NORA ROBERTS
CZAS NIEPAMIĘCI
PROLOG
Nie pamiętała już, dlaczego biegnie. Wiedziała tylko, że nie może się zatrzymać. Jeśli
stanie - przegra. To wyścig, w którym są tylko dwie lokaty: pierwsza i ostatnia.
Instynktownie czuła, że musi jak najszybciej oddalić się z tego miejsca; że nie może
ani na moment zwolnić kroku. Ulewny deszcz całkowicie przemoczył jej ubranie, lecz nie
zważała na to. Nie reagowała już nawet na suchy trzask piorunów i przecinające niebo
błyskawice. Nie przerażała jej ciemność. Już dawno przestała się obawiać rzeczy tak
banalnych jak ponure mroki nocy czy gwałtowna burza. A jednak bała się: niejasny a
przemożny strach owładnął nią całkowicie. Był jedynym zrozumiałym odczuciem. Zrodzony
w najgłębszych zakamarkach duszy, zdawał się rozpełzać po ciele i umyśle. To on gnał ją do
przodu, choć zmęczone ciało podnosiło bunt.
Nie wiedziała, gdzie jest ani jak się tu znalazła. Nie pamiętała smukłych, targanych
wiatrem drzew. Nic dla niej nie znaczył łomot fal roztrzaskujących się o nabrzeże ani zapach
przesiąkniętych deszczem kwiatów, które deptała, biegnąc i idąc na przemian nieznaną drogą.
Łkała. Paroksyzmy płaczu targały jej udręczonym ciałem. Nie była w stanie jasno
myśleć, nogi miała jak z waty. Najprościej byłoby zwinąć się w kłębek i zasnąć pod jednym z
przydrożnych drzew, poddać się. A jednak coś jeszcze pchało ją do przodu, nie tylko przeraże-
nie i dezorientacja. Była silna - choć nawet jej samej trudno było w to uwierzyć. Czuła, że jest
w stanie dokonać rzeczy przekraczających ludzką wytrzymałość, byle znaleźć się jak najdalej
od tamtego miejsca.
Nie miała pojęcia, jak długo trwa ten upiorny marsz. Deszcz i łzy oślepiały ją.
Reflektory dostrzegła dopiero wówczas, gdy nieomal się na nie nadziała. Znieruchomiała
pośrodku szosy niczym przestraszony zając.
Znaleźli ją. Dopadli. Zanim osunęła się nieprzytomna na asfalt, usłyszała jeszcze ryk
klaksonu i przeraźliwy pisk opon.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Budzi się.
- Dzięki Bogu.
- Zechciałby się pan odsunąć i pozwolić mi ją zbadać, sir? Za chwilę może znowu nam
odpłynąć.
Przez gęstą jak wata mgłę zaczęły przenikać głosy, niewyraźne i odległe. Poczuła
obezwładniający strach. Była półprzytomna, lecz mimo to rozumiała, że nie udało się jej
uciec. Z trudem łapała oddech, starając się nie okazywać przerażenia. Zacisnęła pięści;
ukłucie paznokci wpijających się w ciało pozwoliło jej zyskać poczucie kontroli nad sobą.
Powoli uniosła powieki. Rozmyty, zamglony obraz zaczął się wyostrzać. Im
wyraźniejsza stawała się pochylona nad nią twarz, tym mniejszy odczuwała lęk.
Nie znała tej twarzy. To nie był nikt z nich. Przecież by ich rozpoznała! Zawahała się,
lecz nie poruszyła. Okrągła, sympatyczna twarz ze starannie przyciętą, siwą, kędzierzawą
bródką kontrastowała z gładką, łysą głową. Oczy były przenikliwe, zmęczone, lecz miłe. Gdy
mężczyzna delikatnie ujął jej dłoń, nie próbowała się wyrywać.
- Spokojnie, moja droga - powiedział ciepłym, niskim głosem, gładząc grzbiet jej
dłoni, aż rozluźniła palce. - Jesteś już bezpieczna.
Czuła, że bada jej puls, lecz nadal patrzyła mu prosto w oczy. Bezpieczna... Z
nieufnością rozejrzała się wokół. Szpital? Tak, jest w szpitalu. Sala była elegancka i dość
duża. Pachniało kwiatami i środkami dezynfekcyjnymi. Nagle jej wzrok padł na stojącego z
boku mężczyznę.
Był nienagannie ubrany, a z postawy przypominał wojskowego. Włosy, choć
przyprószone siwizną, pozostały ciemne i gęste. Miał pociągłą, arystokratyczną twarz o
pięknych rysach. Niezwykle surową, pomyślała, lecz bladą, bardzo bladą, co podkreślały
cienie pod oczami. Mimo swego eleganckiego stroju wyglądał jakby nie spał od wielu dni.
- Kochanie - wyszeptał drżącym głosem, ujmując jej dłoń leżącą bezwładnie na kocu.
Gdy przyciskał ją do ust, w oczach stanęły mu łzy. Miała wrażenie, iż ta mocna dłoń zaczęła
nieznacznie drżeć. - Znów jesteś z nami, najdroższa.
Wiedziona współczuciem nie cofnęła ręki, lecz ponownie przyjrzała się jego twarzy.
- Kim pan jest? - wyszeptała z trudem. Mężczyzna odskoczył jak oparzony, a potem
spojrzał jej głęboko w oczy.
- Kim ja...?
- Jest jeszcze bardzo słaba, sir. - Lekarz delikatnie odsunął go od łóżka. Widziała, jak
kładzie dłoń na ramieniu starszego mężczyzny, lecz nie umiała powiedzieć, czy był to gest
pocieszenia, czy przyjacielskie klepnięcie. - Potrzeba czasu, aby doszła do siebie - dodał z
zawodową troską.
Leżąc na plecach, obserwowała znaki, jakie lekarz daje tamtemu. Poczuła, że robi jej
się niedobrze. Zdała sobie sprawę, że jest rozpalona i sucha. Czuła, że ma ciało, które jest
obolałe, lecz wewnątrz była pustka. Gdy ponownie się odezwała, drgnęła, bo jej głos
zabrzmiał zaskakująco donośnie. Mężczyźni spojrzeli w jej stronę.
- Nie wiem, gdzie jestem. - Czuła pulsowanie w skroniach. - Nie wiem, kim jestem.
- Wiele przeszłaś, kochanie. - Głos lekarza brzmiał czule i spokojnie, lecz jego myśli
pogalopowały. Amnezja? Jeżeli w ciągu najbliższej doby ta pacjentka nie odzyska pamięci,
będzie potrzebował najlepszego specjalisty.
- Nic nie pamiętasz?
Drugi mężczyzna trwał w bezruchu od chwili, gdy się po raz pierwszy odezwała.
Teraz, nadal nieruchomy, patrzył na nią zaczerwienionymi z niewyspania oczami.
Zmieszana, walcząc z nową falą lęku, próbowała się unieść, lecz lekarz powstrzymał
ją stanowczo i pomógł z powrotem oprzeć się na poduszkach. Pamiętała ucieczkę, burzę,
ciemność i zbliżające się światła samochodu. Zacisnęła powieki, usiłując zachować zimną
krew. Nie potrafiła pojąć, czemu jest to dla niej takie ważne. Otworzyła oczy i odezwała się
głosem, który tym razem był pełen bólu.
- Nie wiem, kim jestem. Powiedzcie mi, proszę.
- Najpierw musisz trochę odpocząć - odparł lekarz.
Drugi mężczyzna natychmiast skarcił go spojrzeniem, które było - jak zauważyła
kątem oka - władcze, niemal aroganckie.
- Jesteś moją córką - wyjaśnił, zdecydowanym ruchem ujmując jej dłoń, która już nie
drżała. - Jesteś Jej Wysokością Gabriellą de Cordina.
Koszmar czy baśń? - zastanawiała się, nie odrywając od niego wzroku. Jej ojciec? Jej
Wysokość Cordina...
Miała wrażenie, że rozpoznaje nazwisko, lecz o co chodzi z tą całą gadką o
królewskiej krwi? Nie spuszczała z niego wzroku. Nie, ten człowiek nie potrafiłby kłamać.
Jego rysy były jak wyrzeźbione z kamienia, lecz w spojrzeniu kryła się głębia uczuć, która
przyciągała niczym magnes.
- Jeśli ja jestem księżniczką... - zaczęła, niemal się uśmiechając - czy znaczy to, że pan
jest królem?
Przysięgłaby, iż kamienne dotąd oblicze na ułamek sekundy przeciął tajemniczy błysk.
Rozbawienie? Nie mógł się nie uśmiechnąć. Może traumatyczne przeżycia zaburzyły jej
pamięć, lecz przecież nadal jest jego małą Brie.
- Cordina jest księstwem - rzekł tonem wyjaśnienia.
- Ja jestem księciem Armand, a ty jesteś moim najstarszym dzieckiem. Masz dwóch
braci, Aleksandra i Ben - netta.
Ojciec i bracia. Rodzina, korzenie... Nie czuła absolutnie nic.
- A moja matka?
Tym razem bez trudu wyczytała z jego twarzy ból.
- Zmarła, gdy miałaś dwadzieścia lat. Od tamtej pory wypełniasz nie tylko swoje, lecz
także jej obowiązki.
- Głos, zrazu oficjalny i beznamiętny, stał się czuły.
- Mówimy do ciebie Brie. - Odwrócił jej dłoń tak, by mogła zobaczyć pierścień
wysadzany szafirami i diamentami. - Dałem ci go na dwudzieste pierwsze urodziny, prawie
cztery lata temu.
Spojrzała na szlachetne kamienie i na mocną, piękną dłoń, która trzymała jej rękę. Nic
nie pamiętała. Ale coś czuła - ufność. Gdy ponownie na niego spojrzała, udało się jej lekko
uśmiechnąć.
- Wyśmienity gust, Wasza Wysokość. - Odwzajemnił uśmiech, lecz miała wrażenie, że
jest bliski płaczu, podobnie zresztą jak ona. Ta rozmowa zaczynała ją wykańczać. - Jestem
potwornie zmęczona - westchnęła, przymykając oczy.
- Nic dziwnego, po takich przejściach. - Lekarz poklepał ją po dłoni; nie miała pojęcia,
że wykonywał ten gest setki razy od dnia jej narodzin. - Odpoczynek jest najlepszym
lekarstwem, moja miła.
Książę Armand niechętnie puścił dłoń córki.
- Będę w pobliżu - oznajmił. Czuła, że za chwilę opuszczą ją siły.
- Dziękuję. - Poczekawszy na odgłos zamykanych drzwi, zwróciła się do krzątającego
się po pokoju lekarza. - Czy ja naprawdę jestem tą, za którą on mnie uważa?
- Nikt tego nie wie lepiej ode mnie. - Lekarz pogładził ją po policzku bardziej dla
skontrolowania temperatury niż z potrzeby ducha. - Byłem przy twojej matce, gdy
przychodziłaś na świat. Odbierałem poród. Dwadzieścia pięć lat temu, w lipcu. A teraz proszę
odpoczywać, Wasza Wysokość.
Książę Armand przemierzał korytarz żwawym, wyćwiczonym krokiem. Za nim
podążało dwóch strażników Gwardii Królewskiej. Chciał być sam. Boże, jak mocno pragnął
spędzić w samotności choćby pięć minut. Potrzebował spokoju, by ukoić targające nim uczu-
cia, by zwalczyć nieznośne napięcie. Mało brakowało, a straciłby córkę, swój największy
skarb. Teraz, gdy zdołał ją odzyskać, ukochana Brie patrzyła na niego jak na obcego
człowieka.
W przestronnej, słonecznej poczekalni czekało kolejnych trzech strażników Gwardii i
liczni przedstawiciele departamentu policji Cordiny. Aleksander, starszy syn i dziedzic,
spacerował, paląc papierosa. Po ojcu odziedziczył ciemne, otwarte spojrzenie i żołnierską
posturę. Nie potrafił jedynie kontrolować się tak dobrze jak stary książę.
Niczym wulkan, pomyślał Armand, patrząc na dwudziestotrzyletniego księcia. Burzy
się i kipi, lecz nie wybucha.
Na obitej różowym pluszem kanapie siedział Bennett. W wieku dwudziestu lat
zapowiadał się na playboya. Mimo że także przejął po nim ciemną karnację, książę musiał
przyznać, iż najmłodszy odziedziczył urodę matki. Często postępował lekkomyślnie i często
bywał niedyskretny, lecz dzięki niebywałej urodzie i wdziękowi osobistemu cieszył się
szczególnymi względami zarówno poddanych, jak i dziennikarzy. Podobnie jak żeńskiej
połowy Europy, pomyślał Armand z przekąsem.
Obok Bennetta siedział wezwany przez Armanda Amerykanin. Obaj synowie byli zbyt
pogrążeni we własnych myślach, by zauważyć pojawienie się ojca. Tylko uwagi Amerykanina
nic nie mogło umknąć. I właśnie dlatego Armand go wezwał.
Reeve MacGee bez słowa przyglądał się wejściu starego księcia na scenę. Dobrze się
trzyma, zauważył, lecz przecież nie spodziewał się niczego innego. Miał okazję spotkać
władcę Cordiny zaledwie kilka razy, lecz ojciec Reeve'a studiował z nim w Oksfordzie, gdzie
zrodziła się przyjaźń i wzajemny szacunek, które przetrwały mimo upływu lat i dzielącej ich
odległości.
Armand został władcą małego, uroczego kraju nad Morzem Śródziemnym, zaś ojciec
Reeve'a - dyplomatą. Reeve wychował się wśród polityków i protokołu, lecz dla siebie wybrał
mniej publiczne zajęcie - pracę tajnego agenta. Jednak po dziesięciu latach zgłębiania
najbardziej skrywanych tajemnic i poczynań mieszkańców swojego kraju, Reeve oddał
legitymację i założył własny interes. Przyszedł czas, gdy miał dosyć postępowania zgodnie z
zasadami, jakie mu narzucali inni. Jego własne zasady bywały surowsze i trudniej je było zła-
mać. Doświadczenie, jakie zdobył, pracując w Wydziale Zabójstw, a następnie w Służbach
Specjalnych, nauczyło go zawierzać przede wszystkim własnemu instynktowi.
Reeve urodził się w zamożnej rodzinie. Z czasem, dzięki swym zdolnościom, zdołał
pomnożyć majątek przodków. Początkowo traktował tę pracę jako źródło dochodów i
ekscytujących wrażeń. Teraz nie musiał się już martwić o pieniądze i starannie wybierał
zlecenia. Jeśli klient zdołał go zaintrygować, decydował się zająć jego sprawą.
Dla ludzi z zewnątrz, a czasem i dla samego siebie, był jedynie początkującym
farmerem. Prawie rok temu kupił kawałek ziemi, realizując marzenie o ucieczce z miasta. To
była jego odpowiedź na wyzwanie życia. Po dziesięciu latach codziennego lawirowania
między dobrem i złem, prawem i bezprawiem, miał już totalnie dosyć.
Przekonując sam siebie, iż spłacił wszelkie zobowiązania, porzucił służbę publiczną.
Prywatny detektyw może wybierać sobie klientów. Może pracować we własnym tempie i
decydować o wysokości wynagrodzenia. Jeśli zlecenie okazuje się niebezpieczne, radzi sobie
z nim na swój własny sposób. A jednak w ciągu ostatnich paru lat Reeve brał coraz mniej
prywatnych spraw i powoli wycofywał się z interesu. Farma stanowiła szansę. Obiecał sobie,
iż pewnego dnia stanie się całym jego życiem. Dla Armanda zrobił wyjątek. Aby spełnić jego
prośbę, zdecydował się opóźnić pierwsze wiosenne siewy.
Wyglądał bardziej jak wojownik niż farmer. Gdy wstał, by powitać księcia, jego
wysokie, szczupłe ciało poruszyło się płynnie. Schludna lniana marynarka, gładki markowy
podkoszulek i klubowe spodnie sprawiały, iż zależnie od nastroju potrafił sprawiać wrażenie
oficjalnego lub przeciwnie, rozluźnionego. Należał do tych ludzi, których ubrania, bez
względu na to, jak są atrakcyjne, stanowią jedynie tło dla właściciela.
Jako pierwsza przyciągała uwagę twarz - być może z powodu delikatnych rysów
odziedziczonych po irlandzkich i szkockich przodkach. Gdyby nie spędzał tak dużo czasu na
powietrzu, miałby bez wątpienia bladą skórę. Ciemne włosy, choć starannie ostrzyżone,
niepokornie opadały mu na oczy. Szerokie usta nadawały tej poważnej twarzy dziwnie
szelmowski wyraz. Wrażenia dopełniały piękne, stalowobłękitne oczy. Reeve potrafił ich użyć
zarówno, by oczarować, jak i zastraszyć.
- Wasza Wysokość...
Słowa Reeve'a natychmiast przykuły uwagę Aleksandra i Bennetta.
- Co z Brie? - zapytali jednocześnie, lecz podczas gdy Bennett natychmiast podskoczył
do ojca, Aleksander nie ruszył się z miejsca. Nerwowo zdusił papierosa w popielniczce.
- Była przytomna - odparł krótko Armand. - Udało mi się z nią porozmawiać.
- Jak się czuje? - Bennett patrzył na ojca ciemnymi, zatroskanymi oczami. - Kiedy
będziemy mogli ją zobaczyć?
- Jest bardzo zmęczona - stwierdził Armand, pocieszająco poklepując syna po
ramieniu. - Może jutro.
Aleksander, nie ruszając się spod okna, syknął:
- Czy ona wie, kto...
- Później o tym porozmawiamy - uciął ojciec. Gdyby nie arystokratyczne
wychowanie, młody książę zapewne powiedziałby coś więcej. Zbyt dobrze znał jednak
zasady i ograniczenia, jakie niesie z sobą tytuł.
- Niedługo zabierzemy ją do domu - powiedział spokojnie, bliski rzucenia ojcu
wyzwania. - Być może Gabriella jest tu lepiej strzeżona, lecz wolę, aby wróciła do domu jak
najszybciej.
- Póki jeszcze jest tam, musimy koniecznie ją odwiedzić - wtrącił Bennett. - Na pewno
ucieszy się na widok znajomych twarzy.
Znajome twarze... Armand utkwił wzrok w oknie za plecami syna. Dla Brie nie ma
żadnych znajomych twarzy. Wyjaśni im to, ale później, kiedy będą sami. Na razie musi
zachować spokój, jak przystało na władcę.
- Możecie odejść - rzucił. Beznamiętnie wypowiedziana, oficjalna formułka mocno
dotknęła obu synów. Wiedział o tym, ale nie zmienił tonu. - Jutro będzie w lepszej formie. A
teraz muszę zamienić parę słów z Reeve'em. - Gestem nakazał młodzieńcom, by opuścili
pomieszczenie. Widząc, że się zawahali, uniósł brwi, lecz nie potrafił zdobyć się na bardziej
stanowcze wyegzekwowanie posłuszeństwa.
- Czy coś ją boli? - nie ustępował Aleksander.
Spojrzenie Armanda złagodniało. Mogli to zauważyć jedynie ci, którzy dobrze go
znali.
- Nie, przysięgam. Wkrótce sam się przekonasz - dodał, widząc, że odpowiedź nie
zadowoliła pierworodnego syna. - Gabriella jest silna - oznajmił z dumą.
Aleksander posłusznie skinął głową. To, co miał do powiedzenia, będzie musiało
poczekać. Bracia wyszli w towarzystwie straży. Armand odprowadził synów wzrokiem, po
czym zwrócił się do Reeve'a.
- Zapraszam. - Wskazał gestem jedne z drzwi. - Rozgościmy się na razie w gabinecie
doktora Franco.
Przeszedł przez korytarz, zdając się nie zauważać ochrony. Reeve nie potrafił nie
dostrzegać tych ludzi o czujnych oczach; ich bliskość odczuwał niemal boleśnie. Nic
dziwnego. Historia uprowadzenia w rodzinie królewskiej wprawiła obywateli w stan
niebywałej nerwowości. Armand otworzył drzwi, przepuścił go przodem i zamknął gabinet.
- Siadaj - zaprosił i sięgnął do kieszeni, z której wyjął ciemnobrązowy papieros, jeden
z dziesięciu, na które sobie dziennie pozwalał. Nim zdążył sięgnąć po zapalniczkę, Reeve
podał mu ogień. - Jestem ci bardzo wdzięczny za to, że przyjechałeś. Nie miałem do tej pory
okazji ci podziękować.
- Nie ma takiej potrzeby, Wasza Wysokość. Jeszcze nic nie zrobiłem.
Armand wypuścił kłąb dymu. W obecności syna przyjaciela mógł się nareszcie
rozluźnić, przynajmniej odrobinę.
- Myślisz zapewne, że jestem zbyt surowy dla moich synów - zaczął, zerkając na
rozmówcę.
- Myślę, że Wasza Wysokość zna ich lepiej niż ja.
Armand zasiadł w klubowym fotelu.
- Po ojcu masz dyplomację we krwi - zauważył z uśmiechem.
- Czasami.
- Jeśli się nie mylę, odziedziczyłeś również jego bystrość umysłu - ciągnął władca
Cordiny.
- Dziękuję, Wasza Wysokość - odparł uprzejmie Reeve, choć nie był pewien, czy
ojciec byłby zadowolony z takiego porównania.
- Proszę, mów mi po imieniu. - Po raz pierwszy od chwili, gdy jego córka odzyskała
przytomność, Armand poczuł, że przestaje kontrolować emocje. Nerwowym ruchem potarł
czoło. - Jestem gotów powoływać się na przyjaźń z twoim ojcem, Reeve - powiedział z wysił-
kiem. - Zbyt mocno kocham moją córkę, nie mam wyboru.
Amerykanin obrzucił siedzącego naprzeciwko mężczyznę badawczym wzrokiem.
Teraz dostrzegał coś więcej niż władcze maniery: widział ojca desperacko walczącego o
córkę. Bez słowa sięgnął po papierosa i zapalił go, dając Armandowi kilka dodatkowych mi-
nut.
- Proszę mi wszystko opowiedzieć.
- Ona nic nie pamięta, Reeve.
- Nie pamięta, kto ją uprowadził? - Były agent z niezwykłą uwagą obserwował noski
swoich butów. - Czy widziała ich?
- Ona nic nie pamięta - powtórzył dobitnie Armand, unosząc głowę. - Nawet własnego
imienia.
Reeve skinieniem głowy dał znak, że przyjmuje wyjaśnienia do wiadomości, nie dając
po sobie poznać, jak gorączkową pracę wykonywały jego szare komórki.
- Chwilowa utrata pamięci jest chyba częstym skutkiem traumatycznych przeżyć -
stwierdził. - Co na to lekarz?
- Niedługo będę z nim rozmawiał - westchnął Armand. Sześć dni nadludzkiego
wysiłku zostawiło na nim swoje piętno, lecz postanowił nie dać po sobie nic poznać. -
Przyjechałeś, Reeve, bo cię o to prosiłem. Nigdy nie zapytałeś dlaczego.
- To prawda.
- Jesteś obywatelem amerykańskim i nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań.
Zapach tytoniu z Wirginii mieszał się z francuskim.
- Wiem.
Armand zacisnął wargi. Zupełnie jak ojciec, pomyślał. I podobnie jak ojcu można mu
całkowicie zaufać. Czuł, że mógłby powierzyć temu człowiekowi najcenniejsze sekrety.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że praca dla mnie może się wiązać z
niebezpieczeństwem? - upewnił się, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.
- Każdy przywódca jest na nie narażony.
- Tak. A dzięki pokrewieństwu i bliskości, również jego dzieci.
Starszy pan na chwilę spuścił wzrok na swoje dłonie, na złoty książęcy pierścień. Był
księciem krwi. Był także ojcem. Do tej pory nigdy nie musiał decydować, co jest ważniejsze.
Urodził się, został wychowany i ukształtowany zgodnie z zasadami. Armand zawsze wierzył,
że najważniejsze są zobowiązania wobec ludzi.
- Moje dzieci posiadają naturalnie własną ochronę - dodał, rozgniatając ze złością
papierosa. - Brie, to znaczy Gabriella, niechętnie odnosi się do ochroniarzy.
Jest straszliwie uparta, gdy chodzi o prywatność. Być może ją rozpuściłem. To
spokojny kraj, Reeve. Naród kocha królewską rodzinę. To, że moja córka raz na jakiś czas
wymykała się ochronie, nie miało większego znaczenia.
- Tym razem też?
- Bardzo chciała pojechać na wieś. Robi to od czasu do czasu. Tytuł, który nosi, nie
wiąże się ze zbyt wieloma obowiązkami. Dla Gabrielli taki wyjazd na łono natury jest jak
zawór bezpieczeństwa. Jeszcze sześć dni temu wydawało mi się, że to nieszkodliwa
odskocznia, dlatego na wszystko zezwalałem.
Ton głosu Armanda uzmysłowił Reeve'owi, że książę rządził rodziną podobnie jak
państwem: sprawiedliwie, lecz w sposób zdecydowany.
- Sześć dni temu - powiedział powoli Reeve - uprowadzono twoją córkę.
Armand w milczeniu skinął głową. Musi stawić czoło faktom, emocje jedynie
utrudniają działanie.
- Teraz, dopóki nie wiemy, kto i dlaczego ją uprowadził, jest całkowicie bezbronna -
westchnął. - Powierzyłbym Gwardii Królewskiej własne życie, lecz nie życie mojej córki.
Reeve delikatnie strzepnął papieros. Zaczynał mu się jawić obraz sytuacji.
- Nie pracuję już w policji, Armandzie. A ty nie potrzebujesz gliny - odparł z powagą.
- Prowadzisz własną działalność. O ile się nie mylę, jesteś kimś w rodzaju eksperta w
sprawach terroryzmu.
- W moim kraju - podkreślił Reeve. - A to zupełnie inna sprawa. - Czuł, że ciekawość
zaczyna brać górę nad zdrowym rozsądkiem. Zły na siebie, zmarszczył brwi. - Przez lata
nieraz miałem okazję nawiązywać kontakty. Mógłbym ci dać nazwiska dobrych ludzi. Jeśli
szukasz kandydatów do Gwardii Królewskiej...
- Szukam człowieka, któremu mógłbym powierzyć życie córki - uciął Armand. Mimo
iż mówił cicho, w jego głosie zabrzmiała stanowczość i brak tolerancji dla sprzeciwu. -
Szukam człowieka, który ma doświadczenie w delikatnym rozwiązywaniu potencjalnie
niezręcznych spraw. Obserwowałem przebieg twojej kariery.
- Posłał dziwnie nieśmiały uśmiech w kierunku nieruchomej twarzy Reeve'a. - Mam
trochę znajomości w Waszyngtonie. Miałeś nadzwyczajne osiągnięcia. Ojciec może być z
ciebie dumny.
Na wspomnienie ojca Reeve poruszył się niespokojnie. Cholernie osobista sprawa,
pomyślał. Będzie mu trudno ją przyjąć i być obiektywnym. Lepiej będzie uprzejmie
odmówić.
- Doceniam to - odrzekł - ale nie jestem gliną. Nie jestem ochroniarzem. Jestem
farmerem.
W głębi poważnych oczu swego rozmówcy dostrzegł ognik rozbawienia i poczuł się
nagle jak mały chłopiec.
- Wiem, słyszałem. Może i tak być, jeśli tak ci bardziej odpowiada. Ale potrzebujecie,
Reeve. Bardzo. Nie musisz dawać mi teraz odpowiedzi.
Armand doskonale wyczuwał, kiedy może nalegać, a kiedy należy odpuścić.
- Przemyśl, co ci powiedziałem. Jutro wrócimy do naszej rozmowy i być może
będziesz też mógł zobaczyć się z Gabriellą. Tymczasem czuj się jak u siebie w domu.
- Wstał, sygnalizując koniec rozmowy. - Mój samochód zabierze cię z powrotem do
pałacu. Ja jeszcze tu zostanę.
Ciepłe światło późnego poranka kładło się na podłodze szpitalnej sali, Walcząc z
przemożną chęcią zapalenia papierosa, Reeve przyglądał się wzorom, jakie słońce malowało
w pokoju. Rano, przy śniadaniu w apartamencie Armanda, miał sposobność ponownie
porozmawiać z księciem.
Determinacja władcy nie była dla niego niczym nadzwyczajnym; jego ojciec
zachowywałby się tak samo. Przeklinając pod nosem, wyjrzał przez okno na góry, które
malowniczo okalały Cordinę.
Czemu, do diabła, zdecydował się tu przyjechać? Jego ziemia leży tysiące kilometrów
stąd i czeka na zaoranie. Tymczasem on bawi w maleńkim, bajkowym kraju, gdzie powietrze
uwodzi świeżością, a błękitne morze jest na wyciągnięcie ręki. Nie powinien tu przyjeżdżać.
Trzeba było od razu znaleźć jakąś wymówkę, kiedy tylko Armand się z nim skontaktował. I
czemu, gdy ojciec zadzwonił, by wesprzeć prośbę księcia, nie krzyczał o leżących odłogiem
polach i zbożu czekającym na wysianie?
Z westchnieniem musiał przyznać, że dobrze zna odpowiedź. Przyjaźń wiążąca
ambasadora Francisa MacGee i Jego Wysokość Armanda z Cordiny była głęboka i
prawdziwa. Armand przyleciał do Stanów na pogrzeb jego matki. Nie sposób zapomnieć, jak
wiele wsparcie przyjaciela znaczyło wówczas dla jego ojca.
Nie zapomniał też księżniczki, którą poznał dziesięć lat temu, gdy wraz z rodzicami
udał się w podróż do Cordiny. Dziś zobaczył ją w szpitalnym łóżku, bladą, słabą i bezbronną.
Wówczas właśnie obchodziła szesnaste urodziny, wspominał. Sam miał dwadzieścia
kilka lat, pracował już w policji i był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Nie wierzył w
bajki. Tymczasem Gabriella zdawała się być postacią ze świata baśni.
Doskonale pamiętał sukienkę, którą miała na sobie tamtego wieczoru: bladozielony,
suto marszczony jedwab ciasno oplatał jej niewiarygodnie wąską talię. Na głowie miała
przepaskę wysadzaną brylantami, które migotały wśród bujnych kasztanowych włosów. Deli-
katna, dziewczęca twarz przyciągała wzrok mlecznobiałą cerą i zaróżowionymi policzkami,
lecz dopiero usta, pełne i obiecujące, koncentrowały na sobie uwagę. No i oczy...
Właśnie one najmocniej wryły się Reeve'owi w pamięć. Ozdobione pięknymi,
ciemnymi brwiami i długimi rzęsami, przypominały dwa topazy. Teraz niechętnie odwrócił
się, by na nią spojrzeć.
Nadal miała delikatne rysy. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe dodawały jej
godności. Skórę miała bladą, jak gdyby całe życie i młodość zostały z niej wypłukane. Włosy,
zaczesane do tyłu, odsłaniały szlachetną twarz. Leżącą bezwładnie na pościeli dłoń ozdabiały
diamenty i szafiry. Reeve zwrócił uwagę na krótkie, zaniedbane paznokcie, sprawiające
wrażenie połamanych lub obgryzionych. Do nadgarstka miała podłączoną kroplówkę.
Pamiętał, że szesnaście lat temu nosiła bransoletkę z pereł.
Wspomnienie ich spotkania przed laty obudziło w nim gniew. Od uprowadzenia minął
tydzień, dwa dni od wieczoru, gdy dwoje młodych ludzi odnalazło ją nieprzytomną na
poboczu szosy. Pamiętał zapach perfum, jakich użyła dziesięć lat temu, a ona nie pamiętała
własnego imienia.
Niektóre układanki można pozostawić na półce i zapomnieć o nich. Nad innymi
można chwilę pomyśleć, a potem i tak dołączą do poprzednich. Ale są też takie, które
intrygują i kuszą.
Armand postąpił sprytnie, pomyślał Reeve z przekąsem, nawet bardzo sprytnie,
zmuszając go do odwiedzenia Gabrielli. I co zamierzasz zrobić w jej sprawie? - zapytał sam
siebie. Nic, bo w twoim życiu właśnie otwiera się nowy rozdział, który sam dla siebie
napisałeś. Człowiek, który usiłuje coś zbudować, nie ma czasu na mieszanie się w sprawy
innych.
Stał ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięty własnymi myślami. Takim
zobaczyła go Brie, gdy otworzyła oczy. Popatrzyła na ponurą, pełną złości twarz, na
roziskrzone, błękitne oczy, wąskie usta, i zamarła. Co jest jawą, a co snem? Na krótką chwilę
oderwała wzrok od mężczyzny, by upewnić się, że nadal tam jest. Zacisnęła palce na
prześcieradle, lecz gdy się odezwała, jej głos zabrzmiał spokojnie.
- Kim pan jest?
Wiele rzeczy mogło się zmienić w ciągu ostatnich dziesięciu lat lub tygodnia, lecz nie
jej oczy, brązowe, głębokie, fascynujące.
- Nazywam się Reeve MacGee, jestem przyjacielem pani ojca - powiedział, nie
wyjmując rąk z kieszeni.
Brie odprężyła się odrobinę. Pamiętała mężczyznę o zmęczonych oczach i wojskowej
postawie, który przedstawił się jako jej ojciec. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie, jak
przykra i frustrująca jest noc spędzona na poszukiwaniu w pamięci okruchów własnego życia.
- Czy my się znamy?
- Poznaliśmy się parę lat temu, Wasza Wysokość - odparł. Oczy, które niegdyś
fascynowały u młodej dziewczyny, a teraz u kobiety, zdawały się go pożerać. Czegoś jej
brakuje, pomyślał. Rozpaczliwie potrzebuje pomocy. - Obchodziła pani szesnaste urodziny.
Wyglądała pani wspaniale - dodał miękko.
- Czy pan jest Amerykaninem, panie Reeve MacGee?
Zawahał się na chwilę, mrużąc oczy.
- Tak. Skąd pani wie?
- Akcent. - W oczach dziewczyny pojawiło się zmieszanie. Czuł, że za wszelką cenę
stara się podążać za wątłą nitką, jaką niespodziewanie jej podsunięto.
- Byłam tam... Czyja tam byłam?
- Tak, Wasza Wysokość.
On wie, przeszło jej nagle przez głowę. Wie to, czego ona może się jedynie domyślać.
Pustka, och, ta piekielna pustka w głowie. Czuła, jak do oczu napływają jej łzy.
- Potrafi pan sobie wyobrazić, jakie to straszne? - zapytała cicho. - Budzę się rano i nic
nie pamiętam. Moje życie to pusta księga. Muszę czekać, aż inni pomogą mija zapełnić. Co
się ze mną stało?
- Wasza Wysokość...
- Musi mnie pan tak tytułować? - zaoponowała.
W wielkich oczach dostrzegł błysk zniecierpliwienia. Usiłował się nie uśmiechnąć.
Usiłował nie pokazać po sobie, jak bardzo ją podziwia.
- Nie - odparł, siadając na krawędzi łóżka. - A jak mam się do pani zwracać?
- Po imieniu. - Brie ze zniechęceniem spojrzała na bandaż na nadgarstku. Musi jak
najszybciej mieć to za sobą, postanowiła, unosząc się na łokciach. - Czyli Gabriella, jak mi
powiedziano.
- Większość ludzi nazywa cię Brie.
Przez chwilę w milczeniu usiłowała odnaleźć jakieś wspomnienia. Na próżno - białe
karty księgi jej życia pozostawały nie zapisane.
- Niech będzie. - Z ubolewaniem pokiwała głową.
- Powiedz mi w takim razie, co się ze mną stało.
- Nie znamy szczegółów - przyznał.
- Musicie znać! - Nie spuszczała z niego wzroku.
- Powiedz mi chociaż to, co wiesz.
Przyglądał się jej. Była delikatna, to prawda, lecz pod kruchą powłoką tkwił stalowy
rdzeń. Na nim będzie musiała odbudować swoje życie.
- W zeszłą niedzielę po południu pojechałaś na wieś - zaczął. - Następnego dnia
znaleziono twój samochód porzucony na poboczu. Potem były telefony z żądaniami okupu.
Wiemy więc tyle, że zostałaś uprowadzona i przetrzymywana w ukryciu.
Przemilczał pogróżki, w których porywacze opisywali, co zrobią księżniczce, jeśli nie
dostaną pieniędzy. Nie wymienił też zawrotnej sumy, jakiej domagali się bandyci.
Porwanie. Brie wyciągnęła rękę i oplotła palcami dłoń Amerykanina. Widziała obrazy,
cienie. Mały, ciemny pokój. Zapach... Nafta i pleśń. Pamiętała mdłości i ból głowy. Poczuła
powracający, paniczny strach.
- Trudno będzie to odtworzyć - wymamrotała. - Nie wiem dlaczego, ale jestem pewna,
że mówisz prawdę. Tylko że wszystko rysuje się tak niewyraźnie...
- Nie jestem lekarzem, ale uważam, że niczego nie można robić na siłę - odparł
pogodnie. Walka tej dziewczyny o odnalezienie samej siebie wywarła na nim ogromne
wrażenie. - Kiedy przyjdzie odpowiedni moment, wszystko sobie przypomnisz.
- Łatwo ci mówić. Ktoś mnie okradł z mojego życia, panie MacGee... A jaka jest twoja
rola w tym wszystkim? - zainteresowała się niespodziewanie. - Byliśmy kochankami?
Reeve uniósł brwi. Potrafi być szczera. I wcale nie sprawia wrażenia zbyt przejętej
taką możliwością, pomyślał, uśmiechając się półgębkiem. Nie pytając o pozwolenie, sięgnął
po papierosa.
- Nie. - Podsunął jej paczkę, a Brie poczęstowała się, nie mając pojęcia, czy pali, czy
też nie. - Jak już mówiłem, spotkaliśmy się jeden jedyny raz, kiedy miałaś szesnaście lat. Nasi
ojcowie się przyjaźnią. Nie byliby zachwyceni, gdybym cię uwiódł.
- Rozumiem. - Zaciągnęła się i natychmiast poczuła, jak dym pali jej gardło i wypełnia
płuca, zmuszając do gwałtownego zaczerpnięcia oddechu. Zgasiła papieros tym samym,
nieświadomie władczym ruchem, z jakim wcześniej po niego sięgała. - W takim razie co tu
robisz?
- Twój ojciec poprosił mnie o przyjazd. Martwi się o twoje bezpieczeństwo.
Zatrzymała wzrok na pierścionku, który zdobił jej dłoń. Ładny, oceniła. Gdy jednak
spojrzała na paznokcie, poczuła, że coś się nie zgadza. Dlaczego, nosząc taki pierścień, nie
zadbała o dłonie? Gdzieś z najgłębszych pokładów świadomości dotarło jakieś niewyraźne,
ulotne wspomnienie. Brie zacisnęła pięści, na próżno usiłując przywołać blednący obraz.
- Jeśli ojciec martwi się o moje bezpieczeństwo - ciągnęła nieświadoma, iż Reeve
uważnie śledzi wyraz jej twarzy - to co to ma wspólnego z tobą?
- Mam trochę doświadczenia w tej dziedzinie - stwierdził krótko. - Książę Armand
prosił, żebym się tobą zaopiekował.
Zmarszczyła czoło, nie wiedząc, iż w ten właśnie sposób ma zwyczaj wyrażać
zainteresowanie.
- Ochroniarz? - spytała z właściwym sobie zniecierpliwieniem. - Nie sądzę, żeby mi
się to spodobało.
Reeve, mimo całego współczucia dla Brie, zaczynał mieć dosyć. Poświęcił swój
wolny czas i przeleciał parę tysięcy kilometrów, a jej się to nie podoba!
- Wasza Wysokość musi wiedzieć, że nawet księżniczka bywa zmuszona robić rzeczy,
których nie lubi. Można do tego przywyknąć - stwierdził nieco sarkastycznie.
- Nie sądzę, panie MacGee - odparowała spokojnie. - Jestem przekonana, że nie
zniosłabym kogoś kręcącego się koło mnie. Kiedy wrócę do domu... - Zamilkła,
uświadamiając sobie, iż słowo „dom” nie niosło ze sobą żadnego konkretnego znaczenia. -
Kiedy wrócę do domu - powtórzyła - znajdę jakiś sposób na rozwiązanie tego problemu.
Możesz przekazać mojemu ojcu, że odrzuciłam twoją propozycję.
- Decyzja nie należy do ciebie, tylko do twojego ojca - odparł Reeve, wstając.
Brie mogła teraz ocenić, iż mimo przeciętnego wzrostu robił wrażenie. I nie chodziło o
szlachetne rysy ani dobrane ze smakiem, choć swobodne ubrania. Czuło się, że jeśli ten facet
zechce postawić na swoim, zrobi to bez względu na okoliczności.
Jego obecność sprawiała, że czuła się niespokojna. Nie wiedziała dlaczego, a co
gorsza nie miała pojęcia, czy powinna wiedzieć. Za to on wiedział i właśnie z tego powodu
nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Jej życie było wystarczająco skomplikowane bez
człowieka takiego jak Reeve.
Zapytała, czy byli kochankami, gdyż możliwość ta intrygowała ją i przerażała
zarazem. Gdy zaprzeczył, nie poczuła ulgi, a jedynie pustkę, która towarzyszyła jej od dwóch
dni. Może jest kobietą wiodącą samotne życie?
- Powiedziano mi, że mam prawie dwadzieścia pięć lat, panie MacGee.
- Musisz tak się do mnie zwracać? - zaoponował, umyślnie naśladując ton jej głosu.
Uśmiechnęła się. Na krótką chwilę beztroski promyk rozświetlił jej śliczną twarz.
- Jestem dorosła - ciągnęła - i sama decyduję o swoim życiu - zaznaczyła uparcie.
- Należysz do królewskiego rodu. Niektórych decyzji nie podejmujesz sama -
przypomniał, ruszając do drzwi. Już z ręką na klamce, zawahał się. - A skoro się nie zgadzasz,
to i lepiej. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż opieka nad rozkapryszoną księżniczką -
stwierdził z cierpkim uśmiechem.
Poczekała, aż drzwi się zamkną, i usiadła na łóżku. Czuła się otumaniona. Przez
krótką chwilę pragnęła położyć się z powrotem i czekać, by ktoś przyszedł i pomógł jej się
podnieść. Zrozumiała jednak, że nie wytrzyma leżenia na wznak ani minuty dłużej. Spuściła
ostrożnie nogi na podłogę i poczekała, aż minie zawrót głowy. Ostrożnie, powoli ruszyła w
kierunku wiszącego na ścianie lustra.
Do tej pory starała się tego uniknąć. Nie pamiętała, jak wygląda, i oczami wyobraźni
widziała tysiące postaci. Czy któraś z nich to ona? Jak może żądać odpowiedzi na to pytanie,
skoro nie zna nawet koloru własnych oczu! Nabrawszy głęboko powietrza, stanęła przed
lustrem i uniosła głowę.
Zbyt chuda, było jej pierwszą myślą. Zbyt blada. Ale, dodała z głupim uczuciem ulgi,
niebrzydka. Być może oczy mają dziwny odcień, lecz nie są małe ani zezowate. Twarz bardzo
mizerna. Delikatna, przestraszona. W jej rysach nie było nic, co by przypominało
mężczyznę, , który przedstawiał się jako jej ojciec. W jego wzroku widziała siłę. W swoim -
słabość.
- Kim jesteś? - zapytała, kładąc dłoń na lustrzanej tafli.
Wreszcie, wbrew sobie samej, poddała się rozpaczy i wybuchnęła płaczem.
ROZDZIAŁ DRUGI
To się więcej nie powtórzy, obiecała sobie, wychodząc spod gorącego, przynoszącego
odprężenie prysznica. Nie ukryje twarzy w dłoniach, nie podda się przeciwnościom losu.
Stawi im czoło. Tylko w ten sposób zdoła znaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania.
Zacznijmy od nowa. Narzuciła znaleziony na szafce szlafrok - turkusowy, o lekko
wytartych mankietach. Z zadowoleniem otuliła się miękkim frotte. W szafce nie było nic
więcej. Zirytowana Brie zadzwoniła po pielęgniarkę.
- Proszę mi przynieść moje ubranie - zażądała.
- Ale Wasza Wysokość, nie powinna...
- Porozmawiam z moim lekarzem - ucięła. - A na razie potrzebuję szczotki do włosów,
kosmetyków i odpowiedniego ubrania. - Skrzyżowała ręce na piersi, pragnąc wyglądać
bardziej stanowczo. - Jeszcze dziś rano chcę wrócić do domu.
Nie sposób spierać się z przedstawicielką królewskiej rodziny. Siostra ukłoniła się i
poszła po lekarza.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zagadnął od progu. Był uprzejmy, jowialny i cierpliwy.
Wyobraziła sobie niewysoki, lecz solidny ceglany mur ukryty za ścianą mchu i bluszczu. -
Wasza Wysokość nie ma potrzeby wstawać z łóżka.
- Doktorze Franco - zaczęła, gotowa sprawdzić samą siebie. - Doceniam pańskie
umiejętności i uprzejmość, lecz jadę dziś do domu.
- Dom? - zmrużył oczy, podchodząc do niej. - Droga Gabriello...
- Nie. - Przecząco pokręciła głową w odpowiedzi na pytanie, które nie padło. - Nie
pamiętam.
Franco skinął głową.
- Rozmawiałem z doktorem Kijinskim. On ma o wiele większe doświadczenie w
leczeniu podobnych zaburzeń. Dzisiaj po południu zjawi się tu na konsultacje.
- Chętnie zobaczę się z panem Kijinskim, doktorze Franco, ale nie dziś po południu.
Wsunęła dłonie do głębokich kieszeni szlafroka i wyczuła pod palcami coś niedużego
i cienkiego. Wyciągnąwszy spinkę do włosów, ścisnęła ją niczym największy skarb, jak
gdyby ten kawałek metalu miał być wytrychem, którym niedługo otworzy sobie przeszłość.
- Muszę sobie jakoś poradzić. Może gdy wrócę do miejsca, które powinnam znać
najlepiej, zacznę sobie coś przypominać. Wczoraj, po wyjściu mojego... ojca zapewniał mnie
pan, że amnezja jest chwilowa i że poza szokiem i zmęczeniem nic poważniejszego mi nie
dolega. A więc równie dobrze mogę odpoczywać i odzyskiwać siły w domu.
- Nie wiem, czy któreś z was to pamięta, lecz dokładnie to samo Gabriella powiedziała
kilka godzin po operacji usunięcia migdałków. - Armand stał w drzwiach, obserwując, jak
jego drobna córka hardo przeciwstawia się groźnemu niczym czołg lekarzowi. - Jej Wysokość
wróci do domu - zawyrokował, nie patrząc na medyka. Nim zdążyła się uśmiechnąć, dokoń-
czył: - Da mi pan listę z wytycznymi co do jej dalszej pielęgnacji. Jeśli nie zechce się
podporządkować, zostanie odesłana z powrotem. Obiecuję.
Chciała zaprotestować, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Schyliła głowę. To, co miało
świadczyć o bezwarunkowym posłuszeństwie, zostało przekreślone aroganckim uniesieniem
brwi. Poruszony znajomym gestem Armand mocno zacisnął palce wokół jej dłoni. Obdarzała
go tym spojrzeniem tysiące razy, zawsze wtedy, gdy o coś się targowała, by w końcu
otrzymać to, co chciała.
- Poślę po twoje rzeczy - rzucił.
- Dziękuję.
Oboje zauważyli, iż nie dodała: „ojcze”.
W godzinę później opuszczała szpital. Miała na sobie lekką, wiosenną sukienkę. Gdy
odkryła, że dobrze sobie radzi z kosmetykami, poczuła jednocześnie ulgę i satysfakcję.
Delikatne cienie na powiekach i subtelna warstwa pudru skutecznie maskująca worki pod
oczami sprawiły, że wychodziła ze szpitala jako całkiem inna osoba. Rozpuszczone włosy
falowały, muskając ramiona. Pachniała francuskimi perfumami i czuła, że właśnie takie lubi.
Wiedziała, że czekający na nią samochód to limuzyna, przestronna i pachnąca
bogactwem. Nie pamiętała jednak, by wcześniej nią jeździła, nic też nie mówiła jej twarz
szofera, który z szerokim uśmiechem pomógł jej wsiąść do środka. W milczeniu czekała, aż
ojciec zajmie miejsce naprzeciwko.
- Wyglądasz o wiele lepiej - pochwalił.
Tyle rzeczy powinni sobie powiedzieć, lecz nie potrafili znaleźć słów. Zamiast nich
grały uczucia. Brie nie czuła się dziwnie w luksusowej limuzynie. Nie przeszkadzał jej ciężar
grubego pierścionka, który nosiła na palcu. Na nogach miała włoskie buty. Starte podeszwy
świadczyły, iż były często używane. Niewątpliwie przez nią, gdyż pasowały idealnie. Musiała
to być ukochana para.
Zapach wody kolońskiej ojca kojąco wpłynął na jej nerwy. Spojrzała na księcia
pytającym wzrokiem.
- Wiem, że mówię po francusku równie dobrze jak po angielsku. Wiem, bo zdarza mi
się myśleć w tym języku - wyjaśniła. - Wiem, jak pachną róże. Wiem, w którą stronę mam
patrzeć, żeby zobaczyć wschód słońca nad wodą, i jak wygląda świt. Nie wiem, czy jestem
uprzejma, czy samolubna. Nie wiem, jakiego koloru są ściany w moim pokoju. Nie wiem, czy
potrafiłam ułożyć sobie życie, czy też je zmarnowałam.
Z ciężkim sercem obserwował, jak siedząc naprzeciw niego, usiłuje wytłumaczyć,
dlaczego nie jest w stanie dać mu miłości, która mu się należała.
- Mógłbym ci to wszystko powiedzieć. Skinęła głową, równie opanowana jak on.
- Ale nie powiesz.
- Myślę, że dowiesz się więcej, jeśli będziesz sama wszystko odkrywać.
- Być może... - Spuściła wzrok i przeciągnęła palcami po torebce z białej, wężowej
skóry. - W każdym razie zdążyłam już odkryć, że jestem niecierpliwa.
Posłał jej szybki uśmiech, który chętnie odwzajemniła. Musi ci to wystarczyć na dobry
początek, powiedziała sobie w duchu i utkwiła wzrok w pejzażu za oknem. Od dłuższego
czasu pięli się w górę malowniczą, smaganą wiatrem drogą. Liczne drzewa, także palmy,
szelestem liści akompaniowały ich podróży. Po obu stronach szosy piętrzyły się potężne,
surowe skały, w szczelinach których tkwiły dzikie kwiaty. Strome zbocze nikło poniżej w
lazurowych wodach spokojnego morza.
Gdy spoglądała w górę, w kierunku, w którym zmierzali, widziała malownicze
miasteczko z różowo - białymi domkami przylepionymi na krańcu skalistego półwyspu. Jak w
bajce, pomyślała, uświadamiając sobie, iż nie czuje zaskoczenia. Gdy dojeżdżali do celu, była
całkowicie spokojna. Miasteczko z bliska wyglądało równie uroczo. Przytulone do skał
domki, wspólnie balansujące na nieprzyjaznym gruncie, sprawiały wrażenie zadowolonych z
wzajemnej bliskości. Były schludne i zdawały się z godnością nosić swój wiek.
Żadnych drapaczy chmur, żadnych korków. Coś w głębi jej duszy rozpoznawało to
miejsce, lecz była również pewna, że znała inne, duże i zatłoczone miasta, w których
wieżowce trwają w nieustannym wyścigu o miano najwyższego. A jednak to tu był jej dom.
Nie czuła potrzeby się sprzeczać. Tu i nigdzie indziej.
- Nie opowiesz mi nic o mnie samej? - spytała, patrząc Armandowi prosto w oczy. -
Opowiedz mi chociaż o Cordinie.
Lubił jej towarzystwo; widziała to w sposobie, w jaki niemal niezauważalnie uniósł
kąciki ust.
- Jesteśmy starym państwem - odparł z dumą w głosie. - Bissetowie - tak brzmi nasze
nazwisko rodowe - mieszkają tu i rządzą tymi ziemiami od siedemnastego wieku. Przedtem
Cordina znajdowała się w różnych rękach. Panowali tu Hiszpanie, Maurowie, znowu
Hiszpanie i wreszcie Francuzi. Jesteśmy, jak widzisz, miastem portowym, a nasze strategiczne
położenie nad Morzem Śródziemnym od wieków czyniło z nas smakowity kąsek. W 1657
roku nasz przodek, Armand Bis - set, dostał Księstwo Cordiny. Od tamtej pory pozostaje w
naszych rękach i pozostanie tak długo, jak długo będziemy mieć męskiego potomka. Tytułu
nie można przekazać córce.
- Rozumiem. - Schyliła głowę w zamyśleniu. - Osobiście mogę być za to wdzięczna,
lecz z punktu widzenia polityki to dość przestarzałe.
- Nieraz mi to mówiłaś - westchnął.
- Aha. - Odwróciła głowę, by popatrzeć na dzieci bawiące się w parku przy tryskającej
radośnie fontannie. Minęli sklep z barwnymi sukienkami, piekarnię, której wystawę ozdabiały
różowe i białe pudełeczka, oraz dom, przed którym na trawniku pyszniły się krzewy azalii. -
Czy Bissetowie dobrze rządzili?
Jakież to typowe dla niej, pomyślał. Nic nie pamięta, lecz dociekliwy umysł jest żądny
informacji.
- Cordina cieszy się pokojem - odparł. - Jesteśmy członkiem ONZ. Państwem rządzę
ja wraz z Loubetem, sekretarzem stanu. Mamy Radę Korony, która obraduje trzy razy w roku.
W sprawach międzynarodowych muszę się z nimi konsultować. Wszystkie prawa muszą
zostać zatwierdzone przez obieralną Radę Narodową.
- Czy w rządzie są kobiety? W zamyśleniu potarł brodę.
- Widzę, że nadal masz smykałkę do polityki. Tak, są. Nie byłabyś zadowolona,
gdybym podał ci dane procentowe, lecz Cordina mimo to jest państwem postępowym.
- Może „postępowe” to nie jest właściwe określenie - zauważyła.
- Być może. - Uśmiechnął, się wspominając, ile razy dyskutowali na ten temat. -
Przemysł stoczniowy ze zrozumiałych względów stanowi naszą najmocniejszą stronę, lecz
turystyka plasuje się tuż za nim. Mamy piękny, stary kraj o godnym pozazdroszczenia
klimacie. Rządzimy się sprawiedliwie. Nasz kraj jest mały, lecz ważny.
Tym razem nie zamierzała podważać słów ojca. Całkowicie pochłonął ją
oszałamiający widok pałacu. Stał w miejscu najodpowiedniejszym dla tego typu budowli - w
najwyżej położonym punkcie półwyspu, zwrócony w stronę morza, do którego prowadziło
strome, skaliste urwisko.
