłyszałem men od Vala Godivy - prawe skrzydło prawego skrzydła. - Dołączył komponent emocjonalny łączący niezadowolenie z toporności takiego rozkazu z nadzieją, że zrozumiem, bo wszystko rozrysował dla nas niezawodny Khalid, który słuchał rozkazów i z niezmienną dokładnością przedstawiał je graficznie, czasami lekko modyfikując, z których to modyfikacji dowódcy byli zawsze zadowoleni. Khalid się nie mylił.

Widziałem swój kanał powietrzny jako błękitny animowany tunel pośród innych, bledszych tuneli. Powinienem się go trzymać. Nawet gdy będę unikał salw, nie wolno mi przekraczać jego granic, bo to będzie groziło kolizją z innym Groundmourem. Manty waliły do nas z działek energetycznych, od ich strzałów chwilami robiło się jasno jak w upalny, bezchmurny dzień, węże także prały srebrnymi ściegami z niewielkich działek podwieszonych pod pyskami, dzicy Thirowie kropili z bazuk, strzelb i innego barachła. Od dymów, które pozostawiały za sobą rakiety, spadała widoczność, a salwy rozświetlały je od środka jak błyskawice strzelające w chmurach. Fale uderzeniowe bębniły w pancerze jak szaleni perkusiści. Pędzący obok mnie Tomo zgrabnie się wybił i w skoku minął się z przelatującym pod nim cygarowatym pociskiem. Moja szkoła. Sam wywinąłem piruet i w spiralnym locie oddałem kilka strzałów, za każdym razem trafiając w węże, które zwijały się, dymiły i padały, wierzgając kończynami.

- PierwszaTrzecia, zajmijcie się Mantami i soulerami - rzucił Laurus.

W każdym Maodionie i każdej centurii jest ten sam podział znamionujący doświadczenie. Pierwsza centuria zbiera weteranów. Pierwsze Dekurie gromadzą najlepszych z najlepszych. Tych rzuca się do najgorszych zadań. Skyranom przydzielono pięćdziesiąt Mant. Po pięć na głowę. Wysoko nas cenią. Cele jarzyły się na pomarańczowo. Pędząc do przodu, wypaliłem dwie próbne salwy. Oczywiście chybiły. Stara sztuczka thirowych soulerów.

Gdy zdarzało mi się tańczyć na parkiecie, moje partnerki dziwiły się, że robię to z zamkniętymi oczami. A jak inaczej? Tylko w ten sposób można poczuć ruch, dynamikę. I nie ma strachu, że wypuścisz rękę czy ta 1 lię, to niemożliwe. Weź ukochanego psa i pieść jego pysk z otwartymi oczami. A potem opuść powieki. Dopiero wtedy poczujesz jego mokry nos, wilgotny język, dziąsła i to, jak delikatnie drżą mu szczęki, gdy dotyka cię zębami, ale nie chce ugryźć.

Zamknąłem oczy.

Tych skurwysynów chciałem gryźć do krwi. Tych, którzy odebrali nam Ziemię, którzy nas upokorzyli, a teraz srali na naszą planetę. Skoncentrowałem się i otworzyłem oczy duszy.

Widziałem ich. Demony przebrzydłe, wielowymiarowe, płonące na tle fioletowej mgły.

Strzelałem, nie patrząc, nie kontrolując tego, co robię. Kontrola to świadomość. Ona nie ma nic do powiedzenia. To prymitywna część mózgu, głupia i ślepa, pomiot neocortexu.

Tańczyłem jak duch przyodziany w sześciometrową zbroję, wokół mnie śmigały węże, darli się Thirowie, próbujący przytrzymać moje kończyny krwawiącymi palcami. Spowijały mnie dymy i błyski, odrzucałem wrogów jak niepotrzebne zabawki i waliłem działami w Manty, które rozsypywały się niczym źle posklejane modele. Wyrywałem flaki, sięgając do wnętrza zbroi, nurzałem się w posoce. Załatwiłem swoich pięciu i pomagałem pozostałym Tomo, a użyteczny Khalid niezmordowanie pokazywał kolejne cele.

- Popatrz na Gamedeca - słyszałem mentalne szepty wokół. - Jak on to robi?

Trzeba było słuchać przemowy generała Blackheada w Crying Guns. Życie jest walką.

A walka jest tańcem. Wywinąłem śrubę i wtłoczyłem w grunt kolejną Mantę.

- Torkil, zostaw trochę dla młodszych - usłyszałem men od Tomo Mbele. Był rozbawiony, ale i skupiony.

Wysłałem mu tylko zlepek uczuć.

Odpowiedział osłupieniem.

Kolejna Manta pożegnała się z pilotem. Próbowali grzać do mnie z działek, używali grinów, które usiłowały zrobić ze mnie schizofrenika, paranoika, wywoływały halucynacje, parestezje, nawet ból, ale ja widziałem dobrze, co jest prawdziwe, a co nie. Trzeba było zostać w szambie, w którym się urodziliście. Teraz się przeniesiecie poza granicę istnienia.

Nie martwcie się, to tylko kolejny próg, mam nadzieję, że tam staniecie się czymś lepszym.

- Aaaaarghhh!

Chwyciłem pilota Manty, rogatego dziwaka w granatowym pancerzu, za łeb i za nogi, po czym rozerwałem na strzępy. Ten czyn rozgrzał serca Ranów.

- Aaaaargh!- wydobył się ryk ze stu gardeł.

Na znak szacunku nad wieloma pancerzami pojawiły się animowane sztandary oznaczające znaki rodowe lub herby. Najwyższy hołd na polu walki. Nie miałem czasu na pokłon. Wyskoczyłem i kręcąc śrubę, wykończyłem kolejnych dwóch Thirów.

Coś mnie rzuciło o ścianę. Miałem wrażenie, że mój RanStone rozbłysnął i przez chwilę wibrował.

- Co jest?!

W głębi korytarza Transgravu pojawiła się niebieska poświata. Była realna i duchowa.

Co za aura! Nagle ściany po prawej stronie wybrzuszyły się, a uszy, gdyby nie były osłonięte zbroją, rozdarłby nieprawdopodobnie niski dźwięk.

- Odwrót! - krzyknął Laurus. - Cały budynek za chwilę się zawali! Próbować się przedzierać przez sufity!

Wycofałem się z korytarza Transgravu. Prawy i Lewy pruli z działek, a ja prześwietlałem strop. Był cholernie mocny. Nie uda się go rozwalić. Khalid wskazywał szlaki ewakuacyjne. Znowu wrzask stali i głuchy grzmot murów. Zaczął się sypać tynk.

- Sin i Dex! Eyenet!

Przyspieszyłem. Miałem nadzieję, że Dex także to zrobił, bo czułem, że teraz liczy się każda mikrocetnia. Wszedłem w Eyenet i sprawdziłem, co się za chwilę stanie.

Na RanStone! Na RanStone ciężki jak grób! Teraz rozumiem, dlaczego RanaR nakazał wszystkim oddziałom atak w Groundmourach.

Gdzie tu znaleźć optymalne miejsce, gdzie znaleźć lokację najmniejszych przeciążeń.

Przewijałem przyszłość w przód i w tył, szukając sensownego Wzoru. Wiedziałem, że za chwilę padnie zasilanie zbroi i muszę wylogować. Udało mi się w ostatniej chwili.

Pojawił się błysk, coś mnie przewróciło, grzmotnąłem plecami o podłogę, poczułem potężne uderzenie w okolicy brzucha, wtedy zgasł cały podgląd, a wnętrze zbroi zalała czerń.

Usłyszałem straszny rumor, który trwał dobre kilkanaście cetni, w jego trakcie Groundmour trząsł się tak mocno, że czułem, jak moje kręgi obijają się o siebie, a szczęka chce wyrwać się z zawiasów. Pancerz trzeszczał, w kilku miejscach coś w nim wyraźnie pękło, a potem nastała cisza. Zobaczyłem czerwoną kreskę przejścia zbroi w stan przetrwalnikowy. Jeszcze przez chwilę nic nie widziałem. Wreszcie zapaliły się ekrany awaryjne, a potem informujące o procesie samonaprawy zbroi. Wyświetlacze pokazały zwały tworzyw, które naciskały na pancerz ze wszystkich stron. Wskaźniki informowały, że przygniotło mnie sto pięćdziesiąt ton materiału budowlanego.

Sierżant Fernando „Gienia” Sanchez, choć uważał to za zbędne, od początku akcji siedział na fotelu dowodzenia, podpięty pod wszystkie cyfrowe moduły Big Bena. Jego załoga także trwała przy swoich stanowiskach, okresowo ziewając i wymieniając się zdawkowymi menowymi komunikatami. Strata czasu, strata czasu, mruczał do siebie, obserwując na ekranach podglądu postęp akcji Aristoi. Są tam legendarni Toy Soldiers, jest cała Pierwsza Centuria, najlepsi z najlepszych, po co ta cała szopka z Machinami Wojny i resz...

Nagle wyprężył się, widząc, jak wśród lasów tuż obok stacji pojawia się błysk, a ściany wielkiej budowli zaczyna pokrywać sieć pęknięć.

- Pełna gotowość! - krzyknął, zdzierając sobie głos. - Rany boskie, co się tam dzieje, pełna gotowość, dzieci!

- Dzięki, panowie. Pewnie żyjemy tylko dzięki wam? - mruknąłem do Sina i Dexa.

- Przez skromność nie zaprzeczymy - odparli unisono.

Wysłałem sygnał ratunkowy. Z pewnością słała go teraz setka innych Tomo.

Co się stało?

Ściągnąłem podgląd z Khalida, z kamer zamontowanych na naszych statkach.

Ulokowałem widok z Zuikaku i statku wsparcia w górnej części pola widzenia.

O mój boże.

O bogowie ziemscy i kosmiczni!

Połowa stacji, tego wysokiego na kilometr budynku, zapadała się w tumanie kurzu, w huku eksplozji, w iskrach, dymach, we wrzasku dartych lian. Z pomieszczeń sypał się grad stucyklowych mebli, przedmiotów, półek, a pod tym wszystkim prostowało łeb... coś wielkości Machiny Wojny. Coś przypominającego... psa. Spellforcey otworzyły do maszyny ogień ze wszystkiego, co miały, stacjonarne działka tworzące półsferę zwróciły ku niej pyski i za chwilę połączyło je z potworem czterysta nitek strzałów, pancernik Daymio walnął z głównych dział. Potem poprawił potężnymi laserami. Promienie odbiły się pod ostrymi kątami i poszybowały znowu w niebo. Pancerz potwora rozgrzał się do czerwoności w niektórych miejscach, ale machina nie ucierpiała. Musiał mieć potężne pole antyH. Gdyby nie ono, pociski powinny go rozbić na atomy. Pojawił się błysk, druga część budynku zaczęła się osuwać w huku tąpnięć, drżał grunt i powierze, mój Groundmour znowu zaczął trzeszczeć...

po czym pojawił się drugi ogar. Działka stacjonarne nieustannie strzelały, powietrze zaczynało wrzeć. Fala uderzeniowa powstała przy wyłonieniu się potworów położyła dużą część drzew w ich pobliżu. Ugięło się powietrze. Zachwiały się myśliwce przelatujące obok, a ściegi salw działek odchyliły tor. Nad stworami pojawiła się eskadra nieznanych pojazdów.

Rany boskie.

Pięćset sztuk. Małych, podobnych do nietoperzy, które natychmiast się rozproszyły i ruszyły ku wiszącym w powietrzu wieżom działowym. Już jedna spadała w kierunku dżungli, ciągnąc za sobą jęzor ognia, druga wybuchła w jasnej eksplozji. Strzały działek, jak na komendę, przestały lecieć w kierunku behemotów i skierowały się ku pojedynczym statkom powietrznym. Między ogarami znowu pojawił się błysk i powstało coś w rodzaju uprzęży.

Trzask łamanych drzew, zwielokrotnione echo walącej się budowli, podnoszącej wielki obłok burego kurzu. Wszystkie dźwięki mieszały się, miksowane echem i różnicami w odległościach. Trzydzieści procent działek stacjonarnych zostało odrzuconych na boki falą uderzeniową. Drzewa położyły się w promieniu trzystu metrów. Zerwały się z nich czarne chmury ptaków. Zamieszanie wykorzystały wrogie nietoperze, strącając kilkanaście działek.

Za ogarami pojawił się kształt kojarzący się z... rydwanem. Na rydwanie zaś stał... Wojownik wysoki na co najmniej sześćset metrów. Spływał po nim kurz i dym, jak woda po skałach.

Podobny był do celtyckiego pana łowów. Jego zbroja była czarna, inkrustowana złotem, ornamentowana licznymi wygiętymi ostrzami, głowę otaczały niepełną aureolą sierpowate brzeszczoty, z nałokietników i osłon kolan wystawały długie kolce. Napierśnik był nieprawdopodobnie gęsto zdobiony motywami kling i liści wawrzynu. W jego cen trum widniała złota, opleciona laurami litera V. Z imitacji oka na hełmie olbrzyma spływała stylizowana czerwona łza. Wyglądał tak nierealnie, tak surrealistycznie, że umysł ciągle nie godził się na jego istnienie. To prawda czy halucynacja? Miałem ochotę przetrzeć oczy. Dwa ogary. Rydwan. Woj. Ktoś sobie robi żarty? To musi być żart! Niebo wokół niego zapłonęło i z ognia wyleciała chmura jeszcze mniejszych od poprzednich, bardzo ruchliwych statków, podobnych do ptaków. Kruki wojny. Khalid natychmiast je policzył. Tysiąc pięćset. Rany boskie. Myśliwce WayEmpire, pilotowane przez weteranów z Nomorii, szybko się przeformowały i ruszyły w bój bezpośredni, zostawiając nietoperze działkom. Niebo zasłonił rój statków, chmury i dymy przebiły barwne salwy, walczący zamienili drgające powietrze w gęstą pajęczynę, gdzie nitkami były parujące ślady po strzałach. U podnóża upiornego Paryża rozgorzała wielka bitwa, w której złożoności mógł się rozeznać tylko Khalid. I być może obsługa Łowczego. Musiał tam siedzieć potężny souler. Nie, raczej kilkunastu albo kilkuset!

Powietrze nagle ugięło się wokół całego wielkiego pancerza, niemal słyszałem basowy pomruk odkształcający tkankę rzeczywistości, pociemniało, naprawdę pociemniało, i nagle ogarnęła mnie rozpacz.

Jako Sin odczułem prawdopodobnie to, co poczuła cała centuria Pierwszego: nie możemy wygrać tego starcia. To niemożliwe. Uczucie utraty, braku nadziei, bezsensu rozlało się po wszystkich wojownikach WayEmpire.

Usłyszałem płacz MaodAnów i Maodów, w nierealne uszy wsączał się szloch pilotów Spellforce’ów. Na ekranach podglądu widziałem, jak kilku z nich skierowało lot ku dżungli i rozbiło się o ziemię w eksplozji kurzu i ognia. Med także płakał. Mój frin odebrał pak znużenia, osłabienia, drętwoty całego ciała. Ja, całe szczęście, ciała nie posiadałem i mam wrażenie, czułem się od niego trochę lepiej.

- Dex!

- Tak?

- Tu Sin! Z Medem dzieje się bardzo źle!

- Zauważyłem.

- Przyspieszmy! Ja zbadam sytuację od zewnątrz, ty sprawdź tarota!

- Zgoda!

Zacisnąłem wirtualne szczęki i skupiłem się na obserwacji Łowczego. Po jego pancerzu przebiegała błyskawica. Leniwie się wiła, rozdwajała, wyciągała chude palce do poszczególnych modułów pancerza. Czułem, że latające pojazdy, te kruki i nietoperze, są przez niego dowodzone i koordynowane, dlatego nasi piloci mają trudności, by je strącić.

Wisiały teraz w powietrzu, leniwie prąc do przodu. Odrywały się od nich powolne świetliste smugi strzałów. Nie pudłowały. Już trzy Spellforcey leciały ku dżungli, przyczepione do powoli odkształcających się warkoczy dymu, inny płonął, a od jego korpusu właśnie odrywała się kapsuła ratownicza. Patrzyłem na to coraz bardziej przybity. Jakaś oddalona część mojego mózgu leniwie analizowała sytuację. Nigdy nie próbowaliśmy zespalać naszych mocy. Thirowie wpadli na to pierwsi. Są lepsi. Sprytniejsi. Szlag, zamknij się, Aymore, 2.9 myśl! Połączony z mocami obliczeniowymi Khalida poprosiłem o pełny skan Łowczego.

Tak. Miał kilkadziesiąt pokładów, na których znajdowały się komory wypełnione soulerami. Około pięćdziesięciu dusz zespolonych w jednym akcie destrukcji. Analiza Khalida wskazała, że być może Thirowie mają jedną jaźń. Jedną kurewską, świadomość która wysysa z nas siłę.

Khalid zdecydował, że przejmuje dowodzenie nad Spellforceami i działami wielkich statków. Nie ma czasu na sentymenty, próbował zażartować.

Przesłałem pak do Meda i Dexa.

- Startujemy, kurwa, startujemy! - darł się „Gienia” Sanchez, zapominając o regulaminowym tocie. - Szybciej, do nędzy, zabieraj swoje tłuste dupsko! - krzyczał, obserwując, jak luk Dharmy opuszcza kolejny Seal. - Jezooo, kto ich szkolił, że się tak gramolą?!

- Panie sierżancie - usłyszał w interkomie stłumiony głos Dariusa Gromyki - nie damy rady, mój boże, nie damy rady...

Sierżant spojrzał na drugiego pilota, swojego przyjaciela, Wołodię Wolskiego. Też płakał.

- Czy wy się, kurwa, z panienkami zamieniliście na fuchy!? Zacisnąć zwieracze, podwinąć jaja! Koncentracja, kurwa mać! Nie lecimy tam dla siebie! Lecimy ratować Ranów!

- Tak jest... - odpowiedziały mu słabe głosy załogi.

Gienia przetarł mokre oczy.

- Nie lecimy tam dla siebie.

Zniszczą nas. Lee, Monika, przybądźcie.

Nic się nie dzieje. Tylko mrok.

Nie.

Nie. Nie mogę się poddać, nie mogę, inni na mnie liczą, nie mogę myśleć o sobie, muszę pamiętać o towarzyszach.

Lee. Monika.

Znowu nic.

Jesteśmy uwięzieni. Muszę użyć całej swojej zdolności wpływania na probabilistykę zdarzeń, by to, co przygniatało Groundmour, nie zgniotło go doszczętnie, a mnie razem z nim.

W takiej sytuacji czekałaby mnie śmierć ostateczna, podobnie zresztą jak stu innych Aristoi.

Szanse na przetrwanie Arunów pod tą ilością gruzu są minimalne. A tam giną nasi, jest ich tak mało. Sto myśliwców przeciwko tysiącu pięciuset! Trzy kolejne Spellforcey dymią, cztery wybuchły. Daymio obniżył pułap i uderzał rakietami, działami plazmowymi, torpedami, ale wszystko znikało w polu energetycznym Łowczego. Unithirowie ukradli nam technologię cząstek Higgsa i teraz ten błąd strasznie się mścił. Skąd oni mają tyle tego robactwa?

Dlaczego jest tak ciemno? Nadciąga mrok. Zmierzch ludzkości.

Rozwinąłem pierścień Tarota Imperialnego. Trzeba się dowiedzieć, co się dzieje. Med desperuje, raport Sina jest alarmujący... Karty wirują, kręcą się wokół mnie. Smutek.

Smutek. Won, głupie uczucie. Rozluźniam się, rozpuszczam aurę, która rozlewa się po świecie jak szary ogień. Wskazuję prostokąt. Karta podpływa, odwraca się.

Czwórka mieczy. Mężczyzna wiszący w powietrzu na tle ściany katedry. Śpi. Nad nim leci kruk, trzymając w dziobie dwa kwiaty, czerwony i biały. Sen lub śmierć. Pod człowiekiem cztery klingi wbite w grunt. To symbol odpoczynku przed wielkim wysiłkiem, wielkie nieba, też mi rewelacja!

Wybieram kolejną kartę. Odwracam ją.

Dziewiątka mieczy. Kobieta w sypialni. Nie śpi. Patrzy w górę, na miecz, który jej grozi, wystaje z niego trójka grożących jej rąk. Obok niego wisi osiem pozostałych ostrzy. Ta karta opisuje nadmierny stres, który powoduje, że widzimy rzeczy o wiele gorszymi, niż są w rzeczywistości. Panikę. Przysłowie mówi, że to, co pokazuje, nie przestraszyłoby nas w blasku dnia.

Ciągnę trzecią, ostatnią.

Dziesiątka monet. Skrzynia pełna pieniędzy, na niej tulipany i złote klucze. Siła płynąca z dziedzictwa i wspólnoty. Ależ oczywiście.

Diabły zaskoczyły nas, zawaliły tony gruzu i spowodowały, że panikujemy. Teraz wystarczy się rozluźnić i połączyć z innymi Ranami. Musimy się przeciwstawić tamtym soulerom. Jest ich tylko pięćdziesięciu. Nas jest trzystu.

Khalid uznał, że skoro ostrzał skierowany w stronę giganta jest nieskuteczny, a lasery nie sprawdzają się, należy przenieść część artyleryjskiej ulewy na myśliwce wroga, dając w ten sposób wsparcie siłom powietrznym. Dżungla, zroszona ognistym deszczem, zaczęła płonąć, wydalając z siebie barwne, protestujące ptaki, maruderów, którzy nie zerwali się za pierwszym razem, lub ranne stworzenia dopiero wyplątujące się spomiędzy gałęzi. Zwierzęta próbowały lecieć w gradzie pocisków i statków. Wiele z nich ciągnęło za sobą ogień i dym na podobieństwo mitycznych feniksów, inne, trafiane odłamkami, zawijały lot i tonęły w falach ognia. Płonące ptaki. Oto symbol tego, co nas czeka.

Dostałem pak od Dexa, Środkowy, nie panikuj. Połączmy się ze wszystkimi Ranami.

Skoncentrujmy się. Zawalenie się stacji Transgravu miało na celu zdezorientowanie nas, uczynienie bezwolnymi. Musimy pokazać, że nawet w takiej sytuacji jesteśmy silnymi istotami.

- Tu Laurus Wilehad. Ranowie, potwierdźcie swoją lokalizację i status.

Wreszcie głos głównego Toriiego. Był zgaszony, ale zdecydowany. Musiało być z nim źle. Dopiero teraz się odezwał. Pewnie był do tej pory nieprzytomny. Albo mówił Dex lub Sin. To by znaczyło, że organiczny Med...? Ekran centurii zaczął wypełniać się zielonymi potrójnymi symbolami sprawnych Ranów... Żółtymi częściowo martwych... Pięć miejsc pozostało czerwonych. Całkowicie martwi albo zaginieni.

Jedno z nich wskazywało na Laurusa.

- Pięciu odeszło - odezwał się. - Mam coś na pocieszenie. W czternastu innych lokalizacjach dzieje się dokładnie to samo. Synchronizacja czasowa akcji była... błędem. Macie szczęście, że u nas świeci słońce. Gdzie indziej mają dodatkowe ciemności. Trzymajcie się. Na pewno macie już raporty od swoich Sinów i Dexów. Dosyć tego biadolenia. Pełne skupienie!

Twardy sukinsyn. Przed chwilą zginął, mimo to trzymał pion. Musiał czuć to samo co my, a starał się tego po sobie nie pokazywać.

Była to pierwsza w historii ludzkości interwencja Ranów zasypanych tonami gruzu.

Po raz pierwszy ludzie mieli pokazać, że nawet w tak desperackiej sytuacji są sprawczy.

Wziąłem wdech. I wydech. Wdech. Wydech. Rozluźniłem się i usłyszałem obok siebie gwar towarzyszy. Niemal trzystu Ranów zmieniało tkankę rzeczywistości. Swoją wolą odmieniało kolor zdarzeń. I poczuliśmy strach soulerów wroga.

I ogarnęła nas radość. Piloci Spellforce’ów odzyskali wiarę w siebie, obsługa lotniskowca, pancernika, statku wsparcia i droidowca wyprostowała się i z zapałem wróciła do obowiązków. Khalid oddał im stery.

To my będziemy dyktować warunki, nie Thirowie.

Nie oni.

Laurus zarządził, by wszyscy Prawi skupili się na walce psychicznej z soulerami wroga, zaś Lewi na obserwacji starcia i ewentualnych interwencjach z użyciem Eyenetu.

- Panowie, jeszcze nie skończyliśmy. Mamy bitwę do wygrania.

Pierwszy szok minął.

Imperatorowi niech będą dzięki.

Do mojej lokalizacji (wyświetlanej na gruzowisku jako żółta ikona) zbliżał się jeden z wysłanych przez statek wsparcia pojazdów ratowniczych typu Seal. Spellforcey zmieniły strategię. Przestały latać w rozproszeniu. Zamiast tego zajęły się osłoną Sealów, między innymi mojego. Dowództwo droidowców, Daymio i Zuikaku skoordynowało z nimi działania i zaczęli głównie kropić w myśliwce wroga. Kilkanaście z nich leciało już w kierunku płonącej dżungli.

Trzy ciężkie działa pancernika okresowo waliły w giganta, który odgryzał się, wysyłając w kierunku wielkich statków i myśliwców dziesiątki pocisków i rakiet. Ich tory były tak gęste, że chwilami nic nie było widać.

Dopóki ratownicy w Sealu lecieli, niewiele im groziło, bo używali pól antyH, ale gdy wypuszczą, gluemorfy, staną się wyjątkowo łatwym, nieruchomym celem. Okiem Khalida widziałem, jak jeden z tych pojazdów odwalił kilkaset ton gruzu i wyciągnął Groundmour tylko po to, by ten, trafiony przez kilka kruków, zamienił się w kulę ognia.

Krew i dym.

Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy mieli na sobie Cloudmoury, moglibyśmy się teleportować, jednak Groundmoury nie miały takiej możliwości. Status zbroi pokazywał, że kawał gruzu wywiera nadmierne ciśnienie na okolicę brzucha. Doszło tam do odkształceń.

Gdyby zbroja była zrobiona w starej technologii, byłaby z pewnością permanentnie uszkodzona, a ja witałbym się ze świętym Piotrem. Pancerz w każdej cetni próbował się leczyć, wzmacniać, regenerować. Tworzył w miejscu maksymalnego nacisku dodatko we dźwigary i umocnienia. Nie bardzo mu to szło, bo został rzeczywiście poważnie odkształcony. Trzeszczał. Lecz nie poddawał się, walczył zupełnie jak żywy organizm.

Kolejny Ran wydostał się na powierzchnię i od razu zaczął grzać ze wszystkich działek gorylowatego poszycia. Przetoczył się, wyskoczył w górę... o, tak, to piękny widok.

Wreszcie przybywa kawaleria. Seria błyskawic i Thirowie zobaczyli Skymour w wersji piątej, ozdobionej iluzjami wstęg i aniołów, niezniszczalnego giganta w całej okazałości! No to da im popa...

Skumulowana seria z Łowczego połączona z nieprawdopodobnie skoncentrowanym ogniem wszystkich niemal statków wroga zamieniła Skymour w zbiór eksplozji, a następnie rozniosła zbroję na strzępy, które teraz wirowały, paliły się, dymiły, upadając między drzewa.

Straciliśmy kolejnego brata. Ikony roztrojonego Rana zapaliły się ‘na czerwono, ale zaczęły migać, co oznaczało, że Aruny transportowały jego dusze do statku wsparcia. Oby im się udało.

- Sierżancie, widział pan, co się stało z tamtym Ranem? - krzyknął starszy asystent Darius Gromyko.

- Ty się nie frasuj Maodami, tylko swoją robotą! Hugo! Pole precz!

- Tajest!

- Gluemorf! Wołodia, niżej, kurwa!

- Już!

- Strzelają do nas!

- To nas, kurrrwa, nie obchodzi! Albert! Masz sygnaturę tego Rana?

- Tak!

- Panie sierżancie, ale totem powinniśmy...

- Wypierdalaj ze swoimi radami! Ja dowodzę tym statkiem, a wy macie się dostosować, tak?! Na jakiej jest głębokości?

- Siedemdziesiąt pięć!

Big Benem coś targnęło, jakby antyczna wściekła gospodyni domowa przywaliła weń wielkim wałkiem do ciasta.

- Gluemorfsię zerwał!

- Palimy się!

- Od pożaru są droidy, od walki Smoki. My mamy robotę!

- Gluemorf odzyskał integralność!

- I o to chodzi! Wyciągnąć tego bastarda!

Laurus zakazał tworzenia Skymourów pojedynczym Aristoi.

- Poczekajcie, aż zbierze się dekuria. Do tego czasu szukajcie osłon terenu, ostrzeliwujcie się w Groundmourach albo uciekajcie do pancernika.

Nie krył komponentu psychicznego cierpienia. Jego Med nie żył. Musiał w momencie kolapsu myśleć o innych Braciach, nie o sobie. To jedyne wyjaśnienie takiego obrotu spraw.

Oto miara dzielności. RanaR chroni innych, nie siebie. Nie nadaję się na to stanowisko. Gdy wszystko zaczęło się walić, pilnowałem tylko swojej dupy.

Moja zbroja poinformowała, że dotarły do niej wyrostki gluemorfa. Na podglądzie widziałem, jak Spellforcey z eskadry Smoków dzielnie osłaniają ratującego mnie Seala.

Jeszcze nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Inni, nie Aristoi, narażali się dla mnie. Jeden z myśliwców został trafiony, przechylił się na skrzydło i zwalił w dymiącą dżunglę. Kapsuła ratownicza oderwała się od kadłuba, ale uderzyła w konary drzew i zsunęła się w dół.

Poważnie się narażali. Stawiali na szali życie, by uratować Torkila Aymorea, dekownika, gamedeca, „nie naszego” inkwizytora, nielubianego przez nikogo egocentryka, wiecznie niezadowolonego anarchisty. Smoki walczyły jak szalone. Ich skrzydła przechylały się w bezwładnościowym locie i wysyłały wachlarze salw do otaczających je ze wszystkich stron nietoperzy i kruków. Piloci byli roztrojeni. Tylne i dolne działka rozsiewały słoneczne promienie strzałów. Tylko dlatego mieli jakiekolwiek szanse w walce z przeważającym liczebnie wrogiem. Nawet na Nomorii nie widziałem takiego zagęszczenia pocisków.

Powietrze, samo powietrze w niezliczonej ilości miejsc ulegało zapłonowi, eksplodowały fragmenty dymów, zaczynały się żarzyć kamienie.

Piloci porozumiewali się menami. Przełączyłem się na ich kanał.

- Kogo ratujemy?

- MaodAna.

- To, kurwa, wiem. Którego?

- Aymorea.

- Nie naszego?

- Dokładnie.

- Dlaczego jego? Porządnych nie ma?

- To nas, kurrrwa, nie obchodzi! Albert! Masz sygnaturę tego Rana?

- Tak!

- Panie sierżancie, ale totem powinniśmy...

- Wypierdalaj ze swoimi radami! Ja dowodzę tym statkiem, a wy macie się dostosować, tak?! Na jakiej jest głębokości?

- Siedemdziesiąt pięć!

Big Benem coś targnęło, jakby antyczna wściekła gospodyni domowa przywaliła weń wielkim wałkiem do ciasta.

- Gluemorfsię zerwał!

- Palimy się!

- Od pożaru są droidy, od walki Smoki. My mamy robotę!

- Gluemorf odzyskał integralność!

- I o to chodzi! Wyciągnąć tego bastarda!

Laurus zakazał tworzenia Skymourów pojedynczym Aristoi.

- Poczekajcie, aż zbierze się dekuria. Do tego czasu szukajcie osłon terenu, ostrzeliwujcie się w Groundmourach albo uciekajcie do pancernika.

Nie krył komponentu psychicznego cierpienia. Jego Med nie żył. Musiał w momencie kolapsu myśleć o innych Braciach, nie o sobie. To jedyne wyjaśnienie takiego obrotu spraw.

Oto miara dzielności. RanaR chroni innych, nie siebie. Nie nadaję się na to stanowisko. Gdy wszystko zaczęło się walić, pilnowałem tylko swojej dupy.

Moja zbroja poinformowała, żc dotarły do niej wyrostki gluemorfa. Na podglądzie widziałem, jak Spellforcey z eskadry Smoków dzielnie osłaniają ratującego mnie Seala.

Jeszcze nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Inni, nie Aristoi, narażali się dla mnie. Jeden z myśliwców został trafiony, przechylił się na skrzydło i zwalił w dymiącą dżunglę. Kapsuła ratownicza oderwała się od kadłuba, ale uderzyła w konary drzew i zsunęła się w dół.

Poważnie się narażali. Stawiali na szali życie, by uratować Torkila Aymorea, dekownika, gamedeca, „nie naszego” inkwizytora, nielubianego przez nikogo egocentryka, wiecznie niezadowolonego anarchisty. Smoki walczyły jak szalone. Ich skrzydła przechylały się w bezwładnościowym locie i wysyłały wachlarze salw do otaczających je ze wszystkich stron nietoperzy i kruków. Piloci byli roztrojeni. Tylne i dolne działka rozsiewały słoneczne promienie strzałów. Tylko dlatego mieli jakiekolwiek szanse w walce z przeważającym liczebnie wrogiem. Nawet na Nomorii nie widziałem takiego zagęszczenia pocisków.

Powietrze, samo powietrze w niezliczonej ilości miejsc ulegało zapłonowi, eksplodowały fragmenty dymów, zaczynały się żarzyć kamienie.

Piloci porozumiewali się menami. Przełączyłem się na ich kanał.

- Kogo ratujemy?

- MaodAna.

- To, kurwa, wiem. Którego?

- Aymorea.

- Nie naszego?

- Dokładnie.

- Dlaczego jego? Porządnych nie ma?

- Nie pierdol, wal.

Wyłączyłem khałidowy podsłuch. Gluemorf właśnie się skonsolidował na przygniatających mnie gruzach i zaczął je podnosić.

Wyświetlacz pokazał, że statki ratownicze zsynchronizowały swoje wysiłki i wyciągają właśnie dziesięciu Ranów. Wśród nich był Mario „Nexus” Taylor. Trzymaj się, pilocie. Zlokalizowałem go. Gramolił się z gluemorfa jak pisklę wychodzące z jaja. Jego zbroja była pokiereszowana, umazana, ledwo odróżnialna od gruzowiska. Zdmuchnął pył i brud nanobotami, wyprostował się i ruszył spiralą w górę, wbijając się w chmurę otaczających go nietoperzy i kruków. Wywołał z podprzestrzeni Cloudmoura i wymorfował w latającą machinę, a jakże, podobną do starodawnych samolotów, i zaczął pruć z ośmiu luf do wszystkiego, co się dookoła ruszało. Jeśli widzieliście kiedyś sokoła polującego na bezbronne gołębie, to tak właśnie wyglądał Nexus. Ścigał machiny przez kilka cetni, kręcąc młynki i unikając wrogich serii. Rozsiewał złote wrzeciona we wszystkich kierunkach, zawsze trafiał. Nieskończona jest precyzja Aristosa, który nie dopuszcza porażki, nieskończona jest gracja MaodAna, który kocha awiację. W ciągu trzydziestu cetni zestrzelił pięć kruków. Przesłał mi men.

- Szkoda, że cię tu nie ma, Torkil.

Otrzymaliśmy informację od Khalida.

W pozostałych czternastu punktach zwiadowczych także trwa akcja ratowania Ranów.

Lotnictwo, pancerniki, droidowce, całe zesłane na Damnatę siły odpierają ataki Łowczych, by uratować piętnaście centurii Aristoi. Pięknie. Obrońcy ludzkości uwięzieni pod gruzami. Nikt się nie spodziewał takiego kontrataku ze strony Thirów. Czy na pewno mieliśmy do czynienia z Bestianami? Obcy raczej nie przyozdobiają swoich pancerzy i myśliwców złotą literą V oplecioną winoroślą, a ich jednostki flagowe nie przypominają kształtem średniowiecznego rycerza.

Kamienie, które mnie przygniatały, zostały usunięte. Zobaczyłem miłościwie wyciągnięte pazury gluemorfa. Jeszcze kilkanaście cetni i byłem na powierzchni.

- No i pięknie! Pierwszego mamy z głowy! Hugo, następnego namierzyłeś?

- Tajest!

- Mamy uszkodzony pancerz i prawy generator!

- Gówno mnie to obchodzi, Rupert! Stan droidów?

- Dwadzieścia pięć procent!

- Poradzą sobie! To jest, kurwa, Zwłoka, nie jakiś Spellforce! Naprawi się! Hugo, pole precz!

Pancerz radośnie informował, że się naprawia i za pięć mon będzie w stu procentach sprawny. Dookoła unosił się pył z gruzowiska, wirowały spopielone liście, wrzeszczały ptaki, syczały strzały, gotowały się kamienie, drżało rozgrzane powietrze, podobnie jak gruzowate podłoże, lał się deszcz świetlistych salw z pancernika. Teraz widziałem, że Khalid, by mieć klarowniejszy obraz sytuacji, filtrował mnóstwo informacji. Gdy widziałem to wszystko jego oczami, nie było tak dużo kurzu, dymu, liści, latających gałęzi, które to przeszkody zasłaniały duże obszary bitwy Nie słyszałem tego huku ani głośnych jak koniec świata salw z Daymio, od których parowało powietrze, a fale uderzeniowe były odczuwane w promieniu kilku kilometrów. Zbliżała się eskadra Hornetów, jak nomen omen rój szerszeni, którą droidowiec Kazinsky trzymał do tej pory w odwodzie. Rój pięciuset jednostek w formacji rombu przeleciał niecałe dwieście metrów ode mnie, siejąc wokół gęstymi seriami. Dobrze. Zwiążą wroga walką, odwrócą uwagę. Tuż obok świsnął wielki jak góra Spellforce, grzejąc czerwonymi i złotymi salwami. Dziób statku zdobiła szczerząca kły morda smoka, mieniąca się, poruszająca szczęką. Nie widziałem pilota, ukrytego głęboko w kadłubie, ale miałem wrażenie, że spojrzał na mnie i uniósł kciuk. Dziękuję, kolego. Khalid przesłał men, że moja dziesiątka, opatrzona tymczasowym symbolem „beta”, jest gotowa i ma przetransformować w Cloudmoury.

