NORA ROBERTS
GOŚCINNE WYSTĘPY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To nie była jej pierwsza wizyta w Cordinie. Pierwszy raz gościła tu prawie siedem lat
temu; miała wtedy wrażenie, jakby znalazła się w trójwymiarowej bajce. Teraz była starsza,
choć niekoniecznie mądrzejsza. I w bajki już nie wierzyła. To dobre dla młodych i naiwnych.
Lub dla szczęśliwców, dodała w myślach.
Pałac, w którym mieszkała książęca rodzina, wciąż zapierał dech w piersiach. Eve
Hamilton przyglądała mu się z zafascynowaniem i podziwem. Stara, potężna budowla
połyskiwała bielą na szczycie wzgórza; rozpościerał się z niej wspaniały widok zarówno na
morze, jak i na miasto.
Białe wieże zdawały się przebijać błękit nieba. Baszty i mury z blankami świadczyły o
obronnym charakterze budowli. Dawną fosę zlikwidowano; miejsce wody zajęły nowoczesne
kamery oraz systemy alarmowe. Promienie słońca odbijały się w oknach.
Podobnie jak gdzie indziej na świecie, tu również zdarzały się triumfy i tragedie,
intrygi i wielkie miłości. Wciąż nie mogła uwierzyć, że w niektórych tych wydarzeniach ona.
Eve Hamilton, brała udział!
Podczas swojej pierwszej wizyty w pałacu wyszła z księciem na taras i całkiem
nieoczekiwanie przyczyniła się do uratowania mu szycia. Dziwny bywa los, pomyślała, nie
odrywając oczu od szyby. Samochód, którym jechała z lotniska, minął wysoką żelazną bramę
oraz strażników w czerwonych uniformach. Raz nam sprzyja, kiedy indziej się od nas
odwraca.
Siedem lat temu przyleciała do maleńkiego księstwa razem ze swoją siostrą, Chris,
która była przyjaciółką szkolną księżniczki Gabrielli. Tak się akurat złożyło, że to ją książę
Bennett zaprosił na taras. Równie dobrze mógł wyjść z inną kobietą, lecz wówczas nie
poznałaby go i nie stała się częścią politycznej intrygi, która od dawna prześladowała jego
rodzinę.
Gdyby nie incydent na tarasie, może nie miałaby okazji zamieszkać w pięknym,
bajkowym pałacu. Może odleciałaby do Ameryki i zapomniała o Cordinie. A ona wracała tu
raz po raz. Tym razem jednak nie przybyła w celach turystycznych czy towarzyskich. Została
wezwana, a rodzime panującej się nie odmawia. Żałowała jedynie, że zaproszenie wyszło od
jedynego członka książęcej rodziny, który ją irytował.
Od księcia Aleksandra, najstarszego syna i spadkobiercy tronu. Jego Książęcej Mości
Aleksandra Roberta Armanda de Cordina. Nawet nie pamiętała, skąd zna jego pełne imię.
Z okien samochodu patrzyła, jak drzewa pełne różowych pąków kołyszą się na
wietrze. Szkoda, że Aleksander tak bardzo różni się od swego brata. Na samą myśl o
Bennetcie Eve uśmiechnęła się szeroko. Miło będzie się z nim znów zobaczyć. Bennett jest
czarującym i niezwykle serdecznym człowiekiem - w przeciwieństwie do Aleksandra, który
dwadzieścia cztery godziny na dobę nosi na głowie koronę, wprawdzie niewidoczną, ale...
Tak, Aleksander jest jak jego ojciec; myśli wyłącznie o obowiązkach, o ojczyźnie i rodzime.
Nie zostawia mu to wiele czasu na przyjemności.
W porządku, bądź co bądź ona też nie przyjechała do Cordiny dla przyjemności.
Przyjechała w interesach, na rozmowę z Aleksandrem. Nie była już młodą, łatwo rumieniącą
się dziewczyną, którą peszy obecność monarchy i boli jego dezaprobata. Zresztą Aleksander
nigdy nikogo wprost nie krytykował, był na to zbyt dobrze wychowany, ale jak mało kto
potrafił wyrazić dezaprobatę samym spojrzeniem. Gdyby nie to, że miała ochotę spędzić kilka
dni w Cordinie, nalegałaby, aby sam przyleciał do Houston. Zawsze wolała podpisywać
umowę na swoim gruncie i na swoich warunkach.
Z uśmiechem na ustach wysiadła z samochodu. Podpisywać umowy na swoim gruncie
nie będzie, to jasne, ale jeśli chodzi o warunki, nie zamierzała iść na żadne ustępstwa.
Zwycięstwo w pojedynku z Aleksandrem sprawi jej autentyczną satysfakcję.
Wspinała się po szerokich kamiennych schodach, kiedy nagle otworzyły się drzwi
pałacu. Zatrzymała się w pół kroku, po czym z figlarnym błyskiem w oczach dygnęła.
- Wasza Wysokość.
- Eve!
Wybuchnąwszy radosnym śmiechem, Bennett zbiegł na dół. Oho, pomyślała, kiedy
pochwycił ją w ramiona: przed chwilą wyszedł ze stajni. Pachniał bowiem sianem i końmi.
Kiedy poznała go siedem lat temu, był przystojnym, wrażliwym na kobiece wdzięki
młodzieńcem uwielbiającym dobrą zabawę.
Oswobodziła się, chcąc mu się lepiej przyjrzeć. Troszkę się postarzał, ale poza tym
niewiele się zmienił.
- Jak cudownie cię znów widzieć. - Ponownie zgarnął ją w ramiona i przywarł
wargami do jej ust, ale był to czysto przyjacielski pocałunek. - Zbyt rzadko nas odwiedzasz,
maleńka. Od twojej ostatniej wizyty minęły już dwa lata.
- Jestem kobietą pracującą - odparła, ściskając go za rękę. - Jak się miewasz, Bennett?
Sądząc po twoim wyglądzie, wiedziesz szczęśliwy żywot. A sądząc po tym, co piszą
brukowce, należysz do bardzo zajętych ludzi.
- Zgadza się. - Błysnął w uśmiechu zębami. - I jedno, i drugie. Chodźmy do środka,
zrobię ci coś do picia... Wiesz co? Nikt nie potrafił udzielić mi informacji, na jak długo
przyjechałaś.
- Bo sama tego nie wiem. To zależy.
Weszli razem do pałacu. Wewnątrz panował miły chłód. Na prawo od wejścia
znajdowały się szerokie schody prowadzące łukiem na piętro. Lubiła to miejsce; stare mury i
antyczne meble stwarzały poczucie stałości, bezpieczeństwa. Na ścianach wisiały wspaniałe
gobeliny, gdzieniegdzie połyskiwały skrzyżowane ostrza szabli i szpad. Na stoliku z okresu
panowania Ludwika XIV stała posrebrzana misa wypełniona po brzegi pachnącym jaśminem.
- Jak minęła podróż?
- Dobrze. - Z holu skręcili do elegancko urządzonego, jasnego salonu. Spłowiałe
zasłony i obicia świadczyły o tym, że promienie słońca często wpadały tu przez okna. W
kilku kryształowych wazonach stały ogromne bukiety róż. Eve usiadła i wciągnęła w nozdrza
ich upojny aromat. - Ale zdecydowanie wolę mieć ziemię pod nogami. Powiedz mi, Ben, co u
was słychać.
Jak się czuje twoja siostra?
- Brie? Świetnie. Zamierzała wyjechać po ciebie na lotnisko, ale jej najmłodsza
pociecha zaczęła trochę pociągać nosem...
Wyjął z barku dwie szklanki, do każdej wrzucił po dwie kostki lodu, po czym zalał je
wytrawnym wermutem. Między innymi na tym polega jego urok, pomyślała Eve; Ben, jak
mało który mężczyzna, doskonale znał gusty zaprzyjaźnionych z nim pań i zawsze pamiętał
ich preferencje.
- To śmieszne - dodał po chwili - ale wciąż nie mogę uwierzyć, że moja siostra jest
matką, w dodatku czwórki małych rozrabiaków.
- To prawda. Mam dla niej list od Chris. Obiecałam, że wręczę go osobiście, a po
powrocie zdam Chris szczegółowe sprawozdanie na temat jej chrześniaczki.
- Która to? Camilla? Straszna diablica! Doprowadza swoich braci do białej gorączki.
- I słusznie. Od czego są siostry? - Uśmiechając się, przyjęła szklankę z wermutem. -
A jak Reeve?
- W porządku, choć pewnie byłby szczęśliwszy, gdyby przez okrągły rok mieszkał z
rodziną na farmie w Ameryce. Ponieważ jednak Brie ma sporo obowiązków
reprezentacyjnych, nie mogą na stałe wyjechać z Cordiny. Myślę, że Reeve w skrytości ducha
marzy o tym, żeby Aleks wreszcie się ożenił. Wtedy jego żona przejęłaby na siebie część
obowiązków, które teraz spoczywają na Brie.
Eve pociągnęła łyk wermutu.
- No a ty? - spytała. - Twoje małżeństwo też by odciążyło Brie.
- Kocham swoją siostrę, ale nie do tego stopnia, żeby się dla niej żenić. - Usiadł na
sąsiedniej kanapie.
- Więc nie ma źdźbła prawdy w plotkach o tobie i lady Alice Winthrop? Chociaż nie.
zdaje się, że ostatnio pokazywałeś się z hrabianką Jessicą Mansfieid?
- Sympatyczne dziewczyny - oznajmił. - Widzę, że taktownie pominęłaś milczeniem
księżną Milano?
- Jest dziesięć lat od ciebie starsza - rzekła Eve tonem pełnym dezaprobaty, po czym
wybuchnęła śmiechem. - A taktowna bywam zawsze.
- Powiedz lepiej, co u ciebie? - Gdy nie chciał mówić na jakiś temat, po mistrzowsku
potrafił robić uniki.
- Wyjaśnij mi, dlaczego osoba tak urodziwa wciąż jest samotna? Jak opędzasz się
przed adoratorami?
- Mam czarny pas w karate. Siódmy stopień dań.
- Faktycznie. Zapomniałem.
- To dziwne, skoro dwa razy z tobą wygrałam.
- Nie dwa, tylko raz. - Rozparł się wygodnie na poduszkach. Sprawiał wrażenie
odprężonego, pewnego siebie. I taki był. - W dodatku dałem ci fory.
- Dwa razy cię powaliłam. - Pociągnęła łyk wermutu. - I nie dałeś mi żadnych forów.
Byłeś wściekły, że przegrałeś.
- Po prostu sprzyjało ci szczęście. Poza tym jako dżentelmen nie mógłbym skrzywdzić
kobiety.
- Pieprzysz.
- Moja droga, sto lat temu za tak lekceważący stosunek do rodziny panującej
mogłabyś stracić swoją śliczną główkę.
- Pieprzysz - powtórzyła, posyłając mu kokieteryjny uśmiech. - Z chwilą gdy Wasza
Książęca Mość przy stępuje do walki, natychmiast przestaje być dżentelmenem. Gdyby
Wasza Książęca Mość mógł pierwszy rzucić mnie na matę, na pewno by się nie zawahał.
Przyznał jej w duchu rację.
- Masz ochotę znów spróbować? - spytał.
Zawsze była gotowa stawić czoło wyzwaniu. Dopiwszy do końca wermut, podniosła
się z kanapy.
- Oczywiście.
Bennett również wstał, po czym jedną nogą odsunął na bok stół. Odgarnął ręką włosy,
zmrużył oczy.
- Hm, jak to było? Jeśli dobrze pamiętam, chwyciłem cię od tyłu... o tak! - Zacisnął
ramię wokół jej talii.
- A potem...
Nie dane mu było dokończyć. Jednym sprawnym ruchem podcięła mu nogę. Po chwili
leżał na wznak.
- No właśnie. - Przyglądając mu się z góry, otrzepała ręce. - Dobrze pamiętasz.
- To niesprawiedliwe - zaprotestował. - Nie byłem jeszcze gotów. - Podparł się na
łokciu.
- W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone - rzekła ze śmiechem, po
czym kucnęła obok na podłodze. - Nie ucierpiałeś?
- Ja nie, tylko mój honor - mruknął pod nosem i po ciągnął ją za kosmyk włosów.
Gdy Aleksander wszedł do salonu, zobaczył leżącego na dywanie brata z ręką w
ciemnej czuprynie Eve. Ich uśmiechnięte twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
- Wybaczcie, że wam przeszkadzam - rzekł szorstkim tonem następca tronu.
Na dźwięk jego głosu Bennett obejrzał się leniwie, Eve zaś poczuła, jak serce jej
łomocze. Aleksander wyglądał dokładnie tak, jak go pamiętała: wysoki, przystojny, o gęstych
ciemnych włosach zakrywających uszy. Twarz miał srogą, nieprzeniknioną; rzadko się
uśmiechał. Emanował siłą, władzą. Podobny był do swoich przodków, których portrety
wisiały w pałacowej galerii: wysokie kości policzkowe, śniada cera, oczy piwne, niemal tak
czarne jak włosy, usta pięknie wykrojone, lecz gniewnie zaciśnięte. Jak zawsze, był
elegancko ubrany. W przeciwieństwie do niego ona sama była brudna, potargana, zmęczona
po podróży.
- Eve dała mi kolejną lekcję w sztuce walk Wschodu - oznajmił Bennett. Zmieniwszy
pozycję horyzontalną na pionową, ujął Eve za rękę i podciągnął ją na nogi.
- Pokonała mnie. Po raz któryś z rzędu.
- Widzę. - Spoglądając na Eve, Aleksander skinął na powitanie głową. - Panno
Hamilton...
Dygnęła; w jej oczach nie było ani figlarnego błysku. ani w ogóle żadnego.
- Wasza Książęca Mość.
- Przepraszam, że nie mogłem osobiście odebrać pani z lotniska. Mam nadzieję, że
miała pani przyjemny lot?
- Bardzo.
- Może chce się pani odświeżyć, zanim wyjaśnię, po co panią wezwałem?
Tak jak się spodziewał, uniosła dumnie głowę, poczym sięgnęła po małą czarną
torebkę, leżącą na kanapie.
- Wolałabym od razu przejść do rzeczy.
- Jak pani sobie życzy. Zapraszam na górę, do moje go gabinetu. Bennett, czy to nie
dziś masz wygłosić przemówienie w klubie jeździeckim?
- Tak, ale dopiero za dwie godziny. - Odwróciwszy się, Bennett cmoknął Eve w
czubek nosa i mrugnął do niej porozumiewawczo. - Do zobaczenia na kolacji. Włóż jakąś
szałową kreację, dobrze?
- No jasne - obiecała. Uśmiech znikł jej z twarzy, kiedy popatrzyła na Aleksandra. -
Wasza Wysokość...
Skinieniem głowy wskazał drzwi. Szli po schodach w milczeniu. Eve wyczuwała jego
złość, lecz nie rozumiała jej przyczyny. Chociaż minęły dwa lata, odkąd widzieli się po raz
ostatni, miała wraże nie, że Aleksander wciąż odnosi się do niej krytycznie, z dezaprobatą.
Zastanawiała się, jaki może być tego powód. To, że jest Amerykanką? Chyba nie. Reeve
MacGee też urodził się i wychował w Ameryce, a nikt nie sprzeciwił się jego małżeństwu z
Brie. Może to, że pracuje w teatrze?
Uśmiechnęła się w duchu. Tak, to by pasowało do Aleksandra: lekceważący stosunek
do ludzi teatru. Wprawdzie Cordina mogła pochwalić się wspaniałym Centrum Sztuk
Pięknych, w którym mieścił się najlepszy ośrodek teatralny na świecie, ale to o niczym nie
ś
wiadczyło.
Pierwsza przestąpiła próg gabinetu.
- Kawy?
- Nie, dziękuję.
- Proszę, niech pani usiądzie.
Gabinet, urządzony ze staromodną elegancją, stano wił odzwierciedlenie osobowości
księcia. Nie było tu żadnych przedmiotów dekoracyjnych, żadnych ozdóbek czy bibelotów,
tylko solidne antyczne meble, a na podłodze gruby dywan, nieco spłowiały ze starości. W
powietrzu unosił się zapach skóry i kawy. Wysokie szklane drzwi prowadziły na balkon, ale
były zamknięte, jakby gospodarz nie chciał wpuścić do środka szumu oceanu ani zapachów z
ogrodu.
Widoczne wszędzie oznaki bogactwa bynajmniej jej nie onieśmielały. Sama również
pochodziła z zamożne go domu, a odkąd się usamodzielniła, potrafiła całkiem nieźle zarobić
na swoje utrzymanie. Była spięta nie z powodu różnicy w hierarchii społecznej między sobą a
Aleksandrem, lecz z powodu jego urzędowego stylu bycia.
- Jak się miewa pani siostra? - spytał. Wyjął papie rosa, po czym spojrzał na Eve
wyczekująco.
Skinęła głową; dym jej nie przeszkadzał.
- Dobrze - odparła, kiedy potarł zapałkę. - Zamierza odwiedzić Gabriellę, kiedy ta z
rodziną wróci do Stanów. Bennett wspomniał, że jedno z dzieci jest chore...
- Dorian. Biedaczek przeziębił się. - Rysy jego twarzy złagodniały. Spośród
wszystkich dzieci Brie mały Dorian najmocniej przypadł mu do serca. - Niełatwo go zmusić
do leżenia w łóżku.
- Chciałabym zobaczyć dzieciaki, zanim wyjadę. Nie widziałam ich od czasu chrzcin
Doriana.
- To już dwa lata... - Pamiętał. Aż za dobrze. - My ślę, że uda nam się zaaranżować
wizytę na farmie. - Po chwili miejsce troskliwego wujka ponownie zajął suro wy następca
tronu. - Mój ojciec musiał wyjechać. Prosił, żeby panią serdecznie pozdrowić, jeżeli nie zdąży
wrócić przed pani wyjazdem.
- Czytałam, że jest w Paryżu.
- Tak. - Na moment zamilkł. - Cieszę się, że ze chciała pani przylecieć do Cordiny.
Tym bardziej że sam nie miałbym czasu na podróż do Stanów. Czy mój sekretarz przedstawił
pani moją propozycję?
- W ogólnych zarysach - rzekła. Powitanie zakończone, pora przejść do interesów. -
Wasza Wysokość chce, abym wraz ze swoim teatrem przyjechała na miesiąc do Cordiny i
dała cztery przedstawienia w Centrum i Sztuk Pięknych. Dochód z przedstawień wspomógłby
Fundusz Pomocy Dzieciom Niepełnosprawnym.
- Tak.
- Proszę mi wybaczyć, książę, ale... sądziłam, że to księżniczka Gabriella
przewodniczy tej fundacji?
- Owszem, a ja jestem prezesem Centrum Sztuk Pięknych. Podczas pobytu w Stanach
Gabriella widziała kilka pani przedstawień. Była zachwycona. I uznała, że skoro Cordinę
łączą silne więzy z Ameryką, to występy teatru amerykańskiego w Cordinie pomogą zebrać
tak bardzo potrzebne pieniądze dla fundacji.
- Czyli był to pomysł Gabrielli?
- Na który ja, po namyśle, postanowiłem przystać.
- Rozumiem. - Jednym starannie wypielęgnowanym paznokciem zaczęła stukać w
oparcie krzesła. - To znaczy, że Wasza Wysokość się wahał?
- Nigdy nie byłem na żadnym pani przedstawieniu.
- Zaciągnął się papierosem, po czym wypuścił z ust kłęby dymu. - Oczywiście
miewaliśmy w przeszłości artystów z Ameryki, ale po pierwsze, nie gościliśmy ich tyle czasu,
a po drugie, ich występy nie były, że tak powiem, preludium do wielkiego balu, który również
ma wspomóc finansowo Fundusz Pomocy Dzieciom.
- Może Wasza Wysokość chciałby zobaczyć próbkę naszych możliwości?
Na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech.
- Przyznam się, że przemknęło mi to przez myśl.
- Naprawdę? - Wstała. Z satysfakcją zauważyła, że dobre maniery nie pozwoliły
Aleksandrowi pozostać w pozycji siedzącej. - W ciągu zaledwie pięciu lat aktorzy Teatru
Hamilton zdobyli szacunek krytyki i sympatię publiczności. Cieszą się zasłużonym uznaniem.
Nie widzę najmniejszej potrzeby, żeby musieli dawać jakiekolwiek próbki. Ani w Cordinie,
ani gdziekolwiek indziej. Jeżeli zgodzę się przyjechać tu z zespołem, zrobię to wyłącznie ze
względu na Gabriellę i fundację, której przewodniczy.
Bacznie ją obserwował. W trakcie tych siedmiu lat, odkąd zobaczył ją po raz
pierwszy, przeobraziła się z młodej naiwnej dziewczyny w pewną siebie, atrakcyjną kobietę.
W dodatku znacznie piękniejszą niż dawniej. Miała jasną, idealnie gładką cerę, leciutko
zaróżowioną na policzkach, twarz owalną o regularnych rysach, usta pełne, nabrzmiałe,
wielkie błękitne oczy oraz burzę gęstych czarnych włosów, nieco potarganych, które sięgały
jej do połowy pleców.
Była szczupła, drobnej budowy. Wielokrotnie zastanawiał się nad tym, jak by się czuł,
trzymając ją w objęciach. Nawet gdy się złościła, gdy z trudem panowała nad emocjami,
mówiła wolno, z typowym akcentem teksańskim. Aleksandra przejął dreszcz. Jej głos
omywał go niczym letni wiaterek, przyprawiał o gęsią skórkę. Sta rając się niczego po sobie
nie okazać, zgniótł w popielniczce papierosa.
- Skończyła pani, panno Hamilton?
- Rany boskie! Mam na imię Eve. Proszę tak się do mnie zwracać. Znamy się już tyle
lat.
Zniecierpliwiona, podeszła do drzwi balkonowych i otworzyła je na oścież. Ponieważ
stała tyłem do pokoju, nie zauważyła, jak Aleksander, zaskoczony jej bezceremonialnością,
uśmiecha się pod nosem.
- Dobrze. A więc Eve... - Na moment zamilkł. - Odnoszę wrażenie, że się nie
zrozumieliśmy. Nie kryty kuję twojego teatru. Nie śmiałbym, skoro, jak już mówiłem, nie
widziałem ani jednego z waszych przedstawień.
- Jak tak dalej pójdzie, pewnie tak zostanie.
- Och, wtedy naraziłbym się na gniew Brie. A tego wolałbym uniknąć. Usiądź, Eve.
Odwróciła się, lecz nie ruszyła się z miejsca.
- Proszę cię - dodał, wskazując ręką krzesło.
Posłuchała, balkon jednak pozostawiła otwarty. Do środka wdzierał się szum fal oraz
zapach róż i wanilii.
- W porządku. Siedzę - oznajmiła po chwili, zakładając nogę na nogę. Nie podobał mu
się jej ostry, wojowniczy ton, ale podziwiał jej odwagę i niezależność. Sam nie był pewien,
jak można jednocześnie odczuwać podziw i dezaprobatę. Eve Hamilton zawsze wzbudzała w
nim sprzeczne emocje.
Usiadł naprzeciwko i popatrzył jej w oczy.
- Jako członek rodziny książęcej i prezes Centrum Sztuk Pięknych muszę bacznie
uważać, kogo zapraszam na występy do Cordiny. W tym wypadku całkowicie polegam na
opinii Gabrielu. Chciałbym, żebyś przyjechała do nas ze swoim zespołem. Czy sądzisz, że
będzie to możliwe?
- Nie wiem. - Była kobietą interesu. Nigdy nie po zwalała, aby subiektywne oceny
wpływały na jej zawodowe poczynania. Teraz też nie zamierzała na to pozwolić. - Zanim
podejmę decyzję, chciałabym ponownie obejrzeć teatr. Poza tym musiałabym mieć
zapewnioną w kontrakcie pełną swobodę artystyczną oraz odpowiednie warunki
mieszkaniowe dla siebie i zespołu na czas pobytu w Cordinie. Ponieważ dochód ze sprzedaży
biletów ma być przeznaczony na cele dobroczynne, jestem gotowa przyjąć niższe niż
zazwyczaj wynagrodzenie. Natomiast w sprawach artystycznych decydujący głos należy do
mnie i moje postanowienia nie podlegają dyskusji.
- Przypilnuję, aby ktoś oprowadził cię po Centrum. Kontraktem niech się zajmą
prawnicy, twoi i nasi. Jeśli chodzi o sprawy artystyczne... - Położył dłonie na biur ku i splótł
palce. - To oczywiście twoja domena. Chętnie wysłucham twoich propozycji, ale nie mogę ci
z góry zagwarantować pełnej swobody. Pomysł jest taki, aby zespół dał cztery
przedstawienia. Jedno na tydzień. Sztuki, które wybierzesz, powinnaś jednak przedstawić
nam wcześniej do akceptacji.
- A konkretnie komu, książę? - spytała Eve. - Tobie?
- Zgadłaś. - Wzruszył niedbale ramionami.
Nie kryła niezadowolenia.
- Przepraszam, ale jakie Wasza Wysokość ma kwalifikacje?
- Słucham?
- Co wie o teatrze? Przecież książę jest politykiem.
- Powiedziała to z lekką pogardą w głosie. - Mam ciągnąć aktorów tysiące
kilometrów, żeby zagrali to, co Wasza Wysokość dla nich wybierze? W dodatku za ułamek
tego, ile zazwyczaj zarabiają? A niby dlaczego?
Niełatwo było Aleksandra wyprowadzić z równowagi. Lata pracy, silna wola oraz
ogromna determinacja sprawiły, że nauczył się panować nad sobą. Nie odrywając oczu od
twarzy Eve, oznajmił z niezmąconym spokojem:
- Dlatego, że występy gościnne w Cordinie mogą być ważnym krokiem w twojej
karierze. Tylko bardzo głupia i niedoświadczona osoba odrzuciłaby takie zaproszenie. -
Pochylił się do przodu. - A ty, Eve, nie jesteś chyba głupia.
- Chyba nie. - Podniosła się z krzesła. Po chwili Aleksander również wstał. - Najpierw
chciałabym obejrzeć teatr i wszystko przemyśleć. Kiedy już sama będę wiedziała, czego chcę,
przedyskutuję sprawę przyjazdu z aktorami.
- To twój zespół. Nie mylę się, prawda?
Odgarnęła z oczu kosmyk włosów.
- Prawda, Wasza Wysokość. Ale zapominasz, że w Ameryce panuje demokracja. Ja
nikomu nie chcę i nie mogę niczego narzucać ani kazać. Jeżeli po obejrzeniu Centrum uznam,
ż
e odpowiada mi tutejsza scena, i jeżeli zespół wyrazi ochotę na przyjazd, wówczas
omówimy warunki kontraktu. A teraz przepraszam, ale chciałabym się przebrać do kolacji.
- Zaraz poproszę, aby odprowadzono cię do twojego apartamentu.
- Znam drogę. - Przystanąwszy w drzwiach, wykonała niedbałą namiastkę dygnięcia. -
Wasza Wysokość.
Wyszła z wysoko uniesioną głową.
- Witaj w Cordinie, Eve - szepnął Aleksander, spoglądając na jej oddalającą się
sylwetkę.
Nie była osobą źle wychowaną. Powtarzała to sobie w myślach, wybierając strój na
wieczór. Prawdę mówiąc, wszyscy mieli o niej jak najlepsze zdanie.
Owszem, w interesach bywała twarda i nieustępliwa, ale co innego odmowa pójścia na
kompromis, a co innego arogancja czy nieuprzejmość w kontaktach z ludźmi.
Sam się o to prosił, uznała, wkładając obcisłą jedwabną suknię bez rękawów.
Potraktował ją chłodno, z rezerwą, w dodatku protekcjonalnie. Nie zamierza tego tolerować.
On co prawda jest księciem, ale ona nie jest żebraczką. Nie musi wstydzić się swojego
pochodzenia. Rodzice posyłali ją do najlepszych szkół. Nie czuła się tam dobrze, nie lubiła
większości lekcji, ale nie w tym rzecz. Od dziecka stykała się z ludźmi bogatymi i
wpływowymi, jednakże sukces osiągnęła nie dzięki rodzinie czy znajomym, lecz dzięki
własnym umiejętnościom i pracowitości.
Dość wcześnie zorientowała się, że nie zostanie wybitną aktorką, o czym marzyła od
lat, ale jej miłość do teatru nie wygasła. Nieco później okazało się, że ma wrodzony talent do
interesów i ogromne zdolności organizacyjne. Postanowiła założyć własny zespół. Teatr
Hamilton zdobywał coraz większą popularność w Stanach. Występował zarówno w Lincoln
Center, jak i w Kennedy Center, i zbierał same pochlebne recenzje.
Dlatego zezłościło ją podejście Aleksandra, który zachowywał się tak, jakby
wyświadczał jej wielką przysługę. Całe życie ciężko pracowała, starała się pozyskać do
zespołu najzdolniejszych ludzi, dbała o nich, hołubiła młode talenty, a on, wielki książę,
rozmawia z nią jak z podwładną! Marszcząc gniewnie czoło, zapięła wokół szyi złotą obrożę.
Teatr Hamilton doskonale sobie radzi. Odnosi zasłużone sukcesy i nie potrzebuje aprobaty
księcia Aleksandra. Ona też jej nie potrzebuje. I nie zamierza o nią zabiegać. Może unieść się
honorem i...
Z drugiej strony wiedziała, że rzeczywiście byłaby głupia, odmawiając przyjazdu na
występy do Cordiny. Podniosła z toaletki szczotkę i przeciągnęła ją po włosach. Nagle
spostrzegła, że tylko w jednym uchu ma kolczyk. Boże, przez tego aroganta i zarozumialca
nawet nie potrafi się do końca ubrać! Po chwili wyjęła z pudełeczka nieduży szafir w
kształcie łezki.
Dlaczego to Ben nie może być prezesem Centrum Sztuk Pięknych? Albo dlaczego
Brie, skoro jest przewodniczącą Fundacji, sama o wszystkim nie decyduje?
Z Benem lub Brie czułaby się odprężona, inaczej by z nimi rozmawiała. Też chciałaby
najpierw obejrzeć scenę i porozumieć się ze swoim zespołem, ale przynajmniej oszczędziłaby
sobie nerwów.
Wpięła drugi kolczyk i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Dokładnie pamiętała
chwilę, kiedy ujrzała Aleksandra po raz pierwszy. Miała dwadzieścia lat; on, choć niewiele od
niej starszy, wydał jej się taki dorosły i nieprzystępny. Tańczyła na balu z Bennettem, ale
kątem oka nieustannie obserwowała jego brata. W owym czasie lubiła bujać w obłokach;
wyobrażała sobie Aleksandra jako dzielnego rycerza, który wybawia z opresji piękne
dziewice i zabija mieczem smoki. Tamtego wieczoru miał u boku szablę, ale była to część
stroju, a nie narzędzie służące do odparcia ataku.
Na szczęście fascynacja przystojnym księciem szybko jej minęła. Może miała zbyt
bogatą wyobraźnię, ale, jak zauważył Aleksander, nie była głupia. Kobiety rzadko marzą o
tym, by znaleźć się w ramionach mężczyzny, który traktuje je wyniośle i z pogardą. Ponownie
skierowała uwagę na Bennetta.
Jaka szkoda, przemknęło jej przez myśl, że się wtedy w sobie nie zakochali. Księżna
Eve. Roześmiawszy się cicho, odłożyła szczotkę na toaletkę. Nie, jakoś tytuł księżnej nie
pasuje do niej. Chyba więc dobrze się stało, że zamiast więzów miłości połączyły ich, ją i
Bennetta, więzy przyjaźni.
Poza tym ma swój zespół. Prowadzenie teatru było dla niej czymś więcej niż
zaspokojeniem ambicji; było sensem życia. Obserwowała przyjaciół, którzy stawali na
ś
lubnym kobiercu, potem się rozwodzili i znów żenili albo zmieniali partnerów jak
rękawiczki. Najczęściej powodem tego była nuda. Co jak co, ale akurat jej nuda nie groziła.
Gdyby tylko chciała, mogłaby pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. I czasem
musiała, bez względu na to. czy miała ochotę, czy nie. Kiedy z rzadka się zapominała i
ulegała fascynacji jakimś mężczyzną, praca oraz własna przezorność sprawiały, że szybko się
opamiętywała. Tak więc w sprawach sercowych nie traciła głowy i nie popełniała błędów.
Przynajmniej dotąd...