To był widok, którego sam król Artur by nie zapomniał! Brie pałac jawił się jako
rzeczywistość ze snu - podobnie jak wiele rzeczy, które poznawała wcześniej.
Wzniesiono go z białego kamienia, ozdabiając niezliczoną ilością skrzydeł, tarasów i
wieżyczek. Równie dobrze musiał służyć obronie, jak celom reprezentacyjnym. Pozostał
przez wieki niezmieniony. Górował nad stolicą niczym jej stróż i błogosławieństwo.
Otwartych bram strzegły straże. W schludnych, czerwonych mundurach gwardziści
wyglądali elegancko, choć nieco zabawnie. Brie przypomniała sobie nagle o Reevie.
- Rozmawiałam z twoim przyjacielem, panem MacGee - oznajmiła
niezobowiązującym tonem, odrywając wzrok od pałacu. Najpierw interesy, kotku,
postanowiła. Miała wrażenie, że tak właśnie zazwyczaj postępuje.
- Podobno prosiłeś go o opiekę nade mną. Choć doceniam twoją troskę, uważam, że
pomysł, aby w moje życie wkroczył jeszcze jeden nieznajomy, jest odrobinę niewłaściwy. - W
jej głosie zabrzmiał cierpki ton.
- Reeve jest synem jednego z moich najdawniejszych i najbliższych przyjaciół. Nie
jest obcy - wyjaśnił Armand.
- Dla mnie jest. Z tego, co mówi, wynika, że spotkaliśmy się tylko raz, prawie dziesięć
lat temu. Nawet gdybym go pamiętała, i tak byłby dla mnie obcym człowiekiem.
Zawsze podziwiał sposób, w jaki jego córka potrafiła w razie potrzeby wykorzystać
umiejętność logicznego rozumowania. Tym razem nie mógł pozwolić, by podziw przeważył
nad zdrowym rozsądkiem.
- Reeve MacGee w Stanach był w policji i zajmował się sprawami bezpieczeństwa, a
teraz właśnie tego potrzebujemy.
Brie pomyślała o ubranych w czerwone mundury gwardzistach przy bramie i
mężczyźnie o byczym karku, który siedział w samochodzie za nimi.
- Czy ochrona, którą zatrudniasz, nie wystarczy? Armand poczekał z odpowiedzią do
czasu, gdy limuzyna zatrzymała się przed wejściem do pałacu.
- Gdyby wystarczyła, nie szukałbym nikogo. - Wysiadł z samochodu i odwrócił się, by
pomóc córce. - Witaj w domu, Gabriello.
Ich dłonie pozostały złączone. Armand czuł, że nie jest gotowa, by wejść do środka, i
cierpliwie czekał.
Wciągnęła w nozdrza intensywną woń kwiatów. Pachniało jaśminami, wanilią,
ziołami i rosnącymi na dziedzińcu różami. Białe kamienie niemal oślepiały na tle soczystej,
zielonej trawy. Na pewno był tu kiedyś most zwodzony, pomyślała, zaskoczona swoją
pewnością siebie. Teraz wytarte kamienne schodki prowadziły do potężnych, mahoniowych
drzwi. Niektóre pałacowe okna zdobiły witraże. Na najwyższej z wież powiewała
śnieżnobiała, przecięta krwistoczerwoną kreską flaga.
Budynek zdawał się wzywać ją do siebie, a spokój, jakim emanował, dawał poczucie
bezpieczeństwa. Był równie realny jak strach, który odczuwała jeszcze tak niedawno. A
jednak nie potrafiła powiedzieć, które z okien należały do niej. Przecież przyjechałaś po to,
żeby się tego dowiedzieć, głupia babo, upomniała samą siebie i energicznie ruszyła ku
domowi.
Zdążyła przejść kilka kroków, gdy drzwi otworzyły się z hukiem i z pałacu wybiegł
młody mężczyzna o gęstych, czarnych włosach i sylwetce tancerza.
- Brie! - Rzucił się jej na szyję z siłą i entuzjazmem młodości. Z zadowoleniem
stwierdziła, iż pachnie końmi. - Właśnie wróciłem ze stajni, kiedy Aleks powiedział, że jesteś
w drodze do domu.
Od razu poczuła, że ów młody człowiek musi bardzo mocno ją kochać, i ponad jego
ramieniem bezradnie spojrzała na ojca.
- Twoja siostra musi odpocząć, Bennetcie - pospieszył z komentarzem nieoceniony
Armand.
- Naturalnie. Tu odpocznie najlepiej. - Szeroki uśmiech nie schodził z pięknej,
ogorzałej twarzy. Wyglądał tak młodo, tak radośnie. Gdy zobaczył, że Brie mu się przygląda,
zapytał: - Nic nie pamiętasz? W dalszym ciągu?
Pragnęła go przytulić, czuła, że bardzo tego potrzebuje. Ale na razie mogła jedynie
odwzajemnić uścisk dłoni.
- Przykro mi.
Otworzył usta, lecz nie powiedział słowa, a tylko ciasno objął ramieniem jej talię.
- Nonsens - skwitował wesoło. - Teraz, gdy już jesteś w domu, błyskawicznie
odzyskasz pamięć. Aleks i ja nie mogliśmy się ciebie doczekać. Wspaniale, że już wróciłaś.
Mówił szybko i była pewna, że usiłuje w ten sposób uspokoić tak ją, jak i samego
siebie. Weszli do holu, przestronnego, z freskami na suficie i wypolerowaną posadzką. Nie
wiedziała, dokąd prowadzą długie, szerokie schody. Serce waliło jej jak młotem, postanowiła
więc skoncentrować się na kojących zapachach. Świeże kwiaty i wosk cytrynowy. Słyszała
stukot własnych obcasów na posadzce.
Na stoliku stała wysoka, lśniąca waza. Wiedziała, że pochodzi z czasów dynastii
Ming, podobnie jak była pewna, że stolik jest w stylu Ludwika XIV. Potrafiła nazwać i
skatalogować przedmioty, lecz nie była w stanie określić, co ją z nimi wiąże. Promienie
słońca wpadające przez dwa wysokie łukowe okna nie rozgrzewały jej skóry.
Ucieczka! Gwałtowna potrzeba wyrwania się z tego miejsca kłębiła się w niej z coraz
większą siłą. Pragnęła odwrócić się na pięcie i znaleźć w bezpiecznej, bezosobowej sali
szpitalnej. Tam nie musiałaby sprostać tylu oczekiwaniom, odpowiadać na wszystkie wiszące
w powietrzu, nie zadane pytania. Nie czułaby wszechobecnej miłości domowników, której nie
była w stanie odwzajemnić. Czy kiedykolwiek będzie do tego zdolna?
Bennett zrozumiał, że jest spięta, i mocno ją objął.
- Wszystko będzie dobrze, Brie.
W jakiś niewytłumaczalny sposób znalazła siłę, by się uśmiechnąć.
- Tak, wiem.
W głębi holu otworzyły się drzwi. Brie wiedziała, że ma przed sobą drugiego brata.
Podobieństwo do księcia było niezaprzeczalne. Ze wszystkich sił starała się odnaleźć w sobie
jakieś uczucia.
Nie miał gładkiej urody Bennetta. Jego rysy były znacznie surowsze niż u młodszego
brata. Wyczuwała w nim tę samą godność, która towarzyszyła każdemu ruchowi ich ojca.
Ależ tak, przypomniała sobie, przecież jest dziedzicem. A to wiąże się z wieloma obowiąz-
kami, już w młodym wieku.
- Gabriello! - Aleksander nie podbiegł do niej, jak to wcześniej uczynił Bennett, lecz
podszedł spokojnie. Wreszcie stanął przed nią i ujął w dłonie jej twarz. Zrobił to w sposób tak
naturalny, że była pewna, iż w przeszłości postępował podobnie setki razy. W przeszłości,
której nie mam, pomyślała czując ciepło jego palców na policzkach. - Tęskniliśmy za tobą.
- Ja... - zająknęła się. Co powinna powiedzieć? Co powinna czuć? Wiedziała jedynie,
że dłużej tego nie wytrzyma, że wcale nie jest tak dobrze przygotowana, jak się jej wydawało.
Wtem zza ramienia Aleksandra wyłonił się Reeve. Widocznie musiał rozmawiać z jej
bratem. Teraz stał z tyłu, obserwując spotkanie rodzinne. Być może będzie kiedyś tego
żałować, lecz teraz potrzebowała jego spokojnej bezstronności. Starając się nie stracić
panowania nad sobą, dotknęła ręki Aleksandra.
- Przepraszam, jestem bardzo zmęczona.
W oczach brata dojrzała błysk, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć.
- Ależ oczywiście. Powinnaś odpocząć. Zaprowadzę cię na górę.
- Nie. - Dokładała wszelkich starań, by odmowa nie zabrzmiała niegrzecznie. -
Wybacz mi, potrzebuję trochę czasu. Może pan MacGee zechce zaprowadzić mnie do mojego
pokoju.
- Siostrzyczko...
Protest Bennetta został natychmiast ukrócony przez Aleksandra.
- Reeve, wiesz, gdzie są pokoje Gabrielli.
- Naturalnie. - Amerykanin podszedł i wziął ją pod rękę, gestem pozbawionym
emocjonalnego zaangażowania. - Wasza Wysokość?
Krętymi schodami poprowadził ją na górę. Na moment odwróciła głowę, by spojrzeć
na trzech odprowadzających ją wzrokiem mężczyzn. Czuła, że dzielą ich dziesiątki mil, że nic
ich nie łączy. Wzburzone emocje sprawiły, że resztę drogi pokonała w milczeniu.
Z niczym nie kojarzyły się jej szerokie, lśniące korytarze ani wielobarwne arrasy czy
misternie drapowane zasłony. Minęli pokojówkę, której na widok księżniczki łzy napłynęły
do oczu.
- Jak to możliwe, że tak mnie kochają? - mruknęła do siebie samej.
Reeve szedł, delikatnie podtrzymując ją za ramię.
- Ludzie zazwyczaj chcą być kochani.
- I nigdy się nie zastanawiają, czy na to zasługują? - Pokręciła głową. - Czuję się
zupełnie tak, jakbym weszła w cudze ciało. To ciało ma przeszłość, a ja nie.
Z jego wnętrza, jak z jakiejś wieży obserwuję, w jaki sposób istnieję dla innych.
- Możesz wykorzystać ten dystans. Posłała mu przelotne, zaciekawione spojrzenie.
- A niby jak?
- Masz możliwość oglądania ludzi wokół siebie, nie nastawiając się w stosunku do
nich w żaden sposób - wyjaśnił z powagą. - Jesteś całkowicie neutralna, jeśli chodzi o
uczucia. Obserwujesz ich bez uprzedzeń. To może ci pomóc zrozumieć siebie.
- Więc rozumiesz, dlaczego poprosiłam cię, żebyś mnie odprowadził do pokoju?
Jej towarzysz, milcząc, zatrzymał się przed pięknie rzeźbionymi drzwiami.
- Tak, masz rację - rzekła z namysłem. - Jeszcze przed chwilą myślałam, że nie zniosę
ani jednego obcego więcej w moim życiu - wyznała szczerze. - A jednak... Nie żywisz w
stosunku do mnie żadnych uczuć, więc ja nie czuję się zobowiązana ich odwzajemniać.
Pilnowanie mnie i zachowanie trzeźwego spojrzenia na sytuację nie sprawia ci najmniejszego
problemu.
Patrzył na nią w mdłym świetle korytarza. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie
pilnować tej kobiety, zachowując trzeźwość umysłu, lecz wolał jej tego nie mówić.
- Tam, na dole, bałaś się, prawda?
Brie uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
- Prawda.
- A więc zdecydowałaś się mi zaufać.
- Nie. - Powiedziała to, uśmiechając się uroczo. Reeve dostrzegł w niej coś z owej
dziewczyny z diamentami we włosach, którą poznał przed laty. Ale to wspomnienie niosło ze
sobą zbyt wiele emocji. - Trudno, w tej paranoicznej sytuacji muszę komuś ufać, bo inaczej
zwariuję.
Sam już nie wiedział, czy bardziej pociągał go jej uśmiech, czy bystrość i siła
charakteru.
- Co więc postanowiłaś?
- Nie potrzebuję twoich usług jako policjanta, Reeve, ale twoja pomoc w innej formie
może się dla mnie okazać nieoceniona - oświadczyła. - Ojciec pragnie, abyś koniecznie tu
został, więc może moglibyśmy dogadać się między sobą co do natury naszej współpracy.
- Co masz na myśli?
- Nie chcę, żeby wszędzie za mną chodzono. To jest chyba jakaś obsesja, bo
nienawidzę ochrony. Wolałabym uważać cię za bufor między mną a...
- Twoją rodziną? - dokończył. Spuściła oczy i zacisnęła palce na torebce.
- Masz prawo do zachowania takiego dystansu, jaki jest ci potrzebny, Gabriello - rzekł
łagodnie.
- Ale oni też mają swoje potrzeby. Mam tego pełną świadomość. - Uniosła z powrotem
głowę, ale nie patrzyła na Reeve'a, lecz na drzwi za jego plecami. - To mój pokój?
Przez chwilę wyglądała na zupełnie zagubioną. Pragnął ją pocieszyć, lecz wiedział, że
ona tego właśnie nie potrzebuje.
- Tak.
- Myślisz, że postąpię jak tchórz, jeśli powiem, że nie chcę tam wchodzić sama?
W odpowiedzi nacisnął klamkę i wszedł o pół kroku przed nią. A więc lubiła kolory
pastelowe...
Rozglądała się po małym, przytulnym pokoiku utrzymanym w jasnych, delikatnych
odcieniach. Żadnych falbanek, zauważyła z zadowoleniem. Nawet bez nich pokój był
niezwykle kobiecy. Poczuła ulgę na myśl, iż akceptuje swoją kobiecość bez potrzeby
udowadniania jej. Może z czasem odkryje, że lubi Gabriellę.
Pokój nie był przeładowany, ale też miejsce się nie marnowało. Na stylowym
biureczka pysznił się wazon ze świeżymi kwiatami. Na toaletce stała kolekcja maleńkich,
kolorowych flaszeczek w przeróżnych kształtach. One też zrobiły na niej miłe wrażenie.
Stanęła na bladoróżowym dywaniku i dotknęła rzeźbionego oparcia krzesła.
- Powiedziano mi, że zmieniłaś wystrój swojego pokoju jakieś trzy lata temu -
zakomunikował Reeve od niechcenia. - Zapewne to miłe uczucie dowiedzieć się, że się ma
dobry gust.
Czy sama wybierała materiał na obicie poduch miękkiej sofy? Brie przejechała po niej
palcem, zupełnie jakby dotyk mógł przynieść jakąś odpowiedź. Nic. Z okna mogła podziwiać
rozciągającą się poniżej Cordinę, jak to musiała wcześniej robić setki razy.
Widziała ogrody, rozległe połacie trawników, sterczące skały i morze. Dalej leżało
miasto, domy, wzgórza i zieleń. Mimo iż nie mogła tego widzieć, była pewna, że w parku
przy fontannie nadal bawią się dzieci.
- Dlaczego blokuję wspomnienia? - spytała niespodziewanie. W jej głosie pojawiła się
nuta desperacji. - Dlaczego blokuję to, co tak bardzo chciałabym sobie przypomnieć?
- Być może są rzeczy, na których przypomnienie nie jesteś jeszcze gotowa.
- Nie wierzę. - Cisnęła torebkę na sofę i zaczęła spacerować po pokoju, nerwowo trąc
ręką o rękę. - Coraz bardziej nie lubię tego muru, który odgradza mnie ode mnie samej.
Pozornie delikatna i krucha, ta kobieta była pełna namiętności. Każdemu mężczyźnie
trudno byłoby udawać obojętność w jej obecności.
- Musisz być cierpliwa - radził, zastanawiając się, do kogo kieruje te słowa: do niej,
czy do samego siebie.
- Cierpliwa? - Ze śmiechem przesunęła dłonią po włosach. - Czemu jestem tak
diabelnie pewna, że cierpliwość nie należy do moich zalet? Czuję, że jeśli tylko zdołam
wyrwać z tego muru choćby jedną cegłę, reszta natychmiast runie. Ale jak tego dokonać? Ty
mógłbyś mi pomóc. - Topazowe oczy patrzyły na niego w napięciu.
- To zadanie dla twojej rodziny - odrzekł z wysiłkiem.
- Nie. - Potrząsnęła głową w sposób, który nie pozostawiał cienia wątpliwości co do
jej królewskiego pochodzenia. Mówiła cicho, lecz tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Oni
mnie znają, to jasne, lecz ich uczucia, podobnie jak moje, sprawią, że mur utrzyma się o wiele
dłużej, niż potrafiłabym go znieść. Patrzą na mnie i ranią mnie, ponieważ ich nie znam.
- Za to ja nie znam ciebie.
- Owszem, i stąd twoja rola. Nie będziesz się cały czas starał nie zranić moich uczuć,
więc nie będziesz z nimi igrał. Pozostaniesz bezstronnym uczestnikiem tej gry. Przecież i tak
już przystałeś na propozycję mojego ojca, prawda?
Reeve pomyślał o czekającej na niego ziemi. Wsunął ręce w kieszenie i przygryzł
wargę.
- Owszem.
- Zdecydowałeś się śledzić każdy mój krok - mówiła, patrząc mu prosto w oczy. - A
skoro i tak tu będziesz, to mógłbyś mi się do czegoś przydać.
Reeve uśmiechnął się gorzko.
- Jestem do usług, Wasza Wysokość.
- Cieszę się. I jednocześnie przepraszam, że sprawiłam ci przykrość. - Zrobiła kilka
kroków w jego stronę.
- Myślę, że jeszcze nieraz damy się sobie we znaki, zanim ta historia się skończy.
Mówię ci to wszystko nie dlatego, żebym chciała wzbudzać litość, lecz dlatego, że muszę to
komuś powiedzieć. Czuję się taka samotna...
- Głos jej nieznacznie zadrżał. Wpadające przez okno słońce zdradziło bladość. - Nie
mam nic, co mogłabym zobaczyć lub dotknąć, wiedząc, że jest moje. Nie mogę sięgnąć
pamięcią rok wstecz i przypomnieć sobie czegoś zabawnego, smutnego czy słodkiego. Nawet
nie wiem, jak brzmi moje pełne imię. Nic nie wiem.
Dotknął jej. Nie powinien tego robić, lecz nie był w stanie się powstrzymać. Czułe
palce powędrowały ku smutnej twarzyczce i leciutko musnęły policzek.
- Jaśnie Oświecona Gabriella Madeline Justine Bis - set z Cordiny - szepnął.
- Daj spokój, Brie brzmi lepiej. - Zdobyła się na uśmiech. Nie cofnął dłoni.
Przymknęła oczy, poddając się pieszczocie. - Przy Brie mogę się odprężyć. Powiedz mi,
zależy ci na mojej rodzinie?
- Tak.
- W takim razie pomóż im odzyskać kobietę, której potrzebują. Pomóż mi ją odnaleźć.
W ciągu tygodnia utraciłam dwadzieścia pięć lat. Muszę się dowiedzieć, dlaczego.
Powinieneś mnie zrozumieć.
- Rozumiem cię, Brie. - Ale nie powinienem cię dotykać, dokończył w myślach. - Co
wcale nie znaczy, że mogę ci pomóc.
- Ależ możesz! Możesz, bo nie czujesz takiej potrzeby. Nie bądź w stosunku do mnie
cierpliwy, bądź opryskliwy! Nie bądź miły, bądź szorstki.
- Uprzykrzanie życia księżniczce może nie wyjść na zdrowie amerykańskiemu
eksglinie - zauważył, opiekuńczym gestem biorąc ją za rękę.
Roześmiała się głośno, swobodnie. Słyszał ten dźwięk po raz pierwszy od dziesięciu
lat, lecz mimo to pamiętał go doskonale. Pamiętał też to, czego ona nie mogła pamiętać:
wspólny walc w świetle księżyca. Wiedział, że zostając, nie postępuje rozsądnie. Ale nie mógł
jeszcze wyjechać.
Zacisnęła palce wokół jego dłoni. Wyglądała teraz młodo, radośnie.
- Zapewniam ci immunitet, panie Reevie MacGee. Dostajesz niniejszym pozwolenie,
żeby na mnie krzyczeć, poganiać i szturchać i ogólnie rzecz biorąc dokuczać, jak się da, bez
obawy o własne życie.
- Czy opatrzysz swój akt królewską pieczęcią? - natychmiast podchwycił grę.
- Jeśli tylko ktoś mi powie, gdzie mogę ją znaleźć - odparowała.
Po napięciu nie został nawet ślad. Była blada i zmęczona, lecz miała cudowny
uśmiech. Teraz emanowała czymś jeszcze innym: nadzieją i determinacją. Reeve już wiedział,
że jej pomoże. Później będzie się zastanawiać, dlaczego.
- Wystarczy mi twoje słowo - stwierdził z powagą.
- A mnie twoje. Dziękuję.
Uniósł jej dłoń do ust. Wiedział, że ten gest powinien dla niej być równie naturalny jak
oddychanie. A jednak, gdy wargami muskał jedwabistą skórę, dostrzegł błysk w wielkich
oczach. Była nie tylko księżniczką, ale i kobietą. Pociągała go. Im bardziej był świadom jej
kobiecości, tym większe odczuwał podniecenie. Ostrożnie puścił dłoń i cofnął się.
- Zostawię cię teraz, musisz odpocząć. Twoja pokojówka ma na imię Bernadettę.
Przyjdzie godzinę przed kolacją, chyba że będziesz jej potrzebowała wcześniej.
Ręka Brie opadła bezwładnie wzdłuż jej ciała, zupełnie jakby nie należała do niej.
- Doceniam to, co dla mnie robisz - rzekła z prostotą.
- Nie zawsze tak będzie. - Podszedł do drzwi. Gdy się odwrócił, nadal stała przed
oknem. Promienie słońca aureolą podświetlały jej włosy. - Wystarczy na dzisiaj, Brie -
oświadczył cicho. - Jutro możemy wrócić do sprawy.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zamierzała oddać się rozmyślaniom, lecz nadmiar wrażeń sprawił, że wkrótce
odpłynęła w krainę snów. Czuła się rozchwiana i zdezorientowana, zupełnie jak pierwszego
dnia w szpitalu.
Gabriella. Miała na imię Gabriella i leżała w swoim własnym pokoju na miękkiej,
różowo - błękitnej narzucie, która przykrywała wielkie, dębowe łóżko. Czuła na skórze
delikatny powiew wiatru wpadającego przez uchylone okno.
Ma na imię Gabriella i nie ma powodu, by się budzić, drżąc ze strachu. Bezpieczna,
jestem bezpieczna, powtarzała bez przerwy w myślach, aż wreszcie udało jej się przekonać
mięśnie, by się rozluźniły.
- A więc to tak.
Na dźwięk tego jednego, pełnego oburzenia zdania przerażona Brie poderwała się
gwałtownie. Naprzeciwko łóżka, na krześle o prostym, twardym oparciu, siedziała starsza
kobieta. Włosy o szarym odcieniu miała upięte w ciasny kok, z którego nieśmiało uwolnił się
malutki kosmyk. Twarz o pergaminowo cienkiej, żółtej skórze pokrywała gęsta sieć
zmarszczek. Nieduże ciemne oczy mierzyły Brie badawczym spojrzeniem, a zwiędłe usta
miały zdecydowany wyraz. Nieznajoma była ubrana w dostojną, czarną suknię i masywne
buty; jedyną ozdobę stanowiła kamea na aksamitce zawieszonej na szyi.
Świadoma, iż nie może polegać na własnej pamięci, Brie postanowiła zawierzać
instynktom. Reeve zalecił obserwację bez uprzedzeń. Doceniała mądrość zawartą w tej
radzie. Patrząc na starą kobietę w czerni, całkowicie wyzbyła się lęku. Spokojnie, nie wstając
z łóżka, powitała gościa:
- Dzień dobry.
- Ładne rzeczy - rzekła kobieta. Mówiła, jak wydawało się Brie, ze słowiańskim
akcentem. - Przez tydzień zamartwiałam się o ciebie, a ty wracasz i nawet nie pofatygujesz
się, żeby się ze mną przywitać.
- Przykro mi. - Przeprosiny przyszły tak naturalnie, że nawet się uśmiechnęła.
- Wygadywali jakieś brednie o twojej pamięci. E tam! - Kobietą uderzyła dłonią w
poręcz krzesła. - Moja Gabriella miałaby nie pamiętać własnej niani?
Brie wpatrywała się w starszą kobietę intensywnie, lecz żadne wspomnienia nie
przychodziły jej do głowy.
- Nie pamiętam - szepnęła z poczuciem winy. - Nic nie pamiętam, wybacz.
W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat życia niania wychowała całe przedszkole dzieci i
pochowała jedno z własnych, więc niewiele mogło ją zaskoczyć. Przez chwilę obie siedziały
w milczeniu, jakby opiekunka przetrawiała tę nowinę, a potem podniosła się z krzesła energi-
cznie jak nastolatka. Gdy stanęła u wezgłowia łóżka Brie, oczom księżniczki ukazała się
kobieta podobna do czarnego ptaka, o surowej twarzy i różańcu przypiętym do paska.
- Nazywam się Carlotta Barysznowa, jestem nianią lady Honoru Bruebeck, twojej
ciotki, oraz lady Elizabeth Bruebeck, twojej matki - oświadczyła z godnością. - Gdy została
księżniczką Elizabeth z Cordiny, przyjechałam razem z nią, by niańczyć jej dzieci.
Zmieniałam ci pieluchy, opatrywałam kolana i wycierałam nos. Kiedy wyjdziesz za mąż, będę
się zajmowała twoimi dziećmi.
- Rozumiem.
Brie na wszelki wypadek posłała Carlotcie najuprzejmiejszy uśmiech, na jaki było ją
stać. Nagle dotarło do niej, że jeszcze nie widziała własnego uśmiechu. Będzie musiała
wrócić do lustra.
- Byłam grzecznym dzieckiem? - spytała z niepohamowaną ciekawością.
- Hm... - Mruknięcie mogło oznacza wszystko, lecz Brie miała wrażenie, że wyczuwa
w głosie niani nutkę zadowolenia. - Czasami grzeczniejszym, czasami mniej grzecznym niż
bracia. - Podeszła bliżej i uważnie przyglądała się Brie. - Kiepsko spałaś, kochasiu -
stwierdziła z troską. - Nic zresztą dziwnego. Wieczorem przyniosę ci szklankę gorącego
mleka.
Brie przekrzywiła głowę.
- Czy ja je lubię?
- Nie, ale wypijesz. A teraz pora na kąpiel. Za dużo wrażeń i za dużo lekarzy, ot, co ci
dolega. Zapowiedziałam tej głupiutkiej Bernadettę, że się tobą dziś zajmę. Ejże, co zrobiłaś z
rękami? - zawołała nagle, podnosząc jedną z dłoni Brie. - Wystarczył tydzień poza domem,
żebyś zniszczyła paznokcie - powiedziała zrzędliwym tonem. - Gorzej niż kucharka.
Połamane i obgryzione, a wydajesz na manicure tyle pieniędzy!
Niania gderała i gderała, a Brie nadal siedziała na łóżku. Dotyk ciepłej, suchej dłoni i
dźwięk głosu przywołał jakieś ledwie uchwytne, niewyraźne uczucia. Gdy spróbowała je
zatrzymać, zbladły i zanikły, jak zwykle.
- Często robię manicure?
- Raz na tydzień - sapnęła niania.
- Zdaje się, że muszę coś z tym zrobić.
- Możesz poprosić tę swoją nadętą sekretarkę, żeby cię umówiła. Musisz też zadbać o
włosy. Widział to kto, żeby księżniczka latała po okolicy z połamanymi paznokciami i
rozwianym włosem? Do czego to doszło - gderała, odchodząc do przyległego pomieszczenia.
Brie wstała i rozebrała się. Krzątająca się przy kąpieli kobieta nie naruszała jej
prywatności. Nawet gdy zdjęła koszulę, staruszka była tuż obok, pomagając jej włożyć krótki,
jedwabny szlafroczek.
- Zepnij włosy - nakazała niania. - Później się nimi zajmiemy. - Widząc w oczach Brie
wahanie, podeszła do toaletki i otworzyła małe, emaliowane pudełko. W środku leżało
mnóstwo przeróżnych spinek. - Weź.
- Jej ton był już mniej gderliwy. - Masz gęste włosy, zupełnie jak twoja matka.
Potrzebujesz wielu spinek.
- Cmokając, kierowała ją w stronę pomieszczenia, z którego dobiegał odgłos płynącej
wody. Brie zatrzymała się w progu i rozejrzała wokoło.
Okno w dachu skonstruowane było tak przemyślnie, że można było, siedząc w
wannie, patrzeć na słońce, deszcz lub księżyc. Wyłożone białymi kafelkami ściany zdobiły
liczne kwiaty, stanowiące wdzięczne tło dla olbrzymiej, zielonej wanny. Dzięki kształtowi
koniczyny mogłaby pomieścić trzy osoby, zauważyła Brie, zastanawiając się, czy
kiedykolwiek bawiła się w ten sposób. Otumaniona obserwowała przypominający wodospad
strumień wody płynący z szerokiego, lśniącego kranu.
Nagle zobaczyła siebie jako namiętną, zmysłową nimfę i zadała sobie pytanie, czy
rzeczywiście taka jest. Zapach unoszący się znad wanny był tym samym, który dostała w
maleńkiej, szklanej buteleczce, po którą książę posłał dziś rano. Zapach Gabrielli,
przypomniała sobie Brie.
Zrzuciła szlafroczek i zanurzyła się w wodzie. Teraz, gdy niania odeszła, mamrocząc
coś na temat porozrzucanych ubrań, mogła nareszcie oddać się kąpieli. Gorąca woda
opływała jej ciało. Nagle odkryła, że tego właśnie potrzebowała. Była pewna, że właśnie w
ten sposób odprężała się setki razy wcześniej, ze wzrokiem utkwionym w niebo, pogrążona w
myślach.
Niedługo będzie kolacja. Oczami wyobraźni widziała wyrafinowaną, uroczystą
oprawę posiłku. Srebra, obrusy, świece, kryształy i porcelana. Bez najmniejszego problemu
potrafiła przewidzieć menu i dopasować gatunek wina do potrawy. Wiedza na ten temat
należała do równie podstawowej jak odpowiedź na pytanie, co najpierw należy na siebie
włożyć. Nie miała jednak pojęcia, jaki wzorek zdobi ową delikatną porcelanę. Podobnie
tajemnicze było wszystko, co kryło się za ścianą sypialni.
Zniecierpliwiona zanurzyła się głębiej. Już nie po raz pierwszy miała okazję
skonstatować, iż niecierpliwość stanowi istotną cechę jej natury. Odzyska pamięć, zapewniała
siebie. Jeśli nie stanie się to wkrótce, znajdzie sposób, by sobie poradzić.
Reeve MacGee. Brie sięgnęła po mydło i miękką, zbyt dużą gąbkę. On może stać się
jej bramą do przeszłości. Kim jest? Co za ulga zająć na chwilę myśli kimś innym! Były
policjant, przypominała sobie, przyjaciel rodziny. Mimo iż nie jest jej bliskim znajomym,
wydaje się nieźle ją znać. Ma własne życie w Ameryce. Czy kiedyś tam była? Reeve twierdzi,
że tak.
Leżała spokojnie, w nadziei że zdoła odzyskać jakiś fragment własnego życia, lecz jej
wewnętrzny ekran wyświetlał jedynie ciąg chaotycznych obrazów. Imponujące gmachy,
marmury i długie, oficjalne kolacje. I wielka rzeka o brzegach porośniętych gęstą soczystą
trawą, po której pływają dziesiątki łódek. Odzyskiwanie nawet tak nieistotnych urywków
wspomnień okazało się niezwykle wyczerpujące. Była prawie pewna, że rzeczywiście
odwiedziła kraj Reeve'a.
Skoncentruj się na nim, poradziła sobie. Jeśli ten człowiek ma być w jakikolwiek
sposób pomocny, musi go zrozumieć. Przystojny, pomyślała, i niezwykle gładki w obyciu.
Nie była pewna, co kryje się za tą fasadą. Sprawiał wrażenie człowieka twardego, samotnika,
który wszystko robi po swojemu. To dobrze, skwitowała. Właśnie tego mi potrzeba.
W przeciwieństwie do rodziny nie miał żadnego powodu, by chcieć ją chronić.
Podobnie zresztą jak nie miał najmniejszego powodu, by chcieć jej pomagać. Być może
przyjął stawiane przez nią warunki jedynie po to, by wywiązać się ze zobowiązań nałożonych
nań przez ojca. Ochroniarz, pomyślała z niechęcią. Nie chciała mieć dwóch cieni.
Z drugiej strony, zastanawiała się, bawiąc się gąbką, czy nie o to właśnie go prosiła w
czasie rozmowy? Co poczuła, gdy zobaczyła go w holu, za plecami brata? Ulgę, choć
wstydziła się do tego przyznać. Stała tam cała rodzina, kochająca i zamartwiająca się o nią, a
ona poczuła ulgę na widok nieznajomego.
Może to i lepiej, że myśli więcej o nim niż o sobie. Brie cisnęła gąbkę do wody. Skąd
mogła wiedzieć, czy polubiłaby kobietę, którą była? Przecież równie dobrze mogła się okazać
kimś oziębłym, nieczułym i samolubnym. Okazało się, że lubi piękne stroje i manicure.
Czyżby była aż tak powierzchowna?
A jednak ją kochają. Wyłowiła gąbkę, by przycisnąć ją do twarzy. Miłość, którą
widziała w oczach rodziny, była prawdziwa. Czy kochaliby ją, gdyby na to nie zasługiwała?
Namiętność. Pamiętała żar, który ogarnął jej ciało, gdy Reeve pocałował jej dłoń. A
zatem ma normalne, kobiece potrzeby. Czy kiedykolwiek je realizowała? Uśmiechając się do
swych myśli, oparła wygodnie głowę i zamknęła oczy. Ile kobiet mogłoby szczerze powie-
dzieć, że są niewinne?
Czy mężczyzna taki jak on potrafi odczytywać, co się dzieje w sercu kobiety?
Czasami, gdy na nią patrzył, czuła, iż sięga w głąb niej, wprawiając w drżenie struny, na
których żaden nieznajomy nie miał prawa grać. Myśląc o nim, zaczęła się zastanawiać, jak by
to było, gdyby pozwoliła mu się dotykać; tak naprawdę dotykać. Opuszki palców muskające
skórę, dłoń pieszcząca rozgrzane ciało. Czuła rodzące się podniecenie i pozwoliła mu
zawładnąć sobą.
Czy to nowe doświadczenie? - zastanawiała się, leniwym ruchem namydlając gąbką
piersi. Czy z powodu innych mężczyzn też robiła się taka... głodna? Czy byli już jacyś inni
mężczyźni, którzy opanowaliby jej umysł, budząc marzenia i fantazje? Czy jest kobietą
pożądaną?
Podnosząc się z wanny, pozwoliła wodzie swobodnie spływać po ciele. Reeve miał
rację, jeśli chodzi o potencjalne zalety sytuacji, w której się znalazła. Mogła bez przeszkód
obserwować, jak inni reagują na jej bliskość. Dziś wieczorem to właśnie będzie robić.
Wsparta na ramieniu ojca, szła na dół długimi, szerokimi schodami. Zapowiedział jej
koktajl w saloniku, lecz nie dodał, że przyjdzie ją tam zaprowadzić. U stóp schodów
przystanął, by czule ucałować dłoń córki. Ów gest, mimo iż bardzo podobny do gestu
Reeve'a, wywołał uśmiech, a nie podniecenie.
- Pięknie wyglądasz, Brie.
- Dziękuję. Ale przy tej kolekcji ubrań, którą mam w szafie, trudno by mi było źle się
ubrać.
Roześmiał się; jeszcze nigdy nie wyglądał tak młodo.
- Zwykłaś mawiać, że ubrania są twoim jedynym nałogiem.
- Naprawdę?
W pozornie błahym pytaniu stary książę natychmiast wyczuł silną potrzebę
dowiedzenia się czegoś nowego.
- Zawsze dawałaś mi wyłącznie powody do dumy - zapewnił, biorąc ją pod ramię i
prowadząc dalej korytarzem.
Reeve zauważył pewne napięcie istniejące między Aleksandrem a Loubetem,
sekretarzem stanu w rządzie Armanda. Manifestowało się ono lodowatą uprzejmością. Kiedy
Aleksander obejmie tron, skonstatował Reeve beznamiętnie, Loubet z pewnością nie
zasiądzie u jego boku.
Aleksander od dawna wzbudzał zainteresowanie Reeve'a. Młody książę był bardzo
zamknięty w sobie. W przeciwieństwie do ojca nie posiadał wrodzonego odruchu
kontrolowania siebie. Musiał ciężko na niego pracować. Cokolwiek kipiało wewnątrz, nie
mogło wybuchnąć, a przynajmniej nie publicznie. Jego brat nie miał podobnych ograniczeń.
Bennett siedział swobodnie, jednym uchem słuchając toczącej się rozmowy. Nie
analizował każdego słowa, jak jego brat. Chciał cieszyć się tym, co przynosiło życie.
Podobnie jak Gabriella, Reeve nie mógł wiedzieć, czy dziewczyna, którą poznał przed
laty, wyrosła na kobietę poważną, podobną do Aleksandra, czy też radosną, jak ich
najmłodszy brat. Może też okazać się zupełnie inna niż rodzeństwo. Po dwóch krótkich
rozmowach był tego nie mniej ciekaw niż sama Brie.
Jaka jest? Piękna, to widać od razu. Klasyczna uroda i elegancja nie przepadły wraz z
pamięcią. Pod nimi wyczuwał żelazną wolę. Będzie jej potrzebowała, stwierdził, jeśli ma
odkryć siebie.
Pociągała go, nie sposób temu zaprzeczyć. To, co dziś czuł, nie miało nic wspólnego z
oczarowaniem, jakiego doświadczył dziesięć lat temu. Teraz widział w niej kobietę, która ze
wszystkich sił stara się nie utracić kontroli nad sytuacją, choć jej nie rozumie. Nie sposób nie
cenić człowieka, który jest w stanie zapanować nad emocjami w chwili, gdy cały świat wali
mu się na głowę.
Nie sposób również zaprzeczyć pożądaniu, które czuł, ilekroć się spotkali. Sposób, w
jaki na niego patrzyła tymi wielkimi, topazowymi oczami, nie pozwalał mu o niej zapomnieć.
Czy zawsze tak było? W każdym razie powinien być ostrożny. Nawet jeśli Brie wygląda jak
kobieta, której można dotknąć, uwieść, z którą można pójść do łóżka, i tak pozostanie
księżniczką. Nie taką z bajek, lecz prawdziwą, z krwi i kości.
Gdy się odwrócił i spojrzał na nią, musiał przywołać całe swoje zawodowe
opanowanie, aby nic po sobie nie pokazać.
Szła z wysoko podniesioną głową, jakby wchodziła na arenę, nie do salonu. Perły
błyszczały jej w uszach, na szyi i w odgarniętych do tyłu włosach. Suknia miała kolor
dojrzewających winogron. Jedwab i perły doskonale komponowały się z jasną karnacją.
Postawa godna była tytułu, jaki nosiła. Choć nie trzymała się kurczowo ojcowskiego
ramienia, Reeve był pewien, że chętnie by skorzystała z oparcia. Jednocześnie była zwarta i
gotowa. A także, zauważył z satysfakcją, szukała wzrokiem jego.
- Wasza Wysokość...
Spokojnie czekała, aż Loubet przejdzie przez salę i złoży przed nią ukłon. Zobaczyła
mężczyznę starszego niż Reeve, lecz młodszego niż jej ojciec. Jasne włosy przetykała
siwizna, a na twarzy widoczne były pierwsze zmarszczki. Wspaniale pachnie, pomyślała,
dziwiąc się przewrotności swego umysłu. Chodził, nieznacznie powłócząc lewą nogą, lecz
muszka i czarujący uśmiech nadawały mu niezwykle elegancki wygląd.
- Cieszę się, że panią znów widzę.
- Dziękuję. - Uścisk dłoni nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia.
- Pan Loubet i ja musieliśmy dziś wieczorem omówić pewne sprawy - podpowiedział
książę. - Niestety, nie będzie mógł zostać z nami na kolacji.
- Same obowiązki i żadnych przyjemności, panie Loubet - uśmiechnęła się uprzejmie.
- Naprawdę miło widzieć Waszą Wysokość bezpieczną w domu.
Kątem oka Brie zdążyła zauważyć porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili obaj
panowie.
- Skoro pewne sprawy nie wchodzą w zakres moich obowiązków, może czas pomyśleć
o drinku - zaproponowała lekkim tonem.
Przechodząc przez pokój, zauważyła pełne aprobaty spojrzenie Reeve'a. Bolesny
węzeł w żołądku odrobinę się rozluźnił.
- Panowie, proszę się rozgościć. - Wskazała wszystkim miejsca. Wszystkim poza
Bennettem, który już dawno się rozgościł. - Czy mam swój ulubiony napój?
- zapytała go, wskazując na barek.
- Woda artezyjska z limonką - odparł z uśmiechem.
- Zwykłaś mawiać, że do kolacji podaje się tyle wina, że nie potrzebujesz zaczynać
zabijania swoich szarych komórek już przed jedzeniem.
- Bardzo rozsądnie.
Reeve podszedł do baru przygotować napój dla księżniczki, a Brie zajęła miejsce na
jednej z sof. Panowie rozgościli się wokół niej. Czy całe moje życie było zdominowane przez
mężczyzn? - zastanawiała się, popijając podany napój.
- No i jak, powiedzieć wam, co widzę? - zaczęła i nie czekając na odpowiedź,
ciągnęła: - Widzę, że Aleksander jest zdenerwowany oraz że mój ojciec ostrożnie stawia
każdy krok, jak człowiek na polu minowym. Ja stoję na samym jego środku.
- Ta rozmowa nie ma sensu - stwierdził Aleksander.
- To sprawa czysto rodzinna.
- Problemy rodziny panującej są problemem całej Cordiny. - Głos Loubeta był
uprzejmy, lecz, jak zauważyła Brie, całkowicie beznamiętny. - Stan zdrowia księżniczki
Gabrielli to sprawa zarówno osobista, jak i wagi państwowej. Obawiam się, że światowa
prasa zacznie żerować na wieści o jej amnezji, jeśli tylko dojdą do nich jakieś przecieki.
Jeszcze nie ucichła sprawa porwania. Pragnąłbym jedynie dać ludziom i Jej Wysokości chwilę
wytchnienia.
- Loubet ma rację. - Głos Armanda był nie tylko spokojny, lecz także przepełniony
uczuciem.
- Teoretycznie. - Aleksander posłał Reeve'owi niechętne spojrzenie. - Co nie zmienia
faktu, że Gabriella potrzebuje odpoczynku i terapii. Ktokolwiek to zrobił. .. - palce księcia
zacisnęły się wokół szklanki - drogo za to zapłaci.
- Aleksandrze. - Brie położyła rękę na jego dłoni dobrze znanym mu gestem, którego
sama nie pamiętała. - Zanim ktokolwiek poniesie karę, muszę sobie przypomnieć, co się
wydarzyło.
- Przypomnisz sobie, gdy będziesz gotowa. Tymczasem...
- Tymczasem - przerwał mu ojciec - wszelkimi dostępnymi sposobami musimy
chronić Brie. I zgadzam się z Loubetem, że nieujawnianie informacji o amnezji zwiększy jej
bezpieczeństwo. Jeśli porywacze dowiedzą się, że nic dotąd nie powiedziałaś, mogą zechcieć
uciszyć cię, zanim coś sobie przypomnisz.
Brie podniosła szklankę do ust i w milczeniu wysączyła napój.
- Jak mam to ukryć? - zapytała.
- Jeśli można, Wasza Wysokość - Loubet, nim zwrócił się do Brie, zerknął w stronę
Armanda - sugerowałbym pozostanie w domu wśród tych, którym pani ufa. Powinniśmy
odwołać lub przełożyć na później pani spotkania poza domem. Porwanie, wyczerpanie i szok
wystarczą za usprawiedliwienie, nie trzeba nic dodawać. Lekarz, który się panią zajmował,
jest człowiekiem pani ojca. Nie musimy się obawiać, że powie coś więcej niż to, co mu
każemy.
- Nie. - Brie zdecydowanym ruchem odstawiła szklankę.
- Słucham...?
- Nie - powtórzyła uprzejmie, szukając spojrzeniem ojca. - Nie będę tu siedziała jak w
więzieniu. Jeśli mam jakieś zobowiązania, dotrzymam ich. - Zobaczyła, jak Bennett szczerzy
zęby w uśmiechu i wznosi toast.
- Wasza Wysokość musi zrozumieć, na jakie naraża się zagrożenie! Proszę poczekać
przynajmniej do czasu, gdy policja ustali, kto panią porwał - zdenerwował się Loubet.
- Mam siedzieć w zamknięciu i czekać z założonymi rękami? - Potrząsnęła głową. -
Odmawiam.
- Gabriello, nasze obowiązki nie zawsze są przyjemne. - Książę strząsnął popiół z
nerwowo zapalonego papierosa.
- Być może. Nie mam w tej kwestii żadnego doświadczenia. - Spuściła głowę i
zatrzymała wzrok na pierścieniu, do którego zdążyła już przywyknąć. - Ci, którzy mnie
porwali, są nadal na wolności. Nie chcę, żeby myśleli, że są bezkarni. Panie Loubet, zna mnie
pan dobrze?
- Od dziecka, Wasza Wysokość.
- Czy określiłby mnie pan jako raczej inteligentną? W oczach ministra pojawiły się
iskierki wesołości.
- Znacznie więcej niż „raczej” inteligentną.
- A więc sądzę, że możemy pójść na mały kompromis. Zgadzam się, żeby amnezję
utrzymać w tajemnicy, jeśli uważacie, że tak będzie lepiej, ale nie zamierzam żyć w ukryciu.
Armand chciał zabrać głos, lecz szybko usiadł z powrotem. Na jego ustach zagościł
uśmiech. Nic a nic się nie zmieniła, stwierdził z zadowoleniem.
- Wasza Wysokość, byłbym szczęśliwy, mogąc jakoś pani pomóc, lecz...
- Dziękuję, panie Loubet. Pan MacGee obiecał mi pomoc. - Mówiła głosem miękkim,
lecz nie znoszącym sprzeciwu. - Powie mi wszystko, co będę chciała wiedzieć o księżniczce
Gabrielli.
Reeve odnotował niechęć na twarzy Aleksandra, spekulacje Armanda i ostrożną próbę
sprzeciwu Loubeta.
- Księżniczka i ja zawarliśmy umowę. - Usiadł wygodnie, obserwując reakcje
zgromadzonych. - Uważa, że towarzystwo obcej osoby może mieć na nią dobry wpływ.
- Później o tym porozmawiamy. - Armand wstał z miejsca. Jego ton, jak zwykle
uprzejmy, brzmiał równie kategorycznie, jak córki. - Niezmiernie żałuję, że napięty plan zajęć
nie pozwala ci zostać z nami na kolacji, Loubet. Jutro dokończymy naszą rozmowę.
- Tak, Wasza Wysokość.
Uprzejme pożegnania, kurtuazyjne zwroty. Brie w zamyśleniu odprowadziła go
wzrokiem. Wygląda na bardzo szczerego i wrażliwego.
- Czy go lubię? - zwróciła się do ojca. Książę uśmiechnął się, biorąc córkę pod rękę.
- Nigdy nie wypowiedziałaś się w tej kwestii. Dobrze wykonuje swoje obowiązki.
- I jest śmiertelnie nudny - dodał Bennett, wstając z miejsca. - Chodźmy coś zjeść. -
Pociągnął Brie za rękę. - Dziś wieczorem będziemy świętować. Możesz zjeść pół tuzina
surowych ostryg, jeśli masz ochotę.
- Surowych? Czy ja je lubię?
- Uwielbiasz - odparł wesoło i poprowadził siostrę do jadalni.
- Zabawne... Nie wiedziałam, że Bennett lubi dowcipy - rzekła Brie później,
wychodząc z Reeve'em na taras.
- A ty lubisz, gdy ci się płata figle. - Reeve przystanął, by osłonić dłonią płomień
zapalniczki. Nikły blask oświetlił jego uśmiech, a wieczorna bryza uniosła dym w ciemność.
- Dowiedziałam się też, że nie cierpię ostryg, a mój charakterek domaga się odwetu -
dodała, zaciskając usta. - Aleksander jeszcze zapłaci za to, że mnie zmusił do połknięcia tego
żywego paskudztwa. Ale, mówiąc poważnie, Reeve... - oparła się o kamienną barierkę -
widzę, że postawiłam cię w dość niezręcznej sytuacji. Nie miałam takiego zamiaru, lecz cóż,
stało się. Mimo to ani myślę pozwolić ci odejść.
- Sam podejmuję decyzje - oznajmił z naciskiem.
- Wiem. - Uśmiech Brie niespodziewanie przerodził się w szczery śmiech. - Może
dlatego tak dobrze się przy tobie czuję, wiesz? - dodała, poważniejąc. - Dziś wieczorem
posłuchałam twojej rady.
- To znaczy?
- Obserwowałam i wyciągałam wnioski. Wiesz, mam wspaniałego ojca. Doskonale
sobie radzi mimo nawału obowiązków i trudnych spraw ostatniego tygodnia. Służba odnosi
się do niego z ogromnym szacunkiem i bez lęku, więc chyba jest sprawiedliwy. Zgadzasz się
ze mną?
Poruszyła głową, światło księżyca zaigrało na jej włosach.
- Owszem.
- Aleksander jest... jak by to powiedzieć... Zachowuje się jak znacznie starszy
mężczyzna. Pewnie wydaje mu się, że tak powinno być. Nie polubił cię.
Opuściła głowę. Jego oczy znalazły się na linii jej ust.
- To prawda - przyznał.
- Czy to ci przeszkadza? Wzruszył ramionami.
- Nie wszyscy muszą mnie lubić.
- Szkoda, że nie mam twojej pewności siebie - westchnęła. - W każdym razie dolałam
oliwy do ognia. Kiedy powiedziałam, że mam ochotę się przejść i poprosiłam o twoje
towarzystwo, nie był zadowolony. Jest bardzo zaborczy.
- Raczej zazdrosny! Wydaje mu się, że to należy do jego obowiązków - zauważył
Reeve.
- Tak czy owak z czasem zmieni zdanie na twój temat. Bennett jest inny, taki
beztroski. Może to sprawa wieku, a może tego, że jest najmłodszy. A jednak przez cały czas
obserwował mnie, jakbym za chwilę miała się potknąć i potrzebowała wsparcia. No i Loubet.
Co o nim myślisz?
- Nie znam go - stwierdził lakonicznie.
- Ja też nie - odparła z kwaśną miną. - Ale naprawdę jestem ciekawa twojego zdania.
- No cóż, on także ma mnóstwo obowiązków - odparł wymijająco.
- Jesteś człowiekiem bardzo opanowanym - powiedziała. - Nie przypuszczałam, że to
cecha narodowa Amerykanów.
- Ty też nie dajesz się ponieść emocjom - zauważył.
- Tak sądzisz? - Odęła wargi w zamyśleniu. - Może to i prawda, ale czyż nie wynika
wyłącznie z konieczności? Nie mogę sobie pozwolić na strojenie fochów.
Kolacja kosztowała Brie więcej wysiłku, niż okazywała. Reeve obserwował, jak
ciężko opiera się dłońmi o kamienny murek. Była zmęczona, lecz doskonale rozumiał, że
niechętnie myśli o powrocie do swego pokoju.
- Brie, czy nie myślałaś o tym, żeby wziąć kilka dni urlopu i gdzieś wyjechać? -
zapytał z pozoru beztrosko.
Czujnie uniosła głowę.
- Wyjechać, nie uciec - wyjaśnił z naciskiem. - To normalna rzecz, takie nagłe wypady.
- Nie mogę sobie pozwolić na normalne zachowania, dopóki się nie dowiem, kim
jestem - oznajmiła buntowniczo.
- Twój lekarz twierdzi, że amnezja niedługo minie.
- Co znaczy niedługo? - odparowała. - Tydzień, miesiąc, a może rok? Nie ma mowy,
Reeve! Nie będę siedziała z założonymi rękami, czekając, aż wszystko się wyjaśni. W
szpitalu dręczył mnie sen... - Przymknęła oczy. - W tym śnie śpię i nie śpię jednocześnie. Nie
mogę się poruszać. Jest ciemno i słyszę głosy, ale nie mogę ich zrozumieć, chociaż je
rozpoznaję. I boję się, Reeve. Jestem przerażona...
Łapczywie zaciągnął się papierosem.
- Podawali ci środki odurzające.
Powoli odwróciła się ku niemu. W przyćmionym świetle oczy błyszczały jej niczym
płomień świecy.
- Skąd wiesz?
- Lekarze musieli ci zrobić płukanie żołądka. Na podstawie stanu, w jakim się
znajdowałaś, można wyciągnąć wniosek, że cały czas podawano ci jakieś narkotyki. Nawet
jeśli odzyskasz pamięć, pewnie nie będziesz w stanie przypomnieć sobie wszystkiego. Lepiej,
żebyś była tego świadoma już teraz.
- Nie, Reeve. - Zacisnęła usta i odezwała się, dopiero gdy była pewna, że głos jej nie
zadrży. - Przypomnę sobie wszystko. Co jeszcze wiesz?
- Niewiele.
- Mów, miejmy to z głowy.
Strząsnął popiół i cisnął niedopałek w mroczną pustkę.
- No dobrze. Zostałaś uprowadzona w niedzielę. Nie wiadomo dokładnie, o której
godzinie, bo wybrałaś się na samotną przejażdżkę. Wieczorem zatelefonowali do Aleksandra.
- Do Aleksa?
- Tak, niedzielne popołudnie zazwyczaj spędza w biurze. Ma tam własny numer,
podobnie zresztą jak wy wszyscy. Rozmowa była krótka. Zakomunikowano jedynie, że
zostałaś uprowadzona i że nie wypuszczą cię, dopóki nie zostaną spełnione ich żądania.
Jednak żadnych nie przedstawiono.
Gdzie była więziona? Pamiętała jedynie ciemność...
- Co Aleks zrobił?
- Pobiegł do ojca i natychmiast wszczęto poszukiwania. W poniedziałek rano
znaleziono twój samochód sześćdziesiąt kilometrów od miasta, w miejscu, gdzie masz małą
farmę. Zdaje się, że masz zwyczaj tam jeździć, aby cieszyć się samotnością. W poniedziałek
wieczorem porywacze ujawnili pierwsze żądania. Chodziło o pieniądze. Zanim zdążyli ustalić
warunki transakcji, był kolejny telefon. Tym razem w zamian za twoją wolność żądano
zwolnienia czterech więźniów.