Wzleciałem spiralą i wywołałem zbroję, która błyskawicznie oblepiła Groundmour.

Teraz miałem szesnaście metrów długości i wyglądałem jak wściekły, wirujący wokół długiej osi skrzydlaty robot. Prawy ciągle ścierał się z soulerami wroga, Lewy wlazł w Eyenet, a za chwilę z niego wyskoczył i wziął się do obsługi działek, które rozsiewały wokół ziarna zniszczenia. Obrałem kurs na Łowczego. Chciałem mu się przyjrzeć. Miałem nadzieję, że pośród takiej zawieruchy nie zwróci na mnie uwagi. Jego dolne gniazda ogniowe związane były walką z Machiną Wojny, która, uwięziona pośród płonącej, dymiącej dżungli, wyglądała jak statek tonący w czerwonożółtych odmętach. Musiała mieć uszkodzone generatory antyg.

Jej korpus był ulokowany nienaturalnie nisko w stosunku do linii drzew; Zapadała się pod własnym ciężarem. Unieruchomiona i mocno uszkodzona, tylko z rzadka się odgryzała.

Łowczy musiał jej też rozerwać moduł pola antyH, bo wszystkie jego strzały sięgały celu, wyorując coraz to nowe płaty pancerza. Ogary pruły trochę do Machiny, trochę do lotnictwa.

Górne gniazda Łowczego szyły rakietami szybującymi zmiennym, zwodniczym lotem ku pancernikowi, lotniskowcowi, droidowcom i statkowi wsparcia. Obrałem kurs, by otoczyć go z prawej strony. Wyprostowany, wysoki niemal jak wieża klasy delta, bogato ornamentowany, poznaczony zadziorami ostrzy, ubrany w czarną zbroję wojownik. Cóż za kuriozalna konstrukcja! Z drugiej strony w dzisiejszych czasach wszystko może wyglądać dowolnie. Kształt przestał być czymś stałym, ostatecznym, przestał też spowalniać poruszanie się w niepróżniowych ośrodkach. Nie zdziwiłbym się, gdyby wojownik, rydwan i dwa ogary nagle przekształciły się w duży statek, czy nawet dwa mniejsze.

Otaczałem go, pouczywszy Sina, by celował tylko do latających pojazdów. Rozumiał i nie dyskutował. Przekazał pak z kolejnego wypadu do Eyenetu. Pan Łowów strzelał kodem czysto losowym. Gdy masz do czynienia z żywym człowiekiem, możesz przewidzieć dość dokładnie, w którym momencie pociągnie za spust. Tak jest skonstruowana psychika, że lubi rytm, specyficzną melodię, nawet salw. Pam, parampam, pam, pam. Jeśli pierwszy strzał był pojedynczy i nastąpiła po nim pauza, następny zostanie natychmiast powtórzony, być może raz, może dwa razy, a potem znowu będzie przerwa. Ten rytm jest podyktowany fizjologią, potrzebą rozluźnienia mięśni, oddechem, biciem serca, korektą celowania. Gdy masz do czynienia z żywym przeciwnikiem, przewidzisz, w którym momencie się rzuci, kiedy zada cios. W przypadku kodu losowego nie możesz tego przewidzieć, bo podyktowany jest czystym przypadkiem. Przekazałem tę informację dalej, także do Khalida. Ten błyskawicznie przeanalizował raport i potwierdził go, ale, stwierdził z lekkim rozbawieniem, w żaden sposób nie może tej informacji wykorzystać, bo zastosowanie ostrzału randomizacyjnego z jego strony nie zwiększy skuteczności. Przypadek kontra przypadkowi?

I tu człowiek, czy raczej postczłowiek, zyskiwał przewagę nad maszyną.

Laurus stwierdził, że dowodzę dekurią „beta” i nakazał, dość odważnie, atak na potwora. Przekazałem podkomendnym polecenie ustawienia się w szyk i otworzenia oczu duchowych. Za chwilę otoczyła mnie eskadra Cloudmourów. Zaczęliśmy walić w płonącego demona, a on ryczał i wściekał się. Coraz więcej salw sięgało czarnego pancerza dokładnie w momencie, gdy ten na ułamek cetni usuwał barierę antyH, by oddać własne strzały. W kilku miejscach rozgrzał się do czerwoności, w dwóch ziały dymiące dziury.

Statki ratownicze wydostały kolejną dziesiątkę Ranów. Tym Laurus nakazał otoczenie i ochronę droidowców (jeden z nich dymił i płonął; trzy pojazdy ratownicze gasiły pożary), statku zaopatrzenia i lotniskowca. Nie mogliśmy stracić tych jednostek.

Pod gruzami wciąż leżało blisko siedemdziesięciu Aristoi. Lotnictwostraciło czterdzieści maszyn. Wróg około dziesięciu procent. Statków przeciwnika było za dużo, były za małe i potrafiły koordynować ataki w błyskawicznym tempie. Jak nasze droidy Bo to były droidy, dotarło do mnie. Ale kierowali nimi magowie, pieprzeni soulerzy ukryci w Panu Łowów, nie tak jak u nas - maszyna. Spojrzałem na głowę potwora. I wtedy nabrałem pewności. Chociaż siedziało w nim pięćdziesięciu psioników, dowodził nim jeden człowiek.

To był cholerny motomb dla jednego Thira. Nie miał ciała. Jego organizmem była zbroja, a soulerzy stanowili jej organy, byli spleceni z maszyną, nierozerwalnie wtopieni w jej strukturę, spotworniali, zniewoleni... Sin przysłał pak z Eyenetu. Miałem rację. Ujrzałem istoty posiadające tylko tułów, wmontowane w nieludzkie machiny doprowadzające pokarm rurami wtopionymi prosto w żołądki, odprowadzające odchody innymi przewodami, oplatające nieszczęśników zwojami nanowodów. Ci półludzie nigdy nie opuszczą mechanicznego ciała swojego właściciela, są jego integralnymi częściami. Ich twarze oświetlone czerwonym światłem były wykrzywione w ogromnym wysiłku. Wielki robot spojrzał na mnie nienawistnym wzrokiem, w którym było poczucie krzywdy, chęć zemsty, pogarda i potrzeba zadośćuczynienia. Rany boskie. Oni tu przylecieli ze słuszną misją!

Uważają, że racja jest po ich stronie! Przyszedł kolejny pak z Eyenetu. Znałem już jego rangę.

To był Proeternus. Wieczny wojownik, dowodzący co najmniej dziesięcioma tysiącami dimenów wrośniętych, ale już nie ciałem, tylko umysłem, w kruki i nietoperze. Tacy dimeni nazywali się Ariatorami. Wiedza ta wyciekła z jego duszy, zbyt mocno emanującej nienawiścią, by powstrzymać strumień informacji.

Proeternus nie pamiętał Ziemi. Urodził się na planecie o nazwie Spes, w społeczeństwie, które żyło nienawiścią do ludzi, do Imperatora, było przesycone poczuciem krzywdy, wynikającym z odrzucenia, oddalenia, izolacji. Przybyli z misją podporządkowania sobie niegodnego, robaczywego rodu ludzkiego. Łowczy otworzył usta najeżone setką ostrych stalowych zębów i wydał z siebie ryk. Wyzwanie. Patrzył wciąż na mnie. Dlaczego na mnie?!

- Wszyscy Ranowie! - krzyknął Laurus. - Skoncentrujcie ogień na tym olbrzymie!

Osłaniajcie Pierwszego!

Dopiero teraz dotarło do mnie, że od samego początku nazywam wojownika na rydwanie Łowczym albo Panem Łowów. Thirowie też go tak określali. Wiedziałem to, zanim dostałem paki od Sina, czy przedtem?!

- Panie sierżancie, tym razem to RanaR! Organik zginął!

- Pozostali dwaj żyją?

- Żyją!

- Głębokość?

- Osiemdziesiąt dwa.

- Panie sierżancie, mamy pancerz zjedzony w czterdziestu procentach i kilkanaście droidów naprawczych! Ta krypa się rozpada!

- Fernando „Gienia” Sanchez do dowódcy Smoków!

- Słyszę cię, Gienia.

- Dajcie mi wsparcie! Wyciągam RanaRa!

- Roger that, Gienia. Zrobimy, co w naszej mocy.

Kurewsko twarde chłopaki, skwitował sierżant. Przez moment się zawahał. Każda chwila, gdy Foka miała aktywne pole antyH, poprawiała stan poszycia. Ale nie było czasu, nie było czasu. Na oknach podglądu widział twarze załogantów, osmalone, napięte, widział wielką dziurę w burcie Bena, połamane dźwigary pojazdu...

- Pole precz! Wyciągnijmy tego biedaka!

Khalid poinformował, że Czwarta Dekurią została wydobyta spod gruzów. W tym Laurus, który natychmiast został przewieziony na pancernik Daymio. Seal, który go wiózł, podobno rozpadł się tuż po lądowaniu, ale zarówno załoga, jak i sam Wilehad przeżyli.

Dostałem dziwaczny men, że dowódca statku ratowniczego znany był z kiepskich przyziemień.

Dlaczego ten kutas się na mnie patrzy?!

- Torkil, uważaj, te psy mierzą do ciebie!

Wysłałem men do Lewego, żeby walił w ogary, do Prawego prośbę, by na chwilę przerwał soulerskie starcie i wyrwał sobie serce, ale nie pozwolił w Eyenecie, żeby cokolwiek w nas trafiło.

- Primus - usłyszałem słaby głos Laurusa - myślę, że powinieneś wiedzieć. Ranka Cloe Aymore, twoja córka, była tu z nami. W Dziesiątej Dekurii.

Powietrze wokół mnie jakby zgęstniało.

- Jakim cudem! Przecież ona jest w Siódmej Centurii!

- Zastąpiła Jasona Ortenda. Był chory. Widać ma w genach anarchię ojca.

- Dlaczego mi to mówisz?

- Spójrz na oznaczenie Jasona. Nie daje oznak życia.

Przesłałem mu men pełen wściekłości i rozpaczy.

Spojrzałem na Proeternusa, który właśnie celował do mnie ze swoich kilkudziesięciu skurwysyńskich działek. Przestrzeń wokół mojej zbroi spuchła i odepchnęła pobliskie Cloudmoury. Zagiąłem prawdopodobieństwo atomów, elektronów, kwarków wysokich, niskich, górnych i dolnych. Nade mną pojawił się demon, a pode mną rozpostarła skrzydła anielica. Wszystkie oświetlone przez słońce powierzchnie zaczęły świecić oślepiającym blaskiem. Otworzyłem usta i wydałem z siebie ryk. A dźwięk ten, powtórzony przez bas biesa i sopran Moniki, poruszył mury świata. I wyrosły mi wielkie, ostre kły.

Wydałem dyspozycję aktywowania Skymoura.

- Torkil, nie! - to był głos Nexusa.

W momencie gdy z podprzestrzeni w huku błyskawic wyłaniała się moja zbroja otoczona wstęgami z symbolami Imperium, latającymi cherubami, błyskawicami i promieniami, a na ramionach prostowały się skrzydła Archanioła, Łowczy otworzył ogień.

Wziął go na szeroką pierś Nexus, także przyodziany w Skymour, który znalazł się między nim a mną. Zatrząsł się, błysnął. Salwę częściowo pochłonęło jego pole antyH. Mądry Mario.

To sztuka walczyć jak bohater i nie zginąć. Jego kolos zwinął się i poleciał dalej, ciągnąc za sobą dym. Przeżyje.

- Dzięki, Taylor.

- Dla ciebie wszystko, przyjacielu.

Nad moją głową szumiał gonfalon, dookoła latały cheruby i wstęgi z symbolem Imperium. Wyciągnąłem dwie ręce, a w każdej dzierżyłem miecz długi na pięć 3 dziesiąt metrów i ostry tak, że przecinał tytan, nie zwalniając biegu. Skoczyłem do przodu, a Lee Roth i Monika rzucili się razem ze mną. Łowczy strzelił i to był jego błąd. Salwy wyrwały z mojej zbroi kilkaset kilogramów poszycia, targnęły nią, ale nie wyhamowały pędu. Zanurkowałem i ciąłem w szyję. Lee, teraz trzystumetrowy, dorwał się do jego bebechów i - czułem to - zamordował kilkunastu soulerów, szponami wyrwał z nich życie. Zbroja Łowczego ugięła się w miejscu wniknięcia w nią łap demona. Z nieba zleciały promienie słońca przebijającego się przez dym i chmury. Pozdrawiał nas cały dobry świat. Zagrały wszystkie działka zamontowane na moim korpusie. Jego pole antyH zamknęło się, ledwie klingi wydostały się z czarnego pancerza. Moje cięcie trwało krócej niż cetnię. Wielki łeb ozdobiony sierpowatą aureolą opadał w dół, oddzielony od korpusu. Za chwilę rozcięło go włączone przez Pana Łowów pole antyH. Wiedziałem, że utrata czerepu nie ma większego znaczenia dla zdolności bojowych Łowczego, ale on nie wiedział, że mój atak był fintą. Na chwilę otoczyły mnie skrzydła Moniki, przyspieszając regenerację zbroi. Z nieba leciały złote krople deszczu. Świat płakał ze mną. Moja córeczka. Moja Cloe. W oddali wisiało niebiańskie miasto, być może to, w którym zamieszka w zaświatach. Przez ułamek cetni zastanawiałem się, czy tam nie polecieć... Spojrzałem znowu na olbrzyma. Z pewnością myślał, że jest bezpieczny za polem antyH, i zwlekał z oddaniem następnej salwy, czekając, aż się oddalę. Wyprostowałem się i spojrzałem mu prosto w oczy. Nie zauważyłeś, skurwysynu, jak podajnik w moich stopach przykleił ci do pancerza dziesięć bomb N?

Eksplozja wewnątrz pola antyH nie działa ze zwielokrotnioną energią, nie odbija się od warstwy ochronnej, raczej w niej znika. Niemniej zaletą jest to, że można przeciwnika obłożyć ładunkami i jeśli zdetonują, gdy pole jest aktywne, nikomu w pobliżu nic się nie stanie oprócz samego zainteresowanego. Nie ma rozwiązań idealnych. Pole może być pułapką i ten cham będzie tego przykładem. Otoczyło go krocie eksplozji jasnych jak słońca. Roth polatywał przy nim i wyrywał życia z kolejnych soulerów, kończąc ich udrękę. Wybuchy rozerwały wielką zbroję na kilkanaście kawałów, które teraz płonęły, gięły się i skowyczały.

Cała struktura zaczęła się walić na dżunglę, na ruiny dworca i jednego z ogarów. Towarzyszył temu huk i liczne fale uderzeniowe, które targały moim pancerzem i przyczepionymi do niego animowanymi proporcami.

Gdy się zwalił do końca, podniósł się wielki obłok kurzu, który ograniczył ocalałemu psu celowanie.

Zdechł.

Zniknął jego duch. Zniknęła aura zniewolonych soulerów.

Mój demon i anielica także się ulotnili, a z nimi miasto, gdzie zamieszkała moja zmarła córka.

- Torkil - dobiegł do mnie słaby głos Laurusa - świetna robota.

- Gdzie jest jej ciało?

- Co? - słyszałem jego głos jak przez grube poduchy.

- Cloe! Już ją wydostali?

- Na Gai.

- Jak to?

-...Kłamałem.

Jak?!

Znowu przesłałem mu men, tym razem z obietnicą, że go zabiję.

- Musiałem to zrobić. Widziałeś, co się działo. Potraktuj to jako moją zemstę za nielegalny rajd pana Jeffa.

Rytuał Utraty. Przeprowadził na mnie cząstkowy Rytuał Utraty. To wyzwoliło energię niezbędną do pokonania Łowczego. Nie bomby go pokonały, tylko moja wola. Mimo to przegiął. Przegiąłeś, Laurus. Tak się nie robi. Tak się nie robi.

Z trudem otrząsnąłem się i rozejrzałem. Sytuacja była wciąż bardzo zła. Lotnictwo jak oszalałe osłaniało statki ratownicze, które właśnie wyciągały Piątą Dekurię. Hornetów prawie już nie było. Resztki wież działowych koncentrowały swój ogień w otoczeniu Sealów. Kruki i nietoperze straciły centralne dowództwo, ale wciąż latały sprawnie i strzelały. Bojowo nastawiony był także ogar, który nie widział dobrze przez chmurę kurzu, ale był na tyle blisko Machiny Wojny, że skutecznie ją dobijał. Ta wyglądała jak bestia, która traci sierść.

Odpadającą szczeciną były kapsuły ratownicze, którymi poprzez fale ognia uciekała załoga.

Jedyne wsparcie ciężkoogniowe, jakie nam zostało, prezentował pancernik Daymio, który wykorzystywał swoje działa, by przerzedzać rój kruków i nietoperzy, i z rzadka prał w ogara.

Lotniskowiec Zuikaku oraz droidowce robiły, co w ich mocy, by oczyszczać pole wokół obszaru akcji ratunkowej. Laurus wydał pozwolenie reszcie mojej dekurii na transformację w Skymoury. Trzeba było wykończyć psa i zająć się myśliwcami. czas-6ILNYCH istot W czternastu innych punktach sytuacja wyglądała gorzej, bo wciąż działali tam Łowczy. Khalid poprosił o pełen zapis mojego ataku i natychmiast przesłał go innym. Miejmy nadzieję, że będą potrafili go wykorzystać.

Statek wsparcia przekonfigurował działka stacjonarne tak, by skoncentrowały ogień na ogarze. Wtedy zwróciły się przeciwko nim nietoperze i kruki. To dało czas lotnictwu na przegrupowanie się wokół Sealów, a im samym darowało kilkaset cetni spokojniejszej pracy.

Szósta Dekuria została wydobyta i już wydawało się, że w jakiś sposób odzyskaliśmy inicjatywę, gdy gruchnęła wieść, że na orbicie Achab i, pięknej, pokrytej morzami planety zamieszkałej przez jedenaście miliardów obywateli, pojawiła się flota wroga.

Z archiwum multimedialnego imperium drogi Thomas NabutoRoth Rozprawa o publicznym lęku Po raz pierwszy zamieszczona W zinie „Plaato dzisiaj”

Imperator utrzymał wolność słowa. Co prawda za jego panowańia chcący skorzystać z tej wolności muszą przejść testy inteligencji emocjonalnej i intelektualnej, i chwała mu za to, dzięki temu ci, którzy z przywileju tego korzystać nie powinni, de facto go nie otrzymują, więc mniej mamy niż przed Imperium informacyjnego śmiecia. Skoro za- 3zz tem testy przeszedłem i okazałem się godny, postanowiłem otworzyć usta.

Gorgon Nemezjus Ezra twierdzi, że jesteśmy zagrożeni. Dlatego mnóstwo z funduszów planet PRZEZNACZANE JEST NA BUDOWĘ NIEZLICZONYCH ILOŚCI PUNKTÓW OGNIOWYCH ULOKOWANYck DOSŁOWNIE NA KAŻDYM BUDYNKU. MAMY WIEŻE STRZELNICZE ŚREDNIEJ MOCY I MOCY GIGANTYCZNEJ. ZASILAJĄ JE ELEKTROWNIE, JAKICH NIE POWSTYDZIŁYBY SIĘ NAJWIĘKSZE GWIEZDNE PANCERNIKI. JEŚLI JEDNAK MAMY SZYKOWAĆ SIĘ DO BOJU (SWOJĄ DROGĄ, CIEKAWE z KIM - z ERTHIRAMI, DZIKUSAMI POTRAFIĄCYMI WALCZYĆ GŁÓWNIE ZA POMOCĄ ŁUKÓW I WŁÓCZNI?), DLACZEGO RECTOR LuDENS INWESTUJE GŁÓWNIE w STACJONARNE PUNKTY ogniowe, a Armia pozostaje śmiesznie mała? Według starych norm w wojsku powinien przebywać jeden procent społeczeństwa. W naszym przypadku żołnierzami jest jedna trzytysięczna procent populacji.

Nawet jeśli uwzględnimy, że dorosłych OBYWATELI WAYEMPIRE LICZY STO MILIARDÓW, WCIĄŻ MAMY ZALEDWIE JEDNĄ SETNĄ PROCENT MUNDUROWYCH.

Śmiesznie mało, nieprawdaż? O co chodzi naszemu Wybawicielowi? Chciałbym, żeby moje pytanie było dobrze zrozumiane: jeśli dziesięciomilionowa ARMIA, NAWET Z OPCJĄ ROZMNOŻENIA DO TRZYDZIESTU, JEST WYSTARCZAJĄCA DO ODPARCIA STRASZLIWEGO WROGA, DLACZEGO BUDUJEMY TYLE WIEŻ STRZELNICZYCH?

Jeśli, jak twierdzi Imperator, jesteśmy zagrożeni, dlaczego mamy tak małą armię?

grozi nam wojna czy to gra?

Powiem otwarcie, moim zdaniem, zagrożenia nie ma. Czynności Imperatora są pozbawione logiki. Przystąpmy do dialogu, rozbierzmy te śmieszne wieże i rozpatrzmy powrót demokracji.

Jebana Arete właśnie wstawała za wschodnimi wieżami Nowej Kolonii, gdy Zabulon Doris skończył swoją pracę. Wydał dyspozycję zespolonym omnikom, obicoinom i walktelom i nagle interfejs jego frina, ten, z którym się urodził i który nigdy nie znikał z pola widzenia, zatrząsł się i zamigotał.

- Ha, mam cię, kurwi synu - szepnął.

Cyfrowy obraz za chwilę wrócił na swoje miejsce, lecz Mag miał nadzieję, że nie jest to już ten sam frin.

I miał rację.

Przed oczami pojawił się dyskretny napis: Błąd oprogramowania. Rozpoczynam próbę usunięcia defektu.

Defektu, burwa, jakie złownictwo. Nienawidził, podobnie jak wielu skazańców, poprawnego genglish. Slang był swoistym buntem, protestem przeciwko Jemperium.

Zabulon wiedział, że nie ma dużo czasu. Frin wcześniej czy później wygra.

Mężczyzna założył dziwaczną obicoinową czapkę na głowę, a dwa konglomeraty walkteli i omników na przedramiona.

Śpiący dotąd na zdezelowanym łóżku Asbern „Dragon” Barn przeciągnął się i ziewnął.

- Ty, praszczur, skończyłeś?

Zamiast odpowiedzi otrzymał potężny cios w mordę. A jednak, pomyślał, a jednak.

Potem na jego dragoński pysk spadło uderzenie drugie i trzecie, po którym na szczęście stracił przytomność.

Z Księgi Słowa Ustęp 1 Nieśmiertelność oznacza początek nowej ery rozwoju duchowego. Dusze dłużej muszą przebywać w ciałach, więc mają więcej problemów do rozwiązania. Stąd pojawiają się nowe możliwości i „zmysły” obywateli - telepatia, wyczuwanie nastrojów, jasnowidzenie.

Odblokowują się nieznane dotąd możliwości.

Odkrycie skoków hiperprzestrzennych praktycznie nałożyło się na pojawienie się zdolności soulerskich. tworzy to podwaliny pod przypuszczenie, że istnieje korelacja między tymi dwoma zjawiskami. Rozdarcie naszej reistycznej rzeczywistości tunelami pozaczasowymi, jak się wydaje, otworzyło nie tylko nowe opcje techniczne, ale w jakiś niepojęty sposób uchyliło drzwi w naszych duszach. Wykonując skoki i teleportacje, korzystamy z nadprzestrzeni ukrytej pod oceanem prawdopodobieństwa, korzystamy z tej strony materii, gdzie czas i przestrzeń nie mają znaczenia. Być może samoświadomość człowieka ma tę samą cechę - jest pozaczasowa i pozaprzestrzen na i jej właściwym dominium jestjiiperprzestrzeń.

Jeśli tak jest, należy się dziwić nie pojawieniu się zdolności soulerskich, ale temu, że pojawiły się tak późno.

Leon Kuguhart należał do jednego procenta populacji WayEmpire, który pamiętał życie na starym globie. Wiele cykli wstecz, na Ziemi, gdy już były rozruchy, gdy wszystko zaczęło się walić, poszedł do wróżki. Ludzie wokoło popełniali samobójstwa, bankrutowali, ginęli w zamieszkach. Człowiek w sytuacji kryzysowej chwyta się rozmaitych środków, by się uspokoić. Leon nie wierzył we wróżby, ale jego lęk był tak silny, że nie potrafił sobie inaczej poradzić, a darmowych pigułek oferowanych przez apteki nie chciał. Leon chciał wiedzieć.

Wróżka była piękna. Patrzyła w jego źrenice, ręce, karty, zerkała na łodygi krwawnika, aż w końcu powiedziała, że Kuguhart osiągnie wszystko, jeśli w siebie uwierzy.

A uwierzy, gdy sięgnie po władzę.

Nigdy nie poznał jej imienia, pamiętał tylko oczy. Zielonobłękitne, przejrzyste i czyste, oraz tkwiącą w nich siłę. Coś wtedy pękło w jego psychice. Jakby szklana bańka niezdecydowania, niewiary i słabości, którą każdy mężczyzna od czasu do czasu się otacza.

Ta przezierna sfera jćst usprawiedliwieniem, dlaczego się nie stara, nie pnie, dlaczego jest bierny. „Jestem szklaną bańką, muszę uważać” - mówi mężczyzna i pogrąża się w stagnacji.

Piękna wróżka stłukła kryształ. Leon zaufał sobie. Postanowił, że choćby nie wiadomo co, będzie się piął i sięgał po ster. Bo po to się jest mężczyzną, by panować, władać i dominować.

Wykupił bilet na Gaję. Jak się potem okazało, był to krok zbawienny, bo jego megastatek wystartował jako jeden z ostatnich. Uznał to za omen potwierdzający słowa nieznajomej. Podeptał błyszczące okruchy i rozpoczął nowe życie. Imperatora uznał za wzór męskich cnót. Oto człowiek, który nie waha się królować, który nie stoi z boku, gdy ludzkość potrzebuje pomocy, nie wstydzi się swojej siły i nie milczy, gdy wypada ją zademonstrować.

Postanowił być taki sam, a czasy, które nadeszły, stymulowały, by odrzucić stare zwyczaje i myślenie.

Przeszedł czyszczenie genów, zatrudnił się w Firmie Imperialnej i zainwestował w nią wszystkie zasoby. Stał się wyższy, przystojniejszy, szczuplejszy, obniżył głos, wykupił apartament w Salsie. Związał się z posażną kobietą, potem drugą i trzecią. Spłodził dzieci, zgodnie z imperialnym dekretem tyle, ile należało, na chwałę ludzkości. Założył klan - Reor Kuguhartów. Kształcił się w informatyce i zarządzaniu. Poznawał i tworzył informacyjne filtry, pakiety, bomby, pamięci i antypamięci. Około dwudziestego cyklu Ery Imperium dostrzeżono jego umiejętności, zdolności przywódcze i ambicję. Wtedy po raz pierwszy spotkał się z nim Brat Besebu i zaproponował pracę w tajnych służbach. Leon był zachwycony. Pracować dla dobra Imperium jako agent? Chciał tego, pragnął całym sercem.

Piąć się, piąć, jak przewidziała wróżka...

Jego klan rozrastał się, Leon doczekał się wnuków i prawnuków, znów zmienił ciało, przyciemnił skórę, stał się jeszcze wyższy, przystojniejszy i potężniejszy. Nazwał swój Reor Klanem Lwa, zatrudnił artystów, by stworzyli herb, opracował linię tytułów szlacheckich, zdobył pozycję w Reorradzie i występował jako mówca. W Firmie Imperialnej zajmował stanowisko inspektora do spraw jakości i czystości informacji, a jako agent nieustannie inwigilował klan własny i zaprzyjaźnione. Upajała go świadomość, że wie coś, czego nie wiedzą inni. Bractwo Besebu było z niego zadowolone. Gdy w pięćdziesiątym pierwszym cyklu powołano Milicję Besebu, zrzeszającą obywateli nieobdarzonych zdolnościami soulerskimi, mianowano go dowódcą Kwadrantu Piątego. Wróżka miała rację.

W cyklu siedemdziesiątym szóstym został dopuszczony do pierwszego kręgu wtajemniczonych. Dowiedział się, że społeczeństwo jest stale inwigilowane za pomocą wież, które stoją na każdej planecie. Są to urządzenia śledzące fale mózgowe obywateli, wpływające na nie, regulujące. Tylko Imperator i jego świta mieli dostęp do mechanizmów wpływających na nastroje społeczne, ale to on stał się kierownikiem nadzorującym Sekcję Szóstą Głównej Wieży Gai.

Oto był jego cel, władza we władzy. Informacja w informacji. Chciał wiedzieć więcej, dostać się w obszar doradców Najwyższego. Wiedział, że do tego momentu jeszcze daleka droga, ale czuł, że jakaś demoniczna siła, która w nim tkwi, pewnego dnia zaprowadzi go do celu. On, Leon Kuguhart, Wielki Kot Reoru Lwa, zrzeszającego ponad pięciuset obywateli, właściciel floty machin kroczących typu Zen zaprojektowanych przez samego Georgia Salmaniego, posiadacz luksusowej wyspy na Persefonie i świty dwustu rebotów, dostanie się na szczyty, otrzyma imperialny tytuł szlachecki, stanie się kimś.

Starał się jak mógł. Śledził wskazania mechanizmów kontrolnych wieży, zaglądał w mózgi obywateli, składał raporty i nadzorował pracę urządzeń. Miał wrażenie, że jest dobrym ojcem, ręką Imperatora, która czuwa i nie pozwoli ludziom się troskać. Był ręką niewidzialną, ręką silną. I to wzmacniało jego aspiracje. W dziewięćdziesiątym szóstym cyklu został dyrektorem informacyjnym Sekcji 1- i dopuszczono go w drugi krąg wtajemniczenia.

Pokazano, gdzie są główne siłowniki dostarczające energię do potężnych anten Głównej Wieży Gai oraz gdzie znajdują się zabezpieczenia poziomu pierwszego, drugiego i trzeciego, niedopuszczające do przerwania pracy urządzeń. Nauczono go procedur obejścia programu generalnego, gdy z jakichś powodów imperialne aplikacje zaczną źle działać bądź gdy sieć zainfekuje letalny wirus. Zrozumiał zasadę działania równowagi społecznej i tajniki wpływania na poszczególne części mózgów obywateli, ale pojął też, że wiedzę tę będzie mógł wykorzystać, dopiero gdy z siecią stanie się coś bardzo niedobrego, oby nigdy do tego nie doszło. Mimo to świadomość władzy rozsadzała go i napawała dumą. Poznał wtedy dyrektor informacyjną Sekcji -, Tanyę Ebony, z którą od tej pory miał współpracować, bowiem tylko ich wspólne kody dna i psychoskany mogły otworzyć moduł resetujący program.

Dwudziestego drugiego Decimi dziewięćdziesiątego dziewiątego cyklu o uniwersalnej siódmej dwadzieścia, mniej więcej wtedy, gdy zwiad przeprowadzony na Ziemi z użyciem piętnastu pancerników typu Invincible, siłami piętnastu centurii MaodionóW, trzydziestu dywizji droidów bojowych, piętnastu statków wsparcia oraz trzydziestu dywizjonów myśliwców przechwytujących typu Spellforce, stacjonujących na piętnastu lekkich lotniskowcach typu Wind, doprowadził do wielkiej wojny z Thirami, Leon Kuguhart, dumny lider Klanu Lwa, wysiadał z limuzyny i zamierzał wkroczyć do teleportera, który miał go przenieść do biura centralnego w Głównej Wieży Gai.

Jeśli masz zdolności soulerskie, a nie marzy ci się kariera wojskowa, pamiętaj o Imperialnej Akademii Soulerów. Sprawdzimy tam, jakie masz zdolności: czy nadajesz się na Charona, Seera, Nasłuchiwacza, a może jesteś Człowiekiem Bramą? Przyszłość stoi przed tobą otworem. Masz rzadki talent - nie zmarnuj go. ias czeka na ciebie!

(Ten komunikat nie jest reklamą. Jako taki został zatwierdzony do ogólnego dostępu przez Imperialną Komisję do spraw Informacji Komercyjnych).

Udało nam się wydobyć wszystkich Ranów, tych żywych, żywych w dwóch trzecich, w jednej trzeciej i umarłych. Potem zostawiliśmy ogary, rydwany i większość naprawdę trudnych do zniszczenia Łowców. Nie było co z nimi gadać na jałowej Damnacie, gdy atakowany był Achab 1. Ledwo zawitałem na pancerniku Daymio, który szyko wał się do skoku, dostałem men od Laurusa, żebym stawił się w kajucie pięćdziesiąt dwa. Oczywiście.

Gdy ewakuowaliśmy już wszystkich i lecieliśmy do statków, rozpatrywałem możliwość ucieczki. Schronić się na Cheronei, połączyć z Torkilem renegatem i pomyśleć, co dalej. Ale to już by była dezercja. A za dezercję nawet anarchistom wlepia się bezczas bez biletu powrotnego.

Poszedłem do kajuty. Czekał. Stał w nowiutkim Coremourze, twarz miał zasłoniętą przyłbicą. Racja. Był tam rozdwojony, w dwóch dibekach, ciało zostało już z pewnością spalone. Nie wiem, czy zdecydowano się na przywiezienie nowego. W tych warunkach... Jeśli nawet, musiało to potrwać około pięćdziesięciu mon. Ruchy jego zbroi zdradzały napięcie i złość. W pomieszczeniu stał też, na lewo od niego, Isidor Duncan, katomowy inspektor osobowy Armii Gajańskiej. O ile ja byłem instruktorem i posiadałem władzę superwizyjną nad Maodionami, on był takim inspektorem sprawującym władzę dyscyplinarną nad całą Armią Gajańską. Jako jedyny chyba w WayEmpire mógł oficjalnie przebywać w pięciu kopiach i mieć pięćdziesiąt, a nie pięć perbotów. Nie miałem pojęcia, czy stoi przede mną katomowa kukła animowana przez człowieka, czy bot. Ubrany był w oficjalne ceremonialne szaty. Isidor mierzył, tak jak my, trzy metry, spływało po nim złoto i srebro, galopowały po materiale trójwymiarowe zastępy kawalerii z szesnastego czy siedemnastego wieku, oczywiście ziemskie, europejskie. Jako urzędnik imperialny używał wizualizacji spojrzenia arealnego, co nadawało mu upiorny wygląd. Nad prawdziwymi oczami jarzyły się oczy animowane, patrzące w inną stronę, coś czytające czy oglądające. Taki image działał odstraszająco.

Pewnie jeszcze kilkadziesiąt cykli temu bym się go bał. Miałem jednak na karku osiemsetkę.

Na pewno więcej niż on. Nie bałem się ani jego wyglądu, ani surowego spojrzenia. Nie bałem się nikogo.

Laurus spojrzał na mnie.

- Usiądź.

- Tu kapitan statku, za dziesięć cetni skaczemy - odezwał się głos interkomu.

Czerwone światło. Po co te szopki? Relikt przeszłości. Dzisiaj już nikt nie przejmuje się skokami, zwłaszcza że na każdym statku waruje Charon.

Usiadłem.

- Nie mamy czasu - mruknął - więc tę rozmowę przeprowadzimy w maksymalnym przyspieszeniu. Synchronizuję...

Synchronizacja przyspieszenia jest wygodnym zabiegiem. Dzięki niemu wszyscy zainteresowani przyspieszają dokładnie w tym samym momencie. Bez tej procedury ktoś mógłby czekać w subiektywnym czasie na drugiego rozmówcę nawet monę, bo tamten zwlekał, powiedzmy, pięć cetni.

Powietrze w pomieszczeniu zamieniło się w kryształ. Rzadkie pyłki widoczne w świetle lampy sufitowej zatrzymały się. Minidrony spacerujące po ścianie zwolniły swój bieg, jeden latający zwolnił na tyle, że mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. Zwykle robaczki pomykają tak szybko, że ledwo można je zobaczyć.

Arealny Laurus, cały i zdrowy, wyszedł z realnego, zastygniętego. Westchnął.

- Obowiązuje nas od tej pory prawo wojenne. I przyspieszone postępowanie. Bez procesów.

Prychnąłem. Od czasu nastania Imperium sądy jako takie przestały istnieć. Zawód prawnika zlikwidowano. Adwokaci, prokuratorzy, sędziowie, asesorzy i inne barachło babrające się w setkach przepisów poszli w odstawkę. Musieli się przekwalifikować i zająć czymś sensownym. Nazwa „proces” pozostała, ale teraz bardziej oznaczała „procedowanie”, które obejmowało wysłuchanie oskarżonego razem z dokładnym psychoskanem, jeśli byli świadkowie, skanowano ich także. Potem maszyna generowała wyrok, a wyrok ten był oceniany przez osobę procedującą, która również podlegała psychoskanowi - na wszelki wypadek, by wykluczyć stronniczość czy działanie mechanizmów obrony osobowości.

Ostateczny werdykt łącznie z zapisem funkcji mózgu był ogłaszany najpóźniej następnego dnia.

W tej konkretnej sytuacji osobą procedującą był Isidor Duncan.

Głos Laurusa stwardniał.

- Co robiłeś w ciele Jeffersona „Spacemana” Raya na Ziemi?

- To moja sprawa.

Zacisnął usta. Isidor także wyszedł z zastygniętego ciała i spojrzał z zaciekawieniem.

„Spieszy ci się do śmierci?” - zdawał się pytać wzrokiem.

Wilehad milczał. Nie było sensu ponawiać pytania. Nie było sensu naciskać.