Wyjąwszy z kosmetyczki flakonik perfum, skierowała pachnący strumyk na szyję i
ramiona, i opuściła pokój. Miała nadzieję, że Bennett skończył przemawiać w klubie
jeździeckim i wrócił już do pałacu. W jego towarzystwie nie irytowała się. nie siedziała
spięta. Swoim wesołym usposobieniem potrafił rozproszyć najczarniejsze chmury, rozjaśnić
najbardziej ponure oblicza. Uwielbiała go za jego pogodę ducha, ciepło i optymizm.
Schodziła na dół, trzymając się gładkiej poręczy schodów. Ciekawe, ile par nóg tędy
stąpało, ile rąk gładziło drewnianą poręcz. Przebywając w pałacu, Eve nigdy nie zapominała o
tym, że jest to stara siedziba panującego rodu. Może nie rozumiała Aleksandra, ale rozumiała
jego poczucie dumy. Pierwszą osobą, jaką ujrzała po wejściu do salonu, był właśnie on.
Przystając w progu, rozejrzała się nerwowo, szukając oczami Bennetta.
Boże, ależ ona jest piękna! Kiedy na dźwięk kroków odwrócił się twarzą do drzwi,
uroda Eve dosłownie go poraziła. Uroda, a nie strój czy klejnoty. Mogłaby mieć na sobie
jutowy wór, a niczego by to nie zmieniło. Ciemnowłosa, niebieskooka, promieniała
zmysłowością. Żaden mężczyzna nie byłby w stanie się jej oprzeć.
Widząc, jak rozgląda się po salonie, zacisnął zęby. Dobrze wiedział, kogo miała
nadzieję zastać na dole. Bennetta.
- Mojego brata zatrzymały na mieście obowiązki - wyjaśnił. - Kolację zjemy dziś we
dwoje.
Nie ruszyła się z miejsca, zupełnie jakby wykonanie jednego kroku i minięcie progu
było ponad jej siły.
- Wasza Wysokość nie musi sobie zawracać mną głowy. Jeśli ma pan inne plany na
wieczór, chętnie zjem sama w swoim pokoju.
- Jesteś moim gościem, Eve. I nie mam innych planów. - Podszedł do barku. - Śmiało,
wejdź. Przyrzekam, że nie położę cię na łopatki; nie znam żadnych chwytów zapaśniczych.
- Nie wątpię - rzekła. - A dla ścisłości, to nie były zapasy, lecz karate. I nie ja
wylądowałam na łopatkach, tylko Bennett.
Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Była wiotka jak trzcina i ledwie sięgała mu do
ramion. Jak to możliwe, by osoba tak drobna i szczupła mogła pokonać Bennetta, mężczyznę
silnego i sprawnego fizycznie?
- Czyżby? W takim razie postaram się być grzeczny i nie denerwować cię - rzekł z
uśmiechem.
Nastała cisza. Eve pierwsza ją przerwała.
- Z tego, co pamiętam, książę, dawniej rzadko bywał pan wieczorami w domu. Na
pewno nie wzywają pana żadne obowiązki?
Ponownie powiódł po niej wzrokiem. W panującym w salonie półmroku jej skóra
wydawała się gładka jak jedwab. Przypuszczalnie taka też była w dotyku.
- Na pewno. Ale jeśli wolisz, dzisiejszą kolację mogę potraktować jak miły
obowiązek.
- Doskonale. - Przyjrzała mu się uważnie. - A więc co Wasza Wysokość proponuje?
Uprzejmą, zdawkową rozmowę o błahostkach czy dyskusję o polityce światowej?
- Polityka nie sprzyja jedzeniu. Zwłaszcza gdy dyskutanci w wielu sprawach mają
odmienne zdania.
- To prawda, rzadko się ze sobą zgadzamy. Zatem pozostaje uprzejma, zdawkowa
rozmowa. - Podobnie jak on, uczyła się w szkole sztuki konwersacji. Podszedłszy do wazonu
z różami, pogładziła czerwone płatki. - Czytałam, że Wasza Wysokość spędził zimą kilka
tygodni w Szwajcarii. Mam nadzieję, że warunki narciarskie były dobre?
- Bardzo dobre - potwierdził. Nie wyjaśnił prawdziwego powodu swojej wizyty w
Szwajcarii, nie wspomniał o godzinach spędzonych na naradach i dyskusjach. Starał się nie
patrzeć na długie palce Eve gładzące jedwabiste płatki róż. - A ty jeździsz na nartach?
- Tak, chociaż rzadko. I głównie w Kolorado. - Wzruszyła ramionami. Nie miała
zamiaru mu tłumaczyć, że należy do osób zapracowanych, którym nie starcza czasu na
przyjemności i rozrywki. - W Szwajcarii nie byłam od ukończenia szkoły. Jako rodowita
mieszkanka Houston wolę letnie sporty.
- Na przykład?
- Pływanie.
- W takim razie korzystaj z basenu. Kiedy tylko zechcesz.
- Dziękuję.
Znów zapadło milczenie. Im dłużej trwało, tym bardziej Eve stawała się spięta.
- Kończą nam się bezpieczne tematy, a jeszcze nie zasiedliśmy do kolacji -
powiedziała wreszcie. - Przejdźmy więc do stołu. - Podał jej ramię. Eve zawahała się, po
czym skinęła głową. - Kucharz pamiętał, że ostatnim razem bardzo ci smakowała jego
poisson bonnefemme.
- Pamiętał? - ucieszyła się. - Jak miło. Robił też świetny mus czekoladowy. Po
powrocie do domu tak długo zamęczałam naszą biedną kucharkę, aż w końcu przyrządziła
coś w miarę podobnego. Ale oczywiście daleko temu było do oryginału.
- Myślę, że dzisiejszy deser cię usatysfakcjonuje.
- Deser pewnie tak, kalorie nie. - Przystanęła w progu jadalni. - Zawsze podobał mi się
ten pokój - oznajmiła cicho. - Jego ponadczasowy charakter.
Przez chwilę rozglądała się wkoło, najdłużej zatrzymując wzrok na dwóch
fantazyjnych żyrandolach; rzucały blask na ogromny drewniany stół, który - jak podejrzewała
- mógł śmiało pomieścić ze sto osób.
Zazwyczaj wolała mniejsze, bardziej przytulne wnętrza, ale jadalnia w książęcym
pałacu miała w sobie coś magicznego. Była urzekająca nie tylko ze względu na swój wiek, ale
również pewną tajemniczość. Eve zawsze odnosiła wrażenie, że wystarczy stanąć w niej bez
ruchu, cichutko, zamknąć oczy i mocno się skupić, aby słyszeć rozmowy, jakie toczyły się tu
na przestrzeni dziejów.
- Kiedy pierwszy raz zaproszono mnie do pałacu na kolację, trzęsłam się jak liść osiki.
- Naprawdę? - zdziwił się Aleksander. - Wydawałaś mi się wyjątkowo opanowana.
- To tylko pozory. Maska. Bo wewnątrz byłam przerażona. Ale to chyba zrozumiałe?
Młoda dziewczyna, świeżo upieczona maturzystka, przybywa do pałacu książęcego...
- A teraz? Też się trzęsiesz?
Sama nie wiedziała dlaczego, ale na wszelki wypadek cofnęła rękę. Może aby nie
wyczuł jej drżenia?
- Od matury minęło już wiele lat - odparła.
Na stole stały dwa nakrycia, obok nich świeczniki oraz wazon z kwiatami. Eve
usiadła, zostawiając Aleksandrowi miejsce u szczytu stołu.
- Jakie to dziwne - powiedziała, kiedy służący nalał Im wino do kieliszków. - Ilekroć
wcześniej tu gościłam, paląc tętnił życiem. Słychać było śmiech, głosy...
- Tak, teraz zrobiło się cicho - przyznał. - Gabriella z Reeve'em i dziećmi rzadko tu
nocują, odkąd zamieszkali na farmie. A raczej na dwóch farmach. Bo połowę czasu spędzają
na wsi w Cordinie, a potowe na ranczu Reeve'a w Stanach.
- Czy są szczęśliwi?
Aleksander uniósł brwi.
- Szczęśliwi?
- Tak, szczęśliwi. Wiem, że Wasza Wysokość na pierwszym miejscu stawia obowiązki
i powinności, ale dla nas, zwykłych śmiertelników, najbardziej liczy się w życiu szczęście,
zdrowie, miłość.
Czekał w milczeniu, aż kelner postawi na stole półmisek z homarami. Eve oczywiście
ma rację. Nawet gdyby chciał, nie mógłby szczęścia przedkładać nad obowiązki.
- Siostra nigdy mi się nie skarżyła. Kocha swojego męża, dzieci i ojczyznę.
- Wiem. Nie o to pytam.
- Rodzina stara się ją maksymalnie odciążyć. Przejąć na siebie większość jej
zobowiązań.
- Czy to nie wspaniałe, że po tym koszmarze, który przeżyła, wszystko się tak dobrze
ułożyło?
Aleksander ścisnął widelec z taką siłą, że kłykcie mu zbielały. Widząc to, Eve
odruchowo sięgnęła po jego dłoń.
- Przepraszam. Mimo że minęło już tyle czasu, wspomnienia tamtych dni na pewno
wciąż są bolesne.
Przez chwilę bez słowa wpatrywał się w drobną rękę. Jej dotyk działał na niego
kojąco. Tego się nie spodziewał.
- Nigdy nie zapomnę, że to ty uratowałaś moją siostrę i brata - oznajmił wreszcie.
- Ja tylko pobiegłam po pomoc.
- Zachowałaś zimną krew. Gdybyś wpadła w panikę, zmarliby. Oboje.
- Tak, ja też często o tym myślę. - Uświadomiwszy sobie, że wciąż dotyka księcia,
cofnęła dłoń i zacisnęła ją na kieliszku. - Do dziś pamiętam twarz tej kobiety.
- Kochanki Deboque'a. - W głosie Aleksandra zabrzmiała ledwo skrywana furia.
Eve poczuła, jak przechodzi ją dreszcz.
- Pamiętam wyraz jej oczu, kiedy stała z bronią wycelowaną w Brie. Właśnie wtedy
mój dziecięcy świat legł w gruzach. Przestałam wierzyć w bajki. Na szczęście wszyscy troje,
kobieta, Loubet i Deboque, trafili do więzienia.
- I długo tam posiedzą. Kłopot w tym, że Deboque bywa niebezpieczny nawet wtedy,
gdy tkwi za kratkami.
- Znów coś próbował? Rozmawiałam z Bennettem...
- Mój brat to straszna papla.
Wstrzymała się z odpowiedzią, dopóki kelner nie zabrał brudnych talerzy i nie podał
następnego dania.
- Nie zdradził mi żadnych tajemnic państwowych - oznajmiła z irytacją. -
Wspominaliśmy stare czasy, rozmowa zeszła na temat Deboque'a, który nie ruszając się z
więzienia, zorganizował porwanie Brie. Bennett powiedział wtedy, że nie zazna spokoju, póki
ten drań żyje. Stwierdziłam, że chyba przesadza, ale może się myliłam.
- Spokój osób znanych, żyjących na świeczniku, często bywa zakłócany - rzeki książę.
Starał się zapomnieć o własnej bezradności, kiedy patrzył na cierpienia siostry. - Bissetowie
od wieków rządzą Cordiną. Póki jesteśmy u władzy, poty mamy wrogów. Ale nie sposób ich
wszystkich osadzić w więzieniu. Czuła, że to nie wszystko, że Deboque musiał znów dać o
sobie znać, ale nie chciała ciągnąć Aleksandra za język. Zresztą niczego by nie wskórała.
Wiedziała też, że jeśli zacznie zżerać ją ciekawość, zawsze może porozmawiać z Bennettem.
- Wygląda na to, że lepiej być prostym człowiekiem niż członkiem panującego rodu -
powiedziała cicho.
- O wiele lepiej - odparł ze smutnym uśmiechem i sięgnął po widelec.
Kolacja minęła w przyjaznej atmosferze, znacznie bardziej przyjemnej, niż to się Eve
wydawało możliwe. Jednakże przez cały czas Aleksander był spięty. Zachowywał się
nienagannie, ale nie potrafił się rozluźnić. Eve starała się temu zaradzić, sprawić, by się
odprężył, lecz jej próby zakończyły się niepowodzeniem. No cóż, wiedziała, że Aleksander
nie jest człowiekiem, który chętnie przyjmuje pomoc od obcych.
Pewnego dnia zasiądzie na tronie Cordiny. To jego powinność i przeznaczenie.
Cordiną była małym, uroczym księstwem, niemal bajkową krainą, ale tak jak w bajkach, tu
też prowadzono intrygi. Aleksander poważnie podchodził do życia i obowiązków. Spokój
oraz bezpieczeństwo ludności w znacznej mierze zależało od jego poczynań. Eve, jako osoba
z zewnątrz, nie potrafiła zrozumieć wszystkich zawiłości; często widziała tylko to, co
dostrzegalne było gołym okiem: maskę, powierzchowność, zewnętrzną warstwę.
Przynajmniej się nie pokłócili, pomyślała z satysfakcją, delektując się deserem. Z
drugiej strony z księciem Aleksandrem trudno się było tak naprawdę pokłócić. Przybierał
kamienny wyraz twarzy, a jego rozmówca kipiał z furii i walił głową w mur.
- To było przepyszne. - Oblizała się ze smakiem.
- Nie wiem, jak to możliwe, ale z każdym rokiem tutejszy kucharz staje się lepszy.
- Przekażę mu twoje słowa, na pewno się ucieszy.
Chciał, żeby została dłużej; pragnął kontynuować rozmowę o rzeczach sympatycznych
i błahych, nie dotyczących spraw państwa. W trakcie ostatniej godziny prawie udało mu się
zapomnieć o presji, pod jaką działał, o napięciu, w jakim żył, o kłopotach i licznych
obowiązkach. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby teraz wstać od stołu, wrócić do
gabinetu i zasiąść do pracy.
- Eve, jeśli nie jesteś za bardzo zmęczona...
I w tym momencie do jadalni wkroczył Bennett.
- Wszystko zjedliście, łasuchy jedne? Nic mi nie zostawiliście? - Wysunął krzesło i
usiadł koło Eve. - Nie będziesz tego kończyć? - Popatrzył na talerzyk z deserem, po czym nie
czekając na odpowiedź, zabrał się do konsumpcji. - Boże. żebyście wiedzieli, czym nas tam
uraczono! Kurczakami o smaku gumy! Żując toto, wyobrażałem sobie, jak tu siedzicie i
zajadacie się pysznościami.
- Nie wyglądasz na zabiedzonego. - Eve roześmiała się wesoło. - A nasza kolacja
rzeczywiście była wyśmienita. Kucharz przeszedł samego siebie.
- Och, nie dobijaj mnie! Słuchaj, jak zjem, może wyszlibyśmy na dwór, co? Po paru
godzinach nudnego zebrania dobrze mi zrobi spacer w towarzystwie pięknej kobiety.
- W takim razie zostawiam was samych. - Aleksander wstał od stołu.
- Nie wygłupiaj się, Aleks - zaoponował brat. - Przejdź się z nami po ogrodzie. Tylko
najpierw daj mi dokończyć swój mus czekoladowy.
- Mam dziś jeszcze sporo pracy.
- Jak zwykle - mruknął Bennett, sięgając po talerzyk.
Eve zerknęła przez ramię i odprowadziła księcia wzrokiem. Ku własnemu
zaskoczeniu, nagle poczuła silną pokusę, aby wybiec za nim. Stłumiwszy ją, przeniosła
spojrzenie na Bennetta i uśmiechnęła się promiennie.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Kiedy Aleksander obiecał, że ktoś mnie oprowadzi po Centrum nie sądziłam, że tym
kimś będziesz ty.
Jej Wysokość księżniczka Gabriella de Cordina roześmiała się wesoło, po czym
pchnęła drzwi do teatru.
- To miejsce jest naszą chlubą - powiedziała. - A co do przewodnika, podejrzewam, że
Aleksander sam chętnie by cię oprowadził, gdyby nie miał wcześniejszych zobowiązań.
Eve puściła to mimo uszu; nie chciała tłumaczyć przyjaciółce, że się myli, że
Aleksander na pewno wolałby spędzić cały dzień na nudnych zebraniach niż godzinę w jej
towarzystwie.
- Nie lubię się powtarzać, Brie, ale naprawdę wyglądasz świetnie.
- Och, powtarzaj się, powtarzaj. Nawet nie wiesz, jakie to miłe. Po urodzeniu dzieci
kobieta łaknie komplementów.
W eleganckim białym kostiumie, z włosami gładko zaczesanymi i upiętymi w prosty
kok, wyglądała niezwykle dostojnie. Jednak patrząc na jej gładką twarz i młodzieńczą figurę,
trudno było uwierzyć, że wydała na świat czwórkę dzieci. Przez moment Brie w milczeniu
obserwowała siostrę swojej najbliższej przyjaciółki.
- Pamiętam, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam. Pomyślałam sobie: jaka śliczna
dziewczynka. Teraz ta śliczna dziewczynka dorosła i przeistoczyła się w olśniewającą
kobietę. Powiedz, czy Chris przestała się w końcu o ciebie martwić?
- Boże, jak ja tego nienawidziłam, tej nadopiekuńczości. - Eve uśmiechnęła się na
wspomnienie zbuntowanej nastolatki, która nieustannie toczyła walkę ze swoją starszą siostrą.
- Oczywiście teraz, kiedy wyrosłam z okresu młodzieńczego buntu, mam nadzieję, że Chris
nigdy nie przestanie się o mnie troszczyć. Świadomość, że komuś na nas zależy, podnosi
człowieka na duchu. To dziwne, ale im się jest starszym, tym bardziej docenia się rodzinę.
- To prawda. Nie wiem, co bym zrobiła bez mojej. Tych parę miesięcy, kiedy
straciłam pamięć, kiedy niczego i nikogo nie pamiętałam... - Gabriella potrząsnęła głową. -
To mnie nauczyło, że trzeba cieszyć się każdym dniem. No dobrze. - Wziąwszy głęboki
oddech, rozejrzała się wkoło. - Od czego zaczynamy?
- Od kulis. Bez dobrego zaplecza, czyli odpowiedniego oświetlenia, wygodnej
garderoby i paru innych rzeczy nawet najlepsze przedstawienie pozostawia wiele do życzenia.
Sam talent to nie wszystko.
- Znasz się na swojej pracy...
- Mam nadzieję.
Spędziły w teatrze godzinę. Eve wchodziła po schodach, zaglądała do magazynów,
sprawdzała sprzęt. Tak jak się spodziewała, wszystko było w doskonałym stanie i najwyższej
jakości. Centrum Sztuk Pięknych zbudowano, by uczcić pamięć matki Gabrielli. Nic
dziwnego, że było chlubą rodziny. Dzięki Bissetom, ich pieniądzom i zaangażowaniu,
mieszczący się tu kompleks teatralny uważano za jeden z najlepszych w świecie.
Eve czuła narastające podniecenie. Miała świadomość, że występy w takim miejscu,
przed międzynarodową widownią, przebiłyby wszystkie dotychczasowe osiągnięcia jej
zespołu. Wybiegając myślą naprzód, zaczęta się zastanawiać nad wyborem sztuk. Hm, cztery
przedstawienia. Najlepiej byłoby pokazać sztuki czterech różnych amerykańskich
dramaturgów. Tennessee Williamsa, Neila Simona, Arthura Millera, jeszcze kogoś, Na brak
nazwisk nie mogła narzekać. Oczywiście będzie nalegała na własnych akustyków,
elektryków, maszynistów, na własne charakteryzatorki, garderobiane, rekwizytorów.
- Słychać, jak w twojej głowie obracają się tryby - powiedziała z rozbawieniem
Gabriella.
Eve postała jej uśmiech, po czym wyszła na scenę. Stanęła na środku i, maksymalnie
skupiona, zaczęła się rozglądać po widowni. To było niesamowite. W pustym teatrze
wyczuwała wibracje, zapach farby, potu, widziała twarze, słyszała brawa. Tak, to była
wymarzona scena. Scena, na jakiej pragnie się znaleźć każdy aktor. Wznoszące się rzędy
wygodnych siedzeń, pomiędzy nimi trzy szerokie przejścia, podłoga wyłożona miękką
granatowa wykładziną. Ogromne kryształowe żyrandole zawieszone na pokrytym freskami
suficie. Na wprost sceny balkon. Nawet z tej odległości widziała lśniące, piękne rzeźbione
poręcze. Ale nie to ją najbardziej cieszyło, nie dywany, poręcze czy żyrandole, lecz fakt, że z
każdego miejsca na widowni idealnie było widać, co się dzieje na scenie.
- Dziś... dziś już koniec, tragiczny finał. Cokolwiek uczyniliśmy, cokolwiek
osiągnęliśmy, przestaje się liczyć. Jutro wszystko zacznie się od nowa, tyle że bez nas. Bo nas
już nie ma.
Głos niósł się daleko, po ostatnie rzędy. Brzmiał głośno i wyraźnie. Eve uśmiechnęła
się zadowolona.
- Fantastycznie. - Popatrzyła na Brie. - Nie wiem, kim jest wasz architekt, ale spisał
się na medal.
- Zasugeruję ojcu. aby mu przyznał jakiś medal, Eve, ten tekst, który przed chwilą
recytowałaś... Nie kojarzę go.
- Nic dziwnego. To fragment sztuki początkującego dramaturga - odparła ze
wzruszeniem ramion, nie przyznając się, że tym początkującym dramaturgiem jest ona sama.
- Brie, kochanie, takiego teatru każdy mógłby wam pozazdrościć. Kiedyś w przyszłości
chętnie przygotuję coś na małą scenę. Ale do naszych obecnych celów duża jest absolutnie
wymarzona.
- To dobrze. Miałam nadzieję, że ci się spodoba.
- Stukając obcasami o podłogę, Gabriella podeszła do Eve. - Odkąd wpadliśmy z
Aleksem na pomysł wspomożenia fundacji, z niecierpliwością czekałam na twoją reakcję. A
więc? Przyjmujesz nasze zaproszenie?
- Jeżeli dogadamy się co do koncepcji i szczegółów, obejrzycie cztery genialne
spektakle.
- Cudownie.
Eve jeszcze raz rozejrzała się dookoła. Ona sama nie wystąpi na deskach teatru w
Cordinie, ale może kiedyś w przyszłości któraś z jej sztuk zostanie tu wystawiona? No cóż,
nie szkodzi pofantazjować.
- W takim razie powinnam jak najszybciej wrócić do domu i brać się do pracy.
- Wykluczone. Po prostu nie zgadzam się i już. Na jutro zaplanowałam rodzinny
obiad. U siebie na farmie. - Brie wzięła przyjaciółkę pod rękę. - Słuchaj, jedź do pałacu,
poopalaj się, odpocznij. Potem naprawdę nie będziesz miała na to czasu.
- To rozkaz?
- Absolutnie.
- W takim razie muszę go wykonać, prawda?
Nie było to wcale takie bolesne. Przeciwnie, leżąc nad basenem i patrząc, jak liście
palm kołyszą się leniwie na wietrze, uznała, że jest to całkiem miła forma spędzania czasu. W
młodości specjalizowała się w nicnierobieniu. Teraz, jako osobie dorosłej, trudno jej było
uwierzyć, że smażenie się na słońcu czy snucie bez celu mogło ją kiedykolwiek
satysfakcjonować. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że człowiek lubi sobie odpocząć,
pomyślała, odchylając w tył oparcie leżaka. Odrobina lenistwa nikomu nie zaszkodziła. Tyle
ż
e szkoda poświęcać na nie całe życie.
Niewiele brakowało, aby tak się stało w jej wypadku. Pochodziła z bogatego domu.
Miała wszystko. Wystarczyło wyrazić życzenie, a inni je spełniali. Może dalej by tak żyta,
zbijając bąki, gdyby nie odkryła teatru. Zaczęła od najniższego szczebla. Uczyła się,
zdobywała doświadczenie. Okazało się, że ma talent. Odnosiła sukcesy dzięki własnej pracy i
talentowi, a nie pomocy ojca. Ale nie występowała na scenie; jej związek ze sceną miał
całkiem inny charakter.
Teatr otworzył przed nią nowy świat, pozwolił poznać samą siebie. Przekonała się, że
jest inteligentna, zaradna i ma umiejętności organizacyjne, o jakie nigdy siebie wcześniej nie
podejrzewała. Założyła własny zespół, doskonale sprawdzała się w roli producentki. Nauczyła
się podejmować ryzyko. Nie oszczędzała się. Wiedziała, że od tego, co postanowi, zależy
kariera i egzystencja wielu ludzi. Poczucie odpowiedzialności za innych sprawiło, że z
bogatej, rozpieszczonej dziewczyny przeobraziła się w myślącą, zapracowaną młodą kobietę.
Teraz stała przed olbrzymią szansą. Międzynarodowa sława - na coś takiego nie
liczyła w najśmielszych snach. Hm, musiałaby tylko podjąć właściwą decyzję, wybrać cztery
sztuki, wyprodukować je, zamówić odpowiednie kostiumy, rekwizyty, scenografię.
Musiałaby też naradzić się z prawnikami, załatwić transport, być na każde zawołanie czterech
reżyserów oraz siedemdziesięciu kilku aktorów oraz pracowników technicznych.
A także księcia Aleksandra.
Poprawiła na nosie okulary przeciwsłoneczne i westchnęła cicho. Życie bez wyzwań
byłoby strasznie nudne.
Nie powinien był tu przychodzić. Spojrzał na zegarek. Tak, równo za dwadzieścia
minut ma spotkanie. Powinien siedzieć w gabinecie i przygotowywać się do rozmowy z
sekretarzem stanu. Co mu strzeliło do głowy, żeby pytać służącego, czy panna Hamilton już
wróciła? Gdyby nie wiedział, że leży teraz nad basenem, udałby się na górę i zajął pracą. A
tak...
Sprawiała wrażenie, jakby spała. Miała na sobie skąpe czerwone bikini, które ledwo
cokolwiek zakrywało. Żeby równo i ładnie się opalić, zsunęła ramiączka; stanik utrzymywał
się w miejscu tylko dlatego, że leżała bez ruchu. Ciemne okulary zasłaniały jej oczy; gdyby
były otwarte, na pewno zareagowałaby na jego obecność.
Mógł się napatrzeć do woli. Posmarowana olejkiem skóra lśniła w słońcu. Jej zapach
mieszał się z zapachem rosnących w ogrodzie kwiatów. Ciemne włosy lepiły się do twarzy;
oznaczało to, że Eve korzystała z basenu.
Kiedy się nad nią pochylił, zatrzepotała rzęsami i otworzyła powieki.
- Powinnaś uważać. Słońce silnie operuje.
Zasłaniał jej głową słońce; wyglądało to niemal tak, jakby otaczała go świetlista
aureola. Eve zamrugała oczami i przez chwilę milczała, niepewna, czy to jawa, czy sen.
Pamiętała, że śnił się jej smok, którego zabija rycerz w srebrnej zbroi. Jednakże bardziej niż
ze średniowiecznym rycerzem Aleksander kojarzył się jej z greckim bogiem.
- Sądziłam, że Wasza Wysokość wyszedł.
Zapominając o rozpiętym staniku, oparła się na łokciu. Raptem poczuła, że stanik się
osuwa. Przeklinając głośno, przytrzymała go ręką. Aleksander obserwował ją bez słowa,
kiedy usiłując zachować resztki skromności, wiązała na szyi ramiączka.
- Bo wyszedłem. Ale wróciłem. Masz bardzo jasną karnację. Spieczesz się na raka.
Przemknęło jej przez myśl, że zgodnie z etykieta dworską powinna wstać i dygnąć.
Uznała jednak, że dyganie w bikini byłoby po prostu śmieszne.
- Po pierwsze, wtarłam w siebie pół butelki mleczka z filtrem, po drugie, nie
zamierzam tu długo siedzieć, a po trzecie, kiedy się mieszka w Houston, skóra nabiera
odporności.
- Objawiającej się lekkim zaróżowieniem? - Przysunął sobie krzesło i usiadł. - Byłaś w
Centrum?
- Tak. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Rodzinie Bissetów należą się gratulacje.
- To przyjedziesz z zespołem?
- Wszystko zależy od warunków umowy. - Podniosła oparcie leżaka. - Scena jest
pierwszorzędna, zaplecze wspaniałe. Jeżeli uda nam się porozumieć co do szczegółów, myślę,
ż
e oboje będziemy zadowoleni.
- Szczegółami niech się zajmują prawnicy i księgowi - rzekł. - Pytanie brzmi: czy
zgadzasz się na przyjazd?
- Zgodę uzależniam od informacji, jakie uzyskam od prawników i księgowych.
- Chyba stałaś się prawdziwą kobietą interesu.
- Owszem. Wasza Wysokość nie pochwala kobiet prowadzących interesy?
- Cordina jest nowoczesnym księstwem. Nie oceniamy tu ludzi na podstawie ich płci.
- Królewskie „my”? Istotnie, świadczy to o nowoczesności i postępowym sposobie
myślenia - zauważyła z ironią. - Nie za ciepło Waszej Wysokości w tej marynarce?
- Jest lekki wiatr.
- Czy zdarza się Waszej Wysokości zrzucić koronę? Biegać na bosaka?
- Słucham?
- Mówiłam w przenośni. - Wzięła ze stolika szklankę soku pomarańczowego. Kostki
lodu dawno się roztopiły, ale napój i tak był orzeźwiający. - Często Wasza Wysokość pływa?
- Niestety, mało mam czasu na rozrywki.
- Jest takie powiedzenie: praca lata skraca.
- Obiło mi się o uszy.
Zdobiący jego dłoń złoty pierścień z rubinem błysnął w słońcu.
- Ale nie dotyczy ono książąt?
- Dotyczy. Żałuję, że nie mogę poświęcić d więcej czasu.
- Wcale tego nie oczekuję. - Wstała. Aleksander również. - Na miłość boską, proszę
siadać, książę! - fuknęła. - Przecież nikogo tu poza nami nie ma. Nawet sobie Wasza
Wysokość nie wyobraża, jakie to irytujące, kiedy się wstaje, a siedzący obok mężczyzna
natychmiast podrywa się na nogi.
- Naprawdę? - spytał z rozbawieniem, posłusznie siadając z powrotem na krześle.
- Tak, naprawdę. Powinien książę spędzić trochę czasu w Ameryce. Tam można się
pozbyć sztywności, wyluzować.
- Wyluzować? Nie bardzo mogę sobie pozwolić na luz - oznajmił cicho.
Złość jej minęła.
- W porządku, ale nie rozumiem, dlaczego książę musi się tak oficjalnie zachowywać
w moim towarzystwie. Jestem blisko zaprzyjaźniona z waszą rodziną, a poza tym nienawidzę
zbędnej etykiety.
- Tak? To dlaczego nie mówisz do mnie po imieniu?
Zarumieniła się. Jego słowa wprawiły ją w zakłopotanie.
- Sama powiedziałaś, że znamy się od lat...
- Myliłam się - rzekła wolno, wyczuwając jakieś niewidoczne prądy. - W ogóle się nie
znamy.
- Do innych zwracasz się po imieniu...
Zaschło jej w gardle. Pomógłby łyk soku. Ale szklanka stała na stoliku, a stolik obok
krzesła, na którym siedział Aleksander.
- To prawda - przyznała.
- Zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. Ale może powinienem ciebie o to spytać.
Powiedz, Eve, dlaczego nie mówisz do mnie per ty?
- Nie wiem. Jakoś wydaje mi się to niestosowne.
Zadrżała. Czyżby była zdenerwowana? Zaintrygowany, przysunął się bliżej.
- Czy kiedykolwiek byłem wobec ciebie niemiły?
- Tak. Nie.
Cofnęła się o krok.
- Zdecyduj się.
- Nie, książę. Aleksandrze - poprawiła się, widząc jego karcące spojrzenie. - Jesteś
zawsze niezwykle uprzejmy. Mimo swojej niechęci do mnie...
- Niechęci? Takie odniosłaś wrażenie? Że jestem do ciebie niechętnie nastawiony?
Nie zauważyła, kiedy podszedł bliżej; teraz dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów.
Eve postanowiła zastosować jedyną skuteczną metodę obrony, jaką znała: atak.
- Zdecydowanie tak.
- Należą ci się więc przeprosiny.
Ujął jej rękę i podniósł ją do ust. Choć niebo było błękitne, bez chmur, Eve wydawało
się, że powietrze drży od wyładowań elektrycznych.
- Przestań być taki czarujący.
Usiłowała zabrać rękę, lecz trzymał ją mocno. Uśmiech, który rozjaśnił jego twarz, był
równie nieoczekiwany jak muśnięcie warg o jej dłoń. Nie miał już żadnych wątpliwości: Eve
była zdenerwowana. Nie wiedzieć czemu, bardzo go to wzruszyło.