- A to skomplikowało całą sytuację. - Pokiwała głową.
- Dwóch czekało na egzekucję za szpiegostwo - wyjaśnił, sądząc, że chciałaby to
wiedzieć. - W ten sposób sprawa wymknęła się ojcu spod kontroli. Pieniądze to jedno, a
wypuszczanie więźniów to zupełnie inna sprawa. Negocjacje trwały, gdy niespodziewanie
odnaleziono cię na poboczu drogi.
- Muszę tam wrócić - mruknęła, zaciskając dłonie.
- Do miejsc, gdzie znaleziono mój samochód i mnie.
- Jeszcze nie teraz, Brie. Zgodziłem się pomóc ci, ale musisz przystać na moje
warunki.
Zmrużyła oczy, nagle czujna.
- To znaczy?
- Pozwól, że o pewnych rzeczach będę decydował ja - rzekł twardo. - Zabiorę cię tam,
kiedy uznam, że jesteś wystarczająco silna. Na razie nigdzie się nam nie spieszy.
- A jeśli się nie zgodzę?
- Wtedy twój ojciec może poważniej potraktować plan Loubeta.
- I niczego nie osiągnę.
- Owszem.
- Wiedziałam, że nie będzie łatwo z tobą współpracować, Reeve. - Odeszła kilka
kroków i stając w świetle księżyca, dodała: - Zdaje się, że nie mam zbytniego wyboru, i wcale
mi się to nie podoba. Przecież możliwość wyboru to sens wolności. Dniem i nocą marzę, że
odzyskam pamięć i przestanę być zależna od innych. Jutro, po rozmowie z sekretarką, jak jej
tam...
- Smithers - podpowiedział. - Janet Smithers.
- Co za pospolite nazwisko - skrzywiła się Brie. - W każdym razie rano przejrzę z nią
mój rozkład zajęć. Chciałabym, abyś także rzucił na niego okiem. Pragnę się wywiązać ze
wszystkich zobowiązań, bez względu na to, czego dotyczą, nawet gdybym miała strawić całe
godziny na zakupach lub w salonie piękności.
- Myślisz, że tak właśnie spędzasz czas?
- To niewykluczone, przecież jestem bogata, prawda?
- Owszem, nie da się ukryć.
- No cóż, w takim razie... - Wzruszyła ramionami. - Wieczorem, przed kolacją,
leżałam sobie w wannie i rozmyślałam. Szczerze mówiąc, myślałam o tobie, Reeve.
Powoli wsunął ręce do kieszeni.
- O mnie?
- Usiłowałam przeanalizować twoją osobowość. Niektóre rzeczy są dla mnie
oczywiste, inne nie. Jeśli przypadkiem znałam się na mężczyznach, ta wiedza bezpowrotnie
przepadła. - Podeszła do niego bez cienia zażenowania. - Zastanawiałam się, czy kiedyś cię
pocałuję, czy weźmiesz mnie w ramiona, czy poznam tę część siebie, która każe mi o tym
wszystkim myśleć.
Odchylił się do tyłu i spojrzał na nią z góry.
- Czy to należy do moich obowiązków, Wasza Wysokość?
- Nie obchodzi mnie, co o tym myślisz - warknęła.
- Nie? Ale może mnie obchodzi...
- Uważasz, że nie jestem atrakcyjna?
Wydęła wargi z udanym lekceważeniem i czekała na odpowiedź. Sprawiała wrażenie
kobiety przywykłej do barwnych, wymyślnych komplementów. Od niego ich nie usłyszy!
- Nie jesteś nieatrakcyjna.
Dlaczego w ustach Reeve'a stwierdzenie to zabrzmiało jak obelga?
- Może masz zobowiązania wobec innej kobiety?
- dociekała. - Czy czułbyś, że postępujesz nieuczciwie, gdybyś mnie pocałował?
Tkwił na swoim miejscu, uśmiechając się uprzejmie.
- Nie mam żadnych zobowiązań, Wasza Wysokość - oznajmił sztywno.
- Dlaczego nagle zacząłeś mnie tytułować? - spytała z irytacją. - Chcesz mnie
sprowokować?
- Tak.
Poczuła ogarniającą ją złość, lecz niespodziewanie dla samej siebie wybuchnęła
śmiechem.
- To działa!
- Jest już późno. - Przyjacielskim gestem ujął ją za rękę. - Pozwól, że cię odprowadzę.
- To znaczy, że nie uważasz mnie za nieatrakcyjną - stwierdziła z satysfakcją. Szli
obok siebie, lecz nie razem. - Skoro nie masz zobowiązań, czemu mnie nie pocałujesz?
Przecież zgodziłeś się mi pomagać.
Przystanął, patrząc na nią.
- Obiecałem twojemu ojcu, że będę cię chronił przed kłopotami.
- Mówiłeś, że mi pomożesz odnaleźć siebie. Okazuje się, że twoje słowo nic nie
znaczy, albo nie lubisz całować kobiet...
Zdążyła przejść dwa stopnie, gdy złapał ją za ramię.
- Nie masz zwyczaju odpuszczać, prawda? - warknął.
- Zdaje się, że nie - odparła z uśmiechem.
- Ja też. - Przyciągnął ją do siebie i dotknął jej warg z zamiarem złożenia na nich
wymuszonego pocałunku.
Rozumiał potrzeby tej kobiety, lecz wiedział, że jawnie nakłania go do zrobienia
czegoś, od czego powinien się wstrzymać. Jego obojętność trwała zaledwie kilka sekund. Brie
była ciepła, kusząca, podniecająca. Objął dłonią jej szyję i pocałował ją goręcej. Czuł, jak bez
wahania odpowiada namiętnością na namiętność.
Brie sądziła, iż wie, czego ma się spodziewać. Pojęcie pocałunku było dla niej czymś
równie oczywistym jak jedzenie czy picie. A jednak myliła się. W chwili, gdy ich usta się
zetknęły, przestała panować nad ciałem. To Reeve decydował o wszystkim, co czuła. Nie
pamiętała, czy było jej kiedyś dane doznać podobnego uczucia. Wszystko było świeże, nowe,
podniecające. I zaskakująco głębokie, pierwotne, oczywiste.
Pragnęła go, marzyła o nim, tęskniła za jego dotykiem. Może nigdy wcześniej tego nie
doświadczyła. Ból niespełnionego pożądania przeszywał dreszczem jej ciało. Ale czy był już
ktoś wcześniej? Kto? Czy kiedyś już stała w świetle księżyca, opleciona silnymi męskimi
ramionami? Czy choć raz bez wahania gotowa była poddać się namiętności? Ile to dla niej
znaczyło?
- Reeve... - Ostrożnie cofnęła się kilka kroków. - Myliłam się. Dzięki temu nie
rozumiem ani trochę więcej.
Czuł jej gorącą, niepohamowaną namiętność. Pragnął ponownie sięgnąć po nią, gdy
nagle napłynęły pytania: ilu było przed nim? Kto? Wrócił dystans, jaki jeszcze przed chwilą
utrzymywał się między nimi.
- Wiesz co, powinniśmy się z tym przespać - powiedział.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Czuła się jak figurantka. Jedynym powodem, dla którego siedziała w swoim
pozbawionym falbanek, eleganckim gabinecie był fakt, że Reeve ją tu przyprowadził. Była
wdzięczna, gdy punktualnie o ósmej zapukał do drzwi jej sypialni ze zwyczajnym „Jesteś
gotowa?”, i niczym więcej. Perspektywa pytania kogoś z pałacowej służby o drogę do
własnego gabinetu nie była specjalnie kusząca. Nie chciała od razu pierwszego dnia stawiać
czoła cudzym oczekiwaniom i ciekawości. Przy nim nie musiała za nic przepraszać, wstydzić
się czy wyjaśniać.
Reeve jest tutaj, powtarzała sobie. Będzie mnie prowadził i wspierał. Dopóki będzie
pamiętać o tym, a nie o chwili słabości, której wczorajszego wieczoru ulegli na tarasie,
wszystko będzie w porządku. Lepiej by się czuła, gdyby nie obudziło jej wspomnienie jego
bliskości.
W milczeniu udali się na trzecie piętro w lewym skrzydle pałacu, gdzie Reeve
wprowadził ją do pokoju na końcu korytarza. Ostrożnie weszła do środka.
Pokój nie był duży, lecz bardzo urzędowy. Dobrze oświetlony, praktycznie
wyposażony, a jednocześnie dawał wrażenie pewnej prywatności. Z ulgą stwierdziła, że
doskonałej jakości meble nie są zbyt wymyślne. Na środku stało utrzymane w nienagannym
porządku wielkie, mahoniowe biurko. Zaobserwowała, że i w tym pomieszczeniu dominują
kolory pastelowe. Minęła dwa rzeźbione krzesła z hebanowego drewna z obiciami w
orientalne wzory. W wazonie z Sevres stały różowe róże, a białe goździki - w dzbanuszku z
porcelany wedgwood. Wyjęła jeden kwiat i obracając go między palcami, odwróciła się do
Reeve'a.
- Ciekawe, nad czym tu pracuję.
Zobaczyła leżący na biurku gruby, oprawny w skórę notes, lecz nie wzięła go do ręki.
Czy znajdzie w środku swoje życie wypełnione lunchami, herbatkami, przymiarkami,
zakupami? A jeśli tak, to czy będzie potrafiła dać sobie z tym wszystkim radę?
- Czym się zajmuję? - zapytała.
W jej głosie zabrzmiały zarówno wyzwanie, jak i błaganie. Jedno i drugie było
skierowane do niego.
Odrobił pracę domową. Po południu, gdy Brie spała, przejrzał jej zapiski, kalendarzyk,
nawet pamiętnik. Teraz wiedział o Jej Wysokości Księżniczce Gabrielli de Cordina niemal
wszystko. Jednakże Brie Bisset była nieco bardziej skryta.
Spędził godzinę z jej sekretarką i kolejną z majordomusem. Odbył krótką, ostrożną
rozmowę z byłą nianią. Obraz księżniczki Gabrielli, jaki zaczął mu się rysować, okazał się
bardziej skomplikowany, a zagadka jej porwania i ocalenia bardziej intrygująca, niż myślał.
Na pierwszy rzut oka wydawało się, że książę pozostawił śledztwo w rękach policji i
powrócił do własnych spraw. Jednak Reeve rzadko wierzył w to, co wydaje się oczywiste.
Jeśli Armand gra w szachy z nim jako gońcem, przystąpi do rozgrywki i wykona parę
własnych posunięć. Odkrycie, że w pewnych sferach ograniczenie, prywata i ukrywanie
niewygodnych faktów są na porządku dziennym, nie zajęło Amerykaninowi zbyt dużo czasu.
Jednak, aby złożyć w całość kawałki układanki stanowiącej obraz uprowadzenia księżniczki,
najpierw musiał złożyć obraz samej Gabrielli.
Ze sposobu, w jaki opisała poprzedniego dnia swoją rodzinę. Reeve wywnioskował, że
jest spostrzegawcza. Jednak wyobrażenie, jakie miała na własny temat, było dalekie od
prawdy. A może obawia się samej siebie, zastanawiał się. Przez chwilę usiłował sobie
wyobrazić, jakie to może być uczucie: obudzić się pewnego dnia rano bez przeszłości, bez
zobowiązań, bez świadomości, kim się jest. Porażające! Szybko odsunął od siebie tę myśl. Im
bardziej współczuł tej kobiecie, tym trudniej mu było wykonywać pracę, jakiej się podjął.
- Zajmujesz się kilkoma projektami. - Zaczął obojętnie, podchodząc do biurka. -
Codzienne obowiązki, trochę reprezentacji.
Niespodziewanie poczuła, jak wracają wspomnienia wczorajszego wieczoru i siła, z
jaką na nią działał. Musi się opanować. To tylko wynajęty człowiek, jej tymczasowy cień. Nie
może pozwolić, by emocje przeszkodziły jej w realizacji tego, co najważniejsze.
- Projekty? - podchwyciła. - Naprawdę zajmuję się czymś poza malowaniem
paznokci?
- Nie przepadasz za Gabriellą, prawda? - Reeve położył rękę na jej dłoni
spoczywającej na oprawnej w skórę okładce. Przez kilka długich sekund żadne z nich nie
poruszyło się.
- Być może - odrzekła z namysłem. - Żeby ją zrozumieć, muszę ją poznać. Na razie
jest mi bardziej obca niż ty.
Poczuł wzbierające współczucie. Bez względu na to, jak mocno tego pragnął, nie był
w stanie całkowicie się go wyprzeć. Ręka skryta pod jego dłonią pozostawała nieruchoma,
głos brzmiał zdecydowanie, lecz w topazowych oczach widział zwątpienie, zmieszanie i
błaganie o pomoc.
- Usiądź, Brie - poprosił miękko.
Zawahała się, ale powoli cofnęła dłoń i usiadła na jednym z wyściełanych krzeseł.
- Zgoda. Czy teraz będzie lekcja pierwsza?
- Nazwij to jak chcesz. - Przysiadł na krawędzi biurka, zachowując odpowiedni
dystans, i patrząc Brie prosto w oczy, zaczął: - Powiedz mi, co widzisz, gdy myślisz o
księżniczce.
- Bawisz się w psychoanalityka?
- To proste pytanie. Twoja odpowiedź może być równie prosta.
- Dobrze - uśmiechnęła się. - Więc tak: książę na białym koniu, dobre wróżki i szklane
pantofelki.
Przytuliła pąk róży do policzka i utkwiła wzrok w smudze światła, kładącej się na
podłodze za jego plecami.
- Lokaje w fantazyjnych liberiach, karety z białymi, satynowymi obiciami, śliczne
srebrne korony, wspaniałe suknie - ciągnęła z rozmarzeniem. - Tłumy ludzi... Tłumy
wiwatujące pod twoim oknem. Słońce świeci ci w oczy, więc niewiele widzisz, za to
wszystko słyszysz. Machasz im. W powietrzu unosi się intensywny zapach róż. Morze
ludzkich głów szaleje z zachwytu. Pełne miłości, uwielbienia, wyczekujące. - Umilkła, po
czym upuściła różę na kolana. Zauważył, że trzęsą jej się ręce.
- To są twoje wspomnienia, czy wyobraźnia?
- Nie wiem... - Jak miała to wytłumaczyć? Nadal czuła zapach róż i słyszała
pozdrowienia tłumu. Czuła, jak słońce piecze ją w oczy, lecz nie potrafiła stanąć w oknie. -
Tylko wrażenia - odparła po chwili. - Przychodzą i odchodzą. Nigdy nie zostają na dłużej.
- Nie popędzaj spraw, Brie. Pokręciła głową.
- Chciałabym...
- Wiem, co byś chciała. - Mówił spokojnie, niemal beztrosko. W jej oczach pojawił się
błysk znużenia. Wiedział, jak sobie z tym poradzić. Wziął do ręki terminarz i nie otwierając
go, oznajmił: - Przedstawię ci przykładowy dzień Jej Wysokości Księżniczki Gabrielli de
Cordina.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? - W jej wzroku momentalnie pojawiła się czujność.
Reeve patrzył na nią, ważąc w dłoni trzymany terminarz.
- To należy do moich obowiązków. Wstajesz o siódmej trzydzieści i jesz śniadanie w
pokoju. Między ósmą trzydzieści a dziewiątą masz spotkanie z majordomusem.
- Regisseur. - Zamrugała i zmarszczyła brwi. - To po francusku. Nazywamy tę funkcję
regisseur, nie majordomus.
Reeve pozostawił tę uwagę bez komentarza.
- Decydujesz, jak będzie wyglądało menu na cały dzień. Jeśli nie ma oficjalnej kolacji,
zazwyczaj planujesz główny posiłek na południe. To jeden z obowiązków, który przejęłaś po
śmierci matki.
- Rozumiem. - Czekała na smutek. Marzyła o nim. Nić nie czuła. - Mów dalej.
- Od dziewiątej do dziesiątej trzydzieści jesteś tutaj, w swoim gabinecie, i przy
pomocy sekretarki zajmujesz się oficjalną korespondencją. Z reguły dyktujesz jej, co ma
napisać, po czym się podpisujesz.
- Od jak dawna ona u mnie pracuje? - przerwała mu ostro Brie. - Ta Janet Smithers?
- Niecały rok. Twoja poprzednia sekretarka urodziła dziecko i odeszła.
- Czyja... - Zamilkła, szukając odpowiedniego słowa. - Czy współpraca między nami
układa się satysfakcjonująco?
Reeve przechylił głowę.
- Nie słyszałem, żeby ktoś się skarżył.
Sfrustrowana potrząsnęła głową. Jak miała wytłumaczyć mężczyźnie, że chciałaby
wiedzieć, czy dogaduje się ze swoją sekretarką jak kobieta z kobietą? Jak miała mu
wytłumaczyć, że chciałaby wiedzieć, czy były w jej życiu jakieś przyjaciółki, jakieś kobiety,
które pomogłyby przełamać otaczający ją męski krąg? Zapewne jest to jedna z rzeczy, które
będzie musiała odkryć sama.
- Mów dalej, proszę - zachęciła.
- Jeśli to możliwe, jeszcze w czasie porannej sesji siadasz do prywatnej
korespondencji. Jeśli nie, zostawiasz to na wieczór.
- Co znaczy „oficjalna korespondencja”?
- Jesteś przewodniczącą Stowarzyszenia na Rzecz Pomocy Dzieciom
Niepełnosprawnym. SRPDN jest największą organizacją charytatywną w Cordinie. Jesteś
również rzecznikiem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ponadto angażujesz się w
działalność Centrum Sztuk Pięknych, które zostało wybudowane ku pamięci twojej matki i
nosi jej imię. Do twoich obowiązków należy prowadzenie korespondencji z żonami głów
państw, przewodniczenie lub obsługa najróżniejszych komitetów, przyjmowanie lub
odrzucanie zaproszeń i zabawianie gości podczas uroczystości państwowych. Polityka i
sprawowanie rządów należą do obowiązków twojego ojca, a także, w pewnym stopniu, do
Aleksandra.
- Czyli że ograniczam się do spełniania bardziej... kobiecych powinności?
Kątem oka dostrzegła na jego twarzy przelotny uśmiech.
- Po przejrzeniu twojego terminarza nie byłbym skłonny się z tobą zgodzić, Brie.
- Dziwne, bo na razie mam wrażenie, że głównie odpowiadam na listy.
- Trzy razy w tygodniu odwiedzasz siedzibę SRPDN. Szczerze mówiąc, nie podjąłbym
się tej całej papierkowej roboty. Przez osiemnaście miesięcy nagabywałaś Radę Narodową w
sprawie zwiększenia budżetu na Centrum Sztuk Pięknych. W zeszłym roku odwiedziłaś
piętnaście państw z misjami Czerwonego Krzyża, a także spędziłaś dziesięć dni w Etiopii.
Pismo „World” poświęciło tej podróży duży artykuł. Postaram się, abyś dostała kopię.
Brie podniosła różę i gładząc jedwabiste płatki, wstała z krzesła.
- Czy wiem, co robię? Czy nie jestem jedynie figurantką? - zapytała niepewnie.
Reeve sięgnął po papierosa.
- I jedno, i drugie. Piękna, młoda księżniczka przyciąga uwagę, prasę, fundusze i
zyski. Mądra, młoda kobieta wykorzystuje to, a także potencjał własnego umysłu, żeby
osiągnąć swoje cele. Zgodnie z tym, co napisałaś w pamiętniku...
- Czytałeś mój pamiętnik?
Uniósł brwi, obserwując malujące się na jej twarzy wściekłość i zakłopotanie.
- Poprosiłaś mnie o pomoc - przypomniał. - Nie będę w stanie ci pomóc, jeśli cię nie
poznam. Spokojnie... - Beztroskim ruchem zapalił papierosa. - Jesteś bardzo dyskretna, nawet
w prywatnych notatkach.
Nie ma sensu się złościć, uspokajała samą siebie. Nie ma co, musiał świetnie się
bawić.
- Zacząłeś coś mówić.
- Zgodnie z tym, co napisałaś w pamiętniku, podróże są dla ciebie męczące. Nigdy ich
specjalnie nie lubiłaś, ale jeździsz to tu, to tam, bo wiesz, że to konieczne. Trzeba zbierać
pieniądze na szczytne cele, bywać na galach i przyjęciach. Naprawdę masz dużo pracy,
Gabriello, przysięgam.
- Będę musiała uwierzyć ci na słowo. - Wsunęła różę z powrotem do wazonu. - Chcę
wrócić do moich obowiązków. Po pierwsze, jeśli mam utrzymywać w tajemnicy utratę
pamięci, muszę poznać nazwiska ludzi, których znam. - Obeszła biurko i usiadłszy z
powrotem na miejscu, wzięła do ręki długopis. - Powiedz mi wszystko, co wiesz. Potem
zadzwonię do Janet Smithers. Czy mam dziś jakieś spotkania?
- O pierwszej w SRPDN - ie.
- W porządku. W takim razie do pierwszej muszę się wielu rzeczy nauczyć.
Do chwili kiedy musiał zostawić Brie z sekretarką, zdążył jej podać piętnaście
nazwisk wraz z charakterystyką tych osób. Był przekonany, że nie zdołała zapamiętać nawet
połowy. Gdyby miał wybór, wsiadłby teraz w samochód i odjechał. Nad morze, w góry, bez
znaczenia. Pałace - choćby nawet piękne, o fascynującej historii - to nic więcej jak ściany,
podłogi i sufity. A on pragnął widzieć nad sobą bezkres nieba.
Po drodze do gabinetu księcia Armanda na czwartym piętrze na chwilę przystanął w
okiennym wykuszu. Robota gliny, pomyślał ze zniecierpliwieniem. Harówa i papierkowa
robota. Ciągle nie był w stanie od tego uciec.
Gdy wprowadzono go do gabinetu, książę właśnie nalewał kawę. Pokój był
dwukrotnie większy od pracowni Brie, o bogatym, choć niewątpliwie męskim wystroju.
Gzymsy zdobiły wymyślne, pozłacane ornamenty, rzeźbione krzesła były rozłożyste, a
dębowe biurko masywne. Armand otworzył okna i światło rozlało się po czerwonym
dywanie.
- Loubet właśnie wyszedł - oznajmił bez wstępów. - Czytałeś gazetę?
- Tak. - Reeve przyjął kawę, lecz nie usiadł, gdyż książę w dalszym ciągu stał.
Wiedział, kiedy można zignorować protokół, a kiedy należy mu się podporządkować. - Chyba
wiadomość, że Jej Wysokość jest bezpieczna w domu, została przyjęta z ulgą. Nie obyło się
natomiast bez spekulacji na temat uprowadzenia. Zresztą należało się tego spodziewać.
- Sporo jest też krytyki pod adresem Departamentu Policji Cordiny - dodał książę
Armand ze wzruszeniem ramion.
- Tego także należało się spodziewać. Sam mam mnóstwo wątpliwości.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- Policja ma swoje obowiązki, ja mam moje, a ty twoje - rzekł Armand sucho. -
Widziałeś się dziś rano z Gabriellą?
- Tak.
- Siadaj. - Niecierpliwym gestem wskazał krzesło. - Jak ona się ma?
Reeve usiadł, przyglądając się księciu, który przemierzał pokój z tym samym
nerwowym wdziękiem, który cechował jego córkę.
- Powiedziałbym, że pod względem fizycznym dochodzi do siebie błyskawicznie.
Emocjonalnie trzyma się, bo jest zdeterminowana. W tej chwili jej sekretarka odpytuje ją z
nazwisk i twarzy. Zamierza wywiązywać się ze swoich obowiązków, poczynając od dzisiaj.
Armand wypił pół filiżanki duszkiem, nim ją odstawił. Tego ranka stanowczo
przesadzał z kawą.
- Będziesz jej towarzyszył?
Reeve umoczył wargi w gorącym, czarnym płynie.
- Tak.
- Trudno jest... - zaczął powoli Armand, usiłując uporać się z uczuciami. Gniewem,
smutkiem, frustracją? Reeve nie był pewien. - Trudno jest - powtórzył już spokojniej - stać z
założonymi rękami. Tak niewiele mogę dla niej zrobić. Przyjechałeś tu na moją prośbę,
zostałeś na moją prośbę. A teraz zazdroszczę ci zaufania, jakim cię obdarzyła moja córka.
- Zaufanie to chyba zbyt mocne słowo. Po prostu w tej chwili uważa, że mogę się jej
przydać. Jestem w stanie powiedzieć jej wszystko o niej samej bez wchodzenia w sferę uczuć.
- To bardzo uczuciowa kobieta, podobnie jak jej matka. Jeśli kocha, kocha ponad
wszystko. To wspaniała cecha.
Armand usiadł za biurkiem. Reeve był pewien, iż teraz nastąpi oficjalna część
spotkania.
- Wczoraj wieczorem Bennett uświadomił mi, że postawiłem cię w dość niezręcznej
sytuacji - oznajmił książę, patrząc na niego uważnie.
- W jakim sensie? - Reeve stał się czujny.
- Będziesz przy Gabrielli zarówno w miejscach prywatnych, jak i publicznych. Ze
względu na swoją pozycję Brie jest osobą często fotografowaną. Ludzie lubią plotkować na
jej temat. - Książę wziął do ręki biały kamień leżący na biurku. Idealnie mieścił się w jego
dłoni. Przed laty jego żona znalazła go na skalistej plaży. - Byłem tak skoncentrowany na
zapewnianiu Gabrielli bezpieczeństwa i na leczeniu, że nie pomyślałem o tym, co implikuje
twoja obecność.
- Obecność... w życiu Gabrielli?
Kąciki ust Armanda nieznacznie powędrowały w górę.
- Cieszę się, że nie trzeba ci tego wyjaśniać. Bennett jest młody, a o jego sprawach
pisze prasa na całym świecie. - W głosie księcia brzmiały zarówno duma, jak i znużenie.
Taki już los rodziców, pomyślał Reeve z rozbawieniem. Nieraz widział własnego ojca
w podobnej sytuacji.
- Jestem tu ze względu na bezpieczeństwo Jej Wysokości - stwierdził służbiście. - To
chyba wystarczająco oczywiste.
- Fakt, że władca Cordiny prosi byłego policjanta, Amerykanina, o opiekę nad córką,
bynajmniej nie jest oczywisty. To mogłoby zostać poczytane za ujmę. Jesteśmy małym
krajem, lecz nasza duma jest wielka.
Reeve przez chwilę siedział w milczeniu.
- Mam wyjechać?
- Nie.
Ulga. Nie to powinien czuć, a już na pewno nie tak intensywnie. Dłoń trzymająca
kubek rozluźniła się bezwiednie.
- Nie mogę zmienić narodowości, Armandzie.
- Nie musisz. - Starszy pan przełożył kamień z jednej ręki do drugiej. - Można
natomiast sprawić, abyś mógł przebywać blisko Gabrielli, nie wywołując fali spekulacji.
Tym razem to Reeve się uśmiechnął.
- Jako jej adorator?
- Jak zwykle, ułatwiasz mi zadanie.
Armand oparł się wygodnie, bacznie obserwując syna przyjaciela. W innych
okolicznościach chętnie przystałby na związek Reeve'a ze swoją córką. Wiedział, że Brie
powinna niedługo wyjść za mąż i z tego względu celowo umawiał ją z członkami brytyjskiej
rodziny królewskiej i szlachetnie urodzonymi młodymi Francuzami. Lecz rodzina MacGee
szczyciła się również imponującym rodowodem i nieskazitelną opinią. Nie sprawiłoby mu
przykrości, gdyby to, co teraz hipotetycznie rozważał, stało się faktem.
- Posunąłbym się krok dalej. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, ogłosiłbym wasze
zaręczyny.
Czekał na jakąś reakcję, gest lub minę. Reeve zaszczycił go rozbawionym
spojrzeniem, w którym można było odczytać co najwyżej uprzejme zainteresowanie. Armand
potarł kciukiem o kamień. Szanował ludzi, którzy własne myśli potrafią zachować dla siebie.
- Jako narzeczony możesz cały czas być przy niej, nie wzbudzając niezdrowej
ciekawości.
- Myślę, że nie obędzie się bez pytań o to, jakim cudem zostałem narzeczonym Jej
Wysokości po zaledwie kilku dniach spędzonych w Cordinie - zauważył Reeve.
Władca przytaknął, zadowolony ze spokojnej, pozbawionej emocji odpowiedzi.
- Moja wieloletnia przyjaźń z twoim ojcem czyni tę historię więcej niż
prawdopodobną. Brie była w twoim kraju nie dawniej jak w zeszłym roku. Wtedy mogliście
się poznać.
Reeve sięgnął po papierosa. Chęć zapalenia go była przemożna.
- Zaręczyny zazwyczaj prowadzą do małżeństwa - zauważył mimochodem.
- Te prawdziwe, tak. - Armand odłożył kamień na biurko i splótł ręce na piersi. - Nam
chodzi wyłącznie o wygodę. Gdy będzie po wszystkim, ogłosimy, że Gabriella i ty
rozmyśliliście się. Zaręczyny zostaną zerwane i każde z was pójdzie własną drogą. Prasa
będzie zachwycona melodramatem i nikomu nie stanie się krzywda.
Księżniczka i farmer, pomyślał Reeve z przekąsem. To może być ciekawe. Zanim to
wszystko się skończy, może się wydarzyć parę rzeczy wartych zapamiętania.
- Nawet jeśli ja się zgodzę, powinniśmy jeszcze zapytać o zdanie drugiego uczestnika
zabawy - zaznaczył z naciskiem.
- Gabriella zrobi to, co jest najlepsze dla niej i dla jej kraju - oznajmił Armand tonem
człowieka, który jest w pełni świadom swej władzy. - Decyzja należy do ciebie, nie do niej.
Brak możliwości podejmowania samodzielnych decyzji, czyż nie to jej najbardziej
dokucza? Bycie księżniczką to coś więcej niż srebrna korona i szklane pantofelki. Reeve
wypuścił z ust kłąb dymu. Cóż, współczuł jej, lecz nie mogło go to powstrzymać przed
podjęciem za nią decyzji.
- Rozumiem twoje stanowisko. Zagramy wedle twoich zasad, Armandzie.
Książę wstał.
- W takim razie porozmawiam z Gabriellą. Reeve był pewien, że rozmowa wprawi
Brie w podły humor. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że będzie mu to na rękę.
Wolał, gdy stawała się naburmuszona i oziębła, bo zagubione i błagalne spojrzenie sprawiało,
że szybko miękły mu kolana.
Gdy parę minut przed pierwszą Brie lekkim krokiem przeszła próg pałacu, nie czuł
rozczarowania. Miała ciemną marynarkę z zamszu, dobraną do jaśniejszej, także zamszowej
spódnicy. Rozpuszczone włosy gęstą falą opadały na plecy, mieniąc się połyskliwym odcie-
niem. Gdy odwróciła głowę, zobaczył jej pełne blasku oczy. Wygląda niczym utkana ze
światła zjawa, pomyślał, ruszając w stronę samochodu. Jej miejsce nie jest wśród pałacowych
ścian, jej miejsce jest pod niebem.
Otwierając drzwi, Reeve lekko się ukłonił. Brie posłała mu ogniste spojrzenie.
- Wbiłeś mi nóż w plecy - rzuciła, siadając na przednim siedzeniu.
Reeve przeszedł na stronę kierowcy, dzwoniąc trzymanymi w kieszeni kluczykami.
Mógł zachować się delikatnie, ale mógł też postąpić inaczej.
- Coś nie tak, kochanie? - zagadnął, sadowiąc się koło niej.
- Żartujesz sobie? - Posłała mu pełne złości spojrzenie. - Co za czelność!
Wziął ją za rękę i nie puścił mimo ostrego sprzeciwu.
- Gabriello, niektóre sprawy trzeba traktować z przymrużeniem oka.
- To głupia farsa. Oszustwo! - wybuchnęła niespodziewanie, przechodząc jednocześnie
na szybki, pełen oburzenia francuski, który rozumiał jedynie częściowo.
Jednak ton głosu nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jej stanu ducha.
- Najpierw zgodziłam się, żebyś był moim ochroniarzem - ciągnęła jednym tchem,
tym razem po angielsku - więc gdziekolwiek pójdę, idziesz za mną jak cień. A teraz ta cała
historia z małżeństwem. Wszystko po to, żeby nikt się nie dowiedział, że mój ojciec zatrudnił
ochroniarza, który nie jest z Cordiny ani nawet z Francji. W ten sposób mogę się pokazywać z
mężczyzną, nie narażając opinii. Ha! - Ze złością uderzyła pięścią w kolano. - Sama potrafię
zadbać o swoją opinię!
- W grę wchodzi także i moja - zaznaczył chłodno Reeve.
Brie zmierzyła go hardym wzrokiem.
- Jak sądzę, już się pewną cieszysz. Ale to mnie nie dotyczy.
- A jednak, jako moją narzeczoną. - Reeve zapuścił silnik i spokojnie ruszył
malowniczą aleją ku miastu.
- To śmieszne! - prychnęła.
- Zgadzam się.
To ją powstrzymało. Zdążyła otworzyć usta, lecz raptownie je zamknęła. Jeszcze
jednej rzeczy dowiedziała się o sobie: jest niezwykle próżną istotą.
- Dlaczego?
- Zazwyczaj nie zaręczam się z kobietami, których prawie nie znam. A jeśli chodzi o
ciebie, dwa razy bym się zastanowił, zanim bym zagiął parol na kogoś tak upartego,
samolubnego i wybuchowego.
Brie uniosła dumnie głowę, wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i włożyła je na
nos.
- Musisz być wobec tego zadowolony, że wszystko jest tylko na niby.
- Przez grzeczność nie zaprzeczam.
Złapała mocno torebkę, przyciągając ją do siebie. Przez resztę drogi milczała jak
zaklęta. Niestety, jazda nie była długa, co wcale jej nie ucieszyło. Możliwość rozładowania na
kimś gniewu pomogła stawić czoło lękowi, jaki odczuwała na myśl o konieczności spotkania
się z osobami, które znała wyłącznie z nazwiska. Żałowała, że nie. miała więcej czasu, by się
przygotować.
Budynek, w którym mieściła się siedziba Stowarzyszenia, był stary i okazały. Chuda,
sumienna Janet Smithers powiedziała jej, że mieszkała tu kiedyś prababka księżniczki.
Brie wysiadła z samochodu z wyuczonym wdziękiem. Ze ściśniętym żołądkiem szła w
kierunku wejścia, powtarzając w myślach plan budynku. Nie zdecydowałaby się wziąć
Reeve'a za rękę, lecz nie odmówiła, gdy uścisnął jej dłoń. Czasami trzeba trzymać pakt z
samym diabłem.
Weszła do chłodnego, białego holu. Siedząca w recepcji kobieta natychmiast
poderwała się od biurka i ukłoniła.
- Jak dobrze widzieć Waszą Wysokość całą i zdrową.
- Dziękuję, Claudio. - Przez ułamek sekundy Brie wahała się nad imieniem, lecz nawet
wyjątkowo spostrzegawczy Reeve niczego nie zauważył.
- Nie spodziewaliśmy się dzisiaj Waszej Wysokości. Po tym... po tym, co się
wydarzyło... - Głos jej się załamał, a do oczu napłynęły łzy.
Szczere współczucie tej kobiety sprawiło, że Brie wyciągnęła ku niej ręce serdecznym
gestem.
- Wszystko w porządku, Claudio. Jestem już z wami, gotowa do pracy. - Czuła ciepło i
troskę, których nie otrzymała od swojej sekretarki. - Chciałabym przedstawić pana MacGee.
On... pozostanie z nami. Claudia pracuje w Stowarzyszeniu od prawie dziesięciu lat, Reeve -
poinformowała go. - Jestem przekonana, że sama mogłaby zarządzać organizacją. Powiedz,
Claudio, zostawiłaś mi cokolwiek do zrobienia?
- Tak, chodzi o bal, Wasza Wysokość. Jak zwykle, są pewne komplikacje.
Doroczny bal charytatywny, powtórzyła Brie w myślach. Jedna z tradycji Cordiny,
impreza, na której Stowarzyszenie najwięcej zyskuje. Zaś ona, jako prezes, jest
organizatorem. Do tego, jako księżniczka, stanowi magnes przyciągający co roku na wiosnę
tłumy bogatych i sławnych.
- Nie ma balu bez komplikacji - zbagatelizowała sprawę gestem dłoni. - W takim razie
zabieram się do pracy. Chodź, Reeve, zobaczymy, do czego możesz się przydać.
Minęła pierwszą bramkę, weszła na piętro, przeszła przez hol i otworzyła drugie drzwi
po prawej stronie.
- Dobra robota - pochwalił, gdy weszli do środka.
- Cały czas mam nadzieję... - Odepchnęła od siebie natrętną myśl. Cały czas miała
nadzieję, że ktoś otworzy pierwszy z zamków, które blokują jej pamięć, tak, by uwolnić
wspomnienia. Żwawym krokiem podeszła do okna i odsłoniła zasłony.
Pokój nie był tak elegancki jak jej gabinet w pałacu. Wzdłuż jednej ze ścian stały
metalowe, biurowe regały. Ozdobne biurko z drewna wiśniowego zawalone było teczkami,
notatkami i papierami. Usiadła i wzięła do ręki jedną z kartek. To była jej odręczna notatka
dotycząca darowizny na rzecz oddziału pediatrycznego jednego ze szpitali.
Wrażenie było dziwne. Wcześniej poddała samą siebie testowi - wzięła do ręki
długopis i złożyła podpis, ciekawa, jak może wyglądać. Stawiała duże, pełne zawijasów litery,
które niesfornie wymykały się ramom linii. Odłożyła kartkę, zastanawiając się, od czego
zacząć.
- Może kawy? - zasugerował Reeve.
- Chętnie, a do niej jakieś ciastka albo herbatniki - odparła z roztargnieniem,
zaabsorbowana segregowaniem sterty papierów. - Nie jadłam lunchu. - Podniosła głowę i
zmarszczyła brwi. - Byłam zbyt wściekła, żeby jeść, lecz zdaje się, że będę musiała coś
przekąsić, zanim skończę.
- Może hamburgera?
- Cheeseburgera, bez cebulki. - Radosny uśmiech rozświetlił jej twarz, gdy
uświadomiła sobie, jak naturalnie jej to przyszło. - Lubię dobrze przypieczone.
Oczami wyobraźni widziała zaimprowizowany naprędce posiłek, któremu poświęca
krótkie chwile między rozmowami telefonicznymi a podpisywaniem papierów. W przypływie
entuzjazmu zabrała się do porządkowania.
Była w tym dobra. Niesamowicie się czuła, odkrywając, że ma talent. W ciągu dwóch
godzin zdołała uporać się z zaległymi spawami w biurze i przejść do szczegółów oraz
podejmowania decyzji. Wszystko przychodziło jej równie naturalnie jak jedzenie, ubieranie
się czy chodzenie. Po pierwszych dwóch godzinach pracy była w świetnym nastroju. Gdy
wychodziła, biurko pozostało w nieładzie, lecz był to klasyczny twórczy bałagan, w którym
miała znakomite rozeznanie.
- Wspaniałe przeżycie - zwierzyła się Reeve'owi, gdy wsiadali do samochodu. -
Naprawdę wspaniałe. Pewnie się ze mnie śmiejesz, że cieszę się z oczywistych spraw.
- Wręcz przeciwnie - zapewnił, nie sięgając po kluczyki. - Odwaliłaś kawał dobrej
roboty, i to w niezmiernie krótkim czasie, Brie. Jako glina doskonale wiem, jaka nudna i
frustrująca może być papierkowa robota.
- Ale gdy służy czemuś ważnemu, warto się pomęczyć. SRPDN to dobra organizacja.
Nie ogranicza się do pouczania innych, lecz naprawdę pomaga. Choćby ten cały sprzęt dla
oddziału pediatrycznego. Fotele na kółkach, kule, aparaty słuchowe, opiekunowie. To
wszystko kosztuje, a nam udaje się zdobyć pieniądze.
- Zerknęła na szafiry i diamenty migoczące na palcu.
- Lepiej się czuję z taką świadomością.
- Takiej pracy potrzebujesz?
- Tak. Fakt, że się z czymś urodziłam, wcale nie znaczy, że nie powinnam na to
zapracować. Zwłaszcza teraz, gdy...
- Gdy nawet nie pamiętasz, że się z tym urodziłaś - dokończył spokojnie.
- Nie wiem, jak się wcześniej czułam - powiedziała cicho, nie odrywając wzroku od
eleganckiej skórzanej torebki, którą trzymała w ręku. - Wiem jedynie, jak się czuję teraz.
Mam tytuł, ale muszę zapłacić zań wysoką cenę.
Włączył silnik.
- Szybko się uczysz - rzekł z uznaniem.
- Muszę. - Dopiero teraz poczuła, jak opada z niej napięcie. - Reeve, nie chcę jeszcze
wracać. Nie moglibyśmy trochę pojeździć? Gdziekolwiek, nieważne. Potrzebuję przestrzeni.
- W porządku.
Doskonale rozumiał potrzebę ucieczki od murów i ograniczeń. Także on dorastał
wśród nich. Także on się przeciw nim zbuntował. Niewiele myśląc, ruszył w kierunku morza.
Tuż pod miastem droga zwężała się i wiła wzdłuż morskiego brzegu. Między stolicą a
Lebarre, portem Cordiny, rozciągały się nie zamieszkane, dzikie tereny. Reeve zatrzymał się
w miejscu, gdzie nad skałami górowała kępa targanych wiatrem drzew. Brie wysiadła z sa-
mochodu, chłonąc widoki. Doskonale znała zapach i smak morza, choć nie pamiętała skąd.
Podziałało na nią odprężająco, pozwalając na moment zapomnieć o problemach.
Wśród skalnych szczelin drobne purpurowe kwiatki pięły się do słońca. Dotknęła
jednego, lecz nie zerwała. Zbyt szybko by umarł. Nie zważając na sukienkę, usiadła na murze
i spojrzała w dół.
Morze było nieprawdopodobnie błękitne. W oddali widziała wypływające lub
przybijające do portu statki, wielkie frachtowce i zgrabne żaglówki. Miała wrażenie, że jej
dłonie znają dotyk lin, a ciało falowanie wody. Być może wkrótce się o tym przekona.
Niektóre rzeczy od razu są dla mnie przyjemne. Tak jakby były dobrze znane. To jedna
z nich, powiedziała sobie. Nie mogłam dorastać tak blisko morza, nie poznając takich
sportów. Wiatr zwiał jej włosy do tyłu, odrzucając je z twarzy. W tym świetle miały kolor i
połysk złota.
Reeve usiadł obok niej, lecz nie za blisko.
- Myślę, że uciekałam w takie miejsca, żeby odpocząć, gdy protokół staje się zbyt
uciążliwy. - Westchnęła, przymykając oczy i wystawiając twarz na wiatr. - Ciekawe, czy już
się tak kiedyś czułam.
- Mogę zapytać twojego ojca.
Opuściła głowę. Gdy ich oczy się spotkały, zobaczył zmęczenie, które tak bardzo
starała się ukryć. Jeszcze nie doszła w pełni do siebie, zauważył. A był wrażliwy na kobiecą
słabość.
Złość i irytacja, zmęczenie i napięcie minęły w chwili, gdy ją objął. Mogła z nim
rozmawiać, dzielić się wszystkim, co jej przyszło do głowy, nie ponosząc żadnych
konsekwencji.
- Nie pytaj. Nie chcę go ranić. Miłość, jaką mnie obdarza, jest ponad moje siły. Chce
mnie chronić za wszelką cenę i wiem, że czeka, aż sobie wszystko przypomnę.
- A ty nie?
W milczeniu patrzyła na morze.
- Brie, nie chcesz sobie przypomnieć?
Ze wzrokiem ciągle utkwionym w bezkresie morza odparła po namyśle:
- Jedna część mnie desperacko tego pragnie, ale jest też druga, która zdaje się
wypierać wszystko, co dotyczy mojej przeszłości. Jakby wiedza o tym była ponad moje siły.
Jeśli sobie przypomnę to, co dobre, przypomnę sobie również to, co złe, prawda?
- Nie jesteś tchórzem.
- Zastanawiam się nad tym, Reeve. Pamiętam, jak biegłam. Lał deszcz, wiał straszny
wiatr. Biegłam do utraty tchu, byłam pewna, że zaraz umrę. Ale najbardziej pamiętam strach,
strach tak silny, że wolałabym umrzeć, byleby się więcej nie bać. Nie wiem, czy tamta część
mnie pozwoli mi sobie przypomnieć.
Rozumiał ją aż za dobrze.
- Kiedy będziesz wystarczająco silna, podejmiesz właściwą decyzję.
- Jakaś cząstka mnie tego także się boi. W chwili takiej jak ta... - Strząsnęła włosy do
tyłu, rozkoszując się delikatnym łaskotaniem w plecy - łatwo się zapomnieć, pozwolić
rzeczom toczyć się ich własnym torem. Gdybym nie była tym, kim jestem, mogłabym sobie
na. to pozwolić. Nikogo nic by nie obchodziło.
- Ale jesteś tym, kim jesteś.
- Czy ty nigdy nie marzysz? - zapytała, uśmiechając się smutno. - Nigdy nie
zastanawiasz się, co by było gdyby? Mogłabym godzinami siedzieć w miejscu takim jak to i
udawać, że mam mały domek z ogrodem ukryty wśród dzikich wzgórz. Mój mąż mógłby być
farmerem, a ja właśnie spodziewam się naszego pierwszego dziecka. Życie proste i piękne.
Szczęśliwe.
- A kobieta mieszkająca w małym domku marzy, że jest księżniczką i mieszka w
pałacu. - Musnął tańczący na wietrze kosmyk włosów. - Życie jest pełne marzeń, Brie. Nigdy
nie jest proste, lecz bywa piękne.
- O czym marzysz?
Okręcił jej włosy wokół czubka palca, po czym puścił.
- O tym, żeby obsiać pola i patrzeć, jak wzrasta zboże. Żeby uciec jak najdalej od
ulicznego zgiełku.
- Masz ziemię w Ameryce? Farmę?
- Aha... - Oczami wyobraźni widział leżące odłogiem, czekające na jego powrót pola.
Za rok, obiecał sobie. Tak długo już czeka.
- A ja myślałam, że jesteś policjantem; nie, detektywem pracującym na własny
rachunek. Kimś w rodzaju wolnego strzelca. Facetem, który węszy ze spluwą w mrocznych
zakamarkach.
Roześmiał się.
- Ludzie spoza branży wyobrażają sobie zazwyczaj mroczne zakamarki, zapominając
zupełnie o papierkowej robocie.
- Ale ty widziałeś mroczne strony życia. Posłał jej ponure, lecz spokojne spojrzenie.
- Widziałem, może nawet zbyt wiele.
Czuła, że rozumie, o czym mówi. Wiedziała, nie wiedząc, że ona także bywała w
mrocznych miejscach. Spojrzała na niebo i morze. Nie czas myśleć o ciemnościach.
- Co będziesz uprawiał na swojej farmie?
- Kukurydzę, zboże, trochę jabłoni.
- No i masz dom. - Zaintrygowana odwróciła się twarzą ku niemu. - Prawdziwy,
wiejski domek?
- Trzeba przy nim zrobić parę rzeczy.
- Ma ganek? Duży? Roześmiał się.
- Dość duży. Teraz, gdy wymieniłem kilka desek, jest nawet całkiem bezpieczny.
- W ciepłe noce będziesz tam siadywał na bujanym fotelu i słuchał wiatru.
Karcąco pociągnął ją za włosy.
- Zawsze nam się wydaje, że inni mają lepiej.
- Być może. Mimo to myślę, że wytrzymałabym pięćdziesiąt tygodni pracy i bycia na
świeczniku, gdybym mogła dwa tygodnie spędzać, siedząc na skale i słuchając wiatru. A ty
masz ziemię, dom, lecz nie masz żony. Dlaczego?
- Dziwne pytanie jak na narzeczoną.
- Nie denerwuj mnie!
- Wiesz co? Już późno. - Zeskoczył z murku i podał jej rękę. - Powinniśmy się zbierać.
- To nie fair, że ty wiesz o mnie wszystko, a ja o tobie nic. - Zeskakując, wsparła się na
jego ramieniu.
- Byłeś kiedyś zakochany?
- Nie.
- Czasami zastanawiam się, czy ja byłam. - Gdy odwróciła się w stronę morza, jej
głos. brzmiał tęsknie.
- Dlatego wczoraj na tarasie sprowokowałam cię do pocałunku. Myślałam, że może
coś sobie przypomnę.
Wyznanie rozbawiło go, lecz powstrzymał śmiech.
- No i co, pomogło?
- Nie. Z pewnością już się wcześniej całowałam, lecz nadal nic nie pamiętam.
Umyślnie rzuca mu wyzwanie, czy jest po prostu taka szczera? To nie miało
znaczenia. Dłoń Reeve'a zsunęła się na nadgarstek Brie.
- Nic?
Wyczuła zmianę, ten miły, niebezpieczny męski ton. Takiego tonu kobieta powinna się
strzec. Lecz ja nie jestem zwykłą kobietą, upomniała się Brie, lecz księżniczką.
Nic. Może to znaczy, że nie było w moim życiu żadnego ważnego mężczyzny?
- Mówisz jak kobieta, która wie, co to znaczy pragnąć - powiedział niskim głosem
Reeve.
Nie odsunęła się, mimo że był coraz bliżej. Patrząc na jego twarz, czuła, że taki
mężczyzna może rozpalić długie, jesienne wieczory. Oglądając jego silne, zadbane dłonie
wiedziała, że przy nich kobieta nie mogłaby spać spokojnie. Krew w żyłach pulsowałaby w
przyśpieszonym rytmie nawet we śnie, była tego pewna.
- Być może. Ale przecież nie jestem już dzieckiem.
- To prawda. - Otuleni płaszczem wiatru zbliżali się do siebie. - Żadne z nas nie jest
dzieckiem.
Miała delikatne, miękkie wargi i bez wahania odpowiedziała na jego zaproszenie. Nie,
życie nigdy nie jest proste, pomyślał, przyciągając ją do siebie. Lecz Boże, jakie potrafi być
piękne!
Pozwoliła się porwać jego namiętności. Potrzebowała tego właśnie tutaj, nad
rozszalałym morzem, z wyjącym wiatrem jako świadkiem. Byli tak bardzo sami, iż wydawało
się naturalne, że ich usta, ich ciała pragną zespolić się w jedność. Czuła dotyk mocnego,
zdecydowanego ramienia. Gdy wplótł palce w jej włosy, wygięła głowę do tyłu. Kusiła go,
lecz nie była uległa.
Serca obojga biły szybkim, niespokojnym rytmem. Brie czuła, jak krew pulsuje w
żyłach Reeve'a. Ostre światło słoneczne nie pozwalało jej otworzyć zaciśniętych powiek. Był
taki... nęcący. Męski, ciemny, nie całkiem bezpieczny. Miała wrażenie, że kroczą wąską
ścieżką nad urwiskiem, ponad morską kipielą. Przerażające. Wspaniałe. Przesunęła dłońmi po
jego plecach. Były szerokie, twardo umięśnione.
Bezpieczeństwo. Ryzyko. Pragnęła jednego i drugiego. Przez chwilę, przez jedną
chwilę, mogła być zwykłą kobietą. Nawet królewska krew nie potrafi się oprzeć prawdziwej
namiętności.
Teraz była mu uległa, lecz on nie mógł ulec sobie. Wiedział to, zanim jej dotknął.
Wiedział, że gdy raz jej dotknie, będzie coraz bardziej jej pragnął.
Czy sama wiedziała, co robi? Te oczy czarownicy, twarz anioła. Jakiż mężczyzna nie
padłby przed nią na kolana? Z krwi i kości, czy też rodem z bajki, była niezwykle kusząca.
Nie sposób było się jej oprzeć.
Ale nie miał wyboru.
Odsunął ją od siebie tak jak poprzedniego wieczoru - powoli, z oporem, lecz
nieuchronnie. Jeszcze przez chwilę miała zamknięte oczy - tak jakby chciała zatrzymać czas -
ale kiedy je otworzyła, jej wzrok był wyraźny i opanowany. Chyba obydwoje wiedzieli, że
muszą cofnąć się znad krawędzi.
- Twoja rodzina będzie się zastanawiać, gdzie jesteś. Przytaknęła, odsuwając się o
krok do tyłu.
- Obowiązki przede wszystkim, prawda? - mruknęła i skrzywiła się gorzko.
Nie odpowiedział, ale do samochodu wrócili razem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Brie, Brie, zaczekaj!
Odwróciła się, zasłaniając oczy przed rażącym słońcem, i ujrzała Bennetta,
wchodzącego do ogrodu z parą pięknych rosyjskich chartów u nogi.
Jego Wysokość książę Bennett de Cordina ubrany był jak stajenny: znoszone dżinsy
miał wetknięte w cholewy zabłoconych butów, a na rękawie koszuli widniały brudne zacieki.
Kiedy się zbliżył, wyraźnie poczuła bijący od niego zapach koni i siana. Podobnie jak towa-
rzyszące mu psy, wydawał się pełen energii, którą ledwo mógł utrzymać w ryzach.
- Jesteś sama - uśmiechnął się do niej, głaszcząc wąską głowę jednego z psów i
jednocześnie przytrzymując drugiego za obrożę. - Spokój, Borys! - upomniał charta, który
próbował obwąchać buty Brie.
- Borys i... Natasza - przypomniała sobie, poszukując w kartotece pamięci imion
podanych przez Reeve'a.
Nawet psów nie można było zlekceważyć. Bennett otrzymał je w podarunku od
rosyjskiego ambasadora i zgodnie ze swą skłonnością do ironii, nadał im imiona bohaterów
amerykańskiej kreskówki - nieudolnych rosyjskich szpiegów, którzy nie potrafili przechytrzyć
nawet wiewiórki i łosia.
- Dziś pierwszy raz widzę cię na spacerze, siostrzyczko - powiedział życzliwie.
- Bo dziś pierwszy raz w tym tygodniu nie mam żadnych spotkań. Jeździłeś konno?
A czy ona jeździła? Umysł znów zaczął pracować w przyspieszonym tempie, do
którego już przywykła. Pomyślała, że na pewno wie, jak dosiąść konia i jak się z nim
obchodzić.
- Jeździłem wcześnie rano. Było dużo pracy w stajni. Przez chwilę stali zmieszani i
każde z nich zastanawiało się, co wypadałoby powiedzieć.
- Nie masz swojego amerykańskiego cienia - wypalił nagle Bennett i uśmiechnął się z
zażenowaniem, gdy siostra uniosła brwi. - Tak Aleks nazywa Reeve'a - wyjaśnił spokojniej. -
Właściwie go lubię. Myślę, że Aleks też go lubi, bo inaczej byłby lodowato uprzejmy. Wiesz,
jest mu trudno w tej chwili zaakceptować kogoś z zewnątrz.