Wypowiedziałem kwestię, a Ran nie powtarza dwa razy tego samego.

- Co ci zależy? - spytał RanaR.

Rozbroił mnie. Co mi zależy? Nie odkryłem tam, czego szukałem. Jeff przesłał mi men i pełną frinową relację z wyprawy już z Cheronei, z kryjówki Hanka.

Także wyszedłem z ciała. Widok arealnej osoby nakładający się na reistyczne ciało jest nieprzyjemny w percepcji. Miesza się prawdziwa twarz z animowaną, człowiek się gubi.

Lepiej wyjść.

- Zmarły sto cykli temu znany nam wszystkim Sergio Lama - wycedziłem - podczas ostatniej rozmowy, niedługo przed nastaniem Imperium, przekazał mi wskazówki co do pewnego eksperymentu. Kontekst rozmowy wskazywał, że badania dotyczyły poszukiwań nadczłowieka. Nie chciałem, żeby wyniki, do których, jak przypuszczałem, doszedł, dotarły do władz Imperium, nie chciałem, żeby dostały się w ręce Thirów.

- Chciałeś to załatwić na własną rękę?

Skinąłem głową.

- Wykonujemy skok... - dotarła do nas menowa informacja.

Laurus zgrzytnął zębami.

- Ty cholerny anarchistyczny, egocentryczny dupku. Kto ci powiedział, że masz wyłączność na wynalazki, które mogą uratować ludzkość?

- Ich twórca. Czy tobie zdradził, gdzie ukrył te rzeczy? Powiedział Imperatorowi, komukolwiek oprócz mnie? Nie. Powiedział mnie. Bo widocznie uznał, że w tym bagnie jestem jedynym człowiekiem godnym powierzenia tajemnicy. Dodajmy, że zaufaniem obdarzył mnie jeden z największych zbrodniarzy ludzkości. A ja postanowiłem zrobić z tą wiedzą to, co uznałem za stosowne. Niestety - westchnąłem - okazało się, że szaleniec nie tworzył superczłowieka.

Opowiedziałem Laurusowi i Isidorowi, co widziałem i słyszałem, następnie opatrzyłem to pakietem pamięciowym.

Przez chwilę trawili informacje.

-...jesteśmy na orbicie Achab i. Alarm czerwony. Wszyscy na stanowiska.

Laurus najprawdopodobniej swoim Sinem lub Dexem zawiadywał Ranami. Machnął ręką.

- Twój Lewy i Prawy mogą się czymś zająć. Niech wejdą zdalnie w statki zwiadowcze, całością akcji dowodzi mój Dexter.

Skinąłem głową. Pozostali Torkile odetchnęli z ulgą, po czym „oddalili się” do swoich spraw.

Isidor i Laurus długi czas milczeli. W końcu otrzymałem od Duncana men, że maszyna procesowa oblicza mój wyrok. W tym czasie Laurus mruknął:

- Rzeczywiście szaleniec. Co zrobimy z tą skrzynią? Trzeba by ją jakoś przetransportować, chociaż, czy może się do czegoś przydać?

- Tam są miliardy ludzi.

- No tak. To jakby niehumanitarne... Z drugiej strony - parsknął - naprawdę niezwykły pomysł...

Zastygł. Otrzymał pak od Isidora. Chrząknął.

- Na podstawie uprawnień, których udzielił mi baron Isidor Duncan, inspektor osobowy Armii Gajańskiej, ogłaszam wyrok. Dopuściłeś się wykroczenia b, podpunkt piąty, paragraf drugi Imperialnych Sił Zbrojnych i złamałeś Prawo Imperialne dotyczące liczby kopii. Nie są to bardzo duże wykroczenia. Ale z racji, że jesteś Ranem, ich ciężar wzrasta, bo kładzie plamę na wszystkich armijnych soulerach. Uwzględniając bohaterskie czyny, jakich dokonałeś podczas dzisiejszego zwiadu, Maszyna Procesowa zaordynowała następujący wynik, z którym zgodził się baron Isidor Duncan: pozostajesz w Armii Imperialnej jako Ran.

Ale nie jesteś już instruktorem. Ponadto zostajesz zdegradowany do rangi szeregowego...

Czyli mówimy generałowi baj, baj.

-...i tracisz wszelkie przywileje. Dodatkowo twój żołd szeregowego zostaje obcięty o trzydzieści procent na trzydzieści cykli.

No, tutaj to przesadzili.

-...koniec procedowania, wyłączamy przyspieszenie.

Isidor, nagle znów pojedynczy, nieznacznie się ukłonił i zniknął. Katomy opadły jak mgła do głębokiej misy komunikacyjnej. Kurz znowu tańczył w świetle lampy, a mikrodroidy znowu pracowicie go pochłaniały. Ta latająca gdzieś zniknęła mi z oczu. Laurus kręcił głową.

- Gdzie jest czwarty Torkil?

- Na Cheronei.

- Trzymaj z nim kontakt. Może się przydać.

Ran nie marnuje takich okazji. Nielegalny Aymore odnalazł coś dziwnego po stu cyklach czekania. Skoro udało mu się to zrobić, może okazać się katalizatorem innych zdarzeń.

Odebrałem paki od pozostałych Torkilów, którzy pilotowali statki zwiadowcze. Nad Achabem wisiało pięćdziesiąt statków wroga, tak dużych, że mogłyby przewieźć ponad pięćset tysięcy maszyn lub wojowników. Miały blisko trzydzieści kilometrów długości.

Oprócz nich znajdowało się tam dziewiętnaście mniejszych jednostek. Mniejszych, to znaczy mających do pięciu kilometrów średnicy. Na razie jedyne, co robiły, to ostrzeliwały nasze satelity i pacyfikowały bazy kosmiczne.

Z ksiąg Pede gogum Miłość do dziecka kiedyś była spostrzegana jako oczywistość, ale ograniczano ją wyłącznie do własnego potomka. było to uczucie prymitywne, chroniące własne geny, będące skrajną przeciwnością troski o społeczność i gatunek. dzisiaj uczymy się kochać wszystkie dzieci.

Przeszłość Rothów była wspaniała. Ród, jeśli wierzyć zapiskom, sięgał czasów sumeryjskich. Powstał przed całą tą hołotą, która nastąpiła potem. Akadyjczykami, Persami, Babilończykami, o Egipcjanach, Chińczykach, Żydach, Grekach, Rzymianach nie wspominając. Rothowie razem z Petrusami dobrze wiedzieli, jakie były korzenie ludzkości i komu oddawać cześć. Wiedzieli, czym było mityczne rajskie drzewo poznania, w istocie wiedza 0kopulacji, oraz, co ważniejsze - drzewo życia wiecznego, nader często pomijane w popłuczynach po Sumerach, choćby w chrześcijańskim Piśmie Świętym, gdzie próżno szukać o nim wzmianki. Rothowie, Petrusowie 1dwa pomniejsze rody znały tajemnicę przedłużania życia. Na początku. Potem wiedza została utracona, ale wciąż pamiętano, że gdzieś istniała. Pokolenie za pokoleniem szukano zaginionej cząstki informacji, a związane tajemnicą rody trwały. Mijały wieki, powstała cywilizacja, a one trzymały się razem. Podejrzały system demokratyczny Greków, a potem nazwały demokracją coś, co było jej przeciwieństwem, parodią, ale co świetnie nadawało się do manipulowania masami. Były coraz większe, potężniejsze i coraz bardziej ukryte, dawno bowiem zrozumiały, że nie ten się liczy, kogo widać na szachownicy, ale ten, kto porusza bierkami. Gracz jest zbyt wielki, by się zmieścić na planszy, nie pasuje do gry.

Królowa, goniec, pion to właściwe figury: prezydent, premier, minister, prezes. Świat dzieli się na przestawiających i przestawianych. Rody Petrusów i Rothów nauczyły - się przestawiać dawno, bardzo dawno temu. Doskonaliły swoją umiejętność, a biegłość ta i rosnące wpływy w sposób naturalny podsuwały okazje i splatały się w jedyne możliwe rozwiązanie - rody będą rządzić światem. Już u zarania ludzkości Petrusowie i Rothowie wmówili ludziom, że wygodniej jest operować pieniądzem niż barterem, w co głupi ród ludzki uwierzył, nie przypadkiem nazywany przez sumeryjskich bogów rasą „prymitywnych robotników”. Ludzie, podatni na sugestie i arefleksyjni, czasownik „pracować” w wyniku niepoprawnych tłumaczeń przekształcili na niezrozumiały zrazu, ale potem oswojony termin „czcić”. I czciły różnych bożków na potęgę, nie wiedząc, po co i dlaczego. Rody pojęły, że religie są potężnym narzędziem, i związały się z nimi w sposób cichy i niewidoczny. Wiedziały, że najinteligentniejsze położenie gracza cechuje się tym, że niezależnie od tego, który pion zostanie narażony czy zbity, zawsze na tym skorzystają. Ustawiali więc po przeciwnych stronach szachownicy najsilniejsze siły starego świata, pożyczali im pieniądze, a potem podjudzali do walk, na których zarabiali. I tak przez wieki generowali zagrożenia i intratne wojny. Niezależnie od tego, kto wygrał, zysk był niebagatelny. Rody wybrały wreszcie najsilniejszego gladiatora i zaczęły pożyczać mu mamonę z napisem „nowy porządek świata”, wizerunkiem piramidy oraz malutką sową symbolizującą ich sumeryjskie pochodzenie.

Instytucję pożyczającą pieniądze nazwali dla niepoznaki Bankiem Centralnym, ale mało kto o niej wiedział. Wpływy, napędzane przez liczne wojny i kryzysy, rosły. Wreszcie stwierdzono, że skoro wszystko dobrze idzie, a świat się ucywilizował i zinformatyzował, czas sięgnąć po władzę, która słusznie potomkom bogów się należy.

Plan był prosty - ogłosić globalną epidemię. W sytuacji pandemii władzę nad państwami zyskałaby Światowa Organizacja Zdrowia, która zarządziłaby przymusowe szczepienia, zgodnie z wolą rodów, które trzymały nad nią pieczę. Rządy musiałyby się podporządkować dla dobra obywateli. Szczepienia byłyby obligatoryjne, a nad ich poprawnością czuwałoby wojsko. W szczepionkach miały być zawarte mikroskopijne czipy, o których obywatele oczywiście byliby poinformowani. Czuwałyby nad jakością szczepienia, zbierały informacje, przekazywały je również, wszystko po to, by służyć zagrożonej pandemią ludzkości. W ten sposób mikroprocesor stałby się narzędziem totalnej kontroli nad pokornymi prymitywami, a rody powoli odkrywałyby karty aż do ostatniego aktu, czyli objęcia światowych rządów. Wreszcie nastałby porządek i ład, bo czyż nie jest naturalną koleją rzeczy, że skala się zmienia? Najpierw włodarz włada osadą, potem król państwem, wreszcie władca ostateczny planetą.

Plany wprawiono w ruch i wszystko było na najlepszej drodze, gdy nastąpił Wielki Krach Temporalny. Stracono kontrolę nad strategią, stracono kontrolę nad całością. Agenci obcej, konkurencyjnej siły wtargnęli w oprogramowanie komputerów, przekształcili dane, wiele z dorobku Rothów i Petrusów zostało stracone. Na szczęście nie tak wiele, jak mogłoby się wydawać, bo ani jedna, ani druga rodzina nie podporządkowała się zakazowi używania reistycznych środków zapisu informacji, który został wydany na kilkadziesiąt lat przed Krachem.

Po epidemii trid wiele się zmieniło. Nie było sposobu, by odzyskać kurs, by znowu wejść na właściwe tory. Rodowi magowie i wróżbici twierdzili, że jest jakaś potężna siła, dotąd ukryta, która uniemożliwia podjęcie dotychczasowych planów. Zresztą o tym, jakie to były plany, też już nie bardzo kto pamiętał. Wiele lat minęło, zanim Rothowie i Petrusowie odzyskali część swoich wpływów, ale wciąż nie mieli sił, by podjąć walkę o tron.

Dopiero później, po wielkiej ewakuacji, po utracie Ziemi, starszyzna zrozumiała, że władza już dawno była oddana, tylko że ich przeciwnik, znienawidzone Mobillenium, okazał się równie przebiegły jak rody, ba, przebieglejszy.

Bo wygrał.

Coś się jednak w Imperium zmieniło na lepsze, bo ambicja i energia wstąpiły w Rothów i Petrusów na nowo. Może napędzało je poczucie krzywdy, chęć ze- msty? Przypomniano sobie o dawnej świetności i z pogardą patrzono na komunistyczne porządki wprowadzone przez Gorgona Nemezjusa Ezrę, który usunął banki, firmy ubezpieczeniowe, giełdy, zakazał reklam, wprowadził darmową energię i wodę (mój boże! gdzie czasy drogiej ropy, prądu, wody!?), prawo stało się tak proste, że uczono go dzieci w szkole, wódz miał zamiar obalić gospodarkę rynkową opartą na pieniądzu, zabrał większość przywilejów, nagród i odznaczeń, chyba instynktownie dostrzegając, że drabiny i hierarchie ułatwiają kontrolę. Rothowie i Petrusowie pragnęli przywrócić dawne czasy demokracji, pragnęli postawić na garbie świata swoją starą szachownicę. Chcieli tego ze wszystkich sił. Dlatego powołali potężne klany, gdy tylko Prawo Imperialne na to pozwoliło.

Nie wszystkie nazwali swoimi nazwiskami. Wiele było zakamuflowanych, wiele było małych, stanowiły asy w rękawie.

Śledzono Imperatora niemal od początku, od roku zerowego, ba, od tego feralnego dnia, gdy podczas wiecu ludzkości miał czelność przemówić i w obłudny sposób sięgnąć po władzę.

Rody były cierpliwe. Nauczyły się tego przez setki wieków egzystencji. Wiedziały, że zwycięstwo totalne musi być dobrze zaplanowane, nic więc dziwnego, że rozpatrywały je w perspektywie wielu cykli. Podczas pierwszego wieku trwania WayEmpire zebrały wiele cennych informacji. Najważniejszymi były te dotyczące Imperatora i sposobów jego działania. Rody rozumiały, że usunięcie ścierwa umożliwi im objęcie władzy, a w międzyczasie, by ułatwić sobie panowanie po jego obaleniu, 3 w wyniku inteligentnie rozplanowanych działań objęły kontrolę nad dużą częścią Reorradu.”

Na początku zbierania wywiadu kluczowe było pytanie: gdzie jest Imperator?

Poszlakowe prywatne śledztwa dowodziły, że pierwszy i jedyny zamach na niego, przeprowadzony sto cykli wcześniej przez niejakiego Hannibala Hunta, nie udał się dlatego, bo skierowany był przeciwko postaci w zbroi typu SkyHan. Nemezjusa w niej nie było.

Sterował nią zdalnie, ukryty przed oczami świata. Hunt uległ archaicznemu założeniu, że osoba jest tam, gdzie się ją widzi. Imperator szybko przyjął taktykę ukrywania realnej obecności. Podejrzewano, że przebywa w geskinie, gdzieś z dala od Pałacu, z tego geskina zawiaduje najnowszą odmianą Hana, ale w rzeczonym geskinie także siedzi nie on, tylko jego myśl transmitowana jeszcze z innego miejsca. Łańcuch takich powiązań mógł być nieskończenie długi. Geskin kierujący geskinem kierującym geskinem kierującym SkyHanem. Gdzie był początek? Być może wiedział to Belisarius Ebbo, Wielki Mistrz Ceremonii, o którym także wiedziano tyle co nic. Wielu podejrzewało, że jest po prostu programem, w dodatku takim, który nigdy nie został ożywiony i nie przebywa w realium.

Inna wersja mówiła, że Imperator boi się rozmnożenia, więc nieustannie przebywa tylko w jednym wcieleniu. Ma za to armię tysiąca perbotów, które pracują za niego., Była legenda o Wiecznym Wędrowcu - kilkunastu bądź kilkudziesięciu motombach czy geskinach chodzących wśród ludzi, zachowujących się jak zwykli obywatele, pracujących, prowadzących biznes. Te skorupy były ciałami Imperatora, który przenosił się między nimi i nigdy nie odwiedzał Pałacu, zawiadując Imperium zdalnie. Wybrał tę drogę, by lepiej zrozumieć obywateli, świadomie wyzbył się luksusów, by nie ulec pokusom. W ten sposób stał się nieuchwytnym władcą idealnym.

To by nawet pasowało do tego komunisty.

Książę Henry Roth, przywódca klanu Rothów, którego dumnym logo była uchatka z rozpostartymi skrzydłami, stojąca na rubinowych, lustrzanie ustawionych literach rr, nie wiedział, czy którekolwiek z tych domniemań jest prawdziwe. Wiedział jednak jedno. Pałac Imperatorski, niezależnie od tego, że był lokacją oczywistą i najłatwiejszą do wyśledzenia w całym WayEmpire, stanowił według propagandy najlepiej bronione i zabezpieczone miejsce w znanym świecie. Roth wiedział też, że uszkodzenie sieci spowoduje, iż Gorgon, niezależnie od tego, gdzie przebywa, uda się właśnie tam, by sprawować kontrolę konwencjonalnymi środkami łączności. W ciągu ostatniego wieku zdarzyły się na Gai trzy duże ataki hakerskie i w trakcie każdego z nich Ezra zachowywał się identycznie - cokolwiek ważnego robił, stawiał się w twierdzy w ciągu kilkunastu mon.

Jego Wysokość rozumiał też, że nie było istotne, czy Rector przylatywał do swojej siedziby we własnym ciele, czy nie, bo aby go zabić, nie musi tego robić ani realnie, ani od razu...

Najpierw może zamordować jego replikę.

Plan był prosty. Po pierwsze uszkodzić sieć. Po drugie, gdy prawdopodobieństwo przebywania Imperatora na terenie Pałacu wzrośnie do niezbędnego optimum, wedrzeć się do wnętrza niezależnie od strat całym zastępem podstawionych Agonai, tożsamych z prawdziwymi, 0co zadbały hostessy kolekcjonujące ich dna. Oni wniosą do twierdzy zamordowanego fałszywego Gorgona. Ogłoszą śmierć władcy i wdadzą się w walkę z prawdziwymi strażnikami. Oczywiście nikt w rodach nie miał dna władcy WayEmpire. Jego ślina, złuszczony naskórek, fekalia, uryna były niszczone w sposób doskonały, nie zostawał nawet jeden nukleotyd. Ale każdy wiedział, jak Imperator wygląda. No, przynajmniej jak wygląda oficjalnie, lecz to wystarczało. Henry był przekonany, że nawet Agonai nie znają prawdziwego oblicza Pana. Dlatego wprowadzenie wizualnie identycznego sobowtóra było na początek wystarczające. Pałac miał niewielką obsadę organicznych strażników. Zazwyczaj od czterech do sześciu dekurii. Resztę stanowiły roboty i automatyczne działka wmontowane w sufity i ściany. Odpowiednie rozegranie tej partii dawało duże prawdopodobieństwo, że system obronny zostanie tymczasowo zablokowany, a to umożliwi podstawionym strażnikom dotarcie do centrali 1przejęcie całego Pałacu.

W tym zamieszaniu Imperator będzie usiłował uciec. Wtedy zostanie doścignięty i zabity jako fałszywy. Plan został obmyślony w szczegółach. Kopii Imperatora posiadali kilka, w razie gdyby podczas infiltrowania kompleksu któraś została zniszczona. Narowie z Reoru Rothów pilnie wsłuchiwali się w fale chaosu przez dziesiątki cykli i ustalili główne rytmy i zwyczaje panujące wewnątrz. Wszystko powinno przebiec zgodnie z ich wielokrotnie powtarzanymi wizualizacjami dyktowanymi przez Henry ego.

Wywiad Reoru Rothów doniósł, że Imperator planuje w setnym cyklu odbić Ziemię.

Byłby to symbol jego władzy, zwycięstwo, na które czekała ludzkość. Wiktoria ta zapewniłaby mu panowanie na wiele następnych cykli, być może na wieczność, bo społeczeństwo mimo skromnych głosów mówiących o powrocie do demokracji zdążyło się przyzwyczaić do mitycznego, potężnego i względnie dobrego władcy.

Do tego Rothowie nie mogli dopuścić.

Agenci informowali też o innej, jeszcze ciekawszej rzeczy: w setnym cyklu Ezra zamierzał przeprowadzić przedstawienie - prowokację, podczas której planety Imperium zostaną zaatakowane przez rzekomych Thirów. Prowokacja była Imperatorowi potrzebna, w razie gdyby opór na Ziemi był mizerny i w związku z tym zwycięstwo mało spektakularne.

Pokonanie sfingowanej floty Unithirów dowiodłoby, że zcentralizowana władza jest potrzebna, jedynowładca niezbędny, a Maodiony, te zbiorowiska niebezpiecznych, nieludzkich czarowników, konieczne dla przetrwania ludzkości.

Książę nie bardzo wierzył, by Unithirowie odważyli się atakować Imperium.

Matematyka była bezwzględna, a dane demograficzne niezaprzeczalne. Na początku istnienia WayEmpire liczyło trzy miliardy ludzi. Teraz trzysta miliardów zamieszkiwało dwadzieścia pięć globów. Thirów, szczurów, które uciekły w kosmos, być może tak samo dzikich jak ich pobratymcy na Ziemi, było sto cykli temu zaledwie milion trzysta tysięcy Nawet gdyby jakimś cudem przeżyli i założyli kolonie, nawet gdyby przemycili trochę technologii z Yamy i Wings Incorporated, jaki czynnik rozmnażania mogli zachować? Ile ich mogło teraz być? Cztery razy więcej niż na początku? Pięć? Niechby nawet dziesięć.

Załóżmy, że przez pięć pokoleń każda para Thirów płodzi dziesięcioro dzieci, czyli że współczynnik rozmnażania jest trzykrotnie większy niż w Imperium. Mieliby teraz siedemdziesiąt miliardów jednostek, czyli ponad cztery razy mniej niż WayEmpire, w co Henry i tak nie wierzył, bo niemożliwe jest zaopatrzenie w żywność, technologię i infrastrukturę takiej ilości istot w odległym, niegościnnym kosmosie. Unithirowie uciekli i jeśli przeżyli, założyli społeczność będącą godną pożałowania, żałosną karykaturą człowieczeństwa.

Jedynym zagrożeniem dla ludzkości jest ten komunista. On, jego poglądy, prowokacje i knowania.

Tego dnia, gdy na Ziemi trwały walki, a nad Achab 1 pojawiło się kilkadziesiąt rzekomo obcych statków, wszystko było gotowe, by przeprowadzić wielki plan. Co prawda książę nie spodziewał się, że Imperator przesunie datę, sądził, że poczeka na okrągłą rocznicę, mimo to wieki doświadczeń zrobiły swoje. Buntownik George Washington mawiał: „Będę się uczył i ćwiczył. A gdy przyjdzie mój czas, będę gotowy”. Chociaż skundlił się i sprzeniewierzył swoim panom, akurat to porzekadło wyszło mu całkiem nieźle.

Henry Roth miał brzydką duszę. Prymitywną, pogruzowaną, niewyszukaną. Widać to było jak na dłoni, gdy założył na siebie tę ohydną zbroję typu Soul Armour, która z mechaniczną bezwzględnością całemu światu chciała pokazać, że jest małym, zakompleksionym człowiekiem. Kształtowała się w sposób grubo ciosany, kanciasty, tworzyła zadziory i haki, które uniemożliwiały poruszanie się.

Książę i lider klanu Rothów nie mógł zaakceptować takiego imageu, ani psychicznie, ani społecznie. Mentalnie odrzucał fakt, że zbroja odzwierciedla jego wnętrze, uważał, że w jej programie jest jakiś błąd. Był przekonany, że w istocie jest piękny, symetryczny, dobrze poukładany, a świat widzi tak, jak powinno się go spostrzegać. Dlatego kupił drugą i trzecią, lecz ich zachowanie było identyczne jak pierwszej. Wniosek mógł być tylko jeden. Ten idiota Imperator dopuścił do jakiegoś błędu w ubiorach albo, co gorsze i bardziej prawdopodobne, jego komunistyczny złośliwy umysł podpowiedział, jak karać tych, którzy mają poglądy, do jakich w tych czasach nie wypada się przyznawać. Z pewnością tak było. Co to za problem dla współczesnych maszyn wykryć prawicowca, konserwatystę?

Społecznie sprawa wyglądu pancerzy Soar była także drażliwa. Nie mógł się w nich pojawiać na spotkaniach Reorradu czy innych klanowych uroczystościach. Wybuchłby skandal. A teraz wypadało się pojawiać tylko w takich zbrojach. „Nie mamy niczego do ukrycia” - głosiły indoktrynujące machiny imperialnej propagandy. „Pokaż swoje wnętrze i ciesz się nim, wszak innego nie masz”, „Chcesz być od kogoś lepszy? Rozwijaj się psychicznie, społecznie i duchowo. Za jakiś czas stwierdzisz, że już nie chcesz być lepszy od kogoś, tylko od siebie”.

Bzdury, bzdury, bzdury. Imperialna trucizna, komunistyczne zabobony.

Och, jakże nienawidził Gorgona za jego reformy, za jego umiłowanie „najwartościowszych”, tych cholernych Aristoi.

Kiedyś, za demokracji, świat był prosty. Jeśli potrafiłeś zarobić, byłeś wartościowy - stać cię było na droższe pneumobile, graville, zbytki, luksusy. Od razu było widać, co jesteś nomen omen wart, wzbudzałeś szacunek. Pieniądze oznaczały status i każdy, każdy mógł je zdobyć, o ile miał głowę na karku i nie bujał w obłokach. Dlatego wykładnia „bogaty równa się wartościowy” była słuszna. Potem, w Imperium, kiedy wszystko zaczęło kosztować tyle samo, można było się pomylić na przykład w wyborze najpiękniejszej ornamentyki villabilu.

Skąd wiadomo, czym się kierować, jeśli nie ceną? Na początku istnienia Imperium zdarzały się żarty o dawnych tuzach, którzy kompromitowali się, demonstrując plebejski gust, ale ci „lepsi” szybko „wyewoluowali” i przestali się głośno śmiać. Zamiast tego uśmiechali się ze zrozumieniem.

Henry pogardzał nimi. Nie dopuszczał do siebie myśli, że może być gorszy. Znalazł sposób. On i jemu podobni zatrudnili wrażliwych odbiorców sztuki, żeby wybierali za nich.

Dzięki temu już nikt nie miał prawa się śmiać z wzornictwa Reoru Rothów.

Ledwo jednak poradzono sobie z tym problemem, pojawiły się te cholerne zbroje.

Pancerze, owszem, były potrzebne, każdy je nosił, bo w erze nieśmiertelności głupio byłoby zginąć po wyjściu z domu przez głupi wypadek, ale dlaczego Soary? Dlaczego każdy ma widzieć, jaki jestem w środku? To nieuczciwe. To moja prywatna sprawa. To intymny obszar każdego obywatela.

Gdzie jest system noszący znamiona totalitaryzmu, pojawiają się luki. Szczeliny powstają bardzo szybko, poszerzane, jak mokrymi drewnianymi klinami, typowo ludzkimi potrzebami. Taką rozpadliną były nielegalne, podrobione zbroje Soar. Miały hologramy Imperialnej Komisji Jakości Dóbr, wyglądały jak prawdziwe. Zachwycały żywą, ciągle zmieniającą się ornamentyką, zwłaszcza jeśli zrobione były przez najlepszych, a najlepsi konstruowali je dla przyjemności i imperiałów. Książę Roth zaopatrzył się w taką zbroję u nie byle kogo, bo samego Andrei Saviana, mistrza smaku, czarodzieja zdobnictwa, człowieka na tyle wrażliwego, by tworzyć dzieła sztuki, i na tyle cynicznego, by przekraczać prawo. Teraz, ilekroć Henry pojawiał się publicznie w swoim pancerzu, z twarzy obecnych nie znikał uśmiech.

Tak na ludzi działało piękno.

Tym razem, gdy wchodził do centrum operacyjnego Reoru Rothów, nie wszyscy okazali należyty szacunek wyjątkowej urodzie odzienia. Nawet baron Kenneth Roth i hrabina Julia wyglądali na wystraszonych.

- Henry - odezwała się kobieta - myślisz, że to już?

W klanie Rothów porozumiewano się głównie werbalnie i głosowo, totem zaś kontaktowano się ze służbą. Jeśli komuś brakuje słów czy czasu na przekazanie bardziej złożonej myśli, znaczy, że jest prostakiem. I komunistą.

- Natychmiast ogłoś pełną mobilizację. To prowokacja, tak jak nam doniesiono.

- Jesteś pewien? - Siedzisko barona Kennetha uniosło się i obróciło w jego stronę.

- Pamiętacie Ziemię? Ten robak nie cofnie się przed niczym. Za czterdzieści mon wyruszamy. Hangary Samuel, Sophia i Saba. Przygotować walkery typu Zen, legion fałszywych Agonai, dziesięciu Imperatorów, wgrać meny z planem, indoktrynować, uwarunkować. Lecimy z nimi.

- Oczywiście katomowo?

- Oczywiście.

- Oczywiście ze zmienionymi wizualizacjami?

Henry popatrzył na barona ze zdziwieniem. Co mu się stało? Anonimowość była naczelną zasadą Rothów. Nikt nie wiedział o ich działaniach, a jeśli wiedział, to albo stawał się dozgonnym przyjacielem, albo ginął. Hangary, o których wspomniał, były umieszczone nie w obrębie wieży Rothów, ale na terenach klanów, o których nikt z Reoru głośno nie mówił i nikt ich oficjalnie z Rothami nie wiązał.

Uderzona potężnym atakiem wirusowym sieć Gai zaczęła się chwiać. Zasada fraktali mówi, że arealium nie może przestać działać, bo sieć fraktalowa jest z założenia niezniszczalna, chyba że atakujący ją wirus także jest fraktalem. Jednak jego zadaniem nie było anihilowanie arealium, tylko jego poważne uszkodzenie. Połączenia zatem działały, całość jednak, jak to określali programiści, „migotała” i przekazy trwały dłużej, niż powinny, niektóre były zniekształcane, inne powielane lub cięte na kilka części.

Oddział Henry ego składał się z dwudziestu pięciu walkerów lecących w pozornie niedbale rozrzuconych pięciu skrzydłach po pięć sztuk. Mobile wyglądały tymczasowo jak cywilne, niepozorne pojazdy.

Mijali dywizjony lotnictwa, które szybowały ku odległym lotniskowcom, oraz legiony Armii Imperialnej przewożone do pancerników i transportowców. Planeta wrzała.

Uszkodzenie sieci zostało przypisane Unithirom. Rody osiągnęły dokładnie taki efekt, o jaki chodziło. Któż inny mógł sabotować arealium centralnej planety Imperium? Tylko wróg, którym straszono od stu cykli.

Książęca eskadra zostawiała za sobą dzielnicę za dzielnicą. Planeta była porośnięta miastami niemal na całej powierzchni. Skanery wskazały, że Pałac zapadł się głębiej, a chroniące go wieże uniosły, po czym wysunęły przypory, które spotkały się w centrum ażurowej kopuły i wytworzyły coś w rodzaju półsfery. To była bariera nie do pokonania.

Poniżej kopuły wytworzono warstwę antyH. Pałac stał się miejscem stuprocentowo chronionym.

Książę wiedział, że tak będzie, i był na to przygotowany. Nawet superkosmiczny kompleks, jeśli jest zamieszkany przez ludzi, potrzebuje wymiany gazów, energii i wody.

Potrzeby Pałacu były ogromne, a przekroje rur doprowadzających doń te zasoby były tak duże, że swobodnie mieściły nawet dwunastoosobowe pojazdy.

Oczywiście istniała opcja zamknięcia tych traktów i teleportowania powietrza i wody do wnętrza, ale była zaprojektowana w razie sytuacji ostatecznych. Na razie takiej na Gai nie było. Poza tym rozwiązanie to było zwyczajnie niebezpieczne. W razie odkrycia źródeł teleportacji tych dóbr Pałac mógł zassać wrogów. czassilnych istot Henry otrzymał informację, że sporej wielkości luksusowy villabil pojawił się na orbicie Gai i zbliża się do Pałacu. To musiał być Imperator. Przez jakiś czas rozpatrywano scenariusz wlotu do twierdzy razem z nim. Opatrzony był jednak zbyt dużym ryzykiem.

Wbrew pozorom „oddolne” wtargnięcie było pewniejsze.

Złotomiedziane, polerowane zabudowania Gai połyskiwały błękitnym niebem i chmurami, śmigały pod brzuchami pojazdów iglice i obszerne tarasy. Henry wydał rozkaz zejścia poniżej szczytów najwyższych wież. Teraz miasto mknęło dookoła nich. Gdy zbliżyli się do celu, zanurkowali jeszcze niżej, pod górne chodniki miasta. Zareagowały automaty policyjne i z wyciem syren ruszyły za nimi - lot eskadrą był zakazany na terenach zabudowanych. Kanały powietrzne były zbyt wąskie, by pomieścić taki układ statków, arealnie animowane trakty potrafiły się rozszerzać i dostosowywać do kursujących w nich statków, ale nie do tego stopnia. Henry nakazał morfing. Walkery zaczęły teraz przypominać czarne wehikuły, które z rzadka pojawiały się na orbitach planet Imperium i były rzekomo pojazdami wroga. Ścigacze policyjne otworzyły ogień. Przechodnie zatrzymali się i otworzyli szeroko usta: strzelanina w obrębie miasta?! Thirowie na naszej planecie?!

Skrzydło leciało między estakadami coraz niższych warstw, co chwila połyskując polerem w ukośnych klingach światła i niknąc w cieniach rzucanych przez wyższe ciągi transportowe. Pola antyH skutecznie chroniły pojazdy przed policyjnymi salwami, których czerwone wrzeciona przelatywały między nimi coraz gęściej. Awangarda wykonała ostry skręt ku ziemi i rozbiła kilko- ma pociskami zamaskowane wyloty wentylacyjne. Statki zaczęły wlatywać w chmurę dymu, która powstała po wybuchu. Tak proste, tak banalne. Statek Henry’ego wleciał w obłok jako ostatni. Policyjny mobil lecący za nim strzelił siatką antyH. Inteligentna sieć miała zdolność tworzenia antypola i przenikania przez warstwę pozbawioną bezwładności. Przebiła się i błyskawicznie przytuliła do poszycia. Systemy statku odmówiły posłuszeństwa. Mobil był już w kanale wentylacyjnym. Henry wcisnął przycisk autodestrukcji, który miał zadziałać za pięć cetni. Tyle czasu wystarczy, by pozostałe statki wydostały się z obszaru wybuchu.

Przy okazji eksplozja uniemożliwi pościg tą drogą. Wyłączył pole H, zrezygnowany wykonał gest rozłączenia, otworzył oczy i rozejrzał się po centrali klanu Rothów. Julia i Kenneth półsiedzieli z zamkniętymi oczami na wyprofilowanych, bogato ornamentowanych szezlongach. Dowodzili swoimi skrzydłami.

Do pomieszczenia wszedł Kenneth numer dwa.

- W mediach już o nas mówią.

- Świetnie. Wchodzę do drugiego statku.

- Rozwalili cię?

Henry skrzywił się, słysząc ordynarne słowo. Nie odpowiedział i zamknął realne oczy, po czym otworzył arealne. Znowu był na pokładzie pojazdu. Wyszedł z katomowej misy i usiadł na fotelu drugiego pilota. Pierwszym była katomowa Ara Roth, atrakcyjna blondynka o lekko zadartym nosku, ubrana w zbroję pozbawioną jakichkolwiek klanowych znaków. Gdy przebywałeś w pancerzu, mogłeś być geskinem, organikiem, kupą luźno powiązanych inteligentnych cząstek, nie miało to dla niego znaczenia. Chronił cię tak samo jak organiczne ciało.

Walkery gnały na złamanie karku przez zwężające się i rozszerzające tunele wentylacyjne, przelatywały przez słupy światła i skakały w mrok. Awangarda co jakiś czas informowała o przechodzeniu przez pierścienie propellerów magnetycznych. Ariergarda doniosła o zdetonowaniu kolejnego ładunku implozyjnego i skutecznym zablokowaniu traktów za nimi. Wszelki pościg został uniemożliwiony. Droga ucieczki także została odcięta.

Trójwymiarowa mapa pokazywała, że pokonali już połowę drogi, a podgląd z kamer szpiegowskich wskazywał, że Imperator wleciał w obszar Pałacu. Teraz nieważne, gdzie się uda, okrzyk: „Imperator nie żyje!” i dowód w postaci zakrwawionego ciała rzucą na niego podejrzenie.

Media donosiły o działaniach wojennych na Achab i.

0dużych, przerażających statkach na orbicie planety, pierwszych wystrzelonych salwach. Ależ ma tupet ten robak.

Gdy awangarda wywaliła kilkanaście dziur w ścianie korytarza, który służył jako boczne przejście dla pałacowej służby, Henry rozkazał natychmiastowy morfing wszystkich zbroi swoich żołnierzy na podobieństwo Hegarów, pancerzy Agonai. Upewnił się, że martwe kopie Imperatora przetrwały rajd, i nakazał anihilowanie wszystkich oprócz jednej. Zaraz potem wylogował 1zamienił się, podobnie jak jego pierwsza pilotka i inni członkowie klanu, w chmurę katomów, które leniwie wpełzły do swoich mis. Nie budził się jednak w siedzibie Rothów.