- Wolałabyś, żebym był zgryźliwy i cyniczny?
- Nie, wolałabym, żebyś był sobą. Nie lubię niespodzianek.
- Ja też nie.
Dojrzała coś w jego oczach. Czyżby wyzwanie? Nie zamierzała żadnego podejmować.
- Ale czasem są miłe i urozmaicają życie - dodał po chwili.
- Jednym urozmaicają, innych wprawiają w zakłopotanie.
Jego uśmiech pogłębił się. Po raz pierwszy w życiu zauważyła dołeczek w prawym
policzku Aleksandra.
Nie mogła oderwać od niego wzroku.
- Czy to znaczy, że ja cię wprawiam w zakłopotanie?
- Tego nie powiedziałam - rzekła.
Utkwiła spojrzenie w jego oczach. Ale tak też było źle.
- Czerwienisz się - szepnął, gładząc palcem jej brodę.
- To od ciepła. - Nogi miała jak z waty.
- Tak, faktycznie jest gorąco. - On też czuł niepokój i drgania powietrza, jakby gdzieś
nieopodal szalała burza. - Chyba powinniśmy się ochłodzić.
- Tak. Zresztą muszę się przebrać. Obiecałam Bennettowi, że przed kolacją wybiorę
się z nim do stajni.
Błysk, który widziała w jego oczach, natychmiast zgasł. Usta zacisnęły się, dołeczek
w policzku znikł.
- Więc nie zatrzymuję cię. Aha, na kolacji będzie ambasador Francji z żoną.
- Postaram się nie siorbać.
- Stroisz żarty ze mnie? - spytał gniewnie. - Czy z siebie?
- Z nas obojga.
- Nie siedź za długo na słońcu, bo się spieczesz.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i sprężystym krokiem ruszył do pałacu. Eve
odprowadziła go wzrokiem, po czym zamknęła oczy i skoczyła na głowę do basenu. Okazało
się, że na kolację z ambasadorem zostali również zaproszeni Brie z Reeve'em. Eve siedziała
między mężem Gabrielli a ambasadorem Francji, zadowolona, że w trakcie posiłku nie musi
prowadzić rozmowy z Aleksandrem, który jako gospodarz i następca tronu siedział u szczytu
stołu. Miejsce po jego prawej ręce zajmowała siostra, po lewej żona ambasadora.
Wbrew obawom Eve, kolacja upłynęła w całkiem sympatycznej atmosferze.
Ambasador znał mnóstwo ciekawych anegdot, którymi sypał jak z rękawa. Eve słuchała z
przyjemnością, co chwila wybuchając śmiechem. Potem mile zaskoczyła gościa, kiedy
zaczęła konwersować z nim po francusku. Chociaż od lat nie mówiła w tym języku, lata nauki
w szkole w Szwajcarii nie poszły na marne.
- Jestem pod wrażeniem - powiedział Reeve, kiedy popatrzyła na niego z uśmiechem.
Niewiele się zmienił od czasu ślubu z Gabriellą, pomyślała. Może na skroniach
przybyło mu kilka siwych włosów, ale to wszystko. Chociaż nie, nieprawda. Sprawiał
wrażenie bardziej odprężonego niż dawniej. Wyglądało na to, że szczęście i radość to
najlepsze eliksiry młodości.
- A tobie jak idzie nauka francuskiego? - spytała Eve.
- Kiepsko.
Dźgnął widelcem kawałek kaczki w pysznym, aromatycznym sosie. O ileż bardziej
wolałby zjeść krwisty stek prosto z rusztu! Nagle dźwięczny śmiech Brie wzbił się w
powietrze. Spoglądając na żonę, Reeve pomyślał sobie, że ofiary, jakie musiał ponieść, aby
być z tą nadzwyczajną kobietą, są niczym w porównaniu z tym, co zyskał w zamian.
- Gabriellą mówi, że uparłem się pozostać ignorantem.
- I co?
- Chyba ma rację.
Roześmiawszy się wesoło, Eve podniosła kieliszek.
- Wiesz, nie mogę się doczekać jutra, żeby wreszcie zobaczyć waszą farmę. Chris
mówiła, że macie śliczny dom. Podobno macie też konie?
- Tak. Wszystkie dzieciaki jeżdżą konno. Nawet Dorian, tyle że on na kucyku. - Reeve
odsunął się, pozwalając służącemu zabrać talerz. - W głowie się nie mieści, jak one się
szybko wszystkiego uczą.
- Powiedz, jak się tu czujesz? - Nie była pewna dlaczego, ale koniecznie chciała
usłyszeć odpowiedź; pytanie wydało jej się szalenie ważne. - To znaczy, mieszkając w
Cordinie, zapuszczając nowe korzenie, poznając nowe obyczaje...?
Mógł wzruszyć ramionami albo dać jakąś zabawną, lecz wymijającą odpowiedź. Ale
Reeve nigdy nie uciekał od prawdy.
- Z początku było dość ciężko, zresztą dla nas obojga. A teraz traktuję Cordinę jak
drugą ojczyznę. Jeden dom mamy tu, drugi w Wirginii. Oczywiście ucieszę się, kiedy Aleks
się ożeni i Brie będzie miała mniej obowiązków, ale co robić? Zakochałem się w kobiecie,
która akurat jest księżniczką.
- A z tytułem wiąże się masa obowiązków, prawda?
Całkiem nieświadomie skierowała wzrok na Aleksandra.
- O tak - potwierdził Reeve, po czym widząc, na kogo Eve spogląda, dodał cicho: -
Rzecz jasna, on ma ich najwięcej.
Czym prędzej skupiła uwagę na swoim rozmówcy.
- Nic dziwnego. Któregoś dnia zasiądzie na tronie.
- Jest stworzony do rządzenia. Sądzę, że od chwili, gdy przyszedł na świat,
przygotowywano go do tej funkcji.
I nagle pomyślał, że chyba instynkt nie mylił Gabrielli. Chyba istotnie coś się działo
między Eve a Aleksandrem. Jakoś nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi, wydawało mu
się, że Brie przesadza, ale dziś nie był tego taki pewien. Jeżeli Brie ma rację, Eve nie będzie
miała łatwego życia.
Przez chwilę Reeve wpatrywał się w kieliszek wina, po czym, nie podnosząc głosu,
dodał:
- Jednego się nauczyłem, odkąd jestem z Brie. Ze niektórzy nie mają wyboru. Dla nich
i dla tych, którzy ich kochają, obowiązek to rzecz święta.
Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości, słowa Reeve’a do reszty je rozwiały.
- No tak, oczywiście - szepnęła, po czym, chcąc rozładować napięcie, odwróciła się w
stronę ambasadora francuskiego i opowiedziała mu jakiś dowcip.
Na kawę i koniak przeszli do salonu. Po paru minutach, gdy inni zajęci byli rozmową,
Bennett ujął Eve za rękę.
- Powietrza! - szepnął jej do ucha. - Wymknijmy się do ogrodu.
- Nie wypada.
- Wypada. Oni tu będą jeszcze co najmniej godzinę.
A ja mam prawo, wręcz obowiązek przypilnować, aby wszyscy goście się dobrze
bawili. Więc ty też. Wyjdźmy chociaż na taras, co?
Trudno było oprzeć się pokusie. Obejrzawszy się, Eve zobaczyła, że Aleksander stoi
pochłonięty rozmową z ambasadorem francuskim, a Brie i Reeve konwersują z jego żoną.
- No dobrze - zgodziła się. - Ale tylko na chwilę.
Nie przerywając wypowiedzi, Aleksander dojrzał kątem oka, jak Eve kieruje się z
Bennettem w stronę drzwi na taras.
- Bosko - stwierdził Bennett, wciągając głęboko powietrze. - Znacznie milej niż w
ś
rodku.
- Nie narzekaj. Było całkiem sympatycznie.
- Owszem, ale wolałbym wybrać się z przyjaciółmi na pizzę i piwo. - Podszedł do
krawędzi tarasu i oparł się o balustradę. - Im jestem starszy, tym mniej mam czasu na zwykłe
przyjemności.
- Niełatwo ci, prawda?
- Co?
- Być tym, kim jesteś.
Objął ją ręką w pasie.
- Są też i plusy.
- Zawsze to robisz - powiedziała z wyrzutem. - Wykręcasz się od odpowiedzi.
Cofnęła się pół kroku, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Był przystojny i silny. Silny
fizycznie i psychicznie.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - Wsunął ręce do kieszeni. - To trudne pytanie.
Urodziłem się w tej rodzinie, nie znam innego życia. Ale masz rację; czasem bywa piekielnie
ciężko. Człowiek nigdy nie jest sam. Wszędzie towarzyszy mu ochrona, śledzą go
przedstawiciele prasy. Staram się nie zwracać na to uwagi, inaczej bym zwariował. Ale ja i
Brie jeszcze nie mamy najgorzej. Żadne z nas nie zasiądzie na tronie.
- Żałujesz?
- No co ty! - powiedział to z takim oburzeniem, że Eve uśmiechnęła się w ciemności.
- Obce jest ci uczucie zazdrości, prawda, Ben?
- Aleksowi nie ma czego zazdrościć. Odkąd pamiętam, biedak musiał lepiej się uczyć,
więcej pracować, być silniejszy, mądrzejszy, rozsądniejszy. Za nic w świecie nie
zamieniłbym się z nim na miejsca. Dlaczego pytasz?
- Sama nie wiem. Może dlatego, że jak wszystkich Amerykanów, fascynuje mnie
arystokracja.
- Zbyt długo nas znasz, aby być nami zafascynowana.
- Tylko niektórych z was znam. - Potrząsnęła głową, jakby sobie coś przypomniała. -
Pamiętasz ten wieczór, wtedy na balu, kiedy wyszliśmy na balkon?
- Trudno, żebym o nim zapomniał.
- Myślałam, że będziesz chciał mnie pocałować.
Uśmiechnął się i zawinął wokół palca kosmyk jej włosów.
- Nie zdążyłem.
- Tak. Zamiast tego zostałeś postrzelony. Byłeś taki dzielny.
- Bardzo dzielny. - Obiema rękami objął ją w pasie.
- Wiesz, gdybym cię teraz pocałował, czułbym się tak, jakbym dobierał się do swojej
młodszej siostry.
- Wiem. - Położyła głowę na jego ramieniu. - Cieszę się, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Nie masz przypadkiem siostry stryjecznej, kuzynki czy jakiejś młodej ciotki, która
wygląda tak jak ty?
- Niestety. - Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.
- Szkoda.
- Bennett.
Na dźwięk głosu Aleksandra Eve podskoczyła jak dziecko przyłapane na kradzieży
cukierka. Przeklinając w duchu, odwróciła się i zacisnęła dłonie w pięści.
- Wybaczcie, że wam przeszkadzam. - Stał tuż za drzwiami, gdzie nie docierało
ś
wiatło księżyca. - Ale pan ambasador szykuje się do wyjścia.
- Co, już? - Nie przejmując się chłodem w głosie brata, Bennett ścisnął Eve za ramię. -
W porządku, chodźmy się pożegnać.
- Dobrze - powiedziała, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała nadzieję, że Aleksander
wejdzie za Bennettem do salonu, a ona zostanie chwilę sama.
- Zapraszam, Eve, do środka. Z tobą również pan ambasador chciałby się pożegnać.
Oczarowałaś go.
- Już idę. - Podeszła do drzwi, ale nie mogła przejść; zagradzał jej drogę. - Coś jeszcze
chcesz mi powiedzieć?
- Tak. - Zacisnął palce na jej brodzie, zaskakując tym gestem zarówno siebie, jak i ją. -
Bennett jest szlachetnym, wspaniałomyślnym człowiekiem, ale bywa niestały w uczuciach.
Uważaj na siebie, żebyś nie cierpiała. Gdyby ktokolwiek inny to powiedział, roześmiałaby się
i tyle. Ale kiedy tak stała, patrząc w oczy Aleksandra, nie było jej do śmiechu.
- Ostrzegasz mnie dziś po raz drugi. Wcześniej, żebym się nie spaliła na słońcu, teraz,
ż
ebym miała się na baczności przed Bennettem. Oba razy niepotrzebnie, Wasza Książęca
Mość - dodała lodowatym tonem. - Jestem Amerykanką, Amerykanki zaś potrafią same się o
siebie troszczyć.
- Nie miałem najmniejszego zamiaru troszczyć się o ciebie - oznajmił uszczypliwie.
Zabolałoby ją to, gdyby nie była taka wściekła.
- Całe szczęście!
- Jeżeli jesteś zakochana w Bennetcie...
- Słucham? - spytała oburzona. - Jakim prawem zadajesz mi takie pytanie? - Nie
rozumiała, co ją rozsierdziło, ale z każdym słowem czuła, jak narasta w niej złość. - To, czy
jestem zakochana, czy nie, to wyłącznie moja sprawa. Ciebie to nie powinno obchodzić.
- Zapominasz, że Bennett jest moim bratem.
- No właśnie, bratem. Nie poddanym. Nie rządzisz nim, a już na pewno nie rządzisz
mną. Moje uczucia względem Bennetta czy kogokolwiek innego nie powinny cię interesować.
- Mylisz się. Interesuje mnie wszystko, co się dzieje w moim domu i dotyczy mojej
rodziny.
- Aleks - powiedziała cicho Brie, która nagle pojawiła się na tarasie. Jej szept
wyraźnie kontrastował z ich podniesionymi głosami. - Ambasador czeka.
Nie patrząc na Eve, Aleksander skierował się do salonu.
- Twój brat to idiota - mruknęła pod nosem Eve.
- Owszem, pod wieloma względami - zgodziła się, Brie, uściskiem próbując dodać
przyjaciółce otuchy. - A teraz weź głęboki oddech i chodź pożegnać się z naszymi gośćmi.
Potem możesz pójść do siebie i skopać krzesło czy rzucić czymś w ścianę. Ja tak robię, kiedy
jestem wściekła.
Eve wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Kochana jesteś. Dzięki za radę.
ROZDZIAŁ TRZECI
ROMANS KSIĘCIA BENNETTA Z AMERYKAŃSKĄ DZIEDZICZKĄ
Popijając poranną kawę, Eve przeczytała nagłówek w gazecie i aż się zakrztusiła. Po
chwili, przełknąwszy kawałek rogalika, który miała w ustach, ponownie spojrzała na tytuł i
tym razem zaczęła chichotać. Biedny Ben, przemknęło jej przez myśl; wystarczy, że spojrzy
na kobietę, a już mu przypisują romans. Odłożyła rogalik na talerz i przystąpiła do lektury.
W trakcie swojego pobytu w Cordinie Eve Hamilton, córka milionera T.G. Hamiltona,
zamieszkała w książęcym pałacu. Bliska przyjaźń łącząca księcia Bennetta Z panną Hamilton
została zawiązana siedem lat temu, kiedy...
Dalej następował opis wydarzeń, które miały miejsce w pałacu podczas nieudanego
porwania księżniczki, oraz dokładne wyszczególnienie ran odniesionych przez Bennetta. Eve
uśmiechnęła się pod nosem, czytając mocno przesadzoną relację o własnym bohaterstwie.
Według gazety, w ciągu tych siedmiu lat mieli z Bennettem kilka sekretnych schadzek.
Sekretne schadzki? Hm. Owszem, Bennett przyjechał do Houston na przyjęcie z
okazji jej dwudziestych pierwszych urodzin. Właśnie wtedy zakochała się w nim po uszy jej
najlepsza przyjaciółka. Parę lat później poproszono Eve, aby pokazała Bennettowi
Waszyngton. Kilka razy odwiedziła Cordinę wraz ze swoją siostrą. A raz, zupełnym
przypadkiem, wpadła na Bennetta w Paryżu. Trudno nazwać sekretną schadzką obiad, jaki
zjedli razem w jednej z paryskich restauracji, ale widocznie dziennikarze nie mieli o czym
pisać, więc...
Artykuł kończył się pytaniem: Czy kolejny członek królewskiej rodziny poślubi
Amerykankę?
Nie poślubi, odparła w myślach Eve i odłożyła na bok gazetę. Ciekawe, o czym prasa
będzie pisać, kiedy w końcu Bennett naprawdę się zakocha i ustatkuje? Kręcąc z
rozbawieniem głową, podniosła z talerzyka stygnący rogalik. Oj, długo trzeba będzie na to
czekać. Kto wie. Czy do tego czasu dzieci Brie nie założą już własnych rodzin?
- Interesująca lektura?
Zerknęła przez ramię w stronę drzwi. Powinna była wiedzieć, że Aleksander nie
pozwoli jej zjeść w spokoju śniadania.
- Śmieszą mnie te artykuły - odparła.
- Uważasz, że są zabawne?
- Tak, chociaż wyobrażam sobie, że Bena mogą denerwować. Bo jest to trochę
irytujące: ilekroć spojrzy na jakąś kobietę, dziennikarze zaraz umieszczają ją na liście jego
potencjalnych kandydatek na żonę.
- Ben nic sobie nie robi z takich plotek. Nawet lubi drobne skandale.
Ponieważ powiedział to bez oburzenia czy pretensji w głosie, Eve uśmiechnęła się.
Jeżeli chciał puścić w niepamięć ich wczorajszą sprzeczkę, nie miała nic przeciwko temu.
- A kto nie lubi? - zażartowała.
Przyjrzała mu się uważniej. Aleksander sprawiał wrażenie spiętego i zmęczonego.
Zrobiło się jej go żal.
- Jadłeś śniadanie? Mogę ci zaproponować kawę i ciepłe rogaliki.
- Za rogaliki dziękuję, ale kawy chętnie się napiję.
Wstawszy od stołu, wyjęła z kredensu czystą filiżankę.
- Dopiero dziesiąta, a wyglądasz tak, jakbyś miał za sobą długi, męczący dzień.
Przez chwilę nie odzywał się. Przywykł do tego, że niektóre informacje należy
zachowywać w tajemnicy. Ale potem zmienił zdanie. Niedługo cały świat się o wszystkim
dowie.
- Z samego rana otrzymałem wiadomość z Paryża. W naszej ambasadzie podłożono
bombę.
Odruchowo zacisnęła palce na uchwycie dzbanka.
- O Boże. Twój ojciec...?
- Na szczęście nic mu się nie stało. Drobne obrażenia odniósł jego sekretarz. - Na
moment książę zamilkł.
- Zginął Seward, asystent ministra - dokończył cicho, ale głos nawet mu nie zadrżał.
- Tak strasznie mi przykro. - Odstawiwszy dzbanek, Eve położyła rękę na ramieniu
Aleksandra. - Czy wiadomo, kto to zrobił?
- Na razie nikt się nie przyznał. Domyślamy się, czyja to robota, ale nie mamy
ż
adnych dowodów.
- Czy książę Armand wróci teraz do domu?
Aleks popatrzył przez okno na błękitne niebo i kwitnące w ogrodzie kwiaty. Chciał,
ż
eby ojciec czym prędzej wyjechał z Francji, lecz wiedział, że to niemożliwe; życie monarchy
wymagało wielu poświęceń.
- Ma jeszcze parę spraw do załatwienia w Paryżu.
- Ale...
- Wróci, kiedy będzie mógł. - Podniósł do ust parującą filiżankę czarnego napoju. -
Podobnie jak większość państw na świecie, Cordina zdecydowanie sprzeciwia się
terroryzmowi. Winni zostaną znalezieni i ukarani.
- Oby. - Eve odsunęła talerzyk z rogalikiem na gazetę. Artykuł o romansie z
Bennettem już jej nie bawił.
- Dlaczego niewinni ludzie muszą płacić za poglądy polityczne garstki fanatyków?
Zacisnął palce na uszku filiżanki.
- Polityka i terroryzm nie mają z sobą nic wspólnego - oświadczył, tłumiąc gniew.
- To prawda. - Wielu rzeczy nie rozumiała, na wielu się nie znała, lecz wiedziała, że
chowanie głowy w piasek nie przynosi żadnego pożytku. - Oczywiście masz rację.
- Seward pozostawił żonę z trójką dzieci.
- To okropne. Czy już ich powiadomiono?
- Nie. Właśnie się do nich wybieram.
- Może mogłabym jakoś pomóc? Chcesz, żebym z tobą pojechała?
- To nie twoja sprawa, Eve.
Postanowiła się nie narzucać. Powtarzała sobie, że jest głupia, czując się urażona jego
odmową. Kiedy wstał od stołu, wbiła wzrok w pustą filiżankę po kawie. Zastanawiał się, po
jakie licho tu przyszedł. Ale znał odpowiedź. Chciał poinformować Eve o tragedii, podzielić
się z nią swoim smutkiem, frustracją, złością.
Człowiek rządzący państwem nie powinien szukać współczucia, pocieszenia czy
wsparcia emocjonalnego. Całe życie uczono go, żeby polegał wyłącznie na sobie. Mimo to
przyszedł do niej. Potrzebował jej bliskości.
- Eve... - zaczął. Zwykła prośba z trudem przechodziła mu przez usta; męczył się,
jakby toczył z sobą walkę. - Czułbym się raźniej, gdybyś wybrała się ze mną. Myślę, że żonie
Sewarda może się przydać obecność kobiety.
- Tylko wezmę torebkę - powiedziała, zrywając się od stołu.
Sewardowie mieszkali w ładnym murowanym domku z małym, starannie utrzymanym
ogródkiem. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do drzwi rosły białe kwiaty. Na podjeździe przed
garażem stał czerwony rower. Eve poczuła ostre kłucie w sercu. Wiedziała, co to znaczy
stracić rodzica; znała ból i cierpienie, które towarzyszą takiej stracie - ból, z którego człowiek
nigdy tak do końca się nie otrząsa.
Aleksander pierwszy wysiadł z samochodu, po czym podał Eve rękę. Przyjęła ją z
wdzięcznością.
- Jeżeli zmieniłaś zdanie i wolałabyś...
- Absolutnie nie.
Ruszyli razem do drzwi. Eve czuła na sobie spojrzenie kierowcy, który pozostał na
miejscu, nie zdawała sobie jednak sprawy z obecności ochroniarzy rozstawionych wzdłuż
ulicy.
Drzwi otworzyła Atena Seward, pulchna kobieta w średnim wieku o ciemnych
włosach, pięknych dużych oczach i potarganych włosach. Najwyraźniej była w trakcie
sprzątania. Na widok następcy tronu na jej twarzy odmalowało się zdumienie, szybko jednak
wzięła się w garść.
- Wasza Wysokość...
- Proszę nam wybaczyć tę niespodziewaną wizytę, madame Seward. Czy możemy
wejść?
- Oczywiście. - Zerknęła przez ramię na meble, których nie zdążyła jeszcze odkurzyć,
i rozrzucone po podłodze zabawki. - Czy Wasza Wysokość napije się kawy?
- Nie, dziękuję. Pani pozwoli, że przedstawię jej pannę Eve Hamilton.
- Bardzo mi miło. - Atena Seward wyciągnęła na powitanie dłoń. - Proszę, niech
państwo usiądą.
Wiedząc, że gospodyni będzie stała, dopóki on nie usiądzie, Aleksander spoczął na
najbliższym krześle.
- Madame Seward, nadeszła dziś przykra wiadomość z Paryża.
Eve, która siedziała na tej samej kanapie co Atena Seward, poczuła, jak kobieta nagle
sztywnieje.
- Słucham...
- W naszej ambasadzie podłożono dwie bomby. Zanim je znaleziono, jedna wybuchła.
- Wiedział z doświadczenia, że nawet najgorszą wiadomość powinno się podać szybko, bez
długich wstępów. - Pani mąż zginął.
- Maurice? - Nieświadoma tego, że chwyciła Eve za rękę, z całej siły zacisnęła palce
na jej dłoni. - Maurice nie żyje?
- Tak, madame. Poniósł śmierć na miejscu. Mój ojciec przesyła pani najgłębsze
wyrazy współczucia. Ja i reszta rodziny również pragniemy złożyć pani szczere kondolencje.
- Nie ma mowy o żadnej pomyłce? - Nie płakała; oczy miała suche, ale jej palce
wpijały się w rękę Eve.
Najbardziej w świecie nienawidził uczucia bezradności. Nie mógł pomóc Atenie ani
oferować jej nadziei, a słowa otuchy tak niewiele znaczyły.
- Niestety, madame. W chwili detonacji pani mąż był sam w gabinecie.
- Koniak - wtrąciła nagle Eve. - Madame Seward, gdzie trzyma pani koniak?
- Co? - Gospodyni popatrzyła na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Na półce w kuchni.
Eve przeniosła spojrzenie na Aleksandra. To wystarczyło; bez słowa wstał i wyszedł.
- Jeszcze wczoraj z nim rozmawiałam - szepnęła Atena. - Był zmęczony, ale to
zrozumiałe. Te spotkania zawsze ciągną się godzinami. Kupił dla naszej córki broszkę, W
przyszłym miesiącu są jej urodziny. - Głos jej zadrżał. - Musiała nastąpić jakaś pomyłka.
Prawda, mademoiselle?
I nagle z oczu Ateny trysnął strumień łez.
Eve uczyniła jedyną rzecz, jaka w tym momencie przyszła jej do głowy: objęła
zrozpaczoną kobietę. Kiedy Aleksander wrócił do pokoju, Atena siedziała z twarzą wtuloną w
pierś Eve, ta zaś z oczami lśniącymi od leź gładziła ją po włosach.
Nie bacząc na protokół i nie zastanawiając się nad tym, co jemu jako następcy tronu
wypada robić, a czego nie wypada, Aleksander kucnął obok zapłakanych kobiet i wcisnął
wdowie do ręki kieliszek koniaku.
- Madame, o ile się orientuję, ma pani siostrę - rzekł łagodnie. - Czy chciałaby pani,
ż
ebym do niej zadzwonił?
- Moje dzieci...
- Poślę po nie kierowcę.
Atena Seward pociągnęła łyk koniaku.
- Gdyby Wasza Wysokość mógł zadzwonić do mojej siostry...
- Gdzie jest telefon?
- Na końcu korytarza. W gabinecie Maurice'a - rzekła, kładąc głowę na ramieniu Eve.
Po chwili zaniosła się szlochem.
- Zachowałaś się wspaniałomyślnie - powiedział Aleksander, kiedy wrócili do
samochodu.
Eve oparła głowę o tył siedzenia i zacisnęła powieki.
- Moja szlachetność czy wspaniałomyślność nic jej nie pomoże - szepnęła.
Nie odpowiedział. Sam czuł dokładnie to samo. Mimo władzy, jaką dzierżył, był
bezradny wobec aktów przemocy.
- Co z nią teraz będzie? - spytała Eve.
- Wsparcie finansowe na pewno otrzyma. Tyle dla niej i jej dzieci możemy zrobić. -
Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. - Niestety rany... rany tylko czas może zagoić.
Słyszała w jego głosie mieszaninę goryczy i frustracji.
- Chcesz tego drania ukarać, prawda?
Zapalił papierosa. Zauważył, że Eve nie spuszcza z niego oczu.
- Nie tylko chcę, ale i ukarzę.
Przebiegły ją ciarki. Aleksander nie żartował. Był władny ukarać winowajcę, władny
bynajmniej nie z racji tytułu czy urodzenia; gdyby przyszedł na świat w rodzime skromnego
wieśniaka, też byłby w stanie to zrobić. Miał w sobie jakąś niezwykłą siłę. która ją przerażała,
a zarazem fascynowała.
- Kiedy udałeś się do telefonu, Atena spytała, kto podłożył bombę. Odparłam, że nie
wiem. Kiedy minie jej pierwszy szok. na pewno przyjdzie z tym pytaniem do ciebie.
- Kiedy mija szok, nastaje pragnienie zemsty.
- Chcesz się mścić?
- To mógł być mój ojciec!
Po raz pierwszy w życiu Eve widziała, jak Aleksander traci panowanie nad sobą. Jego
oczy płonęły wściekłością, po chwili jednak wziął się w garść.
- Jesteśmy odpowiedzialni za to, co spotyka nasze księstwo i naszych obywateli.
Ś
mierci Sewarda nie puścimy płazem.
- Myślisz, że ładunek przeznaczony był dla twojego ojca? - Ujęła go za rękę. - Że to
on miał zginąć?
- Bombę podłożono w jego gabinecie. Tak się akurat złożyło, że chwilę przed
wybuchem ojciec wyszedł do innego pokoju. Gdyby nie wyszedł, zginęliby obydwaj.
- Więc tym bardziej powinien wrócić do Cordiny.
- Tym bardziej powinien zostać. Władca nie może okazywać strachu. Strach władcy
ś
wiadczy o słabości jego państwa.
- Do jasnej cholery! Przecież to twój ojciec!
- Owszem, ale to również książę Armand, władca Cordiny.
- Ależ nie wygaduj bzdur! Liczy się człowiek, nie funkcja! - Nie potrafiła ukryć
zdenerwowania. - Jeżeli sądzisz, że twojemu ojcu cokolwiek zagraża, powinieneś przekonać
go, aby natychmiast wrócił do domu.
- Gdyby ojciec pytał mnie o zdanie, powiedziałbym mu, że jeśli wróci do Cordiny, nie
zakończywszy interesów w Paryżu, popełni duży błąd.
Cofnęła rękę.
- Bennett mówił, że jesteś surowy i nieugięty. Ze musisz taki być. Ale nie miałam
pojęcia, że aż do tego stopnia. - Kiedy samochód zatrzymał się przed schodami
prowadzącymi do pałacu, Eve pierwsza wysiadła.
- Przez chwilę, zanim wyjechaliśmy do Ateny Seward, wydawało mi się, że
dostrzegam w tobie ciepło, jakieś oznaki człowieczeństwa. Ale się pomyliłam. Trudno
wymagać uczuć od kogoś, kto ma kamień zamiast serca.
Chwycił ją za ramię, zanim doszła do drzwi.
- Nic nie rozumiesz. A ja nie mam obowiązku tłumaczyć ci się z czegokolwiek. -
Obowiązku nie miał, ale czuł potrzebę. Nie chciał, aby Eve go potępiała.
- Zginął człowiek. Porządny, dobry, uczciwy człowiek, z którym jeździłem na
polowania i z którym od czasu do czasu uprawiałem hazard. Zostawił pogrążoną w rozpaczy
ż
onę, osierocił trójkę dzieci, a ja nic na to nie mogę poradzić. Nic.
Puścił jej ramię, po czym odwrócił się na pięcie i zbiegł po schodach. Przyglądała mu
się, dopóki nie skręcił do ogrodu i nie zniknął jej z pola widzenia.
Stała bez ruchu, oddychając ciężko. Oczy piekły ją od łez. Wciągnęła głęboko
powietrze, raz, drugi, trzeci, po czym ruszyła za księciem do ogrodu.
Psiakość! Eve Hamilton sprawiała, że zapominał o tym, kim jest i co do niego należy.
Różnił się od innych ludzi; musiał utrzymywać wyraźny dystans pomiędzy uczuciem a
obowiązkiem, pomiędzy tym, o czym marzy, a tym, co mu wolno. W końcu był księciem,
następcą tronu. W gronie rodzinnym mógł zachowywać się swobodnie, ale już w obecności
przyjaciół wiedział, że musi mieć się na baczności. Ktoś. kto poważnie traktuje swoje
powinności i na kim ciąży odpowiedzialność za losy państwa, nie może pozwolić sobie nawet
na chwilę beztroski i nieuwagi. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło w Paryżu.
Stracił wiernego przyjaciela. Dlaczego? Bo członek jakiejś bezimiennej grupy
terrorystycznej podłożył ładunek wybuchowy? Nie. Z rosnącego nieopodal krzaka Aleksander
zerwał barwny pąk. Człowiek nie jest źdźbłem trawy czy łodygą, którą łamie się bezmyślnie,
od niechcenia. Terrorystom nie chodziło o Sewarda. Seward zginął przez pomyłkę.
Celem ataku był jego ojciec. On, Aleksander, nie miał co do tego wątpliwości. A siłą
sprawczą był Deboque.
- Wasza Wysokość...
Odwróciwszy się, ujrzał Eve. Dookoła niej rosła bujna, tropikalna roślinność. Eve...
Pasuje do niej to imię, a ona pasuje do ogrodu. Tyle że w wypadku jej słynnej imienniczki,
biblijnej Ewy, zakazanym owocem było jabłko, a nie ona sama.
- Chciałam cię przeprosić - oznajmiła szybko. Zawsze wolała przemilczać własne
błędy, niż się do nich głośno przyznawać. - Czasem postępuję bezmyślnie; mówię, co mi ślina
na język przyniesie. Wierz mi, czuję się bardzo niezręcznie.