- Nikt z nas nie miał na to wpływu, prawda? - powiedziała z westchnieniem.
- Jasne. W każdym razie facet jest w porządku. Bennett nie zwracał uwagi na to, że
Borys ociera się o niego, zostawiając kłaki na spodniach. - Przynajmniej nie jest staroświecki
ani nadęty. Od dawna chcę go zapytać, gdzie kupuje ubrania.
- Więc człowieka trudno jest zaakceptować, ale jego ubrania łatwo? - zapytała nie bez
ironii.
- Lubię, kiedy ktoś ma gust. - Bennett wzruszył ramionami, odpychając psi pysk. - Nie
przeszkadza ci, że ciągle jest przy tobie?
Czy jej to przeszkadza? Brie zerwała kwiat biało - kremowej azalii. Wróciła do pałacu
tydzień temu. Co dzień na nowo musiała uczyć się odkrywać swe uczucia. Pomyślała, że
właściwie przywykła już do tego, że zastaje Reeve'a u swego boku prawie każdego ranka. A
mimo to nie znikało poczucie obcości wobec niego, wobec własnej rodziny i wobec siebie
samej.
- Nie, to mi nie przeszkadza. Ale są takie chwile, kiedy... - Ogarnęła wzrokiem kipiący
bujną roślinnością ogród, a potem pobiegła spojrzeniem w dal. - Bennett, czyja zawsze
miałam taką potrzebę ucieczki? - zapytała impulsywnie. - Wszyscy są tacy mili, tacy
troskliwi, ale mam uczucie, że gdybym mogła wyjechać, odetchnęłabym wreszcie swobodnie.
Wyjechać gdzieś, gdzie mogłabym położyć się na trawie i zostawić wszystko za sobą.
- Właśnie dlatego kupiłaś tę małą farmę. Odwróciła się, marszcząc brwi.
- Małą farmę?
- Tak ją nazwaliśmy, chociaż tak naprawdę to tylko kilka akrów ziemi, z którymi nikt
nic od dawna nie robił. Od czasu do czasu odgrażałaś się, że zbudujesz tam dom.
Zamyśliła się nad tą rewelacją. Dom na wsi. Może dlatego czuła, że świetnie
rozumieją się z Reeve'em, kiedy mówił o swoim domu.
- Czy to właśnie tam jechałam, kiedy...
- Tak, Brie.
Psy znudziły się ich towarzystwem i odeszły, by obwąchać krzaki.
- Nie było mnie tu wtedy - powiedział tonem wyjaśnienia. - Byłem w szkole. Jeżeli
ojciec postawi na swoim, wrócę do Oksfordu w przyszłym tygodniu.
Nagle stał się tym, kim w istocie był - chłopcem u progu dorosłości, który musi
schylić głowę przed wolą swego ojca, chociaż wolałby się temu sprzeciwić. Brie poczuła, jak
gdzieś, w głębi duszy, budzi się w niej zrozumienie i siostrzane uczucie. Pod wpływem impul-
su wsunęła bratu rękę pod ramię i zaczęli iść.
- Bennett, czy my się lubimy?
- Co za głupie...
Ugryzł się w język i szturchnął psa, który kręcił się im pod nogami. Panowanie nad
emocjami nie przychodziło mu tak łatwo jak ojcu i bratu. Musiał się na tym koncentrować i
wciąż zbyt często przegrywał. Lecz mówił przecież do Brie, a to ogromna różnica.
- Tak, lubimy się. Rozumiesz, nie jest łatwo o przyjaciół, którzy nie są w jakiś sposób
związani z naszą pozycją. Jesteśmy przyjaciółmi. Zawsze byłaś moją łączniczką z ojcem.
- Naprawdę? W jaki sposób?
- Zawsze, gdy popadam w kłopoty...
- Często je miewasz?
Skinął głową, wcale nie speszony.
- Ja też?
- Ty jesteś bardziej dyskretna. - Obdarował ją kolejnym szybkim, olśniewającym
uśmiechem. - Zawsze byłem pełen podziwu, jak potrafiłaś robić prawie wszystko, na co
miałaś ochotę, nie wzbudzając sensacji. Ja jakoś nie umiem nie rzucać się w oczy. Wciąż
jeszcze czuję efekty porażki w sprawie francuskiej piosenkarki.
- Tak? - Zainteresowana podniosła głowę, by na niego spojrzeć. Boże, dopiero teraz
zdała sobie z tego sprawę, jaki jej brat był urodziwy. Nie sposób tego inaczej wyrazić. Kiedy
jakaś kobieta wyobraża sobie księcia z bajki, widzi właśnie Bennetta.
- Jakiej piosenkarki?
- Lily. - Tym razem jego uśmiech nie był młodzieńczy, lecz tchnął nieskończonym
doświadczeniem.
Nie, pomyślała, mimo wszystko nie jest już chłopcem.
- Była utalentowana - wyjaśnił z błyskiem ironii, równie dojrzałym jak jego uśmiech. -
I nieodpowiednia dla młodego księcia. Śpiewała w takim małym klubie w Paryżu. Spędziłem
tam parę tygodni zeszłego lata i... poznaliśmy się.
- I mieliście gorący romans.
- Wtedy wydawało się, że to dobry pomysł. Prasa oblizywała wargi, zacierała ręce i
wreszcie rzuciła się na to. Lily robiła karierę. - Uśmiechnął się znów, krótko i boleśnie. -
Dostała kontrakt na płytę i, powiedzmy, była bardzo, ale to bardzo wdzięczna.
- A ty, oczywiście, skromnie przyjąłeś od niej dowody wdzięczności.
- Oczywiście. Za to ojciec był wściekły. Jestem pewien, że ściągnąłby mnie z
powrotem do Cordiny i zamknął w lochu, gdybyś go nie uspokoiła.
Uniosła brwi, pełna uznania dla samej siebie. Tego dumnego mężczyzny o
przenikliwym spojrzeniu z pewnością nie było łatwo uspokoić.
- A jak mi się to udało? - spytała z niepohamowanym zainteresowaniem.
- Gdybym wiedział, Brie, sam postarałbym się zostać mistrzem w tej dziedzinie. Ale i
tak nie doścignąłbym ciebie. Ojciec lubi mawiać, że spośród wszystkich jego dzieci tylko ty
masz zdrowy rozsądek.
- Ojej! - Zmarszczyła nos. - I mimo to mnie lubisz?
Zrobił coś tak słodkiego, tak naturalnego, że łzy napłynęły jej do oczu. Po prostu
zmierzwił jej włosy. Mrugając powiekami, ukryła łzy.
- Wolę, żebyś to ty miała zdrowy rozsądek. Mnie by tylko przeszkadzał - rzekł ze
śmiechem.
- A Aleksander? Co ja... co ty - poprawiła się - do niego czujesz?
- Aleks jest w porządku - stwierdził z braterskim pobłażaniem. - On ma w końcu
najtrudniej. Prasa wciąż go ściga i łączy z każdą kobietą, na którą spojrzy dwa razy. Nasz
starszy braciszek podniósł dyskrecję do rangi sztuki. Musi być we wszystkim dwa razy
lepszy, bo tego się od niego oczekuje. No i ten jego wybuchowy temperament, który musi
stale poskramiać. Następca tronu nie może robić publicznie scen. Nawet prywatne mogą
wyjść na jaw. Pamiętasz, jak ten francuski hrabia wypił za dużo szampana i... - Urwał, a jego
uśmiech zgasł.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. - Westchnęła, bo wróciło napięcie.
- To musi być dla ciebie frustrujące.
- Nieprawda, przynajmniej raz nie myślę o sobie. - Zatrzymał się i ujął ją za ręce. -
Brie, kiedy ojciec zadzwonił do szkoły i powiedział mi, że zostałaś uprowadzona... nic w
życiu tak mnie nie przeraziło. Czułem się, jakby ktoś wypuścił całą krew ze mnie i z nas
wszystkich. Najważniejsze, że jesteś znów z nami.
Mocno uścisnęła jego dłonie.
- Chcę sobie przypomnieć, Bennett, bardzo chcę. A wtedy będziemy mogli
przechadzać się po ogrodzie i śmiać z francuskiego hrabiego, który za dużo wypił przy
kolacji.
- Może pozwolisz swojej pamięci na pewną wybiórczość - zaproponował z wesołym
błyskiem w oku. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś zapomniała o tym, jak ci
włożyłem do łóżka dżdżownice.
Zobaczył, jak źrenice Brie rozszerzają się.
- Ja też nie. - Ależ był uroczy, niewinny i pociągający!
- Źle to zniosłaś - wyjaśnił. - Niania złajała mnie tak, że przez tydzień nie mogłem się
otrząsnąć.
- Słusznie, dzieci trzeba uczyć szacunku.
- Dzieci? - Tym razem błysnął zębami w uśmiechu i uszczypnął ją w policzek. - To
było w zeszłym roku.
Kiedy zaczęła chichotać, spontanicznie poddał się ogarniającej go potrzebie i przytulił
policzek do jej policzka.
- Tęsknię za tobą, Brie. Wracaj szybko - szepnął. Trwała przez chwilę przytulona do
niego, wdychając jego zapach, oswajając się z nim.
- Postaram się.
On bardziej niż ktokolwiek inny rozumiał, że miłość ma swą wagę. Kiedy wypuścił ją
z uścisku, jego głos znów był lekki i beztroski.
- Muszę zabrać psy, zanim wykopią jaśmin. Czy wolisz, żebym cię odprowadził?
- Nie, zostanę jeszcze chwilę. Mam dziś po południu przymiarkę sukni na bal AHC.
Czuję, że mi się nie spodoba.
- Nie znosisz takich jubli - potwierdził radośnie Bennett. - Skończę z Oksfordem i
wrócę na bal.
Skończę z Oksfordem, powtórzył w myślach. Zbyt piękne, żeby mogło być
prawdziwe.
- Zatańczę z tobą - dodał - i dobrze przyjrzę się dziewczynom, zanim zdecyduję, która
stanie się moim łupem.
- Masz chyba wszystkie cechy rozpustnika - zaśmiała się.
- Staram się jak mogę, moja droga. Borys, Natasza! - zawołał psy i wraz z nimi
opuścił ogród.
Lubiła go. Ta świadomość przyniosła jej ulgę. Nie pamiętała dwudziestu lat, które
spędzili wspólnie, jako brat i siostra, lecz lubiła mężczyznę, jakim był dzisiaj.
Z rękami w kieszeniach wygodnych, workowatych spodni ruszyła na dalszą
przechadzkę. Ogród pełen był różnorodnych zapachów, mocnych, lecz nie oszałamiających.
Kolory nie układały się w tęczę, ale zmieniały jak w kalejdoskopie.
Idąc, zadawała sobie pytania. Bez wysiłku rozpoznawała każdą roślinę. W ten sam
sposób, pomyślała, potrafiła rozpoznać malarzy - autorów obrazów w Długiej Galerii w
zachodnim skrzydle. Malarzy, ale nie tematy.
Nawet twarz matki byłaby jej obca, gdyby Brie nie była do niej tak uderzająco
podobna. Patrząc na portret tej kobiety, widziała, po kim odziedziczyła kolor oczu, włosów,
kształt twarzy, zarys ust. Nie ma wątpliwości, że księżna Elżbieta de Cordina była piękniejsza
od córki. Brie mogła to obiektywnie stwierdzić, patrząc na portret matki i na swą wielką,
zamaszyście namalowaną podobiznę.
Księżniczka Gabriella na tym portrecie była młodsza. Mogła mieć dwadzieścia, może
dwadzieścia jeden lat. Wyglądała imponująco w ciemnofioletowej sukni z różowymi
wstążkami. Spoglądając na siebie, Brie zastanawiała się, jak mogła zdobyć się na odwagę, by
wybrać takie kolory do pozowania. I skąd wiedziała, że będą tak efektowne.
Twarz jej matki na portrecie zapierała dech w piersiach. Łamała serce. Miała na sobie
kremowobiałą suknię, a bukiet bladoróżowych róż, trzymanych w ręku, przydawał jej
poetyckiego piękna. Bennett miał identyczne spojrzenie, wraz z iskierką przekory, którą Brie
wychwyciła w portrecie.
Za to Aleks, ze swoją wojskową postawą i stanowczością, był podobny do ojca. Obie
cechy były widoczne w naturze i na oficjalnych wizerunkach. Zastanawiała się, czy brat
cieszył się z roli następcy tronu, czy też po prostu tę rolę akceptował. Zastanawiała się, czy
ona z Aleksem są na tyle blisko, by mogła znad jego uczucia i nadzieje.
A kiedy pozna własne?
Z gęstwy zieleni wyłoniła się altanka obrośnięta pnącą wistaria. W środku stały dwa
miękkie krzesła i marmurowy stolik. Podobnie jak w tamtym miejscu nad morzem, Brie
poczuła się tutaj dobrze.
Kiedy zostawała sama, łatwiej było jej się przyznać, że wciąż szybko się męczy.
Usiadła, wygodnie wyciągając przed siebie nogi, a plamki światła przebijające się przez gęste
listowie igrały na jej ciele. W powietrzu unosił się delikatny, pełen słodyczy zapach kwiatów i
leniwe brzęczenie pszczół. Wydawało się, że nic więcej nie istnieje. Brie zamknęła oczy i
pozwoliła wędrować myślom.
Była śpiąca. Czuła się niemal ogłupiała sennością. Nie było to zwykłe, przyjemne
uczucie odprężenia, po które przyjechała na wieś. Wszystkie wyjazdy na małą farmę służyły
temu, by Brie Bisset mogła wykraść trochę czasu księżniczce Gabrielli. Czas był cenny.
Gdyby chciała się po prostu zdrzemnąć, mogła spędzić w swym pokoju całe popołudnie.
Pociągnęła kolejny łyk kawy z termosu. Była mocna, taka, jaką lubiła. Słońce
przygrzewało, pszczoły brzęczały wśród kwiatów, a mimo to nie miała dość energii, by odbyć
zaplanowany spacer. Może po prostu na chwileczkę zamknie oczy... W każdym razie nie
mogła utrzymać termosu. Może oprze się plecami o skałę i zamknie oczy...
Słońce nie grzało już mocno. W powietrzu był chłód, jak gdyby chmury zasnuły niebo,
grożąc deszczem. Nie czuła już słodkiego zapachu trawy, ciepłych od słońca kwiatów, tylko
stęchliznę i wilgoć. Wszystko ją bolało. Ktoś coś mówił, ale nie rozróżniała słów. Słyszała
mruczenie, brzęczenie, lecz nie były to owady, lecz ludzie.
Zrobią wymianę za księżniczkę, nie będą mieli wyboru. Szepty, nic, tylko szepty.
Ślady są zatarte. Będzie spać do rana. Zajmij się nią jeszcze raz.
Czuła strach. Potworny, porażający strach. Musi się obudzić, musi obudzić się i...
- Brie.
Ze stłumionym krzykiem rzuciła się na krześle, niemal zrywając się na równe nogi,
nim ręce złapały ją za ramiona.
- Nie! Nie dotykaj mnie!
- Spokojnie.
Reeve nie puścił jej ramion, kiedy sadzał ją z powrotem na krzesło. Była zziębnięta i
miała szkliste spojrzenie. Szybko podjął decyzję, że jeśli zaraz nie przyjdzie do siebie,
zabierze ją do pałacu i zawoła Franca.
- Tylko spokojnie - powtórzył.
- Myślałam... - Szybko rozejrzała się wkoło. Ogród, słońce, pszczoły, wszystko było
na swoim miejscu. Gdy spostrzegła, że serce wali jej jak młotem, zmusiła się do kilku
głębokich oddechów.
To musiał być sen.
Reeve przyglądał się jej uważnie, szukając objawów szoku. Jednak najwyraźniej nie
pozwoliła sobie na ten luksus.
- Nie budziłbym cię, ale wyglądałaś, jakbyś miała koszmarny sen.
Puścił jej ramiona i usiadł obok na krześle. Stał tam już od pięciu, może dziesięciu
minut, przyglądając się Brie pogrążonej we śnie. Wydawała się szczęśliwa. Patrząc na nią,
zdał sobie sprawę, że zniknął dystans, którym się zwykle otaczała. Chciał na nią popatrzeć,
tylko patrzeć.
Teraz, gdy spała, przypominała mu tamtą młodą dziewczynę sprzed lat, zadowoloną i
pewną siebie, pełną niewinnej zmysłowości. Pamiętał, jak trzymał ją w ramionach. Pamiętał
podniecającą kobiecość, śmiałe oddanie. Patrząc na nią, wiedział, że chce ją tam poczuć
znowu. I jeszcze mocniej.
A przecież zdawał sobie sprawę, że pożądanie nie pozwoli mu myśleć obiektywnie.
Zaś gliniarz, który nie potrafi zachować dystansu do sprawy, jest przegrany. Dobrze, ale on
nie jest już gliną. To był przecież jeden z powodów, dla których zrzekł się odznaki - ciągła
walka o utrzymanie dystansu, o brak zaangażowania, stała się dla niego nie do zniesienia.
Chciał od życia czegoś innego. Jednak nie spodziewał się, że tym czymś okaże się
księżniczka.
Siedział, czekając, aż oddech Brie się uspokoi. Dla jej dobra lepiej będzie, by pamiętał
o zasadach, według których żył przez wszystkie lata służby.
- Opowiedz mi - poprosił.
- Nie ma czego. - Zamrugała oczami w blasku słońca. - To takie niejasne.
Wyjął papierosa, zapalił.
- A jednak opowiedz.
Rzuciła mu spojrzenie, które zinterpretował jako mieszaninę niechęci i złości. Lepsze
to niż obojętność.
- Myślałam, że jesteś tu jako mój ochroniarz, a nie psychoanalityk - sarknęła..
- Umiem się dostosować. - Zaciągnął się chciwie, patrząc jej w oczy. - A ty?
- Chyba nie bardzo.
Podniosła się. Jak zauważył, rzadko potrafiła usiedzieć w miejscu, gdy była
zdenerwowana. Zerwała kwitnące pnącze wistarii i lekko przeciągnęła nim po policzku. To
był kolejny jej zwyczaj, który zauważył. Zaczęła mówić:
- Nie byłam tutaj, lecz w jakimś spokojnym miejscu. Rosła tam trawa, czułam jej
silny, słodki zapach. Czułam ogromną senność, lecz próbowałam z nią walczyć. To było
irytujące, bo byłam sama i chciałam cieszyć się samotnością.
Gdy to mówiła, na jej twarzy malował się wyraz buntu. Reeve jedynie skinął głową i
odchylił się do tyłu.
- Piłam kawę, żeby nie zasnąć - ciągnęła, wtykając kwiat we włosy.
Jego spojrzenie stało się badawcze, lecz chyba tego nie zauważyła.
- Skąd miałaś kawę?
- Skąd? - Zmarszczyła brwi, uznając, że to niemądre pytanie, zważywszy, że
rozmawiają o śnie. - Z termosu. Z takiego dużego czerwonego termosu z rączką u góry. Kawa
nie pomogła i zapadłam w drzemkę. Pamiętam, że słońce mocno grzało i słyszałam pszczoły,
tak jak teraz. Nagle... - widział, jak zaciska nerwowo palce, nim włożyła ręce do kieszeni -
zniknęło. Stało się ciemno i wilgotno. Pachniało stęchlizną, jak w grobie. Słychać było głosy.
Poczuł napięcie, lecz jego głos pozostał spokojny.
- Czyje głosy?
- Nie wiem. Nie tyle je słyszałam, co czułam, jakby przechodziły przeze mnie. Bałam
się. Bałam się strasznie, a nie mogłam się obudzić, żeby przerwać ten sen.
- Sen - mruknął - czy wspomnienie?
Obróciła się błyskawicznie, z płonącym wzrokiem, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
- Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Myślisz, że pstryknę palcami i powiem: faktycznie,
teraz sobie przypominam? - Z pasją kopnęła białe kamyczki leżące wzdłuż ścieżki. - Wiesz,
spacerowałam po ogrodzie z Bennettem i myślałam tylko o tym, jaki to czarujący mężczyzna.
Cholera! Czy tak powinnam myśleć o własnym bracie?
- To jest czarujący mężczyzna, Gabriello.
- Nie traktuj mnie protekcjonalnie - wycedziła przez zęby. - Nigdy!
Uśmiechnął się, gdyż - świadomie czy nieświadomie - była w tej chwili księżniczką.
Przemawiała przez nią królewska krew, co dla Amerykanina, który jak on naoglądał się
europejskich arystokratów, było dosyć zabawne. Jednak podniósł się i miękko powiedział:
- Kto mówi o jakimś hokus - pokus? Nikt cię nie naciska, poza tobą samą, Brie.
- Cóż za miażdżąca uprzejmość!
- Nie martw się. - Wzruszył ramionami. - Nie będę dla ciebie uprzejmy.
- Jestem tego pewna. - Pokiwała głową, patrząc na niego z niechęcią. - Kiedyś
powiedziałeś, że jestem samolubna. Dlaczego?
Bez zastanowienia przeciągnął palcem wzdłuż bruzdy pomiędzy jej ściągniętymi w
gniewie brwiami.
- „Egocentryczna” byłoby lepszym słowem. W tej chwili masz do tego prawo.
- Nie wiem, czy mi się bardziej podoba. Mówiłeś też, że jestem rozpieszczona.
- Owszem. - Opuścił rękę, tak że stali teraz twarzą w twarz, nie dotykając się.
- Nie zgadzam się z tym.
- Przykro mi.
Jej oczy zwęziły się.
- Przykro ci, że to powiedziałeś?
- Nie. Przykro dlatego, że nie chcesz pogodzić się z tym, kim jesteś.
- A ty jesteś niegrzecznym łobuzem, Reeve. Nieuprzejmym i zadufanym w sobie
facetem.
- To fakt - przytaknął i zaczął huśtać się na piętach.
- Powiedziałem też, że jesteś uparta.
Uniosła podbródek.
- Z tym się zgadzam - oznajmiła chłodno. - Ale nie masz prawa tak do mnie mówić.
Skłonił się przed nią, powoli i arogancko. Skoro uparła się, by odgrywać przed nim
księżniczkę, sam zagra żebraka.
- Upraszam kornie o wybaczenie, Wasza Wysokość - zaskomlił.
Ogień zapłonął w jej krwi, w oczach. Poczuła, jak palce w kieszeniach zginają się w
szpony, by rozorać mu twarz. Hamowały ją nakazy dobrego wychowania, ale zdała sobie
sprawę, że nie dba o nie.
- Kpisz ze mnie! - syknęła.
- Dodajmy do listy: „przenikliwa”. Zadziwiona prędkością, z jaką narasta w niej złość,
zrobiła krok ku niemu.
- Reeve, wychodzisz z siebie, żeby mnie obrazić. Czemu?
Było w niej coś porywającego, gdy stała przed nim, tak wyniosła, zła i zimna. Ujął
delikatnie jej twarz. Otworzyła usta z zaskoczenia.
- Bo tylko wtedy myślisz o mnie. Wszystko mi jedno, jak o mnie myślisz, Gabriello,
dopóki w ogóle to robisz.
- Więc masz, czego chciałeś - odparowała. - Myślę o tobie, ale nie myślę o tobie
dobrze.
Jego usta rozciągnęły się powoli w uśmiechu. Zalała ją fala gorąca i zaschło jej w
gardle.
- Tylko myśl o mnie - powiedział z dziwną powagą. - Nie rozrzucę róż na podłodze,
kiedy poprowadzę cię do łóżka. Nie będzie skrzypiec i atłasowych prześcieradeł. Będziemy
tylko ty i ja.
Nie odsunęła się. Nie wiedziała, czy z powodu szoku, czy podniecenia. A może z
powodu dumy. Taką miała nadzieję.
- Teraz chyba ty potrzebujesz psychoanalityka. Może straciłam pamięć, Reeve, ale
jestem pewna, że sama wybieram sobie kochanków.
- Ja także sam wybieram.
- Zabierz ręce - zażądała spokojnie, z odrobiną arogancji, która pokrywała strach.
Nie posłuchał. Przyciągnął ją odrobinę bliżej.
- Czy to królewski rozkaz?
Mogłaby w tej chwili mieć na sobie szatę i koronę.
- Interpretuj to, jak chcesz. Jestem zmuszona znosić twój dotyk, Reeve. Człowiek z
twoim pochodzeniem powinien znać zasady.
- Amerykanie nie przywiązują takiej wagi do protokołu jak Europejczycy, Brie. - Jego
usta krążyły wokół jej ust, lecz nawet ich nie muskały. - Chcę cię dotknąć, dotykam. Jeśli
chcę cię wziąć, biorę, w odpowiednim dla nas dwojga momencie.
Jej wzrok stracił nagle ostrość, a kolana ugięły się. Znów zrobiło się ciemno i tuż
przed nią zamajaczyła niewyraźna twarz. Czuła zapach wina - mocnego i zatęchłego. Strach
potroił się, pulsując w niej niczym narkotyk. Gwałtownie odepchnęła go i zatoczyła się.
- Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła. - Ty draniu! Relachez-moi, salaud! - nagle znowu
przeszła na francuski.
W jej głosie zabrzmiała tak desperacka nuta, że Reeve, który w pierwszym odruchu
puścił ją, natychmiast złapał ponownie, chroniąc przed niechybnym upadkiem.
Z przerażeniem zobaczył, jak opada z powrotem na krzesło i kuli się z głową między
kolanami. Klnąc w duchu samego siebie, przemówił spokojnym, miękkim głosem:
- Oddychaj głęboko i rozluźnij się. Przepraszam. Nie zamierzałem zabrać ci niczego,
czego nie chciałabyś dać.
Nie zrobiłby tego. Nie. Z zamkniętymi oczami usiłowała odzyskać jasność umysłu,
usunąć ten szum.
- Nie!
Usiłowała wyrwać mu rękę, więc puścił ją. Twarz miała bladą jak kreda. Uniosła ku
niemu wzrok.
- To nie byłeś ty - wykrztusiła z wysiłkiem. - Przypomniałam sobie... myślę, że... -
Zamknęła oczy, by spowolnić oddech, odzyskać zimną krew. - To był ktoś inny. Przez chwilę
byłam gdzie indziej. Ten mężczyzna trzymał mnie. Było ciemno albo pamięć nie pozwala mi
zobaczyć jego twarzy. Ale trzymał mnie i wiedziałam, och, wiedziałam, że mnie zgwałci. Był
pijany.
Kurczowo złapała Reeve'a za rękę, lecz mówiła dalej:
- Czułam od niego zapach wina. Nawet teraz go czuję. Miał twarde, szorstkie ręce. Był
bardzo silny i bardzo pijany.
Boleśnie przełknęła ślinę. Reeve zauważył, że dygocze, nim puściła jego dłoń i
wyprostowała się na krześle.
- Miałam nóż. Nie wiem skąd. Trzymałam ten nóż w ręku. Myślę, że go zabiłam. -
Popatrzyła na swoją rękę. Obróciła ją i z uwagą przyglądała się wnętrzu dłoni. Było białe i
gładkie. - Myślę, że zadźgałam go nożem - ciągnęła cichym, bezbarwnym głosem. - Miałam
jego krew na rękach.
- Brie... - Reeve przybliżył się do niej. - Powiedz, co jeszcze pamiętasz, proszę.
Spojrzała na niego, a twarz miała jak maskę.
- Nic. Pamiętam tylko walkę i zapachy. Nie jestem pewna, czy go zabiłam. Nie ma nic
przed walką i nic po niej. - Złożyła ręce na podołku i patrzyła w dal. - Jeśli nawet mnie
zgwałcił, nie pamiętam tego.
Znów chciał kląć i z trudem się powstrzymał. Wszystko, co mówiła, czyniło jego
zabawę sprzed kilku minut okrutną.
- Nie byłaś wykorzystana seksualnie - rzekł stanowczym tonem, pozbawionym emocji.
- Lekarze zbadali cię bardzo sumiennie.
Nagła, nieznośna ulga zagroziła wybuchem łez. Powstrzymała je w ostatniej chwili.
- Ale nie mogą stwierdzić, czy zabiłam człowieka.
- Nie, to możesz wiedzieć tylko ty, kiedy będziesz gotowa.
Skinęła głową i zmusiła się, by unieść wzrok.
- Ty już zabijałeś. - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
Zapalił gwałtownie kolejnego papierosa.
- Taa... - bąknął, patrząc w bok.
- W pracy? Musiałeś dla obrony, ochrony?
- Tak.
- Kiedy to jest konieczne, nie zostawia blizn w psychice, prawda?
Mógł skłamać, żeby jej ułatwić. To kusiło. Spojrzał w topazowe, śmiertelnie zmęczone
oczy i mimowolnie zanurzył się we wspomnienia. Ciemne, straszne wspomnienia. Czy był za
to odpowiedzialny? Czy zdecydował się wreszcie przyjąć tę odpowiedzialność?
Mógłby skłamać, ale wtedy poznanie prawdy byłoby dla niej jeszcze gorsze. Tak,
zdecydował się.
- Blizny pozostają. - Wstał i ujął jej dłoń. - Można jednak żyć z bliznami, Brie.
Wiedziała o tym, zanim usłyszała odpowiedź.
- Wiele ich masz?
- Wystarczy. Uznałem, że nie zniósłbym więcej.
- Więc kupiłeś farmę.
- Tak. - Strzepnął popiół. - Kupiłem farmę. Może nawet w przyszłym roku coś
posadzę.
- Chciałabym ją zobaczyć. - Uchwyciła skrywany błysk radości w jego spojrzeniu i
poczuła się głupio. - Kiedyś, może.
On także tego chciał i także poczuł się głupio.
- Oczywiście, kiedyś.
Pozwoliła mu trzymać się za rękę, kiedy wracali przez ogrody ku białym murom
pałacu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Bosa, owinięta tylko cienkim, jedwabnym szlafrokiem, siedziała posłusznie na łóżku,
gdy doktor Franco mierzył jej ciśnienie. Jego dłonie były zręczne, zachowanie - grzeczne,
prawie ojcowskie. Jednak ciągle nie mogła zaakceptować w pełni cotygodniowych badań
rodzinnego lekarza. Ani odbywających się co dwa tygodnie sesji z poleconym przez niego
doktorem Kijinskim, cenionym psychiatrą. Nie jest wszak inwalidką ani neurotyczką.
To prawda, męczyła się zbyt szybko, ale siły powracały. A jej rozmowy z doktorem
Kijinskim nie były niczym więcej jak tylko zwykłymi rozmowami, które stanowiły czystą
stratę czasu. A czasu coraz bardziej jej brakowało.
Przygotowania związane z balem dobroczynnym w pierwszym tygodniu czerwca były
dla Brie wyczerpujące. Jedzenie, wino, muzyka, dekoracje. Atrakcje, zaproszenia, odmowy,
prośby.
Chociaż cieszyła ją ta praca, nie było to łatwe. Kiedy ktoś płaci pięćset dolarów za
udział w imprezie, nawet dobroczynnej, ma prawo wymagać i zasługuje na najlepsze. Tego
ranka zdążyła już spędzić trzy godziny z kwiaciarką, wybierając najodpowiedniejsze
dekoracje kwiatowe.
- Masz dobre ciśnienie. - Doktor Franco włożył aparat z powrotem do torby. - Dobry
puls i cerę. Fizycznie nic ci nie dolega. Narzekałbym tylko, że jesteś ciągle zbyt szczupła. Nie
zaszkodziłoby ci ze trzy kilo więcej.
- Trzy kilo bardzo zdenerwowałoby moją krawcową - odrzekła, uśmiechając się
półgębkiem. - Teraz jest mną zachwycona.
- Ba! - Lekarz przesunął dłonią po zadbanej, siwej brodzie. - Szuka wieszaka, żeby
udrapować na nim materiał. Wierz mi, przyda ci się trochę ciała, Gabriello. Twoja rodzina
zawsze miała tendencję do nadmiernej szczupłości. Bierzesz witaminy, które ci przepisałem?
- Każdego ranka.
- Dobrze. - Zdjął stetoskop i wrzucił go do torby.
- Twój ojciec doniósł mi, że nie ograniczyłaś swojego planu zajęć.
Była natychmiast gotowa do obrony.
- Lubię być zajęta.
- To się nie zmieniło. Moja droga...
Odstawił torbę i usiadł obok niej na łóżku. Ten nieformalny gest zaskoczył ją, bo już
przywykła do tutejszych zasad. Jednak doktor Franco był tak swobodny, iż zrozumiała, że
musieli tak siadać setki razy.
- Tak jak powiedziałem - ciągnął - fizycznie szybko wracasz do siebie. Mam wiele
szacunku dla talentu doktora Kijinskiego, bo inaczej bym go nie polecał, ale chciałbym
wiedzieć, jak się czujesz.
Brie złożyła dłonie na podołku.
- Chyba jednak nie muszę mówić panu, jak się czuję - powiedziała pochlebnym
tonem. - Wszak czyta pan w myślach pacjentów, doktorze.
Nie uśmiechnął się, ale jego wzrok pozostał łagodny, tolerancyjny. Nagle poczuła się
mała i niegrzeczna.
- Przepraszam. - Dotknęła go, bo w ten sposób zwykła przepraszać. - To zabrzmiało
sarkastycznie, chociaż nie chciałam. Prawda jest taka, że czuję zbyt wiele.
- Myślisz, że bagatelizujemy twoją amnezję?
- Nie... - Niepewnie pokręciła głową. - Wydaje mi się, że dla wszystkich jest
oczywiste, że to tylko drobny problem, który rozwiąże się sam. Ze względów politycznych,
podejrzewam, takie myślenie jest koniecznością.
Doktor Franco, który wiedział najlepiej, co przeżywał jej ojciec w czasie porwania
córki, powstrzymał się od komentarza.
- Nikt, a szczególnie twój lekarz, nie umniejsza tego, przez co musisz przejść - rzekł z
naciskiem. - Ale zrozum, że twojemu otoczeniu, twoim bliskim, trudno jest w pełni to
zrozumieć i zaakceptować. Dlatego chciałbym, żebyś ze mną jak najwięcej rozmawiała.
- Nie jestem pewna, co powinnam powiedzieć, a nawet co chcę powiedzieć.
- Gabriello, przyjąłem cię na ten świat. Leczyłem twoje katary, twoją ospę, wycinałem
ci migdałki. Twoje ciało nie jest mi obce, tak samo jak twój umysł. - Zrobił pauzę, by
przyswoiła sobie jego słowa. - Trudno ci rozmawiać z ojcem, bo boisz się go zranić.
- Tak. - Popatrzyła na jego miłą twarz z siwą brodą. - Jego najbardziej. Szkoda, że
Bennett musiał wrócić wczoraj do Oksfordu. Okropnie narzekał...
- Jasne, wolałby zostać tu ze swoimi psami i końmi.
- Właśnie! - Śmiejąc się, Strząsnęła włosy do tyłu. - Z Bennettem tutaj było mi łatwiej.
On jest taki swobodny i otwarty. Z nim nie czułam, że muszę mówić to, co trzeba. Z
Aleksandrem jest inaczej. Muszę przy nim uważać. Jest taki, hm, poprawny.
- Książę Perfekcji. - Doktor Franco uśmiechnął się na widok jej miny. Dezaprobata
jest dobrym znakiem. - To nie brak szacunku, Gabriello. Ty i Bennett tak go ochrzciliście,
kiedy byliście dziećmi.
Na jej ustach pojawił się wątły uśmiech.
- Paskudnie!
- Jakoś przeżył. Bennett, dla równowagi, zwany jest Panem Leniwcem.
Brie wydała z siebie odgłos zbliżony do chichotu i podkurczyła nogi, sadowiąc się na
łóżku.
- Celne - skomentowała. - Pomagałam mu się pakować, więc wiem. Trudno uwierzyć,
że ktoś może żyć w takim bałaganie. A ja? - Uniosła brwi. - Czy moi bracia nadali mi jakiś
tytuł?
- Jej Zawziętość.
- O! - zaśmiała się głośno. - Chyba na to zasługuję. Pasuje to do mnie aż nadto. Myślę,
że jesteśmy zżytą rodziną. To prawda?
Zwykłe „tak” nic by nie znaczyło, pomyślał doktor Franco. Zwykłe „tak” było zbyt
błahe.
- Raz do roku jedziecie na dwa tygodnie do Zurychu, en familie. Przez dwa tygodnie
jesteście razem, bez służących, bez obcych. Powiedziałaś mi kiedyś, że to pomaga ci radzić
sobie z pozostałymi pięćdziesięcioma tygodniami.
Przytaknęła z wdzięcznością.
- Niech mi pan powie, jak umarła moja matka - zażądała, jakby przewidując, że się
zawaha.
- Była delikatnego zdrowia - rzekł ostrożnie. - Przemawiała na rzecz Czerwonego
Krzyża w Paryżu i dostała zapalenia płuc. Rozwinęły się powikłania. Już nie wyzdrowiała.
Byłoby błogosławieństwem poczuć gniew, ból, ale upiornie nie czuła nic. Spojrzała na
swoje złożone dłonie.
- Kochałam ją?
Współczucie nie należało do wyposażenia torby lekarskiej, ale doktor nosił je w sobie.
- Była osią waszej rodziny. Kotwicą, sercem. Kochałaś ją, Gabriello, bardzo mocno.
Wiara w tę miłość była prawie tak zadowalająca jak prawdziwe uczucie.
- Jak długo chorowała?
- Sześć miesięcy.
Rodzina musiała spoić się, związać mocno. Była tego pewna.
- Niełatwo akceptujemy obcych, prawda? Doktor Franco uśmiechnął się znów.
- Owszem.
- Zna pan Reeve'a MacGee?
- Tego Amerykanina? - Wzruszył ramionami gestem, który Brie rozpoznała jako
typowo francuski i pragmatyczny. - Słabo. Twój ojciec wysoko go ceni.
- Aleksander za nim nie przepada.
- To dość naturalne. - Doktor Franco cedził słowa, zaintrygowany zwrotem w
rozmowie. Może jeszcze nie zna swojej rodziny, ale jak dawniej pozostają dla niej w centrum
zainteresowania. - Książę Aleksander czuje się odpowiedzialny za ciebie i nie bardzo podoba
mu się asysta kogoś spoza rodziny. Te udawane zaręczyny... - Zamilkł na widok jej
zwężonych oczu, ale źle zrozumiał powód. - Nie plotkuję. Po prostu jako lekarz królewskiej
rodziny cieszę się zaufaniem twojego ojca.
Brie wyprostowała nogi i wstała, nie mogąc już usiedzieć.
- I zgadza się pan z jego opinią?
Krzaczaste brwi doktora Franco podjechały do góry.
- Nie mogę się zgadzać lub nie zgadzać z księciem Armandem, wyjąwszy sprawy
medyczne. Jednak zaręczyny mogły zdenerwować twojego brata, który czuje się osobiście
odpowiedzialny za twój dobry stan.
- A moje uczucia? - Nagle jej spokój zniknął. Odwróciła się do doktora, który teraz
stał za łóżkiem z rękami wygodnie założonymi do tyłu. - Czy one się nie liczą? To ciągłe
udawanie, że wszystko jest w porządku! - prychnęła. - Ta farsa, że mam wielki romans z
synem przyjaciela mojego ojca. Zaraz dostanę szału, słowo daję.
Wzięła z toaletki grzebyk z masy perłowej i nerwowo postukiwała nim o dłoń.
- Moje zaręczyny ogłoszono zaledwie wczoraj, a już pełno o tym w gazetach. Te ich
spekulacje, opinie, paplanina. Gdzie tylko się ruszę, pytania, mrugnięcia, westchnienia.
Doktor znał te gesty. Z rękami splecionymi za plecami czekał w milczeniu na rozwój
sytuacji.
- Choćby dziś rano, kiedy próbowałam pracować nad balem, pytano mnie o suknię
ślubną. Biała czy kość słoniowa? Czy skorzystam z mojego fryzjera, czy pojadę do Paryża jak
matka? Suknia ślubna! - powtórzyła, wyrzucając w górę ręce. - Kiedy ja muszę ustalić menu
dla tysiąca pięciuset osób! Czy ceremonia odbędzie się w pałacowej kaplicy, czy w katedrze?
Czy zaproszę dobrych znajomych ze szkoły na wesele? Czy wybiorę na druhnę angielską
księżniczkę, czy francuską hrabinę, z których żadnej nie pamiętam, ni w ząb. Im bardziej
usiłujemy ukryć prawdę, w tym większy wpadamy absurd.
- Twój ojciec działa dla twego dobra, Gabriello, i dla swego ludu - rzekł bez
przekonania doktor Franco.
- A nie są to czasem dwie odrębne sprawy? - zapytała, ciskając grzebyk na toaletkę. -
Przepraszam - dodała łagodniej. - To nie było w porządku. Oszukiwanie jest trudne. A ja
jestem w nie zaangażowana na tyłu poziomach. I jeszcze ten Reeve! - Zamilkła, zła na siebie,
że pozwoliła myślom wędrować w tym kierunku.
- Jest atrakcyjny - dokończył.
Zerknęła na niego z lekkim, ostrożnym uśmiechem.
- Jest pan świetnym lekarzem, doktorze Franco. Skłonił się krótko, wytwornie.
- Znam moich pacjentów, Wasza Wysokość.
- Atrakcyjny - zgodziła się - ale nie we wszystkim go lubię. Jego ciągła dominacja nie
jest zbyt pociągająca, szczególnie w roli narzeczonego. Jednak zagram moją rolę. Kiedy
odzyskam pamięć, Amerykanin wróci na swoją farmę, a ja - do mojego życia. Tak mi się
wydaje, doktorze Franco. - Oparła dłonie na poręczy krzesła. - Chcę sobie przypomnieć. Chcę
zrozumieć. Chcę powrócić do mojego życia.
- Przypomnisz sobie, Gabriello.
- Jest pan tego pewien?
- Jako lekarz nie mogę być pewien niczego. - Pochylił się, by podnieść torbę. - Jako
człowiek, który zna cię od kołyski, jestem pewien.
- Podoba mi się ta opinia - stwierdziła rzeczowo, postępując krok do przodu.
- Nie musisz mnie odprowadzać. - Poklepał ją po ręku. - Wpadnę jeszcze do twego
ojca, zanim pójdę.
- Dziękuję za wszystko, doktorze Franco.
- Gabriello... - Przystanął w otwartych drzwiach. - Wszyscy mamy jakieś pozory do
utrzymywania.
Skinęła głową - chłodno, iście po królewsku.
- Rozumiem.
Dyskretnie zaczekała, aż zamkną się za nim drzwi, nim podskoczyła w napadzie
gniewu. Pozory, cholerne pozory. Dobrze, będzie dla nich grała; będzie udawała, że je
akceptuje. Ale nie cierpiała ich. Powodowana zmiennym nastrojem, wyciągnęła z kosza
papier, który zmięła i podarła dziś rano.
KSIĘŻNICZKA GABRIELLA BIERZE ŚLUB - krzyczały litery nagłówka. Brie
zaklęła tak, jak księżniczki mogą kląć tylko w samotności. Było tam jej zdjęcie i drugie -
Reeve'a. Z przekrzywioną głową, ustawiając gazetę ku światłu, analizowała fotkę.
Atrakcyjny, racja, zdecydowała. Balansujący na krawędzi bezczelności i
ugrzecznienia. Jak wielki drapieżny kot, dumała, który może bawić się lub zaatakować w
zależności od nastroju. Sam dokonuje wyboru. Taki człowiek jak on wywołuje mieszane
uczucia. Nie tylko w niej, zauważyła z pewną satysfakcją. Również w prasie znalazła różne
opinie.
Głównie oczywiście ekscytacja i zadowolenie, że jedno z królewskich dzieci bierze
ślub. Podkreślano, jak zwróciła uwagę, że najdłużej ze wszystkich księżniczek w historii
Cordiny zwlekała ze ślubem.
Najwyższy czas, sugerowały z ożywieniem gazety. Związki rodzinne między
rodzinami Bissetów i MacGee działały na korzyść Reeve'a, tak jak opinia jego ojca. Ale z
drugiej strony, był Amerykaninem, a więc nie najlepszą partią w opinii obywateli Cordiny.
Dalsze prasowe dywagacje dotyczyły innych możliwych partii. Brie czuła się
zażenowana owym swataniem z co najmniej tuzinem herbowych kawalerów. Młodzi książęta,
lordowie, markizowie... Z krótkich komentarzy przy zdjęciach wynikało, że ich znała i spę-
dzała z nimi czas. Jeden być może znaczył dla niej coś więcej, ale nie miała nawet cienia
intuicji, który to mógł być. Nazwiska i twarze nic jej nie mówiły. Znów zaczęła czytać o
Reevie. Przynajmniej w tym przypadku wiedziała, na czym stoi.
Prasa ewidentnie wstrzymywała się jeszcze z ostateczną oceną amerykańskiego
ekspolicjanta, syna znanego i szanowanego dyplomaty. Zamiast tego spekulowano na temat
daty ślubu. Brie cisnęła gazetę na łóżko tak, że upadła zdjęciami do góry. Ojciec osiągnął
swój cel, zreflektowała się.
Zainteresowanie opinii publicznej przeniosło się z porwania na zaręczyny. Nikt już nie
mógł kwestionować obecności Reeve'a w pałacu ani jego roli u jej boku.
A skoro nie było wątpliwości co do niego, nie było również wątpliwości co do niej.
Powoli obróciła do góry dłonie i przyjrzała się im. Było coś, o czym nie mogła rozmawiać z
żadnym ze swoich lekarzy. Coś, co mogła ułożyć w słowa tylko wobec Reeve'a.
Czy zabiła człowieka? Czy wzięła nóż i...? Boże jedyny, kiedy się tego dowie?
Zmuszanie się do przypomnienia nie przynosiło nic poza frustracją. Myśli
rozpierzchały się jak stado spłoszonych ptaków. Jakieś strzępy pojawiały się tylko w snach. I
jak to ze snami bywa, po przebudzeniu wszystko było niejasne i zamazane. Wizje nie
umniejszały napięcia, przeciwnie - wzmacniały je.
Dobrze, że mogła pracować. Wypełnienie każdego dnia nie stanowiło problemu. Praca
dawała radość i spełnienie, choć musiała sobie teraz radzić z tymi głupimi zaręczynami. Im
szybciej załatwi tę sprawę i pójdzie swoją drogą, tym lepiej. Kolejna przeszkoda do
pokonania w trudnym powrocie do własnej tożsamości.
- Proszę wejść - powiedziała, słysząc pukanie do drzwi. Była zła, a wejście Reeve'a
nie poprawiło jej humoru.
Pokój subtelnie pachniał kwiatami. Stały w wazie przy oknie i na podstawce koło
łóżka. Powiew wpadający przez otwarte okno roznosił ich zapach wszędzie.
- Doktor Franco mówi, że szybko zdrowiejesz. Brie dała sobie trochę czasu na
usadowienie się na poduszkach przy oknie. To pozwoliło jej zapanować nad emocjami.
- Czy doktor także tobie składa raporty?
- Rozmawiałem właśnie z twoim ojcem.
Zauważył gazetę ze zdjęciami na łóżku, lecz nie skomentował tego. Nic by nie dało
przyznanie, że widok pierwszych stron gazet zaszokował go tego ranka. Czym innym jest
zgodzić się na udawane zaręczyny, a czym innym ujrzeć oficjalną wiadomość o nich. Pod-
szedł do jej toaletki i niedbale podniósł mały słoiczek. Skupił się na nim, by zapomnieć jak
wygląda ta kobieta w zwiewnej domowej sukni w kolorze kości słoniowej.
- Więc naprawdę czujesz się lepiej? - zagadnął.
- Całkiem dobrze, dziękuję.
Zimna, formalna odpowiedź sprawiła, że zacisnął usta. Ona nie ustąpi ani na krok,
pomyślał. Tym lepiej.
- Jakie masz plany na jutro? - spytał, choć już postarał się poznać je w szczegółach.
- Jestem zajęta do południa, a potem nic się nie dzieje aż do kolacji z księciem i
księżną Marlborough oraz panem Loubet z żoną.
Jeśli dobrze odczytał ton jej głosu, wcale nie bawiła jej ta perspektywa, podobnie jak
jego. To miała być ich pierwsza kolacja jako oficjalnych narzeczonych.
- Więc może chciałabyś pożeglować przez kilka godzin po południu?
- Pożeglować? - Zdążył dostrzec, jak zapłonął jej wzrok, nim opuściła powieki i
odrzekła chłodno: - Czy to zaproszenie, czy sposób, żeby mieć mnie pod kontrolą?
- I jedno, i drugie.
Otworzył słoiczek, włożył palec w krem i roztarł go między kciukiem a palcem
wskazującym. Pachniał jak jej skóra, miękko i seksownie. Jestem tu, żeby jej strzec, myślał
ponuro, zamykając powoli słoik, ale kto będzie strzegł mnie?
Ponieważ Brie siedziała w milczeniu, odstawił słoiczek i zbliżył się do niej.
- Jeśli masz zamiar rozważać wszystkie za i przeciw, zwróć uwagę na to, że na kilka
godzin urwiesz się z tego całego pałacu - zauważył roztropnie.
- Z tobą.
- Narzeczem powinni spędzać razem czas - odparł lekko i zanim zdążyła zrobić unik,
pewnym gestem położył dłoń na jej ramieniu. - Zgodziłaś się. - W jego spokojnym tonie kryło
się twarde ostrze. - Teraz musisz przez to przejść.
- Ale publicznie!
- Kobieta z twoją pozycją ma mało prywatnego życia. I - dodał - także moje znalazło
się pod mikroskopem.
- Chcesz wdzięczności? - wzruszyła ramionami. - Trudno mi się na nią teraz zdobyć.
- Obędzie się. - Zdenerwowany wzmocnił uścisk, aż ich spojrzenia się spotkały. -
Współpraca wystarczy.
Uniosła podbródek, mierząc go spojrzeniem.
- Moja czy twoja?
- Odpowiedź brzmi: nasza. Oficjalnie jesteśmy zaręczeni. Zakochani - dodał, ważąc
słowa. - A skoro przy tym jesteśmy... - Sięgnął do kieszeni, wyjął małe, aksamitne pudełeczko
i otworzył je jednym ruchem palca.
Brie odniosła wrażenie, że promienie słońca, które wpadły do środka, dosłownie
eksplodowały w białym, ciętym w kwadraty diamencie. Poczuła, że serce wali jej jak
oszalałe.
- Nie - wykrztusiła. - Tylko nie to.
- Zbyt tradycyjnie? - Reeve wyjął pierścionek z pudełka i poruszał nim w promieniach
słońca. Kamień ożył nagle wszystkimi barwami tęczy. - Pasuje do ciebie. Czysty, chłodny,
elegancki. Gotowy wybuchnąć pasją przy odpowiednim dotyku.
Już nie patrzył na klejnot, tylko na nią.
- Daj mi rękę, Gabriello. Nie poruszyła się.
- Nie będę nosić twojego pierścionka.
Chwycił ją za lewy nadgarstek i poczuł gwałtowne tętno pod palcami. Słońce wpadało
przez okno, rozświetlając jej włosy, oczy. Wewnątrz kipiała furia, wyczuwał to. I namiętność.
Prawie romantyczne, myślał, wkładając Brie pierścionek na palec. Ale romans nie był w
planie tego dnia.
- Owszem, będziesz - oświadczył i zamknął dłoń na jej dłoni, przypieczętowując więź.
Pierwszy raz pozwolił sobie pomyśleć, jak trudno byłoby ją zerwać.
- Zaraz go zdejmę - syknęła.
- To nie byłoby mądre i dobrze o tym wiesz.
- Ciągle wykonujesz rozkazy mojego ojca? - atakowała.
- Oboje to robimy. Ale pierścionek jest moim pomysłem.
Przesunął wolną ręką po jej karku. Powoli i delikatnie.
- Toteż...
Pocałował ją, nie pozostawiając jej wyboru. Kiedy zesztywniała, głaskał ją. Kiedy
drżała - uspokajał. Gdy uzyskał przychylną odpowiedź, jego pocałunek stał się gorący i
łapczywy.
Palce Reeve'a błądziły we włosach Brie, ale ciało jej przeszył dreszcz, jakby dotykał
jej wszędzie. Pragnęła tego. Usta nie wystarczały, by dawać, brać, żądać. Całe światy
otwierały się i znikały w tym zetknięciu warg. Mogła smakować jego podarunki - pasję,
dzikość, wolność. W jego objęciach wracała do życia. Reeve nie znał kobiety tak
elektryzującej i jednocześnie tak miękkiej. Czuł uderzenia jej serca. Musnął palcem napiętą
szyję. Jęk Brie wybrzmiał w jego ustach. Ssał jej dolną wargę, a jej ciało dygotało, kiedy, nie
wierząc jeszcze własnemu szczęściu, przesuwał dłoń od talii ku piersiom. Mógłby jedną ręką
zedrzeć z niej cienką szatę, pozostawiając ją nagą, ale nie przekraczał granic. Wiedział, że
jeszcze chwila, a nie zdoła się zatrzymać.
Kiedy będzie się z nią naprawdę kochał, nie będzie służących, personelu, rodziny. Nie
będzie niczego, tylko oni dwoje. Żadne z nich tego nie zapomni.
Pogłaskał ją ostatnim, długim gestem. Posiadanie? Groźba? Obietnica? Żadne z nich
nie miało pewności, co czuje. Kiedy ją puścił, żadne się nie uspokoiło.
Coś we wzroku Reeve'a sprawiło, że Brie zrobiło się gorąco. Żądza, czy coś więcej?
Wiedza, tak, wiedza. Jego oczy były niebieskie, ciemne, nie całkiem spokojne. Zobaczyła w
nich prawdę - że nie byłoby jej łatwo odejść od niego, ani dziś, ani jutro.
Odsunęła się najdalej, jak mogła.
- Nie miałeś prawa - powiedziała powoli. Patrzył na nią długo, aż musiała
powstrzymać drżenie.
- Nie potrzebuję żadnego prawa. - Gdy pochylił się, by dotknąć jej twarzy, nie cofnęła
się. Nie mogła pojąć tej śmiałości. Może to była czułość, a może arogancja.
On jednak wiedział, że jej siły nie można lekceważyć. Nie odsunęła go, ale nie była
słaba.
- Powiem ci, kiedy zechcę, byś mnie dotknął, Reeve. Nie cofnął dłoni.
- Więc cię dotykam.
Trzeba spróbować innej taktyki, zdecydowała. Coś musi zadziałać.
- Myślę, że bierzesz tę szaradę zbyt poważnie - powiedziała z naciskiem. -
Przekraczasz granice pod pretekstem, że chcesz mi przywrócić pamięć.
- Jeśli pragniesz ukłonów i dworskiej oficjałki, musisz szukać gdzie indziej -
stwierdził cierpko. - Pamiętaj, że sama kazałaś mi nie być grzecznym.