Zamiast tego przełączył widzenie na kamerę hełmową jednego z żołnierzy. Z pojazdów wysypała się do wnętrza twierdzy pierwsza setka strażników, potem druga i trzecia. Byli genetycznie tożsami z oryginałami. Ciężkie, grubo ciosane Hegary, dużo masywniejsze od Coremourów, ozdobione motywami imperialnego orła i godłem Gai, połyskiwały platyną, wielobarwnym złotem, rutenem i rodem. Szli energicznym krokiem szerokim korytarzem, po którego bokach pyszniły się półkolumny, a między nimi na purpurowym tle rozgrywały się sceny odgrywane przez ruchome złote płaskorzeźby. Nemezjus uwielbiał mity. Henry przelotnie zerknął na Prometeusza przygwożdżonego do kaukaskich skał, z którego brzucha sęp wyżerał wątrobę. Zielone oko ptaka, będące w istocie dużym animowanym szmaragdem, migotało setką fasetek.

Automatyczny system obronny wmontowany w ściany i sufity obudził się, zawył syreną i zalał żołnierzy strumieniami twardych jak diamenty pocisków. Zamachowcy włączyli indywidualne pola antyH. Tylko pancerze Agonai posiadały takie cuda. Generatory były jednak małe i miały szansę uchronić ich przed kanonadą tylko przez kilkadziesiąt cetni.

Mężczyźni uruchomili hełmy, które zasłoniły ich twarze, i szli dalej, zgodnie ze scenariuszem, niebaczni na uderzenia, które sporadycznie krzesały iskrę na połyskliwym naramienniku czy opasze. Właśnie to ich zachowanie, nieagresywne, stanowcze, milczące, miało dać do myślenia obsłudze Pałacu, która przecież wiedziała, że dokonali intruzji z kanału wentylacyjnego. To m u s i a ł o ich zastanowić. Działka na chwilę się zakrztusiły.

Ktoś w centrali zauważył, że strzelają do osób wyglądających dokładnie jak strażnicy.

Fałszywi Agonai zatrzymali się, patrząc w ciszy na śledzące ich pyski luf. Dookoła zaroiło się od kamer, które zaczęły ich obserwować i skanować. Z działek znowu wystrzeliły kule i zaczęły dźgać powietrze. Mózg Pałacu nie dał się nabrać, podrobione Hegary, chociaż komunikowały się z siecią twierdzy, miały inną sygnaturę falową od oryginałów.

Lecz Henry wiedział, że tak będzie.

Czas na występ.

Zgodnie z instrukcją żołnierze usunęli swoje hełmy. Teraz naprawdę ryzykowali. Pola antyH były na wyczerpaniu. Kilku z nich krzyknęło trafionych w ucho, czoło, szyję.

Szkarłatne strumienie krwi ochlapały ściany, złote animowane płaskorzeźby i dywany ozdobione trójwymiarowymi deseniami. Osunęli się na podłogę i znieruchomieli.Działka znowu umilkły, bo nikt nie uciekał, nikt nie walczył. Mężczyźni spojrzeli zdziwieni w oka wiszących dookoła kamer. Po wielu policzkach lały się łzy. Warunkowanie działało doskonale. Psychoskany musiały teraz ujawnić obsłudze Pałacu, że uczucia fałszywych Agonai są prawdziwe, a skoro tak, to oni sami także muszą być prawdziwi!

- Zdrada! - zakrzyknęło kilkadziesiąt gardeł.

- Zdrada! - krzyknęli wszyscy.

Jeden z nich, będący kopią centuriona Zachariasza Arrowa, wysunął się z tłumu Braci i stanął na przedzie. Na jego rękach spoczywało bogato ubrane, zakrwawione ciało Imperatora.

- Zdrada! - zakrzyknął i wykonał krok do przodu.

Działka milczały.

Mężczyzna wykonał drugi krok, po nim trzeci, w końcu cały oddział ruszył za nim.

Od lat śledzono Agonai i notowano, który danego dnia pełni służbę i dlaczego.

Rozpracowano algorytm zmian i wiedziano, kogo wysłać. Oddział, który towarzyszył Zachariaszowi, nie zawierał ani jednego żołnierza tożsamego z aktualną załogą obiektu.

Fałszywi strażnicy wiedzieli, z kim ich pierwowzory się przyjaźnią, kogo znają, jakie mają zwyczaje. Wszystko teraz zależało od znajomości ich wzajemnych relacji, zaskoczenia i wiarygodności. Aktorstwo musiało być bardziej przekonujące niż fakt, że system Pałacu miał kłopoty z rozpoznaniem pancerzy. Problemy te mogły przecież wynikać z ataku wirusa.

- Zdrada! - krzyczała kopia centuriona Zachariasza Arrowa. - Imperator nie żyje!

Pendledown! Wstrzymaj ogień! Towarzysze, nie strzelajcie! Schwytajcie fałszywego Imperatora, zanim będzie za późno! Oszukano nas!

Na ekranie komunikacyjnym wyświetlanym przez towarzyszącą im kamerę pojawiła się zdziwiona, przestraszona twarz centuriona Charlesa Pendledowna.

- Zachar?! O czym ty mówisz? Co wy, na chaos, robicie? Dlaczego mózg Pałacu nie rozpoznaje waszych Hegarów? Dlaczego wdzieracie się do twierdzy w ten sposób?!

Zachariasz zatrzymał się.

- Charlie! Ktoś wprowadził w oprogramowanie wirusa! Nie widzisz, że sieć migocze?

Dlatego nasze pancerze są interpretowane jako obce! Gdybyście wy weszli teraz do pałacowych wnętrz, stałoby się to samo! Natychmiast schwytaj kukłę, która udaje Imperatora!

To uzurpator albo Thir! Spójrz! Tu jest prawdziwy Pan, zamordowany!

Centurion Charles Pendledown, trzymetrowy wojownik, weteran wielu starć na Nomorii, wierny Imperatorowi po wieczność, patrzył oniemiały na zakrwawione zwłoki swojego króla.

- Właśnie otrzymałem od Rectora rozkaz, by was zgładzić.

- Charlie! Rozkazuje ci kukła! Być może Agonai, którzy z nią przylecieli, też są podstawieni! Czy system także odrzucił ich zbroje? Jeśli nie, to znaczy, że są zdrajcami! Ezra nie dałby się podejść! Wszyscy są zdrajcami, Charlie, broń się! Uciekaj albo walcz! Bracie!

Henry spojrzał głębiej w wyświetlany przez kamerę trójwymiarowy obraz wnętrza centrum sterowania. Na schodach stał Wesley Stein. Dekurion Trzeciej. Za nim tłoczyło się jeszcze dziewięciu strażników. To z pewnością częśćobstawy Imperatora, tych, którzy z nim przylecieli villabilem. Doskonale. Charlie nie lubił Wesleya. Centurion spojrzał na Steina, a ten głupio się uśmiechnął.

- Charlie, nie sądzisz przecież...

- Na miłość Imperatora! - krzyknął podstawiony Zachariasz. - Charlie, broń się, zaraz zginiesz!

Henry domyślał się, co się teraz stanie. Charles porówna psychoskan Arrowa i Steina.

Uczucia Zachariasza są czyste, a Stein jest dogłębnie skonfundowany. Reakcja może być tylko jedna.

Wizualizacja, wyobrażenie sytuacji taktycznej, wybranie optymalnej ścieżki ruchu.

Odruch.

Żołnierz WayEmpire nie może się wahać i gdy wyceluje broń w sytuacji zagrożenia, nie krzyczy „ręce do góry”, bo ten głupi gest może go kosztować życie oraz bezpieczeństwo Najwyższego. Centurion Charles Pendledown przyspieszył do maksimum, otworzył barkowe sloty działowe i wykonując salto w powietrzu, strzelił prosto w głowę dekuriona Wesleya Steina. Stein, także weteran wielu walk, nieco się uchylił i próbował uruchomić działka na przedramieniu, jednak nie zdążył z nich wystrzelić. Stracił pół twarzy i życie, niestety, ostatecznie, ponieważ jego Arun został permanentnie zniszczony. Widząc tę akcję, cała obsada Pałacu towarzysząca centurionowi Pendledownowi otworzyła ogień do obstawy Imperatora. Zbroje Agonai nie są bronione w trybie bojowym polem antyH. Krew tryskała na złocone kolumny, płynęła, połyskując jak starożytna laka między malachitowymi płytkami posadzki. Zderzające się zbroje krzesały iskry, twarze wykrzywione wściekłością i strachem co chwila wybuchały w gejzerze gotującej się organicznej masy. Zanim Agonai zasłonili głowy hełmami, padło dziesięciu. Sześciu z obstawy Imperatora i czterech z obsługi Pałacu.

Ledwie strzelanina się rozpoczęła, żołnierze Henryego ruszyli do centrum szalonym sprintem. Korzystali z tego, że systemy obronne Pałacu zostały zablokowane przez Pendledowna. Wciąż towarzyszyła im kamera, która, jakby przez zapomnienie, wyświetlała wnętrze centrum. Widoczne w nim ekrany podglądu innych pomieszczeń kompleksu pokazywały masakrę pozostałych gwardzistów, którzy przybyli z Imperatorem, oraz jego ucieczkę w otoczeniu najbliższej świty.

Villabil Władcy Ludzkości uniósł się nad lądowiskiem i skierował w górę.

- Zatrzymajcie go! Nie dajcie uciec! - krzyczał Zachariasz. - Zaraz tam będziemy!

- Zachar, jak to się stało!? Na chaos, jak to się stało?! A co, jeśli się mylisz? - krzyknął w ekran Charles.

Oddział Henry ego wpadł do centrum, w którym pośród zakrwawionych trupów stało wraz z Pendledownem trzech jego podwładnych. Zachariasz nie odpowiedział. Położył zwłoki Gorgona Nemezjusa Ezry na fotelu przy konsoli.

Henry, przełączając widok między kamerami swoich żołnierzy, zauważył zmianę wyrazu twarzy Charlesa. Dopóki zamachowcy byli daleko, dopóki działało zaskoczenie, nie było czasu na analizę sytuacji. Teraz intuicja podpowiedziała centurionowi, że popełnił straszliwy błąd. Nie zdążył już go jednak naprawić. Chociaż był jednym z najlepszych imperialnych strażników, formacja „ściana” utworzona przez zamachowców rozniosła jego i jego towarzyszy na strzępy. Gdyby Imperator kiedyś się zgodził, by Agonai byli Ranami, pewnie rozprawa z nimi byłaby o wiele trudniejsza. Niestety, w obawie przed ich potężnymi mocami uchwalił, że chronić go mogą wyłącznie Lapidoi.

Ta słabość drogo go kosztowała.

Zachariasz przyskoczył do prymitywnego, dotykowego interkomu, skonstruowanego na wypadek ataku cyfrowego.

- Tu Zachariasz Arrow, dowódca Pierwszej Centurii Imperialnych Agonai. Sieć Pałacu Imperatorskiego, podobnie jak całe arealium Gai, została zainfekowana.

Działa strzelają do swoich i nie rozpoznają wrogów. Do czasu naprawienia uszkodzeń system obronny Pałacu został wyłączony. W imperatorskim villabilu znajduje się zamachowiec podający się za Władcę Ludzkości. Nie pozwolić mu uciec. Zwracam się do pozostałych przy życiu gwardzistów. Zwracam się do obsługi Pałacu i znajdujących się w pobliżu jednostek Armii Imperialnej. Nie pozwólcie uciec zabójcy Imperatora. Nasz ukochany Pan, Gorgon Nemezjus Ezra, został zamordowany.

Zachariasz zerknął w prawo. Na zakrwawionej posadzce siedział po turecku najlepszy programista Reoru Rothów, Sidor van Tier. Wokół niego migało kilkanaście przeziernych okien, a z pewnością wiele innych było dla postronnych niewidocznych, podobnie jak jego dwie pozostałe, arealne kopie. Teraz zaczynał swój taniec przeprogramowania Pałacu tak, żeby już nigdy nie zagroził niestrażnikom.

Henry ego zdziwiło trochę zachowanie Imperatora. To, że uciekał, było przewidziane i setki razy wizualizowane przez rodowych Narów, tak miał, tak musiał się zachować. Z drugiej strony od początku akcji nie odezwał się publicznie, nie zaprotestował, nie próbował przeciągnąć Agonów na swoją stronę. Wydał tylko jeden rozkaz, a potem siedział cicho.

Pułapka? Czy ten komunista był zdolny do takiej perfidii? Mógłby przewidzieć rozwój sytuacji? Książę miał nadzieję, że klanowi Narowie dostatecznie szczelnie blokowali zdolności prekognitywne imperialnych widzących i Ludzi Bram. Czynili to od wielu dekad i twierdzili, że ich starania są skuteczne. Nie, Gorgon ewakuował się, bo słusznie ocenił, że większe szanse na przeżycie ma na otwartej przestrzeni, nie zaś w cias nych korytarzach Pałacu. A nie odzywał się, bo wiedział, że i tak nie ma szans.

Plan został wdrożony i teraz wszystkie koła musiały się kręcić zgodnie z opracowanymi wcześniej procedurami. Henry zmaterializował swojego katomowego awatara w kabinie podróbki myśliwca Agonai, pilotowanej przez innego fałszywego strażnika, Roberta Azira. Wszyscy byli uwarunkowani na ostateczne posłuszeństwo wobec Reoru Rothów. Ten był wyjątkowo przystojny. O to chodzi. Jeśli przejmować władzę, to w towarzystwie żołnierzy wyglądających z klasą. Dolatywali do Pałacu, tym razem oficjalnym szlakiem. Spojrzał w kierunku ociekającego złotem villabilu, który właśnie wydostawał się poza półsferę stacjonarnych dział, które zaczynały obracać w jego stronę swoje lufy.

Na tarasie pojazdu ustawili się żołnierze. Połyskiwali jak słońce. Ostatni posterunek wiernych robakowi. Pośród nich pojawiła się błękitna sylwetka. To on. Nagle Imperator wystartował, otoczyła go kula błyskawic. To także zostało przewidziane. Będzie walczyć, używając SkyHana. Musi walczyć. Jeśli teraz ucieknie i spróbuje odzyskać tron na odległość, nikt mu nie uwierzy. Jego jedyna szansa na utrzymanie stołka to otwarta konfrontacja z zamachowcami. Tu i teraz. W niebo wzlecieli ostatni Agonai. Około dwudziestu. I oni także zamienili się w podniebne tytany. Świetnie. Nadzorujący akcję drugi Henry znajdujący się w siedzibie klanu poinformował, że nadciągają lotniskowce, które będą chroniły Imperatora... a nie, one będą pomagały w polowaniu na uzurpatora. Książę rozciągnął usta w uśmiechu.

Mamy go.

Z Księgi Słowa Horrory ciała - urazy, paraliże, zawały - straszą, gdy są tylko opowieścią. kledy spotkasz je oko w oko, okazują się naturalne: ból nie odgraża się, tylko boli, ciało nie krzyczy, tylko się łamie. wtedy okazuje się, że najważniejszą rzeczą jest odpowiednio nazwać to, co się dzieje. słowo staje się najważniejsze.

Relacyjne, niematerialne słowo.

Mars Gradivus zerwał się z pościeli ze złym przeczuciem. Nie analizował go, nie zastanawiał się, skąd się wzięło. Gdyby to zrobił, już by nie żył. Łoże, nad którym przed chwilą spoczywał, zostało naszpikowane setką krwiożerczych minidroidów, które pożarłyby go w ciągu piętnastu cetni. Widział to, wisząc pod sufitem, trzymając się chwytaków, które wyrosły ze sklepienia, ledwo odbił się od pościeli. Był jednym z najlepszych Imperialnych Agonai. Nie szkolono go, by długo myślał, gdy trzeba szybko działać, czy pospiesznie działał, gdy trzeba było rzecz przemyśleć. Teraz gdy przeżył pierwszy atak, sytuacja wymagała obu tych czynności i precyzyjnej wizualizacji. W oknie tkwił robot zabójca nieznanego typu, który celował do niego z pięciu luf, a każda miotała innego typu pociski. Mars przyspieszył i zobaczył przyszłość w kilku wariantach. Wybrał optymalny i wydał rozkaz domostwu. W suficie powstała niewielka szczelina. Poprawił potężną pięścią, błyskawicznie owiniętą rękawem livesuitu, którego zawsze używał jako pidżamy. Prysnęły fragmenty tworzywa, zasłaniając go na moment przed droidem. Odbił się od stropu i poszybował z powrotem na łóżko, miażdżąc plecami kilkadziesiąt minirobotów. Dla osoby postronnej akcja ta trwała ułamek cetni. Jego umysł miał wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć kolejne kroki. Strop został rozorany strzałem plazmowym napastnika, a w powietrzu zaroiło się od latających drobnych aparatów - jeszcze groźniejszych od tych na łożu. Livesuit wysłał rozkaz do minidroidów patrolujących apartament Gradivusa i w pomieszczeniu pociemniało od stad walczących drobin. Agon krwawił z kilkunastu ran na rękach i czaszce, drony wgryzały się do kości, ale on wiedział, jak zapanować nad bólem. Zawinął się w skoku i wyprysnął na drugi poziom przez dziurę w suficie. Wydał dyspozycję podłodze, by się zabliźniła. Kilkadziesiąt dronów przedostało się przez szczelinę, a wrogi robot zawisnął naprzeciwko wyższego okna i rozbił je jedną salwą. Mężczyzna zdarł z siebie livesuit i nakazał atak na droida. Ubranie ruszyło na napastnika. Mars, nagi, rozpędził się i skoczył przez zniszczone okno nad robotem, prosto w błękitne niebo. Wykonał salto i wylądował na dachu Zięby, jego osobistego spacemobilu, który litościwie otworzył właz i jednocześnie rozpoczął ostrzał ze wszystkich dział w stronę apartamentu. Asasyn i całe mieszkanie stanęły w płomieniach. Pojazd poprawił drugi i trzeci raz. Lokum wyparowało, a w Wieży Serca, jednej z piękniejszych w Genei, ziała wielka dymiąca szczelina.

Agon opadł na fotel, patrząc na dewastację. Wyłączył przyspieszenie. Świat ożył, dźwięki podwyższyły się. Jego twarz była szkarłatna od krwi, która nagle przyspieszyła swoją wędrówkę wzdłuż zagłębień na twarzy i szyi. Knykcie palców świeciły bielą kości. Frin już zajmował się łataniem dziur w jego ciele. Ze slotu w kabinie wyleciał medmat, by opatrzyć rany. Co się właściwie stało? Próbował uspokoić myśli. Co się stało? Komu zaszkodziłem?

Już nigdy nie zapadnę w poobiednią drzemkę...

Katalog snów Torkil Aymore Wpis Miałem sen z kategorii ostatecznych. Widziałem, jak świat kończy się metafizycznie i fizycznie. Ostatecznie. Żeby powstał na nowo, musiał się pojawić Odnowiciel. I przyszedł.

Była to postać ubrana w czarny płaszcz, raczej cień człowieka; z daleka wyglądał jak wycięty z cienkiego kawałka tworzywa. samą swoją obecnością przyciągał elementy świata, które miały zostać ponownie złożone. jabłko dążyło, by złączyć się z gałęzią, a ta ciągnęła do pnia.

cały świat do niego... szedł. Potem widziałem szare figury geometryczne, przypominające skóry zwierząt. Na nich setki wzorów, symboli matematycznych, które świeciły i migały z narastającą prędkością. wtedy się obudziłem.

Gdy ruszałem do kapsuły desantowej, która miała mnie zrzucić na porośnięty gęstymi, ciemnymi lasami Achab 1, poczułem, że stało się coś bardzo niedobrego.

Na Gai.

Przyspieszyłem do dwudziestu i rozwinąłem karty Tarota Imperialnego. Bez wahania wyciągnąłem jedną z nich. Obróciła się i zalśniła obrazem trzeciego wielkiego wtajemniczenia. Imperatorka. Kobieta odziana w zielonozłote szaty, trzymająca na rękach świecące niebiańskim blaskiem dziecko. Imperatora. Chroń Imperatora! Włosy zjeżyły mi się na głowie. W tym momencie otrzymałem men od Laurusa, który nakazał natychmiast lecieć nad Pałac. W jego przekazie czułem trwogę. Popędziłem do kabiny teleportacyjnej, która wyśle mnie tam szybciej, niż gdybym miał wyskakiwać w próżnię, morfować w Cloudmour i wyznaczać cel. Zdarłem sporo poszycia z korytarzy pancernika Daymio. Przeklinałem.

Przeklinałem cały świat. Imperator nie może umrzeć.

Oślepiło mnie Alsafi. Wisiałem wysoko w powietrzu. Usłyszałem gwar menowy.

Wszystkie komunikaty mówiły o silnej potrzebie schwytania zdrajcy, mordercy, największego wroga ludzkości, „fałszywego Imperatora”. Zaskoczyły mnie dziesiątki hotek przedstawiających zakrwawione ciało Rectora spoczywające na purpurowym fotelu w centrum dowodzenia Pałacem, a po nich inne, pokazujące martwych Agonów. Przeszedł po mnie dreszcz. Spóźniłem się? Spóźniłem!?

Rozesłałem sondy zwiadowcze. Wciąż miałem włączone przyspieszenie. Kamery filmujące okolicę Pałacu pokazywały bitwę. Pośrodku roju ogników wisiał potężny, trzystumetrowy SkyHan, wokół niego leniwie wirowało w Skymourach piętnastu Agonai. Niektóre dymiły, dwa płonęły. Dziwnie wyglądały, żywe, ruchome, na tle zastygłych dymów i ogni. Przyjrzałem się SkyHanowi. Rozluźniłem się i otworzyłem duchowe oczy... Ależ tak. Jeszcze nie jest za późno! Nie miałem wątpliwości, że atakowany kolos należy do Ezry i że Imperator jest w środku. Spisek! W dodatku tak przeprowadzony, by Mistrz Gier został zabity przez poddanych! Wysłałem potężny pak autoprezentacyjny, informujący o mojej randze i wściekłości związanej z tym, co widzę. Dołączyłem kilka przekleństw. Mój widok z wdzięcznością i otuchą przyjęli Agonai. Wysłali meny zaskoczenia sytuacją i determinacji, że będą bronić Imperatora do końca.

Wiedzieli, że zginą.

Walczyli przeciw wciąż nadciągającym falom wrogów - naszych wojsk. Gorgon milczał. Dlaczego, do diabła, milczy?! Takie zachowanie tylko potwierdza jego domniemaną winę! Nade mną wisiał potężny pancernik Ganesha. Wokół wirowała setka Dragonforce’ów, Spellforce’ów i Hate’ów. Zbliżały się kolejne dywizjony lotnictwa i Lapidosów. Zniszczyć fałszywego Imperatora!

Ruszyłem pełną mocą, transformując w Skymour. Jego twarz otworzyła się, ukazując długie kły. Zawyłem, a głos ten odbiły poszycia statków, wieże Pałacu i pancerze walczących Agonai. Zapewniłem Imperatora, że obronię go albo zginę razem z nim. Zasłonię własną piersią, wyniosę poza zagrożenie, jak kobieta na karcie tarota. Kiedy stałem się takim gierojem, w dodatku zwolen nikiem arystokracji? Myślę, że zawsze nim byłem, tylko potrzebowałem stu cykli, by się o tym przekonać. Imperator zdobył tron w sposób podły, ale rządy sprawował sensowne, de facto nikt nigdy ludzkością tak dobrze nie kierował. Zresztą kto się dzisiaj interesował, jak stworzył Imperium? To była tak stara historia jak kiedyś w Warsaw City bajania na temat Krachu Temporalnego. Byliśmy atakowani przez Thirów, sieć się chwiała i tylko on wiedział, jak sobie z tym poradzić.

Skontaktował się ze mną głosowo.

- Nie mieszaj się w to, Torkilu. Gdybym mógł, odesłałbym tych Agonów. Zadbaj, by nie zginęli ostatecznie.

- Panie, nie mogę się zgodzić.

- To rozkaz.

- Nie zastosuję się. Zginiesz bez mojej pomocy.

Roześmiał się. Przed moimi oczami pojawił się poziomy, świecący dysk o średnicy około trzech metrów. Wisiał pośród dymów i strzałów. Stały na nim stół i dwa fotele.

- Zapraszam twojego Dexa na pogawędkę.

- Panie...

- Nalegam.

Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Dex siadał z Imperatorem, nie wiem, Prawym, Lewym, Środkowym, Tylnym czy Górnym, na wygodnym śnieżnobiałym fotelu, pośród deszczu salw, wśród szalejących myśliwców i ginących Agonai. Szlag by cię trafił, Ezra!

Zostawiłem za sobą ten miraż i dotarłem do walczących gwardzistów, zawisnąłem kilkadziesiąt metrów nad nimi i zasalutowałem, używając arealnego obrazu, dzięki któremu za moją ręką ciągnęła się szkarłatna poświata.

- Moja krew dla was i za was.

- Witaj, Gamedecu. To honor ginąć wraz z tobą.

- Nie zginiemy.

Przełączyłem się na kanał ogólny.

- Mówi Skyran Torkil Aymore, MaodAn Pierwszej Dekurii Pierwszej Centurii Pierwszego Maodionu, weteran trzystu arealnych kampanii, zwycięzca czterystu starć na Nomorii, pierwszy Ran w historii Imperium. Odwołajcie atak. Strzelacie do Mistrza Gier, Pierwszego i Jedynego Imperatora Ludzkości, Wodza Imperium Drogi, Gorgona Nemezjusa Ezry. Powtarzam, odwołajcie atak. Wasza akcja to zdrada stanu.

Odpowiedziała mi cisza. W tym czasie otworzyłem wszystkie punkty ogniowe i ruszyłem w tan.

Bo bitwa to taniec, a wojna jest najlepszym parkietem, na którym może być wykonywany.

Taniec wojenny jest czysty i piękny, a partnerką tancerza jest śmierć.

Muzyką tancerza jest braterstwo.

Rytm zaś dyktuje modlitwa strzałów.

- Torkilu! - Imperator sięgnął po filiżankę z parującą, aromatyczną herbatą. Za jego głową zwalił się na skrzydło płonący Hate. Przez eteryczny stół przeleciała świetlista seria strzałów z broni pokładowej. - Wykonaj mój rozkaz i uciekaj.

Patrzyłem na stół, śnieżne filiżanki, naczynie z herbatą i na walkę, której błyski oświetlały twarz Rectora niczym pioruny podczas burzy. Płonęło niebo, płonę ło powietrze, Agonai ginęli jeden za drugim, SkyHan Imperatora palił się w kilku miejscach, wyglądał, jakby przywdział ognistą pelerynę. Myśliwce pikowały i nurkowały odprowadzane wachlarzami strzałów. Środkowy Torkil w swoim Skymourze wykonywał taniec śmierci.

Zjeżyły mi się włosy na karku. Nie wiedziałem, że wzbudzam taką grozę, gdy walczę.

- Nie chcę, żebyś zginął.

- Boisz się mojej śmierci?

- Tylko ty możesz ocalić ludzkość.

- Ale to ja ją pogrążyłem, dawno temu.

- Tak widać musiało być.

- Nie... - Pokręcił głową. W chmurze dymu i pyłu za jego plecami strzeliła błyskawica - To była źle rozegrana partia. Uzyskałem władzę niemoralną drogą.

- Jakie to teraz ma znaczenie?

- Podstawowe. Czytałeś „Balladynę”?

Pokręciłem głową.

- To stary epos. Sięgnij kiedyś. Nie można sprawować sprawiedliwej władzy, mając złe korzenie. Wcześniej czy później ja, ty, czy może nawet cyniczny Laurus, zrozumielibyśmy, że trzeba oczyścić Imperium, a oczyszczeniem może być tylko śmierć.

Moja śmierć.

Zawinąłem ciało Skymoura, unikając samobójczego ataku dwóch Spellforce’ów.

Niesamowite. Oni także byli zdesperowani. Bili się z miłości do Imperatora, tyle że po złej stronie! W tej bezsensownej bitwie zginą najszlachetniejsi!

- Przestańcie! - krzyknąłem. - Przestańcie, nie walczmy ze sobą!

Osłaniający moje lewe skrzydło Agon został ugodzony prosto w pierś salwą z działa Ganeshy. Pancerz opuściły trzy droidy ratunkowe. Miałem nadzieję, że dotrą do statku zaopatrzenia.

Nadeszła odpowiedź z pancernika:

- WSkyHanie znajduje się uzurpator. Gdyby tak nie było, mówiłby do nas, przekonywałby, a on milczy. Torkil Aymore został dzisiaj oskarżony o złamanie Prawa Imperialnego i Prawa Maodionu. Za niesubordynację został skazany na degradację do stopnia szeregowego oraz pozbawiono go wszelkich przywilejów. To zdrajca, tak jak fałszywy Imperator. Zabijcie go.

Gorgon uśmiechnął się, sięgając ustami do filiżanki. Nie było w tym grymasie wesołości.

- Pamiętasz naszą rozmowę tuż przed objęciem przeze mnie tronu?

- Tak.

- Mówiłem wtedy o Pugna Eterna, wiecznej wojnie stanowiącej gwarant stabilności społeczeństwa. Koncept niekończących się zmagań wydawał mi się wtedy atrakcyjny...

- Panie, czas się kończy, uciekaj!

Imperator uniósł palec.

- Jeszcze chwila. W mojej duszy, podobnie jak w twojej, Torkilu, od lat walczą dwie natury, miłująca pokój i kochająca walkę. Jeff wciąż ma halucynacje piekła, gdy przywołuje demona?

Zamarłem. Skąd wiedział?!

- Widzisz, ja też mam swojego Jeffa. Wewnątrz mnie. I zrozumiałem ostatnio, że jest w błędzie. WayEmpire nie podąży złotą drogą bez aktu oczyszczenia.

- Gorgon, przestań!

- Czym jest śmierć, Torkilu?

- Nie zamierzasz chyba wciągać mnie w filozoficzne pogawędki? Uciekaj!

Popatrzył na mnie zagadkowym wzrokiem.

- Ty jeden tu przyleciałeś...

- Laurus też to wyczuł.

Pokiwał głową.

- Moje ulubione zabaweczki. Być może pewnego dnia któryś z was zostanie Imperatorem.

- Nie szukam władzy. Ezra, zaraz zginiesz. Ja zresztą też.

Przymknął oczy.

- Na szczęście śmierć jest tylko przejściem na drugą stronę.

- Nie wierzę, że jesteś tak samolubnym sukinsynem.

- Robię to dla nas wszystkich. Czas zapłacić za dawne czyny. Miewasz sny, że jesteś aniołem śmierci, prawda?

Wytrzeszczyłem oczy.

- Skąd wiesz?

Uśmiechnął się. Przez stół i jego postać przeleciał złoty Skymour strażnika. Miał urwaną rękę.

- Miewasz sny o końcu świata i zbawicielu, nieprawdaż?

- Gorgon, skąd to wiesz?

Zacisnął usta i powoli pokiwał głową. Ganesha nad nami obniżał pułap i pruł z najcięższych dział. Przelatujące niedaleko Dragonforcey ustawiły się w formację klina i wniknęły w czarny obłok dymu.

- Te sny nie należą tylko do ciebie.

- Ale...

Przyłożył palec do ust.

- Skoro jesteś aniołem śmierci, przeprowadź mnie na tamtą stronę.

- Panie!

- Żegnaj, Torkilu.

W oknie między chmurami dymu zobaczyłem, jak SkyHan zostaje uderzony przez piętnaście samobójczych Hellforce’ow i zmasakrowany setką strzałów z Ganeshy. Zbroja przechyliła się i rozpoczęła lot ku zabudowaniom Pałacu.

Obraz Imperatora zamigotał i zniknął.

Włączyłem Eyenet.

Nie wiem dlaczego, tak podpowiedział instynkt.

Rzuciłem się wstecz, ku przeszłości i przyszłości. Prześledziłem kilkanaście scenariuszy stracia. Imperator ciągle ginął. Szukałem go. Szukałem na płaszczyźnie nieskończoności i wieczności, tam gdzie rezydują nasze dusze. Po jakimś trudno określonym czasie przestało mi zależeć. Widziałem anioły piękne i łagodne, widziałem światy skończone i nieskończone, zamknięte i otwarte, historie wieczne i ograniczone, ale jego nie znalazłem.

Taki ze mnie anioł śmierci.

Ostatnim wysiłkiem woli zmusiłem się, by wejść w swój dexowy dibek.

Zostało pięciu Agonai i ja. Prawy wrócił. Na tylnym ekranie widziałem, jak SkyHan płonie i leci w dół.

Krzyknąłem. Chciałem rozrywać, szarpać i zabijać, ale wiedziałem, że zginąłbym na marne. Zasalutowałem do tych gwardzistów, którzy przeżyli, i totowo zasugerowałem, by teleportowali się nad Achab i, na pokład Daymio. Płakali. Płakali jak dzieci. A cały świat płakał z nimi, bo zginął jedyny obrońca ludzkości, a wraz z nim umarła nadzieja na odparcie wroga. Gorgon Nemezjus Ezra został zabity przez żołnierzy Imperium Drogi.

Ktoś za tym stał i ten ktoś odpowie.

Z archiwów sieci informacyjnych wayempire: Decimi, Sieć Centralna: Ciekawostki Imperium. Ben Gomez z dystryktu wschodniopółnocnego planety Lupus zgłosił dzisiaj do Imperialnej Komisji Jakości Dóbr wolant swojego spacemobilu, który z niewyjaśnionych przyczyn zamienił się podczas lotu w ciężką wyrzutnię rakiet. „To chyba jakiś żart - komentuje poszkodowany - nie zamierzam w swoim statku do nikogo strzelać”.

Zaskoczony właściciel ciężkiego sprzętu wojskowego zaznaczył, że miał wrażenie znajomości obsługi przedmiotu. „Nie wiem, skąd mi się to wzięło, pewnie z tego szoku!”

Henry Roth nie mógł uwierzyć własnym oczom. Udało się! Plan zadziałał!

Przynajmniej jedno z wcieleń Imperatora zostało zabite, a pozostałe, jeśli istnieją, przybędą za późno, bez obstawy i zostaną oficjalnie uznane za uzurpatorów! Usiadł na fotelu dowodzenia w Pałacu Imperatorskim, obstawiony przez fałszywych Agonai. Uruchomił ogólny kanał łączności.

- Imperator nie żyje. Został podle zamordowany przez nieznane czynniki, które usiłowały na jego miejsce podstawić sobowtóra. Mówi Henry Roth, lider klanu Rothów.

Sytuacja jest krytyczna. Zgodnie z kodeksem klanowym obejmuję tymczasowe dowodzenie nad siłami obronnymi WayEmpire.

Zerknął na Zachariasza Arrowa.

- Złamaliście już zabezpieczenia? - spytał mentalnie.

- Jesteśmy w trakcie.

- Pospieszcie się. Trzeba się zająć tą prowokacją i ją odwołać.

A potem przywrócimy demokrację i wszystko wróci na swoje miejsce, pomyślał z satysfakcją.

- Sir, mamy informacje, że statki Unithirówpojawiły się nad wszystkimi planetami.

- Nie rozśmieszaj mnie. Ile ich jest?

- Tysiąc sto siedemdziesiąt, z czego osiemset posiada rozmiary sugerujące, że przewożą co najmniej pięćset tysięcy wojowników.

Czoło Henry ego Rotha zaczęło swędzieć.

Potem odczuł na nim kłucie, a po chwili całe pokryło się potem.

Kropelki zrosiły grzbietowe części jego palców i dłoni.

Poczuł strugę cieczy spływającą między łopatkami. Zaschło mu w gardle. W jego mózgu krzyczała informacja zbyt oczywista, by ją wypowiadać na głos, zbyt jasna, by ją wysyłać mentalnie czy zawierać w menie: to za dużo, jak na prowokację! Zakrył oczy rękami.

Skórę miał tak śliską od wydzielin, że opuszki ślizgały się po naskórku twarzy. Trzeba się bronić. Armie mają swoich generałów, Maodiony Toriich, jakoś się zorganizują... Ale taka siła! Osiemset razy pięćset tysięcy to... czterysta milionów! Jakim cudem Unithirom udało się skomasować tak potężną armię?! Siły Imperium liczyły dziesięć milionów żołnierzy plus piętnaście Maodionów po tysiąc osób!

Henry zrobił wdech i zastygł. Uciekać? Ale gdzie? Może nie wiedzą o Vaporii? Jej lokacja jest oficjalnie nieznana...

- Sir, złamaliśmy zabezpieczenia. Możemy się połączyć ze wszystkimi centrami dowodzenia. Jakie rozkazy?

Gdy Zabulon Doris wyciągał bezwładne ciało Asberna „Dragona” Barna ze swojej kwatery zlokalizowanej na jednym ze średnich poziomów wieży Tukana Nowej Kolonii, jegofrin, wciąż walczący z błędem, który mu zaaplikował, wyświetlił przed jego oczami informację o...

Wojnie.

Wojna.

Wojna!

Zabulon chciał krzyknąć to słowo w ucho Dragona, ale ten wciąż był nieprzytomny.

Mężczyzna spojrzał w niebo i wyszczerzył zęby W tym układzie motylkowanie będzie dużo prostsze!

Uruchomił moduł połączenia z daktylem pancerników. Na tle wież Nowej Kolonii ujrzał przerażoną twarz pilota:

- Nie teraz! Chryste, ile tego jest! Lądować, lądować!

Tamten przerwał połączenie.

Mag zrobił zoom, patrząc w odległe niebo. Miał wrażenie, że widzi wielkie kształty...

Takie statki? Flota Jemperium nie miała tak dużych, jebackich jednostek! To muszą być Thirowie! Dzieńdoberek, bracia! Dopierdolcie jebakom i pedałom!

Na niebie pojawił się punkt. Za chwilę powiększył się, ciągnął za sobą smugi skondensowanego powietrza. Obniżył lot. To był statek strażniczy! Ha! Sam do niego leci!

Zabulon spojrzał na opuchniętą twarz leżącego na chodniku Dragona.

- Widzisz, biedny padalcu? Niepotrzebnie mordę ci obiłem.