- Wierzę, Eve. Wierzę też, że powiedziałaś to, co uważałaś za słuszne.
Otworzyła usta, żeby zaprotestować, potem jednak się rozmyśliła.
- To prawda - przyznała. - Ale ty też.
Obserwował ją z zaciekawieniem. Wciąż była zła z powodu ich wcześniejszej
wymiany zdań, a także z powodu wyrzutów sumienia. Jak dobrze znał to uczucie! Ileż to razy
sam miał ochotę wygarnąć komuś prawdę i ileż to razy musiał nad tym zapanować!
- Na znak zgody - rzekł, wręczając jej zerwany z krzaka pąk. - Jesteś moim gościem.
Nie wypada, żebym się na ciebie gniewał.
Przyjęła kwiat i przysunąwszy go do nosa, wciągnęła w nozdrza lekko waniliowy
zapach.
- A gdybym nie była gościem? Wtedy mógłbyś się gniewać?
- Jesteś bardzo dociekliwa. I nie masz zwyczaju niczego owijać w bawełnę.
- Lubię wiedzieć, na czym stoję. - Wetknęła kwiat we włosy. - Całe szczęście, że nie
jestem jedną z twoich poddanych.
- To prawda.
Podniósł głowę. Niebo miało odcień błękitu, jaki widuje się jedynie na fotografiach.
Eve ponownie dostrzegła w oczach księcia smutek i napięcie, i ponownie wyciągnęła do
niego rękę.
- Czy dworska etykieta zezwala ci cierpieć wyłącznie w samotności?
Skierował na nią wzrok. Widział w jej twarzy współczucie, serdeczność, przyjaźń.
Tak długo się wzbraniał, nawet przed bezinteresownie okazywaną przyjaźnią. Ale dłużej nie
potrafił. Uginał się pod brzemieniem odpowiedzialności. Zamknął oczy i w odpowiedzi na
pytanie Eve pokręcił głową.
- Chociaż dzieliła nas duża różnica wieku, Maurice Seward był jednym z niewielu
ludzi, z którymi mogłem swobodnie rozmawiać. Rzadko spotka się kogoś tak szlachetnego,
tak uczciwego, pozbawionego cienia zawiści.
- Był twoim przyjacielem. - Podeszła krok bliżej i zanim zorientował się, co zamierza,
objęła go mocno w pasie. - Źle cię zrozumiałam. Przepraszam.
Ofiarowała mu serce, dobroć, czułość, podczas gdy on potrzebował czegoś więcej.
Powoli obrócił ją twarzą do siebie. Zapach jej włosów i skóry atakował jego zmysły;
poddawał mu się bez oporów.
Przyzwyczajony był do czynu, do walki oraz obrony, teraz jednak stał bez ruchu,
bezwolny i bezbronny. Dookoła rosły krzewy, które zasłaniały go niczym kurtyna. Ale nie...
to nie wchodzi w rachubę. Po prostu nie wyobrażał sobie, aby mógł pożądać kogoś lub
czegoś, co należy do jego brata.
Nie było to łatwe. Bo mimo książęcego tytułu i władzy, jaką posiadał, był tylko
człowiekiem, mężczyzną z krwi i kości. Rzadko odczuwał tak wielki ból jak teraz, gdy
trzymał w objęciach Eve. Ból mieszał się ze smutkiem i złością.
Powoli tracił nad sobą kontrolę, a tego się najbardziej obawiał. Miał bowiem
ś
wiadomość, że uczucia tłumione prędzej można zignorować niż te, którym dało się upust.
Gwałtownym ruchem odsunął od siebie Eve.
- Wybacz, ale czeka mnie mnóstwo obowiązków - rzekł. Spojrzenie miał harde,
pochmurne, a wewnętrzna walka, jaką toczył, nadała jego głosowi nieprzyjemne, szorstkie
brzmienie. - Sprawdzę, czy Bennett nie mógłby ci dotrzymać towarzystwa podczas lunchu.
Energicznym krokiem skierował się do drzwi pałacu. Eve bez słowa wpatrywała się w
jego oddalającą się sylwetkę, dopóki nie znikł za gęstwiną krzewów.
Pogrążyła się w zadumie. Czy naprawdę nic poza pracą go nie obchodzi? Czy
naprawdę jest pozbawiony normalnych ludzkich odruchów? Czy śmierć przyjaciela w ogóle
nim nie wstrząsnęła? Przez moment wydawało jej się, że tak, że czuł to samo co ona. Nie
bądź głupia, skarciła się w myślach.
Parę metrów dalej spostrzegła kamienną ławkę. Usiadła. Kolana tak bardzo jej drżały,
ż
e nie była w stanie iść dalej. Kiedy objęła Aleksandra w pasie, po prostu chciała go
pocieszyć. Jednakże z chwilą, gdy poczuła bijące od niego ciepło, wszystko się zmieniło.
Miała ochotę stać tak w nieskończoność, z zamkniętymi oczami, z policzkiem przytkniętym
do jego piersi. Ale jemu najwyraźniej przeszkadzał jej dotyk.
Wolał trzymać się od niej na dystans. I dzięki Bogu; powinna się z tego tylko cieszyć.
Wiele kobiet nie miałoby nic przeciwko zostaniu księżną, lecz większość z nich pewnie nie
zdawała sobie sprawy, że oznaczałoby to utratę prywatności, ograniczoną swobodę,
konieczność podporządkowania się sztywnym regułom i etykiecie. Zresztą Aleksander chyba
nie był człowiekiem łatwym we współżyciu. Cechował go upór, niecierpliwość, dążenie do
perfekcji. Denerwowały wady i słabości innych.
Mimo to pragnęła go. Na krótką szaloną chwilę przeniosła się w inny świat.
Zapomniała, że Aleks jest następcą tronu; marzyła o tym, aby ją obejmował, tulił, kochał.
Chciała sprawić, by z jego twarzy znikło zmęczenie i napięcie, a na wargach zagościł
uśmiech.
To minie, pocieszała się. Była osobą zbyt praktyczną, zbyt trzeźwo patrzącą na życie,
aby fantazjować o rzeczach niemożliwych. Poza wszystkim innym, nie miała czasu bujać w
obłokach. Czekało ją sporo pracy; musiała przecież wyprodukować cztery przedstawienia, a
potem zorganizować wyjazd licznego zespołu.
Jutro z samego rana wylatywała z Cordiny. Zanim ponownie tu zawita, będzie
skupiona na czymś innym. Aleksander nie będzie zaprzątał jej myśli.
Nie do końca przekonana, czy zdoła wybić go sobie z głowy, podniosła się z ławki.
Postanowiła odnaleźć Bennetta. On na pewno poprawi jej nastrój.
- Ale tu się zmieniło, Brie. Wprost nie do wiary!
Odpoczywając na dużej, ocienionej werandzie, Eve patrzyła na idealnie utrzymane
trawniki, na padoki, na ciągnące się za nimi wzgórza i pagórki. Najmłodsze dziecko Gabrieli!
i Reeve'a siedziało na schodach, głaszcząc małego kotka.
- Tak, czasem ja też nie wierzę własnym oczom - oznajmiła Brie, spoglądając na
swoje starsze pociechy bawiące się piłką. - Całe życie o marzyłam o takim domu, ale nigdy
nie sądziłam, że moje marzenia się spełnią. Byłam w ciąży z Krisrian, kiedy kupiliśmy tę
ziemię. Prosto ze szpitala przyjechaliśmy już tu. Od tej pory minęło pięć lat.
- Zaledwie pięć? Boże, ten dom wygląda tak, jakby stał tu od zawsze.
- Dzieci faktycznie nie znają innego. One...
Nagle rozległ się przeraźliwy pisk.
- Dorian, kochanie! - zawołała Brie. - Trochę delikatniej! Nie można tak tarmosić
kotka.
Chłopiec, miniatura ojca, wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu.
- Mruczy - oznajmił, nie przerywając głaskania.
- Tak, ale jak będziesz ciągał go za uszy, to cię podrapie.
- Ależ tu cudownie. - Eve westchnęła błogo. - Czy to miejsce choć trochę przypomina
waszą farmę w Wirginii?
- Dom w Wirginii jest znacznie starszy. - Oderwawszy oczy od syna, Brie przeniosła
spojrzenie na męża i braci krążących wokół stodoły. Wiedziała, o czym rozmawiają. Wybuch
bomby w ambasadzie w Paryżu nikomu nie dawał spokoju. - ciągle coś w nim reperujemy. A
to dach, a to okna. Reeve chciałby spędzać tam więcej czasu, ale na razie to niemożliwe.
- Brie, złotko, naprawdę nie musisz zabawiać mnie rozmową. Wiem, że boisz się o
ojca i martwisz ostatnimi wydarzeniami w Paryżu.
- Żyjemy w niespokojnych czasach. - Brie ponownie skierowała wzrok na dzieci. Były
całym jej światem. - Ale tak już jest. Musimy zaciskać zęby i robić, co do nas należy. Mój
ojciec bezustannie myśli o Cordinie.
- Powinien myśleć również o sobie.
- On i Cordina to jedno. - Na moment blask w oczach Gabrielli przygasł, starała się
jednak robić dobrą minę do złej gry. - Tak samo jak Aleks. Obcym najtrudniej właśnie to
zrozumieć. Aleks nie jest ci obojętny, prawda. Eve?
- Oczywiście, że nie.
- Oczywiście, że nie - powtórzyła za nią Brie, po czym pochwyciła z ziemi syna.
zanim w pogoni za kotem zdążył wczołgać się pod werandę. Kiedy niezadowolony zaczął się
wiercić, pocałowała go w policzek i usadowiła sobie na biodrze. - Tyle że ja mam co inne go
na myśli. W każdym razie, jeżeli kiedykolwiek dojrzejesz do tego uczucia, czeka cię wiele
pułapek. A jeże li będziesz chciała pogadać, pamiętaj, że zawsze możesz przyjść do mnie.
Hej, brudasku! - zawołała ze śmiechem, kiedy Dorian pociągnął ją za włosy. - Trzeba cię
wypucować przed kolacją.
- Zajmij się małym - powiedziała Eve. - A ja przyprowadzę resztę.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Jeżeli kiedykolwiek dojrzeje do tego uczucia? Do
jakiego uczucia? Lubiła Aleksandra, tak jak lubiła jego brata, siostrę i ojca. Byli dla niej
niczym druga rodzina. Nie ukrywała, że Aleksander ją pociąga. Ale nic dziwnego, inne
kobiety też, łypały na niego pożądliwym okiem. No dobrze, może czasem fascynacja nim
stawała się zbyt intensywna. Ale kto by się tym przejmował.
Ż
adnych pułapek sobie nie życzyła. Do tej pory udawało jej się zgrabnieje omijać.
Zwłaszcza w sprawach sercowych wystrzegała się kłopotów i komplikacji. Dla tego tak długo
z nikim nie była związana. Rzecz jasna, spotykała interesujących mężczyzn, ale...
Zawsze było jakieś „ale”. Zamiast jednak przemyśleć, sytuację, zastanowić się, co jej
nie odpowiada, wycofywała się, tłumacząc sobie, że i tak nie ma czasu na romanse.
Krzyki dzieci wyrwały ją z zadumy. Poderwawszy się na nogi, zbiegła ze schodów i
skierowała w stronę rozbrykanej grupki. Dzieciaki zaczęły protestować, wcale nie miały
ochoty iść do domu i myć się przed kolacją. Zgodziły się, kiedy Eve obiecała, że po jedzeniu
pomoże im zorganizować wielki mecz piłkarski.
Nastała cudowna cisza. Eve zrobiło się żal, że nie, może się nią rozkoszować - ale
musiała iść do pomieszczeń gospodarczych po resztę domowników. Szkoda, chętnie
posiedziałaby sobie na werandzie, zamknęła oczy, opróżniła umysł z wszelkich myśli, skupiła
się na rozbrzmiewającej wkoło ciszy. Oczywiście takie słodkie lenistwo byłoby nie do
zniesienia na co dzień, byłoby nie do wytrzymania nawet przez jeden dzień w tygodniu, ale
raz w miesiącu...
Lubiła pośpiech, zabieganie. Potrafiła rzucić się w wir pracy, nie dosypiać, nie dojadać
i nie czuć zmęczenia. Ale raz czy dwa razy w roku miło byłoby posiedzieć na wsi, nic nie
robić, wsłuchiwać się jedynie w śpiew ptaków.
Roześmiawszy się w duchu, skierowała się do stajni. Po chwili weszła do środka.
Zmrużywszy oczy, czekała, aż wzrok przywyknie do panującego wewnątrz półmroku.
- Bennett, czy...
Ale to nie był Bennett. Postać, która stała przed boksem, była trochę wyższa i szersza
w ramionach.
- Och, przepraszam. - Natychmiast się spięła. - Myślałam, że to Bennett.
- Nie. - Aleksander ponownie odwrócił się twarzą do stojącego w boksie konia. -
Bennett poszedł z Reeve'em obejrzeć nowego byka.
- Kolacja jest prawie gotowa. Obiecałam twojej siostrze, że... O Boże, jaka śliczna. -
Eve podeszła bliżej, żeby pogłaskać klacz po czole. - Kiedy Brie skończyła oprowadzać mnie
po domu, zapomniałam, że została mi jeszcze do zwiedzenia stajnia. Tak, ślicznotko, masz
piękne ślepia. - Przeciągnęła dłonią po końskiej grzywie. - Jak się nazywa? - Popatrzyła
pytająco na Aleksa.
- Kleks.
Wybuchnęła śmiechem.
- Dziwne imię dla konia.
- Podarowałem go Adrienne na urodziny. Małej spodobał się Kleks. - Podrapał konia
po uszach. - Uznaliśmy, że ma prawo ochrzcić zwierzę jak chce.
- Tak czy inaczej klacz jest wspaniała. Ja swojego pierwszego konia nazwałam Sir
Lancelot. Widocznie miałam trochę bujniejszą wyobraźnię.
Chociaż oboje głaskali konia po pysku, ich palce ani razu się nie zetknęły.
- Nie sądziłem, że przepadasz za rycerzami w lśniących zbrojach.
- Sześcioletnie dziewczynki lubią takie... - Urwała, bo nagle koń trącił ją łbem w ramię
i pchnął na Aleksandra. - Ojej, Wasza Wysokość! Przepraszam.
- Przestań z tą Waszą Wysokością. - Odruchowo zacisnął wokół niej ramiona. -
Czasem niespodziewanie ci się wyrywa.
Ś
wiat zawirował jej przed oczami, nogi się pod nią ugięły. Wiedziała, że powinna
zrobić krok do tyłu, czym prędzej uwolnić się z objęć Aleksa. A ona stała bez ruchu, czuła
bicie jego serca, wsłuchiwała się w otaczającą ich ciszę i marzyła...
Wsunął palce w jej włosy.
- Czy naprawdę tak trudno ci widzieć we mnie mężczyznę z krwi i kości?
- Nie. Tak, Nie. - Nie mogła złapać tchu. Powietrze w stajni było duszne, nagrzane. -
Muszę poszukać Bennetta.
- Nic puszczę cię - przytulił ją mocniej - dopóki nic wypowiesz mojego imienia.
W jego źrenicach dostrzegła złote punkciki. Nigdy ich wcześniej nie widziała. Teraz
zaś nie mogła oderwać od nich wzroku.
- Aleksander - szepnęła.
- Powtórz - poprosił zmienionym głosem.
- Aleksander - powiedziała, po czym przywarła ustami do jego ust.
Było tak, jak sobie wymarzyła. Zarzuciła mu ręce na szyję, a ziemia zadrżała jej pod
nogami. Odwzajemniał pocałunki z taką pasją, jakby czekał na nią całe życie. Zapomniał o
tym, kim jest, jaką sprawuje funkcję. Myślał tylko o kobiecie, którą trzymał w ramionach.
Oboje płonęli; trawił ich ogień pożądania.
Ona była jak afrodyzjak, a on rozkoszował się jej smakiem, zapachem, dotykiem.
- Eve?
Nagle drzwi stajni zaskrzypiały; do środka wpadł cienki strumień światła.
- Eve, jesteś tam? Nie zgubiłaś się w ciemnościach?
Przez chwilę dyszała ciężko.
- Nie, Bennett, nie zgubiłam się. Już idziemy.
Zacisnęła rękę na szyi.
- Pośpiesz się. Umieram z głodu.
Drzwi się zamknęły. Stajnia znów utonęła w mroku. Aleksander otrząsnął się. Tak
niewiele brakowało pomyślał. Jakim prawem ona się tak zachowuje? Jakim prawem wzbudza
w nim żądzę? Teraz stoi oparta o ścianę boksu, piękna i milcząca. Wygląda niewinnie, jakby
grzech nie odcisnął na niej najmniejszego piętna.
- Łatwo zmieniasz upodobania, Eve.
Zdziwiona, otworzyła usta. W pierwszej chwili nie rozumiała, co Aleks ma na myśli.
Potem przemknął ją ból. Ale zanim odebrał jej siły, wysunęła rękę i z furią wymierzyła mu
policzek. Głośne plaśnięcie rozeszło się echem po stajni.
- Przypuszczam, że możesz mnie za to deportować z Cordiny - oznajmiła lodowatym
tonem. - Jeżeli zdecydujesz się na takie posunięcie, pamiętaj, że sam jesteś sobie winien. W
pełni na to zasłużyłeś.
Miała ochotę odwrócić się na pięcie i puścić biegiem, lecz oparła się pokusie i ruszyła
do drzwi wolnym, dostojnym krokiem.
Pozwolił jej odejść. Nie pobiegł za nią, chociaż bardzo go korciło. Tak, pragnął ją
ukarać. Nie, nie za to, że go uderzyła, ale za to, co powiedziała i jak na niego patrzyła.
Dlaczego uważała, że zasłużył na jej gniew? Że powinien mieć wyrzuty sumienia? Przecież to
ona, bez najmniejszych skrupułów, gotowa jest zamienić jednego brata na drugiego.
A jednak jej pożądał. Pragnął kobiety, z którą związany był jego brat Pragnął od lat,
odkąd ujrzał ją po raz pierwszy. Huknął pięścią w ścianę. Konie zarżały nerwowo.
Dotychczas tłumił swoje uczucia do Eve. Jakoś mu się udawało. Obiecał sobie, że
nadal będzie to robił. Nie ma wyboru. Nie może skrzywdzić Bennetta. Psiakrew!
Wyszedł ze stajni. Niech szlag trafi miłość!
ROZDZIAŁ CZWARTY
- Ciągle gdzieś latasz. Nie sposób zastać cię w domu.
Eve schowała do walizki swój ukochany dres, po czym spojrzała na siostrę.
- Pracowałam bez wytchnienia. Istne szaleństwo. I na razie nie zanosi się na to, żebym
mogła odpocząć.
- Wróciłaś z Cordiny dwa miesiące temu, a częściej rozmawiałam z twoją sekretarką
automatyczną niż z tobą.
Przysiadłszy na brzegu łóżka, Chris popatrzyła na przygniecioną dresem jedwabną
bluzkę. Już chciała zaproponować, by ją przełożyć na wierzch lub przynajmniej owinąć w
cienki papier, ale ugryzła się w język.
Jej malutka Eve jest teraz dorosłą kobietą. Obie siostry miały gęste, ciemne włosy, o
ile jednak Eve lubiła swoje splatać w warkocz, Chris wolała swobodniejszą fryzurę;
najchętniej zostawiała włosy rozpuszczone, opadające na ramiona. Podobieństwo rodzinne
widoczne było w wystających kościach policzkowych, w gładkiej, mlecznej cerze. Siostry nie
tyle dzieliła różnica wieku, co styl.
Chris, która od lat zajmowała się rynkiem sztuki i kontaktowała z ludźmi o dość
wypchanych portfelach, cechowała chłodna elegancja. Eve zaś, bez względu na to, w co była
ubrana, promieniała zmysłowością. Kiedyś taki stan rzeczy napawał jej starszą siostrę
nieustanną troską. Dziś Chris wiedziała, że Eve potrafi dać sobie radę w życiu.
- A teraz znów wyjeżdżasz. Zęby się z tobą zobaczyć. pewnie będę musiała odwiedzić
cię w Cordinie.
- Miło by było. - Eve wsunęła do torby podręcznej małą skórzaną kosmetyczkę, -
Przydałoby mi się wsparcie moralne.
- Denerwujesz się? - Chris podciągnęła kolana do brody i objęła je rękami. - Ty?
- Tak, ja. Jeszcze nigdy w życiu nie robiłam czegoś na tak dużą skalę. - Po raz trzeci
sprawdziła zawartość torby podręcznej. - Ciągnę do Europy aktorów, techników, asystentów,
krawcowe i kupę innych ludzi. Przed międzynarodową publicznością będziemy wystawiać
cztery sztuki, udawać, że reprezentujemy teatr amerykański. - Zerknęła do notesu, który
wyjęła z torby. Po chwili skinęła głową i schowała go na miejsce. - Trzeba mieć niezły tupet.
- Nie przesadzaj. - Chris odgarnęła włosy z czoła.
- Zresztą Teatr Hamilton jest amerykańskim teatrem, prawda?
- No tak, ale...
- I gra sztuki amerykańskich dramaturgów?
- Owszem, ale...
- Żadnych ale. - Chris machnęła ręką, oddalając zastrzeżenia siostry. - Po prostu
reprezentujecie teatr amerykański i już. I dacie cztery wspaniałe przedstawienia.
- Widzisz? - Eve pochylała się nad walizką i cmoknęła siostrę w policzek. - Dlatego
cię potrzebuję.
- Postaram się przylecieć na pierwsze przedstawienie. Chociaż będziesz pewnie tak
zajęta, że nawet nie zamienisz ze mną słowa.
- Zamienię. Obiecuję. - Umieściła w walizce spodnie, które wcześniej starannie
złożyła. - Najgorsze są przygotowania, cała ta robota papierkowa.
- Poradzisz sobie. Jesteś doskonale zorganizowana - powiedziała Chris, mimo to miała
ochotę spytać Eve, czy przypadkiem nie zostawiła w szufladzie paszportu.
- Zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka.
Czy spakowała czerwony kostium? Eve wsunęła rękę do walizki, po chwili jednak
wyprostowała się. Na pewno. Ile razy można sprawdzać?
- Szkoda, że nie lecimy razem. Mogłabyś mi codziennie powtarzać, że wszystko
będzie dobrze.
- Bissetowie ci ufają. Inaczej by cię nie zaprosili. Pamiętaj, że zawsze możesz Uczyć
na Brie, Aleksa i Bennetta.
Eve zaciągnęła suwak.
- Na Brie i Bena tak. Z Aleksem... wolałabym go jak najrzadziej widywać.
- Nadepnął ci na odcisk?
- Niby nie. Ale... sama nie wiem. Na widok Brie czy Bena jakoś nigdy mnie nie korci,
ż
eby dygnąć i pokazać im język. A kiedy pojawia się Aleks...
- Oj, nie radziłabym! - Chris parsknęła śmiechem.
- On bardzo poważnie traktuje swoją funkcję. Zresztą słusznie.
- Może.
- Eve, nie rozumiesz, co to znaczy być pierworodnym synem następcy tronu. Ja do
pewnego stopnia potrafię wczuć się w jego położenie. Wprawdzie Hamiltonowie nie rządzą
ż
adnym księstwem, ale mają własne miniimperium. - Westchnęła cicho, wiedząc, że wybory,
jakich dokonywała w życiu, nigdy nie zadowalały jej ojca. - Ponieważ rodzice nie doczekali
się potomka płci męskiej, ojciec uparł się, żebym to ja, jako najstarsza, przejęła rodzinne
interesy. Kiedy uświadomił sobie, że nic z tego nie będzie, zaczął na gwałt szukać mi męża z
ż
yłką do interesów. Pewnie dlatego nigdy nie wyszłam za mąż.
- Nie wiedziałam...
- Z tobą było inaczej.
- Istotnie. Żadnej presji, żadnych nacisków. - Oparłszy się o komodę. Eve rozejrzała
się po pokoju, który opuszczała na wiele miesięcy. - Oczywiście posyłano mnie do
najlepszych szkół, liczono, że będę się dobrze uczyła i zachowywała tak, żeby nie przynieść
rodzinie wstydu, ale to wszystko. Gdybym później, po maturze, chciała wylegiwać się nad
basenem, nikt nie miałby nic przeciwko temu.
- Dość długo skrywałaś fakt, że posiadasz inteligencję.
- Prawda? Przed sobą również. - Eve błysnęła zębami w uśmiechu. - Kiedy to odkryto,
miałam już własny teatr. Ojciec wiedział, że nie rzucę wszystkiego, aby pomagać mu w
interesach. Masz rację, Chris. Nie wiem, jak to jest być pierworodnym dzieckiem, które tylko
w niewielkim stopniu może decydować o swoim losie. Mimo to jakoś nie umiem współczuć
Aleksandrowi.
- Nie musisz. Myślę, że on akurat chętnie poddał się woli swojego ojca. Sprawowanie
władzy leży w jego naturze. - Z wazonika na komodzie wyjęła białą stokrotkę i wsunęła ją
siostrze w dziurkę od guzika. - Szkoda, że stosunki między wami są takie napięte. Skoro
jednak będziecie współpracować, lepiej, żebyście na siebie nie warczeli z byle powodu.
Eve wyjęła z wazonu pozostałe kwiaty; owinęła chustką ociekające wodą łodygi i
podała siostrze bukiet.
- Nie sądzę, abyśmy mieli współpracować.
- To Aleks nie jest prezesem Centrum?
- Jest. Ale przecież nie zajmuje się wszystkim osobiście. - Zajrzała do torebki, żeby
upewnić się, czy nie zapomniała biletów lotniczych. - Wierz mi, ani jemu nie zależy na
bliskiej współpracy ze mną, ani mnie z nim. - Zamknęła z trzaskiem torebkę. - Podejrzewam,
ż
e jego niechęć do mnie jest nawet większa niż moja do niego.
- Czy coś się stało, kiedy byłaś tam ostatnim razem? - Wstawszy z łóżka, Chris
położyła dłoń na ramieniu siostry. - Po powrocie z Cordiny zachowywałaś się niespokojnie,
jakby coś cię dręczyło. Uznałam, że to skutek przepracowania, ale teraz myślę, że...
- Lepiej nie myśl - przerwała jej lekkim tonem Eve. - Nic się nie stało, jedynie
potwierdziły się moje przypuszczenia, że Aleksander Bisset to zarozumiały, arogancki gbur.
Gdyby całe to przedsięwzięcie nie było tak ważne, chętnie machnęłabym na nie ręką. Boże,
na samo wspomnienie Aleksa ogarnia mnie złość.
- Widzę. - Chris postanowiła jak najszybciej napisać do Gabrielli i o wszystko ją
dokładnie wypytać. - Miejmy nadzieję, że wasze kontakty będą sporadyczne.
- Bardzo na to liczę - oznajmiła Eve.
Słysząc zawziętość w jej głosie, Chris uznała, że list za długo będzie szedł. Mądrzej
będzie porozumieć się z Brie telefonicznie.
- No dobra, jestem już spakowana. To co, nic rozmyśliłaś się? Odwieziesz mnie na
lotnisko?
- Jasne. Teraz potrzeba nam z pięciu rosłych tragarzy. żeby znieśli twój bagaż do
samochodu.
Aleksander przyzwyczajony był nie tylko do stałej obecności ochroniarzy, ale również
fotoreporterów. Towarzyszyli mu niemal na każdym kroku. Dlatego starał się stać spokojnie,
nie krążyć od ściany do ściany niczym lew w klatce. Na widok lądującego bezpiecznie
samolotu odetchnął z ulgą. Spóźnienie wynosiło dwadzieścia minut.
Od tygodni nie rozmawiał z Eve. Wszelkie plany ustalenia dokonywane były
pisemnie, w dodatku poprzez sekretarki oraz asystentów. Chociaż od jej wyjazdu z Cordiny
minęły ponad dwa miesiące, ich ostatnie spotkanie w stajni na farmie Brie utknęło mu w
pamięci tak wyraźnie, jakby miało miejsce zaledwie dzień czy dwa temu. W nocy budził go
zapach skóry Eve; w ciągu dnia, gdy popadał w zadumę, widział przed oczami jej twarz.
Nie powinien o niej myśleć, ale nie umiał się powstrzymać. Bo jak miał zapomnieć o
gorącej fali namiętności, która go zalała, kiedy trzymał Eve w ramionach? Jak miał
zapomnieć o żądzy i tęsknocie, która zżerała go niemal codziennie od tamtej pory?
Próbował znaleźć ukojenie w pracy. Nie pomogło. Obowiązki nie zdołały przysłonić
mu obrazu Eve. Ojciec wrócił do Cordiny. Odbył się pogrzeb Sewarda. Sprawcy wybuchu
pozostawali nieznani, a przynajmniej nikomu nie udowodniono winy. Księstwu zagrażała
destabilizacja, a on wciąż rozmyślał o kobiecie, której nie miał prawa pożądać.
Gdy wysiadła z samolotu, zapragnął jej z podwójną siłą. Musiała być zmęczona
podróżą, mimo to tryskała energią. Włosy, zaplecione w warkocz, miała upięte na czubku
głowy, okulary przeciwsłoneczne zasłaniały pół twarzy. Idąc, mówiła coś do towarzyszących
jej osób, a jednocześnie usiłowała włożyć jaskrawoczerwony żakiet. W prawej ręce trzymała
aktówkę, przez lewe ramię przewiesiła sobie torbę podręczną. W ciągu tych dziesięciu czy
piętnastu sekund, jakie upłynęły, odkąd pojawiła się w hali przylotów miejscowego lotniska,
Aleksander zauważył każdy szczegół jej wyglądu.
Szminkę miała startą, policzki lekko zaróżowione. Czerwony żakiet zdobiły złote
guziki. Kosmyk włosów wysunął się z warkocza i opadał luźno nad lewym uchem. Przy lewej
piersi, w dziurce od guzika, tkwiła biała stokrotka - mocno zwiędła. Ciekaw był, kto ją tam
umieścił; kto odprowadził Eve na lotnisko i patrzył, jak jej samolot odrywa się od ziemi.
Nagle go spostrzegła. Kolor odpłynął jej z twarzy, i w ruchach pojawiło się napięcie.
Nie spodziewała się, że przyjedzie po nią na lotnisko. Wiedziała, że będzie jakieś oficjalne
powitanie, ale nie przyszło jej do głowy, że Aleksander osobiście się pofatyguje. Zupełnie
inaczej wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie. Miała być wypoczęta, wykąpana, ubrana w
długą wieczorową suknię, którą kupiła specjalnie w tym celu. A do niego, następcy tronu,
zamierzała odnosić się uprzejmie, lecz z chłodną rezerwą.
Teraz myślała tylko o jednym: jak wspaniale się prezentuje. Był wysoki, przystojny,
dobrze zbudowany Oczy miał czarne, spojrzenie nieprzeniknione; natychmiast zapragnęła
poznać wszystkie jego tajemnice. Chciała uśmiechnąć się szeroko, rzucić mu się na szyję,
wyrazić radość ze spotkania. Powstrzymała jednak ten odruch.
- Wasza Wysokość... - Dygnęła.
Nie widział błysków fleszy ani tłumu dziennikarzy. Skupiony był na niej - na jej lekko
wydętych ustach i oczach, w których czaiło się wyzwanie.
- Panno Hamilton. - Wyciągnął rękę. Po chwili wahania podała mu swoją. Gdyby nie
to wahanie, po prostu by ją uścisnął, a tak złożył na niej pocałunek. Usłyszał, jak Eve wciąga
powietrze. - Serdecznie witam w Cordinie.
- Dziękuję, Wasza Wysokość.
Usiłowała uwolnić rękę, lecz trzymał ją zbyt mocno.
- O bagaż proszę się nie martwić, właśnie trwa rozładunek. - Uśmiechnął się; od czasu
jej wyjazdu nie czuł się tak szczęśliwy. - Dwaj moi pracownicy odwiozą pani zespół do
hotelu i przypilnują, żeby nikomu niczego nie brakowało.
Wbiła mu w dłoń paznokcie.
- Książę jest bardzo miły.
Słyszał drwinę i złość w jej głosie.
- Wszyscy pragniemy, aby jak najlepiej wspominała pani swój pobyt w Cordinie.
Ż
adnych pytań! - oznajmił, zwracając się do napierających dziennikarzy. - Panna Hamilton
musi odpocząć po męczącym locie. Na jutrzejszej konferencji prasowej udzieli wam
wyczerpujących odpowiedzi.
Widząc, że kilku przedstawicieli prasy nie zamierza ustąpić, wziął Eve za łokieć i
skierował się do wyjścia.