- Nietrudno ci spełnić tę prośbę.
- Bardzo łatwo. - Uśmiechnął się i uniósł jej dłoń z diamentem do ust. - Ty i ja wiemy,
że to tylko błyszczący kamień, Brie. Jeszcze jedno oszustwo. - Wiedziony impulsem, obrócił
jej dłoń i przycisnął do niej usta. - Nikt inny się nie dowie.
Tym razem wyrwała mu się i wstała.
- Mówiłam ci, że nie będę go nosić. Zanim zdążyła zdjąć pierścień, był przy niej.
- A ja ci mówiłem, że będziesz. Pomyśl...
Kiedy zastygła z pierścionkiem w połowie palca, zaczął mówić dalej. Używał
dokładnie tego tonu, który służył mu do wyciągania odpowiedzi z opornych podejrzanych.
Umowa, pomyślał ponuro, to tylko umowa, gra pozorów.
- Czy wolisz przełknąć dumę i nosić go, czy za każdym razem będziesz wyjaśniać,
dlaczego nie nosisz zaręczynowego pierścionka?
- Mogę mówić, że nie dbam o biżuterię. Zaśmiał się, dotykając szafirów na jej prawej
dłoni i ciemnobłękitnych kamieni, które nosiła w uszach.
- Możesz? - szydził. - W niektóre kłamstwa trudniej uwierzyć niż w inne.
Brie włożyła z powrotem pierścionek.
- A niech cię diabli! - zaklęła.
- Teraz lepiej. - Skinął głową z aprobatą. - Przeklinaj mnie, jak chcesz, ale
współpracuj. Nie przychodzi ci przypadkiem na myśl, Wasza Wysokość, że jestem w tak
samo niewygodnej sytuacji jak ty?
Brie, złapana w pułapkę, odwróciła się gwałtownie.
- W niewygodnej? Wydajesz się tym świetnie bawić.
- Staram się znaleźć dobre strony. Możesz zrobić to samo albo upierać się przy swoim.
Odwróciła się ku niemu z pałającymi oczami.
- Nie lubię, kiedy sprawiasz, że czuję się jak dziecko, Reeve.
- Więc nie sprzeciwiaj się, kiedy sprawiam, że czujesz się jak kobieta.
- Czy ty zawsze masz odpowiedź na wszystko? Pomyślał o niej i o tym, co w nim
narastało.
- Nie. Zawieśmy na chwilę broń, Brie. Przed całą tą sprawą z zaręczynami układało
nam się całkiem dobrze i nie widzę powodu, aby musiało być gorzej. Zaręczyny powinny
wiele uprościć.
Zmarszczyła brwi, ale poczuła, że pragnie rozejmu. Nie czuła się na siłach, aby z nim
walczyć.
- Uprościć?
- Oczywiście. Nie będziesz musiała wyjaśniać, dlaczego spędzamy razem czas. Jako
narzeczonym wolno nam wyjść, poszukać samotności. Ludzie są tolerancyjni wobec
kochanków. Nie będziesz tak uwiązana w pałacu.
- Nie mówiłam, że jestem uwiązana.
- Widziałem, jak wyglądasz przez okno. Przez każde, koło którego przechodzisz.
Patrzyła na niego długo, aż nagle poddała się z westchnieniem. Usiadła znów na
poduszkach przy oknie.
- Masz rację, czasem czuję się jak osaczona. Wyobraź sobie, co to znaczy, Reeve,
czuć, że się dokądś przynależy, a jednocześnie nie wiedzieć, w którą stronę się obrócić, żeby
się znów nie zgubić. I te sny!
Zamilkła, klnąc siebie w myślach. Tak łatwo wyjawić mu więcej, niżby się chciało!
- Miałaś znowu sny?
- Tak, ale mało z nich pamiętam.
- Brie. - W jego głosie nie było cierpliwości jak u doktora Franco, lecz usłyszała
zrozumienie.
Sfrustrowana, przeczesała palcami włosy. Dostrzegł, jak w jego pierścieniu zapalają
się ogniki. Mój płomień, pomyślał, przeciw jej płomieniowi.
- Zawsze jest mniej więcej to samo - wyznała z niechęcią. - Ciemność, dziwne wonie,
strach. Nic istotnego, Reeve. - Na moment zacisnęła powieki. Słabość przychodziła łatwo,
zbyt łatwo. Łzy także. Nie mogła sobie na to pozwolić. - Nie mam się o co zaczepić. Każdego
ranka powtarzam sobie: może dziś uniosą się zasłony. A każdej nocy... Ech! - Wzruszyła
ramionami, przygryzając wargi.
Chciał podejść do niej, objąć ją. Gotów był natychmiast zaoferować uczucie, ale
komfort byłby niebezpieczny. W rezultacie zachował dystans.
- Jutro nie będziesz musiała o tym myśleć - powiedział ciepło. - Będziemy na wodzie.
Tylko my, żagle, słońce i morze. Nie będziesz musiała grać.
Kilka godzin bez udawania, pomyślała. Reeve oferuje jej wspaniały prezent. Może był
to i prezent dla niego, ale miał do tego prawo. Brie spojrzała na pierścionek, a potem na
swego towarzysza.
- Ty też nie - dodała.
Uśmiechnął się. Pomyślała, że prawie przyjaźnie.
- Zgoda.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Pośród wszystkiego, o czym Brie zapomniała, był również prawdziwy odpoczynek.
Ucząc się go, odkrywała z radością, że leniuchowanie jest rozkosznie łatwe. Miała nadzieję,
że inne rzeczy, które sobie przypomni, będą równie przyjemne.
Okazało się, że jeszcze jednej sprawy może być pewna - na morzu czuła się jak u
siebie w domu. Świadomość, że wie, jak radzić sobie z żaglami i sterem, sprawiła jej ogromną
przyjemność. Gdyby została sama na tym małym jachcie, umiałaby go poprowadzić. Starczy-
łoby jej opanowania, wiedzy i siły. Była tego pewna.
Wsłuchując się w plusk fal przecinanych dziobem, wiedziała, że już nieraz cieszył ją
ten dźwięk. Uwielbiała żeglowanie. Wszystko, co mówił Reeve, zdawało się to potwierdzać.
Pomysł spędzenia dnia na wodzie przyszedł mu do głowy, kiedy zauważył, że napięcie i przy-
gnębienie Brie wcale nie minęło, a w każdym razie nie w takim stopniu, jak utrzymywała.
Kazała mu być niemiłym, lecz niełatwo jest być posłusznym niektórym rozkazom, nawet gdy
padają z ust księżniczki.
Kiedy odbijali od kei, z całym zaufaniem pozwolił jej przejąć ster. Teraz obserwował,
jak z wyczuciem ustawia łódź dziobem pod wiatr. Postawił żagle i naciągnął fały. Białe
płachty zaklaskały w porywach wiatru. Łódź, sterowana wprawną dłonią, pomknęła do
przodu niczym rumak. Poprzez huk żywiołów dodarł do jego uszu krystaliczny śmiech Brie.
- To wspaniałe! - wykrzyknęła. - Genialne! I takie proste! Wolność!
Zdawała się upajać wiatrem i prędkością. Po tak długim okresie zniewolenia poczucie
władzy natychmiast uderzyło jej do głowy. Nareszcie znalazła coś, nad czym mogła
sprawować pełną kontrolę. Z wprawą, o której nie miała pojęcia, zręcznymi ruchami
sterowała żaglówką.
Mury, zobowiązania i kłopoty zniknęły, jakby wywiała je morska bryza. Liczyły się
tylko woda i wiatr. Czas nic nie znaczył. Mogła zapomnieć o jego istnieniu, jak to już
zapewne robiła nieraz. Nad nimi świeciło jasne, ciepłe słońce, którego złote promienie kładły
się na wodzie.
Przytrzymując ster kolanem, Brie ściągnęła bawełnianą koszulkę, odsłaniając skąpe
bikini. Pragnęła czuć na skórze promienie słońca i smaganie wiatru. Zręcznie unikała
bliskości innych łodzi. Za nic na świecie nie wyrzekłaby się prywatności.
Przez kilka godzin będzie samolubna. Przez kilka godzin nie będzie księżniczką, lecz
kobietą, pieszczoną przez słońce i głaskaną przez wiatr. Roześmiała się ponownie,
przechylając głowę do tyłu tak, by wiatr targał jej włosy.
- Już to kiedyś robiłam! - powiedziała, przekrzykując łoskot żagli.
Reeve odprężył się. Teraz wiatr pracował za niego, jak najlepszy terapeuta.
- To twoja łódź - oznajmił z uśmiechem. - Jeśli wierzyć twojemu ojcu, Bennett nie boi
się zupełnie wiatrów i burz, Aleksander jest w stanie prześcignąć mistrzów, ale najlepszym
żeglarzem w rodzinie jesteś ty.
Brie w zamyśleniu powiodła dłonią po gładkiej, mahoniowej barierce. Liberie...
Zadumała się wpatrzona w nazwę widniejącą na sterze. Wolność...
- Zdaje się, że to działa podobnie jak farma - powiedziała w zamyśleniu. - Od czasu do
czasu wykorzystuję tę łajbę, żeby gdzieś uciec.
Reeve odwrócił się, by na nią spojrzeć. W bursztynowych szkłach jego okularów
przeciwsłonecznych skóra Brie zdawała się połyskiwać złotem. Sama Brie była ponętna,
kusząca, a jednocześnie zagubiona. Musiał jednak pamiętać, by nie być wobec niej zbyt
miłym.
- Powiedziałbym, że masz do tego prawo. Czyż nie? Odpowiedziała wymijającym
westchnieniem.
- Właśnie dlatego zastanawiam się, czy byłam dawniej szczęśliwa. Czasami mi się
wydaje, że kiedy sobie wszystko przypomnę, będę żałowała, że nigdy już nie będzie tak jak
teraz. Wszystko jest nowe, rozumiesz?
- Nowe życie? - Myślami powędrował na swoją farmę, tam, gdzie zamierzał zacząć
wszystko od nowa. Tylko że w przeciwieństwie do Brie wiedział, na czym skończył i od
czego zacznie.
- Nie chodzi o to, że nie chcę sobie przypomnieć...
Obserwowała, jak Reeve ściąga koszulkę przez głowę i rzuca obok siebie. Widać było,
że zachowuje się swobodnie. Nie czuła zażenowania, mimo iż z nagim torsem siedział tak
blisko niej. Pozwoliła sobie przypomnieć chwilę, kiedy tulił ją do siebie. Był smukły, jędrny i
silny. Na jego skórze lśniła jak rosa wodna mgiełka. Niebezpieczny facet.
Ale czy niebezpieczeństwo nie jest tym, czemu prędzej lub później będzie musiała
stawić czoło?
Tak, pamiętała dotyk jego ramion. Czy powinna się wstydzić tego, że odkryła, jak
bardzo pragnie być przez niego tulona? Nie czuła wstydu, niezależnie od tego, czy powinna
go czuć, czy też nie. Była natomiast ostrożna.
- Tak niewiele wiem - westchnęła. - O sobie, o tobie. Reeve wyciągnął papierosa z
kieszonki rzuconej na ławę koszulki. Podpalił go, osłaniając od wiatru wątły płomień
zapalniczki, i mocno się zaciągnął.
- Co jeszcze chcesz wiedzieć?
Nie odpowiedziała. Mierzyła go badawczym wzrokiem. Taki mężczyzna potrafi się
zatroszczyć o siebie i o innych, jeśli zechce. I sam ustala zasady, wedle których żyje. A
jednak... Jeżeli się nie myliła, przez większość swojego życia musiał się podporządkowywać
zasadom wytyczonym przez innych.
A jak jest teraz?
- Mój ojciec ma do ciebie zaufanie. Reeve skinął głową, luzując odrobinę żagiel.
- Nie ma powodu mi nie ufać.
- Zgoda, ale tak naprawdę nie zna ciebie, tylko twojego ojca.
Wydął wargi z właściwą sobie arogancją. Niezależnie od elegancji i swoistego
wdzięku, właśnie tego typu cechy ją w nim pociągały.
- A ty mi ufasz, Gabriello? - zapytał rozmyślnie niskim, wyzywającym głosem.
Kusił ją, nęcił, i oboje o tym wiedzieli. Dlatego gdy wreszcie usłyszał odpowiedź,
odjęło mu mowę.
- Absolutnie, Reeve - odparła, po czym wystawiła twarz do wiatru i pozwoliła łodzi
pruć fale.
Jak miał na to zareagować? W jej słowach nie było kpiny ani ironii. Powiedziała
dokładnie to, co miała na myśli. Powinien być zadowolony. Zaufanie, jakim go obdarzyła,
powinno teoretycznie ułatwić mu pracę. Czemu więc tak bardzo się tego obawiał? Dlatego, że
nie mógł ufać sam sobie?
Nagle przypomniał sobie to, co stało się dla niego oczywiste, gdy po raz pierwszy
zobaczył Brie na szpitalnym łóżku. Nic między nimi nie zdarzy się przypadkowo. Los
przydzielił im teatralne, dziwaczne role, i muszą się ich trzymać. Nigdy nie dojdzie między
nimi do czegoś poważnego. Jest uwikłany, podobnie jak ona, w przedziwną matnię.
Oboje na swój sposób zaczynają nowe życie. Żadne z nich nie pragnie, aby drugie
skomplikowało mu trudny start. W sumie Reeve obiecał sobie, że zrobi wszystko, by jego
życie stało się prostsze. I zaledwie zaczął je porządkować, telefon z Cordiny popsuł mu szyki.
Mógł odmówić; upomniał siebie natychmiast. Ale nie chciał. Dlaczego? Bo
szesnastoletnia Brie zbyt mocno wryła mu się w pamięć.
Gdy przyjechał do Cordiny, sprawy nabrały rumieńców. Na wieść o zaręczynach prasa
zaczęła deptać im po piętach. Ślub w rodzinie królewskiej to nie lada gratka. Już trzy spośród
największych czasopism amerykańskich błagały o wywiad. Paparazzi, zawzięci niczym psy
gończe, cały dzień czyhali pod pałacem.
Reeve mógł nie przystać na pomysł księcia Armanda dotyczący jego zaręczyn z Brie,
ale się na ten plan zgodził. Dlaczego? Bo według wszelkiego prawdopodobieństwa Gabriella,
kobieta, którą coraz lepiej poznawał, opanowała jego umysł niepodzielnie. Drgnął, słysząc, że
coś do niego mówi.
- Ta mała zatoczka - wskazała przed siebie - wygląda bardzo spokojnie.
Bez słów skierowali się w stronę ustronnego miejsca. Z wprawą doskonałego żeglarza
obłaskawiła wiatr, by ich tam wprowadził. Kiedy zarzucili kotwicę przy plaży i opuścili żagle,
Brie usiadła na deku, wpatrzona w wąskie pasmo wody.
- Cordina wygląda stąd zupełnie bajkowo. Jest taka różowa, biała i urocza. Aż dziw, że
zło ma tam dostęp - zauważyła.
Reeve popatrzył w tym samym kierunku.
- Baśnie są pełne przemocy, czyż nie?
- Owszem. - Uśmiechnęła się, spoglądając na górujący nad miastem pałac. Był
niezwykle dostojny i elegancki. - Tylko że Cordina, bez względu na to, jak bajkowo wygląda,
nie jest baśnią. Zapewne twój praktyczny, demokratyczny amerykański umysł uważa nasze
zamki, przepych, protokół za niepotrzebne ozdobniki?
Tym razem to on się uśmiechnął. Być może nie pamiętała swych korzeni, lecz nie
wyrzekła się ich ani na moment.
- Uważam, że wasze, państwo jest inteligentnie zarządzane, a Lebarre to jeden z
najlepszych portów na świecie. Pod względem kultury Cordina również nikomu nie ustępuje,
jeżeli zaś chodzi o gospodarkę, radzi sobie lepiej niż większość państw europejskich.
- To prawda. Ja też odrobiłam pracę domową. A jednak. .. - Brie zwilżyła wargi i
objęła kolana ramionami, opierając o nie brodę. - Wiesz, że dopiero po drugiej wojnie
światowej kobiety otrzymały w Cordinie prawo głosu? Jakby chodziło o wielką łaskę, a nie o
naturalne prawo. Stadło rodzinne jest nadal typowe dla okolic Morza Śródziemnego - z
niepracującą żoną i dominującym mężem.
- Dominującym w teorii czy w praktyce?
- Z tego, co zdążyłam zobaczyć, na pewno w praktyce. Tytuł mojego ojca jest
dziedziczny jedynie w linii męskiej - tak głosi konstytucja.
Reeve słuchał, patrząc na odległy brzeg razem z nią.
- Czy to ci przeszkadza? Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- A jak myślisz? Oczywiście, że tak. To, że nie palę się do sprawowania rządów, nie
znaczy, że mamy wspaniałe prawo. Mój dziadek zrobił pierwszy krok, przyznając kobietom
prawo głosu. Ojciec posunął się dalej, obsadzając kobietami ważne stanowiska, lecz zmiany
zachodzą zbyt powoli.
- Zawsze tak było, nie tylko u was.
- Widać z natury jesteś pragmatyczny i cierpliwy, a ja nie. - Wzruszyła ramionami. -
Jeśli chodzi o zmianę na lepsze, nie widzę powodu, żeby czekać.
- Musisz brać pod uwagę czynnik ludzki.
- Szczególnie że niektórzy ludzie zbyt mocno tkwią w tradycji, żeby dostrzegać zalety
postępu.
- Loubet?
Brie spojrzała na niego z podziwem.
- Teraz rozumiem, czemu ojciec cieszy się, że jesteś z nami, Reeve.
- Co wiesz o Loubecie? - zagadnął z ciekawością.
- Potrafię czytać - odparła. - Umiem słuchać. Obraz, jaki w ten sposób uzyskałam,
przedstawia bardzo konserwatywnego człowieka. Wapniaka. - Wstała i przeciągnęła się
leniwie. - Zgoda, świetny z niego minister, lecz jest tak bardzo, wręcz niesamowicie ostrożny.
Przeczytałam w pamiętniku, że w zeszłym roku usiłował mnie zniechęcić do wyjazdu do
Afryki. Uważał, że to nie przystoi kobiecie. Poza tym, jego zdaniem, kobieta nie powinna
uczestniczyć w dyskusjach nad budżetem.
Przez chwilę nie udało jej się zamaskować frustracji. Szybko się uczy, zauważył
Reeve.
- Gdyby decyzja należała do ludzi pokroju Loubeta - dodała po chwili namysłu -
kobiety nie zajmowałyby się niczym innym, tylko robieniem kawy i rodzeniem dzieci.
- Zawsze uważałem, że w tym celu należy połączyć wysiłki - stwierdził z poważną
miną.
Wyraźnie rozbawiona i odprężona, odpowiedziała uśmiechem na jego uwagę.
- No tak, nie jesteś tradycjonalistą. Twoja matka była sędzią w sądzie okręgowym. -
Widząc niedowierzające spojrzenie Reeve'a, uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Ciebie też nie
przegapiłam. Ukończyłeś studia na American University i otrzymałeś dyplom z wyróżnie-
niem. W obecnej sytuacji wydaje mi się interesujące, że skończyłeś psychologię.
- To narzędzie do robienia kariery - odparł swobodnie.
- Słusznie. Jedźmy dalej. Po dwóch i pół latach w służbie czynnej i trzech pochwałach
za odwagę postanowiłeś przejść do tajnych służb. Niewiele wiadomo o tym okresie, lecz
wieść gminna głosi, że brałeś udział w operacji rozbijania jednej z największych grup prze-
stępczych w okręgu Columbia. Chodzą również słuchy, że na prośbę pewnego senatora
Stanów Zjednoczonych służyłeś w jego ochronie. Przy twojej opinii, inteligencji i
osiągnięciach spokojnie mógłbyś zostać mianowany kapitanem, mimo młodego wieku. Ty
tymczasem postanowiłeś porzucić służbę.
- Jak na kogoś, kto twierdzi, że niewiele o mnie wie, zebrałaś całkiem niezły materiał.
- Który tak naprawdę nic mi o tobie nie mówi. - Podeszła do burty. - Muszę się
ochłodzić. Idziesz ze mną?
Zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, była już w wodzie. Zachowywała się
niewiarygodnie prowokacyjnie, lecz nie potrafił powiedzieć, czy postępuje tak przypadkiem,
czy rozmyślnie. Wiedza o tym mogłaby się okazać niezwykle pouczająca. Wszedł w wodę
równie gładko jak ona.
- Ładny skok - pochwaliła.
Leniwymi ruchami rozgarniała wodę. Zmoczone podczas nurkowania włosy
przylegały gładko do jej kształtnej głowy. Ociekające, błyszczące słońcem, nabrały
miedzianego koloru. Pozbawiona makijażu twarz wyglądała świeżo i olśniewająco. Nic
dziwnego, że fotografowie dokładali wszelkich starań, by ją uwiecznić. Nieskazitelnie piękna,
niczym z obrazów włoskich mistrzów, zadumał się Reeve, płynąc koło Brie w przyjemnie
chłodnej wodzie.
Takiej kobiety pragnął. Musiał jedynie zastanowić się, czy jest w stanie oddzielić
jedno od drugiego i dostać to, czego pożąda. Zbyt długo miał do czynienia z prawem, by nie
rozumieć, że każdy czyn pociąga za sobą określone konsekwencje. Za wszystko trzeba płacić,
choć na razie nie miał pojęcia, jaka tym razem będzie cena.
- Podobno codziennie chodzisz na basen - odezwała się, przewracając się na plecy. -
Dobrze pływasz?
Minimalnym wysiłkiem, zdawałoby się od niechcenia, utrzymywał się na wodzie.
- Raczej tak.
- Może przyłączę się do ciebie któregoś dnia. Powoli wdrażam się do pracy, więc
chyba zdołam wyrwać się rano na godzinkę czy dwie. - Zmrużyła oczy w słońcu. - Pewnie
słyszałeś, że bal charytatywny jest już za kilka tygodni.
- Musiałbym być głuchy, żeby tego nie słyszeć! W Wielkiej Sali Balowej panuje
nieziemskie zamieszanie.
- To tylko parę niezbędnych drobiazgów - odparła z lekceważeniem. - Wspomniałam o
tym tylko dlatego, bo uważam, że powinieneś wiedzieć, że jako... - Jej wzrok automatycznie
padł na pierścionek na lewej ręce.
Choć przez cały czas na nią patrzył, nie potrafił odczytać wyrazu twarzy.
- Jako mój narzeczony - oznajmiła - będziesz musiał brać udział w ceremonii otwarcia
balu i towarzyszyć mi aż do zamknięcia.
Obserwował unoszące się na wodzie, jej syrenie włosy.
- I...?
- Widzisz, do czasu balu możemy utrzymywać nasze narzeczeństwo z korzyścią dla
nas samych. Porwanie, mimo że staramy się o nim nie wspominać, jest genialną wymówką,
podobnie jak zaręczyny. Jednakże bal będzie wydarzeniem towarzyskim z mnóstwem prasy i
tłumami gości. Zastanawiam się, czy ojciec, gdy prosił cię o oddanie mu tej przysługi, wziął
pod uwagę presję społeczną, pod jaką się znajdziesz.
Reeve zanurzył się głębiej i podpłynął bliżej, jednak nie tak blisko, by ich ciała się
dotknęły.
- Sądzisz, że mogę sobie nie dać rady? - zapytał kokieteryjnie.
Brie wybuchnęła szczerym śmiechem.
- Ależ skąd, na pewno sobie wspaniale poradzisz. W końcu Aleksander nie na darmo
podziwia twój umysł, a Bennett elegancję i styl. Nie mógłbyś mieć lepszego poparcia.
Rozbawiła go tym.
- I co z tego?
- Chodzi o to, że im dłużej ciągniemy tę całą maskaradę, tym dłużej ona będzie się
ciągnęła za nami. Nawet po zerwaniu zaręczyn długo będziesz musiał radzić sobie z jej
skutkami.
Odwrócił się na plecy i zamknąwszy oczy, pozwolił wodzie unosić rozluźnione ciało.
- Nie martw się za mnie, Brie. Ja się nie przejmuję.
- A ja owszem - oświadczyła. - Przecież to wszystko dzieje się z mojego powodu.
- Mylisz się, to wszystko dzieje się z powodu porwania.
Przez chwilę milczała. Cóż, sam o tym wspomniał. Nie była pewna, czy powinna, lecz
postanowiła pociągnąć go za język.
- Reeve - zaczęła poważnym tonem - nie zamierzam cię pytać, czy byłeś dobrym
policjantem, ani też czy byłeś dobrym prywatnym detektywem. Twoje akta mówią same za
siebie. Ale czy lubisz swoją pracę?
Tym razem on zamilkł. Płynąc z przymkniętymi oczami, czuł ciepło słońca na twarzy i
orzeźwiający masaż wody na całym ciele. Nikt dotąd nie zapytał go, czy lubi swoją pracę.
Szczerze mówiąc, sam także od dawna nie zadawał sobie tego pytania. Odpowiedź brzmiała: i
tak, i nie.
- Taa... - burknął, nie mając ochoty się tłumaczyć. - Praca daje mi satysfakcję. Gdy
byłem w policji, wierzyłem w to, co robię. Także teraz biorę sprawę tylko wtedy, kiedy
uważam, że jest warta zachodu.
- Czemu więc nie prowadzisz śledztwa w sprawie porwania, zamiast mnie pilnować?
Obrócił się, by ją widzieć. Od pewnego czasu zastanawiał się, kiedy o to zapyta.
- Jestem prywatnym detektywem, nie gliną - wyjaśnił z emfazą. - Zresztą i tak nie
mógłbym tu działać legalnie.
- Nie mówię o prawach i zasadach, lecz o twoich zainteresowaniach - sprecyzowała.
- Jedną z cech, które najbardziej w tobie podziwiam, i która jednocześnie najbardziej
mnie irytuje, jest twoja piekielna przenikliwość - prychnął.
Zastanawiał się, jakie są w dotyku jej zmoczone morską wodą włosy. Czuł przemożną
potrzebę wsunięcia w nie palców. Był ciekaw, jak by zareagowała, gdyby się dowiedziała, że
po cichu prowadzi własne, małe śledztwo, że pozwala sobie na zerkanie poza kurtynę
protokołu i wyciąganie wniosków bez wtajemniczania jej w szczegóły. W szachach nawet
królowa może być użyta jako pionek.
- Ale dobrze, skoro pytasz, odpowiem - odparł, dryfując z prądem. - Więc myślałem o
tym, ale dopóki twój ojciec nie poprosi mnie o więcej, jestem tu tylko po to, żeby dbać o
twoje bezpieczeństwo. Wyłącznie po to.
Gdy wsunął palce w jej włosy, poczuła lekki dreszcz. Na ułamek sekundy ich nogi
zetknęły się pod wodą.
- A gdybym ja cię o to poprosiła? Zastanowiłbyś się?
Trzymał rękę wplecioną w jej włosy, lecz pytanie rozproszyło jego uwagę.
- Czego chcesz, Brie?
- Pomocy. Przy ojcu i Loubecie moje szanse na dowiedzenie się czegokolwiek na
temat przebiegu śledztwa są bliskie zera. Oni mnie chronią, Reeve. Najchętniej otoczyliby
mnie kokonem, a to mi się wcale nie podoba.
- Słowem, chciałabyś, żebym zasięgnął języka i przekazał ci informacje?
- Zamierzałam sama się tym zająć, ale przecież ty masz duże doświadczenie. Poza
tym... - uśmiechnęła się - gdziekolwiek się ruszę, i tak jesteś przy mnie.
- Czyżby kolejny sposób wykorzystania mojej osoby, Wasza Wysokość?
Zmarszczyła brwi. Nawet ociekająca wodą, wyglądała arystokratycznie.
- Nie zamierzałam cię urazić.
- Wiem, nie posądzam cię o to. Zdecydowała, że wycofanie się będzie bardziej stra-
tegicznym posunięciem niż brnięcie naprzód.
- Musi mi to wystarczyć. - Wskoczyła zgrabnym mchem z powrotem na pokład i
wystawiła się na słońce.
- Skosztujemy wina i kurczaka na zimno, którego zapakowała dla nas niania?
Stanął obok niej na pokładzie. Krople wody lśniły na jego ciele.
- Czy niania zawsze pilnuje, żebyś ładnie zjadła obiadek?
- Dla niej nadal jesteśmy dziećmi, i tyle.
- W takim razie w porządku, nie ma sensu marnować jedzenia.
- Och, praktyczny jesteś, jak zwykle - parsknęła, energicznie wycierając ręcznikiem
włosy. - Chodź pod pokład, pomożesz mi. Podobno mamy też ciasto z jabłkami.
- Gdy się schylała, by zejść do kabiny, na jej skórze migotały krople wody, - Zdaje się,
że nieźle się znasz na łajbach - skomentowała, gdy do niej dołączył.
- Dawniej sporo żeglowałem z ojcem. Miałem wtedy więcej czasu. Znacznie więcej.
- Dawniej? - Brie wyciągnęła butelkę wina z turystycznej lodówki i przyjrzawszy się
nalepce, z aprobatą skinęła głową.
- Jesteś z nim blisko związany?
Rozejrzał się po pomieszczeniu, znalazł korkociąg i wziął od niej butelkę.
- Tak, nawet bardzo.
- Czy on jest taki jak mój ojciec? To znaczy... - Usłyszała odgłos wyciąganego korka i
zaczęła rozglądać się za kieliszkami. - Czy jest dostojny i błyskotliwy?
- Tak postrzegasz swojego ojca?
- Chyba tak. - Ze zmarszczonym czołem czekała, aż Reeve napełni kieliszki. - Do tego
uprzejmy i niezwykle opanowany. - Wiedziała, że ojciec ją kocha, lecz miała także
świadomość, iż kraj i władza stały u niego zawsze na pierwszym miejscu. - Zresztą, tego
właśnie wymaga się od ludzi na jego stanowisku. Ty też taki jesteś.
Uśmiechnął się, gdy stuknęli się kieliszkami.
- Dostojny, błyskotliwy czy uprzejmy?
- Opanowany - wyjaśniła, zerkając na niego znad kieliszka. - Zastanawiam się, o czym
myślisz, kiedy na mnie patrzysz.
Czuł na języku chłodny, wytrawny smak wina.
- Chyba wiesz, o czym.
- Niezupełnie. - Ponownie umoczyła usta, Ucząc, że Reeve nie zorientuje się, iż ona
pije, by dodać sobie kurażu. - Wiem, że chcesz się ze mną kochać.
Promień słońca wpadł do kajuty, rozsiewając wszędzie złocistą mgiełkę.
- Tak.
- Czasami zastanawiam się - opuściła kieliszek, lecz nadal obejmowała go dłońmi -
czy chcesz się kochać z każdą kobietą, którą spotykasz?
W innych okolicznościach pomyślałby, że się z nim droczy, lecz jej pytanie było
bezpośrednie i szczere. Odpowiedział równie szczerze:
- Nie.
Mimo napięcia zdołała się uśmiechnąć. Czy takie są zasady tej gry? - zastanawiała się.
I czy na pewno chce w nią grać?
- Czyli tylko z niektórymi?
- Tylko z tymi, które spełniają określone wymagania - stwierdził sucho.
- Jakie?
Reeve ujął twarz Brie w dłonie.
- Tylko takie, które sprawiają, że myślę o nich z samego rana, jeszcze zanim sobie
uprzytomnię, jaki jest dzień.
- Rozumiem. - Powoli obracała kieliszek między palcami. Były wilgotne ze
zdenerwowania, lecz nie drżały. - Czy myślisz o mnie od samego rana?
- Szukasz pochlebstw, Gabriello?
- Nie.
Odchylił jej głowę do tyłu, zmuszając, żeby spojrzała mu w oczy. Nie zesztywniała ani
się nie wycofała; czuł, że jest bardziej wyczekująca niż ostrożna.
- Czego w takim razie chcesz?
- Chcę zrozumieć. Nie znając siebie ani swojej przeszłości, nie mogę zrozumieć, czy
pociągasz mnie ty, czy też sam fakt, że jesteś mężczyzną.
Bez owijania w bawełnę, pomyślał. Raczej nie schlebiające, ale szczere. Sam się o to
prosił. Gdy brał od niej pusty kieliszek, aby odstawić go na bok, zauważył, że ma zaciśnięte
palce. Poczuł satysfakcję.
- Jestem dla ciebie pociągający?
- Szukasz pochlebstw?
W oczach Reeve'a pojawił się ognik rozbawienia. Brie także się uśmiechnęła.
- Nie. - Pochylił się i musnął jej wargi swoimi. Patrzyli sobie prosto w oczy. -
Najwyraźniej oboje szukamy tego samego.
- Być może. - Po krótkiej chwili wahania oparła mu dłonie na ramionach. - Może już
czas sprawdzić, czy to znaleźliśmy.
Tak właśnie miało być: z dala od pałacu, z dala od murów. Akompaniował im jedynie
cichy, rytmiczny plusk fal uderzających o burtę. Kajuta była maleńka i nisko sklepiona.
Promienie słońca i cienie grały, tworząc na ścianach fantazyjne wzory. Byli sami.
Tak właśnie miało być - a jednak się wahał. W tym świetle wyglądała tak delikatnie,
tak krucho - a przecież obiecał ją chronić. Czy kiedy zostaną kochankami, będzie go stać na
choćby odrobinę obiektywizmu?
Brie wspięła się na palce, żeby dosięgnąć jego ust. Reeve poczuł rozlewającą się po
wszystkich członkach rozkoszną słodycz.
- Nie jesteś pewien - wyszeptała, ocierając się policzkiem o jego policzek.
Czuła podniecenie wzbierające szybciej, niż się spodziewała. Nagle dotarło do niej, że
Reeve się waha, zastanawia. Poczuła ulgę. Jakże nieswojo by się czuła, gdyby to tylko ona
miała przeżywać ich pierwszy raz.
- Przychodzę do ciebie bez przeszłości - powiedziała cicho. - Dla teraźniejszości, dla
tej chwili, zapomnijmy o przyszłości. Liczy się tylko dzień dzisiejszy, Reeve. Godzina, a
może chwilka.
Mógł jej to ofiarować. Zamierzał jej to ofiarować. Tak po prostu. Tym razem ich usta
zwarły się w długim i gorącym pocałunku. Jeśli szczęście ma trwać tylko chwilę, musi być
intensywne. Tak, szczęście ma trwać tylko chwilę. Oboje na to przystali, oboje tak
zdecydowali. I oboje zapomnieli się całkowicie, do końca.
Spleceni w namiętnym uścisku, niczym wygłodniałe zwierzęta rzucili się smakować
swoje ciała. Reeve czuł na plecach pieszczoty małych, miękkich dłoni, tym razem już o
wypielęgnowanych paznokciach. Początkowo muskały go nieśmiało, by po chwili zrzucić
krępujące więzy i zawierzyć instynktom. Brie wiła się, wtulona w jego ciało; jak mógł w tym
momencie logicznie myśleć i przewidywać?
Pragnienie nie zna logiki, namiętność wymyka się planom. Łagodny zapach morza
zlewał się z uderzającym do głowy zapachem jej perfum. Pociągnął ją za sobą na wąską koję.
Brie czuła pod plecami szorstki, drapiący pled. Nie szkodzi. Ostrzegał, żeby nie
oczekiwała od niego róż i satynowej pościeli - i zresztą sama tego nie pragnęła. Złudzenia nie
są ważne. Tym, czego szukała, była rzeczywistość. Przy nim zdołają odnaleźć.
Opętani własną bliskością ruszyli w szybką, niekontrolowaną, szaloną podróż. Już się
nie zastanawiała, czy kiedyś tak się czuła. Tych kilka chwil było wszystkim, co mieli.
Otworzyła oczy. Widziała tylko niewyraźnie rysującą się w półcieniu twarz mężczyzny. Te
kilka chwil było wszystkim, czego pragnęła.
Wyciągnęła głowę, by przylgnąć ustami do jego ust. Reeve przymknął oczy.
Słodycz. Płatki skąpanej słońcem róży, zrazu słodkie, a potem cierpkie niczym wino.
Otumaniające, jak świeżo otwarty szampan. Im więcej smakował, tym bardziej rozumiał
znaczenie prawdziwej chciwości. Gdy dotknął tej kobiety, pojął, czym jest opętanie.
Była niczym mistrzowsko wyrzeźbiony, starannie wypolerowany posąg. Lecz była też
istotą z krwi i kości, która pod dotykiem jego dłoni poruszała się i drżała. Posąg można
podziwiać, odkrywać, studiować. Reeve pragnął kobiety. A Brie, jako kobieta, była od niego
odrobinę cierpliwsza.
Jęknęła. W jej ciele grała żądza tak wielka, iż zdawała się nie mieć początku ani
końca. Może dlatego Brie nie starała się jej zwalczyć: przecież ona także nie miała swojego
początku.
Pragnęła czuć smak jego skóry na swoich ustach - i czuła go. Pragnęła widzieć swoją
bladą, kobiecą dłoń na jego opalonym ciele - i widziała ją. Nie była w stanie pojąć ani opisać
targających nią uczuć. Rozróżniała tylko jedno - była szczęśliwa.
Gdy zdjął górę od bikini, nie czuła skrępowania, a tylko przyjemność. Dotykaj mnie,
prosiła w myślach, a chwilę później jej prośba została wysłuchana.
Wili się na koi, żądając od siebie tyle, ile sobie dali, i dając równie szybko, jak biorąc.
Gdy usta Reeve'a podążyły w ślad za dłońmi, wyprężyła się, jęcząc z rozkoszy. Jeśli on da jej
więcej, ona weźmie więcej. Jeśli to wszystko, będzie żądała czegoś jeszcze.
Czy miała świadomość, jak bardzo spragnione jest jej ciało? A czy on to wiedział?
Niewiarygodne, lecz miała wrażenie, że Reeve dokładnie wie, gdzie chciałaby, żeby jej
dotykał, muskał wargami i pieścił. Nie miała dla niego żadnych tajemnic.
Dłonie Brie gorączkowo podróżowały po jego torsie, coraz niżej i niżej, aż zadrżał,
wydając z siebie głuchy pomruk zadowolenia. Dzika, pierwotna namiętność wyrwała się spod
kontroli.
Nieraz się przecież kochał. Pamiętał, jakie to uczucie dotykać kobiecego ciała,
zatapiać się w nim. Czemu jednak nie pamiętał niczego podobnego? Nigdy wcześniej nie
targały nim takie żądze. Ona wypełniała go, przytłaczała. W jednej chwili wszystko zniknęło -
plusk fal, słońce wpadające przez wejście kajuty, łagodne kołysanie łodzi. Istniała tylko
Gabriella, silna, piękna i uwodzicielska. Istniała tylko Gabriella i żądza, której nie był w
stanie pohamować.
Nie mógł walczyć z czymś, czego nie rozumiał. Mógł natomiast całkowicie się temu
oddać.
Brie wygięła plecy w łuk, wpijając paznokcie w jego ciało. Słyszał, jak dyszy, i czuł,
jak sztywnieje. Szli razem, biegli razem. Wspólnymi siłami zbliżali się do mety. Nie było
istotne, które z nich narzuca tempo.
Zdawało się, iż nie minęło więcej niż kilka chwil. Nadal leżeli spleceni w uścisku;
spocone ciała trwały wtulone w siebie, a przyspieszone bicie jednego serca wtórowało
przyspieszonemu biciu drugiego serca. Być może, pomyślała Brie, czując nierówny oddech
Reeve'a na policzku, już nigdy nie zaznam spokoju. Z całą pewnością już nigdy nie będę taka
sama.
Spojrzała na wdzierające się do kajuty promienie słońca. Słyszała i czuła morze.
Morze, słońce - były te same co przed chwilą. Lecz ona nie była już tą samą Gabriellą. Od tej
chwili już nigdy nią nie będzie.
Straciła niewinność. Dopiero teraz, gdy ją utraciła, mogła być pewna, że ją miała.
Uświadomiła sobie, że dopiero teraz była pewna, że tego naprawdę chciała.
- Czyli nikogo wcześniej nie miałam - wymamrotała, myśląc na głos.
Reeve poczuł, jak coś się w nim dosłownie skręca. Leżał nieruchomo, nie otwierając
oczu, dopóki uczucie nie minęło. Gdy uniósł głowę, zobaczył wilgotne oczy i zaróżowioną,
błyszczącą skórę, noszącą piętno niedawnej rozkoszy. Patrząc na nią, zrozumiał, iż stracił o
wiele więcej niż chłodne, profesjonalne spojrzenie.
Jego serce, o którym zawsze myślał jako o czymś, nad czym ma władzę, należało do
niej. W tej chwili pojął, że Brie jednym beztroskim słowem jest w stanie je złamać.
Dlatego sam wybrał beztroskę.
- Jeśli przede mną nie było nikogo, to czy oczekujesz przeprosin?
Nie była pewna, jak powinna zareagować ani co powiedzieć. Czy mężczyzna czuje się
odpowiedzialny, gdy odbierze kobiecie niewinność? Skąd ma to wiedzieć?
Może nie tyle odpowiedzialny, co nieswój, stwierdziła po namyśle, obserwując spod
oka swego kochanka. Nie mogła sobie pozwolić na luksus okazania mu, jak bardzo zabolała
ją ta myśl. Patrząc mu prosto w oczy, odpowiedziała pewnym głosem:
- Nie, nie chcę przeprosin. A ty?
Ani ton głosu, ani wyraz jego twarzy nie zmieniły się.
- Czemu miałbym ich chcieć?
- Ja to sprowokowałam, Reeve. Mam tego pełną świadomość. - Chciała wstać, lecz ją
przytrzymał.
- Żałujesz?
Uniosła głowę na tyle, by mógł zobaczyć wyraz jej twarzy.
- Nie. A ty?
Pierwszy raz była z mężczyzną, a on zaczyna sztuczną, idiotyczną rozmowę we
własnej obronie! Miała prawo do czułości, ciepła - i prawdy. Pogłaskał ją po policzku.
- Jak mógłbym żałować czegoś tak pięknego? - Złożył na jej wargach długi, delikatny
pocałunek. - Jak mógłbym żałować, że się z tobą kochałem, skoro już znowu o tobie myślę?
Zdecydowanym ruchem wziął ją na ręce i niczym dziecko utulił w ramionach.
Gdy wyruszali w drogę powrotną do Cordiny, wiedział, że ponownie będzie musiał
zacząć się zastanawiać nad własnym życiem i planować je. Jeśli ma jej pomóc...
Och, nie teraz. Jeszcze nie teraz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nic nie stało się prostsze, rozmyślała Brie, idąc dostojnym krokiem korytarzem
prowadzącym do Wielkiej Sali Balowej. Między oknami wisiały obrazy, obok których żadna
artystyczna dusza nie mogłaby przejść obojętnie. Po bokach stały meble, pielęgnowane od
stuleci z miłością. Minęła je, nie rzuciwszy nawet okiem.
Życie, zamiast z każdym dniem stawać się łatwiejsze, coraz bardziej się
komplikowało. A czy Reeve nie ostrzegał, że nigdy nie będzie proste? Nie ma sensu łudzić
się, że ten skądinąd inteligentny człowiek się pomylił.
Niecały tydzień temu leżała u jego boku na wąskiej koi, sennie obejmując go do czasu,
gdy ponownie nabrali ochoty, aby się pokochać. Czy to wystarczyło, by uznać, że są
kochankami? - pytała samą siebie, przystając przed jednym z okien. Czy w takim razie
kochankowie nie powinni dobrze się ze sobą czuć i nadal się pożądać?
Tymczasem minął tydzień i Reeve był niebywale uprzejmy, na swój sposób nawet
miły - lecz robił wszystko, byle tylko jej nie dotknąć.
Opierając ręce na parapecie, spojrzała w dół, na dziedziniec, gdzie odbywała się
zmiana warty. Obserwując spokojny, barwny rytuał, zastanawiała się, czy Reeve nie doszedł
do wniosku, że jej strażnik również powinien zostać zmieniony. Jak by się czuła, gdyby
odszedł?
Zdawała sobie naturalnie sprawę, iż będzie musiała stawić czoło plotkom. Ich
zaręczyny nadal nie schodziły z pierwszych stron gazet, nie tylko w Cordinie i Europie, lecz
także w Stanach. Nie było gazety, w której nie znalazłaby artykułu na swój temat.
To tylko plotka, powtarzała sobie, wzruszając ramionami. Plotka pojawia się i
odchodzi w zapomnienie. Nieświadomie bawiła się pierścionkiem na palcu. Gdyby lepiej
rozumiała samą siebie, łatwiej poradziłaby sobie z tym, co się działo. A może raczej powinna
radzić sobie z tym, co się nie dzieje? Życie naprawdę nie jest proste!
Reeve MacGee wróci na swoją farmę. Na zielone pola swego kraju, tara, gdzie toczy
się jego życie. Gdyby ją o to poprosił - czy wyjechałaby z nim? Nie poprosi, powtarzała
sobie, usiłując się pogodzić z tą myślą. Pomijając wszystko inne, jest tylko jedną z wielu ko-
chanek, jakie miał w życiu. Jedną z kobiet, jedną z przygód. Dla niej liczył się tylko on - lecz
kto kazał mu myśleć podobnie?
Obowiązki. Przymknęła oczy, usiłując wbić sobie to słowo do głowy. Musi zacząć
myśleć o swoich obowiązkach i przestać marzyć. Nie będzie kolorowego wesela, ślicznej,
białej sukienki ani welonu, o którego uszycie biliby się najlepsi projektanci. Nie będzie tortu
ani rzucania bukietu. Będzie koniec znajomości i kulturalne pożegnanie. Nie ma prawa
marzyć o niczym innym.
A jednak nie potrafiła przestać.
Odwróciwszy się, zobaczyła jakąś postać w głębi korytarza. Przerażona podskoczyła z
powrotem do okna.
- Aleks! - Opuściła dłoń, którą instynktownie przycisnęła do serca. - Przestraszyłeś
mnie.
- Nie chciałem ci przeszkadzać. Wyglądałaś na...
- Chciał powiedzieć: nieszczęśliwą, zagubioną, - Na taką zamyśloną - dokończył po
chwili.
- Przyglądałam się zmianie warty. - Obdarzyła go beznamiętnym, uprzejmym
uśmiechem, jaki miała w zanadrzu dla wszystkich. Dla wszystkich poza Reeve'em. - W tych
mundurach wyglądają niezwykle szykownie. Właśnie szłam do sali balowej, żeby
skontrolować, czy wszystko gra. Trudno uwierzyć, że do balu pozostało tak niewiele czasu, a
tyle jeszcze trzeba zrobić. Nadeszły już prawie wszystkie potwierdzenia, więc...
- Brie, czy musisz do mnie mówić jak do kogoś, wobec kogo obowiązuje dworski
protokół? - sarknął.
Otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Świetnie to ujął, nie sposób zaprzeczyć.
- Przepraszam, czasami nadal czuję się niezręcznie - powiedziała tonem
usprawiedliwienia.
- Wolałbym, żebyś nie zachowywała się przy mnie tak oficjalnie i sztucznie. - Był
młody, wysoki i młodzieńczo niecierpliwy. - Przy Reevie nie przybierasz póz.
- Już raz cię przeprosiłam - odparła chłodno. - Nie zamierzam tego powtarzać.
- Nie musisz przepraszać. - Ruszył w jej kierunku długim, pewnym krokiem
człowieka, który wie, czego chce. - Wystarczy jedynie, żebyś poświęcała nam, rodzonym
braciom, przynajmniej tyle samo uwagi co obcemu człowiekowi.
Brie miała dość ciągłego poczucia winy. Gdy się odezwała, w jej głosie brzmiało
wyzwanie, nie przeprosiny.
- To rada czy rozkaz? - Obrzuciła brata wyzywającym spojrzeniem.
- Nikt nigdy nie zdołał ci niczego nakazać! - Tygodniami powstrzymywane emocje
znalazły niespodziewanie dla siebie ujście. - Nie przyjmujesz od nikogo rad, przynajmniej nie
w tej sprawie. Gdyby można było ci zaufać, nie byłoby potrzeby wzywać człowieka z
zewnątrz.
- Nie sądzę, żeby mieszanie Reeve'a do tej rozmowy było konieczne.
- Nie? - Starym zwyczajem wziął ją pod rękę. - Co was łączy?
Chłodne spojrzenie Brie stało się lodowate.
- Nie twój interes.
- Do diabła, dziewczyno, jestem twoim bratem.
- Podobno. - Cedziła słowa, zapominając, jak łatwo w złości jest kogoś zranić. -
Młodszym bratem. Nie uważam za konieczne zwierzać się tobie czy komukolwiek innemu z
moich prywatnych spraw.
- Może i jestem młodszy - odparł przez zęby - ale jestem mężczyzną i wiem, o czym
myśli mężczyzna, gdy patrzy na ciebie tak, jak patrzy ten Amerykanin.
- Aleks, przestań o nim mówić „ten Amerykanin”, jakby wywodził się z jakiegoś
niższego gatunku. Poza tym - dodała, zanim zdążył otworzyć usta - gdyby mi się nie
podobało, jak Reeve na mnie patrzy, kazałabym mu przestać. Umiem się o siebie troszczyć.
- Gdybyś umiała, nie mielibyśmy tego wszystkiego na głowie. - Widział, jak zbladła,
lecz długo tłumiony gniew kazał mu brnąć dalej. - Całymi dniami siedzieliśmy bezradni,
modląc się i czekając. Nie dociera do ciebie, że przeszliśmy przez piekło? Być może teraz nas
nie pamiętasz, może nic dla ciebie nie znaczymy. Ale to nie zmienia naszych uczuć do ciebie.
- Myślisz, że mi się to podoba? - Niespodziewanie w oczach Brie stanęły łzy. Pojawiły
się bez zapowiedzi, nie miała szansy ich powstrzymać. - Nie widzisz, jak bardzo się staram
cokolwiek sobie przypomnieć? A ty stawiasz mnie pod ścianą i pastwisz się nade mną, żąda-
jąc i krytykując.
Złość minęła, ustępując miejsca wyrzutom sumienia. Aleksander zdążył już
zapomnieć, jak bardzo wyglądała na zagubioną, gdy zobaczył ją stojącą przy oknie.
- Zawsze się tak zachowywałem - powiedział miękko. - Wyrzucałaś mi, że trenuję
sprawowanie władzy na tobie i na Bennetcie. Przepraszam, Brie. Kocham cię, przecież wiesz.
Nie potrafię tylko spokojnie czekać, aż będziesz w stanie odwzajemnić moje uczucie.
- Och, braciszku...
Brie przysunęła się bliżej, po raz pierwszy przytulając się do niego. Był taki wysoki i
silny. Patrząc na brata, czuła dumę. Nie będzie łatwo czekać, aż wszystko się ułoży - ani jej,
ani mężczyźnie takiemu jak on.
- Czy zawsze się kłóciliśmy?
- Zawsze. - Przytulił siostrę i pocałował ją w czubek głowy. - Ojciec mawiał, że to
dlatego, iż oboje jesteśmy przekonani, że wiemy wszystko.
- No cóż, przynajmniej ja nie mogę już tak twierdzić.
- Odetchnęła głęboko i odsunęła się. - Proszę, Aleksie, nie miej żalu do Reeve'a. Na
początku sama nie potrafiłam go zaakceptować, ale weź pod uwagę, że on się naprawdę
bardzo dla nas poświęca. Musi borykać się z konwenansami, choć wolałby siedzieć w swoim
kraju.
- Tak, nie jest mu łatwo. - Aleks wsunął ręce w kieszenie i wyjrzał przez okno. - Nie
ma wobec nas żadnych zobowiązań i służy nam z własnej woli. Szczerze mówiąc, nawet go
lubię.
Brie uśmiechnęła się, wspominając, iż Bennett wypowiedział się identycznie.
- Tak mi się właśnie wydaje.
- Myślę jednak, że takie rzeczy powinny pozostawać w rodzinie - zauważył znacząco.
- Loubet znakomicie spełniłby się w roli twojego opiekuna.
- Będziesz niepocieszony, jeśli wyznam, że wolę, żeby za mną chodził Reeve niż
Loubet?
Po raz pierwszy zobaczyła uśmiech Aleksandra, leciutki i figlarny.
- Myślę, że musiałabyś postradać zmysły, żeby wybrać Loubeta.
- Wasze Wysokości... Odwrócili się spłoszeni.
- Przepraszam, książę Aleksandrze, księżniczko Gabriello...
Była jak zawsze nienagannie ubrana. Ciemne włosy gładko zaczesane w ciasny kok,
delikatny makijaż podkreślający regularne rysy twarzy. Mówiła pięknym, niemal literackim
językiem. Miała na sobie garsonkę o prostym, klasycznym kroju, która zdaniem Brie
wyglądała mdło.
Janet Smithers, sekretarka Gabrielli, była osobą kompetentną, inteligentną, a do tego
cichą i dyskretną. Wchodząc do pokoju, w którym znajdowały się więcej niż cztery osoby,
pozostałaby nie zauważona. Być może z tego właśnie powodu Brie uważała, by jej nie urazić.
- Potrzebujesz mnie, Janet?
- Dzwoniła panna Christina Hamilton, Wasza Wysokość.
- Panna... - Brie zawahała się, usiłując skojarzyć fakty z nazwiskiem.
- Studiowałyście razem - podpowiedział Aleksander, poklepując ją czule po ramieniu,
choć nie mógł uwierzyć, że zapomniała, jak nazywa się jej najlepsza przyjaciółka. - Jest
Amerykanką, córką przedsiębiorcy budowlanego.
- Tak, byłam u niej w Houston. Prasa jest pewna, że przyjedzie na moje wesele, co
więcej, spekuluje, że będzie druhną. - Brie wróciła myślami do wycinka z gazety. Na zdjęciu
widniała wysoka, przystojna kobieta o figlarnym uśmiechu, z grzywą kasztanowych włosów.
- Mówisz, że dzwoniła? Zostawiła wiadomość?
- Prosiła, abym odnalazła Waszą Wysokość. - Z twarzy Janet nie sposób było wyczytać
jej myśli. - Mam pani przekazać, że zadzwoni punktualnie o jedenastej.
- Rozumiem. - Brie z rozbawieniem spojrzała na zegarek. Miała jeszcze piętnaście
minut. - W takim razie powinnam pójść na dół do mojego gabinetu. Janet, mogłabyś
sprawdzić za mnie salę balową i zanotować, jeśli coś jeszcze trzeba zrobić? Obawiam się, że
sama nie zdążę.
- Naturalnie, Wasza Wysokość. - Janet ukłoniła się bez życia i odeszła cicho jak duch.
- Cóż za niezwykle nieinteresująca kobieta - skomentował Aleksander, gdy oddaliła się
poza zasięg wzroku.
- Aleks! - skarciła go odruchowo, choć w głębi duszy zgadzała się z nim całkowicie.