Z Księgi Słowa „o dobrych uczynkach i upadku komety”

Kiedyś panowało powszechne, nie do końca uświadomione przekonanie, że za dobre uczynki czeka nas nagroda. Wrodzone i utwierdzone normami kulturowymi domniemanie istnienia sprawiedliwości powodowało, że człowiek czyniący dobro oczekiwał zadośćuczynienia w życiu doczesnym bądź w dominium nieśmiertelności. taka postawa powodowała, że kolekcjonował swoje dobre czyny, przywiązywał się do nich, obciążał nimi swoją pamięć i uwagę. tamao naucza, że za dobro, które wyświadczamy światu, nie czeka nas żadna nagroda, i ta wiedza uwalnia nas od przywiązania, oczekiwania, nastawiania się na zadośćuczynienie. Człowiek czyniący dobro zapomina o nim tak szybko, jak tylko zakończy dzieło. dzięki temu jest wolny. Czyż nie jest to piękne?

Podobnie kiedyś ludzie wierzyli, że złe rzeczy nie mogą im się przytrafić, chociaż mogą zdarzyć się znajomym i sąsiadom. gdy los ich karał, mieli poczucie niesprawiedliwości.

dzisiaj wiemy, że w życiu zdarzają się złe rzeczy, więc gdy nastąpią, nie czujemy się oszukani, a żyjąc, nie boimy się straty, bo wiemy, że ona nastąpi. i ta myśl także jest wyzwalająca.

Nad Barbakanem, jednym z mniejszych pływających biomiast Argeusa, zmierzchało.

Głęboka czerwień kładła się plamami na konarach i szerokich liściach miasta. Niektóre wieżodrzewa ginęły w rzadkich, pionowo ukształtowanych chmurach. Obłoki na zachodzie układały się w fioletowopurpurową mozaikę. Na wschodniej części nieboskłonu błyskały gwiazdy, w dwóch miejscach przysłonięte przez nieduże, lekko podługowate księżyce planety. Garo San siedział nieruchomo na szerokim konarze wieżodrzewa Jaskółki, około pięćdziesięciu metrów nad poziomem gruntu, i czekał na ofiarę. Nie znał zleceniodawcy. Nigdy nie znał. Nie było dla niego istotne, dlaczego ma kogoś zabić, tylko za ile. Tym razem domyślał się powodów. Jego akcja miała być ostrzeżeniem. Ofiara miała zginąć tylko w jednej trzeciej. Tego dnia obie jej kopie zostały w apartamencie, przygotowując przyjęcie, a jedna udała się do świątyni Tamao. U podstawy treeshedu o średnicy najmniej trzystu metrów, którego szeroka korona splatała konary z innymi gigantami Barbakanu, tkwiło uwite w secesyjny motyw wejście, ozdobione starochińskim symbolem Tao. Zaczęli z niego wychodzić ludzie. Jedni szli w otoczeniu droidów, inni sunęli na osobistych dronach dryfowych, jeszcze inni polatywali na silnikach antyg. Garo uruchomił skaner. Urządzenie bez trudu wyłoniło spośród tłumu ofiarę. Cecille Snow. Artystka użytkowa. Jedna z najbardziej uznanych na planecie dekoratorek. Płynęła na wielokończynowym archifiorowym automacie. Dookoła niej leciały małe aparaty, ciągnące za sobą sine proporce ozdobione godłem performerki w kolorze zgaszonego srebra. Jej głowę zdobił połyskliwy hełm ukształtowany na podobieństwo skrzydeł ptaków. Dookoła ciała wirowała szata złożona, jak się wydawało, z setek motyli.

Garo wydał rozkaz namierzenia ofiary. Jego zielonoszara zbroja, zlewająca się z barwą kory drzewa, zdecydowała, że z całego ciała najstabilniej zachowuje się przedramię, którym obejmował gałąź. Dlatego to z niego wyłonił się niewielki moduł bojowy podobny do męskiej ręki wskazującej Cecille dwoma palcami.

Coś rozbłysło w górze. Garo był profesjonalistą. Zlecenie przede wszystkim, ale pod warunkiem, że jego własne życie nie jest zagrożone. Na czubku jego głowy wyłoniło się mikroskopijne oko kamery. W polu widzenia zamajaczyło okno podglądu nieba. Wysoko wśród gwiazd widocznych między liśćmi coś się skrzyło. Wybuchy? Cecille wciąż płynęła w tłumie, adorowana, podziwiana, rozdawała uśmiechy i pozdrawiała wielbicieli. Śledził ją celownik zabójcy. W oknie kamery śledzącej splątane gałęzie i niebo działo się coś złego.

Ludzie opuszczający świątynię zatrzymali się. Spojrzeli w górę. Cecille również. To, co zobaczyła, było ostatnim widokiem, jaki widziała na tym świecie.

Jej ciało zwiotczało i opadło na oparcie żywego fotela.

Garo spojrzał w górę. W promieniach zmierzchu migały tysiące drobniutkich refleksów...

Z archiwów medialnych wayempire: ecoq, Imperialna Komisja Jakości Dóbr, ustaliła dzisiaj, że nieimperialna firma Viii Bill zaniedbała współczynnik m/o swoich wyrobów.

Udowodniono, że villabile Viii Billu, chociaż posiadają opcję katomowej komunikacji, nie mają ani teleportu, ani CPasTransu. ecoq ukarała firmę grzywną wysokości dziesięciu tysięcy kredytów na nabywcę, który w trakcie ostatniego cyklu kupił pojazd tej firmy. Viii Bill zadeklarował wypłacenie odszkodowań do końca pendeka.

Arcyhrabia Proeternus Risus Sardonicus, Wieczny Wojownik Verów, należący do Szlachetnego Organicznego Rodu, władający zastępem dziesięciu tysięcy Ariatorów, zabójca dziesięciu tysięcy kobiet, urodzony i wychowany na Spes krążącej wokół Wiary, świętego słońca Parvastri, Dzieci Gwiazd, Prawdziwych Ludzi, Obrońców Demokracji, Wiecznych Przeciwników Demena, największego wroga ludzkości, odziany w pięciometrową czarną zbroję, ozdobioną tuzinem kling, z płachtą podbitą szkarłatem, lamowaną złotem i srebrem, patrzył z pokładu Ostrza Prawdy, opancerzonego transportera przewożącego pięćset tysięcy Aldimenów przeznaczonych do walki wręcz, na jedną z planet zamieszkałą przez robactwo, które było na tyle słabe i głupie, by przyjąć władanie oszusta i karła. Byli niedorozwinięci i tacy zostaną. Oddadzą to, co posiadają, właściwym, prawdziwym ludziom. Verom. Silnym, choć skrzywdzonym. Zesłanym na odległy koniec Galaktyki, by tam uczyć się, rozmnażać i wreszcie wrócić na Pugna Magna, która zadośćuczyni dawnej niesprawiedliwości, gdy słaby ród ludzki odwrócił się od Dzieci Gwiazd.

Robactwo, bronione przez żałosne dziesięć milionów żołnierzy i te śmieszne Maodiony, zostanie zgniecione. Cóż znaczą te siły wobec pięciuset milionów humanoidalnych i technoidalnych dimenów i dowodzących nimi Nobilites, Szlachetnych Organicznych Wojowników? Nic. Ta wojna jest żałosna. Gotowaliśmy się na krwawe zmagania, a nie mamy godnych przeciwników.

Arcyhrabia Proeternus Risus Sardonicus, Wieczny Wojownik Verów, należący do Szlachetnego Organicznego Rodu, władający zastępem dziesięciu tysięcy Ariatorów, zabójca dziesięciu tysięcy kobiet, urodzony i wychowany na Spes krążącej wokół Wiary, świętego słońca Parvastri, Dzieci Gwiazd, Prawdziwych Ludzi, Obrońców Demokracji, Wiecznych Przeciwników Demena, największego wroga ludzkości, odziany w pięciometrową czarną zbroję, ozdobioną tuzinem kling, z płachtą podbitą szkarłatem, lamowaną złotem i srebrem, patrzył z pokładu Ostrza Prawdy, opancerzonego transportera przewożącego pięćset tysięcy Aldimenów przeznaczonych do walki wręcz, na jedną z planet zamieszkałą przez robactwo, które było na tyle słabe i głupie, by przyjąć władanie oszusta i karła. Byli niedorozwinięci i tacy zostaną. Oddadzą to, co posiadają, właściwym, prawdziwym ludziom. Verom. Silnym, choć skrzywdzonym. Zesłanym na odległy koniec Galaktyki, by tam uczyć się, rozmnażać i wreszcie wrócić na Pugna Magna, która zadośćuczyni dawnej niesprawiedliwości, gdy słaby ród ludzki odwrócił się od Dzieci Gwiazd.

Robactwo, bronione przez żałosne dziesięć milionów żołnierzy i te śmieszne Maodiony, zostanie zgniecione. Cóż znaczą te siły wobec pięciuset milionów humanoidalnych i technoidalnych dimenów i dowodzących nimi Nobilites, Szlachetnych Organicznych Wojowników? Nic. Ta wojna jest żałosna. Gotowaliśmy się na krwawe zmagania, a nie mamy godnych przeciwników.

Arcyhrabia Risus Sardonicus odwrócił się od okna. Chciał pieszczotliwie pogładzić ośmiościenną skrzynię, wysoką na dwa metry i tak samo szeroką, ale zamiast tego tylko przeciągnął ręką nad jej powierzchnią. Nic i nikt nie mógł jej dotknąć bez narażania się na zarażenie cyfrową Bestią. Pandora 2. Bracia Niedoli, Szlachetni Inżynierowie sprzed Czasów Krzywdy, schowali ją głęboko w Ziemi i impuls elektromagnetyczny nie zniszczył tkwiącej w niej Bestii.

Ludzka sieć na Gai została uszkodzona tak, jak Verowie planowali, za pomocą słabych ludzkich robaków, którzy uwierzyli agentom Parvastri, że ich atak będzie prowokacją Demena.

Pandora poczeka na właściwszą chwilę.

Gdy na niebie Genei pojawiły się statki wroga, a powietrze rozgrzało się od dziesiątków strzałów baterii przeciwlotniczych, Leon Kuguhart, obserwujący wszystko ze swojego gabinetu, z początku poczuł wielki niepokój. Niepokój, jakiego nie zaznał nigdy w swoim życiu. Statki najeźdźców, sprawnie unikające ognia, zbliżały się do jego placówki, Głównej Wieży Gai.

Leon zaczął drżeć tak mocno, że ciało stało się jakby obce. Potem ze zdziwieniem stwierdził, że dreszcze sprawiają mu przyjemność. Poczuł, że zwieracze cewki moczowej rozluźniają się. Ciepła strużka moczu popłynęła z penisa, ale inteligentny materiał ubrania natychmiast ją pochłonął i zmetabolizował. Za chwilę dyrektor informacyjny Sekcji 1- stwierdził, że puszcza unerwiony przez świadomą część układu nerwowego zwieracz odbytu. Na szczęście trzymał się ten unerwiony przez część nieświadomą. Aż wreszcie Leon poczuł... rozkosz. Nieznaną, wyuzdaną, rozlewającą się pp całym ciele, mrowiącą, łaskoczącą, sprawiającą, że chciało mu się śmiać i płakać.

Wreszcie wiedział, po co się urodził. Przed oczami pojawiła się twarz wróżki, której imienia nie poznał: „Osiągniesz wszystko, czego pragniesz”. To była właściwa chwila! Ten moment był kluczem do jej słów! Do gabinetu wpadła Tanya Ebony. Przerażona. Nie była taka jak on.

- Leon, widzisz, co się dzieje?

Ach, te kobiety. Bezsensowne wypowiedzi. Oczywiste stwierdzenia. Wytrzeszczone oczy i postawa szukająca oparcia. Podszedł do niej bez słowa. Miał wielką ochotę uderzyć ją i obezwładnić, ale nie mógł tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Pomieszczenia wieży były monitorowane. Roiło się w nich od droidów strażniczych, których zadaniem było strzeżenie porządku i przestrzeganie procedur. Jeszcze nie teraz. Ekrany podglądu pokazywały, jak czarne statki lądują przed wieżą, wysypują się z nich humanoidy odziane w czarne zbroje ze złotym V na piersiach i walczą z obstawą, łamią jej opór i wdzierają się do środka. Mury lekko zadrżały.

- Leon, co zrobimy?

Kuguhart połączył się ze strażnikami na kanale ogólnym, tak żeby Tanya go słyszała.

- Wszystkie siły do wejścia głównego. Bronić dostępu.

- Leon, czy powinniśmy się ewakuować?

Pokręcił głową.

- Musimy pozostać na posterunku.

- Ale jeśli nas złapią, mogą wykorzystać, co wiemy, i złamać zabezpieczenia!

- Nie złapią nas.

Chmury przebiło kilkadziesiąt statków najeżonych kolcami i ostrzami. Zaatakowały je obronne myśliwce, przeszywając powietrze czerwonymi strzałami.

- Leon, podobno Imperator nie żyje. Powinniśmy uciekać.

Kuguhart połączył się z głównodowodzącym robotem. Ten był przy głównym wejściu i właśnie otrzymał krytyczne trafienie. Jego cyfrowe serce za chwilę przestanie bić. Obrona padała. Leon spojrzał ostro na Tanyę i uderzył ją kantem dłoni w szyję. Osunęła się bez słowa. Ujął ją w pasie, położył na ramieniu i udał się do teleportu.

Wynurzył się u podnóża wieży, pośród krwawiących ciał współpracowników i dymiących szczątków droidów. Naprzeciwko stał pięciometrowy, odziany w czarny pancerz wojownik. Leon nie bał się go. Chciał być taki jak on. Byli braćmi. Od zawsze.

- Witajcie - rzekł przez zaschnięte gardło - nie mamy czasu do stracenia.

Na pokład Daymio dotarło pięciu Agonai, już w normalnych, hegarowych zbrojach.

W trakcie zwijania Skymourów i skoku nie działają pola antyH, więc w tym czasie wszyscy oberwaliśmy. Dymiliśmy, na niektórych pancerzach żarzyły się czerwone ślady trafień.

Strażnicy Imperatora odsłonili złote przyłbice i pokazali twardo ciosane, ogorzałe oblicza o szerokich szczękach, głębokich bruzdach na policzkach, a w ich oczach tkwiła pustka przegranej i rozpaczy.

Za chwilę, gdy dotarły do nich inne meny, przestali mieć pewność, czy walczyli po słusznej stronie.

Na ich twarzach pojawiła się mieszanina uczuć: z kim się biliśmy? Kto zdradził? Kto teraz siedzi w Pałacu? Kto dowodzi flotą? Książę Roth?

Ktoś dowodził. Według moich ocen wszyscy. Generałowie pracowali jak dobrze naoliwione automaty z Vaporii, dywizjony wykonywały rozkazy karnie i równo, statki trzymały szyk, chociaż kosmos co chwila rozświetlały eksplozje.

Przyszedł rozkaz, by wcielić ocalałych Agonai do jednej z kompanii Lapidoi.

Podszedłem do nich.

- Nie traćcie nadziei.

Spojrzeli na mnie, jakbym opowiadał o równoległym świecie. Jeden z nich, o jasnych oczach i wąskich ustach, usiłował się odezwać, ale głos wiązł mu w gardle. Jak to? - pytały oczy, jak to?

Nie umiałem wytłumaczyć, co czułem, więc powtórzyłem:

- Nie traćcie.

Nad Achab 1, podobnie jak nad resztą planet Imperium, wisiało czterdzieści siedem statków wroga, z czego trzydziestoma dwoma były te przerażające trzydziestokilo metrowe pancerniki transportowce. W sumie osiem niewiele różniących się od siebie typów po cztery sztuki. Z piętnastu pozostałych, mających w miarę normalne rozmiary, dwa przypominały gigantyczne elektrownie, jeden był do nich trochę podobny, ale miał mnóstwo wystających anten, cztery przypominały okrągłe dyski, osiem zaś posiadało wiele włazów, luków, ramion i wysięgników. Te „elektrownie” faktycznie zostały zidentyfikowane przez skany jako statki zasilające, gigant z antenami miał zapewne prowadzić z nami wojnę zakłóceniową, te z lukami i ramionami były prawie na pewno statkami wsparcia. Przeznaczenia dysków nie znaliśmy.

Wciąż analizowano sytuację, więc nasze wielkie pancerniki i lotniskowce po krótkiej i bezsensownej wymianie ognia z behemotami wroga, wskutek których to starć straciliśmy dwa okręty typu Invincible, włączyły pola antyH i przerwały ogień. Wróg próbował kilka razy uderzyć w nas laserem, ale poniechał prób, gdy zobaczył, że poszycia naszych statków są w stanie przyjąć i odbić nawet najpotężniejsze salwy. My nie odwdzięczaliśmy się ogniem laserowym, oszczędzając generatory antyH.

Wtedy z jednego typu pancerników wyleciało nad każdą planetą WayEmpire po dwa miliony myśliwców próżniowych, które natychmiast rzuciły się na nasze wiszące w kosmosie Spellforce’y, Hate’y i droidy. Dowództwo, niewiele myśląc, nakazało małym statkom odwrót.

Podczas lądowań tych armad na pokładach większych jednostek trzeba było likwidować barierę antyH. Te operacje mimo ofiarnego ognia zaporowego wysyłanego z pokładów innych statków spowodowały stratę jeszcze trzech ciężkich lotniskowców.

A wszystko to w ciągu kilku mon.

Gdy nasze wieloryby w końcu ponownie otoczyły się polami ochronnymi, stwierdziliśmy bezradnie, że inicjatywę w próżni oddaliśmy wrogowi.

Dwie rzeczy stały się równolegle. Po pierwsze przyszła wiadomość, że Unithirowie atakowali, na razie niewielkimi siłami, wieże kontroli. Kontyngenty z sabotażystami wysłane ku planetom musiały umknąć uwadze kontrolerów podczas zajadłych walk myśliwców albo wróg zaatakował nasze układy troniczne i dlatego ich nie zauważyliśmy. Czyli mieli zamiar przejąć sterowanie nastrojami społeczeństwa. Po drugie - i to zauważyliśmy bez trudu - ze statków w kształcie dysków zaczęły wylatywać miliardy technologicznych drobin wielkości pięści, posiadających własny napęd. Komputery wyliczyły, że nad każdym globem wysypało się piętnaście miliardów takich minipojazdów.

Zrozumieliśmy, że ludzkość jest na skraju przepaści. Wróg już dominował w kosmosie, a nie opróżnił jeszcze ładowni wielkich pancerników. Był czterdziestokrotnie od nas liczniejszy, z czego można było wysnuć całkiem prawdopodobny wniosek, że wszyscy Unithirowie byli żołnierzami. Spes musiała być fabryką i poligonem w jednym. Inaczej niż w WayEmpire, gdzie panowała wolność wyboru. Popełniliśmy błąd, pozwalając rozrastać się cywilnemu kożuchowi ponad miarę, rozstawiwszy nad nim tak niewielką tarczę. Pokutowało starodawne, konserwatywne myślenie, że armia to mały odsetek społeczeństwa. A przecież czasy się zmieniły. Thirowie to zrozumieli.

My nie.

I dlatego musimy przegrać.

Zacisnąłem pięści. Znowu? Znowu mamy przegrać?

Nie, tak się nie może skończyć. Nie tym razem. Gorgon musi coś wiedzieć, musi mieć jakiegoś asa w rękawie, jest za cwany!

Aż swędziała mnie wściekłość.

Nie tak. Nie tym razem. Musi być jakiś sposób, musi być! I Imperator go zna. On go zna.

Nie zwątpię.

Nie zwątpię.

On żyje. On musi żyć.

Tak, wiem, że nikt nie traktuje mnie poważnie, zwłaszcza w czasach wszystkowiedzącego władcy światłości, Imperatora, zbawcy i tak dalej. Ale i tak powiem, co myślę, tym bardziej powiem, że nie ujawnię, kim jestem. Obserwuję od kilkudziesięciu cykli zachowanie cząstek podstawowych, zwłaszcza tych wyłaniających się w próżni, czyli wirtualnych. Laikom wyjaśniam, że cząstki wirtualne pojawiają się w naszym świecie na niewyobrażalnie krótki czas, a potem znikają tam, skąd przyszły, czyli nie wiadomo gdzie.

NlE znaczy to jednak, że nie mają wpływu na nasz świat, o nie, potrafią wywierać nawet ciśnienie. przyglądam się im zatem od długiego czasu i nie mam wątpliwości.

Jest ich coraz więcej, pojawiają się nowe odmiany, a co najważniejsze i bez wątpienia niepozostające bez wpływu na nas, znalazły się wśród nich takie, które przenoszą nieznane dotąd oddziaływanie.

Nazwałem je roboczo inotronami, od łacińskiego „inopia”, brak. Jestem przekonany, że skutki tych oddziaływań wkrótce odczujemy, o tak, odczujemy. Nie rozumiem ich działania, to wszystko bardzo skomplikowane, nie mam dostępu dp aparatury, nie mam dostępu do niczego, psiakrew, nienawidzę was!

Werbalny wpis na sieciowym forum „Sprawy niewyjaśnione”

Tuż za miliardami małych obiektów, które penetrowały atmosfery naszych planet, z czterech kolejnych pancerników wystartowało równo dwa miliony niewielkich myśliwców atmosferycznych, innych niż te próżniowe. Ich armady, nie niepokojone przez nasze floty, udały się nad powierzchnie globów.

Stałem na pokładzie Daymio nad Achab i, patrzyłem na ekrany przedstawiające schematycznie sytuację nad dwudziestoma pięcioma globami, a wszędzie wyglądała tak samo, i bezwiednie zaciskałem pięści. Moją głowę zaczęły nawiedzać dziwne myśli: czy historia ma się powtórzyć? Znowu mamy stchórzyć, uciec na swoich szalupach, pozostawiając ludzi na pastwę bestii? Rozpocząć wielką wędrówkę przez próżnię, godząc się, by trzysta miliardów ludzi zasiliło rozrastającą się populację Unithirów? Wzdrygnąłem się, bo wizja ta wcale nie była bezsensów na. Miałem nadzieję, że nikt oprócz mnie nie wpadnie na taki pomysł.

Chyba jedynym ogniwem w imperialnej machinie wojennej, które nie straciło ducha, były maszyny. One pracowicie analizowały sytuację, przeliczały, symulowały i podsumowywały. Wykazały, że pozostałe pancerniki wroga zawierają pojazdy lądowe, które zostaną wysłane na powierzchnię po tym, gdy myśliwce uporają się z naszą stacjonarną obroną przeciwlotniczą i przeciwlądową. Imperium było przygotowane na atak powierzchniowy, każda planeta była najeżona wieżami działowymi, ale nikt, pewnie nawet Imperator, nie przewidział takiej skali napaści. koniec księgi i Z archiwów Imperium „Rządy pieniądza” Isaac Focker Najpierw był barter, potem muszelki i kamyki, wreszcie złoto, a na końcu pieniądz papierowy i arealny, cyfrowy, praktycznie oddzielony od produktu. Wartość firm została rozbita na akcje, które można było kupować i sprzedawać bez żadnych ograniczeń.

wymyślano opcje sprzedaży narzędzi finansowych, które na giełdach także można było nabywać i zbywać. operacjami wpisanymi w inżynierię finansową zajmowali się matematycy i analitycy, którzy tworząc złożone wzory, umieli zarabiać fortuny, nie ruszając się z miejsca, nie robiąc absolutnie nic wartościowego, klikając w dwa guziki. jeden z nich, george Soroz, sam, klikając być może nawet tylko w jeden guzik, spowodował poważne kłopoty finansowe państwa zwanego wlelką brytanią, wykorzystując przewidywany spadek kursu ówczesnej waluty tego kraju, czyli funta. zarobił dzięki jednej operacji miliard amerykańskich dolarów (gdyby podjąć próbę przeliczenia tej kwoty na współczesne imperiały, byłaby to podobna suma). soroz zatrzymał wszystkie zarobione w ten sposób pieniądze i do głowy mu nie przyszło, by choć część z nich oddać wykorzystanemu społecznemu organizmowi.

Zdumiewające jest, że tacy ludzie nie tylko nie byli napiętnowani i skazywani za swoją chciwość i bezproduktywność, ale podziwiano ich i bezrefleksyjnie wywyższano. Liczba obywateli żerujących na grzybie inżynierii finansowej była ogromna. Wykorzystywali minimalne różnice w kursach walut, akcji, kursach ubezpieczeń i opcji, a następnie, arealnie kupując i sprzedając nierealne wartości, stawali się bogaczami.

Kto na tym tracił? Oczywiście szary mieszkaniec Damnaty, nieświadomy, do czego zdolni byli pasożyci tamtych czasów. zwykli ludzie zostali pochwyceni w pułapkę zarabiania pieniędzy, bo tylko za nie można było kupić jakiekolwiek dobra, starali się mieć ich jak najwięcej. jednak ich realna wartość nieustannie malała przez próżniaczą, spekulatywną inżynierię finansową. obywatele pomnażali swoje „zera, ale mogli za nie kupować coraz mniej, więc pracowali więcej i ciężej, tracąc czas życia, nie rozumiejąc, że jedynym wyjściem z pułapki jest zanegowanie wartości pieniądza i przejście z powrotem na barter.

Inne rozwiązanie znalazł nasz Imperator, Gorgon nemezjus EzrA, który obalił dotychczasowy system. Od stu cykli imperiał nie stracił na wartości nawet centina. ceny objętości i towarów są stałe. Zarobki są pewne, a o emeryturach już nie myślimy, bo jesteśmy nieśmiertelni.

Z archiwów Imperium „Długość życia BI” Aleksandra Fiodorov Jak wiemy, statystyczna długość życia obywatela Ziemi przed Imperium wynosiła około stu dwudziestu lat. typowy przedstawiciel populacji uczęszczał do szkół, czasami kończył studia, mając wtedy, przeliczając na temporykę ziemską, dwadzieścia pięć lat (jeśli chcesz zapoznać się z tym opracowaniem bez przelicznika, uruchom odpowiednią opcję), płodził dzieci, zaczynał pracę zarobkową. średnio około roku trzydziestego piątego następowała wstępna stabilizacja życiowa. Dzieci zaczynały dbać o siebie, a apanaże pozwalały na w miarę normalne życie (chociaż popularne były tak zwane kredyty, czyli wysoko oprocentowane pożyczki pobierane od banków komercyjnych. kredyty te uzależniały od siebie obywateli i powodowały, że żyli oni w nieustannym lęku przed niewypłacalnością).

związki - w tym czasie najczęściej monogamiczne - ulegały w owym okresie umocnieniu.

lecz nie mijało pięć lat i następowało przewartościowanie. W owych czasach ludzie nie pracowali w zawodach wymarzonych, lecz w tych, które dają pieniądze. WlElu zaczynało kwestionować sensowność wykonywanych dotychczas czynności i zmieniało pracę.

Również związki partnerskie przeżywały rozdarcia. Mężczyźni, czując, że tracą coś bardzo ważnego, zwracali wzrok - w zupełnie naturalny sposób - na inne kobiety i nierzadko ulegali ich wdziękom. Popularne podówczas było określenie „zdrada małżeńska”, które doprowadzało do wielu nieszczęść natury psychologicznej i społecznej.

„Zdradą” było zakochanie się w osobie innej niż aktualny partner/partnerka oraz odbycie z nią/nim stosunku płciowego. dlatego wystrzegano się afektów skierowanych na osoby niebędące mężami/żonami, co prowadziło do sytuacji sztucznych, ograniczających osobistą wolność. jakże bowiem można sobie samemu i drugiej jednostce zabraniać miłości z powodu zaborczości i zazdrości, uczuć niskich i prymitywnych? wskutek wykrystalizowanych norm społecznych słowo „zdrada” obciążone było bardzo pejoratywnym znaczeniem, w związku z tym „zdradzony”/”zdradzona” miał poczucie upokorzenia i krzywdy. „zdradzonym” współczuła rodzina i przyjaciele, natomiast „zdradzającego”‘/”zdradzającą” najczęściej piętnowano. Kreowany podówczas wizerunek szczęśliwej rodziny przedstawiający uśmiechniętą kobietę, takiego mężczyznę, trójkę dzieci i psa, był dogłębnie fałszywy, bo najczęściej pary małżeńskie w rzeczonym okresie się rozpadały albo żyły w zakłamaniu. NlE brakowało osób, które w ogóle w monogamiczne związki nie wchodziły. burze wieku lat czterdziestych uspokajały się mniej więAppendix: Archiwa ce] po pięciu latach. Do pięćdziesiątego roku życia ludzie zachowywali zdrowie i energię, ale często byli absorbowani sprawami dorastających dzieci.

PO tym okresie mogli odpocząć i zająć się własnymi zainteresowaniami. niestety, od tego momentu odporność organizmu spadała i zaczynał się okres chorób trwający najczęściej do końca życia.

Dodatkowo w wieku emerytalnym (pod koniec xxii wieku przed Imperium - siedemdziesiąty piąty rok życia) dochodziło do wielu zaburzeń zdrowotnych wywołanych zmianą rytmu życia oraz stresem związanym z brakiem zasobów niezbędnych do życia.

Podwyższeniu ulegał również odsetek samobójstw i depresji.

Jeśli przyjrzymy się temu przebiegowi, stwierdzimy, żę człowiek przed imperium nie miał czasu na życie, absorbowany w nadmiernym stopniu przez naukę, potrzeby bytowe, obowiązki społeczne, rodzinne, burze życia osobistego, choroby, kłopoty finansowe.

zdumiewające są dwie rzeczy: po pierwsze zgoda na kierat, swoiste finansowogospodarczospołeczne niewolnictwo, a po drugie pogodzenie się z tak skandalicznie krótkim życiem. Kwestię pierwszą pozostawmy na odrębną dysertację i skupmy się na drugiej.

Na pierwszy rzut oka kwestionowanie długości życia przez człowieka tamtej doby wydaje się pomysłem absurdalnym. ludzie urodzeni w społeczeństwie wcześnie umierającym nie widzieli powodów, dla których mieliby się buntować przeciw temu „prawu natury”.

„człowiek po prostu tyle żyje i trzeba się z tym pogodzić” - mówiono. jednak patrząc z drugiej strony, musiało być dla nich ewidentne, że ilość lat względnie wygodnego życia jest zbyt krótka. musieli widzieć, że człowiek nie jest przystosowany do tak absurdalnej egzystencji, że jego przeznaczeniem jest żyć dłużej, co najmniej pięć razy dłużej1., Dlaczego więc się nie buntowali?

Appendix: słownik spis postaci Uwaga: słownik jest swego rodzaju spoilerem. Pamiętaj o tym, zaglądając do haseł, których nie musisz czytać. Niektórych neologizmów tu nie znajdziesz. Jest to efekt zamierzony.

abb - (skrót od Anty Bios Barrier) filtr grawitacyjny na Ziemi. (Na planetach Imperium istnieją filtry awb).

Agon - (lm. Agonai) imperialny strażnik. M.in. obsada Pałacu Imperatorskiego oraz Gwardia Przyboczna Imperatora. Strażnikiem może być tylko Lapidos. Patrz też: Hegar.

ai - (skrót od Artificial Intelligence) sztuczna inteligencja. Cecha wielu programów wspierających działalność człowieka Ery Imperium.

aktywny kamuflaż - system stosowany powszechnie w pojazdach Armii Imperialnej i Maodionów powodujący interaktywną niewidzialność. Zasadza się na inteligencji materiału kamuflującego i śledzeniu wzroku obserwatorów oraz ich położenia.

Andrea Savian - artysta, twórca pokrętła do psychoskopu Klaudiusza Aeliusa Optimusa.

anielica - jeden z duchów opiekuńczych Ranów, pojawiający się jako drugi w kolejności (pierwszym jest demon). Ranowie zaczynają widzieć anielicę po tzw. Rytuale Ocalenia. Duch anheliczny nie zawsze ma płeć żeńską. Homoseksualni Ranowie często widzą go jako mężczyznę. Anielica jest utożsamiana przez filozofów z archetypem animy (sprzeczność - casus homoseksualistów). Należy jednak pamiętać, że archetyp ten nie jest strukturą ostateczną, stanowi raczej konstrukt intelektualny. Wydaje się, że anielice przekraczają tę interpretację. Są konglomeratem treści związanych z leczeniem, porozumieniem, uczeniem się, ogrzewaniem, miłością. Patrz też: MaodAn.

anioł - patrz: anielica.

Anna Sokolowsky - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) na Ziemi, w grze „Rajska Plaża”, Anna była programem towarzyskim. Torkil Aymore poznał ją, rozwiązując sprawę zleconą przez senatora Roberta O’Neila. Gdy firma Blue Whales Interactive ogłosiła możliwość upgrade’u programu do poziomu psychiki ludzkiej, Torkil opłacił usługę. Dzięki technologii motombów Anna mogła poruszać się w realium. Wyemigrowała na Gaję przed Wielką Przegraną. Jest jedną z partnerek Torkila.

Aquamorfy - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) tlenodyszna rasa obcych, żyjąca pod wodą, przypominająca skrzyżowanie delfina i ośmiornicy. Zaawansowana technologicznie - znająca biotechnologię, generatory słoneczne, antymateryjne i suche stosy atomowe, także teleportację i być może telepatię. Odkryta została jak dotąd tylko jedna, opuszczona baza AquaAppendix: słownik spis postaci morfów, w systemie Hoedus u, przez firmę Mobillenium. Baza zyskała nazwę Shoalba. Lokacja planety/planet Aąuamorfów jest ciągle nieznana. Trwają poszukiwania.

archiflora - rośliny architektoniczne, służące jako budulec w biosiedlach.

Archoni - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) hipotetyczne dowództwo Stratos Thirii - ludzi z La Fatigue, menedżerów i programistów, którzy stworzyli wirusy w akcji „Pandora”. Wirusy te połączone z programami sond podprzestrzennych stworzonych przez Sergia Lamę wytworzyły cyfrową Bestię (Thiros), która zanim została pokonana w sieci podczas bitwy o Fort Ironstone, zainfekowała mózgi swoich twórców. Hipotetycznymi naczelnymi Archonami są Uriel Tamerlan i Dunkan Etelwolf.

areał - inaczej arealium. Środowisko sieci. Dawniej „środowisko wirtualne”.

arealium - patrz: areał.

arealny - dawniej wirtualny.

Ariel Dabrovsky - pilot Yott.

Aristos Imperialis - (lm. Aristoi Imperialis) Najlepszy Imperatora, synonim Rana.

Arka Lamy - skrzynia odnaleziona przez Jeffersona „Spacemana” Raya w ruinach Nowego Meksyku. Zawierała tzw. Eksperyment Stado.

Armia Bestii - patrz: Stratos Thirii.

Armia Imperialna - oprócz Maodionów WayEmpire jest chronione przez Armię Imperialną. Najważniejszym jej oddziałem jest Gwardia Przyboczna Imperatora, składająca się z Legionu, czyli dziewięciuset Lapidosów, oraz dziesięciu Centurii Imperialnych: zmechanizowanych oddziałów zawierających samych Lapidoi. Reszta Armii Imperialnej, licząca blisko dziesięć milionów żołnierzy, została podzielona na kohorty i centurie.

artefakty hs - także: znamiona hs. Patrz: skok hiperprzestrzenny.

artyści - Prawo Imperialne zabroniło jeszcze w pierwszej dekadzie ei tworzenia „wachlarzy produktów”, czyli tańszych, uboższych wersji oraz bogatszych, kosztujących więcej. Zerwało w ten sposób z ziemskim, agresywnym traktowaniem klientów. Od tamtej pory wszystkie dobra są najwyższej możliwej jakości, zgodnej z czynnikiem m/o (maximal/optimal), nad czym czuwa Imperialna Komisja Jakości Dóbr (ecoq). Prawo nie zabroniło jednak różnicować towarów pod względem wzornictwa, dlatego po jego ogłoszeniu wzrósł prestiż i zamożność artystów, którzy znaleźli zatrudnienie w wielu prywatnych i imperialnych firmach. Odtąd wszystko w Imperium Drogi stało się bogato zdobione i zadbane od strony estetycznej.

Arun - urządzenie, którego zadaniem jest wyjęcie psychiki z mózgu żołnierza w sytuacji zagrożenia życia.

arvi (Reality Volume) - Prawo Imperialne pozwala na zakup objętości. Posiadacz może kupić nie tylko powierzchnię globu, ale także jego wnętrze oraz przestrzeń znajdującą się ponad nią (do km wysokości).

Asylum - miejsce pobytu Czarnego Maodionu. Strażnikiem Asylum jest Ran Farah Adid.

au - Astronomic Unit - odległość Ziemi od Słońca.

Appendix: słownik spis postaci aurometr - miernik temperatury, wilgotności powietrza i ciśnienia atmosferycznego.

Powszechnie stosowany na Ziemi.

autoluxy - biourządzenia regulujące jasność pomieszczenia. Powszechne w prywatnych ziemskich apartamentach.

awatar - (inaczej obecność katomowa) twór powstały wskutek działalności katomów, przedstawiający osobę, z którą rozmawiamy, za pomocą telekatii. Kierujący awatarem jest w stanie dewitalizacji, więc jego awatar oddaje jego ruchy tak jak skin w grze. Awatar jest wrażliwy na dotyk, zapachy i smaki, jednak nie przyjmuje pokarmów. Awatary mogą być mniejsze od naturalnych wymiarów rozmówcy (używane np. w pojazdach) lub większe (zastosowanie w happeningach artystycznych etc.).

awb - (skrót od Anty Weather Barrier) filtr grawitacyjny regulujący klimat. Obecny na Gai i innych planetach Imperium Drogi. Barier awb nie zainstalowano na Vaporii.

Baltazar Aymore - ojciec Torkila Aymore\. Zginął podczas Wielkiej Przegranej. Patrz też: Laura Aymore.

Bank Imperialny - niedługo po powstaniu Imperium Drogi zostały zlikwidowane wszystkie prywatne i państwowe banki. Zostały zastąpione jedną, centralnie sterowaną strukturą - Bankiem Imperialnym. Jedynym produktem oferowanym przez Bank jest pięcioprocentowa lokata, nieblokowana i nieograniczona żadnymi obwarowaniami. Lokata w Banku Imperialnym jest jednym z dwóch sposobów powielania zasobów pieniężnych niezwiązanych z produkcją lub usługami. Patrz: Firma Imperialna.