Zaprotestowała:
- Rozsądniej będzie, jeśli zostanę z aktorami.
- Masz asystentkę?
- Oczywiście.
Musiała przyśpieszyć kroku, żeby dotrzymać mu tempa.
- Ona cię we wszystkim wyręczy. - Z dala od mikrofonów i błysków fleszy mówił do
Eve po imieniu. - A ciebie, moja miła, zabieram do pałacu, inaczej wpadniesz w
dziennikarskie sidła.
- Dam sobie radę - rzekła. - Zresztą do kolacji, w pałacu zostało kilka ładnych godzin.
- Ale nie masz powodu jechać do hotelu. - Pod czujnym okiem ochrony wyszli z
lotniska bocznym wyjściem i ruszyli do czekającej przy krawężniku limuzyny. - Twoja
asystentka i moi pracownicy wszystkiego dopilnują.
- Tak, ale... - wsiadła do samochodu - chciałabym się odświeżyć, rozpakować. Chyba
z rozmową o sprawach urzędowych możemy się wstrzymać parę godzin?
- Oczywiście, że tak.
Aleksander usiadł naprzeciwko Eve i skinął do kierowcy.
- W takim razie po co masz odwozić mnie do hotelu, skoro mogę zabrać się z resztą
zespołu?
- Nie mieszkasz w hotelu, tylko w pałacu.
- Nie zgadzam się. Chcę być tam, gdzie moi ludzie.
- To zły pomysł. - Pochylił się i wcisnął jakiś przycisk. Oczom Eve ukazał się nieduży
barek. - Co ci można zaproponować?
- Nic - warknęła. - Stanowczo żądam wyjaśnienia, dlaczego mnie porywasz.
Nie pamiętał, że potrafi być taka zabawna. Nalawszy sobie szklankę wody,
uśmiechnął się.
- Ostre słowa, Eve. Mój ojciec zdziwiłby się, gdyby wiedział, że zaproszenie do
pałacu nazywasz kidnapingiem.
- To nie ma nic wspólnego z twoim ojcem.
- Zaproszenie wyszło od niego. Oczywiście w hotelu też wzmocniono ochronę.
- Dlaczego?
- Żyjemy w niespokojnych czasach.
- To samo przed paroma miesiącami mówiła mi twoja siostra. Posłuchaj, Aleks, jeżeli
istnieje jakiekolwiek niebezpieczeństwo, wolałabym być z moim zespołem.
- Rozumiem. - Postawił szklankę na blacie. - Hotel jest bezpieczny, Eve. Nikomu z
zespołu nic nie grozi. Natomiast z uwagi na twoje powiązania z naszą rodziną... Po prostu
lepiej, abyś zamieszkała w pałacu. Unikniesz dziennikarzy, którzy przez kilka najbliższych
tygodni będą koczować w holu, no i sprawisz radość mojemu ojcu, który darzy cię
autentyczną sympatią.
- Tak to ująłeś, że byłabym niewdzięcznicą, gdybym postawiła na swoim.
Uśmiechnął się i ponownie sięgnął po szklankę.
- No dobrze, przyjmuję zaproszenie. I poproszę o coś do picia, najchętniej z dużą
zawartością kofeiny.
- Zmęczyła cię podróż?
- Owszem - przyznała, patrząc, jak Aleks wrzuca do szklanki dwie kostki lodu. - I
podróż, i trwające kilka tygodni przygotowania. Zebrania, dyskusje, castingi, próby. Spałam
najwyżej po pięć godzin na dobę. - Potarła palcami białe płatki stokrotki wystającej z
kieszonki w żakiecie. - No i ta koszmarna biurokracja. Nie sądziłam, że będziemy tak
dokładnie sprawdzani, zanim dostaniemy pozwolenie na wjazd do Cordiny. W ostatniej
chwili przyjęłam do zespołu dwie nowe osoby. Bałam się, że nie zdążymy załatwić
formalności. No cóż, mam nadzieję, że trud się opłaci.
Wypiła łyk coli, marząc o tym, aby kofeina wreszcie zadziałała.
- Wątpisz w to?
- Tylko z dziesięć razy na dzień. - Całkiem nieświadomie wysunęła stopy z butów.
Powoli zaczęła się odprężać. - Z dwójki nowych aktorów jestem bardzo zadowolona. Ona jest
ś
wieżo po studiach, ale ma ogromny potencjał. Zamierzam ją wykorzystać do ewentualnego
zastępstwa w sztuce Neila Simona. Z kolei Russ Talbot to prawdziwy zawodowiec.
Występował w wielu teatrach. U mnie będzie grał Bricka w „Kotce na gorącym dachu”.
Sztuka Williamsa idzie na pierwszy ogień.
Pociągnęła kolejny łyk. Nie była pewna, czy nie popełnia błędu. „Kotka” to sztuka
pełna żaru i namiętności. Przez kilka tygodni Eve biła się z myślami, czy jednak jako
pierwszej nie wystawić komedii. Ale instynkt podpowiadał jej, aby pozostała przy Tennessee
Williamsie.
- Wysłałam na adres Centrum kopie wszystkich sztuk wraz ze swoim komentarzem.
Przypuszczam, że ktoś je przeczytał.
- Tak, zostały przeczytane - oznajmił Aleksander. Nie dodał, że przez niego. - I
wstępnie zaaprobowane.
- Wstępnie... - Był to jeden z warunków umowy, na który przystała wbrew sobie. - Nie
rozumiem, dlaczego nalegałeś na możliwość podmiany. Zarówno z artystycznego, jak i z
czysto praktycznego punktu widzenia jest to duże utrudnienie. Bądź co bądź zaczynamy za
trzy tygodnie.
- To dość czasu, aby dokonać zmiany, jeśli któraś z przygotowanych przez ciebie
produkcji okaże się nie do przyjęcia.
- Nie do przyjęcia? Przez kogo? Niby kto o tym będzie decydował? Ty?
Przez chwilę wpatrywał się bez słowa w szklankę wody. Poza członkami najbliższej
rodziny nikt nie śmiałby mówić do niego takim tonem. Eve wystawiała jego cierpliwość na
ciężką próbę. Zastanawiał się, czy zuchwałość i bezceremonialność są cechami wszystkich
Amerykanów, czy też Eve należy do wyjątków.
- Jako prezes w każdej sprawie mam decydujący głos.
- Świetnie. - Znów podniosła szklankę do ust. - Widzę, że sporo się jeszcze tu
namęczę. Posłuchaj, wybrałam akurat te cztery...
- Jutro mi wszystko wyjaśnisz. Mamy wyznaczone spotkanie o dziewiątej rano.
Poznasz Comeliusa Mandersona, kierownika Centrum. Przyjdzie również Gabriella.
- Całe szczęście. Ona nie wytnie mi jakiegoś głupiego numeru.
- Eve, dlaczego jesteś tak bojowo nastawiona?
- Uczono mnie tego w harcerstwie.
- Czego?
- Tego, że zawsze trzeba być przygotowanym. Atakować, zanim wróg zaatakuje. -
Uśmiechnęła się speszona. - W porządku, dziś zaniecham walki. Ale jutro... Jutro będę twardo
broniła swoich racji. Przekonasz się, że niełatwo mnie pokonać.
- Już teraz to wiem. - Ciekaw był jutrzejszego dnia.
- Eve, postarajmy się, żeby nasze kontakty służbowe nie rzucały cienia na nasze
relacje osobiste.
Wyjrzała przez okno. Ilekroć wcześniej przekraczała bramy pałacu, ogarniało ją
uczucie spokoju. Tym razem tak nie było.
- Relacje osobiste? Żadne nas nie łączą.
- Jesteś pewna?
Zdziwiła się. widząc jego rozbawione spojrzenie. Trocheja to zbiło z tropu. Chyba
wolała marsy i grymasy od uśmiechów; przynajmniej wiedziała, jak na nie reagować.
- Absolutnie. To, co się wydarzyło ostatnim razem, nie... nie... - Zamilkła, nie
potrafiąc znaleźć właściwych słów.
- Nie powinno się było w ogóle wydarzyć - dokończył za nią Aleks, po czym wyjął jej
z ręki pustą szklankę i odstawił na bok. - A przynajmniej nie w taki sposób. Chcesz, żebym
cię przeprosił?
- Wolałabym nie.
- Dlaczego?
- Bo wtedy musiałabym przyjąć twoje przeprosiny.
- Popatrzyła mu prosto w twarz. - Póki ich nie przyjmę, mogę dalej się na ciebie
złościć. Tak długo jak mnie irytujesz, tamta sytuacja się nie powtórzy.
- W twoim rozumowaniu jest pewien brak logiki.
Samochód zatrzymał się przed schodami wiodącymi do pałacu. Nawet gdy kierowca
otworzył mu drzwi, Aleksander nie ruszył się z miejsca. Nie spuszczał oczu z Eve.
- Większość czasu cię irytuję, a jednak zdarzyło nam się na parę minut zapomnieć o
otaczającym nas świecie.
Wysiadł z samochodu i podał jej rękę. Nie miała wyboru - musiała ją przyjąć.
- Punkt dla ciebie, książę. Nie sądziłam, że lubisz gry.
- Ależ lubię.
- Tak; szachy, szermierkę, polo. - Wzruszyła ramionami. - Ja mówię o czymś innym.
O graniu na ludzkich uczuciach.
Wciągnął nozdrzami jej zapach. Pachniała tak samo jak wtedy, gdy trzymał ją w
objęciach. Właśnie ta delikatna woń budziła go w nocy, gdy Eve była po drugiej stronie
Atlantyku, tysiące kilometrów od Cordiny.
- Nazwałaś mnie politykiem. A czyż politycy nie grają na uczuciach wyborców?
Wielkie solidne drzwi pałacu otworzyły się bezgłośnie. Eve weszła do środka.
- Mój ojciec pragnie się z tobą zobaczyć - oznajmił po chwili Aleksander. -
Zaprowadzę cię do niego. Twój bagaż powinien niedługo dotrzeć.
Ruszyła po schodach na górę.
- Jak się czuje książę Armand? - spytała. - Czy...
- Dobrze.
Nie pozwolił jej zadać kolejnego pytania. Sprawa wybuchu w ambasadzie w Paryżu
nie została jeszcze wyjaśniona; nie chciał rozmawiać na ten temat.
- Innymi słowy, lepiej, żebym w jego obecności nie wspominała o tym, co się stało we
Francji, tak?
- Nie ma najmniejszego powodu.
- Oczywiście. - Poczuła się urażona. - W końcu co mnie to obchodzi?
Przyśpieszyła kroku, zostawiając Aleksa w tyle. Potem jednak musiała na niego
poczekać, albowiem drzwi do gabinetu księcia Armanda były zamknięte.
- Łatwo wpadasz w złość - zauważył Aleks. Ponieważ sam od lat tłumił emocje,
zazdrościł Eve swobody w okazywaniu uczuć. - Nie chciałem cię obrazić.
- Robisz to nawet wtedy, kiedy nie chcesz.
- Przykro mi.
- Mnie też, ale z innego powodu. Nie rozumiesz, że ja naprawdę lubię księcia? Że
przejmuję się tym, co go spotyka? - Skrzyżowała ręce na piersiach. - Nie zapukasz?
Nie zapukał. Następca tronu nie powinien się mylić. A jeżeli się myli, powinien
przyznać się do błędu.
- Ojciec schudł. Wygląda nie najlepiej. Incydent w Paryżu odcisnął na nim piętno. -
Popatrzył na zamknięte drzwi gabinetu; były niczym barykada, za którą kiedyś i on będzie się
chował. - Ostatnimi czasy kiepsko sypia.
- Co mam zrobić?
- Nic. - Miał ochotę położyć głowę na jej ramieniu, poczuć jej ciepło i siłę. - Być sobą.
To wystarczy.
Zastukał do drzwi.
- Entrez.
- Ojcze. - Aleksander odsunął się na bok. - Przyprowadziłem ci gościa.
Książę Armand wstał z fotela. Wysoki, przystojny, prosty jak trzcina. Kiedy po raz
pierwszy go spotkała, włosy miał poprzetykane siwymi nitkami. Teraz były stalowoszare, w
tym samym odcieniu co jego oczy. Na widok Eve rozciągnął usta w uśmiechu; rysy z miejsca
mu złagodniały.
- W dodatku niezwykle urodziwego - ucieszył się.
Poczytała sobie za wyraz sympatii, kiedy okrążył biurko i w przyjaznym geście
wyciągnął do niej ręce. Dygnęła. Ale po chwili, nie zważając na etykietę dworską, wspięła się
na palce i pocałowała staruszka w oba policzki.
- Miło znów być w Cordinie.
- To nam, kochanie, miło znów cię tu gościć. Aleksandrze, dlaczego mi nie
powiedziałeś, że Eve jest jeszcze piękniejsza niż dawniej?
- Pewnie nie zauważył. - Eve obejrzała się przez ramię.
- Przeciwnie. Po prostu uznałem, że nie ma sensu mówić ojcu o czymś, co sam
zobaczy na własne oczy.
- Urodzony z niego dyplomata! - Stary książę wybuchnął śmiechem. - Aleks, zadzwoń
do kuchni i poproś, żeby przyniesiono nam tu herbatę. Nacieszmy się Eve, zanim rzuci się w
wir pracy. - Wysunął dla niej krzesło. - Czyli co, kochanie? Założyłaś własny zespół
teatralny, który zadziwi nas swoim kunsztem?
- Mam nadzieję.
- Mój syn twierdzi, że wszystkie cztery spektakle będziemy oglądać z zapartym tchem.
Ż
e Teatr Hamilton zdobywa w Stanach coraz większe uznanie i możemy być dumni, że wasz
pierwszy zagraniczny występ odbędzie się właśnie w Cordinie.
Eve uśmiechnęła się nieśmiało.
- Bennett to pochlebca.
- Zgadza się. - Armand wyjął papierosa. - Ale opinię tę wygłosił Aleks, nie Bennett.
- Aleks? - Zaskoczona popatrzyła na następcę tronu, który usiadł na sąsiednim krześle.
- Eve nie oczekuje ode mnie komplementów, ojcze.
- Aleksander podał ojcu ogień. - Spodziewa się raczej krytyki.
- Nic dziwnego, skoro od siedmiu lat nieustannie mnie... - Urwała w pół zdania,
zreflektowawszy się, że to nie miejsce na spory. - Przepraszam, Wasza Książęca Mość -
zwróciła się do władcy Cordiny.
- Ależ nie masz za co, kochanie. Moje dzieci ciągle się spierają; przywykłem do tego.
- Zerknął na drzwi, w których pojawiła się służąca. - A oto i herbata. Nalejesz nam, Eve?
- Oczywiście.
Służąca postawiła tacę na stoliku obok gościa. Książę Armand odchylił się w fotelu,
wyraźnie rozluźniony.
- Aleksander mówił mi, że wybrałaś cztery bardzo interesujące sztuki. Podobno
pierwsza jest pełna... jakich to słów użyłeś, Aleks?
- Żaru i namiętności.
- No właśnie. Pełna żaru i namiętności opowieść o rodzinie mieszkającej na południu
Stanów...
- Tak, Wasza Wysokość. - Eve podała mu filiżankę. - Autor w niezwykle ciekawy
sposób pokazuje walkę o władzę, pieniądze, miłość. Walkę toczącą się pomiędzy ojcem,
człowiekiem bogatym i despotycznym, dwoma braćmi, z których jeden jest czarną owcą, a
drugi potulnym słabeuszem, i ich przebiegłymi żonami. To opowieść nie tylko o
namiętnościach, jakie targają ludźmi, ale również o ich potrzebach, dążeniach i
rozczarowaniu.
- Innymi słowy, historia uniwersalna, zrozumiała na całym świecie, bez względu na
kulturę, wiarę, pochodzenie.
- Na to liczę. - Unikając wzroku Aleksandra, wręczyła mu filiżankę aromatycznego
złocistego napoju. - Wybrane przeze mnie sztuki koncentrują się na opisie ludzkich emocji,
chociaż dwie komedie pokazują je od nieco lżejszej strony. W każdym razie cały zespół jest
bardzo przejęty szansą zaprezentowania się w Cordinie. Chciałam, książę, serdecznie
podziękować za stworzenie nam takiej możliwości.
- To Aleks o wszystkim zadecydował i to on przekonał radę Centrum. Z tego, co mi
wiadomo, niektórzy członkowie rady nadzorczej to zatwardziali konserwatyści.
Jego syn wzruszył ramionami.
- Wystarczyło im przemówić do rozsądku.
Eve zdumiała się. Po chwili jednak uzmysłowiła sobie. że przecież nie zrobił tego z
mysią o niej; chodziło mu o fundację, którą miał wspomóc dochód ze sprzedanych biletów.
- Tak czy inaczej, jestem ogromnie wdzięczna. Postaram się nie zawieść publiczności.
- Jestem pewien, że nie zawiedziesz - rzekł książę Armand. - Jak rozumiem, resztę
zespołu poznam wieczorem podczas kolacji?
- Tak, Wasza Książęca Mość. - Eve wstała, domyśliwszy się. że spotkanie dobiegło
końca. - A teraz, jeśli można, chciałabym się rozpakować... - Kierując się impulsem, schyliła
się i znów pocałowała księcia w policzek. - Bardzo się cieszę, że mogłam tu wrócić.
Wprawdzie bagaże jeszcze nie dotarły z lotniska, ale pokój czekał na nią od rana.
Zsunęła buty, zdjęła żakiet i rozejrzała się wkoło. Stojący na stole bukiet świeżych kwiatów
wydzielał intensywną woń, a wpadający przez otwarte okno wiaterek wydymał zasłony.
Odciągnęła je na bok.
Widok zapierał dech w piersiach. Tak było za każdym razem: najpierw patrzyła ze
zdumieniem, nie wierząc. że istnieje na świecie coś tak pięknego, potem ogarniała ją radość,
ż
e to jednak jawa, a nie sen. W dole rozciągał się bajeczny ogród pełen barwnych kwiatów,
które ku jej uciesze rosły gdzie popadnie, pojedynczo, w kępach, trochę tu, trochę tam, nie zaś
w równych rzędach. Na końcu ogrodu znajdował się omywany wodą kamienisty falochron, na
którym mewy i inne ptaki budowały gniazda. A dalej było morze, czyste, bezkresne,
szmaragdowe.
Zobaczyła ścigającą się z wiatrem łódź o czerwonych żaglach oraz ogromny,
luksusowy jacht leniwie przecinający fale. Ktoś pruł na nartach wodnych. Zmrużyła oczy,
usiłując dostrzec, czy to mężczyzna, czy kobieta, ale z tej odległości nie była w stanie poznać.
Zachwycona, usiadła na ławie pod oknem, podparta brodę na dłoni i obserwowała toczące się
w oddali życie.
Z zadumy wyrwało ją pukanie do drzwi. Pewnie bagaże, pomyślała.
- Entrez, s'il vous pidit - rzuciła przez ramię, nie wstając z miejsca.
- Przyszedłem ci powiedzieć, że będziesz miała własną pokojówkę.
Słysząc głos Aleksandra, podskoczyła tak gwałtownie, że o mało nie straciła
równowagi.
- Dziękuję, ale to nie jest konieczne.
Aleksander polecił służącej zostawić bagaż przy drzwiach.
- Kiedy po nią zadzwonisz, wróci, żeby rozpakować twoje rzeczy. Ma na imię
Collette. Nie będzie ci przeszkadzała.
- Dobrze. Dziękuję.
- Sprawiasz wrażenie zmęczonej. - Bez żakietu wydawała mu się bardziej krucha i
przystępna. Miał ochotę pogładzić ją po włosach. - Może powinnaś się położyć, zdrzemnąć...
- Nie jestem zmęczona. Po prostu podziwiam widok.
Czekała, aby opuścił pokój, on jednak podszedł bliżej i jeszcze bardziej odciągnął
zasłony.
- U siebie w pokoju mam identyczny.
- Więc jesteś przyzwyczajony. Ja mogłabym go oglądać godzinami.
- Tuż po świcie wypływają z portu kutry rybackie. - Oparł dłoń na parapecie. Na palcu
połyskiwał mu sygnet rodowy. - Wyglądają jak małe łupinki. Codziennie wieczorem wracają,
ż
eby nazajutrz znów wypłynąć.
Fascynowały ją jego dłonie. Pamiętała, jak jej dotykały, pieściły. Była w nich siła
dająca poczucie bezpieczeństwa, a zarazem wzbudzająca strach. W tym momencie nie czuła
strachu.
- Kiepski ze mnie żeglarz - powiedziała cicho - ale lubię patrzeć na wodę. Kiedy
byłam mała, ojciec miał żaglówkę. Bez przerwy plątały mi się liny albo bom walił mnie w
głowę. Po pewnym czasie ojciec uznał, że to nie ma sensu, i kupił motorówkę. Wtedy
postanowiłam nauczyć się jeździć na nartach wodnych.
- Lepiej ci szło?
- Nie bardzo. - Zmrużyła oczy, szukając śmigającego po wodzie narciarza. Akurat gdy
go wypatrzyła, wywinął kozła. Śmiejąc się, wskazała palcem na pechowca. - Mniej więcej
tak.
- Czyli co? Wolisz pływać?
- Zdecydowanie tak. Lubię mieć kontrolę. Dlatego zaczęłam ćwiczyć karate. W karate
wszystko zależy ode mnie; nie muszę walczyć z wiatrem, nartą czy liną.
- Żeglując, człowiek nie walczy z wiatrem; korzysta z jego siły, czasem stara się go
przechytrzyć.
- Może ty, nie ja.
- Mógłbym ci pokazać, jak to się robi.
Zdziwiona, nie, raczej zaskoczona, podniosła wzrok. Wyobraziła sobie, jak pływają
razem: na niebie świeci słońce, wiatr lekko dmie w żagle, wysmarowane oliwką ciało Aleksa
lśni zapraszająco...
- Szkoda twojego czasu. Mój ojciec stwierdził, że zupełnie się do tego nie nadaję.
- Wtedy byłaś dzieckiem. Teraz nim nie jesteś.
- To prawda. - Zbita z tropu, ponownie wyjrzała przez okno. - Nie sądzę jednak, aby
podczas mojego pobytu w Cordinie którekolwiek z nas miało czas na lekcje żeglarstwa. Od
jutra ruszam z pracą.
- A dziś?
Serce podskoczyło jej do gardła. Była osobą twardo stąpającą po ziemi, rzadko
miewała huśtawkę nastrojów. Postanowiła czym prędzej wziąć się w garść.
- Nie wiem, czego ode mnie chcesz - rzekła. - Nie... - Urwała, gdy przysunął rękę i
delikatnie odgarnął jej z policzka kosmyk włosów.
- Myślę, że wiesz.
- Nie. - Najwyższym wysiłkiem woli potrząsnęła głową. - To niemożliwe.
- Też to sobie mówiłem - powiedział, a ona nagle dostrzegła w jego oczach to, co
sama czuła: pożądanie i tęsknotę. - A jednak...
Ujął ją za brodę.
- Aleks. nie powinniśmy, nie wypada...
- Do diabła z wypada!
Porwał ją w ramiona i zaczął całować. Od pierwszej chwili gdy ją ujrzał, wiedział, co
go czeka. Ze będzie toczył walkę z góry skazaną na porażkę.
Ona też wiedziała, że nie ma sensu się oszukiwać. Pragnęła Aleksa z całego serca.
Marzyła o tym, by zjednoczyć się z nim psychicznie i fizycznie.
Jej ciało drżało z podniecenia. On również ledwo nad sobą panował. I nagle... Nagle
pojął, że musi natychmiast zdusić ogień pożądania, inaczej oboje ulegną namiętności, zedrą z
siebie ubranie i... Nie, nie może na to pozwolić. Nie tu i nie teraz. Przeklinając cicho, odsunął
Eve od siebie.
- Musisz dokonać wyboru - powiedział ochryple. - I to niezwłocznie.
Drżącą ręką potarła policzek.
- Nie rozumiem - szepnęła.
- Nie zamierzam przegrywać. - Na moment zamilkł. - Nie przeprosiłem cię za
pocałunek w stajni i za ten też nie przeproszę.
Odwróciwszy się na pięcie, wyszedł z pokoju.
Eve osunęła się na ławę pod oknem; kręciło się jej w głowie, jakby wypiła za dużo
wina albo siedziała zbyt długo na słońcu. Musiała się skupić, dokładnie wszystko przemyśleć.
Kłopot w tym, że nie wiedziała, od czego zacząć.
Wzdychając głęboko, przytknęła palce do oczu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
W teatrze czuła się jak ryba w wodzie; cieszyła się z przygotowanego dla niej gabinetu
i z tego, że całe dnie będzie spędzała poza pałacem. Z dala od Aleksandra.
Była kobietą interesu, która kochała swoją pracę i odnosiła w niej sukcesy. Teraz
czekało ją największe wyzwanie w jej dotychczasowej karierze. Miała dyrygować zespołem
złożonym niemal ze stu osób, podejmować za nich decyzje, wydawać im polecenia. Nie
mogła nocami ciskać się z boku na bok, usiłując rozgryźć Aleksa. Po prostu obowiązki jej na
to nie pozwalały.
Ale kiedy się całowali w otwartym oknie sypialni, czując, jak do środka wkrada się
słonawy zapach morza... Trudno jej było wyrzucić to z pamięci, podobnie zresztą jak i
pierwszy pocałunek. Stojąc w objęciach Aleksandra, zrozumiała, że pragnie go całą sobą,
fizycznie i psychicznie. Nie pragnęła jakiegoś mężczyzny, jakiegoś kochanka czy przyjaciela
- pragnęła konkretnie tego jednego: Aleksandra Bisseta. To z nim chciała kochać się przed
otwartym oknem, od czasu do czasu zerkając na urokliwy błękit morza i nieba.
Kochać? Przyciskając palce do oczu, pokręciła głową. Nie, to byłby seks, czysty seks.
A tego nie chciała. Zależało jej na czymś więcej.
Dochodziła druga po południu. Poranne zebranie przebiegło bez niespodzianek.
Aleksander był taki, jak zwykle: chłodny, rzeczowy, stanowczy. Z takim Aleksem dotychczas
się stykała i wiedziała, jak się z nim obchodzić. Natomiast zupełnie nie umiała sobie radzić z
człowiekiem, jakim był wczoraj, pełnym żaru, którego sam dotyk sprawiał, że świat wirował
jej przed oczami.
Wieczorem podczas kolacji zachowywał się jak idealny gospodarz. Może był odrobinę
za sztywny, ale na członkach jej zespołu wywarł duże wrażenie. Zwłaszcza na kilku
aktorkach. No cóż, będzie musiała pilnować dyscypliny. W ciągu najbliższych paru tygodni
nie zamierzała tolerować żadnych romansów. Cudzych ani swoich. Przedsięwzięcie, którego
się podjęła, wymaga najwyższego skupienia.
Zaczęła sprawdzać listę rzeczy, którymi należy się zająć. Uroki teatru, pomyślała,
pocierając szyję. Psiakość, ile zapakowali na drogę tubek podkładu? I gdzie one są, do
cholery? A skrzynia z kablami? Wysłana z Houston, dotarła do Nowego Jorku, lecz nie do
Cordiny. Jeżeli do czwartej nie zadzwonią z lotniska, że się znalazła...
Zmęczona, podniosła głowę.
- Wejdź, Russ. Tylko błagam, nie mów mi, że już są jakieś problemy. Swoją drogą, co
tu robisz? Zespół do jutra ma przecież wolne.
- Wiem, ale chciałem obejrzeć teatr. A problem niestety mamy.
Russ miał trzydzieści kilka lat, choć wyglądał na dziesięć mniej. Był mężczyzną
dobrze zbudowanym, o mocno zarysowanej, lekko wystającej szczęce. Podobał się Eve od
samego początku, mimo to trzykrotnie wzywała go na przesłuchanie. Falujące jasne włosy i
niebieskie oczy stanowiły niewątpliwy atut, ona jednak szukała głębi. Gdyby jej nie znalazła,
na pewno nie powierzyłaby mu roli Bricka.
- No dobrze. - Westchnęła głośno. - Jaki?
- Mistrzowi oświetlenia coś nie pasuje. Postanowił poeksperymentować, ale gdzieś się
zapodziała skrzynia z reflektorami.
- W porządku, zaraz do niego zejdę. A teraz wyjaśnij mi, dlaczego nie korzystasz z
plaży i słońca, póki masz okazję? - Uśmiechając się, wsunęła za ucho ołówek. - Nikt ci nie
mówił, jakim jestem strasznym tyranem? Każdego, kto pojawia się w teatrze, natychmiast
zaganiam do pracy.
- Właśnie na to liczyłem - odparł.
Akcent miał niemal idealny, ale chciała, żeby jeszcze poćwiczył. Brick mówił wolno,
w sposób typowy dla mieszkańców Południa, leniwie przeciągając słowa.
- To miejsce - zatoczył ręką łuk, jakby próbował objąć cały budynek - zwala z nóg.
Rozglądam się wkoło i nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Plażę i słońce mam wszędzie, a taki
teatr... Nie wiem, może mi odbiło, ale rwę się do roboty. Może bym chociaż pomógł
rozpakowywać pudła?
- Rzeczywiście ci odbiło - przyznała ze śmiechem, po czym wstała od biurka. -
Chętnie jednak skorzystam z oferty pomocy. Pudeł i skrzyń jest od groma, więc...
Tym razem nie było pukania. Drzwi otworzyły się na oścież.
- Powiedziano mi, że tu cię znajdę - rzekł Bennett szczerząc zęby od ucha do ucha. -
Zapracowaną i warcząca.
- Nie warczę. Jeszcze nie. - Uścisnęła przyjaciela.
- Poznajcie się. Russ Talbot, książę Bennett.
Russ zawahał się, niepewny, co ma robić: wyciągnąć rękę, skłonić się wpół, skinąć
głową.
- Nigdy nie wiem, jak się człowiek powinien witać z członkami rodu książęcego -
przyznał.
- Wystarczy zwykłe dzień dobry - wyjaśnił Bennett, po czym zwrócił się do Eve. -
Przykro mi, że nie mogłem być wczoraj na kolacji.
- Oj, żałuj. - Podniosła z biurka notes. - Nawet nie wiesz, ile przyjechało pięknych
aktorek, z którymi mógłbyś sobie poflirtować.
- A ile? - Puścił oko do Russa.
- Dużo - odparła Eve.
- Cudownie! Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Co ty na to, żebym porwał cię na
spacer?
- Dobrze. - Zerknęła do notatek. - Ale nie teraz. Za kilka godzin.
- Dwie?
- Lepiej trzy.
- Zapracujesz się na śmierć.
- Tak myślisz? - Ze śmiechem wypchnęła go z gabinetu. - Ja nawet jeszcze nie
zaczęłam pracy. Ale spacer dobrze mi zrobi. To co? - Spojrzała na zegarek. - O wpół do
szóstej?
- W porządku. Chyba że...
- Chyba że wolisz zostać z nami. Właśnie idziemy rozpakowywać skrzynie.
- Wrócę o wpół do szóstej. - Cmoknął ją w policzek. - Miło mi było pana poznać,
panie Talbot.
Po chwili znikł bez śladu.
- Pewnie ma ciekawsze rzeczy do roboty. - Russ zaśmiał się pod nosem.
- Uwielbiam Bennetta - powiedziała Eve. - Ale tylko by nam przeszkadzał.
- Różni się od swojego brata, prawda?
- Kto? Ben? Zdecydowanie.
- Często trafia do gazet.
Eve nie umiała powstrzymać się od śmiechu.
- W dodatku lubi się chwalić, że to, co o nim wypisują dziennikarze, to wszystko
prawda.
- A tak nie jest?
Spojrzała ukosem na Russa.
- Nie wiem - odparła chłodniejszym tonem.
- Przepraszam. - Aktor wsunął ręce do kieszeni spodni. - Nie chciałem być wścibski.
Po prostu... każdy czyta plotki o osobach znanych i sławnych. Ja też. Tam, gdzie się
wychowałem, nie było żadnych książąt czy arystokracji.
- To tacy samy ludzie jak my. - Zatrzymała się przy drzwiach prowadzących do
jednego z magazynów. - Może nie całkiem tacy jak my, ale naprawdę są bardzo mili.
Przekonasz się.
Otworzywszy drzwi, cofnęła się z cichym jękiem. Russ zajrzał do środka.
- Oj, przydałoby nam się z dziesięć par rąk - powiedział na widok stosów pudeł.
- Dobra, ty idź wezwać wojsko - Eve podciągnęła rękawy - a ja biorę się do roboty.