- Wiem, że jej referencje są bez zarzutu, a sprawność wręcz fantastyczna, ale pracując
z nią co rano, musisz umierać z nudów.
Brie wzruszyła ramionami.
- Cóż, rzeczywiście jej osoba nie działa zbyt stymulująco. Lecz przecież musiał być
jakiś powód, dla którego ją zatrudniłam, nie uważasz?
- Mówiłaś, że chcesz mieć samotną kobietę, do której się zbytnio nie przywiążesz. Po
odejściu Alice, poprzedniczki Janet, tygodniami chodziłaś z nosem na kwintę.
- W takim razie dokonałam słusznego wyboru - ucięła, widząc uśmiech Aleksa. -
Lepiej zejdę na dół, zanim zadzwoni telefon. - Nie dodała, iż pragnie przejrzeć notatki i
odświeżyć pamięć na temat Christiny Hamilton. - No i co, ogłosimy zawieszenie broni?
Aleksander uścisnął jej rękę na zgodę, lecz ostatnie słowo musiało należeć do niego.
- Dobrze, ale pozwolisz, że nadal będę bacznie obserwował Amerykanina -
zapowiedział stanowczo.
- Rób jak chcesz - odparła beztrosko.
Aleks obserwował siostrę, dopóki nie zniknęła z rogiem. Może on także powinien
odbyć małą pogawędkę z Reeve'em MacGee?
Dotarłszy do swojego pokoju, Brie usiadła na kanapie i zabrała się za studiowanie
notatek. Były bardzo szczegółowe, sporządzone zgodnie z instrukcjami Reeve'a i sekretarki -
ułożone alfabetycznie, przejrzyste i dokładne. Musiały takie być, gdyż dotyczyły ludzi,
których kiedyś znała bardzo dobrze. Jeśli amnezja ma być utrzymywana w tajemnicy, nie
może sobie pozwolić na najmniejszą wpadkę.
Christina Hamilton... Zamyśliła się nad dwiema stronicami poświęconymi kobiecie,
która kiedyś była jej przyjaciółką. Przez cztery lata studiowały razem na paryskiej Sorbonie.
Zamykając oczy, Brie miała wrażenie, że widzi Paryż: spłukane deszczem ulice, wariacki
ruch i olśniewające budowle, małe, zakurzone sklepiki i kolorowe ogródki kafejek. Nie
widziała jednak Christiny Hamilton.
Chris, poprawiła się, zauważając informację o zdrobnieniu. Chris studiowała historię
sztuki i była właścicielką galerii w Houston. Miała młodszą siostrę Eve, którą na zmianę
wychwalała pod niebiosa i nad którą załamywała ręce, Miewała romanse. Brie zmarszczyła
czoło, przekopując się przez listę imion mężczyzn, z którymi się spotykała. Bywała
zaangażowana, lecz nie na tyle, by wyjść za mąż. W wieku dwudziestu pięciu lat żyła jak
samotna, niezależna artystka i kobieta sukcesu. Brie poczuła ledwie zauważalne ukłucie za-
zdrości.
Ciekawe, stwierdziła. Czyżby rywalizowały ze sobą? Dzięki innym mogła poznać
fakty, dane, informacje, lecz nikt nie potrafił jej powiedzieć, co czuła i jakie emocje nią
targały.
Gdy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę, nie wypuszczając z ręki notatek.
- Tak, słucham?
- Mogłabyś przynajmniej być pod telefonem, kiedy stara przyjaciółka dzwoni zza
oceanu!
Spodobał jej się ciepły i nieco leniwy głos. Poczuła ściskanie w dołku. Tak bardzo
chciałaby móc rozpoznać i nazwać swoje emocje.
- Chris... - Zawahała się, po czym postanowiła zaufać instynktowi. - Nie pamiętasz, że
bycie księżniczką to cholernie ciężka praca?
Wybuch śmiechu był wspaniałą nagrodą, lecz Brie się nie rozluźniła.
- Przecież wiesz, że zawsze, kiedy korona zacznie ci za bardzo ciążyć, możesz
przyjechać do Houston - usłyszała w słuchawce. - W galerii przyda mi się para rąk do
pomocy. A tak serio, jak się czujesz, Brie?
- Ja...
Niespodziewanie poczuła nieprzepartą chęć wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, co
nagromadziło się w jej duszy przez ostatnie tygodnie. W tym pozbawionym twarzy głosie
było coś niebywale pokrzepiającego. Tylko się nie rozklejaj, upomniała siebie ostro.
- Wszystko w porządku - zapewniła przyjaciółkę ze sztucznym optymizmem.
- Mój Boże, Brie, kiedy przeczytałam o porwaniu...
- Chris urwała, wydając z siebie ciche westchnienie.
- Rozmawiałam z twoim ojcem, no wiesz. Chciałam zaraz przyjechać, lecz
wyperswadował mi ten zamiar. Sądził, że nie byłoby to dla ciebie najlepsze.
- Pewnie miał rację. Potrzebowałam trochę czasu, żeby dojść do siebie, ale cieszę się,
że miałaś ochotę mnie odwiedzić.
- Nie będę o nic pytała, kochana, bo myślę, że najlepiej będzie, jeśli o wszystkim
zapomnisz.
- Właśnie to robię - skwitowała Brie, powstrzymując niekontrolowany chichot.
Chris, zdziwiona reakcją przyjaciółki, zamilkła na chwilę, ale w końcu nie
wytrzymała.
- Słuchaj, miałam nie pytać, ale wreszcie muszę wiedzieć. Co się, u diabła, u ciebie
dzieje?
- A co się ma dziać?
- Jak to co? Wielki, tajny, burzliwy romans, który właśnie zwieńczyliście zaręczynami.
Brie, zawsze byłaś dyskretna, ale nie mogę uwierzyć, że nawet słowem nie wspomniałaś mi o
Reevie MacGee.
- Nie miej do mnie żalu, po prostu zupełnie nie wiedziałam, co mam mówić. - W tym
przynajmniej jest krztyna prawdy, pomyślała gorzko. - Wszystko działo się tak szybko,
rozumiesz. Dopóki Reeve nie przyjechał tu w zeszłym miesiącu, nawet nie myśleliśmy o zarę-
czynach. To był po prostu nagły błysk, olśnienie.
- A co o tym myśli twój ojciec?
Brie uśmiechnęła się z przekąsem, zadowolona, że przyjaciółka nie widzi jej miny.
- W pewnym sensie to on wszystko zaaranżował.
- Nie powiem, całkiem mi się to podoba. Amerykański gliniarz, no, no... Zawsze
deklarowałaś, że wyjdziesz za kogoś niezbyt odpowiedniego, staruszko.
Brie uśmiechnęła się lekko.
- Zdaje się, że naprawdę tego chciałam.
- Szczerze mówiąc, zaczynałam już się obawiać, że się nigdy nie zdecydujesz. Ze
względu na dobro rodu byłaś aż do przesady rozważna, gdy chodziło o mężczyzn. Pamiętasz
tego modela na zajęciach u profesora Debare?
- Modela, faceta? - zaryzykowała Brie i usłyszała w nagrodę kolejny wybuch śmiechu.
- A jak! Przyjrzałaś się temu wspaniałemu okazowi męskości i od razu przyczepiłaś
mu etykietkę nadętego próżniaka. Reszta bab śliniła się na widok jego umięśnionego torsu, a
on umówił się z Sylwią za pięćdziesiąt tysięcy franków.
- Biedna Sylwia - wymamrotała Brie.
- No cóż, mogła sobie na to pozwolić. Ale dajmy spokój starym plotkom, szkoda
czasu. Wiem, że jesteś bardzo zajęta. Dzwoniłam, żeby się do ciebie wprosić na parę dni
razem z Eve.
- Wiesz, że jesteście zawsze mile widziane - odparła automatycznie Brie, usiłując
gorączkowo ocenić sytuację. - Przyjedźcie na bal. Chcesz potem zostać na trochę?
- Właśnie tak planowałyśmy. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że zabieram ze
sobą Eve, ale dziewczyna doprowadza ojca do szaleństwa. Wyobraź sobie, to dziecko chce
zostać aktorką!
- Coś takiego!
- Znasz tatę, nic, tylko interesy. Nie jest w stanie wyobrazić sobie jednej ze swoich
słodkich córeczek wymalowanej i w przebraniu. Gdyby chociaż chciała zostać tajną agentką...
Tak czy owak, dobrze im obojgu zrobi, jeśli na kilka dni oddalą się od siebie parę tysięcy
kilometrów. Tak więc, gdybyś znalazła jakieś dodatkowe łóżka w tym twoim pałacu.
- Mamy chyba jakieś połówki.
- Wiedziałam, że można na ciebie liczyć. Przylecimy dzień przed balem. W ten sposób
będę mogła ci trochę pomóc i poznać twojego lubego. Tak na marginesie, Brie, jak to jest być
zakochaną?
- To jest... - Zerknęła na pierścionek na palcu, wspominając, co czuła, gdy Reeve jej
dotykał, gdy na nią patrzył. - Szczerze mówiąc, to bardzo miłe.
Chris roześmiała się.
- Tak uważasz, romantyczko? W każdym razie dbaj o siebie, kochana. Do zobaczenia
wkrótce.
- Do zobaczenia, Chris.
Po odłożeniu słuchawki Brie siedziała jeszcze przez chwilę w zamyśleniu. Udało się.
Christina Hamilton niczego nie podejrzewa. W przypływie entuzjazmu podrzuciła notatki
wysoko do góry. Rozsypane kartki szybowały powoli, opadając na podłogę. Patrzyła na nie,
nie podnosząc się z fotela. Drgnęła, słysząc pukanie do drzwi.
Nie podniesie tych papierów. Zostawi je na podłodze, tam, gdzie jest ich miejsce.
- Proszę!
- Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość. - Janet, jak zwykle cicha i dyskretna, weszła do
pokoju. - Pomyślałam, że zechce pani się dowiedzieć, że w sali balowej wszystko w
porządku. Właśnie wieszają zasłony. - Musiała zauważyć leżące na podłodze papiery, lecz nie
pozwoliła sobie na żaden komentarz. - Czy przełączono do pani rozmowę?
- Tak, dziękuję. Rozmawiałam z panną Hamilton. Możesz z czystym sumieniem
donieść mojemu ojcu, że niczego nie podejrzewa.
Janet stała z rękami grzecznie splecionymi na podołku.
- Przepraszam, Wasza Wysokość?
- Czy zamierzasz mi wmawiać, że nie donosisz mojemu ojcu? - Brie wstała, targana
jednocześnie żalem i poczuciem winy. - Mam pełną świadomość tego, jak dokładnie śledzisz
każdy mój ruch, Janet.
- Chodzi nam wyłącznie o pani dobro, Wasza Wysokość - broniła się Janet
beznamiętnym tonem. - Jeśli panią obraziłam...
- Cały ten podstęp godzi w moją dumę - rzuciła Brie, coraz bardziej wściekła.
- Wiem, że Wasza Wysokość musi się czuć...
- Wcale nie wiesz, jak się czuję - przerwała Brie, nerwowo kręcąc się po pokoju. - Nie
możesz mnie rozumieć. Ty też nie pamiętasz swojego ojca, brata, najbliższej przyjaciółki?
- Wasza Wysokość... - Po chwili namysłu Janet zrobiła krok do przodu. Dobrze
wiedziała, że z takimi emocjami trzeba postępować rozważnie. - Być może nikt z nas tak
naprawdę nie rozumie, ale to nie znaczy, że nie współczujemy i nie troszczymy się o panią.
Gdybym tylko mogła w jakiś sposób okazać się pomocna...
- Nie. - Brie odwróciła się, już spokojniejsza. - Nic nie możesz dla mnie zrobić.
Przykro mi, Janet. Nie powinnam na ciebie krzyczeć.
Lekki uśmiech, który pojawił się na twarzy kobiety, nie odmienił jej surowych rysów.
- Czasem trzeba się na kogoś wykrzyczeć. Miałam nadzieję, to znaczy myślałam, że
po rozmowie z najbliższą przyjaciółką zacznie sobie Wasza Wysokość coś przypominać.
- Nic z tego. Czasami się zastanawiam, czy kiedykolwiek sobie przypomnę.
- Lekarze nie trącą nadziei, Wasza Wysokość.
- Lekarze! Zaczynam już mieć ich dosyć. Każą mi być cierpliwą. - Z westchnieniem
układała gardenie w wazonie. - Jak mogę być cierpliwa, kiedy jedyne, co mam, to przebłyski,
mgliste obrazy, które nie chcą mi powiedzieć, kim jestem ani co mi się przydarzyło.
- Miewa pani przebłyski? - Janet podeszła bliżej i po krótkim wahaniu położyła rękę
na dłoni Brie. - Wracają do pani jakieś fragmenty, strzępy wspomnień?
- Nie, raczej pewne wrażenia. Nic konkretnego. - Kłamała, wspomnienie noża było aż
nadto konkretne. - Żeby fragmenty można było poukładać w jakąś całość, muszą być
wyraźne.
- Nie jestem lekarzem, Wasza Wysokość, ale może powinna pani zaakceptować to, co
ma pani tu i teraz.
- Czyli fakt, że moje życie zaczęło się niecały miesiąc temu? - Brie potrząsnęła głową.
- Nie, nie potrafię. Nie zamierzam. Muszę odnaleźć pierwszy fragment tej układanki. Muszę,
zrozum, Janet!
Piętro niżej książę Aleksander siedział w swoim utrzymanym w chłodnej tonacji
przestronnym biurze, przyglądając się Reeve'owi. Już wcześniej zamierzał zaprosić go na
dłuższą rozmowę.
- Doceniam, że zechciałeś poświęcić mi trochę czasu, Reeve - zaczął.
- Jestem pewien, że to coś ważnego, Aleks.
- Gabriella jest ważna. Reeve przytaknął mu z powagą.
- Bardzo. Dla nas wszystkich.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał po Amerykaninie, ale skoro podjął grę, musiał ją
dokończyć.
- W pełni doceniam to, co dla nas robisz, ale wydaje mi się, że ojciec zbyt mocno na
ciebie naciskał, powołując się na względy wynikające ze starej znajomości. Z każdym dniem
twoja pozycja staje się coraz bardziej delikatna.
Reeve usadowił się wygodniej w fotelu. Dzieliło ich prawie dziesięć lat, lecz nie
uważał swojego rozmówcy za dzieciaka. Aleksander stał się mężczyzną znacznie wcześniej
niż większość chłopców. Reeve rozważał następny ruch, by ostatecznie zdecydować się na
ostre zagranie.
- Czy martwi cię, że mógłbym zostać twoim szwagrem, Aleks? - zapytał spokojnie.
Nawet jeśli książę poczuł gniew, udało mu się go ukryć. - Obaj wiemy, że toczy się
pewna gra - stwierdził oficjalnym tonem. - Martwię się o siostrę. Łatwo ją teraz zranić, zbyt
łatwo. Ponieważ dzięki radom mojego ojca jesteś bliżej Gabrielli niż rodzina, masz
możliwość obserwowania jej i doradzania.
- A ty się obawiasz, że mógłbym obserwować to, czego nie powinienem, i doradzać to,
co nieodpowiednie.
Aleksander oparł ręce na biurku.
- Teraz widzę, dlaczego ojciec cię podziwia, Reeve. I chyba rozumiem, czemu Brie ma
do ciebie zaufanie.
- Za to ty mi nie ufasz.
- Mylisz się, ufam ci.
Młody książę był pewien tego, co mówi. Mężczyzna na jego stanowisku nie mógł się
wahać. Przez chwilę zwlekał, usiłując dobrać odpowiednie słowa i ton głosu.
- Jestem przekonany, że pod względem bezpieczeństwa Brie jest w dobrych rękach.
Jeśli zaś chodzi o inne sprawy... - Spojrzał drugiemu mężczyźnie prosto w oczy. - Jeśli zaś
chodzi o inne sprawy, uważam, że powinieneś albo pójść własną drogą, albo być bacznie
obserwowany.
- To uczciwe postawienie sprawy. - Reeve wyciągnął papierosy. Aleks przeczącym
ruchem głowy odrzucił propozycję. - Słowem, odpowiadam ci jako ochroniarz, lecz martwi
cię możliwość bardziej osobistego związku z twoją siostrą.
- Zdajesz sobie sprawę z faktu, że sprzeciwiałem się, nie, bądźmy dokładni:
walczyłem przeciwko pomysłowi ojca dotyczącemu waszych zaręczyn.
- Zdaję sobie sprawę, że zarówno ty, jak i Loubet mieliście wątpliwości.
- Nie lubię wypowiadać się tak jak Loubet - powiedział szybko Aleksander, posyłając
Reeve'owi szybki, szczery uśmiech. - Ojciec uważa, że wiedza i doświadczenie naszego
sekretarza stanu rekompensują jego staromodne poglądy na wiele spraw.
- Pozostaje jeszcze sprawa jego ułomności. - Widząc wyraz twarzy Aleksandra, Reeve
wypuścił kłąb dymu. - Nasze rodziny sporo wiedzą o sobie nawzajem. Mój ojciec jakieś
trzydzieści lat temu jechał samochodem z Loubetem i księciem. Mieli wypadek. Twój ojciec
złamał rękę, mój miał lekki wstrząs mózgu. Niestety, Loubet odniósł poważniejsze obrażenia,
i tak naprawdę do dziś cierpi z powodu skutków.
- Wypadek nie ma nic wspólnego z dzisiejszym stylem działania Loubeta -
zaoponował następca tronu.
- Nie jestem tego tak bardzo pewien. Twój ojciec jest o wiele bardziej tolerancyjny od
niego, a wtedy to on siedział za kierownicą. Wyrzuty sumienia są rzeczą ludzką. W każdym
razie... - Reeve zawiesił na moment głos - ta historia jest dobrym przykładem, aby pokazać,
że nasze rodziny są w pewien sposób związane. Stara przyjaźń, dawne więzy. Dlatego tak
łatwo było zaakceptować moje zaręczyny z twoją siostrą.
- A tobie było łatwo?
Tym razem Reeve zawahał się.
- Aleks, pragniesz usłyszeć odpowiedź, która uspokoi twoje sumienie, czy wolisz
prawdę?
- Prawdę, Reeve.
- Nie było mi łatwo zgodzić się na pozorowane zaręczyny z Gabriellą. Nie jest mi
łatwo udawać, że jestem jej narzeczonym, tak jak nie jest mi łatwo patrzeć na pierścionek na
jej palcu - ciągnął Reeve powoli - ponieważ bardzo ją kocham.
Aleksander nie odezwał się, lecz nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Przez chwilę
bezwiednie wodził palcem po srebrnej ramce ze zdjęciem, z którego spoglądała na niego
uśmiechnięta, śliczna twarz siostry.
- Co zamierzasz zatem zrobić? Reeve uniósł brwi.
- Czyż to nie ojciec Gabrielli powinien o to pytać?
- Nie ojcu powiedziałeś, że ją kochasz, tylko mnie.
- Racja. - Reeve spokojnie, metodycznie rozgniótł papierosa w popielniczce. - Nic nie
zamierzam. Jestem w pełni świadom ograniczeń i zobowiązań w stosunku do twojej siostry.
- Rozumiem. - Książę wziął długopis i zaczął go bezwiednie obracać między palcami.
Chyba jednak nie znam Reeve' a MacGee tak dobrze, jak mi się wydawało, pomyślał. - A
uczucia Brie?
- Są uczuciami Brie. Ona w tej chwili nie potrzebuje dodatkowych komplikacji. Kiedy
odzyska pamięć, nie będzie mnie potrzebowała.
- Tak po prostu?
- Jestem realistą. Nawet jeśli do czegoś między nami dojdzie, prawdopodobnie
wszystko się zmieni, kiedy wróci jej pamięć.
- A ty chcesz jej w tym pomóc.
- Ona musi odzyskać pamięć - odparł Reeve z przekonaniem. - Wiemy wszyscy, jak
bardzo cierpi.
Aleks nie mógł oderwać wzroku od fotografii.
- Ja wiem.
- Naprawdę? Czy wiesz, jak bardzo czuje się winna, myśląc o ludziach, których nie
pamięta, a którzy ją kochają? Czy wiesz, jak bardzo się boi, gdy nawiedzają jeden z tych
snów, które doprowadzają ją o krok od odzyskania tego, co utraciła?
- Nie wiem. - Aleksander upuścił długopis. - Nie zwierza mi się, i teraz rozumiem
dlaczego. I chyba rozumiem, czemu mój ojciec tak bezgranicznie ci ufa. - Wbił wzrok we
własne dłonie, przygnębiony, nagle młodzieńczy i bezradny. - Ona miewa sny?
- Pamięta ciemność, głosy, strach. - Ree've postanowił przemilczeć sen o nożu. Niech
Brie sama opowie go rodzinie. - Zdaje się, że niewiele więcej.
- Tak, teraz rozumiem. - Ich spojrzenia skrzyżowały się. - Masz prawo mieć do mnie
żal o te wszystkie pytania, Reeve, lecz miałem prawo je zadać.
- W tej kwestii jesteśmy zgodni. - Wstając, Reeve dał sygnał do zakończenia
rozmowy. - Pamiętaj, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby twoja siostra była
bezpieczna.
Aleks podniósł się także, stając z nim twarzą w twarz.
- W tej kwestii również jesteśmy zgodni.
Było już późno, gdy Reeve brał gorący, przynoszący ukojenie prysznic. Potrzebował
go znacznie bardziej niż wypoczynku w pustym łóżku. Wieczór spędził na eskortowaniu Brie
na przyjęciu, na którym oboje zostali zasypani pytaniami na temat wesela.
Kiedy, kto, gdzie? Za ile? Jak szybko? Ilu gości?
Gdy ustanie zamieszanie związane z organizowaniem balu, nie będą mogli tłumaczyć
brakiem czasu opieszałości w przygotowaniach do wielkiego wydarzenia. Muszą wyznaczyć
fikcyjną datę ślubu...
Reeve zamyślił się, czując, jak woda spływa mu po głowie i karku. Jeśli wkrótce
sprawy się nie ułożą, będą zmuszeni iść do ołtarza tylko po to, by uniknąć plotek.
Musiał siedzieć z nią na kolacji i przyjmować gratulacje dziesiątek ludzi uważających
go za szczęściarza. Siedząc w wymaganej protokołem odległości od Brie, mógł jedynie
wspominać, jak cudownie było, gdy byli parą zwykłych ludzi, kochających się na wąskiej koi
w maleńkiej kajucie.
Problem w tym, iż pamiętał za dużo i zbyt wiele potrzebował. Od tamtej pory unikał
pozostawania z nią sam na sam. Zabierał ją do siedziby Stowarzyszenia lub do Czerwonego
Krzyża. Towarzyszył jej do muzeum i przy wielu innych oficjalnych okazjach, lecz nie za-
proponował ponownie wyprawy jachtem.
Żadne z nas nie może sobie na to pozwolić, zadecydował, zakręcając kran. Z całą
pewnością żadne z nas nie planowało chwili zapomnienia - tak jak on sam nie przewidywał,
że zakocha się w Brie. Ale życie musi iść swoim torem.
On ma zadanie do wykonania, a ona musi na nowo odkryć życie. Gdy tylko obie misje
zakończą się sukcesem, więzy zostaną zerwane.
I tak właśnie powinno być, skonstatował Reeve. Owinął ręcznik wokół bioder, a
drugim wycierał włosy. Na wpół zrujnowany domek na farmie w górach to nie miejsce dla
księżniczki. A pałac nie jest miejscem dla niego.
Przeszedł z łazienki do pokoju i nagle wszystko przestało być proste. Tego się nie
spodziewał.
Brie siedziała w jego fotelu, czytając książkę. Nie wyglądała na odprężoną. Na jego
widok podniosła głowę i uśmiechnęła się.
- Wydaje mi się, że zawsze lubiłam Steinbecka - zauważyła, odkładając na bok tomik.
- Sprawia, że czuję się, jakbym była w Monterey. - Wstała, przeciągnęła się.
Wyglądała jak panna młoda, choć z pewnością nie myślała o przybraniu jakiejkolwiek
pozy. Prosta, biała koszula sięgała jej do kostek, zakrywając ręce aż po nadgarstki. Włosy
opadały na ramiona; przez koronkowe wykończenia prześwitywała jedwabista skóra.
Reeve stał w miejscu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
- Przyszłaś, żeby pożyczyć książkę? - wyjąkał.
- Nie. - Podeszła do niego z udawaną pewnością siebie. - Ty byś do mnie nie
przyszedł, Reeve. Pomyślałam, że już czas, abym ja przyszła do ciebie.
Gorączkowo pragnąc kontaktu, dotknęła jego dłoni. Poczuła przypływ prawdziwej
wiary w siebie.
- Nie możesz mnie stąd odesłać - wyszeptała. - Nie odejdę.
Nie, nie mógłby jej odesłać. Zdrowy rozsądek doradzałby zapewne, by tak postąpił,
lecz zdrowy rozsądek nie miał tu nic do gadania.
- Zamierzasz wykorzystać swoją władzę, Gabriello? - zapytał niskim głosem.
- Tylko jeśli będę zmuszona... - Uniosła jego dłonie ku swojej twarzy. - Powiedz, że
mnie nie pragniesz. Może cię znienawidzę, lecz przynajmniej znowu się nie zbłaźnię.
Wiedział, że może skłamać i że kłamstwo byłoby dla niej najlepsze. Jednak to właśnie
kłamstwo nie przechodziło mu przez gardło.
- Nie mogę ci powiedzieć, że cię nie pragnę. Wątpię, czy potrafiłbym to powiedzieć,
nawet gdybym sądził, że mi uwierzysz.
Uśmiechnęła się i oplotła go ramionami.
- Przytul mnie. Po prostu mnie przytul. - Przymknęła oczy, przywierając policzkiem
do jego ramienia. Tu i tylko tu chciała się znaleźć, w ramionach tego mężczyzny. - Tak długo
czekałam, Reeve... - szepnęła. - Myślałam, że oszaleję. Dzisiaj w holu o mało nie straciłam
panowania nad sobą.
- Może byłoby lepiej, gdyby tak się stało. Odwiedziny o północy w moim pokoju są
jeszcze bardziej zdrożne - zauważył z udawaną przyganą.
Ze śmiechem odrzuciła głowę do tyłu.
- Zgoda, ale skoro już nagrzeszyłam, wykorzystajmy ten moment.
Zaciskając ramiona na szyi Reeve'a, poczuła jego usta tuż przy swoich. Tego właśnie
pragnęłam, uświadomiła sobie, zapamiętując się w pocałunku. Gotowa była znieść wszystkie
trudy każdego kolejnego dnia, jeśli tylko noce będzie mogła spędzać z tym mężczyzną.
- Reeve... - Odchyliła się tak, aby popatrzeć na niego. - Chciałabym, żebyśmy tej nocy
zapomnieli o udawaniu, o oszustwach. - Znów podniosła jego dłoń do twarzy i tym razem
przycisnęła ją do swoich warg. - Potrzebuję cię. Czy to nie wystarczy?
- Wystarczy. - Rozwiązał paseczek jej koszuli. - Pozwól, że ci udowodnię.
W pokoju panował półmrok. Przez otwarte okna dolatywała woń groszku pachnącego,
oplatającego altankę. Gdy zsunął jej koszulę z ramion, zadrżała. Z podniecenia, nie z chłodu.
- Jesteś piękna, Brie. - Teraz, gdy oboje byli już nadzy, wodził dłonią wzdłuż linii jej
ramion. - Za każdym razem, kiedy cię widzę, czuję się jak tamtego dnia. Inne jest światło,
inna sceneria, lecz jestem tak samo pod wrażeniem twojej urody.
Odgarnął jej włosy z twarzy, okalając ją dłońmi. Potem wpatrywał się długo w
ukochane rysy, aż serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Gdy zamknęła oczy, złożył pocałunek na
jej powiekach. Takiej czułości nikomu wcześniej nie okazał. Przyszła do niego sama. Teraz
mógł ją ofiarować Brie.
Gdy wziął ją na ręce, aż otworzyła oczy ze zdumienia. Nie spodziewała się po nim
staroświeckich, romantycznych gestów. Ten mężczyzna ma do zaoferowania o wiele więcej,
niż przypuszczała.
Leżeli razem w łóżku, nadzy i spragnieni siebie. Ujął jej dłoń i począł całować palec
po palcu. Czułe, niespieszne pieszczoty były czymś całkiem nowym. Płomień tlił się,
przynosząc wyczekiwanie i przyjemność.
Sądziła, iż zdołał do końca pokazać jej rozkosz, jaką może dać własne ciało. Teraz
pokazywał więcej, o wiele więcej.
Już za pierwszym razem, gdy się kochali, czuła, że może jej wiele ofiarować. Tej nocy
był innym człowiekiem. Był czuły. Owa czułość sprawiła jej subtelną, niemal mistyczną
rozkosz, jakiej dotąd nie znała. Tym razem podniecenie było słodkie. Oddawała mu się, cie-
sząc się każdą chwilą.
Reeve powoli, z czułością, pieścił każdy centymetr ciała Brie. To, co się między nimi
wydarzy tej nocy, powinno być niezapomniane dla obojga.
Zadrżał niespodziewanie, podekscytowany jędrną krągłością jej bioder. Wiedział, że
jest silna. Od wielu dni towarzyszył jej przy pracy, asystując również wieczorami, podczas
oficjalnych kolacji, które bywały bardzo wyczerpujące. Mimo to jej skóra była tak delikatna,
tak wrażliwa. Miała wypieszczone ciało kobiety przyzwyczajonej do życia w luksusie.
Wiedział jednak, że ma umysł kobiety, której nie wystarczało to, co zostało jej dane.
Czy dlatego się zakochał? Zresztą, czy to ważne?
Jęknęła, gdy jego usta rozpoczęły wędrówkę niżej, coraz niżej. Zabierał ją w miejsca,
których istnienia nawet nie podejrzewała. Ten świat był mroczny, lecz nie czuła przed nim
lęku. Cieszyła się na myśl o tym, co ją jeszcze czeka, wznosząc się na fali podniecenia, rozko-
szy i spełnienia.
Za oknem nocne ptaki wyśpiewywały swoje trele, lecz jej imię w ustach Reeve'a
brzmiało stokroć bardziej słodko. Czuła na twarzy muśnięcie jego szeptu, lecz oddech, który
ślizgał się po jej skórze, był o wiele gorętszy. Chłodna pościel w zetknięciu z ich splecionymi
ciałami rozgrzewała się w mgnieniu oka.
Nie była świadoma, iż prężąc ciało w łuk, wpiła paznokcie w materac. Nie była
świadoma, że bezwiednie wzywa jego imię. Pogodne myśli zniknęły, ustępując miejsca
niepokojowi. Musi go mieć, wyłącznie dla siebie, na zawsze. Musi wiedzieć, że jest we
władaniu tych samych mocy, które ją opanowały. Musi poczuć spazm, który jej powie, iż ten
mężczyzna należy do niej tak, jak ona do niego. Nie mogła już dłużej bez tego żyć. Nic poza
tym nie było już ważne.
Kiedy myślała, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, wziął ją jednym mocnym ruchem,
dając upust dzikiej, długo tłumionej żądzy.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Wiedziała, że nie powinna zostawać do rana, jednak pragnienie spędzenia chociaż
jednej nocy z Reeve'em okazało się silniejsze niż rozsądek. Tak cudownie było odpłynąć w
krainę snu w jego ramionach!
Reeve obudził się pierwszy. Zbliżał się świt; nocne ptaki umilkły, ze snu budziły się
skowronki. Brie poczuła na ramieniu delikatny pocałunek.
- Brie, już świta.
- Mmm... Pocałuj mnie jeszcze. Przez długą chwilę spełniał jej życzenie.
- Niedługo służba zacznie się kręcić po pałacu - szepnął, gdy otworzyła oczy. - Nie
powinno cię tu być.
- Martwisz się o moją opinię? - Ziewnęła, zarzucając mu ramiona na szyję.
- Naturalnie, Wasza Wysokość. - Reeve uśmiechnął się szeroko i otulił dłońmi jej
piersi. Ogarnęła ją błogość.
- Chyba cię skompromitowałam., .
- Cóż, to ty przyszłaś do mojego pokoju. Jakże bym mógł odmówić księżniczce?
Uniosła brwi i spojrzała na niego prowokująco.
- Bardzo rozsądnie. Zatem... - czubkiem języka zwilżyła wargi - gdybym rozkazała ci
znów kochać mnie tu i teraz...
- Kazałbym ci się stąd zabierać - uciął i zaczął ją całować, zanim zdążyła się
sprzeciwić.
- W porządku - odparła dumnie, przetoczyła się na krawędź łóżka i wstała, nie
wstydząc się nagości.
- Skoro tak szybko się mnie pozbywasz, następnym razem będziesz musiał sam do
mnie przyjść. - Podniosła z podłogi koszulę nocną, lecz nie spieszyła się zbytnio z
ubieraniem. - Chyba że wolisz wylądować w lochach. Podobno są bardzo głębokie,
przejmująco wilgotne i mroczne.
- Czyżby szantaż, Wasza Wysokość?
- Ależ skąd. - Włożyła koszulę i zawiązała pasek. Nie jest Śpiącą Królewną, pomyślał
Reeve. Jest kobietą, która zasługuje na coś więcej niż obietnice.
- Brie.. - Usiadł na łóżku i przeciągnął dłonią po włosach. - Rozmawiałem wczoraj z
Aleksandrem.
- Ach tak? Niech zgadnę, pewnie o mnie?
- Tak, o tobie.
- I co?
- Ten władczy ton nie działa na mnie, Brie. Wygładziła niewidoczną fałdę lśniącej
satyny.
- A co działa?
- Szczerość.
- No dobrze. - Spojrzała na niego i westchnęła. - Ja też wczoraj z nim rozmawiałam.
Nawet się posprzeczaliśmy. Nie podoba mi się, że ucinacie sobie pogawędki na mój temat.
- Martwimy się o ciebie.
- Czy to wszystko tłumaczy?
- Wszystko, Brie.
- Przepraszam, nie zamierzałam cię urazić, Reeve. Nie chcę uchodzić za
niewdzięcznicę, choć rozumiem, że tak to może wyglądać. Wszyscy się martwią, lecz
jednocześnie cały czas czegoś ode mnie chcą. - Zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. - Chcą,
żebym zgodnie z planem Loubeta utrzymywała amnezję w tajemnicy. W ten sposób mamy
uniknąć paniki, aby śledztwo mogło toczyć się bez przeszkód. Chcą, żebyśmy udawali
zakochaną parę. I to właśnie najbardziej mi przeszkadza.
- Rozumiem.
Spojrzała na niego ze smutkiem.
- Sama już nie wiem... - westchnęła. - Z jednej strony współczucie, a z drugiej coraz
więcej zobowiązań...
- Wolałabyś ich nie mieć? Czy chciałabyś coś zmienić?
- Nie. - Potrząsnęła głową, przymykając powieki. - Trudno, nie ma wyjścia. Co
zdecydował Aleksander?
- Zdecydował się mi zaufać. A ty mi ufasz? Spojrzała na niego zdziwiona.
- Przecież wiesz, że tak. Czy sądzisz, że inaczej znalazłabym się tutaj z tobą?
Tę decyzję Reeve podjął w jednej chwili. Czasem lepiej jest nie zastanawiać się zbyt
długo.
- Czy możesz odwołać dzisiejsze spotkania i pojechać gdzieś ze mną? - zaproponował
impulsywnie.
- Tak - odparła natychmiast.
- Żadnych pytań? - zdziwił się. Wzruszyła ramionami.
- Skoro chcesz... No, może jedno: dokąd?
- Na farmę. Chyba już pora, abyśmy razem popracowali.
- Dziękuję ci - powiedziała cicho.
Poczuł ogarniającą go falę ciepła. Uświadomił sobie, że przy Brie zawsze będzie się
tak czuł.
- Może później wcale nie będziesz mi wdzięczna.
- Zawsze będę ci wdzięczna. - Nachyliła się nad nim i pocałowała go czule, po
przyjacielsku. - Żeby nie wiem co!
Gdy wychodziła chyłkiem z pokoju Reeve'a, na korytarzu panował półmrok. Miała
ochotę śpiewać z radości. Odzyskała nadzieję! Dzisiejszy dzień nie będzie taki sam jak
poprzednie. Dzisiaj nareszcie zrobi coś, aby odzyskać przeszłość. Może klucz do niej znajduje
się na farmie?
Po cichutku otworzyła drzwi do swojego pokoju. Nie mogła się doczekać poranka.
Nucąc podeszła do okna, by odsłonić zasłony i wpuścić pierwsze promienie słońca.
- Ładne rzeczy!
Brie drgnęła i odwróciła się od okna. Niania!
Staruszka wyprostowała się na krześle i posłała swej podopiecznej surowe spojrzenie.
Brie widziała w jej oczach naganę. Poczuła, jak krew napływa jej do twarzy.
- Słusznie, powinnaś się czerwienić, młoda damo! Wymykasz się gdzieś po nocy i
wracasz, gdy słońce wstaje.
- Czekałaś tu całą noc?
- Tak, moja droga. - Niania znacząco zastukała w poręcz krzesła długim paznokciem.
Zauważyła zmianę, która pojawiła się w Gabrielli już parę dni wcześniej, po powrocie z żagli.
Może i była stara, lecz przecież pozostała kobietą. - Masz kochanka - stwierdziła. - I dobrze ci
z tym?
Brie, zdziwiona potrzebą buntu, hardo uniosła głowę.
- Owszem, bardzo dobrze.
Niania obserwowała ją uważnie. Zmierzwione włosy, zaróżowione policzki i
błyszczące oczy stanowiły echo niedawnej namiętności.
- Tak powinno być - westchnęła. - Jesteś zakochana.
Miała kłamstwo na końcu języka, lecz pojęła, że musi mówić prawdę.
- Tak, jestem zakochana.
- W takim razie bądź ostrożna. - W wątłym świetle poranka twarz niani wyglądała na
starą i bladą, lecz z jej oczu bił młodzieńczy blask. - Kiedy kobieta jest zakochana, ryzykuje
więcej niż tylko ciało i parę lat życia. Rozumiesz?
- Tak, chyba tak. - Brie uśmiechnęła się i przykucnęła u stóp piastunki. - Dlaczego
spałaś w fotelu zamiast na łóżku?
- Wzięłaś sobie kochanka, lecz ja nadal się tobą opiekuję. Przyniosłam ci gorące
mleko. Ostatnio nie sypiasz najlepiej.
Brie podniosła wzrok. Na stole stał duży kubek.
- I zmartwiłaś się, że mnie nie ma. - Przytuliła drobną, suchą dłoń do policzka. -
Przepraszam, nianiu.
- Podejrzewałam, że jesteś z Amerykaninem - ciągnęła starsza kobieta. - Szkoda, że
jego krew nie jest równie błękitna jak jego oczy. Ale mogłaś trafić gorzej.
Brie roześmiała się.
- Obrazisz się, jeśli powiem, że go lubię?
- W każdym razie radziłabym ci na razie niczego nie mówić ojcu - rzekła niania lekko
rozbawionym głosem. - To już ci się chyba nie przyda. - Obróciła się i suchą ręką sięgnęła po
pucołowatą szmacianą lalkę w postrzępionym fartuszku. - Kiedy byłaś mała i nie mogłaś
spać, lubiłaś ją tulić do siebie.
- Biedna brzydula... - szepnęła Brie, biorąc lalkę do ręki i głaszcząc po włóczkowych
włosach. Nagle zamarła.
Mała dziewczynka w łóżeczku z różową pościelą, różowym baldachimem i różową
narzutą. Na toaletce białe falbanki, tapeta w słodkie różyczki. Z dala dobiegają dźwięki
romantycznego walca. I kobieta. Kobieta z portretu, która uśmiecha się i coś nuci. Skąpe
światło odbija się w szmaragdowych kolczykach, gdy pochyla się nad dziewczynką. Także jej
suknia ma głęboki, zielony odcień szmaragdu. Szelest jedwabiu brzmi jak najpiękniejsza
muzyka. Kobieta pachnie kwiatami jabłoni, wiosną, młodością...
- Gabriello! - Niania delikatnie uszczypnęła Brie w ramię i pod cienką koszulką
poczuła lodowatą skórę. - Co ci jest?
- Mój pokój... - wyszeptała Brie, nie odrywając wzroku od lalki. - Mój pokój, kiedy
byłam mała... Jakiego był koloru?
- Różowy - odparła staruszka bez wahania. - Właściwie różowo - biały, jak tort.
- A moja matka? - Nieświadomie wpiła palce w lalkę. Na czole perliły się kropelki
potu. Teraz liczyło się tylko jedno: zatrzymać wspomnienie, nie pozwolić obrazom zblaknąć.
- Czy miała jedwabną suknię? Szmaragdową suknię balową?
- Bez ramiączek. - Niania z trudem opanowała drżenie głosu. - Była wcięta w talii, z
suto marszczoną spódnicą.
- Mama pachniała kwiatami jabłoni. Była taka piękna.
- Owszem. Przypominasz sobie?
- Ja... ona... przyszła do mnie. Słyszałam muzykę, walca. Przyszła utulić mnie do snu.
- Zawsze tak robiła. Najpierw szła do ciebie, potem do Aleksandra, a na końcu do
Bennetta. Ojciec też przychodził, jeśli udało mu się wymknąć. Oboje całowali was na
dobranoc. Pójdę po twojego ojca, dobrze?
- Nie. - Brie przycisnęła lalkę do piersi. Obraz zblakł i zniknął. - Nie, jeszcze nie. Nic
więcej nie pamiętam, tylko tę jedną scenę. Jeszcze tyle muszę sobie przypomnieć... -
Wilgotnymi od łez oczami spojrzała na starą piastunkę. - Kochałam ją. Nareszcie to czuję,
wiesz? Bardzo ją kochałam. Teraz, kiedy to sobie przypomniałam, mam wrażenie, jak
gdybym ponownie ją utraciła.
Brie wsparła głowę na dłoniach i zaniosła się płaczem. Niania czule głaskała ją po
włosach. Drzwi do sypialni otworzyły się niemal bezszelestnie i w tej samej chwili
niedostrzegalnie zamknęły.
- A więc wybierasz się na wycieczkę za miasto? Brie stała w holu i patrzyła na ojca.
Staranny makijaż maskował ślady porannego płaczu, lecz zdenerwowania nie potrafiła tak
łatwo ukryć. Międliła w palcach przewieszoną przez ramię torebkę.
- Tak. Janet odwoła moje dzisiejsze spotkania. Nie miałam w planach nic ważnego. Ot,
parę przymiarek i trochę roboty w Stowarzyszeniu, która może poczekać do jutra.
- Brie, nie musisz się przede mną usprawiedliwiać, kiedy chcesz wziąć dzień wolnego.
- Armand serdecznie ujął córkę za rękę. - Czy zbyt wiele od ciebie wymagałem?
- Nie... - Pokręciła głową. - Właściwie nie wiem.
- Bycie jednocześnie ojcem i władcą jeszcze nigdy nie było tak trudne. - Na krótką
chwilę zacisnął palce na jej dłoni. - Jeśli zechcesz, mógłbym cię zabrać stąd na parę tygodni.
Na przykład w rejs albo na Sardynię, do letniego domu.
Powinna mu przypominać, że nie pamięta domu na Sardynii, lecz tylko się
uśmiechnęła.
- Nie ma takiej potrzeby. - Pokręciła głową. - Doktor Franco zapewne mówił ci, że
jestem silna jak koń.
- A doktor Kijinsky dodał, że dręczą cię złe sny. Wzięła głęboki oddech i postanowiła
nie żałować, że wyznała wszystko psychoanalitykowi.
- Trzeba czasu, żeby uleczyć niektóre rany.
Nie mógł jej błagać, by rozmawiała z nim tak szczerze jak z Reeve'em. Takie odruchy
muszą wyjść z potrzeby serca. Z drugiej strony nie potrafił zapomnieć, jak wdrapywała mu
się na kolana, wtulała w ramiona i dawała upust dziecięcej potrzebie zwierzania się.
- Wyglądasz na zmęczoną, córeczko - powiedział z troską. - Świeże powietrze dobrze
ci zrobi. Pojedziecie na farmę?
- Tak. - Widział jej determinację i szanował ją, a jednocześnie obawiał się jej.
- Kiedy wrócisz, opowiesz mi, co sobie przypomniałaś, co czułaś? - zapytał
niepewnie.
- Tak, naturalnie.
Przez wzgląd na kobietę w szmaragdowej sukni, która tuliła ją do snu, Brie ucałowała
ojca w policzek.
- Nie martw się o mnie, będę z Reeve'em. Armand, walcząc z poczuciem odtrącenia,
patrzył, jak córka znika w głębi korytarza. Lokaj otworzył przed nią drzwi i rozpłynęła się w
promieniach wpadającego do wnętrza słońca.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Wóz sunął krętą drogą wzdłuż smaganego
wiatrem wybrzeża. Miasto Cordina zostało za nimi, podobnie jak port w Lebarre. Co jakiś
czas mijali domki otoczone zadbanymi, pięknie utrzymanymi ogrodami. Tą właśnie drogą
uciekała wtedy, w nocy. Reeve zastanawiał się, czy Brie o tym wie.
Dla niej jednak wszystko tu było obce. Nie widziała nic, co mogłoby wytłumaczyć
narastające napięcie. Skaliste wzgórza miały dziki, niepowtarzalny urok. Nerwowo skubała
pasek torebki.
- Czy mam się zatrzymać, Gabriello? A może wolałabyś pojechać gdzie indziej?
Odwróciła się, aby za moment znów wbić wzrok w drogę.
- Ależ skąd! Cordina to piękny kraj, nie sądzisz?
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co cię gryzie?
- Sama nie wiem. Czuję dziwny niepokój, zupełnie jakby ktoś zaglądał mi przez
ramię.
Reeve uznał, że przyszła pora na szczerość.
- Tą drogą biegłaś tamtej nocy - oznajmił.
- Biegłam do miasta, czy w przeciwną stronę? Zerknął na nią. Nie przypuszczał, że o
to zapyta.
Z każdym dniem coraz bardziej podziwiał umysł tej kobiety.
- Do miasta. Zemdlałaś pięć kilometrów od Lebarre. Skinęła głową.
- A więc miałam szczęście. Albo pamiętałam wystarczająco dużo, żeby wybrać
właściwy kierunek. Reeve, dziś rano...
Czyżby żałowała? Zacisnął dłonie na kierownicy.
- Tak, słucham.
- W pokoju czekała na mnie niania.
Poczuł, że nie jest w stanie pohamować rozbawienia. - I...?
- Rozmawiałyśmy. Czasami wieczorem przynosi mi ciepłe mleko, bo mam trudności z
zasypianiem. Ale jak wiadomo, wczorajszej nocy miałam zupełnie inne rzeczy w głowie. -
Uśmiechnęła się blado. - Przyniosła mi też moją starą lalkę. - Powoli, pragnąc, by zrozumiał
każde słowo, opowiedziała mu, co sobie przypomniała. - Tylko tyle i aż tyle - zakończyła. -
Lecz tym razem nie było to wrażenie ani sen. Naprawdę widziałam każdy szczegół.
- Mówiłaś już komuś o tym?
- Nie.
- Powiesz jutro doktorowi Kijinskiemu.
Słowa Reeve'a zabrzmiały jak rozkaz, lecz Brie wiedziała, że nie powinna się obrażać.
- Dobrze. Myślisz, że zaczynam odzyskiwać pamięć?
Gdy opowiadała rozmowę z nianią, zwolnił, a teraz z powrotem przyspieszył. Skały
migały za oknami.
- Myślę, że jesteś coraz silniejsza. Przypomina ci się to, czemu byłaś w stanie stawić
czoła. Z czasem przypomnisz sobie inne rzeczy.
- Tak myślisz?
- Jestem tego pewien - potwierdził. A kiedy tak się stanie, nie będzie go już
potrzebowała. Zadanie wykonane, ochroniarz może odejść.
Farma, jego wymarzona farma... Nagle uświadomił sobie, że czuje się, jakby nie był
na niej od kilku lat, a nie tygodni. Oczami wyobraźni widział puste, samotne miejsce, z
którego cisza i spokój zniknęły raz na zawsze. Kiedy wróci, nie będzie już tym samym czło-
wiekiem. Inne też będą jego pragnienia.
Skręcił w wąską szosę, a potem w polną drogę. Zostawili morze za plecami. Zwolnił,
ostrożnie prowadząc auto po wybojach. W miarę oddalania się od wybrzeża milkł szum
drzew, a huk fal ustępował miejsca ciszy. Wzgórza stawały się coraz bardziej zielone, a
krajobraz pogodniejszy. Słyszeli szczekanie psa i niskie, głębokie muczenie krowy. Poczuł się
prawie jak w domu.
Nagle ich oczom ukazało się zielone, zarośnięte pole, do którego przylegał gęsty
szpaler drzew.
- To tu?
- Tak. - Reeve wyjął kluczyki ze stacyjki.
- Tu znaleziono mój samochód?
- Zgadza się.
Przez chwilę stała nieruchomo.
- Dlaczego zawsze oczekuję, że coś przyjdzie łatwo? - rzekła powoli. - Ciągle mi się
wydaje, że kiedy coś zobaczę, kiedy czegoś się dowiem, wszystko od razu się wyjaśni. Ale
tak przecież nie jest. Czasami czuję, że ściskam nóż w dłoni... - Zerknęła na swoje ręce. - Kie-
dy go czuję, wiem, że byłabym zdolna zabić.
- W pewnych okolicznościach wszyscy bylibyśmy do tego zdolni.
- Nie, Reeve. - Na pozór spokojnym gestem splotła dłonie. - Nie wierzę. Żeby zabić,
żeby odebrać komuś życie, trzeba rozumieć i akceptować przemoc, ciemną stronę naszego
bytu. U niektórych to jest silniejsze niż wszystko inne.
- A co by się stało z tobą, gdybyś zamknęła oczy i odrzuciła przemoc? - Żelaznym
uściskiem chwycił ją za ramię, zmuszając, by na niego spojrzała. - Błogosławieni niech będą
cisi, tak, Brie?
Jednym spojrzeniem ożywił w niej strumień emocji.
- Nie chcę przemocy - odparła z pasją - I nie akceptuję jej. Nigdy nie pogodzę się z
myślą, że zabiłam człowieka.
- W takim razie nigdy nie wyzwolisz się z tego koszmaru - mruknął, popychając ją z
powrotem na siedzenie. - Będziesz żyła w wyimaginowanym świecie, do którego uciekasz,
chłodna, trzymająca wszystkich na dystans, nieosiągalna.
- Ty mi mówisz o życiu w wyimaginowanym świecie? - prychnęła. - Ty, który sam
żyjesz złudzeniami? Facet, który przez całe życie szukał kłopotów, myśli, że wpadnie w
błogostan, kiedy będzie siedział na ganku i patrzył na dojrzewające zboża?
Trafiła w czuły punkt. Reeve poczuł wzbierające w nim wściekłość i frustrację. Żył w
świecie wielu fantazji, a Brie stała się jedną z nich.
- Ja przynajmniej wiem, czego chcę, i potrafię stawić czoło rzeczywistości -
odparował. - Potrzebuję farmy, ale ty nie chcesz zrozumieć dlaczego. Potrzebuję jej, bo wiem,
co potrafię, i co jeszcze mogę zrobić w życiu.
- Żadnych wyrzutów sumienia?
- Niech szlag trafi wyrzuty sumienia! Ważne jest, że jutro może być inne.
Przynajmniej mam wybór.
- Tak, masz. - Niespodziewanie posmutniała i odwróciła głowę. - Może tym właśnie
się różnimy. Jak mogę przeżyć moje życie tak, jak powinnam, wiedząc, że...
- Po ludzku - przerwał. - Tak jak wszyscy.
- Upraszczasz.
- Chcesz powiedzieć, że tytuł stawia cię ponad innymi?
Już miała dać wyraz oburzeniu, lecz opanowała się.
- Przyparłeś mnie do muru. Jestem człowiekiem jak wszyscy i nie jestem bez skazy. A
poza tym boję się. To stara prawda, że najtrudniej jest zaakceptować własne słabości.
- Wysiądziemy?
- Tak. - Z determinacją chwyciła klamkę. Wysiadając, rozglądała się wokół czujnie. -
Byłeś już tutaj?
- Nie.
- To dobrze. W takim razie oboje jesteśmy w tym miejscu po raz pierwszy. -
Przysłoniła oczy dłonią. - Tak tu cicho. Ciekawe, czy chciałam coś posiać na tej ziemi.
- Mówiłaś o tym.
- Ale widać, że nic nie robiłam. - Ruszyła przed siebie.
Wzdłuż ścieżki i na ugorze rosły żółte i niebieskie polne kwiaty, a wokół nich krążyły
tłuste pszczoły. Motyl wielki jak dłoń Brie łapał równowagę na cienkiej łodyżce. W powietrzu
unosił się soczysty zapach traw, ziół i ziemi. Spłoszona hałasem sójka poderwała się do lotu i
trzepocząc skrzydełkami, odfrunęła w stronę drzew. To nie jest bajka, zamyśliła się Brie,
krążąc bez celu po ścieżkach. Żeby uporządkować to miejsce, coś zasiać, zbierać plony,
potrzeba ciężkiej pracy. Czy dlatego także w tym przypadku skończyło się na marzeniach?
- Czemu kupiłam tę ziemię? - zapytała.
- Chciałaś mieć swoje miejsce na świecie. Potrzebowałaś azylu.
- Znowu ucieczka?
- Samotność - poprawił. - Jest pewna różnica, nie uważasz?
- Przydałby się dom - stwierdziła. - Nie ma tutaj życia. Spójrz tam. Gdyby wyciąć
kilka drzew, można by tam postawić całkiem spory budynek. Z tamtej strony byłaby stajnia, a
tu ogródek. I kurnik. - Rozochocona, szybkim krokiem ruszyła przez pole. - O, gdzieś tu. Na
farmie muszą być świeże jajka. Powinny być psy i dzieci, nie sądzisz? Bez nich nic nie jest
takie jak powinno. A na parapetach doniczki ze stokrotkami. Ziemia nie powinna leżeć
odłogiem, niekochana.
Oczami wyobraźni widział wszystko, co opisała. W gruncie rzeczy dokładnie w ten
sam sposób wyobrażał sobie własną farmę. Pamiętał jednak, że należą do dwóch innych
światów.
- O ile wiem, nie była niekochana.
- Ale nikt się o nią nie troszczył. Niezadowolona z siebie dreptała nerwowo wśród
wysokich traw. Nagle uderzyła nogą o coś, co z brzękiem potoczyło się między kamienie.
Reeve schylił się i podniósł czerwony termos. Był pusty i brakowało mu zakrętki. Wiedziony
instynktem, trzymał naczynie za podstawę, starając się nie dotykać więcej, niż to było
konieczne.