Besebu - Beast Searching Bureau. Organizacja założona u zarania Imperium Drogi, składająca się głównie z Ranów, której zadaniem jest szukanie w populacji WayEmpire potencjalnych agentów Stratos Thirii, tak zwanych Kyriosów. Ranowie zrzeszający się w Besebu tworzą bractwo. Powszechnie nazywa się ich Braćmi Besebu. Skrót bb został wykorzystany do żartobliwej nazwy pszczółki.

Bestia - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) popularna nazwa cyfrowej plagi, która nawiedziła sieć pod koniec xxii wieku przed Imperium na Ziemi. Cyfrowa Bestia została zniszczona w czasie www, podczas bitwy o Fort Ironstone, ale przedtem zdążyła zainfekować pierwszych Archonów i w ten sposób powstały podwaliny pod Stratos Thirii.

biofotele - fotele skonstruowane przy użyciu biotechnologii.

biosiedle - osiedle skonstruowane na bazie archiflory, wykorzystujące wyłącznie naturalne źródła energii i pożywienia.

biotechnologia - dziedzina nauki zajmująca się wykorzystywaniem inteligencji żywych organizmów i zastosowaniem naturalnej dla biosfery tendencji do utrzymywania homeostazy.

birding - lotnicza dyscyplina sportowa. Birder lata dzięki aparatowi upodobniającemu go do ptaka.

Blue Whales Interactive - ziemska firma, która jako pierwsza opatentowała procedurę upgradeu bytów Appendix: słownik spis postaci cyfrowych (enpeców, botów) do poziomu psychiki ludzkiej. Klient, opłaciwszy usługę, decydował o kształcie osobowości, temperamentu, charakteru, upodobaniach, zainteresowaniach i wykształceniu przyszłego człowieka. Patrz też: Levi Chip, Anna Sokolowsky, Torkil Aymore.

bot - dawniej: rodzaj enpeca charakteryzujący się rozbudowanym modułem sztucznej inteligencji oraz dużą autonomią. Dzisiaj: terminem tym określa się droidy, drony, roboty, wszelkie urządzenia zaopatrzone w sztuczną inteligencję. Patrz też: rebot.

BrainFix - realna bądź arealna maszyna sprzedająca funplexy.

brzdęk - slangowe określenie środków płatniczych.

Cekom - Centrum Komunikacji Międzygwiezdnej.

Centrum Kontroli Mutacji (ckm) - dawna ziemska międzynarodowa instytucja skanująca biosferę Ziemi w celu poszukiwania nowych, zmutowanych przedstawicieli fauny i flory.

Ceremonia Losowania - rytuał mający na celu ustalenie, do którego Reoru będzie należał potomek rodziców należących do różnych klanów. Patrz też appendix: Wyciąg z prawa klanowego.

Cerenis - Centralny Rejestr Niezbadanych Systemów. System przydzielający pionierom loty badawcze.

Charon - souler, którego celem jest czuwanie nad prawidłowym przebiegiem teleportacji.

chibot - (skrót od Child Bot) droid, który dorasta wraz z dzieckiem i razem z nim się uczy. Pedagodzy podkreślają wychowawczą rolę chibotów podczas dorasta- nia dzieci. Chibot, odzwierciedlając zachowania dziecka, daje mu zwrot jego zachowań, ulm była pierwszą ziemską firmą produkującą chiboty. Patrz też: gogos.

ckls - Centrum Kontroli Lotów Kosmicznych.

Cloudmour - półciężka zbroja Rana. Nadbudowuje się na Groundmourze. Na Cloudmourze nadbudowuje się najcięższy pancerz - Skymour.

coin - przestarz. nowsza wersja obicoina, używana w pierwszej połowie pierwszego wieku ei.

Coremour - skrót od Core Armour (zbroja Serce). Pancerz Rana. Coremour I był stworzony głównie z livmetu. Coremour V jest zbudowany z technofraktali i jest najbardziej zaawansowanym pancerzem w Imperium Drogi. W pełni sprzężony z frinem i ciałem Rana odpowiada na jego instynktowne potrzeby, uczucia i chęci. Z tego względu zbroja ta nie może być zakładana przez niewytrenowanych lub niezrównoważonych ludzi. Cechą Coremoura V jest umiejętność odwzorowywania „kształtu psychiki” i nastroju posiadacza (jest Soarem).

Dzięki temu wśród Ranów panuje szczerość i łatwość komunikacyjna nieuwzględniająca kłamstwa. Coremour od wzoru iii wzwyż posiada sloty na Dexa i Sina. Dzięki temu pancerzem tym może operować roztrojony Ran w trybie kooperacji. Patrz też: homeotronika, matronika.

Cotomou - dzielnica Warsaw City położona w rozwidleniu rzek Vistula i Narau. W obrębie Cotomou znajdował się linowiec Stockomville, w którym mieszkał przez wiele cykli Torkil Aymore.

Creators Club - ziemski klub powołany przez Aristona Borgię, zrzeszający ludzi, którzy stworzyli diginetów.

Appendix: słownik spis postaci Crying Guns - ziemska gra sieciowa firmy Gnothi Seauton Games. Najpopularniejsze tryby - Capture the Flag, Last Man Standing. Znana jako miejsce, gdzie rozegrała się największa cyfrowa bitwa wszech czasów - bitwa o Fort Ironstone.

Cumulomach - (skrót od Cumulonimbus like Machine) wielki ( x x m) vaporiahski automat bojowy oparty na tronice presowodowej. Niezakłócalny. Generuje wokół siebie pole elektromagnetyczne o gigantycznej mocy. Miotający pociski przy użyciu wyłącznie mechanicznych urządzeń wspomaganych polem. Część danych związanych z Cumulomachami jest utajniona. Patrz też: micoma, disaur, hemach.

cyberduch - patrz: zoenet.

Czarni Ranowie - członkowie Czarnego Maodionu zamieszkujący Asylum. Inaczej Opętam.

Czarny Maodion - mieści się na jednej z wysp Cheronei (patrz appendix: Spis planet Imperium Drogi) w Asylum. Zespół trzystu dwóch Ranów, którzy z niewyjaśnionych przyczyn wykształcili duchy opiekuńcze niezgodne z maodionową normą. Demony i anielice Opętanych są wyjątkowo silne i agresywne. Pierwsze diagnozy stwierdzały u Czarnych Ranów całkowitą nieumiejętność okiełznania sił anhelicznych i demonicznych. Następnie badania nad nimi zostały utajnione. Jedynym człowiekiem oficjalnie nadzorującym funkcjonowanie Asylum jest strażnik Asylum Ran Farah Adid. Patrz też: polirex.

Człowiek Brama - rola rozpoznana po raz pierwszy dzięki programowi Tsycop w przypadku Sergia Lamy. Ludzie Bramy potrafią w swoich umysłach tworzyć por- tale do rzeczywistości równoległych. Przechodzą szkolenie w Imperialnej Akademii Soulerów. Wejście w świat równoległy może być dokonane albo przez samego Człowieka Bramę, albo przez gracza, który wkracza w świat Człowieka Bramy, odnajduje portal i przekracza go. Patrz też: światy równoległe.

dek - uniwersalny dziesięciodniowy tydzień. Patrz appendix: Czas gajański.

dekuria - dziesięcioosobowy oddział Armii Imperialnej bądź Maodionu.

Dekuria Duża - dekuria Maodionu, w której dekurionem jest MaodAn. W centurii pięć pierwszych dekurii (1-5). Patrz też: Maodion.

Dekuria Mała - dekuria Maodionu, w której dekurionem jest Maod. W centurii są to dekurie 6-. Patrz też: Maodion.

dekurion - dowódca dekurii w Armii Imperialnej lub w Maodionie.

Demiurg - hipotetyczny twórca, naukowiec w Stratos Thirii. Pojęcie stworzone przez Sergia Lamę. W przeciwieństwie do innych hipotetycznych członków społeczności Thirów Demiurdzy mają posiadać pełnię zdolności umysłowych. Według Lamy tylko takie rozwiązanie gwarantuje twórczy rozwój Stratos Thirii.

demolisher - ciężkozbrojny żołnierz Armii Imperialnej. Uzbrojony w wyrzutnie rakiet i broń energetyczną przeznaczoną do niszczenia opancerzonych celów demon - jeden z duchów opiekuńczych Ranów, widziany z reguły po Rytuale Otchłani. Demon, podobnie jak anielica, nie posiada ostatecznej postaci. Może Appendix: słownik spis postaci zmieniać się jego rozmiar, barwa, szczegóły powierzchowności. Jego wygląd jest modyfikowany i dookreślany przez psyche Rana.

Demon bywa utożsamiany z archetypem cienia, czyli konglomeratem treści niechcianych, wypieranych, nieakceptowanych. Według relacji Maodów i MaodAnów demony są nauczycielami, zwracają uwagę na to, co Ran przeoczył, nie pozwalają spocząć na laurach, bywają złośliwe. Ich powiązanie z jungowskim cieniem być może polega na tym, że pomagają Ranowi odkryć treści ukryte i w ten sposób widzieć więcej.

dewitalizacja - procedura przeprowadzana przez hełm (motomba/zbroję), polegająca na „odcięciu” ośrodków ruchowych i czuciowych centralnego układu nerwowego od realnego ciała i „przełączeniu” ich na czucie i ruchy arealnego wcielenia. Proces ten dawniej uaktywniał działanie gamepilla. Dzisiaj metabolizmem osoby przebywającej w areału zawiadujefrin. W procesie dewitalizacji odłączeniu nie ulega autonomiczny układ nerwowy, dzięki czemu utrzymana jest homeostaza organizmu. Efektem ubocznym jest możliwość powstania wstrząsu na skutek działania arealnych bodźców. Dzięki dewitalizacji osoba przebywająca w arealium może się poruszać, podczas gdy jej realne ciało pozostaje nieruchome. Proces dewitalizacji jest podobny do naturalnego zjawiska, które zachodzi u zasypiającego człowieka.

Dex - skrót od Dexter, czyli Prawy. Jedna z trzech kopii pełniąca rolę Prawego po roztrojeniu, nazywana tak w sytuacji kooperacji dwóch bądź trzech kopii w jednej zbroi. Patrz też: Med i Sin.

dibek - skrót od Digital Brain. Syntetyczna struktura będąca wierną kopią indywidualnego ośrodkowego układu nerwowego. W dibeki można wkładać psyche właściciela. Wtedy staje się on jego mózgiem. Patrz też: Dex, Med, Sin, Coremour.

dibekowiec - przestarz. osoba, której psychika przebywa w dibeku. Człowiek taki może mieć pochodzenie syntetyczne (patrz diginet) lub organiczne (patrz zoenet).

diginet - przestarz. człowiek żyjący w sieci, którego psychika zamieszkuje w dibeku.

W odróżnieniu od zoeneta diginet nigdy nie był organiczny. Jego dusza została stworzona przez człowieka i zaimplementowana w syntetyczny mózg. Pomimo różnic w pochodzeniu formalnie diginet niczym nie różni się od zoeneta.

dimen - przestarz. skrót od digital man. Cyfrowy człowiek, zarówno zoenet, jak i diginet, czyli osoba, której psyche przebywa w dibeku.

Disaur - przekształcenie słów Diesel Armour. Popularna na Vaporii zbroja używająca zaawansowanego silnika wodorowego. Patrz też: Cumulomach, Disaur C.

Disaur C - modyfikacja Disaura, odporna na potężne pole elektromagnetyczne generowane przez Cumulomachy.

disp - przestarz. skrót od Dibek Speeding Program. Program umożliwiający dibekowcowi przyspieszenie myślenia. Dawniej dziesięciokrotnie, dzisiaj, nawet z użyciem organicznych mózgów, możliwe jest przyspieszenie dwudziestokrotne. Umiejętność tę człowiek zyskał dzięki frinowi, który współpracując z ośrodkowym Appendix: słownik spis postaci układem nerwowym, do pewnego stopnia zwielokrotnia jego możliwości myślenia, kojarzenia i zapamiętywania.

dmb - (skrót od Dibek Mobile Base) Ruchoma Baza Dibeków. Struktura Armii Imperialnej i każdego Maodionu, której zadaniem jest wykonanie w krótkim czasie dowolnego dibeka dla żołnierza, który poległ w walce, ale jego psyche została uratowana przez Arun.

Doom Day - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) holofilm opowiadający o rzekomych wyczynach Torkila Aymorea na Ziemi, gdzie rozgromił przestępczą organizację o nazwie „Mątwa”.

Dragonforce - wielozadaniowy myśliwiec, używany tylko przez Bractwo Besebu.

Patrz też: Skullhead, Spellforce, Hate, Longbone, Owi, Whale.

drzewodom - inaczej treeshed. Dom stworzony na bazie archiflory.

duchy opiekuńcze - specyficzna prezentacja zmysłowa transcendentnych bytów objawiających się Ranom. Rozróżniamy demony i anielice, które różnią się wyglądem i charakterem w zależności od „właściciela”. Według tradycyjnej wykładni Maodionów demon pojawia się po przejściu Rytuału Otchłani, a anielica po Rytuale Ocalenia. Stają się zaś posłuszne (do pewnego stopnia) woli Rana po Rytuale Zwierzęcia. Duchy opiekuńcze nie posiadają konkretnych cech wyglądu zewnętrzego. Ich obraz jest dookreślany przez ośrodki interpretacyjne w mózgu Rana. Hipoteza powstała w Imperialnej Akademii Soulerów mówi, że duchy opiekuńcze są specyficznym rozdzieleniem pojedynczego bytu zwanego omnihomo, który jest wielowymiarowym odbiciem właściciela.

dukila - gajańska doba. Patrz appendix: Czas gajański.

dzikus - wewnętrzna struktura dążąca do rozwoju osobowości niekoniecznie zgodnego z konwenansami czy normami społecznymi. Jej uaktywnienie jest nieodzowne w rozwoju Rana. Patrz też: Rytuał Zwierzęcia, Laurus Wilehad.

dzikuska - patrz: dzikus.

eah - (Eyes Around Head) aplikacja używana przez pilotów niektórych statków, umożliwiająca widzenie w polu czterystu gradusów. Patrz też: mlm, Yotta.

ecoq - Imperialna Komisja Jakości Dóbr. Instytucja kontrolująca firmy pod względem wskaźnika m/o (maximal/optimal). Dzięki niej wszystkie dobra produkowane w Imperium Drogi mają maksymalną możliwą jakość i oferują maksymalną możliwą liczbę dodatków czy modyfikacji, ecoq nie kontroluje Firm Imperialnych.

Ecoris - skrót od Earth Control Ring System. Dwadzieścia pięć pierścieni rotujących wokół Ziemi. Znajdują się tam porty, stacje Terreptorów, ekspozytury Bractwa Besebu oraz czujniki monitorujące aktywność na starym globie. Ecoris śledzi ruch Erthirów, obserwuje ekosystem planety oraz kontroluje ruch orbitalny - nic nie może przedostać się na Ziemię ani się z niej wydostać bez wiedzy służb Ecorisu.

eggart - słowo powstałe ze złożenia terminów: egg (geng. jajko) i art (geng. sztuka).

Dwumiejscowy pojazd, środek transportu publicznego w gigamiastach wczesnego etapu rozwoju Imperium Drogi.

ei - Era Imperium.

Appendix: słownik spis postaci eidżibol - (skrót od antig bali) piłka antygrawitacyjna. W zależności od odmiany gry, od ośmiu do dziesięciu centymetrów średnicy.

ekstropianin - człowiek głęboko wierzący w potęgę nauki. W xx i xxi wieku śmiertelnie chorzy bądź bardzo starzy ekstropianie zamrażali swoje ciała, mając nadzieję, że technologie przyszłości umożliwią ich wyleczenie i przywrócenie do życia. Z ekstropian tamtego czasu wywodzi się organizacja Shadow Zombies, która stworzyła społeczność Vaporii. Późniejsze „zamrażanie” nie polegało już na schładzaniu ciał, ale poddawaniu ich anabiozie, najpierw dzięki mieszaninie gazów (m.in. siarkowodoru), a potem koktajlowi Grigoriewa. Osoby wybudzone z anabiozy nie wykazywały już objawów specyficznych dla Shadow Zombies.

Elizjasz Aser - fizyk opracowujący teorię macierzy. Porwany przez Thirów w dziewiątym cyklu El.

Enea - patrz: Mardok Enea.

enpec (r.ż. enpecka) - popularna nazwa powstała ze skrótu npc (non player character).

Postać obecna w grze lub innej aplikacji viaru/arealium będąca programem. W odróżnieniu od botów enpece nie posiadają z reguły zaawansowanego aj.

Era Informatyczna - według źródeł w większości ziemskich krajów rozpoczęła się w latach pięćdziesiątych xxi wieku przed Imperium, a ogarnęła cały glob w latach sześćdziesiątych. Wtedy ostatecznie zrezygnowano, a potem prawnie zakazano utrwalania danych w postaci pisma na materialnych nośnikach. Powody tej decyzji były wielorakie: troska o środowisko naturalne, jak również fizyczna nieporęczność magazynowania informacji przy- bywających w coraz większym tempie. Era Informatyczna charakteryzowała się wyjątkowym przyspieszeniem rozwoju technologicznego. Powstały wtedy wieżowe metropolie, dokonano kluczowych odkryć informatycznych i fizycznych. Po epidemii trid na początku xxii wieku prawo wielu krajów zezwoliło na używanie realnego pisma w przypadkach wyjątkowo ważnych dokumentów.

Era Odnowy - entuzjastyczny ruch kulturowy obejmujący większość ziemskiej populacji, który nastąpił wkrótce po Wielkim Krachu Temporalnym. Wiele pojęć zostało wówczas przewartościowanych, powstały nowe mody i trendy. Nastała moda retro, wrócono do określeń „szkło”, „chrom”, „mobil”, ślady niektórych widać do dziś. W Erze Odnowy popularne stało się zmienianie nazwisk. To w tym czasie powstały takie rodowe nazwy, jak Aymore, Dal, Eim czy Ernal.

Erthirowie - Thirowie zamieszkujący Ziemię. Prymitywne społeczności zdegenerowane psychologicznie, genetycznie i technologicznie. Potomkowie Ziemian pozostawionych na globie podczas Wielkiej Przegranej, tuż przed rokiem zerowym Ery Imperium.

exuter - (external uterus) zewnętrzna macica, w której może dorastać płód. Jest połączona falowo z organizmem matki, dzięki czemu płód „czuje” jej ciało, słyszy bicie serca, pracę jelit, odczuwa jej stany emocjonalne (z lekką pozytywną moderacją).

Współczesne modele exuterow dają płodowi większy komfort od macicy organicznej.

Wszyscy obywatele Imperium Drogi rodzą się z exuterow.

Eyenet - używana przez korzystających ze zbroi Ranów funkcja „wejścia w bezczas”.

Dusza Rana przeAppendix: słownik spis postaci chodzi przez okno czasoprzestrzenne i może w oderwaniu od ciała oddalić się od właściciela, zbadać okolicę, prześledzić rozwój sytuacji w różnych równoległych scenariuszach oraz wybrać Wzór, który da jej właścicielowi największe szanse na optymalne rozwiązanie problemu.

fala teraźniejszości - kolokwialne określenie zjawiska, które umożliwia tzw. skok hiperprzestrzenny.

Farah Adid - strażnik Asylum. Nieprzydzielony do żadnego Maodionu Ran, którego jedynym zadaniem jest nadzorowanie automatyki Asylum oraz doglądanie Czarnych Ranów.

Patrz też: Opętani.

Firma Imperialna - zakład produkcyjny zarządzany centralnie przez władze Imperium Drogi. Obywatele mogą inwestować swoje zasoby w Firmy Imperialne i czerpać z tego zyski.

Jest to jeden z dwóch legalnych sposobów powielania zasobów pieniężnych niezwiązanych z produkcją bądź usługami. Patrz: Bank Imperialny, Prawo Imperialne.

folia sensyczna - dawny odpowiednik papieru. W czasach Imperium Drogi nieużywana. W Erze Imperium wszystkie informacje są przesyłane bezpośrednio do frinów obywateli bądź do mózgów urządzeń.

Fort Ironstone - fort bastionowy w Crying Guns, starej grze z czasów przed Imperium.

W jej obrębie rozegrała się największa w dziejach cyfrowej rozrywki bitwa między graczami z całej Ziemi i potworami wygenerowanymi przez Bestię.

frag - popularne przekleństwo.

frin - (Fractal Introbody Net) niezniszczalna, zespolona z ciałem sztuczna inteligencja niezlokalizowana w żadnym konkretnym miejscu (w przeciwieństwie do obicoinów, które wyparła), istniejąca praktycznie w każdej komórce ciała. W cyklach trzydziestych obserwacje starzejących się w przyspieszonym tempie Ranów (wskutek licznych treningów w Petrach) ujawniły, że bez dodatkowej bazy pamięciowej człowiek szybko ulega degeneracji. U Ranów i Ranek po przeżyciu arealnych trzystu cykli zaczęły się zaburzenia umysłowe, depresje, amnezje, stupory. Wtedy wprowadzono na masową skalę pamięci zewnętrzne, które po wynalezieniu frinów zostały z nimi zintegrowane, a potem zupełnie z nich na rzecz frinów zrezygnowano. Friny wprowadzono do powszechnego użytku w czterdziestym trzecim cyklu Ery Imperium. Frin wprowadza się do ciała trzymiesięcznego płodu iniekcją wewnątrzexuterową. Zastrzyk zawiera fraktalowe, samoreprodukujące się nanoboty, z którymi płód „uczy się” żyć. Dzięki neurofeedbackowi frin wytwarza interfejs widoczny w polu widzenia każdego obywatela Imperium Drogi. Przebieg ewolucji interfejsu - od systemu obrazkowego (u małych dzieci) do słownototowego (oraz jego funkcje wychowawcze i edukacyjne) - wykracza poza przeznaczenie tego słownika. Frin zespala się i uzyskuje pełną symbiozę z organizmem właściciela wkrótce po narodzinach. Stanowi magazyn pamięci, odczytuje potrzeby, pomaga w komunikacji, wytwarza tzw. frinową obecność, czyli sieciowe perboty, które mogą załatwiać za właściciela wiele spraw, wyświetla dodatkowe informacje w polu widzenia. Używając frina, starsi obywatele Imperium Drogi często wymieniają sobie zasoby pamięci, żeby prawidłowo funkcjonować w tej czy innej roli społecznej. Frin zapewnia doskonałą pamięć, jest w stanie odtworzyć zdarzenia Appendix: słownik spis postaci z pełną reprezentacją zmysłową, uczuciową i intelektualną. Patrz też: widevision.

funplex - inaczej neurodńnk. Krótkotrwale działający program (dawniej tylko rozrywkowy) wgrywany bezpośrednio do mózgu (zazwyczaj za pośrednictwem BrainFixu).

Funplexy naśladują działanie popularnych narkotyków, ich mieszanin oraz wywołują nieznane przed ich wynalezieniem przyjemne doznania. Nie wywołują uzależnień. Armia Imperialna oraz Maodiony wykorzystują funplex o nazwie warplex.

Gaja - pierwsza planeta i stolica Imperium Drogi, znajdująca się w układzie Sigma Draconis (Alsafi). Stolicą Gai jest Genea, pierwsze miasto Imperium, które wskutek błędów konstrukcyjnych zostało wysiedlone, a następnie zamienione w Pałac Imperatorski. W Genei, niedaleko Pałacu, znajduje się również gniazdo latającej Fortecy Ranów.

Galio Aymore - syn Torkila Aymorea i Angeli Skay. Ran.

gamedec - gierczany detektyw. Osoba wykonująca zawód polegający na odpłatnym pomaganiu w rozwiązywaniu problemów w sieci. Zawód popularny na Ziemi przed Imperium. Obecnie, w dobie coraz bardziej popularnych Mistrzów Gier i Ludzi Bram, wraca do łask.

gamepill - przestarz. kapsułka, którą gracz zażywał przed wejściem w sieć (arealium), jeśli zamierzał tam przebywać więcej niż kilka hekt. Gamepill przestawiał tory metaboliczne organizmu, ograniczając sekrecję moczu i formowanie mas kałowych. Obecnie funkcje gamepilla zastępuje rin.

Garo San - płatny asasyn.

gengłish - (skrót od global english) język uformowany na Ziemi przed Imperium, prawdopodobnie w Erze Odnowy (lata . xxii wieku), wkrótce używany powszechnie na całej Ziemi. Zlepek angielskiego, hiszpańskiego, hinduskiego i chińskiego. Bazuje na gramatyce tego pierwszego. Obecnie oficjalny język Imperium Drogi, coraz częściej nazywany „imperialnym”.

generator Mirova - urządzenie wynalezione rzekomo przez Anatolia Mirova, pracownika firmy Mobillenium. Umożliwia skoki hiperprzestrzenne.

Geofrey Hawk - admirał Sił Kosmicznych Imperium. Głównodowodzący Armią Imperialną. Patrz też: John Eter.

geskin - przestarz. organiczny motomb wykorzystujący energię elektryczną i chemiczną.

gigamiasto - przestarz. miasto będące połączeniem kilku megamiast. Współcześnie na wielu planetach Imperium Drogi polie pokryły tak duże obszary globów, że zaprzestano używać nieadekwatnych wobec ich ogromu przedrostków „giga” czy „mega”.

gluetron - wynaleziony w pięćdziesiątym drugim cyklu Ery Imperium inteligentny materiał odznaczający się elastycznością i niezwykłą wytrzymałością, tworzący zadany kształt, pomocny w budownictwie i przemyśle wydobywczym. Gluetron bez trudu wciska się we włosowate szczeliny, wypełnia każdą zadaną przestrzeń, tworząc w razie potrzeby wewnętrzne wzmocnienia i podciągi. Patrz też: matronika, technofraktal.

Goar - patrz: Groundhog.

God Area - (geng. Obszar Boga) także ga (dżiej). Zespół lokacji mózgowych, których drażnienie wyAppendix: słownik spis postaci wołuje uczucie obecności opiekuńczej istoty wyższej. GPody, czyli hełmy używane w technowyznaniach (głównie przed Imperium), drażniły ten obszar, by spowodować „kontakt ze stwórcą wysokiej jakości”. Obecnie sądzi się, że ów byt wyższy był swoistą manifestacją omnihomo.

gogoi - patrz: gogos.

gogos - (lm. gogoi). Bot wyglądający jak człowiek, którego zadaniem jest pomoc w wychowywaniu dzieci. Darmowy na wszystkich planetach Imperium Drogi.

Gorgon Nemezjus Ezra - znane przydomki: Rector Ludens (Mistrz Gier), Władca Ludzkości, Król, Wybawiciel. Tytuł oficjalny: Imperator WayEmpire. Były prezes firmy Way Dao, geniusz umiejący przewidywać przyszłość, filantrop, który oddał majątek swojej firmy na potrzeby rodzącego się Imperium. Władający Imperium Drogi od dziewięćdziesięciu dziewięciu cykli.

GPod - patrz: God Area.

gra - inaczej świat sensoryczny. Rzeczywistość arealna dająca złudzenie obecności.

Dostęp do gry możliwy jest bezprzewodowo dzięki sieci ifrinowi. Współczesne gry są zmieniającymi się rzeczywistościami tworzonymi przez żywych Mistrzów Gier (używających swoich umysłów, by wpływać na rozgrywkę) albo przez ai obdarzone umiejętnością tworzenia. Patrz też: Człowiek Brama.

gracz - osoba uczestnicząca w świecie sensorycznym. Patrz też: frin, gra, Człowiek Brama.

gravilla - luksusowy wiszący dom, podtrzymywany w powietrzu przez generatory antygrawitacyjne. Popularny na Ziemi przed Imperium.

grin - (skrót od gravity induced neuropsychosis - grawitacyjnie wywołana neuropsychoza). Nazwa jest myląca, bowiem griny używają także innych fal (jednak w czasach tworzenia tego terminu było to wiedzą zastrzeżoną). Grin jest wytwarzany przez Siewcę. Współcześnie istnieje wiele rodzajów grinów, głównie bojowych, wywołujących u wroga zaburzenia psychiczne. Są także griny wywołujące pozytywne skutki (termin ten wypiera określenie funplex). Patrz też: warplex, grin cienia, grin wielkości.

grin cienia - grin stymulujący obszar archetypu cienia. Wywołuje agonalny lęk.

grin wielkości - grin powodujący, że zaatakowana osoba widzi przeciwnika większego i straszniejszego niż w rzeczywistości.

Groundhog - (popularnie: Goar, od Gorilla Armour, zbroja nazywana tak ze względu na podobieństwo do dużej małpy) pancerz gruntowy. Podstawowy, wielozadaniowy pojazd Armii Imperialnej.

Groundmour - średnia zbroja Rana, trzyosobowa, pełniąca rolę Serca. Nadbudowuje się na Coremourze. Na Groundmourze nadbudowuje się Cloudmour.

Han Salamanca - ekstrawagancki miliarder, który zaczął podróżować między planetami Imperium Drogi swoim latającym zamczyskiem w otoczeniu prywatnych soulerów, rebotów i droidów. Odkąd zostało ustalone klanowe prawo zezwalające na nadawanie tytułów szlacheckich, ogłosił się księciem. Jego unikalny styl zastymulował inne Reory do tworzenia klanowego wzornictwa, zaś producentów mobili do stworzenia pierwszych prototypów villabili.

Appendix: słownik spis postaci Hank Woody - Terreptor, przemytnik, zamieszkujący Schizmę, dzielnicę Fantahoe, stolicy Cheronei, (patrz appendix: Spis planet Imperium Drogi).

Harry Norman - wieloletni przyjaciel Torkila Aymorea, Ziemianin, programista. Po emigracji na Gaję wstąpił do Reoru Aymorea i objął w nim funkcję skarbnika. Jeden z partnerów Pauline Eim.

Hate - lekki myśliwiec Armii Imperialnej. Patrz też: Skullhead, Dragonforce, Spellforce, Longbone, Owi, Whale.

Hegar - skrót od Heavy Guardian Armour. Pancerz noszony tylko przez Gwardię Przyboczną Imperatora. Patrz też: Agon.

hekta - uniwersalna godzina. Patrz appendix: Czas gajański.

Hemach - zbitek słów Heavenly Machine. Vaporiański cywilny lekki statek powietrzny, często ukształtowany na podobieństwo łodzi żaglowej. Patrz też: Cumulomach.

Henry Roth - lider klanu Rothów.

hiperbos - (skrót od hiperspace personal body suspender) sarkofag przechowujący ciało w czwartym wymiarze. Dzięki temu mózg nie generuje duszy. Hiperbosy są w powszechnym użyciu w Imperium Drogi. Przechowywane są w nich nieużywane aktualnie ciała kopii obywateli.

hipok - zbitka wyrazów: hiperspace pocket - kieszeń podprzestrzenna. Urządzenie „magazynujące” obiekty w podprzestrzeni i mogące je stamtąd wydobyć. W hipoki wyposażone są Coremoury, Groundmoury, Cloudmoury i Skymoury.

hm - patrz: Human Mutation.

Hoedus ii - biały karzeł oddalony od Ziemi dwieście dwadzieścia lat świetlnych.

Tworzy się wokół niego rozległy układ planetarny, na razie w fazie przejściowej między dyskiem protoplanetarnym i dojrzałym systemem. Krąży wokół niego wiele planetozymali i pełnowartościowych globów. Na siódmej planecie układu, Septima Hoedi ii (sho xv 2), firma Mobillenium w czasach przed Imperium odkryła bazę obcych, Shoalbę.

holmy - holofilmy, trójwymiarowe filmy dające, podobnie jak gry, pełne wrażenie obecności zmysłowej, ale nie interaktywne.

homeotronika - tronika, której naczelną zasadą jest zachowanie stanu „eu”, czyli równowagi i „zdrowia” ironicznych układów. Wykorzystująca biotechnologię. Nieodzowna w budowie technofraktali oraz innych inteligentnych materiałów. Patrz też: gluetron.

Hornet - ciężki droid bojowy Armii Imperialnej. Patrz też: Vein.

hotka - holofotka, trójwymiarowe zdjęcie.

Human Mutation - także hm. Na trzech spośród obecnie zamieszkałych planet Imperium Drogi (Neri, Queena, Saba) zdarzają się mutacje płodów, które prowadzą do tworzenia się nowych fenotypów homo sapiens. Posiadacze fenotypów nie mogą się rozmnażać z niezmutowaną, główną częścią populacji. Lekarstwem jest wirus, który wywołuje ludzką mutację (hm), dzięki której dziecko przekształca się w pełnoprawnego obywatela Imperium Drogi. Objawy hm przypominają grypę i ustępują po deku. Powikłania występują w jednym Appendix: słownik spis postaci przypadku na tysiąc na Neri, jednym na piętnaście tysięcy na Queenie i jednym na sto tysięcy na Sabie. Patrz też: Sofia, appendix: Spis planet Imperium Drogi. Patrz też appendix: Slang Sofii.

hydroplast - ciecz zamieniająca się w ciało stałe podczas nagłego nacisku.

Wykorzystywana w pirotechnice do generowania kierunkowych detonacji.

Ilgen - zbitka słów Illusion Generator - Generator Iluzji, urządzenie zawarte w zbrojach Ranów, odpowiedzialne za wyświetlanie iluzji ich ozdób.

Imp - uproszczony skrót od Imaginary Projection of Tactical Situation. Umiejętność wizualizacji stosowana przez Lapidoi w celu przewidzenia optymalnej sytuacji na polu walki oraz mentalnego przećwiczenia przewidywanych czynności. Liczne zdarzenia udowodniły, że Imp pozwala zdolnym Lapidoi nie tylko skuteczniej wykonywać zadania, ale także cząstkowo przewidywać przyszłość.

Imperator - patrz: Gorgon Nemezjus Ezra.

Imperialna Akademia Soulerów - powołana w piątym cyklu Ery Imperium szkoła trenująca osoby wykazujące zdolności soulerskie.

Imperialne Biuro Ochrony Gatunku - instytucja kontrolująca genotyp i fenotyp obywateli Imperium na globach WayEmpire.

imperiał - podstawowa jednostka płatnicza w Imperium Drogi. Zawiera sto centinów.

Imperium Drogi - także Imperium Tao, WayEmpire, zespół dwudziestu siedmiu planet (patrz: Spis planet Imperium Drogi) zamieszkanych przez blisko trzysta miliardów obywateli rządzonych niepodzielnie przez Im- peratora Gorgona Nemezjusa Ezrę. Do Imperium Drogi nie należy Vaporia.

Imperium Tao - patrz: Imperium Drogi.

Incotrap - (skrót od intentioncommunicatetransformingprogramme) program używany w tocie, wykalibrowany emocjonalnie i wyobrażeniowo. Odbiera z mózgu nadawcy jego niewypowiedziane komunikaty i przesyła pakiety intencyjne oraz sprzęgi emocjonalnointelektualne, które przemawiają do odbiorcy szybciej i celniej od słów.

Podstawowy komunikat totowy nosi nazwę men lub pak (prawidłowo inimempak, inim).

inim - skrótowa nazwa inimempaku, rzadko używana. Patrz: men, pak.

inimempak - skrót od intelectualimaginaryemotionalmentalpackage, podstawowy komunikat totowy powstały po obróbce przez Incotrap. Nazwa używana tylko w oficjalnych raportach. Patrz: men, tot.

inteligencja roju - rodzaj logiki wytwarzanej przez zbiór technofraktali. Patrz też: Coremour, gluetron, polirex, telekatia.

Ironstone - wieżowy fort bastionowy stworzony w grze Crying Guns, w którym skryły się główne siły cyfrowej Bestii. W jego obszarze toczyły się najbardziej zażarte bitwy podczas www. Patrz też: Stratos Thirii.

Isidor Duncan - Inspektor Osobowy Armii Gajańskiej.

Jock Flyman - Terreptor. Przyjaciel Torkila Aymorea z czasów, gdy ten także był Terreptorem.

John Eter - generał. Głównodowodzący Sił Lądowych Imperium. Podlega generałowi Geoffreyowi Hawkowi.

Appendix: słownik spis postaci John Hart - RanTorii Siódmego Maodionu.

katomy - cząstki posiadające inteligencję roju, potrafiące morfować i tworzyć dowolne makroskopowe twory. Najczęściej służą do telekatii i tworzenia awatarów.

Keep - program uzupełniający wygląd wnętrz oficjalnych siedzib WayEmpire animacjami i ornamentami.

klan - 1. zrzeszenie graczy; grupa tworząca drużynę - w grze. 2. popularna w Imperium Drogi struktura rodzinna (inaczej Reor), w skład której wchodzi wiele związków partnerskich (Stad). Posiada prawa, obowiązki i przywileje opisane w prawie klanowym, które jest stanowione przez Reorrad. Do tej pory w Imperium Drogi powstało około dwóch i pół miliona Reorów zrzeszających blisko siedemdziesiąt milionów ludzi. Największych klanów, liczących od pięciu do sześciu pokoleń, jest około dwóch.tysięcy. Dwieście najstarszych Reorów liczy najmniej po pięciuset członków każdy. Patrz też: Wyciąg z prawa klanowego.

Klansrad - patrz: Reorrad.

Klaudiusz Aelius Optimus - psychostronom imperialny, twórca „Dzieła o małym”.

Naukowiec rzekomo odkrył naturę wszechświata, a odkrywszy, napisał swój traktat filozoficzny, który zrewolucjonizował prądy fizyczne i filozoficzne. Między innymi to dzieło zainspirowało badaczy do eksplorowania teorii macierzy.

kopia - Prawo Imperialne stanowi, że każdy obywatel Imperium Drogi ma prawo przebywać nie więcej niż w trzech kopiach jednocześnie oraz może posiadać do pięciu perbotów. W przypadku wyjątkowych funkcji pełnionych przez obywatela liczba kopii/perbotów może ulec zwiększeniu. Każda kopia jest równorzędna. Kopia może posiadać pełnoprawne ciało (patrz: hiperbos) lub przebywać w dibeku. Patrz też: Coremour, roztrojenie.