Po trzech godzinach wreszcie zapanował jako taki porządek. Z pomocą Russa,
magazyniera i maszynisty część skrzyń została rozpakowana, a część ustawiona pod ścianą,
gdzie miała czekać, aż ich zawartość będzie potrzebna. Eve nie oszczędzała się; przesuwała,
podnosiła, dyszała i stękała z wysiłku tak samo jak mężczyźni. Mniej więcej po dwudziestu
minutach Russ przestał ją zanudzać, żeby tego nie ruszała, a tamtego nie dźwigała. Przekonał
się, że ani jemu, ani pozostałym mężczyznom nie ustępuje wytrwałością i siłą.
O piątej była brudna, spocona, potargana, ale zadowolona.
- Russ, wracaj do hotelu.
Marzyła o czymś zimnym do picia.
- A ty?
- Mną się nie przejmuj. No, zmykaj. Nie chcę, żebyś jutro podczas prób był zmęczony.
- Wierzchem dłoni przetarta czoło. - Dzięki za pomoc.
Przytknął rękaw do twarzy, żeby osuszyć pot, po czym z rozbawieniem i podziwem w
oczach popatrzył na Eve.
- Nie znałem dotąd producentów o brudnych nosach.
Eve zerknęła na swoje ręce i skrzywiła się, widząc, jakie są czarne.
- Jednego poznałeś. No dobra, zaczynamy jutro o dziesiątej. Przyjdź świeży,
wypoczęty i wyspany.
- Tak jest, psze pani. Przekazać coś reszcie grupy?
- Żeby miło spędzili wieczór, ale jak jutro ktoś będzie miał kaca, niech nie liczy na
taryfę ulgową.
- Powtórzę. I sam zapamiętam. Nie pracuj za ciężko.
Odprowadziła go wzrokiem do drzwi, po czym wsparłszy ręce na biodrach, rozejrzała
się po magazynie.
- Łatwo powiedzieć - szepnęła.
Chyba istotnie dość się już dziś napracowała. Najwyższa pora przestać. Jeszcze tylko
jedno pudło. Opierając się o nie plecami, zaczęła pchać je pod ścianę. Słysząc na korytarzu
jakiś szmer, wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy.
- Daj to Gary'emu, dobrze? Inaczej biedak się tu jutro nie dostanie. - Zajęta pchaniem
pudła, nawet nie obejrzała się za siebie.
- Chętnie spełniłbym twoją prośbę, gdybym tylko wiedział, kim jest Gary i gdzie go
szukać.
Skierowała oczy tam, skąd dochodził głos. Aleks miał na sobie beżowy sweter,
spodnie bez najmniejszej plamki brudu, buty lśniące czystością, włosy starannie uczesane.
Poczuła się jak kocmołuch.
- Myślałam, że to jeden z maszynistów.
- Nie, to ja. - Kiedy wyprostowała się, oddał jej klucze. - Eve, co ty najlepszego
wyrabiasz?
- Rozpakowuję skrzynie... - Schowała za siebie brudne ręce. - Przygotowuję rzeczy,
które będą nam jutro potrzebne.
- Przesuwasz wielkie pudła, zbyt ciężkie dla kobiety.
- Zbyt ciężkie dla kobiety?
- W porządku, zbyt ciężkie dla osoby twojego wzrostu i budowy.
Nie zaprotestowała tylko dlatego, że bolały ją plecy.
- Miałam paru pomocników - wyjaśniła.
- Jeśli będziesz potrzebowała więcej, wystarczy powiedzieć.
- Dzięki, ale poradzimy sobie. Zresztą najgorsze mamy za sobą. - Usiłowała przetrzeć
ręce. - Myślałam, że już dawno wróciłeś do pałacu. Czy... czyżbyśmy o czymś zapomnieli
podczas dzisiejszego zebrania?
Wszedł głębiej do pomieszczenia służącego za magazyn. Eve wciąż stała oparta
plecami o pudło.
- Nie przywiodły mnie interesy.
- Aha. - Odruchowo zwilżyła wargi. - Muszę zanieść Gary'emu klucze i przebrać się,
zanim przyjdzie po mnie Bennett.
Wykonała krok do przodu. Aleks zagrodził jej drogę.
- Benetta zatrzymały na mieście obowiązki. Ja cię odwiozę do pałacu.
- Niepotrzebnie się fatygowałeś. - Odsunęła się w bok. - Przyjechałabym taksówką. -
Ponieważ również postąpił krok w lewo, cofnęła się. - Zresztą na czas pobytu w Cordinie
zamierzam wynająć auto.
Pachniała jak świeżo wypieczona bułeczka czekająca na schrupanie.
- Masz coś przeciwko mnie i mojemu samochodowi?
- Oczywiście, że nie. - Doszła do kufra; dalej nie mogła się cofnąć. - Zagradzasz mi
przejście.
- Owszem, zagradzam. - Czubkiem palca delikatnie obrysował jej policzek. Z
satysfakcją poczuł, że Eve drży. - Jesteś brudna.
- Wiem. I chciałabym się umyć, więc jeśli ci się spieszy, pojadę taksówką.
- Poczekam. To niesamowite, że twoja uroda przebija spod warstwy brudu. Jesteś
piękna. - Potarł palcem jej wargi. - Pociągająca.
- Aleks, dlaczego... dlaczego się tak zachowujesz?
Przesunął rękę niżej, wzdłuż jej szyi.
- Nie rób tego - powiedziała.
- Czego?
- Nie próbuj mnie uwieść.
- Nie zamierzam wcale próbować. Zamierzam osiągnąć cel.
- To śmieszne. - Usiłowała wykonać krok do przodu, ale znów zagrodził jej drogę. -
Przecież nawet mnie nie lubisz, a ja... - Oczy miał ciemne, hipnotyzujące, ale migotały w nich
wesołe iskierki. - Ja... Zawsze wydawało mi się, że...
- Nigdy dotąd się nie jąkałaś.
Przeczesała ręką włosy.
- Denerwuję się przez ciebie.
- Wiem. I bardzo mi się to podoba.
- A mnie nie. Oj, nie! - jęknęła cicho, kiedy zbliżył wargi do jej ust.
Tym razem pocałunek był delikatny i czuły. Nie imała siły protestować. Stała bez
ruchu, nie dotykając Aleksa, rozkoszując się smakiem jego warg.
Powinien był triumfować. Udało się. Mógł z nią robić, co chciał. Była uległa,
całkowicie bezwolna, gotowa spełnić wszystkie jego życzenia. Ale zamiast radości poczuł
dojmujący smutek.
- Idź i umyj twarz - rzekł ochryple, odsuwając się na bok.
Wybiegła z magazynu ile sił w nogach.
Przez chwilę stała bez ruchu, przyglądając się sobie w lustrze. Tak być nie może; nie
będzie dłużej robić z siebie idiotki. Z jakiegoś powodu Aleksander postanowił się zabawić;
prowadził grę. której reguły znał tylko on. Nie musi iść mu na rękę ani tolerować jego
zachowania. Wiele rzeczy potrafiła znieść, ale nie to, gdy ktoś z niej kpił czy ją poniżał. Była
dumna z tego, kim jest i do czego doszła w życiu. Nie zamierzała skakać z radości tylko
dlatego, że Aleksander nagle dojrzał w niej świetny materiał na kochankę.
Przełknęła ślinę. Dawno temu marzyła, by Aleks zwrócił na nią uwagę. Cierpiała z
powodu jego cichej dezaprobaty.
Umyła ręce - po raz trzeci. Problem chyba polegał na tym, że zaczęła myśleć o nim
jako o mężczyźnie. Gdyby widziała w nim księcia, pełnego rezerwy, dumnego następcę tronu,
oszczędziłaby sobie cierpień.
Dlaczego to robił? Schowała szczotkę do torebki. To całkiem nie w jego stylu. Gdyby
napisała sztukę, której bohaterem byłby mężczyzna pokroju Aleksa, i gdyby umieściła go w
takiej sytuacji, jaka przed chwilą miała miejsce, krytycy nie zostawiliby na niej suchej nitki.
Może... Tak, spyta Aleksa wprost. Zażąda odpowiedzi, a potem będzie patrzeć, jak on
się rumieni, jąka, szuka właściwych słów.
Wyszła z łazienki.
- Zdecydowanie lepiej - oznajmił, biorąc ją pod ramię.
- Musimy porozmawiać.
- W porządku. - Wyprowadził ją z budynku. - Możemy udać się na przejażdżkę.
- Po co? Rozmowa aż tyle nam nie zajmie.
- Ale świeże powietrze dobrze ci zrobi. Zwłaszcza po całym dniu spędzonym w
dusznym magazynie.
Otworzył drzwi stalowoszarego mercedesa.
- Co to? - spytała Eve.
- Mój samochód.
- A gdzie kierowca?
- Chcesz obejrzeć moje prawo jazdy? - Widząc wahanie w jej oczach, uśmiechnął się.
- Chyba nie boisz się być ze mną sam na sam?
- Oczywiście, że nie - oburzyła się, ale zerknęła niepewnie za siebie. Parę metrów
dalej stało dwóch potężnie zbudowanych ochroniarzy. - Zresztą i tak nigdy nie jesteśmy
całkiem sami.
Skierował spojrzenie tam, gdzie ona patrzyła.
- Niestety - powiedział cicho.
- Nienawidzisz tej stałej ochrony, prawda?
Zaskoczyło go, że wyczytała w jego oczach coś, co tak starannie ukrywał.
- Jest konieczna - odparł, zapraszającym gestem wskazując siedzenie. Kiedy Eve
zajęła miejsce, zatrzasnął drzwi i okrążył samochód. Na ochroniarzy nawet nie spojrzał. -
Zapnij się - mruknął, przekręcając kluczyk w stacyjce.
- Co? A, chodzi ci o pas? - Posłusznie wykonała polecenie. - Uwielbiam jazdę po
Cordinie.
Bądź miła i przyjazna, powtarzała sobie w myślach. Do ataku przystąp, kiedy on się
tego najmniej będzie spodziewał.
- To takie cudne miasto. Niska zabudowa, żadnych drapaczy chmur czy wymyślnych
konstrukcji...
- Tak, nie przepadamy za nowoczesnością. - Zatrzymał się na czerwonym świetle. -
Od czasu do czasu jakaś sieć hotelowa stara się o pozwolenie na budowę wielkiego ośrodka
wypoczynkowego. Oczywiście, miałoby to niewątpliwe korzyści: wzrost zatrudnienia,
napływ tury stów...
- Nie. - Pokręciła głową. - Rozwój turystyki nie jest tego wart.
- I to mówi córka przedsiębiorcy budowlanego?
- Tata buduje inne obiekty i w całkiem innych miejscach. Obiekty, które nie szkodzą
architekturze miasta. Houston... Houston różni się od Cordiny. Jako miasto dopiero się rodzi.
- U nas w radzie miejskiej są osoby, które uważają, że trzeba iść z duchem czasu. Że
nie wolno opierać się zmianom.
- Nie mają racji. Twój ojciec słusznie postępuje, nie zgadzając się na zmiany. A ty co
zrobisz, gdy przejmiesz władzę? Pozwolisz, żeby w Cordinie wyrosły wieżowce?
- Nie. - Skręcił w drogę biegnącą wzdłuż morza.
- Najwyższą budowlą w księstwie jest książęcy pałac. I tak pozostanie, póki mieszka
w nim choć jeden Bisset.
- Przemawia przez ciebie duma?
- Dziedzictwo.
- Jesteśmy tacy inni - powiedziała cicho. - Tobie dziedzictwo kojarzy się z
odpowiedzialnością i setkami lat tradycji. Mnie z przedsiębiorstwem mojego ojca albo z
kryształową misą mojej mamy. Dla większości Amerykanów dziedzictwo to rzecz konkretna,
namacalna. Z kolei dla ciebie to coś tajemniczego i nieokreślonego, coś, przed czym nie ma
ucieczki.
Przez chwilę milczał, a ona nawet nie zdawała sobie sprawy, jak głęboko poruszyły go
jej słowa.
- Rozumiesz to znacznie lepiej, niż sądziłem.
Odwróciła wzrok. Nie chciała ulegać emocjom.
- Dlaczego to robisz?
- Co?
- Dlaczego wieziesz mnie malowniczą drogą wzdłuż morza? Dlaczego przyszedłeś do
teatru? Dlaczego mnie pocałowałeś?
Wypatrywał jakiegoś ustronnego miejsca przy falochronie.
- To chyba oczywiste - rzekł. - Bo naszła mnie ochota.
- Nigdy wcześniej cię nie nachodziła.
- Kobiety wcale nie są tak spostrzegawcze, za jakie się uważają. - Zatrzymawszy
samochód, zgasił silnik, po czym wsunął kluczyki do kieszeni spodni. - Chciałem cię
pocałować, odkąd cię tylko zobaczyłem. Przejdziemy się?
Oszołomiona, nie ruszyła się z miejsca. Aleksander obszedł samochód i otworzył
drzwi od strony pasażera.
- Musisz odpiąć pas.
- Nieprawda.
- Inaczej trudno ci będzie wysiąść.
Odpięła pas i wyskoczyła z auta.
- Mówiąc „nieprawda”, miałam na myśli to, co powiedziałeś. Podczas naszego
pierwszego spotkania w ogóle na mnie nie patrzyłeś. A jeśli już, to z niechęcią.
- Nie mogłem oderwać od ciebie oczu. - Ujął ją za rękę i ruszył w stronę piaszczystego
brzegu. - Wolę plażę wieczorem, kiedy turyści wracają do hoteli na kolację.
- To śmieszne.
- Ze wolę pustą plażę? - spytał z czarującym uśmiechem.
- Przestań wszystko przekręcać. - Wyrwała rękę i zwolniła kroku. - Nie wiem, w co się
ze mną bawisz.
- A w co chciałabyś się bawić? - Z przyjemnością obserwował jej zmieszanie.
- Aleks, wtedy przed laty wcale mi się nie przyglądałeś. Wiem, bo... - Urwała.
Owszem, wodziła za nim rozmiłowanym wzrokiem, ale przecież nie musiała mu tego mówić.
- Bo?
- Po prostu wiem i już. - Skierowała się w stronę wody. - Nie rozumiem, dlaczego
nagle uznałeś, że jestem wolna i atrakcyjna.
- Ze jesteś atrakcyjna, wiem od dawna.
Położył rękę na jej ramieniu. Eve odwróciła się. Słonce chyliło się ku zachodowi,
powlekając krajobraz ciepłym, złocistym blaskiem.
- A to, czy jesteś wolna, nie ma znaczenia - kontynuował. - Pragnę cię. I tylko to się
liczy.
Skrzyżowała ręce na piersiach. Jej oczy, niebieskie jak morze, ciskały pioruny.
- A ponieważ jesteś księciem, uważasz, że możesz mieć wszystko, czego zapragniesz?
Zapomniał o plaży, o zachodzie słońca, o ochroniarzach stojących na chodniku.
- Ponieważ jestem księciem, znacznie trudniej mi zaspokoić moje pragnienia.
Zwłaszcza gdy dotyczą one kobiety.
- W dodatku Amerykanki. - Oddech miała szybki, urywany. O ileż prościej byłoby o
nic nie pytać, pomyślała. Nie pytać, nie kwestionować, nie roztrząsać, lecz przysunąć się
bliżej, przytulić, pocałować. - Amerykanki zafascynowanej teatrem, która nie pochodzi z
ż
adnej utytułowanej rodziny. Innymi słowy, lepiej byłoby, żeby członek książęcej rodziny
miał romans z jakąś europejską arystokratką, prawda?
- Prawda - przyznał; nie chciał jej oszukiwać. - Wielu przedstawicieli rady oraz wielu
wysoko postawionych urzędników państwowych wolałoby, żebym związał się z kobietą
należącą do arystokracji.
- Oczywiście... Czyli byłoby wskazane, żebym zgodziła się na pokątny romans?
Uśmiech znikł z jego warg, rysy twarzy stały się napięte, spojrzenie nieprzeniknione.
- O nic takiego cię nie prosiłem.
- Ale poprosiłbyś. To tylko kwestia czasu. - Czuła się upokorzona. Tylko dzięki złości,
jaka w niej narastała, nie wybuchnęła płaczem. - Wasza Wysokość pozwoli, że nie
skorzystam z jego wspaniałomyślnej oferty? Kiedy kocham się z mężczyzną, robię to bez
wstydu. Będąc z kimś, nie widzę powodu, żeby ukrywać się przed światem.
- Mam tego świadomość.
Zamierzała odejść, ale coś w jego tonie sprawiło, że zawahała się.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Znajomości z moim bratem przed nikim nie ukrywasz - rzekł chłodno. - Bez wstydu
okazujesz mu uczucie.
Zamiast skulić się z bólu, z furią przystąpiła do ataku.
- Więc o to chodzi, tak? O jakąś kretyńską rywalizację? Jakim prawem brat coś może,
a ja nie? Uznałeś, że nie jesteś gorszy? Że też chcesz spróbować?
- Licz się ze słowami, Eve.
- Szlag by cię trafił, Aleks! - Nie była w stanie pohamować złości. - Może jesteś
arystokratą, księciem, władcą, ale to tylko powłoka. W środku jesteś takim samym durniem
jak większość mężczyzn. A ja się przed durniami nie tłumaczę. Jeśli chodzi o Bennetta, sporo
mógłbyś się od niego nauczyć. Ma wielkie serce i autentycznie kocha kobiety. Nie traktuje
ich jak przedmiot...
- Skończyłaś?
- Skończyłam.
- Moje uczucia do ciebie nie mają z Bennettem nic wspólnego. A zarazem są z nim
ś
ciśle powiązane. Odwiozę cię do pałacu.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do mercedesa. Dwaj ochroniarze, którzy dyskretnie
obserwowali scenę na plaży, wsiedli do drugiego samochodu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Ethel, potrzebna będzie biała halka do „Kotki”.
Z notatnikiem w ręku przeglądała stroje do czterech przedstawień.
- W porządku. Biała halka. Rozmiar trzydzieści cztery.
- Z niezbyt dużym dekoltem. Zależy mi na subtelności.
- W porządku. Subtelna biała halka. Rozmiar trzydzieści cztery.
Eve roześmiała się pod nosem.
- Pamiętaj, że musimy trzymać się ustalonego budżetu. Halka może więc być
nylonowa, byleby wyglądała jak z jedwabiu.
- Szefowa chce, żebym dokonywała cudów! - Krawcowa wzniosła oczy do nieba.
- To prawda - przyznała Eve. - Aha, marynarki ojca trzeba poszerzyć. I wszyć
poduchy w ramiona.
Przeżuwając miętową gumę, Ethel zapisywała polecenia. Od dwudziestu dwóch lat
pracowała w teatrze jako krawcowa i garderobiana. Gdyby zaszła taka potrzeba, w ciągu
godziny byłaby w stanie uszyć prawie wszystko.
- Jeśli aktorzy codziennie będą jadać takie porcje jak podczas wczorajszej kolacji,
nikomu nie trzeba będzie wszywać żadnych poduch.
- Wiem. I zamierzam mieć ich na oku.
Ethel przesunęła okulary na czubek nosa i popatrzyła na Eve znad oprawek.
- Ciebie, złotko, też powinno się mieć na oku. Chyba w ogóle nie sypiasz?
- Sypiam, ale krótko. - Krytycznym wzrokiem przyjrzała się kostiumom dzieci. -
Niewykluczone, że trzeba będzie dokonać tu jakichś drobnych poprawek. Jutro odbywają się
przesłuchania do ról dwóch małych potworów. Mam nadzieję, że uda nam się znaleźć
odpowiednich kandydatów.
- Mogę ci pożyczyć moją dwójkę - oznajmiła ze śmiechem Gabriella, wchodząc do
garderoby.
- Brie! Jak to miło, że przyszłaś! - Eve uścisnęła przyjaciółkę.
- Chciałam przyjść wczoraj, ale miałam cztery wizyty u dentysty, dwie wizyty u
fryzjera i spotkanie z członkami komisji budżetowej, którzy bardzo nie lubią wydawać
pieniędzy.
- Innymi słowy, leniłaś się cały dzień. Przedstawiam ci pannę Ethel Cohen, która za
pomocą igły i nici potrafi wyczarować prawdziwe cuda. Ethel, poznaj księżniczkę Gabriellę.
Krawcowa, wyraźnie przejęta, dygnęła niezdarnie.
Gabriella wyciągnęła na powitanie dłoń.
- Boże, ile tu kostiumów. - Rozejrzała się po zastawionym wieszakami pomieszczeniu.
Obok, na podłodze i stolikach walały się pudła pełne butów, rękawiczek, apaszek. - I pani
potrafi się w tym wszystkim połapać?
- Tak. Mam specjalny system, który mi pomaga. To znaczy pomaga, dopóki inni nie
zaczną czegoś dotykać i przekładać. - Zmrużywszy oczy, popatrzyła znacząco na Eve.
- Ja tylko sprawdzam. Niczego nie dotykam - zaprotestowała Eve.
- I bardzo dobrze.
- Czy mnie się wydawało, czy ktoś tu mówił, że trzeba mieć naszą Eve na oku? -
spytała Brie.
- O tak. Wasza Wysokość, zdecydowanie trzeba. Wygląda jak truposz. Chodzi spięta i
niewyspana. I tylko mi przeszkadza.
- Widzisz, Brie, jakim szacunkiem mnie tu darzą?
- Widzę, że panna Cohen troszczy się o ciebie. Eve, kochanie, zrób sobie przerwę.
Mam dwadzieścia minut czasu. Napijemy się kawy, pogadamy...
- Oj, Brie, nie mogę.
- Księżniczkom się nie odmawia. A dwadzieścia minut cię nie zbawi.
Eve westchnęła.
- No dobrze. Ale tylko kwadrans. I u mnie w gabinecie.
- Świetnie. - Brie objęła przyjaciółkę w pasie i skierowała się do wyjścia. W drzwiach
obejrzała się przez ramię i mrugnęła do Ethel. Dwadzieścia minut, szepnęła bezgłośnie.
- Jak to możliwe, że masz wolną chwilę w ciągu dnia? - spytała Eve.
- Dopisało mi szczęście. Dzieci zostały z nianią na farmie, Reeve pojechał na
spotkanie z ojcem i Aleksem, a osobę, z którą byłam umówiona dziś po południu, powaliła
grypa.
- Nie wydajesz się tym faktem zasmucona.
- Jestem wniebowzięta! Nie cierpię siedzieć przy stole, zmuszając się do jedzenia
jakichś ohydnych kanapek, i z kobietą, która ma więcej zadęcia niż wyobraźni czy rozumu,
planować wielką imprezę charytatywną. Mam nadzieję, że grypa potrwa jeszcze z pięć dni i
ż
e wszystko zdołam zaplanować sama.
Eve otworzyła drzwi do gabinetu i zapraszającym gestem wskazała przyjaciółce fotel.
- Całkiem tu miło - oceniła Brie. - Ale przydałyby się świeże kwiaty i coś na ścianę
zamiast tego paskudnego malowidła.
- Nawet go nie zauważam. - Eve włączyła ekspres.
- Kawa zaraz będzie gotowa.
Położywszy torebkę na biurku, Brie podeszła do okna.
- Szkoda, że nie masz ładniejszego widoku.
- Nie żartuj. W Cordinie nie ma brzydkich widoków.
- Wiesz, Eve, zajrzałam na moment do pałacu. Aleksander chodzi z taką samą
zasępioną miną jak ty.
- Pewnie też ma mnóstwo spraw na głowie - odparła Eve, wyjmując filiżanki.
- Nie wątpię. Podejrzewam jednak, że trapią go nie tylko ważne kwestie natury
politycznej. Powiedz: pokłóciliście się?
- Mieliśmy drobną sprzeczkę. Czarną czy z mlekiem?
- Czarną. - Wyciągnęła rękę po filiżankę. - Chcesz o tym pogadać?
- Nie będziesz obiektywna. To twój brat.
- A ty jesteś moją przyjaciółką. - Brie odstawiła kawę na biurko. - Myślę, że stać mnie
na bezstronność. Więc co? Bardzo ci się naraził?
- Bardzo.
- To w jego stylu. - Brie uśmiechnęła się w duchu.
- Czasem Aleks bywa koszmarnie irytujący. Co takiego zrobił?
Eve wypiła kawę do dna, po czym wstała, żeby nalać sobie drugą filiżankę.
- Pocałował mnie.
Brie na moment zadumała się.
- To takie straszne? - spytała wreszcie.
- Och, przestań, Brie! - fuknęła Eve. - Mówimy o księciu Aleksandrze, następcy tronu.
A poza tym - dodała, chcąc usprawiedliwić swój wybuch - nie tylko pocałował mnie, ale też
próbował uwieść!
- Muszę przyznać, że zajęło mu to dużo czasu. - Widząc zdumienie na twarzy
przyjaciółki, Brie kontynuowała pośpiesznie: - Może Aleks jest sztywniakiem, ale nie jest
ś
lepcem czy idiotą. Nie rozumiem twojego zdziwienia.
- Zdziwienia? Byłam zszokowana! - Eve westchnęła głęboko. - No dobrze, może to za
dużo powiedziane. Ale na pewno się czegoś takiego nie spodziewałam.
- Odwzajemniłaś pocałunek?
Gdyby nie chodziło o Aleksandra, Eve parsknęłaby śmiechem.
- To nieważne, Brie.
- Ważne, mała, ważne. Ale oczywiście powinnam pilnować własnego nosa.
- Niczego takiego nie powiedziałam.
- Wiem. - Gabriella przysunęła filiżankę do ust. - Jeżeli zwykły pocałunek wzbudza w
tobie takie emocje, to znaczy, że coś więcej musi się za tym kryć.
Eve zaczęła krążyć po pokoju.
- Pocałował mnie wyłącznie z powodu Bennetta.
- Wybacz, kochanie, ale nie bardzo rozumiem, co ma Bennett do ciebie i Aleksa?
- To takie typowe - mruknęła pod nosem Eve. Obiecała sobie, że nie będzie myślała o
tym, co zaszło podczas wczorajszego spaceru po plaży. A przynajmniej że nie będzie się
irytować. Obiecanki, cacanki. - Zupełnie jak dziecko, które chce mieć wielką czerwoną piłkę
tylko dlatego, że kolega ma taką. A ja, cholera, nie jestem żadną piłką. - Odstawiła filiżankę
na spodek.
- Nie jestem niczyją własnością.
Gabriella wolno pokiwała głową.
- Chyba zaczynam kapować. Przerwij mi, jeśli się mylę. Uważasz, że Aleks próbował
cię uwieść, bo wydaje mu się, że Bennett już tego dokonał.
- No właśnie.
- To absurd.
- Też tak sądzę. I to samo mu powiedziałam, ale bardziej dosadnie.
- Nie, nie rozumiesz. Absurdem jest myśleć, że Aleks i Ben z sobą rywalizują. Nigdy
tego nie robili.
Nie na taką reakcję Eve liczyła. Wprawdzie bracia i siostry często stają po tej samej
stronie, ale Gabriella była kobietą. Powinna przyjąć kobiecy punkt widzenia.
- Tak? To dlatego powiedział, że spałam z Benem?
- Kto? Aleks?
- Tak. A może myślisz, że kłamię?
- Nie, kochanie. Ale może ci się coś przywidziało? Może coś niewłaściwie odczytałaś?
Może...
- Niczego źle nie odczytałam - przerwała jej Eve. - Aleks uważa, że Ben i ja... - Na
moment zamilkła. - Zresztą może wszyscy tak myślą?
- Każdy, kto ma oczy, wie, że ciebie i Bena łączy jedynie przyjaźń - powiedziała Brie.
Kąciki jej ust zadrgały. - Przynajmniej każdy, kto ma dobry wzrok.
- Wybacz, ale to mnie wcale nie bawi.
- A ja się cieszę, że Aleks związał się osobą, która kocham i szanuję.
- Nie związał się.
- Hm.
- Przestań z tym „hm”. Przypominasz mi Chris.
- To dobrze. Jeśli będziesz traktować mnie jak starszą siostrę, może zastosujesz się do
moich rad.
Tym razem Eve nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
- Chris pierwsza by ci powiedziała, że rzadko słucham czyichkolwiek rad.
- Zrób dla mnie wyjątek. Bo ja naprawdę wiem, jak to jest pałać uczuciem do
człowieka, który wydaje się całkiem nieodpowiedni dla ciebie.
- Nie pałam żadnym uczuciem do Aleksa - oznajmiła wolno Eve. - Ale nawet gdyby,
to... on nie nadaje się dla mnie, a ja dla niego. Mam pracę, którą uwielbiam, pochodzę z
innego kraju, lubię zachowywać się naturalnie, nie zastanawiając się, jak to inni odbiorą.
Nienawidzę zakazów i nakazów, czemu niejednokrotnie dawałam wyraz w szkole.
Aleksander zaś nie może żyć spontanicznie, musi przestrzegać ustalonych reguł, nie łamać
wpajanych mu od dzieciństwa zasad...
- To prawda. - Gabriella skinęła głową. - Twoim argumentom nic nie można zarzucić.
- Nic? - W głosie Eve zabrzmiała nuta żalu. - No widzisz?
- Widzę, kochanie. Ze mną było dokładnie tak samo.
Eve nalała sobie trzecią filiżankę kawy.
- I co zrobiłaś?
- Poślubiłam Reeve'a.
- No tak. - Eve przysiadła na brzegu biurka. - Innymi słowy, świat należy do
odważnych?
Gabriella odstawiła pustą filiżankę. Zauważyła, że Eve pije już trzecią kawę. Kofeina
zaś nerwów nie koiła.
- Kochasz Aleksa? - spytała cicho.
Tak łatwo byłoby zaprzeczyć. Uczciwość wymagała znacznie więcej wysiłku niż
kłamstwo. Eve jednak uznała, że Brie zasługuje na prawdę.
- Staram się o tym nie myśleć.
- Albo kochasz, albo nie. Myślenie nie ma tu nic do rzeczy. Ale nie będę cię
zadręczać.
Eve ujęła przyjaciółkę za rękę.
- Nie zadręczasz.
- Bo się powstrzymuję. - Na moment zamilkła. - Eve, pamiętaj o jednym. Każdy kraj
potrzebuje silnego, bezstronnego władcy. Aleksa od dziecka uczono, żeby nie okazywał
emocji. Nie zawsze było mu łatwo.
- Wiem. - Eve westchnęła ciężko. Bała się zajrzeć w głąb swojej duszy, przekonać się,
co w niej tkwi. Bała się, że gdy raz otworzy drzwi, zaleje ją silna fala uczuć, którym nie
będzie umiała sprostać. - Posłuchaj, Brie. Ty i twoja rodzina jesteście mi bardzo bliscy. Ale
nie mogłabym się związać z kimś, kto na pierwszym miejscu stawia obowiązki, honor,
ojczyznę. Może brzmi to strasznie samolubnie...
- Wcale nie. To całkiem zrozumiałe.
- Kochana jesteś. Wiesz, gdyby...
Nagle zadzwonił telefon. Gabriella wstała.
- Poczekaj, nie odchodź - poprosiła ją Eve, podnosząc słuchawkę. - Halo?
- Eve Hamilton?
- Tak.
- Jesteś bliską znajomą książęcej rodziny. Jeżeli leży ci na sercu ich dobro, przekaż im
ostrzeżenie.
Ten głos, zimny, mechaniczny, bezpłciowy, przejął ją nie mniejszym przerażeniem niż
słowa, które wypowiedział.
- Kto dzwoni?
- Ktoś, kto pragnie sprawiedliwości. A teraz słuchaj. Albo Francois Deboque zostanie
w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wypuszczony z więzienia, albo zginie jeden z
mieszkańców książęcego pałacu.
Przez moment Eve siedziała bez ruchu. Jeden z mieszkańców pałacu... To byli jej
przyjaciele, jej rodzina! Ten drań kieruje groźbę przeciw konkretnym ludziom, w dodatku
takim, których ona kocha. Zaciskając rękę na słuchawce, wzięła głęboki oddech.
- Tylko tchórz ucieka się do szantażu.
- To jest ostrzeżenie - poprawił ją głos - którego nie radzę lekceważyć. Więcej
ostrzeżeń nie będzie. Powtarzam: czterdzieści osiem godzin.
Połączenie zostało przerwane.
Wyczuwając strach przyjaciółki, Gabriella objęta ją ramieniem.
- Co się stało?
Niepokój wyzierający z oczu Brie sprawił, że Eve wzięła się w garść.
- Gdzie są twoi ochroniarze? - spytała.
- Na korytarzu.
- A samochód?
- Przed budynkiem.
- Przyjechałaś z kierowcą?