- W twoich snach siedzisz w jakimś cichym miejscu i popijasz kawę z czerwonego
termosu.
- Tak - odparła, nie spuszczając z niego wzroku.
- A potem robisz się bardzo senna. - Od niechcenia powąchał termos, lecz jego umysł
pracował na najwyższych obrotach. Czy mają tu dobre laboratorium kryminalistyczne?
Dlaczego policja z Cordiny nie przeszukała starannie całego terenu? Dlaczego potencjalnie
tak ważny dowód pozostał niezauważony?
Brie sama wybierała drogę. Cały czas pilnował, by nie sugerować jej kierunku.
Precyzyjnie pokazała, gdzie miałby stanąć dom, gdzie stajnia. Jeśli już tu siadywała...
Rozglądał się, aż zatrzymał wzrok na dużym, płaskim kamieniu. Leżał kilka metrów dalej, w
słonecznym, przytulnym miejscu. Idealny zakątek dla marzyciela.
- O czym myślisz? Spojrzał na nią.
- Myślę, że być może siedziałaś tutaj, na tej skale, pijąc kawę i snując plany. Poczułaś
się senna, może nawet się zdrzemnęłaś. Potem usiłowałaś oprzytomnieć. Mówiłaś mi, że
próbowałaś zwalczyć senność, lecz ci się nie udawało. Być może udało ci się wstać i ruszyć w
kierunku samochodu, a wtedy środki zadziałały. Straciłaś przytomność i wypuściłaś termos,
który potoczył się kawałek dalej.
- Proszki... w kawie.
- To by pasowało. Porywacze musieli się spieszyć, dlatego nie szukali termosu.
Zresztą po co? Przecież mieli ciebie.
- A zatem musiał to być ktoś, kto znał moje zwyczaje, kto wiedział, że tego dnia
wybierałam się na farmę.
Ktoś, kto...
- Ktoś, kto jest blisko ciebie - dokończył.
Brie poczuła przeszywający ją na wskroś, lodowaty dreszcz. Miała ochotę puścić się
pędem do samochodu.
- Co teraz zrobimy?
- Musimy się dowiedzieć, kto zrobił kawę i kto mógł mieć okazję, aby czegoś do niej
dosypać.
Przytaknęła, choć kosztowało ją to wiele wysiłku.
- Reeve, czy nie powinna się tym zająć policja? Patrzył gdzieś w pola za jej plecami.
- Wydawało by się, że tak, prawda?
Spojrzała na pierścienie na palcu. Jeden, z diamentem, symbolizował wiarę. Drugi,
wysadzany szafirami - miłość.
- Ojciec... - zaczęła i zawiesiła głos.
- Już pora, żebyśmy z nim porozmawiali - oznajmił Reeve.
Spotkanie mogło być niebezpieczne dla obojga, lecz mimo to Wyboistą, krętą drogą
podążali w kierunku chaty. Na miejsce spotkania wybrali ustronny, niegościnny zakątek -
mały domek na zapomnianym kawałku nigdy nie uprawianej ziemi, blisko farmy i
wystarczająco daleko od miasta, by nie rzucać się w oczy. Wszystkie okna oprócz jednego
były pozabijane deskami. Rozważali, czy nie spalić później chaty, pozostawiając jedynie
popioły, by zgniły, podobnie jak ciało, które zakopali w lesie.
Samochody zajechały jeden po drugim. Oboje byli zbyt zdyscyplinowani i zbyt
ostrożni, by pozwalać sobie na spóźnienie. I oboje walczyli z nerwami. Okoliczności
sprawiły, iż musieli ręczyć jedno za drugie własnym życiem.
- Ona zaczyna sobie przypominać. Odpowiedzią było pełne irytacji syknięcie.
- Jesteś pewna?
- Inaczej nie umawiałabym się z tobą. Cenię moje życie tak samo, jak ty twoje. -
Wiedzieli, że dopóki jedno jest bezpieczne, drugiemu także nic nie grozi. Wystarczy jednak
jeden błąd...
- Ile już wie?
- Na razie nie ma potrzeby się martwić. Jakieś wspomnienia z dzieciństwa. Nic, co by
nas dotyczyło. - Rozdzierający krzyk przelatującego nad głowami kruka zmroził im krew w
żyłach. - Niemniej zaczyna coś kojarzyć. Wydaje mi się, że wkrótce wszystko sobie przy-
pomni, bo bardzo się o to stara.
- Od początku wiedzieliśmy, że tak się stanie. Potrzebujemy tylko trochę czasu.
- Czasu? - Szyderczy śmiech spłoszył wiewiórkę. - Mamy go coraz mniej. Ona
wszystko opowiada Amerykaninowi. Są kochankami, a to sprytny gość. Czasami mi się
wydaje, że zaczyna coś podejrzewać.
- Nie bądź głupia - skwitował, lecz żołądek zacisnął mu się w węzeł. - e też ten
cholerny idiota Henri musiał się upić. Merde! - Na ich oczach misternie skonstruowany i
przeprowadzony plan omal się nie posypał z powodu alkoholu i żądzy. Żadne nie żałowało, że
musi wykopać grób.
- Nie ma co teraz do tego wracać. Jeśli jej nie odzyskamy, nie ma szans na wymianę.
Deboque siedzi, a o forsie nie ma co gadać.
- No to ją porwijmy. Nikt nie będzie się spodziewał tak szybko drugiego
uprowadzenia.
- Już raz się udało! - Bardziej niż zapał słychać było w tym głosie strach. Od czasu,
gdy Brie została zidentyfikowana w szpitalu, oboje żyli jak na rozżarzonych węglach.
- Uda się i teraz. Niedługo, bardzo niedługo.
- A co z Amerykaninem? On nie jest tak łatwowierny jak księżniczka.
- Pozbędziemy się go. Jej też, jeśli zacznie sobie za dużo przypominać. Obserwuj ją.
Jak by co, to wiesz, co robić.
Mały pistolet z tłumikiem został starannie ukryty.
- Jeśli ją zabiję, jej krew splami także twoje ręce. Myśl o morderstwie nie była tak
dojmująca jak strach przed zdemaskowaniem i kompromitacją.
- Wiem. Lepiej módlmy się, żeby szczęście nie opuściło nas aż do balu.
- Porwanie z pałacu pełnego gości? To szaleństwo!
- Ale może się udać. Masz coś lepszego? Odpowiedzią było pełne napięcia milczenie.
- Nie mogę odżałować, że sama tu z nią nie zostałam zamiast tego ochlapusa.
- Daj spokój, lepiej myśl, co dalej. Zdobyłaś jej zaufanie?
- Mniej więcej tyle, co wszyscy.
- No to wykorzystaj to. Mamy niecałe dwa tygodnie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Brie siedziała wyprostowana, z rękami złożonymi na kolanach, ze spuszczoną głową.
W jej myślach kłębiły się pytania, tak dużo pytań. Nadal nie znała wielu odpowiedzi - zbyt
wielu.
Kim jest? Jej Wysokość Gabriella de Cordina, córka, siostra, tak jej powiedziano.
Członkini rodziny Bissetów, jednego z najstarszych rodów Europy.
Jaka jest? Tego dowiedziała się sama: jest odpowiedzialną, dobrze zorganizowaną
kobietą o dużym poczuciu obowiązku i ogromnych pokładach namiętności. Stało się coś, co
zakłóciło spokój jej egzystencji, co sprawiło, iż poszczególne fragmenty układanki przestały
tworzyć całość.
Walczyła, by je odzyskać, lecz wiedziała, że przed nią jeszcze długa droga.
Środki odurzające w kawie, ciemny pokój, głosy. Nóż i krew na rękach. Zrozumiała, iż
potrzebuje tych wspomnień, by odzyskać spokój ducha.
W pokoju panowała cisza. Ciepłe światło zachodzącego słońca wlewało się do
pomieszczenia, nadając czerwonemu dywanowi krwawy odcień.
- A więc sądzisz, że do kawy, którą miała Gabriella, czegoś dosypano - zaczął Armand
spokojnie, zerkając na stojący na biurku czerwony termos.
- To brzmi logicznie. - Reeve stał obok krzesła Brie, patrząc księciu w oczy. - I pasuje
do snów Brie.
- Oddamy termos do analizy.
- Właśnie to należy zrobić.
Mimo że jego oczy nie zdradzały żadnych emocji, Reeve z uwagą obserwował każdy
ruch, każde mrugnięcie oczu księcia. Wiedział, że sam także jest bacznie obserwowany.
- Zastanawiające jest natomiast - dodał - dlaczego wcześniej go nie znaleziono.
Oczy mężczyzn spotkały się. Gdy Armand przemówił, jego głos nie brzmiał
przyjacielsko, lecz władczo.
- Wszystko wskazuje na to, że policja zaniedbała swoje obowiązki.
- Wszystko wskazuje na to, że bardzo wielu ludzi zaniedbało swoje obowiązki -
stwierdził Reeve.
Zauważył, iż opanowanie się przychodzi mu znacznie trudniej niż kiedyś. Z twarzy
Armanda nie mógł wyczytać nic poza zimną kalkulacją. Nie podobało mu się to.
- Jeśli w kawie rzeczywiście znajdował się narkotyk - ciągnął - a jestem przekonany,
że tak było, konsekwencje tego faktu wydają się oczywiste.
- W rzeczy samej - odparł Armand, wyciągając długi, brązowy papieros i zapalając go
niespiesznie.
- Wasza Wysokość zachowuje godny podziwu spokój.
- Zachowuję się tak, jak mi nakazuje moje stanowisko.
- Ja także - oświadczył Reeve. - Zabieram Brie z Cordiny, w pałacu nie jest
bezpieczna. Wrócimy, kiedy sprawa się wyjaśni.
- Gdybym się nie martwił o jej bezpieczeństwo, nie byłoby cię tutaj - odparł książę
przez zęby.
- Gdyby nie więzy łączące nasze rodziny, nigdy bym tu nie przyjechał - odparł Reeve
głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Ale to już nie wystarczy. Teraz potrzebuję konkretnych
odpowiedzi.
Zdawało się, że Armand zapomniał na chwilę o królewskich manierach.
- Nie masz prawa żądać ode mnie odpowiedzi. Reeve zrobił krok do przodu.
Potrzebował tylko jednej.
- Uważaj, korona ci nie pomoże.
- Dosyć!
Brie zeskoczyła z krzesła, stając między Reeve'em a ojcem. Rzuciła się w wir dyskusji
bez chwili namysłu, intuicyjnie wyczuwając, że musi ich chronić - choć nie była pewna,
któremu ochrona rzeczywiście jest potrzebna. Złość wrzała w niej z siłą, która pozwoliła
wyciszyć inne emocje.
- Jak śmiecie tak dyskutować przy mnie, jakbym była niezdolna do samodzielnego
myślenia! Jak śmiecie chronić mnie, jakbym sama nie była w stanie o siebie zadbać!
- Gabriello! - Armand poderwał się z krzesła. Aż za dobrze znał ten ton. - Licz się ze
słowami!
- Ani myślę!
Wściekła, odwróciła się do niego, opierając się pięściami o biurko. W innych
okolicznościach pomyślałby, że jest wspaniała, zupełnie jak jej matka.
- Nie będę grzeczna i bezbronna - oznajmiła. - Nie jestem cukierkową księżniczką z
obrazka, lecz kobietą z krwi i kości! To moje życie, rozumiecie? Nie będę stała z założonymi
rękami i patrzyła, jak kłócicie się niczym para bezczelnych szczeniaków. Chcę wyjaśnień
Wzrok Armanda był równie lodowaty i nieobecny jak jego głos.
- Chcesz więcej, niż mogę ci dać.
- Chcę tego, co mi się prawnie należy - odparowała.
- To, co jest twoje, jest twoje wtedy, gdy ci to daję. Brie pobladła.
- I kto to mówi? Ojciec? - Jej głos zdawał się ciąć niczym nóż. - Wasza Wysokość
dobrze rządzi Cordiną Czy można to samo powiedzieć w odniesieniu do rodziny?
Trafiła w czuły punkt, lecz twarz księcia pozostała nieruchoma.
- Musisz mi ufać, Gabriello.
- Ufać? - Głos księżniczki załamał się na chwilę.
- To - wskazała na termos - dowodzi, że nie mogę ufać nikomu. Nikomu! -
powtórzyła, opuszczając pokój.
- Pozwól jej odejść - rozkazał Armand, widząc, iż Reeve rusza za Brie. - Jest cały czas
pilnowana, Zapewniam cię - dodał, gdy Reeve nie zwolnił kroku, - Pozwól jej odejść.
Słowa księcia nie zdołałyby go zatrzymać, lecz ton głosu - tak. Brzmiał w nim ból, ten
sam głęboki ból, który Reeve pamiętał z pierwszego dnia odwiedzin w szpitalu. Zatrzymał się
w drzwiach i odwrócił.
- Nie wiedziałeś, że każdy jej ruch jest obserwowany?
- zapytał Armand cicho. - Tak dokładnie, iż wiem, gdzie spała wczorajszej nocy -
dodał, opadając na krzesło.
Reeve nie ruszył się z miejsca, mrużąc oczy. Zauważył, że służba stale kręci się wokół
Gabrielli, lecz podejrzewał, że to raczej sprawka Aleksandra.
- Kazałeś ją szpiegować?
- Kazałem ją obserwować. Myślisz, że powierzyłbym bezpieczeństwo mojej córki
ślepemu losowi? Albo nawet twoim niewątpliwie sprawnym rękom? Już ci mówiłem,
dlaczego cię potrzebowałem. Musisz jednak pamiętać, że bezpieczeństwa Brie będę strzegł
wszelkimi dostępnymi środkami. - Armand przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy, po raz
pierwszy okazując napięcie. - Zamknij drzwi, proszę, i zostań. Już pora, żebyś się dowiedział
więcej, niż ci dotąd wyjawiłem.
Mężczyzna powinien ufać instynktowi. Dzięki niemu może żyć lub zginąć,
skonstatował Reeve, po czym cichutko zamknął drzwi i wrócił do biurka.
- Jaką grę prowadzisz, Armandzie?
- Taką, która zapewni pokój mojemu krajowi, mojemu narodowi. Taką, która - z bożą
pomocą - pomoże mi odzyskać moje dziecko, całe i zdrowe. Taką, która doprowadzi do
ukarania tych, którzy chcieli wszystko zepsuć. - Wziął do ręki gładki kamień. - Czeka ich
surowa kara - wyszeptał, ściskając go w dłoni.
Przyrzekł to ukochanej, utraconej żonie.
- Wiesz, kto ją porwał. - Głos Reeve'a był spokojny, lecz on sam nadal był zły. - Cały
czas wiedziałeś.
- Wiem o jednej osobie, drugą podejrzewam. - Dłoń Armanda rozchyliła się i
zamknęła z powrotem. - Ty też masz pewne podejrzenia. Jestem w pełni świadom, że
zbadałeś sprawę, przestudiowałeś fakty i wysunąłeś własne hipotezy. Niczego innego się nie
spodziewałem. A jednak nie podejrzewałem, że swoimi spostrzeżeniami będziesz się dzielił z
Gabriellą.
- Nie mam do tego prawa?
- Jestem jej ojcem, ale przede wszystkim władcą, który rządzi. Ja nadaję i odbieram
prawa. - W głosie księcia zabrzmiał stalowy ton. Reeve nie od dziś podziwiał twardość jego
charakteru.
- Wykorzystałeś ją - rzucił.
- Ty także - szybko zripostował Armand. - Inni też. Sprawa jest zbyt złożona, żeby ją
sprowadzać do uprowadzenia mojej córki. Porwano Jej Wysokość Gabriellę de Cordina.
Działania, jakie podjąłem, były jedynie następstwem tego faktu.
- Dlaczego mnie wezwałeś?
- Bo mogłem ci zaufać. Bo wiedziałem, że nie wytrzymasz długo na uboczu. Że
będziesz rozmyślał, przyswajał i ewentualnie zadziałasz. Nie zamierzałem pozwolić ci na
działanie, dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment. Właśnie nadchodzi.
- Dlaczego, do diabła, trzymasz ją w niewiedzy? - wybuchnął Reeve. - Nie wiesz, jak
cierpi?
- Naprawdę myślisz, że nie wiem?
Książę poczerwieniał z gniewu. W młodości znany był z porywczego charakteru. Na
chwilę stracił ćwiczoną przez lata umiejętność panowania nad sobą.
- To moje dziecko. Moja pierworodna córka. Trzymałem ją za ręce, kiedy uczyła się
chodzić, siedziałem przy łóżku, gdy leżała zmożona wysoką gorączką, razem płakaliśmy nad
grobem jej matki.
Sztywnym krokiem podszedł do okna i ciężko oparł się o parapet.
- Robię to, co muszę - rzekł z westchnieniem. - Co wcale nie znaczy, że ją mniej
kocham.
Tym razem Reeve nie miał cienia wątpliwości co do szczerości słów księcia.
- Powinieneś więc jej to uświadomić.
- A dlaczego sam jej nie powiedziałeś, jakie masz podejrzenia?
- Ona potrzebuje czasu, żeby... - zaczął Reeve, lecz książę nie pozwolił mu dokończyć
zdania.
- Właśnie! Dlatego jedyne, co mogę zrobić, to dać jej czas. Doktor Kijinski uważa, że
jeśli Gabriella dowie się prawdy, zanim będzie gotowa ją usłyszeć, zrozumieć i zaakceptować,
szok może wywołać poważne załamanie nerwowe. Wówczas jej umysł może na zawsze wy-
mazać wszelkie wspomnienia.
- Ona zaczyna sobie coś przypominać.
- Naciskasz odpowiedni guzik i umysł reaguje. - Armand nadal obracał w palcach
biały kamień. - Jesteś wykształconym człowiekiem, pewne rzeczy nie powinny cię dziwić.
Ona może się załamać, jeśli teraz powiem jej wszystko, co wiem lub podejrzewam. Jako
ojciec troszczący się o córkę muszę poczekać. Jako władca Cordiny mam swoje sposoby na
uzyskiwanie potrzebnych mi informacji. Słusznie się domyślasz; wiem, kto ją uprowadził i
dlaczego.
W oczach księcia pojawił się dziki ognik. Błysk, który znają tylko myśliwy i jego
ofiara.
- Ale jeszcze nie pora - powtórzył i pokiwał głową. - Jeśli chcę ich dostać, muszę
poczekać. Ktoś, kto tak jak ty łapał szpiegów, doskonale rozumie takie strategie. Nie
zaprzeczaj - dodał, zanim Reeve zdążył się odezwać. - Dobrze wiem, jaką pracę
wykonywałeś.
- Byłem gliniarzem.
- Nie tylko - skwitował Armand - ale nie mówmy o tym. Sam rozumiesz, że jako
władca muszę mieć niezbite dowody, żeby kogoś oskarżyć. Nie mogę okazać słabości ojca na
oślep walczącego o dziecko; muszę być sędzią dążącym do sprawiedliwości. Niektórzy z
moich bliskich współpracowników uważają, że ze względu na stanowisko nie dostrzegam
krętactw, łapówkarstwa i fałszu, które kryją się pod cukierkową fasadą mojego księstwa. I
dobrze, że tak uważają. Niektórzy sądzą, że teraz, kiedy już odzyskałem Gabriellę, nie będę
dochodził motywów uprowadzenia. Porywacze żądali uwolnienia pewnych więźniów:
wszyscy, poza jednym, stanowili przykrywkę. Chodziło tylko o jednego: o Deboque'a.
Nazwisko nie było Reeve'owi obce. Pracując w policji, nieraz je słyszał. Deboque był
zdolnym biznesmenem, który zajmował się handlem narkotykami, kobietami i bronią.
Kontrolował wszystko - od rynku farmaceutyków po materiały wybuchowe, dostarczane naj-
bardziej wpływowym organizacjom terrorystycznym.
Jego dobra passa urwała się, gdy po trwającym trzy lata śledztwie zdołano
zdemaskować nielegalną działalność i osadzić go w więzieniu. Co nie przeszkodziło mu nadal
całkiem sprawnie kierować organizacją.
- Myślisz, że Deboque stoi za tym wszystkim? - zapytał Reeve w zamyśleniu.
- Deboque kazał uprowadzić Gabriellę - odparł Armand. - Musimy jedynie
udowodnić, kto działał w jego imieniu.
- Ty wiesz, kto? - zapytał domyślnie Reeve. Odzyskał wreszcie trzeźwość spojrzenia.
Żeby móc oskarżyć któregoś z bliskich współpracowników, książę musiałby posiadać
niepodważalne dowody jego winy. Jedynie starannie przygotowana akcja mogłaby po-
wstrzymać machinacje polityczne, które rozpoczął.
- Czy Deboque może z celi pociągać za sznurki?
- On w każdym razie jest przekonany, że tak - odparł Armand. - Ja sądzę, że przy
pomocy tego - wskazał na termos - pokrzyżowanie mu szyków nie powinno być trudne. -
Zerknął na Reeve'a. - Jak już mówiłem, wiem, gdzie Gabriella spędziła ostatnią noc.
- U mnie.
- Jesteś synem mojego starego przyjaciela, człowiekiem, którego darzę szacunkiem.
Trudno mi jednak zachować spokój, mimo że wiem, iż to ona przyszła do ciebie. Jest dorosłą
kobietą, a jednak... - Zamilkł na moment. - Powiedz mi, co do niej czujesz. Tym razem pytam
jako ojciec.
- Kocham ją - odparł Reeve bez wahania. Armand poczuł wzbierającą w sercu słodycz
- uczucie ojca obserwującego szczęście swoich dzieci.
- Już pora, żebym cię wtajemniczył w pewne sprawy. I zapytał o radę. - Armand
wskazał krzesło i poczekał, aż Reeve usiądzie.
Przez dwadzieścia minut rozmawiali spokojnie, choć każdy starał się opanować
targające nim emocje. Armand nalał dwa kieliszki brandy. Plan nie budził większych
zastrzeżeń. Kolejnym powodem, dla którego książę chciał mieć Reeve' a przy swoim boku,
była możliwość korzystania z zalet jego umysłu i z doświadczenia.
Podejrzani są pod stałą obserwacją. Gdy Gabriella zacznie sobie coś przypominać,
trzeba będzie podjąć odpowiednie kroki, mające na celu zapewnienie jej bezpieczeństwa. Jeśli
wszystko dobrze pójdzie, Brie nic nie zagrozi.
Lecz nie zawsze wszystko rozwija się zgodnie z planem.
Brie wpadła do biura jak burza. Janet przerwała porządkowanie dokumentów i
odwróciła się do niej z ukłonem.
- Nie spodziewałam się już dzisiaj Waszej Wysokości.
- Mam parę rzeczy do zrobienia. - Brie podeszła do biurka i zaczęła gorączkowo
przerzucać papiery. - Czy mamy menu na bal?
- Plastyk przysłał projekt do zatwierdzenia.
- Tak, jest tutaj...
Brie wzięła do ręki ciężki, kremowy rulon papieru. Samodzielnie ułożyła całe menu.
Do każdego z siedmiu dań osobiście dobrała odpowiedni gatunek wina. Taki posiłek powinien
zaspokoić najbardziej wyrafinowane gusta. W Brie zawrzało.
- Nie zniosę tego! - Energicznie zwinęła rulon i cisnęła go na stół.
- Czy coś jest nie tak z menu?
- Czy coś nie tak? - Brie parsknęła śmiechem i wsunęła ręce do kieszeni. - Jest idealne.
Zadzwoń do plastyka i powiedz mu, że akceptuję projekt. Pół setki osób, które będzie jadło z
nami kolację, długo jej nie zapomni. Zadbałam o wszystko, prawda? Zapewnię pyszne
wspomnienia tej garstce wybrańców.
Niepewna, jak ma się zachować, Janet stała przy półce ze stertą dokumentów w
rękach.
- Tak, Wasza Wysokość.
- Szkoda, że nawet rodzony ojciec nie wierzy w moje siły.
- Jestem pewna, że to nieporozumienie - zaczęła Janet. - Książę Armand...
- Postanowił decydować za mnie - dokończyła Brie. - Chce za mnie prowadzić grę. To
akurat wiem. Tylu rzeczy muszę się jeszcze dowiedzieć. - Zacisnęła pięści. - I dowiem się, już
niedługo.
- Jest pani zdenerwowana. - Janet położyła papiery na blacie, równiutko i porządnie
jak zawsze. - Poproszę o kawę dla pani.
- Chwileczkę! - Brie postąpiła krok do przodu. Kto zazwyczaj przyrządza mi kawę?
Janet, zaskoczona tonem głosu swojej chlebodawczyni, odwiesiła słuchawkę na
widełki.
- Oczywiście kucharki, Wasza Wysokość. Zadzwonię na dół i...
Nagle Brie uświadomiła sobie, iż nie ma pojęcia, gdzie znajduje się kuchnia. Czy
kiedykolwiek to wiedziała?
- Jeśli proszę o kawę na wyjazd za miasto, również w kuchni przygotowują mi
termos? - Serce waliło jej jak młotem, gdy zadawała to pytanie.
Janet zamachała rękami.
- Na wyjazdy bierze pani bardzo mocną kawę. Zazwyczaj parzy ją dla pani ta stara
Rosjanka.
- Niania - wymamrotała Brie. Nie to chciała usłyszeć.
- Nieraz Wasza Wysokość żartowała, że jej kawa mogłaby stać nawet bez termosu. -
Janet uśmiechnęła się, usiłując rozładować atmosferę. - Parzy ją w swoim pokoju, a przepis
utrzymuje w tajemnicy.
- I to ona przynosi mi termos z kawą?
- Tak, Wasza Wysokość.
Brie poczuła, że zbiera jej się na mdłości.
- Stary, zaufany członek rodziny.
- To prawda, Wasza Wysokość. Księżna Elizabeth często zabierała ją ze sobą w
podróże jako pokojówkę.
- Czy niania była z moją mamą w Paryżu? Czy była z nią, kiedy mama się
rozchorowała?
- Tak mi powiedziano, Wasza Wysokość. Była bardzo oddana księżnej pani.
Ile osób miało możliwość dosypać czegoś do kawy?
- zastanawiała się gorączkowo Brie. Usiłując zachować spokój, zadała następne
pytanie:
- Czy także tego dnia, kiedy wybierałam się na farmę, kawę przyniosła mi niania?
Wtedy, wiesz, kiedy zostałam uprowadzona?
- Tak. - Janet zawahała się na ułamek sekundy. - Przyniosła ją tutaj, do gabinetu.
Kończyła pani odpisywać na listy. Przyniosła kawę i gderała coś na temat kurtki. Ze
śmiechem obiecała jej pani, że włoży coś cieplejszego, po czym kazała odejść. Nie mogła się
pani doczekać wyjazdu. Resztą korespondencji miałyśmy się zająć po powrocie. Wzięła pani
termos i wyszła.
- Nikt tu nie wchodził? - dociekała Brie. - Od chwili kiedy niania przyniosła termos,
do mojego wyjścia, nikt nam nie przeszkadzał?
- Nikt, Wasza Wysokość. Na dole czekał na panią samochód. Odprowadziłam panią.
Wasza Wysokość...
- Janet ostrożnie wyciągnęła rękę. - Czy zajmowanie się teraz takimi rozważaniami
pani nie zaszkodzi?
- Może i zaszkodzi. - Brie odwróciła się do okna. Boże, jak bardzo potrzebowała takiej
rozmowy. - Nie będziesz mi już dzisiaj potrzebna, Janet. Dziękuję.
- Dobrze, Wasza Wysokość. Czy przed wyjściem mam zamówić kawę?
- Nie. - Brie pohamowała wybuch śmiechu. - Nie mam zupełnie ochoty na kawę.
Gdy Janet wyszła, Brie uświadomiła sobie, że nie wytrzyma dłużej w murach pałacu.
Stęskniła się za powietrzem i słońcem. Wyszła z gabinetu i nieświadomie skierowała się na
taras, na którym spędziła z Reeve'em ich pierwszy wspólny wieczór. Tam po raz pierwszy ją
pocałował. Tam po raz pierwszy poczuła budzące się uczucie.
W świetle dnia wszystko wygląda inaczej, myślała, opierając się o murek. Inaczej,
lecz nie mniej pięknie. Widziała skaliste szczyty gór, które odgradzały Cordinę od reszty
Europy. Na przestrzeni wieków nieraz spełniały funkcję obronną. Z drugiej strony Cordinę
otaczały lazurowe wody Morza Śródziemnego. Solidne, murowane umocnienia ciągnęły się
wzdłuż całego wybrzeża. W strategicznych miejscach nadal stały masywne armaty,
świadectwo zmagań z piratami i szybkimi, zwinnymi fregatami.
Nieco bliżej leżała stolica kraju ze swoimi malowniczymi starymi uliczkami, pnącymi
się po zielonych zboczach.
Brie uwielbiała ten widok. Nie musiała znać własnej przeszłości, by móc czuć i
podziwiać. Cordina była domem i schronieniem, przeszłością i przyszłością. Każdy kolejny
dzień sprawiał, iż potrzeba odzyskania własnej przeszłości stawała się coraz silniejsza -
podobnie jak coraz bardziej nieznośny stawał się żal.
- Wasza Wysokość... - Loubet wszedł na taras, nieznacznie utykając. - Mam nadzieję,
że nie przeszkadzam.
Przeszkadzał, lecz dobre wychowanie nie pozwoliło Brie na szczerość. Uśmiechnęła
się i wyciągnęła ręce do gościa. W czasie niedawnej wspólnej kolacji odkryła, iż Loubet ma
przemiłą, młodą żonę. Uznała to za urocze, że ten nieco staroświecki, praktyczny człowiek
jest po uszy zakochany.
- Doskonale pan wygląda, monsieur.
- Merci, Votre Altesse. - Szarmanckim gestem ucałował jej dłoń. - Wygląda pani
kwitnąco. Pobyt w domu okazał się najlepszym lekarstwem, oui?
- Właśnie sobie myślałam... - Brie odwróciła się z powrotem ku ukochanym górom -
że czuję się tu jak w domu. Nie tylko tam, w pałacu, lecz także tutaj. Jest pan umówiony z
moim ojcem, panie Loubet?
- Tak, zaraz mam z nim spotkanie.
- Niech mi pan w takim razie powie... od tylu lat współpracuje pan z ojcem. Czy
przyjaźnicie się?
- Uważam się za przyjaciela Jego Książęcej Mości, Wasza Wysokość.
Konserwatywny i taktowny jak zawsze, pomyślała Brie ze zniecierpliwieniem.
- Gdyby nie amnezja, nie musiałabym o to pytać. Zresztą - przypomniała, marszcząc
czoło - to za pańską radą utrzymujemy mój stan w tajemnicy. Proszę mi zatem powiedzieć:
czy mój ojciec ma przyjaciół? I czy pan się do nich zalicza?
Nie od razu odpowiedział. Loubet był człowiekiem, który przed zabraniem głosu
musiał zebrać myśli, starannie je uporządkować, a następnie ubrać w słowa.
- Na świecie żyje zaledwie garstka naprawdę wielkich ludzi, Wasza Wysokość.
Niektórzy z nich są dobrzy, tacy jak książę Armand. Wielcy ludzie mają wrogów, dobrzy
ludzie - przyjaciół. Pani ojciec ma zatem i jednych, i drugich.
- Tak. - Westchnęła, opierając się o balustradę. - Chyba rozumiem.
- Nie pochodzę z Cordiny - uśmiechnął się Loubet, patrząc w dół, na miasto. - Zgodnie
z prawem sekretarz stanu jest Francuzem. Kocham mój kraj. Będę szczery: nie służyłbym
Cordinie, gdyby nie to, co mnie łączy z pani ojcem.
- Chciałabym być równie pewna tego, co sama czuję - rzekła z westchnieniem.
- Ojciec panią kocha. Może być pani pewna, że dla Armanda nie ma nic ważniejszego
niż pani dobro.
- Zawstydza mnie pan.
- Wasza Wysokość...
- Cóż, widać, że muszę jeszcze wiele przemyśleć.
- Wyprostowała się i wyciągnęła rękę. - Dziękuję, panie Loubet.
Ukłonił się oficjalnie i uśmiechnął. Brie odwróciła się i ponownie zatopiła w myślach.
Żadne z nich nie zwróciło uwagi na młodego człowieka pielęgnującego nieopodal
rośliny doniczkowe, ani na pokojówkę myjącą przeszklone drzwi na taras.
Armand coś przed nią ukrywa, była tego pewna. Nie miała jednak pojęcia, jakie
pobudki nim kierują. Niezależnie od tego, czy były dobre, czy złe, miała do niego ogromny
żal. Powinna wiedzieć, co jej ojciec lub ktokolwiek inny planuje w związku z jej osobą.
Po przeszukaniu całego pałacu Reeve wreszcie ją dostrzegł na tarasie. Stała tam
zamyślona, nadal oparta o balustradę. Odetchnął z ulgą i z trudem opanowując
zniecierpliwienie, ruszył w jej stronę. Armand zapewniał go, że Brie jest bezustannie
obserwowana. Krzątająca się w pobliżu służba nie umknęła jego uwagi.
Dzięki rozmowie z księciem Reeve zrozumiał, dlaczego Armand wezwał człowieka z
zewnątrz; kogoś, kto nie żywił żadnych uczuć względem Cordiny i rodziny królewskiej. Od
tamtej pory wszystko się zmieniło, pomyślał, patrząc na Gabriellę. Teraz bardziej niż
kiedykolwiek potrzebował wyważonej, nie stronniczej opinii.
- Brie...
Odwróciła się powoli, jakby wiedziała, że ją obserwuje. Wiatr rozwiewał jej włosy,
lecz na twarzy malował się spokój.
- Gdy przyszliśmy tu po raz pierwszy, w mojej głowie kłębiły się tysiące pytań -
zaczęła z troską - Minęło kilka tygodni, a ja nadal nie znam większości odpowiedzi. -
Spojrzała na pierścień na palcu, Zdawał się być symbolem walki uczuć z poczuciem
obowiązku. - O czym rozmawiałeś z ojcem po moim wyjściu?
Reeve wiedział, że musi odpowiedzieć.
- Jesteś dla niego najważniejsza, jeśli to jest w stanie cię uspokoić.
- A ciebie to uspokaja?
- Jestem tu dla ciebie, Brie. - Podszedł do niej. Stali koło siebie zupełnie tak samo jak
pierwszego wieczoru, w świetle księżyca. - Wyłącznie dla ciebie.
- Dla mnie? - Podniosła na niego roziskrzone oczy, pilnując, by serce nie zakłóciło
pracy umysłu. - Nie ze względu na więzy łączące nasze rodziny?
- Jakich jeszcze chcesz dowodów? - zapytał, chwytając ją za ręce. - To, co do ciebie
czuję, nie ma nic wspólnego z tym, co łączy nasze rodziny. A to, że tutaj jestem, wynika
wyłącznie z moich uczuć do ciebie.
- Och, Reeve, chcę, żeby to się wreszcie skończyło - westchnęła. Chwilami miała
wrażenie, że cała sytuacja ją przerasta. - Chcę odzyskać wreszcie poczucie bezpieczeństwa.
Reeve nie był już w stanie dłużej odgrywać chłodnego profesjonalisty. Chwycił Brie
za ramiona.
- Zabiorę cię na jakiś czas do Stanów. Zmieszana, położyła mu rękę na ramieniu.
- Do Stanów?
- Możesz zostać u mnie na farmie, dopóki to wszystko się nie skończy.
Dopóki. Nagle dotarło do niej, że nadejdzie jakiś koniec. Opuściła ręce.
- Wszystko zaczęło się ode mnie. Nie mogę od tego uciec - oznajmiła smutno.
- Nie ma potrzeby, żebyś tu siedziała... Niespodziewanie wydało mu się to takie
proste. Brie będzie z dala od kłopotów, a on będzie dbał o jej bezpieczeństwo. Armand
musiałby jedynie odrobinę zmienić swój plan.
- Jest mnóstwo powodów, dla których muszę zostać.
- Popatrzyła na niego z westchnieniem, lecz w jej oczach był upór. - Moje życie
zagubiło się tutaj. Jak miałbym je odnaleźć za oceanem?
- Kiedy będziesz gotowa, wszystko sobie przypomnisz. Nieważne, gdzie się będziesz
wtedy znajdowała.
- Dla mnie jest ważne. - Odsunęła się od niego i oparła o murek. Duma należała do jej
dziedzictwa, podobnie jak kolor oczu. - Myślisz, że jestem tchórzem? Myślisz, że odwrócę się
na pięcie i ucieknę od tych, którzy mnie wykorzystali? Czy to pomysł mojego ojca?
- Sama wiesz lepiej.
- Nic nie wiem! - żachnęła się. - Nic ponad to, że wszyscy mężczyźni w moim życiu
sprzysięgli się, żeby mnie chronić przed czymś, przed czym nie chcę być chroniona. Dziś
rano obiecywałeś, że będziemy współpracowali.
- Bo chciałem, żeby tak było. Obrzuciła go badawczym spojrzeniem.
- A teraz?
- Nadal tego pragnę. - Przemilczał wszystko, czego się dowiedział. Zachował dla
siebie tylko to, co czuł.
Podeszli do siebie i chwycili za ręce. Stali, patrząc sobie w oczy, świadomi tego, co
ich połączyło.
- Jaka szkoda, że nie jesteśmy sami - westchnęła. - Naprawdę sami, tak jak wtedy na
żaglówce.
- Jutro pójdziemy popływać. Potrząsnęła głową.
- Nie mogę. Przed balem nie będzie na nic czasu. Zbyt wiele zobowiązań, Reeve.
Dla nas obojga, pomyślał.
- W takim razie po balu.
- Po balu... - Zmrużyła oczy. - Obiecasz mi coś? Chodzi o głupstwo.
Pocałował ją w skroń, najpierw po lewej, potem po prawej stronie.
- Jakie głupstwo, Brie?
- Praktyczny, jak zwykle. - Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu. - Kiedy to
wszystko się skończy i odzyskam pamięć, spędzisz ze mną jeden dzień na wodzie?
- Niegłupi pomysł.
- Teraz tak mówisz. - Oplotła mu szyję ramionami. Musiała go przytulić, choćby na
chwilę. - Obiecaj, proszę.
- Obiecuję.
Z westchnieniem wtopiła się w jego ramiona.
- Będę cię trzymać za słowo - ostrzegła.
Gdy ich usta spotkały się, żadne nie pragnęło, by ich ostatni wspólny dzień
kiedykolwiek nadszedł.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Więc powiedziałem profesorowi Sparks, że mężczyzna musiałby być z kamienia,
żeby skupić się na Homerze, kiedy w klasie jest taka kobieta jak Lisa Barrow.
- Zrozumiał cię? - nieuważnie spytała Brie, obserwując, jak świeżo wypucowany
żyrandol unosi się pod sufit.
- Żartujesz? Dostał szału! - Bennett, chichocząc, wsunął dłonie do tylnych kieszeni
spodni. - Ale mam randkę z boską panną Barrow.
Nie skomentowała jego słów. Z roztargnionym uśmiechem przeglądała długą listę
notatek.
- Wiesz, zerknąłem na listę gości - ciągnął. - Z przyjemnością zobaczyłem, że będzie
słodka pani Lawrence.
To przyciągnęło jej uwagę. Opuściła notatnik i spojrzała groźnie na brata.
- Bennett, pani Alison Lawrence ma prawie trzydzieści lat i jest rozwiedziona.
W jego urzekającym spojrzeniu psotnego uczniaka kryła się złośliwość.
- I co z tego? Brie pokręciła głową. Zastanawiała się, czy brat nie jest przypadkiem
nieco niedorozwinięty.
- Powinnam prawić ci morały, braciszku - powiedziała z przyganą.
- Zostaw to Aleksowi. Jest dużo lepszy w te klocki.
- Wiem - mruknęła.
- Co, dał ci popalić?
Skrzywiła się, obserwując, jak następny żyrandol podjeżdża w górę.
- A robi to zwykle?
- Taki ma sposób bycia. - Bennett wzruszył ramionami. - Wiesz, niezachwiane morale
i lojalność wobec rodziny.
- Książę Perfekcji. Jego twarz rozjaśniła się.
- O, pamiętasz...
- Doktor Franco mi powiedział.
- Rozumiem. - Objął ją mocniej, zarazem opiekuńczy i zawiedziony. - Nie miałem
czasu porozmawiać z tobą wczoraj, kiedy tu dotarłem. Chciałem spytać, jak się czujesz.
- Sama nie wiem. Wzdłuż okien, proszę - rzuciła w stronę ludzi, wnoszących dwa
sześciometrowe stoły. - Będą przykryte białym płótnem - upewniła się, zaglądając znów do
notatek - i ustawi się dla gości smakołyki, które pomogą przetrwać długą balową noc. Fizycz-
nie ... w porządku - dodała w odpowiedzi na pytanie brata - choć doktor Franco przyznał to z
ociąganiem, bo chyba chciałby mnie jeszcze poleczyć. Cała reszta jest beznadziejnie
skomplikowana.
Ujął jej dłoń i poruszył nią, tak że światło zaiskrzyło się na szlifach brylantu.
Zaręczynowy pierścionek na jej dłoni był rekwizytem, wsparciem. Brie pomyślała, że
któregoś dnia spojrzy na swoją dłoń i nie znajdzie go na palcu. Będzie po wszystkim.
Pozostanie ten drugi, z szafirami, symbol jej powinności.
- A niech cię, Bennett! - Jednak go objęła. - Powinnam się na ciebie wściec, ale nie
potrafię.
Oparł policzek na jej skroni.
- Nie wiedziałem, że się w nim zakochałaś. Mogła zaprzeczyć i ocalić trochę dumy.
Zamiast tego z westchnieniem skinęła głową.
- Ja też nie wiedziałam.
Odsunęła się i zobaczyła, że służący wprowadza do pokoju dwie kobiety. Zostawiła
instrukcje, by przyprowadzono do niej Christine Hamilton i jej siostrę, gdy tylko przyjadą.
Dzięki zdjęciom i wycinkom gazetowym, które jej dostarczono, rozpoznała wysoką,
wyrazistą brunetkę w kostiumie od St. Laurenta. Nie czuła nic poza chwilową ślepą paniką.
Co powinna zrobić? Przebiec w stronę gości przez pokój, czy uśmiechnąć się i
czekać? Intuicja milczała. Czy ma być grzeczna, ciepła, wzruszona czy rozbawiona? Boże,
ależ nienawidziła tej swojej niewiedzy!
- To twoja najbliższa przyjaciółka - usłyszała szept brata tuż przy uchu. -
Powiedziałaś, że masz braci z urodzenia i siostrę ze szczęśliwego trafu. To było o Christinie.
Panika zmniejszyła się momentalnie. Obie kobiety ukłoniły się. Młodsza - patrząc na
księcia, starsza - uśmiechając się do Brie. Zdając się na instynkt, Brie ruszyła ku nim z
wyciągniętymi rękami. Christina spotkała ją wpół drogi.
- Och, Brie! - Śmiejąc się, trzymała ją na długość ramion. Brie spostrzegła, że w jej
łagodnych oczach kryje się ironia. Usta, piękne w uśmiechu, miały zdecydowany wyraz. -
Wyglądasz wspaniale, po prostu cudownie! - zawołała, wcale nie udając. I uścisnęła mocno
przyjaciółkę.
Christina pachniała czymś drogim, kobiecym i nieznanym. Ale panika już nie
powróciła.
- Cieszę się, że jesteś. - Brie przesunęła policzkiem po włosach Christiny. To nie było
kłamstwo, odkryła nagle. Potrzebuje po prostu przyjaciółki, a nie rodziny czy kochanka. -
Musisz być zmęczona.
- Och, wiesz, że odchorowuję lot samolotem. A ty schudłaś. Nieładnie.
Brie uśmiechała się.
- Tylko trzy kilogramy.
- Tylko trzy! - Christina wzniosła oczy do nieba. - Muszę ci opowiedzieć o tym
potwornym uzdrowisku, w którym byłam parę miesięcy temu i utyłam całe trzy kilo. Książę
Bennett, witam. - Christina wyciągnęła dłoń, oczekując pocałunku. - Mój Boże, czy to powie-
trze w Cordinie sprawia, że wyglądacie tak świetnie?
Bennett nie rozczarował jej. Ale gdy tylko musnął ustami jej dłoń, jego wzrok
przesunął się ku Eve.
- Powietrze w Houston musi być magiczne. Christina zauważyła jego spojrzenie.
Spodziewała się go tak jak ucałowania dłoni. W końcu jej siostra nie była kobietą, której
mężczyzna mógłby nie zauważyć.
- Książę, nie sądzę, żeby pan już kiedyś spotkał moją siostrę, Eve.
Bennett już trzymał dłoń Eve. Jego usta spoczęły na niej tylko kilka sekund dłużej niż
na dłoni Christiny. Ale kilka sekund czasem bywa wiecznością. Zauważył długie, gęste,
czarne włosy, rozmarzone, poetycznie błękitne oczy, szerokie, pełne usta. Jego młode serce
poddało się bez jednego wystrzału.
- Jestem szczęśliwa, że mogę pana poznać, Wasza Wysokość.
- Wyglądasz pięknie, Eve. - Brie zabrała bratu dłonie ciemnowłosej dziewczyny. -
Cieszę się, że zechciałaś przyjechać.
- Tu jest tak pięknie, jak mówiłaś. - Eve posłała jej promienny, szokująco efektowny
uśmiech, który był jednocześnie tak naturalny jak wschód słońca. - Szkoda, że nie zdążyłam
się dobrze rozejrzeć, tak szybko jechaliśmy.
- Więc powinnaś to nadrobić. - Bennett gładko odsunął siostrę na bok. - Zabiorę cię na
wycieczkę. Jestem pewien, że Brie - i Chris mają sobie dużo do powiedzenia.
Złożywszy lekki ukłon w stronę pozostałych kobiet, wyprowadził Eve z pokoju.
- Co chciałabyś zobaczyć najpierw? - zapytał już w progu.
- Cóż... - Brie nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy złościć. - Mój braciszek potrafi być
szybki.
- Eve też nie zasypia gruszek w popiele - rzekła Christina, myśląc, że nie może w
końcu przez cały czas być przyzwoitką. - Bardzo jesteś zajęta?
- Nie - odrzekła Brie, powtarzając w myśli swój plan. - Dopiero jutro nie będę miała
chwili wytchnienia.
- Więc pooddychajmy teraz. - Christina czule wzięła ją za rękę. - Może pójdziemy na
herbatę i ciastka do twoich pokoi, tak jak kiedyś? Nie do uwierzenia, że nie widziałyśmy się
już rok. Mamy wiele do nadrobienia.
Gdybyś wiedziała, jak dużo, pomyślała Brie, kiedy ruszyły korytarzem.
- Opowiedz mi o Reevie MacGee - zażądała Christina, biorąc z tacy różowe
lukrowane ciasteczko.
Brie mieszała i mieszała herbatę, chociaż zapomniała nasypać do niej cukru.
- Nie wiem, co ci powiedzieć.
- Wszystko, moja droga! Ciekawość mnie zżera. Zdjęła pantofle i siedziała z
podkurczonymi nogami.
Stres będący efektem długiego lotu pomału mijał. Ale zdążyła już zauważyć, że Brie
nie była odprężona Uznała to jednak za wynik napięcia związanego z balem.
- Nie musisz mi oczywiście mówić, jak wygląda. - Gestykulowała z ciasteczkiem w
dłoni, które w końcu zjadła. - Widzę jego zdjęcie w każdej gazecie. Czy jest zabawny?
Brie myślała o dniu na jachcie i o tym, jak chodzili na proszone obiady, a Reeve
szeptał jej do ucha nieprzyzwoite i celne uwagi.
- Tak. - Uśmiechnęła się do swoich myśli. - Jest aż nadto zabawny. I silny. Do tego
bystry i raczej arogancki.
- Nieźle wpadłaś - skomentowała Christina, obserwując twarz przyjaciółki. - Cieszy
mnie to, wiesz?
Brie próbowała odpowiedzieć uśmiechem, ale nie panowała nad twarzą. Zamiast tego
uniosła filiżankę do ust, bojąc się, że rozleje herbatę.
- Wkrótce zobaczysz go i będziesz mogła ocenić sama.
- Hm. - Christina łakomie wpatrzyła się w tacę z ciastkami i walcząc z wyrzutami
sumienia, wzięła jeszcze jedno. - To jedna z rzeczy, które mnie nurtują.
Nagle zaniepokojona Brie odstawiła filiżankę.
- Nurtują cię?
- Tak, Brie. Kiedy ty go właściwie spotkałaś? Nie mogę uwierzyć, że poznałaś tego
wspaniałego faceta w zeszłym roku w Stanach, a potem, będąc u mnie przez trzy dni w
Houston, nie pisnęłaś o nim ani słówka.
- W rodzinach królewskich uczy się dyskrecji - bąknęła Brie tonem wyjaśnienia,
udając zainteresowanie ciastkami.
- Nie aż takiej dyskrecji - mruknęła Christina z pełnymi ustami. - Pamiętam, jak
mówiłaś mi, że nie ma nikogo w twoim życiu, że się nikim nie interesujesz. Pochwaliłam cię
nawet, bo miałam właśnie za sobą katastrofalny romans.
Brie czuła, że plącze się coraz bardziej.
- Myślę, że nie byłam do końca pewna swoich uczuć, albo jego.
- A teraz jesteś?
- Nasi ojcowie się znali, wiesz? - Brie przypomniała sobie w porę, co mówił jej Reeve.
- Właściwie to spotkaliśmy się już wiele lat temu, tu, w Cordinie. Na moich szesnastych
urodzinach.
- Nie mów, że już wtedy się w nim zakochałaś? Brie prawie wzruszyła ramionami. Jak
mogła potwierdzić lub zaprzeczyć, skoro nie wiedziała?
- Cóż... - Christina dolała sobie herbaty. - To by wyjaśniało, dlaczego nie interesowałaś
się za bardzo tymi niezwykłymi mężczyznami w Paryżu. Cieszy mnie twoje szczęście,
naprawdę. Cudownie jest kochać bez żadnych wątpliwości.
Na moment położyła delikatnie rękę na dłoni Brie.
Był to prosty i bardzo zwyczajny przyjacielski gest, ale Brie musiała walczyć ze łzami.
- Cieszę się, że był tu z tobą po... - Christina straciła zainteresowanie herbatą. Opuściła
nogi i dotknęła jeszcze raz dłoni przyjaciółki. - Brie, chciałabym, żebyś mi o wszystkim
opowiedziała. Prasa pisze bardzo mało. Wiem tylko, że nie złapano sprawców, co jest prawdę
mówiąc skandaliczne.
- Policja prowadzi śledztwo.
- Ale nikogo nie złapali. Możesz z tym spać spokojnie?
- Nie, nie mogę. - Brie z niepokojem poprawiła się na krześle. - Próbuję zajmować się
codziennymi sprawami, ale właściwie cały czas czekam, nie wiedząc, co nastąpi.
- Och, Brie. - Chris zbliżyła się i objęła ją. - Nie chcę cię naciskać, ale przecież zawsze
się wszystkim dzieliłyśmy. Tak się o ciebie bałam. - Łza spłynęła jej po policzku, ale starła ją
niecierpliwie. - Cholera, obiecałam sobie, że nie będę, ale nie mogę się powstrzymać. Za
każdym razem, kiedy przypominam sobie te nagłówki, chce mi się wyć z bezsilnej
wściekłości.
Brie powstrzymała emocje.
- Nie myśl już o tym. I dajmy spokój tej sprawie - ucięła.
- Przepraszam. - Christina niepewnie zaczęła rozglądać się wokół, szukając torebki. -
Tak łatwo zapomnieć, kim jesteś i jakich zasad musisz przestrzegać.
- Nie, Chris, nie odchodź. Potrzebuję... - Brie poczuła się nagle jak mała, skrzywdzona
dziewczynka.
- Boże, muszę z kimś porozmawiać. - Nagle wyprostowała się i popatrzyła uważnie na
Christine, jakby ważyła jakąś nagłą decyzję. - Jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółkami,
prawda?
- Och, Brie, przecież wiesz.
- Nie, powiedz mi. Christina odstawiła torebkę.
- Eve jest moją siostrą - rzekła spokojnie. - Kocham ją i nie ma niczego na świecie,
czego bym dla niej nie zrobiła. Ciebie kocham dokładnie tak samo mocno.
Brie przysiadła się bliżej do Chris, wzięła głęboki oddech i opowiedziała przyjaciółce
wszystko. Christina nieco zbladła, kilka razy otworzyła szerzej oczy, ale przerwała jej tylko
dwa razy, żeby rozwiać niejasności. Kiedy opowieść była skończona, siedziała przez chwilę w
absolutnej ciszy. Jak wulkan przed erupcją.
- To śmierdzi.
Miękki teksański akcent spowodował, że Brie nie od razu ją zrozumiała.
- Słucham?
- To śmierdzi na kilometr - powtórzyła Chris. - Tak zwykle jest w polityce i
Amerykanie świetnie to wiedzą. Wierz mi, ta sprawa jest bardzo podejrzana.
Z jakiegoś powodu stanowcza opinia Christiny odpowiadała Brie. Odprężona, sięgnęła
po ciasteczko.
- Tak naprawdę nie mogę winić polityki. W sumie zgodziłam się na wszystko.
- A co innego mogłaś zrobić, na Boga? - Christina wstała i ruszyła w stronę wiśniowej
komody. Czuła, że ma ochotę coś zniszczyć, i to zaraz. - Byłaś słaba, zdezorientowana i
przestraszona.
- Tak - mruknęła Brie. - Owszem. Obserwowała, jak Chris szpera w szufladzie i znaj-
duje małą karafkę.
- Marzę o łyku brandy. - Nalała sobie bezceremonialnie. - A ty?
- Mhm. - Brie tylko skinęła głową. - Nawet nie wiedziałam, że to tam jest.
Oczy Christiny były jasne i przenikliwe, kiedy podawała Brie kieliszek ze złocistym
płynem.
- Przypomnisz sobie - oświadczyła. - Jesteś zbyt uparta, żeby nie pamiętać.
Po raz pierwszy Brie komuś uwierzyła, i to bez zastrzeżeń. Poczuła ulgę. Wzniosły
kieliszki w toaście.
- Dzięki.
- Kurczę, gdybym nie pozwoliła sobie tego odradzić, byłabym tu już tygodnie temu. -
Z niezadowolonym prychnięciem Chris przysiadła na oparciu kanapy. - Twój tatuś, ten cały
Loubet i wspaniały Reeve MacGee powinni zostać porządnie wybatożeni. Trzeba by im
poważnie przemówić do rozumu.
Brie wybuchnęła śmiechem, krztusząc się brandy. Tego właśnie potrzebowała, żeby
jakoś zrównoważyć surową ochronę, jaką roztaczali wokół niej mężczyźni.