Księga Słowa - zbiór filozoficznych i metafizycznych traktatów mówiących o sprawczości człowieka jako samoświadomego bytu informacyjnego. Przez wielu traktowana jako święta.

Kyrios - hipotetyczny agent Stratos Thirii przebywający wśród obywateli Imperium Drogi. Osobnik nieróżniący się na pierwszy rzut oka od zwykłego organika. Pierwotnie wierzono, że Kyriosów można wykryć za pomocą psychoskanów, potem jednak skonstatowano, że aby to zrobić, potrzebne są umiejętności soulerskie. Patrz: Besebu, Stratos Thirii.

Lapidoi - kamienni. Od gr. Lapidos - kamień. Żołnierze niewrażliwi na wpływy hipnotyczne i duchowe. Pierwszą Lapidoską była generał Lea Stone. Jej zdolności zostały wykryte podczas bitwy o port SiHan.

Laura Aymore - matka Torkila Aymorea. Zmarła w wypadku komunikacyjnym na Ziemi w 3 przed Imperium. Patrz też: Baltazar Aymore.

Laurus Wilehad - RanaR, Ran wszystkich Ranów, Ziemianin, uczestniczył w bitwie o SiHan podczas Wielkiej Przegranej, były ekonomista. Twórca Rytuału Zwierzęcia.

Lea Stone - pierwsza Lapidoska, obecnie w stopniu generała, dowodząca Piątym Skrzydłem Ciężkiej Piechoty Siódmej Dywizji Piątej Armii Imperialnej, stacjonującym w Fantahoe na Cheronei. Przydomek „Kamienna Lwica”. Wsławiła się w bitwie o SiHan podczas Appendix: słownik spis postaci Wielkiej Przegranej. Jako jedna z nielicznych przetrwała atak soulerski Thirów, co ujawniło jej niewrażliwość na tego typu wpływy Lean Furies - inaczej Szczupłe Furie. Jeden z kobiecych klanów biorących udział w bitwie o Fort Ironstone. Jego przywódczynią była Lilith Ernal.

Leon Kuguhart - dyrektor informacyjny Sekcji 1- Głównej Wieży Gai.

Levi Chip - Ziemianin, były pracownik firmy Blue Whales Interactive, filozof, psycholog, członek klanu Aymorea.

Leże - zwyczajowa nazwa siedziby Maodionu.

limo - kolokwialna nazwa zautomatyzowanej powietrznej taksówki.

linowiec - przestarz. budynek stojącowiszący. Na Ziemi polie były otoczone linowcami. Budowle wspierały się na systemie lin chroniących je przed nadmiernym wychyleniem, zaczepionych na wysokich satelitach podtrzymujących. Torkil Aymore mieszkał w linowcu Stockomville, na trzysta czterdziestym drugim piętrze, w Warsaw City.

Podczas Wielkiej Przegranej linowce były sabotowane przez Stratos Thirii: wysadzano przyczepy lin, przez co budowle zwalały się na miasta lub tereny w pobliżu.

liveglass - żywe szkło. Dawny system zbroi gwarantujący niewidzialność. W dzisiejszych czasach zastąpił go aktywny kamuflaż.

livesuit - biokombinezon Rana zakładany pod zbroję. Pełni rolę ochronną (porównywalny z dawnym Tantó) i homeostatyczną. Patrz też: biotechnologia, homeotronika.

. livmet - (skrót od living metal) żywy metal. Metaliczny materiał budulcowy wykorzystujący biotechnologię.

Longbone - bombowiec Armii Imperialnej. Patrz też: Skullhead, Dragonforce, Spellforce, Hate, Owl, Whale.

Ludzie Bramy - patrz: Człowiek Brama.

m/o - patrz: ecoq.’ Machina Wojny - wieloodnóżowy kroczący pancernik stanowiący wsparcie piechoty i sił lądowych. Machiny Wojny są przeznaczone wyłącznie do działań poza miastami, w terenach odkrytych, ze względu na swoje rozmiary, ciężar i szkody, jakie wyrządzają środowisku, gdy się przemieszczają.

Mała Rada Tomonari - organ dowódczy Maodionu. W skład wchodzą: RanTorii, MaodAnTorii, MaodTorii i dziesięciu centurionów. Patrz też: Tomo, Tomonari.

Manta - modliszkopodobny pojazd używany przez Er thirów.

Maod - Master of Daemon. Pan Demona. Niższa ranga Rana.

MaodAn - Master of Daemon and Angel. Pan Demona i Anioła. Wyższa ranga Rana.

MaodTorii - naczelny dowódca Maodów w Maodionie. Pełni rolę nadrzędną w stosunku do centurionów. Do jego obowiązków należy między innymi kontrola wykonywania rozkazów RanToriiego. Patrz też: Maodion, Mała Rada Tomonari.

MaodAnTorii - naczelny dowódca MaodAnów w Maodionie. Pełni rolę nadrzędną w stosunku do centurionów. Do jego obowiązków należy między innymi Appendix: słownik spis postaci kontrola nad dobrym przepływem informacji wewnątrz Maodionu. Patrz też: Maodion, Mała Rada Tomonari.

Maodion - zespół tysiąca trzynastu Ranów. W Imperium istnieje piętnaście pełnych Maodionów oraz szesnasty formujący się. W skład Maodionu wchodzi dziesięć centurii, które składają się z pięciu Dekurii Małych i pięciu Dekurii Dużych. Na czele Maodionu stoi RanTorii, MaodAnTorii i MaodTorii. Ta trójka razem z dziesięcioma centurionami stanowi Małą Radę Tomonari. Liczba Maodionów: Na początku istnienia WayEmpire Bractwo Besebu wykryło, że jedna na dziesięć tysięcy osób ma zdolności parapsychiczne. Do Maodionów z tej puli zgłasza się mniej niż dziesięć procent. Z liczby, która jestprzyjmowana, jeden procent przechodzi przez Rytuał Otchłani. Ranem (Ranką) zostaje jeden na dziesięć milionów obywateli. Na Rytuał Ocalenia decyduje się co dziesiąty Maod, z czego jedna czwarta ginie, a pewien procent zasila Czarny Maodion (dokładne dane są utajnione). Obecny stan liczbowy Maodionów jest w połowie zapełniony SydRanami.

Mardok Enea - był jednym z pierwszych Ranów testujących Eyenet. Przy piętnastej próbie jego dusza nie wróciła do ciała. Organizm umarł. Po upływie cyklu skomunikował się z Ranami za pomocą telepatii. Zgodził się na próbę „włożenia” jego psychiki do dibeka, lecz eksperyment nie powiódł się. Pojawił się jeszcze kilka razy. Przy ostatniej wizycie stwierdził, że ludzkie sprawy zupełnie go nie obchodzą. Od tej pory kontakt z nim się urwał. Po tym wydarzeniu ostrzega się Ranów korzystających z Eyenetu o syndromie Enei porównywanym z syndromem „wielkiego błękitu”.

Mario „Nexus” Taylor - najmłodszy członek Skyranów, jedyny SydRan tej dekurii.

Świadomie zrezygnował z posiadania organicznego ciała.

matronika - matrix tronie - tronika macierzowa zawierająca się w samej strukturze materiału tworzącego przedmiot. Pod koniec pierwszego wieku Ery Imperium niemal każdy przedmiot jest jednocześnie strukturą i troniką, pamięcią kształtu, pamięcią informacyjną i zbiorem fraktali. Patrz też: technofraktale, Coremour.

Med - skrót od Medius, inaczej Środkowy w przypadku roztrojenia i kooperacji trzech kopii w jednej zbroi. Dwaj pozostali to Sin, czyli Sinister (Lewy), i Dex, czyli Dexter (Prawy).

medmat - urządzenie diagnostycznoleczące. Standardowe wyposażenie ambulansów i gabinetów pierwszej pomocy medycznej.

Medusa - pierwszy megastatek porwany przez Stratos Thirii tuż przed Wielką Przegraną. Na jego pokładzie znajdował się Uriel Tamerlan.

men - inaczej pak, rzadziej inim. Poprawnie inimempak. Komunikat totowy.

Miama - (skrót od Micoma Assembling Machine) vaporiański automat konstruujący Micomy. Podobnie jak one, wyposażony jest w ai, generatory grawitacyjne i generatory Mirova.

Micoma - (skrót od Mount like Intelligent Construction Machine) vaporiahski automat konstruujący automaty, które budują Cumulomachy. Micomy w przeciwieństwie do innych maszyn na Vaporii posiadają tronikę i mają zaawansowane ai. Są wyposażone w generatory grawitacyjne i generatory Mirova.

Appendix: słownik spis postaci midweek - wolny środek roboczego tygodnia (deku). Czwartek. Patrz appendix: Czas gajański.

Mirov Anatoli; - naukowiec zatrudniony przez firmę Mobillenium, badający bazę obcych Shoalbę. Na podstawie znalezisk opracował między innymi generator Mirova oraz teleport.

Mistrz Gier - gracz tworzący świat gry, w którą mogą grać inni gracze. W odróżnieniu od typowej gry świat Mistrza Gry jest elastyczny i może się zmieniać w zależności od jego woli. Do kreacji swoich gier Mistrzowie używają programu Tsycop.

mlm - (Multi Limb Module) moduł używany w niektórych pancerzach inżynieryjnych oraz przez zbroje pilotów Yott, umożliwiający bezkolizyjne używanie więcej niż dwóch kończyn górnych. Patrz też: eah.

mnemon - osobisty pamiętnik zapisywany w sieci. Popularna dziedzina twórczej aktywności.

mnemoprojektor - urządzenie służące zewnętrznej trójwymiarowej wizualizacji własnych wyobrażeń.

mobil - kolokwialny synonim słowa „pojazd”. Mobilem jest pneumobil, spacemobil, villabil etc.

Mobillenium - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) jedna z największych firm na Ziemi przed Imperium. Dziedziny: transport, budownictwo, tronika. Główna siedziba znajdowała się w Matce Rosji. Według źródeł historycznych to Mobillenium stało za powstaniem cyfrowej Bestii. Bestia została stworzona po to, by firma mogła czerpać zyski z emigracji obywateli Ziemi na nowo powstałą Gaję. Mobillenium odkryło w układzie Hoedus ii bazę Aąuamorfów nazwaną Shoalba. Dzięki niej uzyskała znaczną przewagę technolo- giczną nad innymi firmami i w końcu prymat w wyścigu o światowy monopol. Bazę zdekonspirowała agentka Safe Nations, Lilith Ernal. Niestety, wszystkie artefakty i technologia obcych zostały zniszczone przez firmę w obawie, że dostaną się w ręce konkurencji. Ta akcja i skandaliczne publiczne zachowanie zarządu firmy spowodowały gwałtowny spadek wartości jej akcji na giełdzie, co zostało wykorzystane przez koncern Way Dao, który wykupił pakiet kontrolny i wchłonął Mobillenium.

mobipolia - ruchome miasto. Wyróżniamy miasta latające (najbardziej popularne), pływające i kroczące.

motomb - samobieżny odpowiednik netomba, wyglądem przypominający robota. W czasach Imperium termin używany rzadko ze względu na zatarcie różnic między dimenami i organikami.

mydoc - (zbitek słów My Doctor) obecnie używany niezwykle rzadko ze względu na przestarzałą, modułową technologię. Cywilny „osobisty lekarz”, urządzenie monitorujące organizm posiadacza i aplikujące mu niezbędne medykamenty. Odpowiednik permedu.

nanobot - robotcząsteczka, odpowiadający wielkością - w zależności od funkcji - mniej lub bardziej zaawansowanym enzymom lub ich konglomeratom. Używany powszechnie w przemyśle farmaceutycznym, zbrojeniowym, budownictwie, tronice. Patrz też: frin, technofraktale.

nanowtyczka - wtyczka służąca do podłączania biourządzeń. Dawniej umieszczona na przedramieniu. W czasach Imperium mogąca się otwierać i zamykać w dowolnym miejscu ciała dzięki działalności frina. Dająca gwarancję aseptyczności. Osoba wchodząca do Appendix: słownik spis postaci arealium na dłużej niż kilka hekt podłącza do niej płyn infuzyjny. Nie ulega zniszczeniu podczas zmiany fenotypu właściciela.

Nar - souler, który mógł być Ranem (ma genotyp Rana), ale wybrał karierę cywilną.

Narau - (dawn. Narew) jedna z drugorzędnych rzek w Europie ŚrodkowoWschodniej.

neocortex - inaczej kora nowa. Kora mózgowa człowieka.

netomby - przestarz. skrzynie grawitacyjne podtrzymujące przy życiu mózgi zoenetów. Od tej nazwy wzięło się słowo motomb, też wychodzące z użycia.

neurodrink - patrz: funplex.

Nomoria - planeta poligon. Drugi obok Sofii glob Imperium Drogi nieprzeznaczóny do kolonizacji, krążący w przeciwieństwie do pozostałych planet WayEmpire wokół czerwonego karła. Na Nomorii od czterdziestu cykli trwa Pugna Eterna - wieczna wojna, której celem jest nieustanne hartowanie i rozwijanie umiejętności bojowych Ranów i żołnierzy Armii Imperialnej. Położenie Nomorii, podobnie jak lokalizacja Vaporii, nie jest publicznie znane. Ranowie są tam transportowani statkami pilotowanymi przez maszyny.

obicoin - przestarz. słowo powstałe ze złożenia wyrazów: OmniBrain Communication Interface. Używany w Imperium Drogi do czasu wynalezienia frinów. Obicoin był krokiem rozwojowym w stosunku do omników. Zwyczajowo był noszony na skroni. W przeciwieństwie do omników i walkteli generował obraz w ośrodkach wzrokowych mózgu, a nie na okularach czy soczewkach.

omnihomo - według niektórych badaczy (m.in. Rexa Gordona z Ósmego Laboratorium Imperialnego, Wirginia, Plaato) byt transcendentalny, pozawymiarowy (informacyjny), strukturą zbliżony do psyche, niejako odbicie lustrzane swojego posiadacza, „wielowymiarowy niewolnik” (z platońskiej jaskini) stojący naprzeciwko cienia - człowieka trójwymiarowego. Rex Gordon twierdzi, że omnihomo jest jednolity i raczej bezpostaciowy, tak jak relacjonują to Narowie i Imperialni Soulerzy. Rozdzielenie go na demony i anielice przez Ranów stanowi dziwną odmianę normalnie pojedynczego bytu. Inna teoria mówi, że omnihomo jest naszym odbiciem z drugiego, równoległego wszechświata. Pogląd ten nie jest powszechnie aprobowany. Patrz też: GPod, God Area, duchy opiekuńcze.

omnik - przestarz. nadgarstkowe urządzenie wykonujące wszelkie funkcje medialne.

Odpowiednik starszego walktela.

Opętani - patrz: Czarni Ranowie.

organik - potoczna nazwa ludzi posiadających funkcjonujące ciała lub mających organiczną przeszłość.

oso - przestarz. Opcja Stabilizacji Obrazu wykorzystywana w niektórych obicoinach.

Otchłań - stara gra (przed Imperium) firmy Gnothi Seauton Games, uaktywniająca głębokie warstwy podświadomości gracza. Przeciwnikiem jest nie inny gracz czy program, ale sam grający, czy może raczej jego cień. Torkil Aymore, grając w tę grę, nawiązał kontakt ze swoim demonem, który uzyskał miano Lee Roth. Patrz też: Rytuał Otchłani.

Appendix: słownik spis postaci OutRangers - termin sprzed imperium. Ziemska paramilitarna formacja zajmująca się kontrolą obszarów poza barierami abb.

Oven - wielozadaniowy transportowiec Armii Imperialnej.

Owi - statek wsparcia Armii Imperialnej. Patrz też: Skullhead, Dragonforce, Spellforce, Hate, Longbone, Whale.

pak - komunikat totowy. Inaczej men.

pancerz - patrz: zbroja.

Pandora - kryptonim, jakim opatrzono akcję infekowania sieci wirusami. Pandora była bezpośrednią przyczyną powstania cyfrowej Bestii. Patrz też: Mobillenium, Way Dao.

parsek - miara odległości kosmicznej - 3, roku świetlnego.

Pauline Eim - Ziemianka, była gamedekini, pracowniczka ziemskiej firmy Novatronics. Syn - Konon Eim (ojciec, Charles Eim, zmarł w wypadku lotniczym), przez wiele cykli zoenet. Po emigracji na Gaję Pauline związała się z Torkilem Aymoreem i założyła z nim Reor. Stała się tym samym Reormater. Spłodziła z Pierwszym dwóch synów: Kylea i Gabriela.

pendek - gajański miesiąc składający się z pięciu deków. Patrz appendix: Czas gajański.

perbot - bot wyglądający jak właściciel, ale pozbawiony jego osobowości. Według Prawa Imperialnego może wypełniać obowiązki właściciela (łącznie z pracą) oraz pełnić funkcje socjalne. Patrz też: kopia.

permed - przestarz. zbitek słów: Personal Medic. Urządzenie nadzorujące funkcjonowanie organizmu Rana / żołnierza Armii Imperialnej. Permedy wycofano z użycia armijnego po wynalezieniu frinów.

Pershell - (skrót od Personal Shell, geng. Osobista Zbroja) przestarz. motomb wykonany na zamówienie, uwzględniający indywidualne cechy powierzchowności właściciela. Pershelle produkowano przed Wielką Przegraną i przez dwadzieścia pięć cykli Imperium Drogi. Potem zostały zastąpione innymi technologiami.

Peter „Crash” Kytes - Ziemianin, lider drużyny Bezbolesnych w grze Goodabads. Gra jest popularna do dzisiaj, a Peter jest jej niekwestionowanym mistrzem.

Petra - słowo powstałe wskutek połączenia wyrazów: Personal Trainer. Aparat uczący w przyspieszonym tempie wszelkich umiejętności umysłowomotorycznych. Wykorzystywany m.in. do trenowania Ranów.

planetozymal - bryła pierwotnej materii krążąca w dysku protoplanetarnym.

Planetozymale, zderzając się, tworzą planety.

Płaszczyzna Galaktyczna - umowna płaszczyzna równoległa do horyzontu Drogi Mlecznej, przechodząca przez Układ Słoneczny. W czasach Imperium Drogi Słońce wciąż stanowi centrum mapy gwiezdnej.

płyn infuzyjny - przeznaczony dla graczy i osób przebywających w areału zasobnik zawierający odpowiednią proporcję substancji odżywczych utrzymujących homeostazę ciała w czasie pobytu w sieci. Podłączany do nanowtyczki. W czasach Imperium Drogi większość zbroi zawiera w sobie wbudowane sloty ze zbiornikami z płynami infuzyjnymi, zaś podłączanie się do organizmu i odżywianie go zachodzi automatycznie.

Appendix: słownik spis postaci polia - kolokwialnie używane słowo będące synonimem miasta. Patrz też: mobipolia.

polirex - stworzony z żywych technofraktali materiał budowlany używany do ekranowania pomieszczeń, gdzie Ranowie trenują swoje umiejętności duchowe, oraz do budowy Asylum. Polirex jest pierwszą w historii Imperium Drogi substancją, przy której budowie użyto Rytuału Błogosławieństwa. Stwierdzono empirycznie, że polirex błogosławiony przez Imperialnych Soulerów ma większą szczelność. Z błogosławionego polirexu wytwarzany jest także Kamień Ranów. Patrz: RanStone.

praszczur - patrz: Reoratavus.

Prawo Imperialne - spis nakazów i zakazów sporządzony na początku istnienia Imperium Drogi, uzupełniany w trakcie trwania rządów Imperatora. Prawo między innymi zlikwidowało banki, firmy ubezpieczeniowe, giełdy (zabroniło oddzielania środków płatniczych od realnych dóbr), zakazało reklam i tworzenia „wachlarzy produktów”, nakazując, by wszystkie miały najwyższą jakość. Stąd niespotykana wcześniej w historii ludzkości estyma, jaką zaczęli się cieszyć artyści.

Prawo Równowagi - dotyczy SydRanów. SydRan nie może posiadać potomstwa ani zakładać klanu, chociaż może do jakiegoś należeć. Prawo Równowagi stanowi, że liczba SydRanów nie może przekroczyć liczby Ranów.

Primus - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) (rzadziej: Pierwszy) tym terminem określa się pierwszego Rana w historii ludzkości. Jest nim Torkil Aymore, który wchodząc w grę Otchłań, uaktywnił demona, 4 a potem w wyniku zatrucia neurotoksynami i skrajnego wyczerpania przeszedł rozpad osobowości, a uratowany został przez byt anheliczny, który nazwał Moniką Wedą. Do dzisiaj powstają liczne opracowania na temat Primusa, jego wpływu na kształtowanie się Maodionów i norm społecznych wśród Ranów.

przyspieszenie - dzięki współpracy frina i mózgu ludzkiego możliwe jest nawet dwudziestokrotne przyspieszenie niektórych funkcji ośrodkowego układu nerwowego człowieka. Dzięki niemu żołnierz Armii Imperialnej / Ran ma więcej czasu na analizę sytuacji bojowej, a w rezultacie może reagować adekwatniej i precyzyjniej. Przyspieszenie koncentruje się na pracy pamięci operacyjnej mózgu ludzkiego, zlokalizowanej w dużej mierze w zakrętach przedczołowych”, oraz na pracy ośrodków ruchowych znajdujących się przed bruzdą Sylwiusza. W obszarach pamięci operacyjnej człowiek dokonuje działań mentalnych mających doprowadzić do rozwiązania problemu. Niezbędne dane są „pobierane”

z zasobów pamięci trwałej i następnie „przetwarzane” w wymienionym wyżej obszarze w wyobrażonym czasie i przestrzeni. Frin sprzęga się z pamięcią operacyjną mózgu, rozszerzając jej pojemność i wykonując część analiz za nią. Mechanizm przyspieszenia ruchów od strony technicznej jest podobny do przyspieszenia pamięci operacyjnej. Niezbędne dla niego jest posiadanie ciała Rana albo kierowanie ciałem mechanicznym bądź wcieleniem frinowym.

psychoskan - skan struktur neuronalnych mózgu. Jedna z metod identyfikacji właściciela ciała /zbroi.

pszczółka - patrz: Besebu.

Appendix: słownik spis postaci Pugna Eterna - Wieczna Wojna - stan trwający na Nomorii od czterdziestu cykli, mający przygotować żołnierzy WayEmpire do walki z Thirami.

rac-5 - rhotawirus, który wywołał chorobę trid.

Ran - członek Maodionu. Wyróżniamy Maodów i MaodAnów. W starojapońskim słowo „ran” oznacza chaos. Drugie znaczenie to orchidea. Patrz też: Aristos Imperialis, Tomo, Tomonari.

RanaR - Ran wszystkich Ranów. Przywódca Maodionów.

RanStone - Kamień Rana. Dawniej prostokątne urządzenie przypominające kamień, zawierające kodeks napomnień przeznaczony dla członków Maodionów. Od osiemdziesiątego dziewiątego cyklu Ery Imperium zastąpiony emblematem w kształcie godła WayEmpire, stworzonym 2 błogosławionego polirexu. RanStone, wpasowując się w Coremour, ma zgodnie z zapewnieniami Imperialnych Soulerów wzmacniać jego właściwości bojowe.

Kodeks jest możliwy do odczytania jedynie przez Tomo odzianego w Coremour. Patrz: Rytuał Błogosławieństwa. Patrz appendix: RanStone.

RanTorii - przywódca Maodionu. Zwierzchnik MaodToriiego i MaodAnToriiego.

RanTorii wchodzi w skład Małej Rady Tomonari i Wielkiej Rady Tomonari.

realium - potoczna nazwa rzeczywistego świata. Patrz też: arealium, viar.

rebot - zbitka słów: reality i bot. Bot w realium. Program towarzyski wgrany zazwyczaj w droida podobnego do człowieka lub w geskina.

Reor - (skrót od Relatives Organisation) patrz: klan, Reorrad.

Reoratavus - Wielki Ojciec Klanu, dosłownie praprapradziad Reoru. Rzadziej: praszczur. Tytuł, jaki otrzymuje męska głowa klanu.

Reormater - Wielka Matka Klanu. Tytuł, jaki otrzymuje żeńska głowa klanu.

Reorrad - inaczej Klansrad, zgromadzenie Reorów, na którym zasiadają Reoratavusowie i Reormati. Reorrad ustanawia prawo klanowe. Podlega władzy Imperium.

Reptor - patrz: Terreptor.

reunia - ponowne połączenie wielu jaźni zamieszkujących równoważne kopie w jeden umysł.

rewitalizacja - procedura odwrotna do dewitalizacji.

Roberto Demonhunt - Reoratavus Klanu Myśliwych. Mieszkaniec dystryktu Nowy Paryż na Quintusie. Patrz też appendix: Spis planet Imperium Drogi.

Roddy Aymore - dziecko Cloe Aymore (czwarta, dwudziestopięciocyklowa córka Torkila Aymorea i Angeli Sky) i Gedeona Stara z Reoru Gwiazdy.

roztrojenie - zabieg stworzenia trzech równoważnych kopii jednego człowieka.

Pionierem roztrojenia był Torkil Aymore, który dokonał udanej operacji roztrojenia i zespolenia trzech psyche w czasach Wielkiej Przegranej. Każda z kopii po roztrojeniu może wykonywać niezależne czynności bądź, jeśli są w jednej zbroi, mogą wejść w tryb kooperacji.

Ruben Troy - Ziemianin. Jeden z hakerów tworzących Pandorę i jedyny z tej grupy, który nie stał się częścią Stratos Thirii.

Appendix: słownik spis postaci Rytuał Błogosławieństwa - stosowane stosunkowo rzadko święcenie przez Imperialnych Soulerów przedmiotu bądź materiału celem zwiększenia jego funkcjonalności/niezawodności/wytrzymałości. Potwierdzona empirycznie skuteczność w przypadku polirexu. Patrz też: RanStone.

Rytuał Ocalenia - drastyczna procedura, którą przechodzą tylko zgłaszający się na ochotnika Maodowie. Jej celem jest uzyskanie kontaktu z anielicą, co powoduje, że Maod staje się MaodAnem. Rytuał polega na zakażeniu Rana silnym szczepem bakteryjnym powodującym uogólnione zakażenie. Dodatkowo podaje się neurotoksyny. Na czas rytuału Maod wyłącza działanie frina (by ten nie przeciwdziałał chorobie). W wyniku tych zabiegów ciało Rana zaczyna umierać, a jego umysł pogrąża się w szaleństwie. Wybrany przez uczestnika rytuału mentor wspiera go i uspokaja. W jednej drugiej przypadków rytuał kończy się „cudownym” uzdrowieniem i uzyskaniem kontaktu z anielicą. Drugie pięćdziesiąt procent obejmuje przypadki śmiertelne oraz tych, którzy zasilają Czarny Maodion (dokładne dane są utajnione). Pierwszym, który przeszedł przez ten rytuał, był Torkil Aymore. Patrz też: Primus.

Rytuał Otchłani - pierwszy rytuał, jaki przechodzi kandydat na Rana. Jego celem jest uzyskanie kontaktu z własnym demonem. Rytuał oparty jest na doświadczeniach Primusa.

Polega na wejściu w grę wzorowaną na starym tytule Otchłań i pomyślnym jej rozegraniu.

Celem jest znalezienie wyjścia z labiryntu, który symbolizuje psychikę gracza. Kandydat staje oko w oko ze sobą samym, jego przeciwnikiem jest cień. Zakończenie gry sukcesem - wewnętrznym, ważnym dla kandydata odkryciem - może skutkować nawiązaniem kontaktu z demonem (jeśli odkrycie gracza jest istotne). Jeśli tak się stanie (około jednego procenta kandydatów, dane oficjalnie niepotwierdzone), kandydat uzyskuje miano Maoda i zostaje Ranem. W rzadkich przypadkach rytuał skutkuje zaburzeniami psychicznymi lub opętaniem. Patrz też: Czarny Maodion.

Rytuał Utraty - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) domniemany, hipotetyczny rytuał, który ma wyzwolić niespotykaną siłę i nadludzkie możliwości Rana. Nazwa powstała na podstawie retrospektywnych analiz wyczynów Torkila Aymorea podczas bitwy o SiHan, kiedy Primus zniszczył w krótkim czasie kilkaset bojowych droidów wroga. Wielu badaczy do dzisiaj uważa, że niespotykana energia była wyzwolona przez przeżycie śmierci ukochanej (Lilith Ernal). Są jednak znawcy, którzy twierdzą, że nie utrata, lecz rozdarcie było przyczyną tej erupcji.

Rytuał Zwierzęcia - jedyny rytuał, który nie został wprowadzony przez Primusa, tylko przez obecnego RanaRa, Laurusa Wilehada. Dzięki Rytuałom Otchłani i Ocalenia Ran uzyskuje kontakt z demonem i anielicą, ale duchy te pojawiają się w sposób losowy i są całkowicie autonomiczne. Dzięki Rytuałowi Zwierzęcia Ran uzyskuje nad nimi swoistą kontrolę - potrafi je wywołać i spowodować zniknięcie zgodnie z własną wolą. Rytuał Zwierzęcia jest procedurą, podczas której Ran jest doprowadzany do skrajnego wyczerpania (poprzez intensywny Appendix: słownik spis postaci trening w Petrze), następnie w specjalnej komorze poddawany jest serii intymnych pytań, które mają obnażyć jego podstawowe kompleksy i słabe punkty Gdy struktura „ja” ulegnie znacznej dezintegracji, doprowadza się do konfrontacji między MaodAnem i trzema bojowymi droidami (typ: szakal). Ran musi z nimi wygrać, a następnie wydostać się z pomieszczenia jedynym wyjściem, które znajduje się pięć metrów nad poziomem podłogi. Wydostawszy się, spędza dzień i noc w dzikim lesie.

Wszystkie te zabiegi mają na celu doprowadzenie do reintegracji psyche Rana na poziomie pierwotnym. Dzięki temu jego organizm dużo lepiej adaptuje się do wszelkich zmian, a „dusza” uzyskuje dostęp do neotypu zwanego dzikusem.

Safe Nations - jedna z największych ziemskich firm ubezpieczeniowych. Safe Nations ubezpieczała lot Medusy, pierwszego megastatku porwanego przez Stratos Thirii. Agentka Two Eyes tej firmy, Lilith Ernal, odkryła i zdekonspirowała stację obcych Shoalbę.

sejf - pancerna skrzynia rezydująca w tułowiu motomba lub zbroi, chroniąca znajdujący się w niej dibek.

Serce - także Core. Sterówka Skymoura. Współcześnie jej funkcję sprawuje Groundmour. Zawiera Ilgeny.

Shadow Zombies - tajna organizacja zrzeszająca ekstropian, którzy zostali zamrożeni w stary, tradycyjny sposób i potem odmrożeni. Osoby te po wybudzeniu doznawały z reguły głębokich przemian osobowości.

shapefix - jedna z odmian współczesnych materiałów konstrukcyjnych opartych na matronice, homeotronice i technofraktalach. Zaprogramowany shapefix - jest w stanie w krótkim czasie stworzyć kilkusetmetrową konstrukcję nośną zaopatrzoną w ruchome troniczne części.

Shoalba - nazwa powstała ze skrótu słów: Séptima Hoedi Alien Base. Shoalba została zdemaskowana przez agentkę Two Eyes, Lilith Ernal, zatrudnioną przez firmę Safe Nations.

Shoalba znajdowała się na siódmej planecie białego karła Hoedus ii. Odkryta przez firmę Mobillenium i badana przez nią, na długo zanim została zdekonspirowana. Zawierała technologię teleportacyjną, stosy atomowe, sztuczne słońca i agregaty antymateryjne. Shoalba była opuszczona. Dziura w szczycie jedynej wieży bazy sugeruje, że doszło do eksplozji albo struktura została zniszczona przelatującym meteorytem. Baza została ostatecznie zniszczona przez koncern Mobillenium.

SiHan - port kosmiczny na terenie dawnych Chin na Ziemi, w obrębie którego rozegrała się jedna z siedmiu bitew o przetrwanie rasy ludzkiej podczas Wielkiej Przegranej.

Patrz też: Torkil Aymore, Lea Stone, Laurus Wilehad, Rytuał Utraty.

sieć - w czasach Imperium Drogi bezprzewodowa sieć obejmująca wszystkie planety, oparta na architekturze fraktalowej. Patrz też: arealium.

sieć! - popularne przekleństwo. Podobne: siećurojona!

Siewca - patrz: sow.

Sin - inaczej Sinister, Lewy. Jedna z trzech funkcji po roztrojeniu w przypadku kooperacji w jednej zbroi. Patrz też: Med i Dex.

skin - gierczany ubiór maskujący lub modyfikujący powierzchowność gracza. Może zmieniać rozmiaAppendix: słownik spis postaci ry, ujmować bądź dodawać członki (np.

skrzydła), zmieniać płeć itp.

skok hiperprzestrzenny - od momentu wynalezienia generatora Mirova procedura umożliwiająca bezczasowe przeniesienie się z punktu „a” czasoprzestrzeni do punktu „b”.

Pierwotne mniemania, że skoki hiperprzestrzenne są obojętne dla statków i innych urządzeń, zostały ostatnio podważone. Badania empiryczne skłaniają ku hipotezie, że wielokrotnie powtarzane skoki mogą doprowadzić do nieodwracalnych uszkodzeń części mechanicznych i tronicznych. Usterki, tak zwane artefakty hs, są niezrozumiałej natury. Wymykają się ocenie organoleptycznej i diagnostyce mechanicznej.

Skullhead - myśliwiec używany tylko przez Ranów. Ma kształt ludzkiej czaszki. Patrz też: Dragonforce, Spellforce, Hate, Longbone, Owl, Whale.

Skymour - zbitka słów: Sky i Armour. Podniebna zbroja. Najpotężniejszy pancerz Rana, nadbudowujący się z hipoka na Cloudmourze. Skymour zawiera Ilgeny, dzięki którym może animować wokół siebie dodatkowe elementy mające za zadanie spotęgowanie grozy u wrogów.

Skyran - członek Pierwszej Dekurii Pierwszej Centurii Pierwszego Maodionu. Nazwa wzięła się od liczb , które poeta Pierwszego Maodionu Diego Frost skojarzył z trójką buław Tarota Imperialnego. Motto tej karty brzmi: „Sky is the limit”. Symbolem oddziału Skyranów jest niebieski żołnierzyk zabawka na tle białego obłoku i błękitnego nieba, dlatego Skyranowie bywają także nazywani Toy Soldiers.

slang Sofii - patrz appendix: Slang Sofii.

Soar - (skrót od Soul Armour) popularna zwłaszcza wśród wyższych kręgów klanowych zbroja odzwierciedlająca psychikę posiadacza. Zbroje typu Soar stymulują do rozwoju psychicznego i moralnego, dając psychice bezpośredni i natychmiastowy feedback swoim wyglądem. Patrz też: Coremour.

Sofia - planeta skolonizowana w piętnastym cyklu el Liczba zmutowanych płodów była tak wielka, że w cyklu sześćdziesiątym została opuszczona. Większość wysiedleńców osiedliła się na Queenie, zaś pusty świat zdecydowano się zamienić na więzienie dla recydywistów. Najsroższą karą za nieposłuszeństwo wobec Imperium jest niemożność krzyżowania się z resztą ludzi. Więźniowie na Sofii stają się ludzkim podgatunkiem. Patrz też: Human Mutation, appendix: Slang Sofii.

soułer - osoba obdarzona duchowym talentem, odczuwająca rzeczywistość inną od trójwymiarowej lub umiejąca poprzez nią wpływać na nasz świat. Patrz też: Ran, Nar, Charon.

sow - Soul Weapon. Broń Duszy Kolokwialnie: Siewca. Urządzenie wmontowane w każdą zbroję Rana. Siewca śledzi położenie mózgów przeciwników i w razie potrzeby stymuluje różne ich obszary, by wywołać zaburzenia psychiczne. Działanie tego typu nazywane jest grinem.

spacemobil - niewielki, z reguły cywilny pojazd kosmiczny. Patrz też: mobil, villabil.

Spellforce - wielozadaniowy myśliwiec Armii Imperialnej. Patrz też: Skullhead, Dragonforce, Hate, Longbone, Owl, Whale.

Appendix: słownik spis postaci Steffi Alland - Ziemianka, córka Harolda Allanda, przywódcy Shadow Zombies, założyciela kolonii na Vaporii. Przez wiele lat zoenetka (jako dziecko doznała bardzo rozległych oparzeń). Agentka Zoenet Labs. Poznała Torkila Aymorea podczas rozgrywki w grze Mrok.

Stockomville - jeden z kilku linowców kiedyś otaczających Warsaw City (wewnętrzny krąg). Znajdował się w dzielnicy Cotomou.

Stratos Thirii - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) gr. Stratos - armia, Thiros - bestia. Armia Bestii. Ogólna nazwa sił, które powstały po zainfekowaniu organików przez cyfrową Bestię. Podczas Wielkiej Przegranej Stratos zainfekował na Ziemi wiele miliardów ludzi oraz wystawił do walki potężną armię droidów i soulerów. Złożona taktyka polegająca na kilkakrotnym wprowadzeniu ziemskich sił w błąd spowodowała opuszczenie globu.przez pozostałą część ludzkości oraz ucieczkę ponad miliona Thirów w kosmos. Patrz też: Unithirowie, Erthirowie, Wielka Przegrana.

suspensor plażowy - antygrawitacyjny leżak.

Syd - patrz: Sydoh.

Sydoh - Synthetic dna Based Homo - człowiek stworzony na bazie syntetycznie stworzonego dna. Popularnie: Syd.