- Nie, sama.
- Musimy natychmiast udać się do pałacu. Niech jeden ochroniarz jedzie z nami.
Wyjaśnię ci wszystko po drodze.
W gabinecie księcia Armanda trzej mężczyźni siedzieli pogrążeni w rozmowie. W
powietrzu wisiał dym papierosowy; mieszał się z zapachem obitych skórą mebli i stojących w
wazonach kwiatów. Niekiedy uważa się, że gabinet człowieka odzwierciedla jego osobowość.
W gabinecie starego księcia wyczuwało się nastrój powagi i dostojeństwa. Decyzje, które tu
zapadały, musiały być dokładnie przemyślane, podjęte na chłodno, a nie pod wpływem złości
czy wzburzenia.
Książę Armand z uwagą wpatrywał się w swojego zięcia, człowieka, któremu ufał i
którego szanował. Reeve MacGee był przyjacielem, członkiem rodziny oraz - jako że kiedyś
służył w siłach specjalnych - doradcą w sprawach bezpieczeństwa.
- Nic więcej nie można zrobić, inaczej pałac zamieni się w twierdzę.
- Nie, na to się nie zgadzam. - Armand Bisset przekładał z ręki do ręki gładki biały
kamień. - A co z ambasadą?
- Oczywiście wzmocniono środki bezpieczeństwa. Ale moim zdaniem, póki ty jesteś
w Cordinie o ambasadę w Paryżu możemy być spokojni.
Armand pokiwał głową. Wiedział, że to on był celem terrorystów w Paryżu i teraz
musi żyć ze świadomością, że inny człowiek zginął zamiast niego.
- Mów dalej.
- Więzienie jest silnie strzeżone, ale żadna ilość krat nie przeszkodzi Deboque'owi w
wydawaniu rozkazów. Rzecz jasna, czytamy jego pocztę, facet jest jednak zbyt inteligentny,
ż
eby cokolwiek umieszczać na piśmie. A prawa do widzeń nie można mu zabrać.
- Czyli zgadzamy się, że wybuch w Paryżu i parę wcześniejszych incydentów, na
szczęście mniej tragicznych w skutkach, to jego robota?
- Zdecydowanie tak. I podłożenie bomby w ambasadzie, i zuchwała kradzież
brylantów z muzeum przed dwoma laty. Zza więziennych krat Deboque wciąż kieruje
przemytem narkotyków. Za trzy lata wyjdzie na wolność. A nawet dwa, jeśli zostanie
przedterminowo zwolniony.
- A jeśli udowodnimy, że Seward zginął z jego rozkazu?
- Wtedy posiedzi dłużej. Ale trudno będzie zdobyć dowody.
- Rozmawiamy o wzmożonych środkach bezpieczeństwa. O skuteczniejszej ochronie.
- Aleksander zgniótł w popielniczce papierosa. - Może zamiast się bronić, powinniśmy sami
przystąpić do działania?
Armand odłożył biały kamień na biurko. Lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał swojego
najstarszego potomka; często widział, jak hamuje furię czy tłumi gniew.
Dumny był z syna, a jednocześnie bardzo mu współczuł; rola następcy tronu nie
należała do łatwych.
- Masz jakąś sugestię, Aleks?
- Im dłużej nic nie robimy, tym więcej on ma czasu na planowanie kolejnych
posunięć. Zgodnie z prawem, mogą go odwiedzać różni ludzie. Każdy, kto przychodzi do
niego do więzienia, jest z nim jakoś powiązany. Przypuszczam, że Reeve ma informacje o
wszystkich, którzy pojawili się u Deboque'a w ciągu ostatnich siedmiu lat. - Popatrzył
pytająco na szwagra; ten skinął głową.
- Wiemy, co to za ludzie i czym się zajmują. Może czas najwyższy, żebyśmy coś z
tym zrobili?
- Robimy. Przyjaciele Deboque'a są pod stałym nadzorem.
- Nadzór na niewiele się zdaje. Infiltracja, ojcze. To jedyne wyjście.
- Aleksander ma rację - poparł go Reeve, wydmuchując w powietrze kłęby dymu. -
Też się nad tym zastanawiałem. Trzeba znaleźć odpowiedniego człowieka, który zdobędzie
zaufanie Deboque'a. Tyle że ta infiltracja może zająć ładnych kilka miesięcy. Ale nieważne.
Teraz chodzi o to, aby ktoś zeznał pod przysięgą, że Deboque nie tylko o wszystkim wie, ale
ż
e sam ustala szczegóły i wydaje rozkazy.
Aleksander nie mógł usiedzieć w miejscu; poderwał się na nogi i zaczął przemierzać
gabinet. Rozum mówił mu, że Reeve zna się na swojej robocie. Ze pokonanie Deboque'a
będzie wymagało czasu i cierpliwości.
Ale... Nie chciał czekać. Pragnął tego drania jak najszybciej zniszczyć. Niestety, nie
miał wyjścia. Jak zawsze, racja stanu była ważniejsza od jego marzeń i preferencji.
- Znasz odpowiedniego człowieka?
Reeve strząsnął popiół do popielniczki.
- Muszę się rozejrzeć. Potrzebuję mniej więcej tygodnia.
- A tymczasem?
- Tymczasem musimy mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Bo Deboque na pewno nie
próżnuje. - Mówiąc to, Reeve popatrzył na Armanda.
Stary książę pokiwał głową.
- Skontaktuj się z Jermaine w ambasadzie w Paryżu. I porozum z Unnotem w kwestii
ś
rodków bezpieczeństwa w pałacu.
- Dobrze.
- A teraz skończmy wreszcie ten ponury temat. Powiedz mi lepiej, jak się mają moje
wnuki.
- Świetnie. Strasznie rozrabiają. Damien powyrywał kwiaty w ogrodzie.
Książę Armand roześmiał się cicho.
- Obyśmy nie mieli większych zmartwień.
Zdziwił się, słysząc głośne pukanie. Na ogół nikt im nie przerywał, kiedy odbywali
naradę rodzinną. Skinął na Aleksa, by otworzył drzwi.
Aleksander natychmiast zauważył bladość powlekającą twarz Eve i przerażenie
wyzierające z jej oczu.
- Aleks! - Padła mu w objęcia. Dzięki Bogu, jest cały i zdrowy. Ale strach wciąż
ś
ciskał ją za gardło.
Gabriella położyła rękę na jej ramieniu.
- Musimy porozmawiać z ojcem - wyjaśniła bratu.
- Gdzie jest Bennett?
- W Hawrze. Wraca jutro.
O nic nie musiał pytać. Wystarczyło spojrzeć na kobiety. Bez słowa odsunął się na
bok, aby mogły wejść do środka.
Eve zapomniała o obowiązującej etykiecie; me witając się, podbiegła do biurka księcia
Armanda.
- Wasza Wysokość, parę minut temu odebrałam w Centrum telefon. W ciągu
czterdziestu ośmiu godzin musicie zwolnić Deboque'a z więzienia.
Książę dźwignął się z fotela.
- To prośba czy żądanie?
Zanim Eve zdołała odpowiedzieć, Gabriella ponownie położyła rękę na jej ramieniu.
- Ostrzeżenie. Przekazane Eve przez telefon. Człowiek, który do niej zadzwonił,
powiedział, że jeżeli nie wypuścimy Deboque'a, zginie ktoś z książęcej rodziny.
Eve nie odrywała oczu od księcia. Nie mogła się nadziwić, że władca Cordiny stoi z
kamienną miną. Dlaczego się nie boi o siebie, o swoją rodzinę? Po chwili wskazał jej krzesło.
- Aleksandrze, myślę, że Eve dobrze by zrobił kieliszek koniaku.
- Oj, Wasza Wysokość, mną się proszę nie przejmować. Mnie nic nie grozi.
- Usiądź, moje dziecko. Jesteś bardzo blada.
- Ale ja nie... - Urwała. Starając się opanować zdenerwowanie, kilkakrotnie głęboko
odetchnęła. - Wasza Wysokość, nie sądzę, żeby to były czcze pogróżki. Myślę, że jeżeli
Deboque nie zostanie wypuszczony, dojdzie do próby zamachu na kogoś z rodziny Bissetów.
Aleks wsunął jej do dłoni kieliszek. Podniosła wzrok i na moment zapomniała o
innych osobach w pokoju. To możesz być ty! - pomyślała z przerażeniem. Gdyby zginął,
umarłaby z rozpaczy.
Uzmysłowiwszy to sobie, poczuła straszliwy ból. Mimo że była blada jak trup, zbladła
jeszcze bardziej. Utkwiła oczy w blacie biurka. Kochała Aleksa, kochała go od samego
początku. Przedtem jednak skutecznie wypierała ten fakt ze swej świadomości. Teraz, gdy
groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo, nie miała siły ani ochoty czegokolwiek dłużej
ukrywać.
- Eve?
Przytknęła palce do skroni; czekała, aż przestanie się jej kręcić w głowie.
- Przepraszam, zamyśliłam się - rzekła po chwili.
- Postaraj się przypomnieć sobie jego dokładne słowa. - Głos Reeve'a brzmiał ciepło i
spokojnie. - Jeśli możesz, opowiedz nam przebieg całej rozmowy.
- Dobrze. - Upiła niewielki tyk. - Najpierw upewnił się, czy mówi z Eve Hamilton.
- Jesteś przekonana, że to był mężczyzna?
Skinęła energicznie głową, po czym zawahała się.
- Nie, właściwie to nie. Głos wydał mi się dziwny, jakby mechaniczny. W każdym
razie rozmówca stwierdził, że wie, że jestem bliską znajomą książęcej rodziny, i chce, żebym
przekazała ostrzeżenie. Albo Francois Deboque zostanie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin
wypuszczony, albo zginie jeden z mieszkańców książęcego pałacu. Kiedy spytałam, kto
mówi, odparł: „Ktoś, kto pragnie sprawiedliwości”. I dodał, że więcej ostrzeżeń nie będzie. -
Zacisnęła gniewnie wargi, po czym upiła kolejny łyk koniaku. - Powiedziałam mu, że tylko
tchórz ucieka się do szantażu.
Nie zauważyła pochwały w spojrzeniu Aleksandra. Trzymał rękę na oparciu jej
krzesła, leciutko gładząc ją po włosach; chociaż nie czuła jego dotyku, ogarnął ją spokój.
- Jaki miał akcent? - spytał Reeve. - Nie wiesz, czy był Amerykaninem? Czy może
pochodził z Europy?
Zacisnąwszy powieki, usiłowała się skupić.
- Mówił bez obcego akcentu. Wolno. Dość płaskim, metalicznym głosem.
- Czy dzwonił przez centralę?
- Nie mam pojęcia - odparła.
- Sprawdzimy. Skoro raz się Eve posłużył, może to zrobić ponownie. Trzeba założyć
podsłuch w jej gabinecie i przydzielić jej ochronę.
- Po co? - oburzyła się. - Mnie mc nie grozi. To o Waszą Wysokość się boję. O całą
rodzinę. Chciałaby m pomóc...
Książę Armand obszedł biurko i położywszy ręce na ramionach Eve, pocałował ją w
oba policzki.
- Twoja troska wzrusza mnie, moje dziecko. Pozwól mi jednak odwzajemnić się tym
samym.
- Jeżeli przydzielenie mi ochrony sprawi, że książę będzie spokojniejszy, to
oczywiście zgadzam się.
Stary książę uśmiechnął się pod nosem. Eve Hamilton nie była głupia ani tchórzliwa;
była tak samo silna, uparta i nieustraszona jak jego własne dzieci.
- Dziękuję.
Jeśli wyczuła lekką ironię w jego głosie, nic dała tego po sobie poznać.
- Co Wasza Wysokość zrobi? - spytała.
- To, co należy.
- Deboque pozostanie za kratkami?
- Absolutnie.
Tego się spodziewała. Uleganie szantażowi nie powstrzymuje szantażysty przed
kolejnymi żądaniami.
- Ale... - Powiodła wzrokiem po twarzach osób zebranych w gabinecie księcia. -
Będziecie na siebie uważać? Podejmiecie jakieś dodatkowe środki ostrożności?
Przez moment nie spuszczała oczu z Aleksandra. A on miał wrażenie, że widzi w jej
spojrzeniu coś więcej niż zwykłą troskę. Pragnął zapomnieć o bożym świecie, o groźbach i
szantażu, porwać ją w ramiona, przytulić, rozkoszować jej ciepłem. Ale nie ruszył się z
miejsca.
- Nie po raz pierwszy, i zapewne nie po raz ostatni grożono naszej rodzinie.
Eve odwróciła się do Brie, jakby szukała u niej wsparcia.
- Gabriello...
- To prawda, Eve. Nie możemy ulegać groźbom. Ciąży na nas odpowiedzialność za
kraj, za jego obywateli.
- Zrozum, petite. - Stary książę ujął ją za ręce. - Mury pałacu są po to, żeby ich bronić,
a nie po to, żeby się za nimi chować.
- Ależ Wasza Wysokość nie może żyć tak, jakby nic się nie stało. Jakby nie było tego
telefonu z ostrzeżeniem.
- Uczynimy co w naszej mocy, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo - rzekł
stanowczym tonem książę Armand. - Nie zamierzam niepotrzebnie narażać siebie ani moich
bliskich.
Stanowili jedność. Armand, Aleksander, Gabriella. Nawet Reeve popierał we
wszystkim księcia. Eve pomyślała o Benie, wesołym i beztroskim. Wiedziała, że on też
sprzeciwiłby się uwolnieniu Deboque'a.
- A więc życie toczy się dalej?
- Tak, kochanie. - Armand pocałował jej dłoń. - Traktuję cię jak córkę. Jako ojciec i
przyjaciel proszę cię, abyś mi zaufała.
- Dobrze. Pod warunkiem, że wolno mi będzie martwić się o was.
- Masz moje pozwolenie.
Nic więcej nie mogła zrobić, do niczego nie mogła Bissetów zmusić. Owszem, darzyli
j ą przy jaźni ą, traktowali jak członka rodziny, ale nie była z nimi spokrewniona.
- Muszę wrócić do teatru. - Podniósłszy torebkę, popatrzyła na Reeve'a. - Opiekuj się
nimi.
Dygnęła, po czym pośpiesznie opuściła gabinet. Była prawie na parterze, kiedy nagle
uświadomiła sobie, że nie ma samochodu. Zacisnęła dłoń w pięść. Miała ochotę się rozpłakać.
Zwolniwszy kroku, wzięła trzy głębokie oddechy. Niewiele pomogły. Po chwili uznała, że
nadmiar energii spożytkuje na spacer. Przejdzie do teatru na piechotę.
- Eve. Przecież nie masz czym jechać.
Obejrzała się za siebie. Stała na najniższym stopniu, Aleksander na półpiętrze.
Emanowała z niego siła, pewność siebie. Wyglądał jak wojownik, który chętniej przystępuje
do ataku niż obrony; jak król, który prędzej karze niż wybacza; jak mężczyzna, który raczej
żą
da niż prosi.
Obserwując go, jak schodzi na dół, jak z każdym krokiem się do niej przybliża,
zrozumiała, że tego mu zazdrości. Tej siły, opanowania, może nawet arogancji.
- Nie chcę, żeby cokolwiek złego cię spotkało. - Słowa same wymknęły się jej z ust.
Nawet nie zdawała sobie sprawy, jakie wywarły na nim wrażenie. Jej obawy, strach,
troska były jak ciepła pierzyna chroniąca ciało przed zmarznięciem.
- To ojciec pozwolił ci się o nas martwić. Nie ja.
Ogień w jej oczach zamienił się w lód.
- W takim razie rób, co chcesz. Daj się zabić, jeśli ci na tym zależy.
- Potrafisz w ciągu sekundy z cukiereczka przeobrazić się w zołzę. Ale na tym polega
twój urok.
- Idź do diabła.
- Zrozum, nie chcę twojej troski ani współczucia - szepnął, jeszcze bardziej
zmniejszając dzielący ich dystans. - Chcę czegoś więcej.
- Ode mnie? Nie dostaniesz. - Stała wciśnięta pomiędzy Aleksa a poręcz schodów.
- Dostanę. - Ujął w dłonie jej twarz. Właśnie to mu było potrzebne: od czasu do czasu
dotknąć Eve, podrażnić się z nią, rzucić jej wyzwanie, nie myśleć o świecie, który istnieje
poza murami pałacu. - Twoje oczy i usta nie zawsze mówią to samo.
Czyżby tak łatwo było ją rozszyfrować? Sama do końca nie rozumiała tego, co się z
nią dzieje. Postanowiła się bronić.
- Zapomniałeś o Bennetcie?
Opuścił ręce, a po chwili zacisnął palce na jej ramieniu.
- A ty? Pamiętałaś o nim, kiedy trzymałem cię w objęciach? Nie. I nie będziesz
pamiętała, kiedy pójdziesz ze mną do łóżka.
Jakoś podświadomie czuła, że w łóżku Aleksa mogłaby znaleźć wszystko, czego
kiedykolwiek pragnęła. Ale nie zamierzała mu ulegać.
- Nie pójdę, Aleks. - Oswobodziła ramię z jego uścisku. - Tobie nie zależy na mnie,
tobie zależy na uwiedzeniu kochanki brata. - Głos jej drżał, ale mówiła dalej: - W historii, w
legendach i w literaturze znane są takie przypadki, ale na ogół wszystkie się źle kończą.
Zabolały go jej słowa. Z coraz większym trudem przychodziło mu tłumienie złości.
Eve Hamilton jest silnym i krnąbrnym przeciwnikiem.
- Ale ty mnie pragniesz - oznajmił cicho. - Widzę to. Czuję to.
- Owszem - potwierdziła. Wpatrywała się w niego z wyzwaniem w oczach. - Ale
podobnie jak ty, na pierwszym miejscu stawiam obowiązek, honor i odpowiedzialność, a na
drugim własne chęci i marzenia. Może któregoś dnia przyjdziesz do mnie jako zwykły
mężczyzna, a nie władca. Może usłyszę, czego pragniesz z głębi serca, a nie czego żądasz. -
Odwróciwszy się, ruszyła w stronę drzwi. - Za propozycję podwiezienia mnie do teatru
dziękuję, ale nie skorzystam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Szlag by ją trafił! - pomyślał Aleksander nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dwóch
dni. Przez nią czuł się jak kretyn. Ba, zachowywał się jak kretyn.
Zawsze pogardzał mężczyznami, którzy wykorzystywali swoją siłę fizyczną, aby
zastraszyć kobietę lub zmusić ją do uległości. Jego zdaniem świadczyło to o braku inteligencji
i podłym charakterze. A teraz sam tak postępuje. Nie do wiary! Ta kobieta sprawia, że on robi
to, przeciwko czemu wewnętrznie się buntuje.
Czy kiedykolwiek wcześniej tak się zachowywał? Nie. Czy kiedykolwiek wcześniej
korciło go, aby zaciągnąć kobietę do łóżka, nie bacząc na jej zgodę lub sprzeciw? Nie. Czy
kiedykolwiek tak bardzo którejś pragnął, że nie był w stanie na niczym innym się skupić?
Nie.
Wszystko zaczęło się od Eve. A zatem ona za wszystko ponosi winę.
Ponieważ jednak był człowiekiem logicznie myślącym, widział błąd w swoim
rozumowaniu. Eve nie wykręca mu ręki, do niczego go nie zmusza. Czyli jednak wina
spoczywa na nim.
Szlag by ją trafił!
Widząc ironiczny uśmiech na twarzy swego pana, Gilchrist, wieloletni lokaj
Aleksandra, odetchnął z ulgą. W trakcie dziesięciu lat służby w pałacu nauczył się, kiedy
może mówić, a kiedy powinien milczeć. Teraz postanowił przemówić.
- Jeśli wolno mi coś powiedzieć... Od pewnego czasu źle się Wasza Wysokość
odżywia. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie prosić krawca o zwężenie ubrań.
Aleksander chciał zbyć tę uwagę wzruszeniem ramion, ale zawahał się. Po chwili
wsunął kciuk za pasek od spodni. Faktycznie, miał tam sporo luzu.
Psiakrew! Wszystko przez tę babę!
W porządku, koniec, obiecał sobie. Nie da się zwariować.
- Postaram się coś z tym zrobić, Gilchrist. Nie możemy przysparzać krawcowi
dodatkowej roboty, prawda?
- Mnie chodzi o zdrowie Waszej Wysokości, a nie o rozmiar jego ubrań.
- Wiem, wiem - rzekł książę, po czym słysząc pukanie, skinął na lokaja, aby otworzył
drzwi.
W progu stanął Henri Blachami, który od dwudziestu lat wiernie służył książęcej
rodzinie; od ośmiu lat pełnił funkcję osobistego sekretarza następcy tronu, wcześniej zaś był
sekretarzem księcia Armanda.
- Bonjour, Henri. Powiedz mi, proszę, co mnie jutro czeka.
- Niestety, Wasza Wysokość, dzień dość pracowity.
Aleksander wiedział, że staruszek będzie stał, dopóki on pierwszy nie spocznie.
Przysiadł więc na oparciu fotela.
- Usiądź, Henri. Ten terminarz, który trzymasz w ręku pewnie waży z tonę - Henri
posłusznie zajął miejsce, przez chwilę wiercił się, jakby mościł sobie gniazdo, po czym z
kieszeni kamizelki wydobył nieduże okulary i przystąpił do rytuału nasadzania ich na nos. To
podsuwał je wyżej, to zsuwał niżej, a wszystko razem trwało bez końca. Gdyby robił to
ktokolwiek inny, Aleksander dawno straciłby cierpliwość, ale staruszka darzył autentyczną
sympatią. Ich znajomość zaczęła się dwadzieścia lat temu, kiedy Henri, wiedząc o długim
wykładzie, jakiego młody książę musiał wysłuchać na temat zasad dobrego wychowania, dał
mu na pocieszenie kawałek czekolady.
- Wasza Wysokość pamięta, oczywiście, o dzisiejszej kolacji u państwa Cabotów?
Atrakcją wieczoru będzie występ mademoiselle Cabot, która zagra na fortepianie.
- Dość wątpliwa to atrakcja, Henri.
- Jak Wasza Wysokość uważa. - Oczy staruszka zalśniły wesoło, ale jego głos pozostał
neutralny. - Wśród zaproszonych gości będzie członek rady, monsieur Trouchet.
Przypuszczalnie zechce omówić z Waszą Wysokością projekt nowej ustawy zdrowotnej.
- Dzięki za ostrzeżenie, Henn.
Aleks zastanawiał się, czy zdoła wytrzymać na przyjęciu i nie umrzeć z nudów.
Podejrzewał, że czcigodna madame Cabot posadzi go pomiędzy sobą a swoją szkaradną,
mówiącą piskliwym głosem niezamężną córką.
Wiele by dał, aby móc zostać w domu, a wieczorem, w blasku księżyca, przejść się po
ogrodzie. Z Eve, która pachniałaby piękniej niż porastające ogród kwiaty. Której skóra byłaby
bardziej jedwabista od płatków jaśminu. Która patrzyłaby na niego swoimi wielkimi,
niebieskimi oczami, kusiła go spojrzeniem, uśmiechem, szeptem. Która powoli wyciągnęłaby
ręce i zarzuciła mu je na szyję. Która...
Szlag by ją trafił!
- A jutro? Co mnie czeka? - Aleksander wstał z fotela i podszedłszy do okna, utkwił
wzrok w rozciągającej się za ogrodem gładkiej tafli morza.
Henri natychmiast poderwał się na nogi.
- O ósmej Wasza Wysokość zje śniadanie z prezesem firmy spedycyjnej Dynab
Shipping - powiedział, zerkając do terminarza. - O dziesiątej piętnaście pojawi się na otwarciu
Muzeum Morskiego w Hawrze. O wpół do drugiej wygłosi krótkie przemówienie podczas
uroczystego lunchu, z którego dochód będzie przeznaczony na szpital St. Alban. O trzeciej
czterdzieści pięć...
Aleksander westchnął; resztę jutrzejszych planów puścił mimo uszu. Przynajmniej jest
u siebie, w Cordinie, pocieszał się. Zimą wyruszy z oficjalną wizytą do kilku państw
europejskich; już teraz czynione są przygotowania.
Kiedyś odwiedzi wrzosowiska w Kornwalii i winnice we Francji niejako
przedstawiciel Cordiny, lecz jako zwykły turysta. Kiedyś obejrzy zabytki oraz porozmawia z
ludźmi o ich życiu i marzeniach - on, Aleks, a nie Aleksander Bisset, następca tronu. Kiedyś
to zrobi. Ale nie dziś i nie jutro.
- Dziękuję, Henri - rzekł i, niezadowolony, zaklął cicho. Henri w niczym nie zawinił.
Wina leży wyłącznie po jego, Aleksa, stronie. Gdyby nagle nie ogarnęło go to dziwne
pragnienie wolności...
Odwrócił się od okna i z uśmiechem popatrzył, jak starzec zdejmuje okulary, a
zdejmował je z równym namaszczeniem, jak wkładał.
- Powiedz, Henri, jak się miewa twoja najmłodsza wnuczka?
- Dobrze, Wasza Wysokość. Urocze z niej stworzenie! - W głosie staruszka
pobrzmiewała duma.
- Niech no sobie przypomnę... Pewnie ma ze trzy miesiące, prawda?
- Tak. Jutro będzie równe trzy. - Radość rozjaśniła twarz Henriego.
Aleksander wiedział, że takie drobne rzeczy - pytanie o zdrowie, prośba o przekazania
pozdrowień - często sprawiały ludziom największą przyjemność.
- Podejrzewam, że nosisz przy sobie zdjęcie... Annabella, tak? Zdjęcie małej
Annabelli?
- Oczywiście, Wasza Wysokość.
Starzec, rumieniąc się jak panna, z kieszeni na piersi wyciągnął portfel. Po chwili
podał Aleksowi zdjęcie łysej, pyzatej dziewczynki. Nie była pięknością, ale na widok jej
wytrzeszczonych oczu i bezzębnego uśmiechu Aleksandrowi zrobiło się wesoło.
- Jesteś prawdziwym szczęściarzem, Henn. Nie każdy może pochwalić się tak
wspaniałą wnuczką.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. A ta koronkowa sukienka, którą Annabella ma na sobie,
to prezent od księżniczki Gabrielu; przedtem należała do młodej księżniczki Louisy.
- Aż dziw, że przetrwała. Louisa wszystko potrafi zniszczyć - powiedział Aleks,
wzruszony gestem siostry. - Przekaż swojej rodzinie najlepsze życzenia ode mnie, dobrze,
Henri?
- Nie omieszkam, Wasza Wysokość. A na razie wszyscy z niecierpliwością
oczekujemy, kiedy Wasza Wysokość podaruje Cordinie potomka. To będzie wielki dzień.
Aleksander oddał starcowi zdjęcie wnuczki i zadumał się. Tak, naród czeka na
potomka. Jego syn, od dnia narodzin, będzie następcą tronu, przyszłym władcą Cordiny. Tego
nic nie zmieni. Matka dziecka - lub dzieci - musiałaby zaakceptować reguły, które zostały
ustalone przed wiekami. Od swojej żony on, Aleksander, wymagałby nie mniej niż od siebie.
Gdyby się pomylił, dokonał niewłaściwego wyboru, cierpiałby do końca życia. Albowiem
jako władca Cordiny nie mógłby wziąć rozwodu.
W wieku trzydziestu lat Aleksander był najstarszym nieżonatym następcą tronu w
historii Cordiny, o którym to fakcie dziennikarze bez przerwy mu przypominali. Jednakże
małżeństwo nigdy go dotąd nie kusiło.
Henri chrząknął, chcąc przywołać swego pana do rzeczywistości.
- O wpół do szóstej przychodzi trener szermierki.
A kolacja u Cabotów zaczyna się o wpół do dziewiątej.
- Nie zapomnę.
Dziesięć minut później zszedł z góry ubrany w białe spodnie i białą bluzę. Napięcie,
które towarzyszyło mu od kilku dni, nie chciało zelżeć. Nie pomagały żadne argumenty ani
wywody, którymi usiłował przekonać samego siebie. Toczyła się w nim zacięta walka -
obowiązek kontra przyjemność, odpowiedzialność kontra pokusa.
Był na parterze, kiedy drzwi wejściowe otworzyły się. Stanął w pół kroku, pewien, że
za moment ujrzy Eve. Zamiast niej ujrzał młodą zgrabną dziewczynę o burzy rudych włosów,
trzymającą pod rękę Bennetta.
- Nawet nie wiesz, jaka to dla mnie frajda! - szczebiotała podniecona. - Książęcy
pałac!
Aleks z miejsca rozpoznał jedną z aktorek.
- Jesteś pewien, że nam wolno?
- Ależ, kotku, ja tu mieszkam - stwierdził z rozbawieniem Bennett, głaszcząc swoją
nową przyjaciółkę po ramieniu.
- No tak, faktycznie. - Roześmiała się nerwowo. - Ciągle zapominam, że jesteś
księciem.
- To dobrze. Nawet wolę, żebyś myślała o mnie jak o normalnym... Cześć, Aleks. -
Bennett odsunął się od kobiety i wyszczerzył zęby w łobuzerskim uśmiech. - Znasz Doreen?
Eve przyjęła ją do zespołu tuż przed samym wyjazdem ze Stanów.
- Tak. Poznaliśmy się na przyjęciu w zeszłym tygodniu. Miło mi panią znów widzieć.
- Mnie pana też, Wasza Wysokość.
Zgodnie z panującym zwyczajem, dygnęła. A Bennettowi przemknęło przez myśl, że
w Aleksie jego czarująca przyjaciółka natychmiast wyczuła księcia.
- Pański brat, to znaczy książę Bennett, obiecał pokazać mi pałac. - Posłała
Bennettowi płomienne spojrzenie.
- To wspaniale - rzekł Aleks. Oczywiście nikt poza Benem nie umiałby wychwycić
ironii w jego głosie.
- Może zechciałaby pani najpierw zwiedzić salon? - Nie zważając na zdumioną minę
brata, wziął aktorkę pod rękę. - Jest ciekawie urządzony, wiele mebli pochodzi z
siedemnastego wieku... Nie będzie się pani nudziła, prawda? Ben zaraz do pani dołączy, tylko
zamienię z nim słowo.
- Ależ proszę się nie spieszyć. Wasza Wysokość.
Przystanąwszy w progu, Doreen rozejrzała się po salonie, po czym ruszyła w stronę
kominka, nad którym stały piękne ceramiczne naczynia ze słynnej angielskiej manufaktury
Wedgwooda.
- Bardzo sprytnie - powiedział Bennett, patrząc na brata. - A teraz wyjaśnij, cóż
takiego chciałeś mi zakomunikować? - I nagle przestraszył go grymas, który pojawił się na
twarzy Aleksandra. - Mów! Co się stało? Ojciec...?
- Nie. - Kiedy indziej Aleks starałby się zapewnić brata, że ojcu nic nie dolega, tym
razem jednak co innego zaprzątało jego uwagę. - Jak mogłeś ją tu przyprowadzić?
- Co? - Bennett odetchnął z ulgą; przez chwilę stał skonfundowany, po czym ryknął
głośnym, zaraźliwym śmiechem. - Chodzi ci o Doreen? Aleks, przyrzekam ci, że nie uwiodę
jej w galerii portretów.
- To uwiedziesz gdzie indziej. Przy pierwszej okazji, jaka się nadarzy.
Bennett spoważniał. Tolerował bzdury wypisywane przez dziennikarzy. Gotów był
przyznać, że swoim zachowaniem może faktycznie zasłużył na tytuł, jakim go ochrzcili:
Książę Playboy. Ale nie zamierzał tolerować uwag Aleksa na temat tego, z kim się spotyka.
- Kiedy, gdzie i kogo uwodzę to wyłącznie moja sprawa, Aleks. W przyszłości
będziesz rządził krajem, ale mną nie będziesz ani w przyszłości, ani teraz.
- Nie interesuje mnie, z kim się zadajesz - rzekł z ledwo tłumioną wściekłością starszy
z braci. - Jeśli chcesz, możesz nawet zalecać się do pokojówki, bylebyś to robił dyskretnie.
Bennett nie odpowiedział.
- Nic cię nie obchodzą jej uczucia? - kontynuował Aleks. - Naprawdę musisz zabawiać
się z inną tuż pod jej nosem? W dodatku z jedną z jej aktorek? Nie sądziłem, że potrafisz być
okrutny, Bennett. Bezczelny? Owszem. Nierozważny? Tak. Ale okrutny?