- Myślę, że zrobiłabyś to z ochotą - rzekła ze śmiechem.
- Cholera, jasne, że tak. Dziwię się, że ty tego nie zrobiłaś.
- Widzisz, Chris, problem w tym, że mój ojciec robi to, co uważa za najlepsze dla
mnie i dla kraju. Loubet robi to, co uważa za najlepsze dla kraju. Nie mogę ich winić.
- A Reeve?
- Reeve? - Brie podniosła wzrok. - Kocham go.
- Aha. - Christina przytaknęła, uważnie studiując wzrokiem twarz przyjaciółki. Już
wcześniej zdecydowała się zostać w Cordinie do czasu wyjaśnienia sytuacji, a teraz
utwierdziła się w tym zamiarze. - No, przynajmniej ta sprawa jest jasna.
- Nie. - Brie powstrzymała się od zerknięcia na pierścionek. - Rzeczywiste są tylko
moje uczucia. Reszta wygląda tak, jak ci powiedziałam.
- E tam, to nie jest problem.
Chociaż Brie nie oczekiwała litości, liczyła choć na odrobinę współczucia.
- Nie?
- Oczywiście, że nie. Jeśli go chcesz, będziesz go miała.
- Jakim cudem? - zapytała Brie, bardziej z rozbawieniem niż z ciekawością.
Christina upiła mały łyk brandy.
- Jeśli nie pamiętasz wszystkich mężczyzn, których musiałaś sobie wymiatać spod
stóp, to on ma szansę. Nie przypomnę ci ich ze względu na moje własne ego. Zresztą nie są
tego warci.
Stuknęła w kieliszek Brie.
- Kto?
- Faceci. - Chris założyła nogę na nogę i przyjrzała się swoim stopom. - To łobuzy.
Każdy z nich.
Brie czuła, że już kiedyś o tym rozmawiały.
- Każdy?
- Każdy, i Bóg z nimi.
- Chris, cieszę się, że przyjechałaś. - Wzruszenie dławiło Brie w gardle.
Chris pochyliła się ku niej i pogłaskała ją po policzku.
- Ja też. Może pójdziemy teraz do mnie i pomożesz mi wybrać coś wystrzałowego na
kolację?
Kiedy Reeve dotarł do pokoi Gabrielli, nie zastał jej. Znalazł tam tacę z resztką
ciasteczek, stygnącą herbatę i puste kieliszki po brandy. Ciekawe, pomyślał. Wiedział, że Brie
piła mało i prawie nigdy w dzień. Pomyślał, że albo się odprężyła, albo, odwrotnie,
zirytowała.
Powiedziano mu, że zabawia Christine Hamilton z Houston. Reeve stał przez chwilę,
kontemplując resztki babskiego przyjęcia. Przeprowadził wcześniej małe śledztwo na temat
starej przyjaciółki Brie. Nie mogli ryzykować. Telefon do przyjaciela w Centrali, który był
mu dłużny przysługę, wystarczył, by poznał życie Christiny od daty urodzin do zasobów
konta. Nie znalazł niczego podejrzanego.
Jednak wciąż nie mógł być niczego pewien.
A może jestem zazdrosny, przyznał w myślach. Zazdrosny, bo Brie spędza czas z kimś
innym, kimś, kogo lubi. To śmieszne, Nienawidził myśli o sobie przywiązanym do kobiety
tak, że nie mógł bez niej spędzić popołudnia. Nienawidził myśli, że brak mu rozsądku albo że
po prostu wpadł po uszy, jak szczeniak.
Chodzi o bezpieczeństwo Gabrielli, przypomniał sobie w porę. Jego uczucia dla niej
były wmieszane w tę sprawę w sposób naturalny, ale bardzo niewygodny.
Czuł jej zapach nawet teraz, chociaż pokój był wypełniony aromatem kwiatów
rozstawionych w wazonach. Mógł sobie wyobrazić, jak siedzi, popija herbatę, może skubie
ciastko bez zainteresowania. Ta kobieta je stanowczo za mało.
Musiała być spięta. Wiedział to i reagował na to niechęcią. Musiała czuć się
niezręcznie, rozmawiając z dawną przyjaciółką, a teraz praktycznie obcą osobą. Czy zazdrość
wypływa z tego, że Reeve jest jedynym człowiekiem w jej życiu, z którym nie łączą jej więzy
przeszłości? Nie mieli za sobą lat wspomnień, które by ich zbliżały lub rozdzielały. Istniała
tylko teraźniejszość.
I jedna noc przed laty, kiedy tańczył z nią w świetle księżyca.
Idiota. Przeczesał ręką włosy. Tylko idiota mógłby myśleć, że nawet bez amnezji
pamiętałaby kilka tańców z facetem w dniu szesnastych urodzin. Tylko dlatego, że on nie
zapomniał.
Nie był w stanie zapomnieć tego tańca. Czy kochał Brie przez cały ten czas? Albo
wyobrażenie o niej?
Reeve podniósł kolczyk, który zdjęła i nieuważnie zostawiła na stole. Elegancki wzór
ze złota i diamentów. Skomplikowany i prosty w zależności od punktu widzenia - jak kobieta.
Jak ta kobieta. Zacisnął na nim palce. Zastanawiał się, czy rzeczywiście wciąż niewoliło go
tylko wyobrażenie.
Wiedział o niej zbyt wiele. Nie dawały mu spokoju różne szczegóły, których nie miał
powodów znać: że lubiła bardzo gorącą wodę w wannie, że zbierała stare zdjęcia
nieznajomych ludzi. Miała kiedyś sekretne marzenie, by tańczyć w królewskim balecie.
Kiedy miała piętnaście lat, prawie zakochała się w młodym ogrodniku.
Znał drobne szczegóły jej życia, których ona sama nie pamiętała. Wykradł je z
pamiętników. To była jego praca. Jak Brie to potraktuje, kiedy odzyska pamięć? Jak bardzo
oburzy ją takie wtargnięcie?
Wiedział już, kim była dwójka ludzi, którzy ją porwali, zmienili jej życie, ukradli
przeszłość. Wiedział, kim byli i dlaczego to zrobili. Dla dobra Gabrielli nie mógł jej jeszcze
tego zdradzić. Mógł tylko obserwować ją i strzec. Jak zareaguje, gdy dowie się, że dwójka
bliskich jej, zaufanych ludzi uknuła przeciw niej spisek? Posłużyła się nią w podłej aferze?
Usłyszał, jak drzwi sypialni otwierają się, i zastygł z kolczykiem w dłoni.
- Tak, dziękuję, Bernardette. Puść tylko wodę. Sama się zajmę włosami. Mamy dzisiaj
kolację en familie.
- Dobrze, Wasza Wysokość.
Usłyszał, że pokojówka wchodzi do łazienki, a po chwili rozległ się łoskot wody
uderzającej o porcelanę. Wyobraził sobie, jak Brie się rozbiera. Powoli rozpina delikatną
bluzkę, którą włożyła dziś rano. Dziwne, pomyślał. Widział, jak ubiera się rano, kiedy budzili
się razem, ale nigdy nie widział, jak się rozbiera. Gdy przychodził do niej, czekała na niego
już w szlafroku lub w koszuli nocnej. Albo czekała naga w łóżku.
Pod wpływem nagłego impulsu odłożył kolczyk i wszedł do sypialni. Brie stała przed
lustrem, ale nie zdjęła jeszcze ubrania. Z porcelanowego puzderka stojącego na toaletce
wyjmowała spinki i wpinała sobie we włosy.
Zauważył, że wykonywała te czynności z lekkim roztargnieniem i uśmiechała się
lekko, jakby z czegoś była zadowolona. Nieczęsto się tak uśmiechała.
Pokojówka przygotowała jej szlafrok. Jeśli nawet zauważyła Reeve'a, przemilczała to.
Położyła szlafrok na łóżku. Brie skończyła wpinać spinki.
- Dzięki, Bernardette. Dziś jesteś już wolna. A jutro - zaśmiała się krótko - będziesz
miała mnie dosyć.
Pokojówka ukłoniła się i wyszła.
Reeve czekał. Brie zamknęła puzderko, z lekkim westchnieniem zdjęła buty i
przeciągnęła się, przymykając oczy. Odwróciła się od lustra, podeszła do małego sekretarzyka
i włączyła magnetofon zainstalowany w środku.
Pokój wypełniła cicha muzyka. Melodia, którą można usłyszeć przez otwarte okna w
letnie noce. Brie rozpięła szare spodnie, pozwoliła im opaść na podłogę i wyszła z nich.
Reeve patrzył, jak pochyla się, by je podnieść, wygładza dłonią i kładzie na łóżku.
Jeden po drugim, zatopiona w muzyce, rozpinała guziki bluzki. Pod nią nosiła
perłowoszary jedwab bez koronek. Bielizna była gładka jak jej skóra i bardzo cienka. Kiedy
zsunęła delikatne ramiączko, Reeve nie wytrzymał.
- Gabriello...
Nie podskoczyła ani nie krzyknęła. Zamiast tego odwróciła się powoli, bo rozpoznała
pragnienie w tym tak dobrze znanym głosie. Reeve stał nieporuszony na środku pokoju i tylko
patrzył, ale czuła jego dotyk każdym centymetrem swego ciała. Słońce wciąż jeszcze jasno
oświetlało pokój, lecz jej myśli zwróciły się ku nocy.
Bez słowa wyciągnęła dłoń.
Reeve podszedł do niej.
Rozmawiali dotykami, muśnięciami palców, naciskiem dłoni. Jesteś moja. Czekałem
na ciebie. Tęskniłem za tobą. Usta dotykały ust w milczeniu, ale setki słów zostało
wypowiedzianych. To wszystko, czego pragnęłam. Jesteś wszystkim, czego potrzebowałam.
Ty, właśnie ty.
Rozebrała go niespiesznie. Czuli, jak pragnienie narasta w nich aż do bólu. To było
cudowne. Wyciągnęła mu koszulę ze spodni. Jedynym słowem, które wybrzmiewało między
nimi, było jej imię. W milczącej zgodzie opadli na łóżko.
Nie było błysku, nagłego desperackiego przyśpieszenia. To, co najpiękniejsze,
narastało w nich słodko, delikatnie, cudownie, wraz z falą czułych pieszczot. Mogłaby płakać
nad pięknem tej chwili, ale była zbyt szczęśliwa.
Potem leżeli wygodnie obok siebie, wydłużając jeszcze tę chwilę. Oblewało ich
łagodne światło wieczornego słońca. Gdyby nie obowiązki, zostaliby tak do rana.
- Tęskniłem za tobą.
Zdziwiona, przekręciła głowę na jego ramieniu tak, by widzieć jego profil.
- Tak?
- Prawie cię dzisiaj nie widziałem. - Z uśmiechem pogłaskał jej włosy.
- Myślałam, że zajrzysz do sali balowej.
- Zaglądałem tam kilka razy. Byłaś zajęta.
I bezpieczna, dodał w myślach. Trzech pracowników miało broń pod marynarkami.
- Jutro będzie gorzej. - Brie przytuliła się lekko do Reeve'a. - Samo ułożenie kwiatów
zabierze dwie godziny. A jeszcze wino i likiery, orkiestra i jedzenie. No i goście.
Zamilkła. Nieświadomie przyciągnął ją bliżej.
- Jesteś zdenerwowana?
- Trochę. Tyle nowych twarzy, tyle imion, nazwisk. Zastanawiam się...
- Nad czym?
- Wiem, jak ważny jest ten bal dla naszej organizacji i dla Cordiny, ale zastanawiam
się, czy dam radę.
- Już zrobiłaś więcej, niż od ciebie oczekiwano - odparł. - Odpręż się i przyjmuj
wszystko takim, jakim jest. Rób to, co ci się wydaje słuszne, Brie.
Przez chwilę milczała, w końcu podjęła decyzję.
- Już to zrobiłam. - Uniosła się na łokciu, żeby go lepiej widzieć. - Powiedziałam
wszystko Christinie Hamilton.
Spostrzegł, że Brie spodziewa się krytyki, niecierpliwości, złości nawet. W jej wzroku
pokora ścierała się z wyzwaniem.
- Dlaczego? - Było to pytanie, nie oskarżenie. Niemal poczuł, jak spłynęła na nią ulga.
- Nie mogłam jej okłamać. Może nie pamiętam, ale czuję. Czuję, że ona daje mi coś,
czego potrzebuję. - Zachłysnęła się ze zdenerwowania. - Myślisz pewnie, że jestem głupia.
Usiadła, więc zrobił to samo.
- Nie. - Pragnąc podkreślić swoje wsparcie, przykrył dłonią jej rękę. - Powiedz, co
czułaś.
- Potrzebowałam rozmowy z kobietą. - Wypuściła powoli powietrze i spojrzała na
niego. Na jej twarzy, obramowanej aureolą rozwichrzonych włosów, nie zatarły się ślady
podniecenia. - Jest tak wielu mężczyzn w moim życiu, miłych, troskliwych, ale... - Jak to
ująć, żeby zrozumiał? Nie potrafiła tego zrobić. - Po prostu potrzebowałam rozmowy z
kobietą - powtórzyła bezradnie.
Jasne, że tak. Reeve przyciągnął jej dłoń do swoich ust. Dlaczego żaden z nich tego
nie zauważył? Ojciec, brat, lekarz, kochanek... Nie miała nikogo, kto dałby jej wsparcie,
zrozumienie, na jakie kobieta może liczyć tylko od innej kobiety.
- Czy to ci pomogło?
Zamknęła na chwilę oczy.
- Tak, Chris jest dla mnie kimś zupełnie wyjątkowym, czułam to.
- Jak zareagowała?
- Powiedziała, że to śmierdzi. - Z jej gardła wydobył się krótki śmiech. - Uważa, że
ciebie, mojego ojca i Loubeta trzeba wybatożyć.
Reeve wydał odgłos, który mógł oznaczać zarówno rozbawienie, jak i złość, ale w
sumie oznaczał zgodę.
- Bystra z niej kobieta - stwierdził.
- O, bardzo. Nie umiem ci opisać, czym była dla mnie rozmowa z nią. Nie traktowała
mnie jak chorą albo dziwadło czy histeryczkę.
- Czy my, mężczyźni, tak robimy?
- Czasami, owszem. - Przeczesała palcami włosy, patrząc na niego z gorliwością, która
prosiła się o zrozumienie. - Chris wysłuchała wszystkiego, wyraziła swoje zdanie i poprosiła,
żebym pomogła jej wybrać sukienkę. To było takie naturalne, łatwe, jakby nie było tych
cholernych białych plam między nami. Po prostu znów jesteśmy przyjaciółkami albo wciąż...
Nie wiem, jak to wyjaśnić.
- Nie musisz, ale ja powinienem z nią pomówić.
- Fajnie, bo ona też o tym wspomniała. - Pocałowała go lekko, po przyjacielsku. -
Dziękuję ci.
- Za co?
- Za to, że nie wymieniłeś mi wszystkich powodów, dla których nie powinnam była
tego robić.
- Decyzja zawsze należała do ciebie, Brie.
- Tak? - Uśmiechnęła się, kręcąc głową. - Ojej, kąpiel stygnie - przypomniała sobie,
gwałtownie zmieniając nastrój. - Może chociaż umyjesz mi plecy.
- Brzmi nieźle, ale problem w tym, że ja też nie zdążyłem wziąć kąpieli.
- Z tym nie powinno być kłopotu - Odsunęła się od niego, by wstać. - Zastanawiałam
czy już dzieliłam z kimś tę wannę. Jest bardzo duża.
Naga, skąpana w promieniach zachodzącego słońca, zaczęła poprawiać spinki.
- I mamy jeszcze ponad godzinę do kolacji.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Przepych i fantazyjny wystrój - tak wyglądał królewski bal w wiekowym pałacu.
Bogaci i dobrze urodzeni goście licznie przybyli do włości księcia Cordiny.
Salę oświetlało pięć mieniących się feerią barw kryształowych żyrandoli.
Wypolerowana podłoga lśniła miodowym blaskiem. Tysiące kwiatów, srebra i kryształy
bladły w zetknięciu z blaskiem olśniewających kreacji i wyszukanej biżuterii.
Brie witała gości, usiłując zapomnieć o nękającym ją zmęczeniu. Pracowała
dwanaście godzin bez przerwy, chcąc mieć pewność, że wszystko jest perfekcyjnie przy-
gotowane. I tak było. Świadomość doskonale wykonanej pracy pomagała jej opanować
skołatane nerwy. Kopciuszek ma wreszcie swój bal, pomyślała w zadumie. Tyle że
Kopciuszek nie musiał stawiać czoła przeszłości.
Wokół niej rozciągało się morze szykownych strojów i wykwintnych zapachów, lecz
Brie widziała jedynie obce twarze i długą listę nazwisk, które powinna pamiętać.
Ojciec, odziany w oficjalny mundur, nie odstępował jej na krok. Strój księcia
przypominał, iż jest on doskonałym żołnierzem. Dla niej wyglądał jak bóg: silny, wspaniały i
tak bardzo odległy.
Kłaniano się jej i całowano w rękę. Rozmowy na szczęście ograniczały się do
zdawkowej wymiany pozdrowień. Potem kolejni goście przechodzili do Reeve'a i jej braci.
Zadbałam o wszystko, myślała Brie z satysfakcją. Pełen sukces. Powitała uśmiechem
siwowłosego mężczyznę w jedwabnym garniturze, rozpoznając w nim jednego z
najwybitniejszych aktorów stulecia, którego brytyjska królowa pasowała na księcia Uścisnął
jej dłoń i pocałował w policzek. Zgodnie z informacjami, jakie udało się jej zebrać, nieraz
bujał małą Brie na kolanach.
Jest przerażona, pomyślał Reeve. I taka piękna Nie mógł jej w żaden sposób pomóc;
mógł co najwyżej trwać przy niej, wspierać ją i chronić. Czy ktokolwiek jej powiedział, że
dokonała już cudu? - zastanawiał się. Odzyskała siły i nadzieję, a całą duszą oddała się obo-
wiązkom. Księżniczka okazała się przede wszystkim kobietą. Jego kobietą.
Wyglądała niczym postać z bajki. Dokładnie taką ją zapamiętał przed laty. We włosach
i na uszach lśniły diamenty, subtelne, lecz efektowne. Także smukłą szyję zdobiły trzy
błyszczące łezki. I jeszcze symbol władzy na palcu, przypomniał sobie.
Ogień, jakim pałały szlachetne kamienie, kontrastował z zimną tonacją śnieżnobiałej
sukni. Oryginalne połączenie, skonstatował Reeve. Czyżby chciała pokazać, że tak ogień, jak
i lód są bliskie jej naturze? Głęboko wycięty dekolt odsłaniał krągłość piersi, a wcięcie w
pasie uwydatniało smukłą talię. Poniżej suknia opadała luźno, zakrywając nogi do pół łydki.
Subtelne, ręcznie haftowane wykończenia rękawów ciasno obejmowały drobne dłonie.
Czy mężczyzna, który choć raz miał taką kobietę, mógł jeszcze kiedykolwiek
zapragnąć innej?
- Widziałeś ją? - wymamrotał Bennett Reeve'owi do ucha.
Widział tylko jedną kobietę, lecz Bennett z pewnością miał kogoś innego na myśli.
- Kogo?
- Eve Hamilton - szepnął Bennett z zachwytem. - Jest wspaniała.
Stojący obok Aleksander odnalazł ją spojrzeniem w tłumie, lecz nie podzielał podziwu
brata. Siostra Christiny miała na sobie piękną, czerwoną suknię o tradycyjnym kroju. Kolor
zdawał się sugerować to, czemu zaprzeczał krój.
- To jeszcze dziecko - mruknął. Wydała mu się nad wiek rozwinięta.
- Przydałyby ci się okulary - zasugerował Bennett, uśmiechając się i całując dłoń
majętnej wdowy. - Albo witaminy.
Kolejka gości zdawała się nie mieć końca. Brie znosiła trud powitań bez zmrużenia
oka, przez cały czas powtarzając sobie, ile na tym balu zyskaj ej organizacja charytatywna.
Odetchnęła z ulgą dopiero wówczas, gdy minęły ją ostatni czarny krawat i połyskująca
suknia.
To jeszcze nie koniec, lecz teraz, gdy grała muzyka, jakoś łatwiej było znosić wszelkie
niedogodności.
Muzycy z orkiestry znali się na rzeczy. Wystarczyło, aby skinęła w ich kierunku, a już
popłynęły dźwięki pierwszego walca. Wyciągnęła rękę do Reeve'a. Pierwszy i ostatni raz
otwierał bal wraz z nią. Pozwoliła, by jego ramiona i muzyka porwały ją w wir tańca. Prędzej
czy później wybije północ i czar pryśnie.
- Jesteś piękna.
Wirowali w blasku tysięcy świateł.
- Mój krawiec to geniusz.
Pocałował ją, mimo iż oboje wiedzieli, że nie powinien tego robić.
- Nie to miałem na myśli.
Brie uśmiechnęła się, zapominając o zmęczeniu.
Książę Armand poprosił do tańca siostrę pewnego króla, przebywającego na
wygnaniu. Aleksander wybrał daleką krewną z Anglii, zaś Bennett porwał Eve Hamilton. Bal
zaczął się na dobre.
Wszystko wyglądało jak w bajce. Kawior, francuskie wina, skrzypce. Potentaci
naftowi ramię w ramię z lordami. Księżne i hrabiny wymieniające ploteczki ze sławami
estrady i ekranu. Brie wiedziała, iż do jej obowiązków należy sprawianie przyjemności
gościom. Z ulgą stwierdziła, że sama dobrze się przy tym bawi.
Podczas jednego z tańców z doktorem Franco spojrzała mu w oczy i wybuchnęła
śmiechem:
- Usiłuje mi pan zbadać puls.
- Ależ skąd! - obruszył się doktor Franco. - Nie trzeba być lekarzem, aby patrząc na
ciebie, wiedzieć, że czujesz się doskonale.
- Zaczynam wierzyć, że wkrótce wszystko będzie jak dawniej.
Nieznacznie zacisnął palce na jej dłoni.
- Przypomniałaś sobie coś jeszcze?
- To nie gabinet lekarski - odparła z uśmiechem. - Tu chodzi o uczucia, wiedza
medyczna na nic się nie zda.
- Mam nadzieję, że warto było czekać.
- Ja też mam taką nadzieję - odrzekła.
- Brie wygląda na wypoczętą - zauważyła Christina, tańcząc z Reeve' em.
- Twoja obecność bardzo jej pomogła. Zgromiła go wzrokiem. Zdążyli już wcześniej
porozmawiać na osobności, lecz nie zdołał jej przekonać.
- Pomogłaby znacznie bardziej, gdybym przyjechała wcześniej.
Ostry język był jedną z cech, które od razy zyskały sympatię Reeve'a.
- Nadal uważasz, że powinno się mnie zbić?
- Rozważam taką możliwość.
- Pragnę tego, co dla niej najlepsze, Chris. Uważnie zbadała go wzrokiem.
- Jesteś głupcem, jeśli do tej pory nie wiesz, co to takiego.
Brie z trudem przedzierała się przez tłumy gości, W kącie stała Janet Smithers z
jednym i wciąż tym samym kieliszkiem wina w dłoni.
- Janet! - Brie pomachała do niej, zapominając o protokole. - Bałam się, że nie
zdecydujesz się przyjść.
- Spóźniłam się, Wasza Wysokość. Było parę spraw, których nie chciałam zostawiać
na jutro.
- Dziś zapomnij o pracy. - Brie wzięła sekretarkę za rękę, usiłując w tłumie gości
znaleźć dla niej właściwego partnera. - Wspaniale Wyglądasz - dodała.
Gładka, skromna sukienka dodawała Janet godności.
- Wasza Wysokość... - usłyszała powitanie Loubeta. - Panno Smithers...
- Witam - odparła Brie z uśmiechem, widząc w nim idealnego partnera dla Janet.
- Wspaniały bal, jak zawsze - pochwalił.
- Dziękuję. Wszystko idzie zgodnie z planem. A pańska małżonka wygląda
oszałamiająco.
- To prawda - zgodził się, z dumy pusząc się jak paw. - Chwilowo mnie opuściła. Mam
nadzieję, iż Wasza Wysokość okaże litość i poświęci mi jeden taniec?
- Ależ naturalnie. - Brie zanurzyła usta w winie, z zadowoleniem przyjmując
pojawienie się Aleksandra.
- Tylko za chwilkę, gdyż obiecałam zatańczyć z bratem.
- Wzięła go pod ramię i odwróciła się do sekretarki.
- Jestem przekonana, że panna Smithers z rozkoszą z panem zatańczy, czyż nie, Janet?
Udało się. Zadowolona, iż zdołała wprowadzić Janet na parkiet, wsparła się na
ramieniu brata.
- Cóż za intryga, siostrzyczko! - mruknął Aleksander.
- Grunt, że skuteczna. Nie chcę, żeby całą noc siedziała w kącie, sącząc wino. Teraz
ktoś inny będzie musiał poprosić ją do tańca.
Aleksander zmarszczył czoło.
- Czyżbyś miała mnie na myśli?
- Jeśli to będzie konieczne... - Mrugnęła do niego porozumiewawczo. - Najpierw
obowiązki, przecież wiesz.
Aleksander, który znad ramienia Brie przyglądał się gościom, ze zdziwieniem
zauważył, iż w tańcu Loubet utyka znacznie mniej niż normalnie.
- Janet nie wygląda na zachwyconą - oszacował.
- Cóż, może on nie jest w jej typie.
- Aleks! - roześmiała się. - Nie zdążyłam ci powiedzieć, że wyglądasz cudownie.
Podobnie jak Bennett. A właśnie, gdzie on się podziewa?
- Stara się o wyłączność na tę małą Amerykankę.
- Małą... Ach, masz na myśli Eve. - Ściągnęła brwi.
- Ona wcale nie jest taka mała. Szczerze mówiąc, jest chyba dokładnie w wieku
Bennetta.
- Nie powinien z nią flirtować na oczach wszystkich.
- Z tego, co widziałam, trudno tu mówić o braku wzajemności.
Wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem.
- Siostra powinna ją krócej trzymać.
- Aleks! - Brie komicznie przewróciła oczami.
- Dobra, dobra - poddał się, lecz nadal przeszukiwał salę, by wreszcie odnaleźć smukłą
brunetkę w czerwonej sukni.
I już nie spuszczał z niej wzroku.
Brie straciła rachubę czasu. Nie wiedziała, ile tańców odtańczyła, ile kieliszków wina
wysączyła, ilu wysłuchała dowcipów i anegdot. Teraz wiedziała, że niepotrzebnie się
denerwowała. Wszystko szło idealnie, dokładnie tak, jak powinno. I na dodatek sprawiało jej
ogromną radość.
Gdy ponownie znalazła się na parkiecie w ramionach Reeve'a, czuła się
najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.
- Zbyt tu tłumnie - szepnął jej do ucha.
Powoli zataczał kolejne kręgi walca coraz bliżej wyjścia na taras. Po chwili tańczyli
już w świetle księżyca.
- Jak cudownie! - Także tutaj mnóstwo było kremowych kwiatów, których woń
nasycała wieczorne powietrze, mieszając się z zapachem perfum. - Po prostu cudownie.
- Księżniczki powinny zawsze tańczyć pod gwiazdami.
Roześmiała się i spojrzała na niego, gdy nagle coś przeszyło całe jej jestestwo. Twarz
Reeve'a zdawała się zmieniać. Młodnieć? Zachodzić mgłą? Nie była pewna. Jego oczy stały
się jakby jaśniejsze, spojrzenie bardziej beztroskie. Także zapach kwiatów się zmienił: czuła
świeże, wilgotne róże. Na moment cały świat przestał istnieć.
Nagle ucichły dźwięki muzyki, zniknęły zapachy, światła. Gdyby Reeve jej nie
przytrzymał, niechybnie osunęłaby się na ziemię.
- Brie! - Chciał ją wziąć na ręce i zanieść na fotel, lecz go powstrzymała.
- Nie, już wszystko w porządku. Zakręciło mi się w głowie. My... - Spojrzała na niego,
jakby się widzieli po raz pierwszy. - Byliśmy tu - wyszeptała. - Ty i ja, w moje urodziny.
Tańczyliśmy walca na tarasie, a w donicach wiszących na ścianach kwitły róże. Było gorąco,
a my byliśmy tak blisko siebie. Po tańcu pocałowałeś mnie.
I zakochałam się w tobie, dodała w myślach. Zakochała się w nim, gdy miała
szesnaście lat. Teraz, po tylu latach, mogła śmiało powiedzieć, iż nic się nie zmieniło. A
jednak zmieniło się tak wiele....
- Przypomniałaś sobie. - Drżała, więc ją przytulił.
- Uhm. - Mówiła tak cicho, że ledwie mógł ją zrozumieć. - Pamiętam ten taniec.
Pamiętam ciebie.
- Co jeszcze? Przypomniałaś sobie coś jeszcze, czy tylko tę jedną noc? - zapytał
miękko.
Potrząsnęła głową. Nagle uświadomiła sobie, iż wspomnienia mogą być bardzo
bolesne.
- Muszę zebrać myśli. Potrzebuję... Reeve, potrzebuję chwili samotności.
- W porządku.
Zerknęła w kierunku zatłoczonej sali balowej. Nie przedostanie się, pomyślał.
Postanowił sprowadzić ją na dół i wpuścić drugimi drzwiami.
- Zaprowadzę cię do twojego pokoju.
- Nie, gabinet jest bliżej. - Ruszyła w kierunku schodów. - Muszę chwilę posiedzieć w
samotności. Tam nikt mi nie będzie przeszkadzał.
Zgodził się, gdyż biuro istotnie znajdowało się znacznie bliżej. W ten sposób zyskiwał
czas, by pójść po lekarza. Musi się też jak najszybciej porozumieć z księciem, aby donieść
mu, że Brie odzyskuje pamięć i trzeba przystąpić do realizacji dalszej części planu.
Aresztowania zostaną dokonane po cichu.
Straże zostały dobrze przeszkolone, uspokajał się Reeve. Gdyby nie zapewnienia
księcia, iż Brie jest pod stałą obserwacją, sam by ich nie zauważył.
W gabinecie panował półmrok, lecz Brie nie zgodziła się na zapalenie światła.
- Nie, proszę. Tak będzie mi łatwiej myśleć.
- Dobrze, a ja szybko pójdę po doktora, Gabriello.
- Dobrze, ale daj mi najpierw parę chwil spokoju. W głosie Brie brzmiała
determinacja.
- Czekaj tu na mnie. Odpocznij.
Kiedy zamknął drzwi, położyła się na niedużej kanapie w rogu pokoju. Nie była
zmęczona, lecz obawiała się, że nie znajdzie w sobie siły, by usiedzieć na krześle.
W głowie kołatały się tysiące emocji i wspomnień, które - wszystkie naraz - usiłowały
się wydostać z otchłani zapomnienia. Do tej pory była przekonana, iż odzyskując pamięć,
poczuje ulgę. Wyobrażała sobie tę chwilę jako uwolnienie z pętających ją od tak dawna
więzów. Tymczasem czuła ból, wyczerpanie i strach.
Pamiętała matkę i jej pogrzeb. Czuła, jak całe jej ciało przeszywa smutek,
niezmierzone pokłady żalu, dzielonego z ojcem i braćmi. Pamiętała Boże Narodzenie, kiedy
Bennett podarował jej parę zabawnych kapci. Pamiętała szermiercze pojedynki staczane z
Aleksandrem i bezsilną złość, gdy ją pokonywał.
Widziała też ojca: wyciągał ku niej ręce, gdy wdrapywała mu się na kolana. Ojciec -
wyprostowany, dumny, zdecydowany. Był przede wszystkim władcą, lecz Brie nauczyła się to
akceptować. Być może dlatego zakochała się w Reevie. On też był przede wszystkim władcą
- swojego życia, swoich decyzji.
Wspomnienia tłoczyły się jedno za drugim. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła łkać.
Oczy zaszły jej łzami. Przymknęła je, zmorzona sennością.
- Posłuchaj...
Czyjś szept wyrwał ją za zamyślenia. Brie potrząsnęła głową. Jeśli to są wspomnienia,
nie chce ich. Lecz szept się powtórzył:
- Musimy to zrobić dzisiaj.
- A ja ci mówię, że mi się to nie podoba.
To nie wspomnienie, uświadomiła sobie, choć zarazem jest to także wspomnienie.
Wyraźnie słyszała głosy. Dobiegały od strony tarasu. Już kiedyś słyszała je w ciemnościach.
Tym razem je rozpoznała.
Jak mogła być tak ślepa, tak głupia? Powoli, ostrożnie, starając się nie hałasować,
usiadła na kanapie. Ból i strach zniknęły. Te wspomnienia wywołały w niej wściekłość.
- Wykonamy plan. Kiedy uda nam się ją wywołać na dwór, zabierzesz ją z powrotem
do chaty. Użyjemy silniejszego narkotyku i zwiążemy. Tym razem nie będzie przy niej
strażnika, który mógłby znowu popełnić błąd. Punktualnie o pierwszej książę dostanie
wiadomość. O tym, że jego córka została ponownie uprowadzona, dowie się w sali balowej. I
sam będzie wiedział, co musi nam dać, żeby ją odzyskać.
- Deboque'a.
- I pięć milionów franków.
- Twoja wymarzona fortuna.
Głos brzmiał zdecydowanie za blisko. Brie oceniła odległość do drzwi i zrozumiała, że
musi czekać.
- Pieniądze nic nie znaczą.
- Będę miał satysfakcję, wiedząc, że Armand musi zapłacić. Po tylu latach doczekam
się wreszcie sprawiedliwości.
- To zemsta! - poprawił drugi głos. - A do zemsty nie można podchodzić emocjonalnie.
Trzeba go zamordować.
- O wiele ciekawiej będzie widzieć, jak cierpi. Lepiej zabierz się do roboty i nie nawal,
bo Deboque nigdy nie wyjdzie z więzienia.
- Zrobię to, co do mnie należy. I oboje dostaniemy, co chcemy.
Nienawidzą się, uświadomiła sobie Brie. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła?
Teraz wydawało się to takie oczywiste, a jeszcze tego samego wieczoru rozmawiała z
obojgiem, niczego nie podejrzewając.
Siedziała bez ruchu i nasłuchiwała. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu,
był odgłos oddalających się kroków. Oszukali zarówno ją, jak i jej ojca. Oszukali, udając
zmartwienie, a nawet oddanie. Dosyć! Nie pozwoli się dłużej oszukiwać.
Podniosła się i szybkim krokiem ruszyła w kierunku drzwi. Pójdzie do ojca i
zadenuncjuje oboje. Nie zdołają ponownie jej uprowadzić. Chwyciła za klamkę, pociągnęła
drzwi i odkryła, iż nie jest już sama.
- Och, Wasza Wysokość. - Lekko skonfundowana Janet cofnęła się o krok i ukłoniła. -
Nie spodziewałam się pani tutaj zastać. Przyszłam po dokumenty, które...
- Przecież mówiłam ci, żebyś na jeden wieczór zapomniała o pracy.
- Tak, Wasza Wysokość, ale...
- Odsuń się, chcę przejść.
Chłód i determinacja w głosie Brie sprawiły, że sekretarka nie wahała się ani chwili
dłużej. Z niedużej czarnej torebki wyciągnęła malutki pistolet. Brie nie zdążyła nawet
krzyknąć. W tej samej chwili z cienia wyłonił się gotowy do strzału strażnik. Janet natych-
miast odwróciła się ku niemu i nacisnęła spust. Rozległ się suchy, stłumiony trzask.
Mężczyzna upadł. Brie chciała rzucić się ku niemu, lecz zamarła w miejscu, gdy Janet
wycelowała broń w jej brzuch.
- Stój, bo dostaniesz kulkę w bebechy i będziesz umierała powoli, w mękach.
- W pałacu jest mnóstwo straży - odparła Brie najspokojniej, jak potrafiła. - Wszędzie.
- W takim razie musisz współpracować, jeśli nie chcesz ich mieć na sumieniu.
Janet wiedziała jedno: musi zabrać księżniczkę z korytarza i wyprowadzić z pałacu,
zanim znowu ktoś stanie im na drodze. Nie mogła sobie pozwolić na ryzykowne przejście
koło sali balowej. Popchnęła swoją zakładniczkę w przeciwnym kierunku.
- Nie uda ci się mnie niepostrzeżenie wyprowadzić - ostrzegła Brie.
- To nie ma znaczenia - padła chłodna odpowiedź.
- Nikt nie odważy się do mnie strzelać, kiedy będę celowała w twoją skroń, Wasza
Wysokość.
Janet klęła w myślach. Misterny plan legł w gruzach. Nie miała nawet możliwości
skontaktowania się ze wspólnikiem. Nie może być mowy o wyniesieniu nieprzytomnej
księżniczki tylnym, nie oświetlonym wyjściem, które obserwują opłacani przez nich ludzie.
Nie zdołają zamknąć jej w bagażniku czekającego nieopodal samochodu. Jeszcze minutę
temu miała śmiały, lecz doskonale opracowany plan. Teraz nie miała nic.
- Co zamierzałaś zrobić? - zapytała Brie, jakby wyczuwała jej rozterkę.
- Miałam przekazać wiadomość, że Amerykanin oczekuje cię w twoim pokoju. Mieli
go załatwić, żeby nie przeszkadzał. Potem ty dostałabyś zastrzyk, i po krzyku. Reszta to bułka
z masłem.
- Teraz nic nie jest proste. - Brie nawet nie drgnęła, słuchając, jak Janet beztrosko
spowiada się z planów zamordowania Reeve'a. Musi być twarda.
Tymczasem jednak nie miała wyjścia i pozwoliła się prowadzić w kierunku tonących
w ciemnościach drzwi na taras.
- Boże, jak tu pięknie! - Eve postanowiła porzucić dobre maniery i po prostu świetnie
się bawić. - Musi być wspaniale mieszkać w pałacu na co dzień.
- Dom jak dom. - Bennett objął smukłą talię dziewczyny i patrzyli na rozciągający się
z tarasu widok. - Nie wiem, jak się u was żyje, nigdy nie byłem w Houston.
- To zupełnie co innego. - Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do niego.
Jest taki przystojny, pomyślała. Idealny towarzysz na ciepły, wiosenny wieczór, lecz
przecież...
- Cieszę się, że tu jestem - zaczęła powoli - ale książę Aleksander chyba za mną nie
przepada.
- Aleks? - Bennett wzruszył ramionami. Nie zamierzał tracić czasu na brata, gdy w
świetle księżyca czekała na niego piękna kobieta. - Jest trochę marudny, to wszystko.
Uśmiechnęła się.
- Ty taki nie jesteś. Czytałam na twój temat sporo ciekawych rzeczy.
- To wszystko prawda. - Wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiechu i ucałował jej
dłoń. - Ale teraz ty mnie interesujesz, Eve... - Na dźwięk kroków urwał i zaklął po cichu. -
Cholera, tak tu trudno o chwilę prywatności. - Nie chcąc, by mu więcej przeszkadzano,
wciągnął dziewczynę w zacienione miejsce, dokładnie w momencie, gdy Janet wyprowadzała
Brie na taras.
- Nie zrobię ani kroku więcej, dopóki się wszystkiego nie dowiem - powiedziała Brie i
odwróciła się, połyskując bielą sukni w świetle księżyca.
Na jej tle Bennett dostrzegł lufę pistoletu.
- O Boże! - Zakrył dłonią usta Eve. - Słuchaj - wyszeptał, nie spuszczając wzroku z
siostry. - Wracaj do sali i znajdź mojego ojca, Aleksandra lub Reeve'a MacGee. Albo
wszystkich trzech, jeśli dasz radę. Nic nie mów, po prostu idź - ponaglił.
Nie trzeba jej tego było dwa razy powtarzać - ona także widziała broń. Skinęła głową i
Bennett zdjął rękę z jej ust. Potem zsunęła buty i bezszelestnie pobiegła wzdłuż
nieoświetlonej ściany pałacu.
- Nie zmuszaj mnie, żebym musiała cię zabić tutaj - odparła Janet chłodno.
- Chcę wiedzieć, dlaczego - powtórzyła uparcie Brie i oparła się o ścianę.
Nie miała pojęcia, jak zamierza uciec, lecz przecież już raz się jej udało.
- Deboque jest moim kochankiem. Chcę go odzyskać. Twój ojciec oddałby za ciebie
samego diabła.
Brie zmrużyła oczy. Janet Smithers doskonale ukrywała swoją namiętność!
- Jak ci się udało zmylić służby bezpieczeństwa? Każdy, kto ubiega się o pracę w
pałacu, jest...
Urwała. Odpowiedź nasunęła się sama.
- Loubet?
Janet uśmiechnęła się niewinnie.
- Naturalnie. Deboque wiedział o Loubecie i o ludziach, których przekupywał, żeby
pracowali nie tylko dla twojego ojca, lecz także dla niego. Trochę nacisku, groźba
zdemaskowania, i wybitny sekretarz stanu zaczyna współpracować. Fakt, że Loubet niena-
widzi twojego ojca, okazał się niezwykle pomocny. W porwaniu widział doskonały sposób,
żeby się zemścić.
- Zemścić? Za co?
- Za wypadek. Pamiętasz? Twój ojciec siedział za kierownicą. Był młody,
przeszarżował. On i pewien dyplomata nie odnieśli poważniejszych obrażeń, natomiast
Loubet...
- Nadal utyka - wymamrotała Brie.
- Och, żeby tylko. Loubet nie ma i nigdy nie będzie miał dzieci. Nawet z tą swoją
młodą żoną. Jeszcze jej o tym nie powiedział. Boi się, że go zostawi. Lekarze twierdzą, że to
nie ma nic wspólnego z wypadkiem, ale on woli myśleć inaczej.
- I pomógł w porwaniu, żeby ukarać mojego ojca? Ależ to idiotyczne!
- Nie wiesz, co to jest nienawiść. Chociaż z drugiej strony ja nie czuję do nikogo
nienawiści. Po prostu chcę odzyskać swojego ukochanego. - Księżyc odbijał się zimno w lufie
pistoletu. - Jestem przy zdrowych zmysłach - oznajmiła Janet ze spokojem. - Jeśli będę
musiała, nie zawaham się zabić.
- A jeśli to zrobisz, twój kochanek pozostanie za kratkami, - Brie postanowiła
blefować. - Nie zabijesz mnie, bo martwa na nic ci się nie przydam.
- Słusznie. - Kobieta ponownie wycelowała broń. - Czy wiesz, jak bolesna jest rana
postrzałowa, nawet gdy kula nie przebija żadnego z najważniejszych organów?
- Niee!
Z dzikim, opętańczym wrzaskiem Bennett wyskoczył z cienia. Janet i Brie
znieruchomiały. Niepomny na nic, biegł prosto na lufę pistoletu. Był zaledwie parę kroków od
nich, gdy Janet strzeliła. Młody książę zwalił się na posadzkę.
- Boże, Bennett! - Brie padła na kolana. - Boże, nie, nie, Bennett! - Krew wsiąkała w
jej białą, jedwabną suknię. Brie przygarnęła brata, gorączkowo usiłując zbadać mu puls. - No,
strzelaj! - ponagliła Janet. - Nic gorszego nie możesz mi zrobić. Będziecie się oboje smażyli
w piekle, ty i ten twój kochanek.
- Tak się właśnie stanie. - W rozświetlonych drzwiach tarasu oprócz Reeve'a stała
grupa uzbrojonych strażników w mundurach.
Janet obserwowała, jak Armand, osłaniany przez straże, podchodzi do swych dzieci.
Podała mu pistolet rękojeścią do przodu.
- Spokojnie - odezwała się, gdy Reeve ruszył w jej kierunku. - Nie zamierzam
wariować.
Na jego znak została otoczona i zatrzymana.
- Och, tato! - Brie nachyliła się do ojca, który klęczał koło Bennetta. - On usiłował
wyrwać jej broń. - Wtuliła policzek we włosy brata. - Lekarz...
- Jest tutaj.
- No, no, Gabriello - odezwał się za jej plecami ciepły, spokojny głos doktora Franco. -
Puść chłopca i zrób mi miejsce.
- Nie zostawię go, nie...
- Nie kłóć się - jęknął Bennett słabym głosem. - Koszmarnie boli mnie głowa.
Gdyby nie mocne ramię ojca, Brie z płaczem osunęłaby się na ziemię.
- Zawsze lubiłeś głupie kawały, braciszku - bąknęła, patrząc, jak Bennett, mrugając,
otwiera oczy.
- Brie... - Chwycił ją za rękę. - Czy w szpitalu są jakieś śliczne siostrzyczki?
- Całe tuziny - wykrztusiła przez łzy.
- Dzięki Bogu! - westchnął, zamykając oczy.
Brie rzuciła się na szyję Aleksandrowi, a potem padła w ramiona Reeve'a. Nareszcie
była w domu.
EPILOG
Obiecał jej, że ostatni dzień spędzą na morzu. Nic więcej nie może od niej oczekiwać,
powtarzał sobie, gdy Liberte sunęła po gładkiej tafli wody. Mieli przed sobą jeden, ostatni
dzień. Potem czar pryśnie.
Mało brakowało, pomyślał, a doszłoby do tragedii. Do tej pory nie potrafił się
uspokoić. Mimo iż Loubet został zatrzymany, gdy tylko Eve pojawiła się w sali balowej, Brie
została sama na tarasie z kochanką Deboque'a. A jego nie było przy niej, choć przysiągł, że
będzie ją chronił!
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że już po wszystkim - rzekła z westchnieniem.
- Tak, już po wszystkim - dodał jak echo.
- Loubet... Nawet było mi go trochę żal. To chory człowiek. - Przed oczami stanęła
Brie jego śliczna, młoda żona z wyrazem przerażenia na twarzy. - Także Janet miała
prawdziwą obsesję.
- Okrutnie wykorzystywali innych - przypomniał jej Reeve. - Mało brakowało, a
zostaliby mordercami. Zarówno Bennett, jak i strażnik mieli naprawdę dużo szczęścia.
- Wiem. - Przez ostatnie trzy dni tysiące razy dziękowała losowi za ocalenie brata. - Za
to ja zamordowałam...
- Brie...
- Nie, daj mi mówić. Już wiem, że uciekałam przed wspomnieniem tych koszmarnych
dni i nocy w ciemnym, pustym pokoju. Teraz potrafię im stawić czoło. Akceptuję je.
- Nie uciekałaś - sprostował - po prostu potrzebowałaś czasu.
- Mówisz jak lekarze. - Ustawiła ster tak, by jacht płynął prosto do urokliwej zatoczki.
- Wydaje mi się, że część moich wspomnień i uczuć cały czas tam była. Nie powiedziałam ci
o kawie ani o tym, że Janet mnie zapewniała, iż to niania zawsze mi ją parzyła. Nie powie-
działam ci tego, bo nie byłam w stanie jej uwierzyć. To było zbyt trudne.
- Janet by tego nie zrozumiała.
- Opowiedziała mi, że tego dnia, kiedy zostałam uprowadzona, niania przyniosła mi
termos do gabinetu i za coś ją zrugała. Podobno zaraz potem wyszłam, a ona odprowadziła
mnie do samochodu, zapewniając, że nikt inny nie miał możliwości dosypać niczego do mojej
kawy. Nie wspomniała natomiast, a ja przypomniałam sobie to dopiero podczas balu, że w
pewnym momencie wzięła ode mnie termos i wręczyła do podpisania jakieś dokumenty. W
ten sposób zyskała chwilę, która tak jej była potrzebna.
- Na szczęście nie wzięła pod uwagę sprytu starej kobiety, która zwierzyła się twojemu
ojcu ze swoich podejrzeń po tym, jak Loubet i kuzyn Deboque'a, Henri, pojechali po ciebie na
farmę.
- Niech Bóg ją za to błogosławi. Pomyśleć, że przez cały czas nie spuszczała ze mnie
oka, a ja myślałam, że jak zwykle krząta się i zrzędzi.
- Twój ojciec zadbał, żebyś cały czas była pod kontrolą. Nie zamierzał ryzykować, że
Loubet zrobi następny krok - dodał Reeve.
- Plan Loubeta udałby się, gdyby nie słabość Henriego do wina. Gdybym nie zaczęła
wylewać zupy na ziemię, nadal dostawałabym pełną dawkę narkotyku i nie byłabym w stanie
poradzić sobie z Henrim ani uciec przez rozbite okno. - Spojrzała na idealnie utrzymane
paznokcie, wspominając jak je zniszczyła, torując sobie drogę ucieczki. - Już po wszystkim.
Odzyskałam życie.
- I jesteś szczęśliwa. Tylko to się liczy.
- Tak, jestem szczęśliwa. - Uśmiechnęła się promiennie. - Wiesz, że Christina i Eve
zostają jeszcze kilka dni?
- Wiem, że twój ojciec gotów jest wystawić Eve pomnik.
- Wiele jej zawdzięczam - odparła Brie. - Muszę przyznać, że lubię patrzeć, jak się
pławi w chwale.
- Kiedy ta mała wbiegła do sali, była biała jak kartka papieru. Zdołała jednak się
opanować, opowiedzieć, co się stało i zaprowadzić nas prosto do ciebie.
- Chyba ci jeszcze nie podziękowałam. - Wpłynęli do zatoczki i zrzucili żagle.
- Nie dziękuj. Nie było mnie przy tobie, gdy najbardziej mnie potrzebowałaś -
stwierdził gorzko.
- Daj spokój, nie mogłeś wszystkiego przewidzieć. Reeve, mam ci za co dziękować i
chcę to zrobić. Ja i moja rodzina zawdzięczamy ci tyle... Tego się nie da wyrazić słowami.
- Już mówiłem, że nie chcę, abyś mi dziękowała. - Tym razem jego głos brzmiał
chłodno i stanowczo.
- Reeve...
Brie wstała, by dołączyć do stojącego przy barierce przyjaciela. Żałowała, iż nie
potrafi być tak pewna siebie, jak by sobie tego życzyła.
- Rozumiem, że nie jesteś obywatelem Cordiny i w związku z tym obce ci są nasze
prawa i zwyczaje. A jednak mam do ciebie prośbę. - Zwilżyła usta. - Za dwa tygodnie są moje
urodziny, możemy więc nazwać to królewskim życzeniem. Zgodnie z tradycją nie wolno
odmówić prośbie składanej w związku z rocznicą urodzin.
- Prośba... - Wyciągnął papierosa i zapalił. - O co chodzi?
Podobał jej się taki, odrobinę znużony, odrobinę nieobecny. To ułatwiało sprawę.
- O naszych zaręczynach nadal dużo się mówi, prawda?
Zaśmiał się.
- Oj, tak.
- Jeśli o mnie chodzi, muszę przyznać, że całkiem mi się podoba pierścionek, który mi
dałeś.
- Zachowaj go - odparł jakby z żalem. - Niech ci mnie przypomina.
Spojrzała na niego, potem na diament. Czuła, że nie będzie już musiała wybierać
między życiem osobistym a poczuciem obowiązku.
- Nie zamierzałam ci go oddawać. - Uśmiechnęła się, widząc zdziwienie malujące się
na jego twarzy. - Wiesz, mam mnóstwo znajomości. Może się okazać, że wystąpią
nieprzewidziane trudności z twoim paszportem, z wizą nawet z lotem do Ameryki.
Cisnął niedopałek do wody i odwrócił się ku niej.
- Do czego zmierzasz?
- Wydaje mi się, że będzie znacznie prościej, jeśli się ze mną ożenisz. Szczerze
mówiąc, zamierzam nalegać na takie rozwiązanie - odparła z prostotą.
Oparł się o barierkę i obserwował ją badawczo. Nie potrafił odczytać jej uczuć - może
jego własne były zbyt silne. Gabriella zaś przemawiała spokojnym, opanowanym głosem.
- Naprawdę?
- Tak. Jeśli zechcesz współpracować, jestem pewna, że będzie to układ korzystny dla
obu stron.
- Nie interesują mnie korzyści.
- Bzdura - zbagatelizowała, lecz dłonie miała mokre od potu. - Moglibyśmy spędzać
pół roku w Cordinie, a drugie pół w Stanach - ciągnęła. - Chyba w każdym małżeństwie
trzeba iść na jakieś kompromisy. Zgadzasz się?
Negocjacje... Jako gliniarz nieraz miał okazję je prowadzić.
- Być może - powiedział ostrożnie.
Przełknęła ślinę, usiłując odblokować ściśnięte gardło, i mówiła dalej tym samym,
niemal urzędowym tonem:
- Prawdą jest, że mam mnóstwo zobowiązań, lecz gdy Aleksander się ożeni, jego
małżonka przejmie część moich obowiązków. Zresztą nawet na razie to, co robię, nie różni się
specjalnie od zwykłej pracy.
Dosyć szczegółów i planów, pomyślał. Dosyć negocjacji. Chciał mieć pewność, że
dobrze wszystko zrozumiał.
- Uprość to, księżniczko.
Postąpił krok w jej kierunku, a Brie cofnęła się onieśmielona.
- Nie rozumiem, co masz na myśli.
- Powiedz mi, czego chcesz i dlaczego.
- Ciebie, Reeve - odparła z wysoko podniesionym czołem. - Dlatego że kocham cię i
kochałam od dnia moich szesnastych urodzin, od chwili gdy pocałowałeś mnie na tarasie,
wśród pachnących róż, w świetle księżyca.
Pragnął ją przytulić, lecz wiedział, że jeszcze na to za wcześnie.
- Już nie masz szesnastu lat i nie żyjemy w bajce.
- Wiem.
Uśmiecha się? Czyżby nie rozumiała, jak bardzo potrzeba mu poważnej rozmowy?
- W Stanach nie czeka na ciebie pałac.
- Jest za to przytulny domek z przestronnym gankiem. - Cofnęła się jeszcze o krok. -
Nie każ mi cię błagać. Jeśli mnie nie chcesz, po prostu to powiedz.
Tym razem nie mówiła z pozycji księżniczki, lecz jako zwyczajna, odrobinę zagubiona
kobieta. Właśnie tego potrzebował.
- Kiedy miałaś szesnaście lat i tańczyliśmy walca, czułem się, jakbym śnił. - Ujął jej
dłonie. - Nigdy tego nie zapomniałem. Kiedy wróciłem i znów cię pocałowałem, dotarło do
mnie, że to się dzieje naprawdę. Nigdy nie oczekiwałem od życia niczego więcej.
- Nigdy nie oczekiwałam od życia nikogo więcej.
- Wyjdź za mnie, Brie, i podaruj mi wspólne popołudnia na ganku przed domem. Jeśli
będę to miał, pogodzę się z koniecznością dzielenia życia z Jej Wysokością Księżniczką
Gabriellą.
Uniosła jego dłonie do twarzy i ucałowała najpierw jedną, potem drugą.
- To nie jest bajka, lecz my możemy żyć długo i szczęśliwie - szepnęła.