SydRanowie - na początku istnienia WayEmpire, po tym gdy odkryto, że Ranowie, którzy krzyżują się z Rankami, mają najczęściej potomstwo o silnych zdolnościach parapsychicznych (jest to jedyny wyjątek, w którym Prawo Imperialne zezwala na kojarzenie osób modyfikowanych genetycznie), zaczęto hodować Ranów na bazie syntetycznie stworzonego dna. Procedurę wprowadzono eksperymentalnie w dziesiątym cyklu ei, a do masowej produkcji Ranów zastosowano w trzynastym. Wzrost od płodu do organizmu dwudziestocyklowego udało się skrócić do dwóch cykli. Powstała populacja Maodów i MaodAnów bez matek i ojców, postdiginetów. Ranów powstałych dzięki tej technologii nazwano SydRanami. Wszczepiano im wspomnienia oparte na kodzie randomizacyjnym i dawano wykształcenie. Prawo Imperialne mówi, że liczba SydRanów nie może przekroczyć liczby Ranów naturalnych (tzw. Prawo Równowagi). SydRanowie nie mogą mieć potomstwa z powodu dylematu, który streszcza pytanie: „Jeśli dziecko SydRana stałoby się MaodAnem, byłoby potomkiem „naturalnym” czy „sztucznym”? Jak dotąd prawo stoi na stanowisku, że tym drugim. SydRanowie nie mogą zakładać klanów, chociaż mogą do nich należeć. Od ponad osiemdziesięciu cykli są przydzielani losowo do Maodionów i wzbogacają ich szeregi.

syndrom Enei - hipotetyczny zespół objawów pojawiających się u Rana podczas używania Eyenetu: kłopoty z rozumieniem ludzkich dylematów, problemów, zadań i powinności. Chęć do oderwania się od ciała. Po raz pierwszy zaobserwowany u Mardoka Enei.

szerokość galaktyczna („1”) - kąt mierzony na Płaszczyźnie Galaktycznej od o do gradusów w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Osią „o” jest linia łącząca Układ Słoneczny z centrum Drogi Mlecznej.

świat sensoryczny - patrz: gra.

Appendix: słownik spis postaci światy równoległe - wciąż niewiele wiadomo na temat tych rzeczywistości oprócz tego, że równania matematyczne, teoria multiwszechświata i teoria macierzy wskazują, że istnieją. Jak dotąd wydaje się, że jedyny kontakt ze światami równoległymi można nawiązać poprzez umysł Człowieka Bramy. Gracz wkraczający w świat Człowieka Bramy, przekraczający znajdujący się tam portal wchodzi w rzeczywistość równoległą. Widzi tam inne światy i często doświadcza innej fizyki. Należy jednak podkreślić, że wszystko, co spostrzega, jest interpretacją istniejących tam zjawisk dokonaną przez program Tsycop.

tamaoizm - zbitka słów: Tao, MaodAn, optymizm. Popularny w Imperium Drogi prąd filozoficzny kładący nacisk na sprawczość człowieka i jego siłę.

Tanto - przestarz. lekki egzoszkielet Rana. Pancerzy Tanto przestano używać w dwudziestym piątym cyklu ei.

technofraktal - konstrukcyjny fraktal zdolny wygenerować przy minimalnej ilości materiałów i nakładów energetycznych swoją kopię. Zbiór technofraktali wykształca inteligencję roju. Technofraktale mogą być zbudowane z różnych atomów i tworzyć różne materiały. Wykorzystywane w budowie frinów, Coremourów, polirexu, gluetronu, shapefixu i wielu innych powszechnie używanych materiałów i urządzeń. Patrz też: Coremour, matronika.

technokapłan - obecnie termin rzadko używany: kapłan używający GPoda i często połączonego z nim mnemoprojektora.

telekatia - komunikowanie się za pomocą katomów. Patrz też: awatar.

telesens - najpopularniejszy tryb komunikacji na odległość. Oprócz zmysłu słuchu, wzroku (stereoskopia) i węchu możliwe jest dotykanie osoby, z którą prowadzimy telesensyczną rozmowę (dotyk możliwy tylko w obrębie arealnego ekranu).

temporyści - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) parareligijna organizacja terrorystyczna działająca na początku xxii wieku przed Imperium na Ziemi. Obrała sobie za cel chaotyzację czasową ludzkości we wszystkich aspektach. Na skutek ich działalności (patrz Wielki Krach Temporalny) uszkodzeniu uległy informatyczne dane kodujące daty i okresy.

Temporyści zniszczyli setki tysięcy cmentarzy i pomników, dzieł sztuki i tablic pamiątkowych. Stworzyli tysiące fikcyjnych obiektów opatrzonych datami z przyszłości, które znajdowano nie tylko w miejscach publicznych, ale także w prywatnych mieszkaniach.

Najpowszechniejsza teoria mówi, że temporyści wyhodowali i uwolnili do eteru wirusa racs wywołującego chorobę trid, a następnie, wykorzystując jej objawy, zwerbowali przez sieć około dziesięciu milionów zwolenników. Atak informatyczny, setki tysięcy aktów wandalizmu i akcji dezorientujących oraz epidemia spowodowały chaos. Nikt nie wiedział, co się kiedy wydarzyło ani jak długo trwało, a że dane nie były zapisane w formie materialnej (patrz Era Informatyczna), nie było na czym się oprzeć. Większość dat i okresów zrekonstruowano na podstawie ocalałych informacji i szczegółowych analiz logicznych, nie ma jednak do Appendix: słownik spis postaci dzisiaj pewności, czy odtworzone realia historyczne Ery Informatycznej są w tym względzie prawidłowe. Przywódców temporystów nigdy nie schwytano. Większość poszlakowych procesów sądowych ich zwolenników umorzono wskutek braków dowodów i istotnych okoliczności łagodzących.

teoria macierzy - (inaczej fizyka macierzy) teoria matematyczna twierdząca, że stosownie dobrane „słowo” potrafi dotrzeć do macierzy konstruującej naszą rzeczywistość.

Teoria zasadza się na aksjomacie, że znana nam rzeczywistość ma przyczynę w innej domenie - w macierzy, tak jak przyczyną obrazu wyświetlanego na ekranie komputera jest sam komputer, czy raczej program w nim rezydujący. „Słowem” może być forma - plastyczna, geometryczna, werbalna, symboliczna. Dzięki „słowu” można według tej teorii dokonywać zmian rzeczywistości, które według klasycznej fizyki wymagają niezwykle dużych nakładów energetycznych.

Terreptor - (popularnie: Reptor, Ter, rzadziej „śmieciarz”) człowiek zajmujący się wydobywaniem dóbr z Ziemi, zarejestrowany w Gildii Terreptorów. Z reguły działający na zlecenie osób prywatnych lub Reorów.

Ihirowie - inaczej Bestianie. Pod tym pojęciem umieszcza się najprawdopodobniej bardzo zróżnicowaną grupę społeczną. Główny podział odróżnia Erthirów (zamieszkujących Ziemię) i Unithirów (tych, którzy podczas Wielkiej Przegranej uciekli w kosmos). Wśród tych drugich najprawdopodobniej znajdują się jednostki o zmodyfikowanej (uszkodzonej) psychice. Osobnicy ci są przypuszczalnie przywódcami społeczności Dni- thirów. Podejrzewa się, że Unithirowie nie są zdolni do twórczego, konstruktywnego myślenia, dlatego potrzebują imperialnych naukowców.

Thowk - skrót od The One Who Knows - ten, który wie.

Tomo - starojap. przyjaciel. Nazwa Ranów stosowana wewnątrz Maodionów. Patrz też: Tomonari, Wielka Rada Tomonari, Mała Rada Tomonari, Aristos Imperialis.

Tomonari - starojap. rodząca się przyjaźń. Społeczność Ranów. Patrz też: Mała Rada Tomonari, Wielka Rada Tomonari.

Toppcode - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) przestarz. Total Population Psyche Controlling Device. Urządzenie, za pomocą którego Mobillenium kontrolowało psychiki obywateli Ziemi.

Tori - patrz: Torkil Aymore.

Torii - starojap. brama. Dowódca Ranów. Patrz też: MaodAnTorii, MaodTorii.

Torkil Aymore - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) Urodzony w 0 przed Imperium na Ziemi, w Warsaw City (Wolna Europa), mieszkający w Cotomou. Obecnie posiadający siedzibę klanu (Reor Aymore’a) na Persefonie. Partnerki: Angela Sky (Ranka) (córka Cloe -, syn Rama - , syn Galio - , córka Juliette - ), Anna Sokolowsky (córka Laura - ), Brenda Ray (Ranka) (syn Aquila - ), Pauline Eim (syn Kyle - , syn Gabriel - ), Vivien Badalamenti (Ranka) (syn Shiva - 5). Skończył studia medyczne (Warsaw City, Ziemia), ale nie pracował jako lekarz. W firmie zabawkarskiej naAppendix: słownik spis postaci jął się jako mobilny sprzedawca, lecz tam także nie zagrzał miejsca. Skłócony z ojcem (patrz Baltazar Aymore), oskarżający go o śmierć matki, zajął się pracą gamedeca. Przez długi czas niebieski ptak, „a man with the sky in his eyes”, miłośnik kobiecych wdzięków, oddzielony od świata i od siebie filozof amator. Legenda głosi, że Torkil jako jedyny człowiek przechytrzył Mistrza Gier, Imperatora Gorgona Nemezjusa Ezrę, u zarania istnienia Imperium Drogi. W nagrodę za ten wyczyn Władca Ludzkości przystał na jego warunki: Torkil, chociaż jest Ranem, odbywa służbę tylko przez jedną trzecią cyklu. W trakcie służby w Maodionach zyskał przydomek Podróżnika i Gamedeca.

tot - nowy język używany początkowo przez Ranów i żołnierzy Armii Imperialnej, a potem także cywili. Umożliwia bezsłowne przesyłanie bardzo precyzyjnych, emocjonalnowyobrażeniowointelektualnych komunikatów w czasie wielokrotnie krótszym, niż gdyby wyrazić intencje werbalnie. Komunikaty totowe są popularnie zwane menami lub pakami, zaś za przemianę intencji w zrozumiałe dla odbiorców przekazy odpowiada program Incotrap.

Toy Soldier - patrz: Skyran.

Transgravy - ciężkie ziemskie grawitacyjne pociągi transportowe, wykorzystywane do przewożenia ludności, a potem głównie do wożenia towarów. Poruszały się po prostych torach łączących oddalone punkty globu, biegnących wewnątrz zbrojonych tuneli próżniowych, nierzadko przecinających płaszcz Ziemi.

treeshed - patrz: drzewodom.

trend rozwoju i szczerości - popularny w Imperium Drogi prąd myślowy kładący nacisk na rozwój osobowości i szczerość.

trid - skrót od Time Recognition Impairment Disease, choroba wywołana przez rhotawirusa rac-5. Spowodowała Wielki Krach Temporalny. Jedyna ogólnoświatowa epidemia wystąpiła najprawdopodobniej w roku dwa tysiące sto dwudziestym przed Imperium. Objawami były zaburzenia krótko - i długoterminowej pamięci, trudności z czasowym umiejscowieniem wydarzeń, nieprawidłowe określanie dat i okresów, rzadziej zaburzenia osobowości, paranoidalne zaburzenia zachowania, kazuistyczne psychozy. Bardzo wysoka śmiertelność u osób powyżej sześćdziesiątego roku życia. Typowo przebiegająca infekcja trwała najprawdopodobniej około pendeka (należy wspomnieć, że niektóre źródła wskazują, iż znacznie dłużej - nawet trzy pendeki), nie reagowała na leczenie i ustępowała sama, trwale zaburzając pamięć przeszłych zdarzeń, ale nie wpływając na zapamiętywanie nowych.

Troy Aronson - RanTorii Drugiego Maodionu, ceniony i poważany ze względu na spektakularne osiągnięcia na Nomorii.

tryb kooperacji - popularny wśród Ranów sposób walki w zbrojach wszystkich typów (od najlżejszego Coremoura po najcięższy Skymour). Tryb ten polega na zawiadywaniu pancerzem w dwie bądź trzy kopie naraz (patrz: Med, Sin i Dex). Zwyczajowo Med jest organiczny, zaś Dex i Sin spoczywają w dibekach, które znajdują się w sejfach w odpowiednich slotach pancerza.

Appendix: słownik spis postaci Tsycop - ThoughtSymbol Converting Programme. Program konwertujący myśli na symbole. Używany obecnie przez Ludzi Bramy i Mistrzów Gier.

Twierdza Wielkiej Rady Tomonari - próżniowe zamczysko oparte na figurze regularnego tetraedru, orbitujące nad Onorią, planetą znajdującą się w układzie Glory (Chwała) - Delta Pavonis. Przez wiele cykli Twierdza krążyła wokół Gai, ale stan ten zmienił się w osiemdziesiątym piątym ei, kiedy ówczesny gubernator Onorii, wysoki baron Reoru Rothów, Felicio Mazda, zaproponował Imperium, by uznało niepodległość globu. Imperator stanowczo się temu sprzeciwił. Gubernator, używając klanowych machinacji, sprowokował demonstracje i zamieszki, w odpowiedzi na co wprowadzono na planecie stan wojenny, a Twierdza została przesłana na jej orbitę. Po dwóch pertdekach gubernator ustąpił ze stanowiska (jego miejsce zajął książę klanu Petrusów, Alberto Stein), nowy władca obrał politykę proimperialną, stan wojenny się skończył, ale Twierdza Wielkiej Rady Tomonari na orbicie już została.

Two Eyes - „dwoje oczu”, wywiad ziemskiej firmy ubezpieczeniowej Safe Nations.

Nazwa powstała z gry brzmieniowej „ii” (geng. „two ais” brzmiące jak „two eyes”) od słów: Insurance Intelligence.

ulm - (Understanding Little Mind) ziemska firma produkująca zabawki edukacyjne, kładące nacisk na rozwój inteligencji emocjonalnej, motorycznej, wyobrażeniowej, komunikacyjnej i intelektualnej. Jedna z nielicznych korporacji, której idee zostały przeniesione na grunt Imperium Drogi. Patrz też: chibot.

undevit - (under neck devitalisation - dewitalizacja poniżej szyi) popularny sposób dewitalizacji w zbroi typu Goar, która jest zbyt duża, by zawiadywać nią kończynami.

undukila - uniwersalna dukila równoważna dukili gajańskiej. Patrz appendix: Czas uniwersalny.

Unithirowie - Thirowie w kosmosie. Potomkowie tych, którzy podczas Wiekiej Przegranej uciekli z Ziemi. Przeciwieństwo prymitywnych Erthirów, którzy zostali na macierzystym globie.

Uriel Tamerlan - jeden z biznesmenów nadzorujących prace hakerów tworzących Pandorę. Domniemany Archon, jeden z przywódców Stratos Thirii.

urmolior - inteligentna maszyna bardzo dużych rozmiarów, której zadaniem jest budowanie miast.

Vaporia - planeta założona przez Shadow Zombies, którzy uciekli z Ziemi przed Wielką Przegraną. Nie należy do Imperium Drogi. Panuje na niej reizm. Większość urządzeń nie podlega tronice, lecz mechanizmom presowodowym, hydrowodowym i pneumowodowym. Popularne zasilanie - silniki wodorowe. Dane dotyczące położenia Vaporii nie są udostępnione publicznie, ale kursują na nią pilotowane przez maszyny statki transportowe i turystyczne Imperium Drogi. Na Vaporii istnieje zakaz nagrywania nocnego obrazu nieba. Patrz też: ekstropianin.

Vein - lekki droid bojowy Armii Imperialnej. Patrz też: Hornet.

viar - (skrót od słów: virtual reality) termin przestarzały. Odpowiednik współczesnego arealium.

Appendix: słownik spis postaci vigil - jedna ze specjalizacji soulerskich. Souler, który przeczuwa Wzory w światach równoległych.

villabil - odmiana luksusowego, morfującego spacemobilu, który przypomina dom lub zamczysko. Popularny od sześćdziesiątego trzeciego cyklu ei, kiedy w podróż po planetach Imperium Drogi wybrał się Han Salamanca.

Vistula - (dawn. Wisła) jedna z głównych rzek Europy ŚrodkowoWschodniej.

Uregulowana.

Wakizashi - standardowy lekki pancerz Rana, zakładany tylko w pomieszczeniach Leża.

walktel - przestarz. przenośne urządzenie wykonujące wszelkie medialne funkcje.

Ekran generowany jest na zsynchronizowanych okularach bądź soczewkach narogówkowych, w które wszczepione są nadajniki stymulujące ośrodki słuchowe, węchowe oraz dotykowe (opuszki palców). Walktele zostały wyparte przed Wielką Przegraną przez omniki, a te na początku Ery Imperium przez obicoiny, zastąpione przez coiny, które zniknęły po wprowadzeniu w czterdziestym trzecim cyklu ei frinów.

warpill - przestarz. tabletka, którą przed walką spożywali Ranowie. Obecnie zastąpiony warplexem. Patrz też: Wielka Przegrana.

warplex - kontrolowany grin o stałym natężeniu, stymulujący obszary mózgowe wzmagające skupienie i nagradzające pozytywnymi emocjami akty destrukcji. Stosowany podczas walki u Ranów i żołnierzy Armii Imperialnej. Patrz też: warpill ifunplex.

Warsaw City - jedno z głównych ziemskich miast w Europie ŚrodkowoWschodniej.

Way Dao - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) legendarna firma zbrojeniowa, która w czasie Krachu Temporalnego (lata dwudzieste xxii wieku przed Imperium) pomogła ludzkości odzyskać orientację czasową. Way Dao przejęło skompromitowaną firmę Mobillenium i oddało swój majątek na stworzenie Imperium Drogi. Jej prezes, Gorgon Nemezjus Ezra, stał się Imperatorem rządzącym WayEmpire do dziś. Firma Way Dao zlikwidowała opłaty za skoki hiperprzestrzenne, udostępniła ludzkości darmową technologię umożliwiającą nieśmiertelność, zapewniła bezpieczeństwo przed Stratos Thirii oraz bezpieczeństwo wewnętrzne.

WayEmpire - patrz: Imperium Drogi.

Whale - transportowiec Armii Imperialnej. Patrz też: Skullhead, Dragonforce, Spellforce, Hate, Longbone, Owi.

widevision - opcja widzenia biooptycznego poprawiająca widzenie peryferyjne.

Standardowa opcja udostępniana przez frin.

Wielka Przegrana - (Uwaga! Spoiler poprzednich tomów!) wynik pierwszego starcia ziemskich sił z Thirami, zakończonego wygraną Thirów i wygnaniem ludzi z ojczystej planety. Wielka Przegrana rozpoczęła się zniszczeniem byłych stolic (osiemdziesiąt trzy miasta) przez dywersyjne siły Stratos Thirii, które, najprawdopodobniej używając technik hipnotycznych i substancji wywołujących modyfikacje genetyczne, uzyskały władzę nad rzeszami ludzi zamieszkujących niższe warstwy ziemskich polii. Standardowe armie były zbyt małe, by poradzić sobie z przyrastającymi liczbami przeciwników, nie umiały walczyć z soulerami wroga. Armia BeAppendix: słownik spis postaci stii zniszczyła na wielu odcinkach bariery abb i chemicznie zaraziła faunę, powodując nienaturalnie agresywne zachowania. Pod koniec starć uszkodziła pompy regulujące Golfstrom i rozbiła lodowiec grenlandzki, co spowodowało anomalie pogodowe. Ludzie skupili siły nad siedmioma portami kosmicznymi, w czym pomogły oddziały Way Dao i świeżo uformowane formacje Ranów. Nad portami rozegrały się wielkie bitwy (patrz SiHań). Stratos Thirii, zaopatrzony w armie droidów, Mant oraz rosnące zastępy odmienionych ludzi, zyskał panowanie nad wielkimi obszarami Ziemi.

W ciągu kilku dukil ewakuowano miliony obywateli oblegających porty. Przetrwało około trzech miliardów ludzi. Patrz też: Ziemia, Mobillenium.

Wielka Rada Tomonari - organ dowódczy wszystkich Maodionów. W skład Wielkiej Rady Tomonari wchodzi RanaR oraz piętnastu RanToriich (RanToriim Pierwszego Maodionu jest RanaR). Patrz też: Tomo, Tomonari.

Wielki Krach Temporalny - największy kryzys informacyjny w historii ludzkości, wywołany przez temporystów. Miał miejsce najprawdopodobniej w latach dwudziestych xxii wieku przed Imperium na Ziemi. W jego wyniku populacja ludzka straciła orientację czasową: zniszczenie datujących danych informatycznych oraz choroba trid spowodowały paraliż we wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności. Stanęły fabryki, elektrownie, firmy usługowe, domy maklerskie, banki, przed chaosem nie obroniły się armie, stacje kosmiczne i kompleksy oceaniczne (najprawdopodobniej wirus racs został tam przeniesiony wraz z pożywieniem). W wielu krajach doszło do zamieszek i krwawych konfrontacji, powszechne były akty przemocy i wandalizmu. Po Krachu siedemdziesiąt lat ludzkiej historii trzeba było odtwarzać na podstawie zniekształconych danych. Nieocenioną pomoc okazały wówczas programy rekonstrukcyjne chińskiej firmy informatycznej Tao, które ostatecznie ustaliły, że jest rok 0. Wielkiemu Krachowi przypisuje się znaczącą rolę w powstaniu Ery Odnowy.

Willanou - (dawn. Wilanów) bogata dzielnica Warsaw City.

wizualizacja - patrz: Imp.

www - Wielka Wirtualna Wojna - medialna nazwa walk z cyfrową Bestią, które rozgrywały się w sieci na Ziemi przed nastaniem Imperium Drogi.

wysokość galaktyczna („b”) - kąt, pod jakim dany obiekt znajduje się w stosunku do Płaszczyzny Galaktycznej mierzony prostopadle do niej. Powyżej Płaszczyzny Galaktycznej jest dodatni, a poniżej ujemny.

Wzór - tak Ranowie określają optymalny przebieg wydarzeń w wybranym wszechświecie równoległym.

Yotta - największy imperialny cywilny statek transportowy. Patrz też: mlm, eah.

zbroja - patrz też: pancerz. W setnym cyklu Ery Imperium noszenie zbroi jest niezwykle popularne. Po upowszechnieniu się technologii technofraktalowej zbroje stały się elastyczne, wygodne, dające poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Wprowadzenie mody na Soary wywołało trend rozwoju i szczerości. Patrz też: Coremour, Groundmour, Cloudmour, Skymour, Groundhog, Goar.

Appendix: słownik spis postaci Ziemia - (kolokwialnie: Damnata) kolebka ludzkości, planeta położona w Układzie Słonecznym, w ostatnich latach przed Imperium zamieszkana przez dwadzieścia miliardów mieszkańców. Utracona wskutek wielkiej ofensywy Stratos Thirii (patrz Wielka Przegrana). Z globu uratowały się trzy miliardy Ziemian i zasiedliły Gaję krążącą wokół Sigma Draconis zwanej Alsafi. W tej chwili Ziemia jest otoczona dwudziestoma pięcioma pierścieniami Ecoris i strzeżona przez Bractwo Besebu. Zamieszkana przez około siedemnaście milionów Erthirów. Klimat i biosfera są wysoce niebezpieczne dla człowieka.

znamiona hs - patrz: artefakty hs.

zoenet - przestarz. cyberduch. Osoba istniejąca tylko w sieci i światach sensorycznych. Psychika przebywa w mózgu/dibeku zawieszonym w netombie bądź motombie. Dzięki motombom zoenet może przebywać w realium. Patrz też: diginet.

Zoenet Labs - nieistniejąca już firma zrzeszająca zoenetów, siedziba w Texasie, Wolne Stany Ameryk, Ziemia.

Zygfryd von Salza - admirał floty Cumulomachów, Yaporianin.

Niektóre subkultury więźniów wytworzyły nieustannie ewoluujące języki, dzięki którym według ich mniemania są. w stanie zmylić kontrolujące ich siły.

Wyciąg z danych Straży Więziennej Sofii według stanu z Decimi dziewięćdziesiątego dziewiątego cyklu Ery Imperium, dialekt popularny w okolicach Nowej Kolonii: daktyl - spacemobil motylkować - uciekać nud - choroba pancernik - strażnik więzienia ukochać - pobić, uderzyć zaśpiewać - oszukać Niektóre subkultury więźniów wytworzyły nieustannie ewoluujące języki, dzięki którym według ich mniemania są w stanie zmylić kontrolujące ich siły.

Wyciąg z danych Straży Więziennej Sofii według stanu z Decimi dziewięćdziesiątego dziewiątego cyklu Ery Imperium, dialekt popularny w okolicach Nowej Kolonii: daktyl - spacemobil motylkować - uciekać nud - choroba pancernik - strażnik więzienia ukochać - pobić, uderzyć zaśpiewać - oszukać Czas gajański (uniwersalny) i cykl = pendeków = ,5 dnia = 1 rok, ,5 dnia 1 pendek = 5 deków = 8 godzin = , dnia 1 dek = dukil = ,6 godziny = dób, 3,6 godziny 1 dukila = godziny, minuty, sekund 1 hekta = , minuty 1 mona = , sekundy 1 cetnia = 0, sekundy Pendeki: Primus Secundus Tertius Kwartus Quintus Sextus Septimus Oktus Nanus Decimus 4ói Dni w deku: poniedziałek wtorek środa czwartek (midweek) piątek szóstek siódmek ósmek (weekend) sobota (weekend) niedziela (weekend) Z ustępu 9: związki stadne i rodzinne:

1.Jeśli dwoje ludzi z różnych klanów ma dziecko, o przynależności potomka do któregoś z dwóch Reorów decyduje losowanie, które odbywa się zgodnie z rytuałem Ceremonii Losowania.

2.Jeśli liczba krewnych jednej krwi przekroczy w którymś z dwóch klanów %, Reory mają obowiązek się zjednoczyć.

3.Jeśli liczba małżeństw pochodzących z dwóch Reorów przekroczy % stanów osobowych któregoś klanu, a liczba krewnych krwi przekroczy %, klany mają obowiązek się połączyć.

4.Reory mogą mieć dowolną ilość siedzib, ale rodzice nie powinni być oddzielani od swoich dzieci.

Z ustępu io: posiadanie:

1. Klany mają prawo do swoich znaków herbowych, zawołań rodowych, mogą zastrzegać wzornictwo pojazdów, ale nie mają prawa zastrzegać technologii wobec Imperialnej Inspekcji Technologii (iit), która ma prawo znać wszystkie ludzkie wynalazki ze względów bezpieczeństwa Imperium Drogi.

2. Klany mają prawo do posiadania wspólnej arvi bez ograniczeń.

1.Ran nieustannie sprawdza stan swojego umysłu.

2.Psyche Rana jest jego ostateczną bronią.

3.Ran nie kieruje się rachunkiem prawdopodobieństwa.

4.Ran nastawia wewnętrzne ucho na ścieżki przeznaczenia.

5.Jeśli Ran przeczuwa śmierć, nie wystawia się na jej wpływ. Nie daje w ten sposób powodów do radości swoim przeciwnikom.

6.Ran nie czyni niczego bez odpowiedniego przygotowania mentalnego.

7.W polu uwagi Rana nieustannie tkwi wewnętrzny dzikus, demon i anioł.

8.W polu uwagi Rana nieustannie pozostaje on sam jako dziecko ix)n sam jako starzec.

9.Stan umysłu Rana determinuje jego czucie rzeczywistości, nie zaś jej rozumienie czy postrzeganie.

.Ran nie patrzy, nie słyszy, nie wącha, lecz czuje - sprowadzając zmysły do najbardziej pierwotnej postaci.

1.Achab i - osiem niewielkich kontynentów pokrytych licznymi płytkimi jeziorami.

(System Zeus - Zeta Tucane). Jeden księżyc.

2.Argeus - nazywany też złotą planetą ze względu na charakterystyczny odcień wnętrza pięciu, w centrum pustynnych, kontynentów. Stosunkowo niewielka ilość mórz, najbardziej sucha planeta Imperium. Popularne pływające miasta. (System Diuna - 6i Virginis). Dwa księżyce.

3.Berengar - planeta bardzo górzysta, wulkaniczna, dużo kanionów i podłużnych jezior. Sześć kontynentów. Klimat umiarkowany. (System Chara - Beta Canum Venaticorum). Jeden księżyc.

4.Cheronea - ogłoszona najpiękniejszą planetą Imperium, oceaniczna, liczne wyspy, klimat porównywalny z ziemskimi Hawajami i Wyspami Wspomnień na Persefonie. (System Tau - Tau Ceti). Brak księżyca.

5.Cosmo - planeta o najmniejszej ilości światła spośród wszystkich globów Imperium.

Charakterystyczny ciemnoniebieski kolor nieba w południe i oranż rano oraz wieczorem. Z tego względu uznawana za ośrodek życia nocnego. Pięć kontynentów, klimat umiarkowany.

(System Taglia - Pii Ursae Majoris). Dwa księżyce.

Spis planet Imperium Drogi 6.Danail - cztery kontynenty, liczne rozpadliny i kaniony, w których płyną rzeki.

Klimat zmienny (znaczne nachylenie osi do ekliptyki, cztery księżyce o dość dużej masie).

(System Ra - Ursae Majoris).

7.Even - planeta z największą ilością słonecznych dni w cyklu. Piękne wybrzeża siedmiu kontynentów. Uważana obok Vaporii za turystyczną mekkę Imperium. (System Hon - Scorpii). Jeden księżyc.

8.Fedra - górzysta planeta zimowa, pokryta w dużej mierze przez śnieg. Wąski pas umiarkowany i ciepły ciągnący się wzdłuż równika. (System Yimr - Kappai Ceti). Dwa księżyce.

9.Gaja - stolica Imperium, trzy kontynenty, duża powierzchnia pokryta oceanami.

Klimat umiarkowany i podzwrotnikowy. (System Alsafi - Sigma Draconis). Dwa księżyce.

.Gundaharia - trzy kontynenty, liczne równiny, klimat umiarkowany. (System Gun - hr8). Dwa księżyce.

.Hoger - planeta o wyjątkowo sprzyjającym klimacie dla rozwoju flory. Najwyższe w Imperium drzewa i najpiękniej kwitnące kwiaty. Pięć kontynentów, klimat umiarkowany.

(System Knight - Eridani). Jeden księżyc.

.Karion - tak zwana czerwona planeta ze względu na liczne masywy górskie zabarwione pomarańczowo i czerwono. Liczne aktywne wulkany. Cztery kontynenty, klimat umiarkowany. (System Dwarf - hr8). Jeden księżyc.

.Lupus - planeta stosunkowo zimna, ale cieplejsza od Fedry. Pięć kontynentów, liczne łańcuchy górskie usiane lodowcami. Klimat umiarkowany, chłodny. (System Fenris - Nu Lupi). Jeden księżyc.

.Neri - sześć kontynentów, klimat umiarkowany, ciepły, planeta krajobrazowo zróżnicowana. (System Nu - Lambda Aurigae). Jeden księżyc.

.Onoma - planeta bardzo podobna do Ziemi, jeśli chodzi o ilość kontynentów i ich rozmieszczenie. Brakuje tylko Antarktydy. Klimat umiarkowany. (System Ptah - Alpha Mensae). Dwa księżyce.

.Onoria - siedem kontynentów, klimat zmienny (duże nachylenie osi globu w stosunku do ekliptyki). (System Glory (Chwała) - Delta Pavonis). Dwa księżyce.

.Persefona - cztery kontynenty, klimat porównywalny do ziemskiego śródziemnomorskiego. Dużo lasów i gór. Dwa oceany. (System Helios - Beta Hydri). Dwa księżyce.

.Pilgrim - dwa kontynenty, oba zbliżone wymiarami do ziemskiej Afryki, położone naprzeciwległe i przedzielone dużym oceanem. Klimat podzwrotnikowy i tropikalny (System Sah - hr). Dwa księżyce.

.Plaato - glob podobny do Cheronei - wiele wysp rozsianych po płytkich morzach.

Klimat śródziemnomorski, podzwrotnikowy i tropikalny. (System Sokrateia - Leonis Minoris). Dwa księżyce.

.Poom - planeta wyjątkowa, bo posiadająca tylko jeden kontynent, pośrodku którego zgromadzony jest najwyższy w całym Imperium kompleks górski. Klimat u wybrzeży śródziemnomorski, w centrum lądu - kontynentalny. (System Vulcan - Lambda Serpentis).

Jeden księżyc.

Spis planet Imperium Drogi .Queena - planeta o bardzo przyjaznym śródziemnomorskim klimacie. Sześć niewielkich kontynentów, duże połacie oceanów i mórz. (System Muphrid - Eta Bootis).

Jeden księżyc.

.Quintus - planeta o bardzo łagodnym klimacie. Dużo lasów, jezior, mórz. Pięć kontynentów. (System Secunda - Ursae Majoris). Jeden księżyc.

.Roma - pięć kontynentów, liczne płaskowyże, płytkie oceany, klimat umiarkowany i podzwrotnikowy. (System PaxBeta cvn).

.Saba - sześć kontynentów, przy czym dwa na biegunach, przykryte czapami lodowymi. Klimat umiarkowany. (System Fren - Iota Persei). Dwa księżyce.

.Tara - dwa duże kontynenty, rozległe równiny. Klimat na obrzeżach - umiarkowany, w głębi lądów - kontynentalny. (System Po - Eridani). Dwa księżyce.

Specjalne, planety 1.Sofia - górzysta planeta, ze względu na bardzo dużą liczbę mutacji zamieniona na planetę więzienie. (System Arete - Beta Comae Berenices). Jeden księżyc. Patrz też appendix: Slang Sofii.

2.Nomoria - planeta poligon krążąca wokół czerwonego karła. Lokalizacja utajniona.

3.Vaporia - planeta należąca do społeczności Shadow Zombies, krążąca wokół żółtego karła. Lokalizacja utajniona.


Podziękowania

Pomysł powstawał długo i w niełatwych warunkach. Praca zawodowa często odciągała mnie od pisania, w związku z czym wracając do tekstu, musiałem mozolnie odtwarzać całokształt przemyśleń. Ponadto w trakcie tworzenia coraz silniej docierała do mnie myśl, że kreuję wyjątkowe uniwersum i opisuję oryginalnego bohatera, więc, paradoksalnie, łatwo mogę zgubić ich specyfikę. Podczas tych zmagań wielkiej pomocy udzielił mi Krzysztof Ożóg, redagując powieść i wskazując miejsca, które powinienem wzmocnić (jeśli chcę podążać autonomiczną ścieżką), oraz te, które powinny zostać zmodyfikowane (by inspiracje, których nigdy nie ukrywałem, stały się mniej czytelne).

Tak jak przy poprzednich tomach, pomogli mi Witold Siekierzyński (zwracając uwagę na charakterystykę pamięci oraz na wiele aspektów psychologicznych tekstu) oraz Michał Młotek, ogniskując swoją uwagę na sferze fizycznej i lingwistycznej przekazu.

Wdzięczny jestem ekipie z forum Gameloga za liczne dyskusje i pytania, w szczególności Dridenowi, który, jak się wydaje, doskonale rozumie GamedecVerse, Caspiusowi, Stalkerowi, Turtlesowi, Elmiemu, Razorblade’owi i Countermanowi. Osobne podziękowania należą się Dragon Warriorowi za świetne fanfiki.

Podziękowania ślę uczestnikom forum Gamedec Zone, najwierniejszym i najgłębiej rozumiejącym świat gamedeca: joecool, Marsowi Gradivusowi i Lamasowi za podręcznikową „fanowość”, Farinowi, jotowi- (za intrygujące teorie odkrywające trzecie dno opowieści), Tygrzykowi za liczne inspiracje muzyczne, filmowe i fizyczne, lxolite’owi i Magdzie2eM za doping i mnogie pytania, Siouksowi, ArtTurowi, Jedenastce za nieustanne śledzenie mojej działalności, Ceviliel i w ogóle wszystkim przyjaciołom z tej internetowej lokacji.

Słowa wdzięczności należą się też grupie z forum SFFiH, w szczególności Meruli, Adanedhelowi i mBiko. Dziękuję za krytyczne słowa i konstruktywne uwagi.

Wyrażam wdzięczność Mariuszowi „Nexusowi” Krawczykowi za redakcję, korekty i niezachwianą wiarę w moje umiejętności, Norbertowi Dąbrowskiemu za zwrócenie uwagi na epickie walory Czarnego Maodionu oraz Monice i Robertowi Letkiewiczom za ilustracje muzyczne i pozamuzyczne wsparcie. z< Osobne słowa podziękowania należą się Dominikowi Bronkowi za fenomenalne rysunki oddające ducha GamedecVerse i wzbogacające ten świat.

Last but absolutely not least dziękuję żonie Ani za dostarczenie ogromnej dawki wiedzy psychologicznej oraz córeczce Kalince za uświadomienie mi, jak cudowną rzeczą jest kontakt ojca z córką.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czas silnych istot, księga 1 Marcin Przybyłek ebook
Marcin Przybyłek Gamedec 01 Granica Rzeczywistości
Marcin Przybyłek Gamedec 04 Zabaweczki, sztorm
Marcin Przybyłek Gamedec 02 Sprzedawcy Lokomotyw
05. W rok przez Biblię, Księga Liczb
05 W rok przez Biblię Księga Liczbid 5565
R-05, ## Documents ##, HTML 4 - Czrna księga WebMastera
05 Nowoczesna Sztuka Chędożenia Księga I
Elaine Ettariel Marcin Przybyłowicz
Czas niepamieci Ksiestwo Cordiny 01 Nora Roberts
przybyłek marcin gamedec 02 sprzedawcy lokomotyw
Przybyłek Marcin Gamedec 04 Zabaweczki Sztorm
2015.05, Religijne, !Ksiega Prawdy-Oredzia Ostrzezenie, 2015
Borges Księga istot zmyślonych
konspekt U. Lehowska - na 29.05, Bałagan - czas posprzątać i poukładać

więcej podobnych podstron