- Poczekaj. - Bennett potarł ręką twarz, po czym przeczesał włosy. - Czegoś tu nie
rozumiem. Mówisz o Eve? Uważasz, że będzie niepocieszona, bo... bo flirtuję z jej
pracownicą?
Mając najpiękniejszy brylant, człowiek nie powinien rozglądać się za pospolitym
agatem, pomyślał Aleks.
- Nie mógłbyś przynajmniej dochować jej wierności, póki mieszka pod naszym
dachem?
- Wierności? - Bennett potrząsnął głową. - Pogubiłem się. Komu mam być wiemy? Bo
chyba... - Nagle urwał. Zrozumiał, dlaczego brat się go czepia. Po chwili nie wytrzymał i
ryknął tubalnym śmiechem. - Myślisz, że ja i Eve... - Rechocząc wesoło, oparł się o
trzystupięćdziesięcioletnią rzeźbioną balustradę zakończoną gałką w kształcie kociego łba. -
Nie do wiary! Oj, braciszku, kto jak kto, ale ty powinieneś być mądrzejszy i nie wierzyć w te
wszystkie bzdury, jakie wypisują brukowce.
Aleksander stał bez ruchu, z trudem panując nad wściekłością.
- Mam oczy - oznajmił chłodno. - Wierzę w to, co sam widzę.
- Masz kiepski wzrok, ot co. Naprawdę myślisz, że... jak by to ująć? - Bennett
ponownie potarł twarz, ale uśmiechu nie zdołał wymazać. - Że między mną a Eve doszło do
zbliżenia?
- Więc twierdzisz, że nie jesteście kochankami?
- Kochankami? Dobry Boże! Nigdy w życiu jej nie dotknąłem. Jakżebym mógł? - W
jego głosie pobrzmiewało autentyczne zdumienie. - Ona niemal należy do rodziny. Traktuję ją
jak siostrę.
Aleks poczuł, jak wstępuje w niego nadzieja.
- Ale widziałem, jak spacerowaliście razem po ogrodzie i szeptaliście sobie coś do
ucha.
Wtem Bennett doznał olśnienia i uśmiech znikł z jego twarzy. Zrozumiał bowiem, co
się stało. Aleksander zakochał się w Eve i cierpiał, ponieważ chciał być lojalny wobec brata.
- Eve jest jednym z moich najlepszych przyjaciół.
To wszystko, Aleks. - Podszedł krok bliżej. Zastanawiał się, od jak dawna jego
dumny, uparty brat przeżywa katusze. - Gdybyś wcześniej mnie spytał, powiedziałbym ci.
Aleks westchnął. Napięcie powoli go opuszczało.
- Może ty traktujesz ją jak siostrę - rzekł. - Ale skąd wiesz, że ona ciebie nie kocha?
Uśmiech ponownie zawitał na twarzy Bennetta.
- Bo wiem. Akurat na kobietach to ja się znam. Ale jeśli mi nie wierzysz, porozmawiaj
z Eve.
- Rozmawiałem. I nie zaprzeczyła.
- Chciała zrobić ci na złość. Pewnie nie spodobał się jej twój ton albo sposób, w jaki
zadałeś pytanie.
Aleks przypomniał sobie tamtą scenę, swoje wymówki, pretensje, gniew. Nie, Eve nie
zaprzeczyła. Ale i nie potwierdziła; pozwoliła mu wyciągnąć błędne wnioski. Czy mógł ją o
to winić?
Spoglądając na brata, domyślił się, że Ben odgadł jego tajemnicę. W młodości
mnóstwo ich łączyło: poczucie humoru, gust, upodobania. Na szczęście nie musieli
konkurować o kobiety; każdemu podobały się inne.
- Jak możesz jej nie pragnąć?
Bennett słuchał z niedowierzaniem. Nareszcie komuś udało się przebić twardy
pancerz, za którym Aleks się chował.
- Pragnąłem. Na samym początku. Kiedy ją pierwszy raz ujrzałem, pomyślałem sobie,
ż
e w życiu nie widziałem tak urodziwego stworzenia. Tylko nie wyzywaj mnie na pojedynek
- dodał ze Śmiechem, widząc, jak Aleks mruży oczy. - Zresztą, gdybyś wyzwał, wybór broni
należałby do mnie. A jestem lepszym strzelcem od ciebie.
- Dlaczego cię to tak bawi?
- Bo cię kocham, braciszku. I rzadko się zdarza, żebym widział cię zachowującego się
zwyczajnie, jak normalny facet. Myślę, że ta odrobina zazdrości dobrze ci zrobi.
- Nie jestem zazdrosny - oznajmił z irytacją następca tronu. - Po prostu od paru
miesięcy źle sypiam.
- Bardzo dobrze ci zrobi - kontynuował Bennett, jakby nie słyszał wtrętu Aleksa. - Ale
ż
eby dokończyć temat Eve, przyznam ci się, że owszem, wpadła mi w oko, ja jej chyba też,
ale zanim do czegokolwiek między nami doszło, wylądowałem w szpitalu. Odwiedzała mnie
codziennie.
- Pamiętam.
- Krzątała się wokół mnie, poprawiała mi poduszki, gderała mi nad głową, pilnowała,
ż
ebym jadł te ohydne papki, którymi mnie karmiono. Wzajemna fascynacja minęła. Kiedy
wyzdrowiałem, byliśmy już kumplami. I tak zostało do dziś. - Ze stojącego nieopodal wazonu
Bennett wyjął różę, zamierzając podarować ją Doreen.
- Jeśli nie masz więcej pytań, pozwolisz, że cię opuszczę? W salonie czeka na mnie
dziewczę o nogach do szyi. - Ruszył przed siebie żwawym krokiem, ale przystanął, zanim
doszedł do drzwi. - Chociaż wiem, że ich nie cierpisz, to jednak dam ci dobrą radę. Jeżeli
zależy ci na Eve, bądź szczery i bezpośredni. Ona nie lubi żadnych gierek, podchodów,
flirtów.
Jeśli ktokolwiek znał się na kobietach, rozumiał ich psychikę, wiedział, jak działa ich
umysł, był to Bennett. Po raz pierwszy od początku rozmowy Aleksander uśmiechnął się.
- Postaram się to zapamiętać.
Po chwili Bennett znikł za drzwiami salonu; sekundę później rozległ się tam perlisty
ś
miech. Aleks zadumał się, próbując uporządkować sobie wszystko w głowie. A zatem Eve
nie jest kochanką Bena. I nigdy nią nie była. Łączy ich przyjaźń. Doskonale. Mógł więc z
czystym sumieniem przystąpić do działania.
Miała za sobą koszmarny dzień. Zmęczona, wściekła na cały świat, weszła do pałacu
wschodnim wejściem. Tylko rodzina i przyjaciele używali bocznego wejścia od strony
ogrodu. Zazwyczaj wchodziła głównymi drzwiami, ale dziś chciała być sama; nie miała
ochoty z nikim rozmawiać, nikogo widzieć.
Reżyser od rana był podminowany, na wszystkich warczał. Aktorom stopniowo
udzielał się jego zły humor. Atmosfera stawała się nie do wytrzymania. Doszło do tego, że
kiedy ktoś zapominał kwestię albo się mylił, reszta natychmiast na niego naskakiwała.
Jako producent Eve nie musiała uczestniczyć w próbach. Ale to był jej teatr; ona go
wymyśliła, założyła i jak troskliwa matka dbała, aby jej „dziecku” nie działa się krzywda.
Dlatego ostatnie dwie godziny spędziła na zwołanym przez siebie zebraniu, na którym
zarówno personel techniczny, jak i aktorzy mogli wykrzyczeć swoje pretensje, wypowiedzieć
ż
ale, wyładować złość.
Pomogło. Po zebraniu wszyscy prócz niej rozeszli się do swoich zajęć w lepszych
humorach, spokojniejsi.
W drodze do pałacu uświadomiła sobie, że napięcie, które towarzyszy jej od paru
tygodni, nie ma nic wspólnego z pracą. To Aleks doprowadzał ją do stanu skrajnego
wyczerpania. Podczas gdy ona wierciła się w nocy z boku na bok, a w ciągu dnia nie mogła
na niczym skupić, on zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Jakby nie było telefonu z
pogróżką.
Czterdzieści osiem godzin zbliżało się do końca. Deboque nadal tkwił w więzieniu. A
Bissetowie nie zamierzali ulegać szantażowi. Zastanawiała się, kiedy spełni się przekazane za
jej pośrednictwem ostrzeżenie.
Wciąż miała przed oczami widok Bennetta leżącego w kałuży krwi na kamiennym
tarasie. Nie musiała zbytnio wysilać wyobraźni, aby na miejscu Bennetta ujrzeć Aleksa.
Bała się, że na zawsze go straci. W porządku, może jej nie kochać, może jej nie
szanować, może nie mieć do niej zaufania, ale chciała, by żył, by nie spotkała go najmniejsza
krzywda.
Może to była czcza pogróżka? Nie mając siły dalej iść, Eve oparła się o chłodne
drewniane drzwi i zacisnęła powieki. Bissetowie nie potraktowali szantażysty poważnie.
Gdyby mu uwierzyli, chyba widziałaby przy bramie więcej strażników, a na terenie pałacu
jakieś wzmożone środki bezpieczeństwa? Niczego takiego nie zauważyła, wiedziała
natomiast, że żaden z członków książęcej rodziny niczego nie zmienił w swoim
harmonogramie zajęć. Wszyscy sumiennie wykonywali swoje obowiązki. Zarówno
zawodowe, jak i prywatne.
A termin podany przez szantażystę mija dziś po południu.
Może faktycznie nic się nie zdarzy? Z drugiej strony... Dlaczego tylko ona jedna ma
nerwy napięte do granicy wytrzymałości?
Książęta! Czy wydaje im się, że skoro w ich żyłach płynie błękitna krew, są
niezniszczalni? Czy myślą, że książęcy tytuł działa niczym niewidzialna tarcza, która ochrom
ich przed kulą? Nawet Bennett nie chciał jej słuchać. Ba, nawet nie chciał z nią rozmawiać o
jakimkolwiek zagrożeniu. Jakby się zmówili!
Wiedziała, że musi wziąć - się w garść, przestać się zadręczać. Ma inne sprawy na
głowie, teatr, aktorów, przygotowania do premiery.
Nagle usłyszała kroki, szepty. Zamarła.
W pierwszym odruchu niemal rzuciła się do ucieczki. W drugim przyjęła pozycję
obronną.
Oddychając głęboko, stanęła w rozkroku, na lekko ugiętych kolanach. Wolno uniosła
ręce. Wojownicy od wieków przyjmowali tę pozycję, kiedy w walce z wrogiem musieli
polegać wyłącznie na swojej inteligencji i sile mięśni.
Kiedy szepty zaczęły się przybliżać, odciągnęła do tyłu prawą rękę. Ramiona miała
idealnie proste. Wydając z siebie gniewny okrzyk, wyskoczyła zza rogu, gotowa zadać
ś
miertelny cios. Zatrzymała rękę dosłownie centymetr przed zgrabnym, arystokratycznym
nosem Bennetta.
- Boże, Eve! Nie sądziłem, że aż tak cię zezłości i moja randka zjedna z twoich
aktorek.
- Ben! - Osunęła się bezsilnie na ścianę. Krew odpłynęła jej z twarzy. - Mogłam
wyrządzić ci straszną krzywdę.
Męska duma nie pozwoliła Benowi potulnie zaakceptować tego faktu.
- Wątpię - rzekł. - Swoją drogą, co tu robisz? Dlaczego się tak skradasz?
- Nie skradam się. Przed chwilą weszłam. - Przeniosła wzrok na rudowłosą
towarzyszkę Bennetta. No tak. Powinna była się domyślić, że w tłumie aktorek Ben wypatrzy
akurat tę. - Cześć. Doreen.
- Dzień dobry, panno Hamilton.
Chcąc pokryć zmieszanie, Eve strzepnęła z dżinsów niewidoczny pyłek.
- Ben, gdybym przeprowadziła cios do końca, złamałabym ci szczękę. Na miłość
boską, czego tu szukasz?
- Niczego. Ja... - Urwał. Tego brakowało, żeby zaczął się tłumaczyć, czego szuka we
własnym domu.
Pokręcił z niedowierzaniem głową: jak to możliwe, że widząc go razem z Eve,
Aleksander uznał, iż coś ich łączy? - Przed kolacją postanowiłem oprowadzić Doreen po
pałacu. A szczęki na szczęście mi nie zgruchotałaś.
- Na szczęście. - Zacisnęła ręce. - Wszyscy są już w domu?
- Tak. - Wzruszony jej troską, pociągnął Eve za kosmyk włosów. - Wszyscy są na
miejscu. Aleksander z nosem na kwintę, ale...
- Co się stało? - Chwyciła go za koszulę. - Czy... ?
- Uspokój się. Nic mu nie jest. I uważaj, bo mi oderwiesz guziki. - Jeżeli wcześniej
miał jakiekolwiek wątpliwości, co Eve czuje wobec Aleksa, teraz nie miał już żadnych. -
Widziałem go niecałą godzinę temu - dodał, próbując ratować swoją nową jedwabną koszulę.
- Skarcił mnie za to, że... hm, paraduję z lilią, kiedy mogę wąchać różę, jeśli wiesz, co mam
na myśli.
Wiedziała.
- Idiota - burknęła.
- Zgadza się. W każdym razie wyprowadziłem go z błędu. Problem został więc
rozwiązany, ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych. - Uśmiechnął się czarująco,
zadowolony, że mógł się przysłużyć bratu i przyjaciółce.
- Wyprowadziłeś z błędu, tak? - Eve zmrużyła gniewnie oczy. - Uważasz, że masz
prawo wypowiadać się w moim imieniu?
- Wypowiadałem się w swoim - sprostował. - Najzwyczajniej w świecie wyjaśniłem
mu, że... - nagle przypomniał sobie o stojącej obok, zasłuchanej Doreen - że nigdy nic... że do
niczego nie doszło. Wydawał się tym usatysfakcjonowany.
- Tak? Ogromnie się cieszę. - Eve wsunęła ręce do kieszeni spodni. - Ale pozwolisz,
ż
e w przyszłości sama będę za siebie mówiła. - W jej głosie pobrzmiewała słodycz
doprawiona nutką goryczy. - Nie wiesz, dokąd się udał?
Rad, że Eve zamierza na kimś innym wyładować swą furię, Bennett błysnął zębami w
uśmiechu. Żałował jedynie, że nie dane mu będzie obejrzeć tej fascynującej rozgrywki.
- Ponieważ był ubrany w strój do szermierki, sądzę, że jest w sali gimnastycznej.
- Dobra. - Energicznym krokiem skierowała się w stronę schodów. Po chwili, nie
doszedłszy do nich, rzuciła przez ramię: - Próbę zaczynamy punktualnie o dziewiątej, Doreen.
Masz być wypoczęta.
Może dlatego, że sama była osobą wysportowaną, doceniała to, że całe wschodnie
skrzydło pałacu Bissetowie przerobili na pomieszczenia sportowe. Podobał się jej kontrast
pomiędzy starymi ścianami i wysokim sufitem pokrytym stiukami a nowoczesną aparaturą do
ć
wiczeń: bieżnią, rowerem, maszyną do wiosłowania, atlasem, hantlami. Nie docierał tu
zapach morza, nie stały wazony ze świeżo ściętymi kwiatami, za to można było podziwiać
przepiękne stare witraże w oknach.
Minęła solarium, saunę i basen. Kiedy indziej z przyjemnością wskoczyłaby do wody i
pozbyła się napięcia, ale nie dziś. Zza kolejnych drzwi dolatywał metaliczny brzęk.
Wsunęła głowę do środka. Zobaczyła salę bez okien, o drewnianej posadzce, na której
leżała plansza szermiercza. Jedna ze ścian składała się z lustra, wzdłuż którego biegł
kilkumetrowej długości drążek. W lustrze odbijały się dwie ubrane na biało postaci
wykonujące dziwny taniec.
Obaj szermierze byli wysocy, szczupli i ciemnowłosi. Obaj mieli twarze zasłonięte
maskami ochronnymi. Eve jednak bez problemu rozpoznała Aleksandra. Rozpoznała po
ruchach.
W milczeniu przyglądała się walce. Mężczyźni nie odstawali od siebie
umiejętnościami. Wiedziała, że Aleksander nigdy nie wybrałby na przeciwnika kogoś, kogo z
łatwością mógłby pokonać. Uwielbiał wyzwania.
Gdyby żył w innych czasach, wywijałby w walce szablą lub mieczem, dzielnie broniąc
przed wrogiem swojego kraju i dziedzictwa.
Teraz też wywijał. Częściej był w ataku niż w obronie. Kilka razy zauważyła, jak
odsłania się i wykonuje działania zaczepne. Zastanawiała się, czy walczyłby tak brawurowo,
gdyby broń zakończona była ostrym szpikulcem.
Znała odpowiedź na to pytanie.
Tak, w sporcie pozwalał sobie na ryzyko i brawurę, której wystrzegał się w życiu
codziennym, kiedy zajmował się sprawami dotyczącymi państwa. Nagromadzonego napięcia
pozbywał się na planszy, bieżni lub w basenie.
- Świetnie! Gratuluję zwycięstwa, Wasza Wysokość - oznajmił jego przeciwnik,
zdejmując z twarzy maskę.
Był to przystojny mężczyzna z zawadiackim uśmiechem i ciemnym wąsem. Ponad
ramieniem Aleksa napotkał wzrok Eve. - Mamy publiczność, Wasza Wysokość.
Aleksander obrócił się i poprzez drucianą siatkę w masce zobaczył stojącą na końcu
sali Eve. Zaintrygowany, odsłonił twarz. W oczach Eve dojrzał wściekłość, ale również
podniecenie. I pożądanie.
- Dzięki za pojedynek, Jermaine - powiedział, nie odrywając wzroku od Eve.
- Cała przyjemność po mojej strome. - Jermaine był Francuzem; na odległość
wyczuwał, gdy między dwojgiem ludzi coś iskrzyło. Bez najmniejszych oporów zrezygnował
więc ze zwyczajowego kieliszka wina, jaki wypijał po meczu ze swym uczniem, a zarazem
przyjacielem. - Do zobaczenia za tydzień.
- Dobrze. - Aleksander nawet na niego nie spojrzał.
Starając się zachować powagę, Jermaine odłożył szablę i maskę na miejsce, po czym
ruszył do drzwi.
- Bon soir, mademoiselle.
- Bon soir. - Eve zwilżyła wargi. Kiedy drzwi się zamknęły, skinęła lekko głową. -
Wasza Wysokość jest w doskonałej formie.
Nie dał się zwieść komplementowi. Była zła jak osa. W geście pozdrowienia uniósł
szablę.
- Mademoiselle również.
- Dziękuję, ale nie przyszłam tu, żeby słuchać pochlebstw.
- Tak sądziłem.
- Spotkałam przed chwilą Bennetta. - Obiecała sobie, że nie straci panowania, że
pokona Aleksa spokojem, rozsądkiem, sensownymi argumentami. - Podobno odbyliście
rozmowę. - Postąpiła parę kroków naprzód. - Na mój temat.
- Rozmowę, do której nie musiałoby dojść, gdybyś była ze mną szczera.
- Szczera? - Niemal zakrztusiła się z oburzenia. - Nigdy cię nie okłamałam.
- Pozwoliłaś mi wierzyć, i z tego powodu cierpieć, że ty i mój brat jesteście
kochankami.
- Sam sobie to ubzdurałeś. - Cierpiał z tego powodu? Chyba się nie przesłyszała. Bała
się jednak spytać o wyjaśnienie. - A ja postanowiłam niczemu nie zaprzeczać, bo uznałam, i
nadal uważam, że to nie twój interes.
- Nie mój interes? Przecież wiem, co czułaś, kiedy trzymałem cię w ramionach. - Wbił
wzrok w czubek szabli. - Śnię o tobie każdej nocy, a każdego ranka nienawidzę się za to, że
pożądam czegoś, co należy do mojego brata.
- Czegoś? - Złość, która zaczęła jej przechodzić po jego pierwszych słowach, wróciła
ze zdwojoną siłą. - Nawet nie kogoś, tylko czegoś? Sądziłeś, że jestem własnością Bena, a
kiedy odkryłeś prawdę, uznałeś, że będę twoją?
- Będziesz moja, Eve.
Po plecach przebiegły jej dreszcze.
- Mylisz się. Do nikogo nie należałam i nie będę należeć. - Ze stojaka na sprzęt
wyciągnęła szablę. - Uważasz się za lepszego, bo jesteś mężczyzną, w dodatku z książęcego
rodu?
Przypomniała sobie te dwa lub trzy razy, kiedy trzymał ją w objęciach, a potem
wycofywał się, zanim do czegokolwiek więcej pomiędzy nimi doszło. Wycofywał się, bo był
pewien, że coś j ą łączy z jego bratem. Ani razu nie pomyślał o niej, nie spytał, co ona czuje,
o czym marzy, czego pragnie.
- W Ameryce traktujemy ludzi jak ludzi, nie jak przedmioty. - Przecięła szablą
powietrze, testując jej ciężar. - Gdybym chciała się z tobą przespać, dawno bym to zrobiła. -
Rozległ się kolejny świst: szabla znów przecięła powietrze. - Wasza Wysokość... - Wykonała
gest, jaki szermierze wykonują na powitanie.
Ogarnęła go fala pożądania. Eve, ubrana na czarno, z włosami ściągniętymi do tyłu, z
lśniącą szablą w prawej ręce, rzucała mu wyzwanie.
- Nie zapraszałem cię do mojego łóżka.
Po raz pierwszy od wejścia uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Nie potrzebuję zaproszenia. Gdybym chciała, mogłabym sprawić, że na kolanach
błagałbyś mnie o chwilę czułości.
Zmrużył oczy. W tym, co mówiła, tkwiło jakieś ziarno prawdy.
- Gdybym uznał, że nadeszła odpowiednia pora, na pewno bym nie klęczał. - Zbliżył
się do niej na odległość szabli. - A ty drżałabyś na całym ciele.
Wiedziała, że faktycznie tak by było.
- Kłopot w tym - rzekła - że za często zadajesz się z uległymi kobietami. - Niewiele się
zastanawiając, sięgnęła po maskę oraz kamizelkę ochronną. - A nie dość często -
kontynuowała - z kobietami równymi sobie. Może nie wygram, ale nie pozwolę się łatwo
pokonać. - Włożywszy maskę i kamizelkę, podeszła do planszy i zajęła pozycję. - To co, nie
boisz się przegrać z kobietą?
Zafascynowany, podszedł bliżej.
- Eve, uprawiam szermierkę od lat.
- Podczas ostatniej Olimpiady zdobyłeś nawet srebrny medal. - Poczuła niesamowity
przypływ adrenaliny. - To powinien być bardzo interesujący mecz. En garde!
Widział, że Eve nie żartuje. Nasunął maskę na twarz. Był sporo od niej wyższy, miał o
połowę dłuższy zasięg ramion.
- Co chcesz udowodnić, Eve?
- Że jesteśmy sobie równi. Tu, na planszy, i poza nią.
Wyciągnęła ramię; czubki ich szabli się zetknęły. Przez chwilę stali bez ruchu, po
czym przystąpili do walki. Aleks był wyższy i silniejszy, ona jednak miała drobną przewagę -
a był nią element zaskoczenia. Widziała przed laty, jak Aleks walczy. Z szablą w ręku
wyglądał wspaniale. Oczywiście prędzej dałaby sobie język uciąć, niż przyznała się do tego,
ż
e to pod jego wpływem nauczyła się szermierki. Podczas każdej lekcji, a potem każdego
meczu, zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie miała okazję spotkać się z Aleksem na
planszy. Okazja wreszcie się nadarzyła.
Chociaż serce waliło jej mocno, była skupiona i opanowana. Wiedziała, że Aleks woli
natarcia. W porządku; postanowiła zadowolić się obroną.
Obserwował ją z przyjemnością i podziwem. Doskonale się poruszała, robiła świetne
wypady. Była naprawdę groźnym i godnym szacunku przeciwnikiem.
Zwarli się. Przez moment przyglądali się sobie przez druciane siatki w maskach.
Aleks dostrzegł w oczach Eve ten sam żar, który w nim płonął. Pragnął jej. Chciał się
z nią kochać tu i teraz.
Ona dostrzegła w jego spojrzeniu nieokiełznaną żądzę, która poruszyła w niej głęboko
skrywane marzenia i tęsknoty. Miała ochotę ściągnąć z twarzy maskę, odrzucić na bok szablę
i ulec namiętnościom, które targały nimi obojgiem. Czy to by oznaczało jego zwycięstwo, jej
porażkę? Chyba nie. Ale niepewność kazała jej dalej walczyć.
Rezygnując z taktyki obronnej, przystąpiła do natarcia. Aleks, zaskoczony, cofnął się
o krok. I poczuł trafienie.
- Miałaś dobrego nauczyciela.
- Byłam dobrą uczennicą.
Roześmiał się wesoło. Ze smutkiem zdała sobie sprawę, że jest to dźwięk, który
stanowczo zbyt rzadko daje się słyszeć.
- En garde, cherie.
Zademonstrował jej, co naprawdę potrafi. Ucieszyła się. Nie chciała żadnych forów
ani łagodnego traktowania.
Raz po raz rozlegał się metaliczny brzęk. W ogromnym lustrze widać było dwie
pojedynkujące się postaci, jedną w czerni, drugą w bieli. Mężczyznę i kobietę. Oddechy mieli
szybkie, urywane. Nacierali na siebie, cofali się, niczym w jakimś dziwnym rytualnym tańcu.
Nagle Aleks wykonał ruch, który ją zdumiał. Zdjął maskę - i upuścił z brzękiem na
podłogę. Pot spływał mu z twarzy, włosy lepiły się do czoła. Następnie skierował szablę
końcem do dołu. To samo zrobił z jej szablą. Po chwili jej maska też wylądowała na
podłodze.
Kiedy objął ją w pasie, zesztywniała, ale nie cofnęła się. Wciąż patrzyli na siebie z
wyzwaniem w oczach. Wreszcie ich wargi się zetknęły. Jej namiętność dorównywała jego
namiętności. Tak bardzo go pragnęła.
Lecz nie potrafiła zdecydować się na ten krok. Najwyższym wysiłkiem woli
oswobodziła się z jego objęć.
- Eve...
- Nie. - Potarta ręką twarz. - Tu nie ma zwycięzców i pokonanych, Aleks. Ale... po
prostu tak nie umiem.
- Wystarczy zamknąć oczy...
- I co? Marzyć? Ja wiem, czego pragnę. I wiem, jak to osiągnąć. Lecz krótka chwila
szczęścia mnie nie interesuje.
- Powiedz, czego oczekujesz? Na co liczysz?
Zacisnęła powieki i wzięła głęboki oddech.
- Skoro pytasz, to znaczy, że nie jesteś gotów mi tego dać. Nie! Proszę cię -
zaprotestowała, kiedy usiłował ją objąć. - Chcę być sama. Muszę wszystko na spokojnie
przemyśleć.
Skierowała się pośpiesznie do wyjścia, bojąc się, że jeszcze chwila, a ulegnie.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Nie była w stanie zasnąć. Długo wpatrywała się w wielki srebrzysty księżyc, który
zaglądał do okna, w odciągnięte na bok firanki, które tańczyły na wietrze.
Praca nie pomogła. Papierowe teczki walały się na stole, kanapie, podłodze. Nie
potrafiła się skupić na kostiumach, biletach czy przepalonych żarówkach; cały czas
rozmyślała o Aleksie.
Bała się o niego. Niepotrzebnie przebywał w miejscach publicznych, narażając się na
niebezpieczeństwo. Dziś, na przykład, udał się na proszoną kolację. Co za głupota! Krążąc po
pokoju w krótkim niebieskim szlafroku, przeczesała ręką włosy.
Po kolacji, popijając kawę czy koniak, pewnie prowadził z kimś uprzejmą, choć
zdawkową rozmowę, podczas gdy ona, Eve, ze zdenerwowania ani nie mogła nic przełknąć,
ani zasnąć.
Wyszedł z pałacu, nie bacząc na konsekwencje. Nie bacząc na nic. Ona po tym
pocałunku wciąż nie mogła dojść do równowagi. A on, jak gdyby nigdy nic, siedział
pomiędzy ludźmi, jedząc i gawędząc.
Boże, co się z nią dzieje? Przetarła oczy. Najpierw była wściekła na Aleksa, że chce
rywalizować z bratem. Potem że odtrąca ją wbrew własnym pragnieniom, bo uważa, że spała
z Bennettem. Jeszcze później, że nadal jej pragnie, mimo iż zna już prawdę. A teraz że może
wcale nie pała do niej żadnym gorącym uczuciem.
A ona? Czego pragnęła? W jednej chwili gotowa była oddać wszystko, by znaleźć się
w jego ramionach, w następnej wręcz odwrotnie, chciała trzymać się od niego na dystans,
wiedziała bowiem, że nie ma co marzyć o wspólnej przyszłości. Aleksander powinien
spłodzić potomka, kolejnego następcę tronu. Za żonę powinien pojąć kobietę należącą do
europejskiej arystokracji.
Potrząsnęła głową. Znała mężczyzn, ich psychikę. Wiedziała, jak z nimi postępować.
Dlaczego więc Aleks pozostaje dla niej zagadką? Tyle godzin spędziła na szukaniu
odpowiedzi, na próbach znalezienia jakiegoś klucza. Klucza do Aleksa nie znalazła. Zajrzała
jednak w głąb samej siebie.
Kochała go. I bała się tej miłości.
Ż
yła pod kloszem, chroniona przez wyrozumiałego ojca i troskliwą siostrę. Kilka lat
temu postanowiła się usamodzielnić. Założyła teatr. Przestała liczyć na rodzinę. Powodzenie
lub porażka zależały wyłącznie od niej. Dzięki ciężkiej pracy, uporowi i zdolnościom
odniosła sukces. Wiedziała jednak, że jeśli noga się jej powinie, rodzina na pewno ją
wspomoże.
Z Aleksandrem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. W razie potknięcia
może się porządnie poturbować. Ryzyko było ogromne, ale pokusa też.
Rozum mówił jej jedno, serce co innego. Niepewna, co robić, podeszła do okna i
usiadła na ławie, pozwalając, by chłodne morskie powietrze ostudziło jej rozognioną twarz.
Bał się, że nie wytrzyma kolejnej nocy. Boso, z gołym torsem, chodził tam i z
powrotem po sypialni, próbując uporządkować myśli i zapanować nad emocjami. Wiszące na
ś
cianach pejzaże morskie zazwyczaj potrafiły natchnąć go spokojem, dziś... Dziś nic nie
pomagało.
Wsunął ręce do kieszeni spodni. Kolacja dłużyła się niemiłosiernie, ale przecież nie
mógł wyjść w trakcie drugiego dania. Na szczęście był już z powrotem w pałacu, ale... Tak,
bał się, że nie wytrzyma kolejnej nocy.
Eve mieszka tuż obok, zaledwie kilka pokoi dalej. Dziesiątki razy pokonywał w
myślach ten dystans. Pewnie śpi. Wkrótce zegar wybije północ. O północy ludzie już śpią.
Ona śpi, a on cierpi. Żadna szkoła, żaden trening, żadne rady ojca czy matki nie
przygotowały go na tak wielki ból.
Ból, który narastał stopniowo przez lata.
Czasem wydawało mu się, że już jej nie pragnie. Oszukiwał się, może nawet w to
wierzył? W każdym razie ból ustępował. Zdarzało się, że całymi miesiącami nie widywał
Eve. To znaczy nie widywał w rzeczywistości, bo w marzeniach i snach stale mu się jawiła.
Ale wtedy panował nad sytuacją. Tłumaczył sobie, że wyobraźnia płata mu figla, a on
przecież ma ważniejsze sprawy na głowie.
Kiedy jednak Eve była na wyciągnięcie ręki, nie potrafił się okłamywać. Nie potrafił
stłumić pożądania, tęsknoty, udawać, że nic nie czuje, że jest mu obojętna.
Co miał jej do zaoferowania? Albo potajemne schadzki, ułudę, fałsz, albo życie pełne
zobowiązań i poświęceń. Gdyby została jego kochanką... Nie, gdyby została jego żoną...
Potarł skronie. Jakżeby mógł poprosić ją o rękę? Żona musiałaby bezwarunkowo
zaakceptować jego styl życia. Czy osoba tak silna i niezależna jak Eve potrafiłaby pogodzić
się z ograniczeniami, jakie pociągałby za sobą tytuł księżnej? Czy potrafiłaby zrezygnować z
kariery, z prywatności, z ojczyzny? Czy umiałaby żyć w złotej klatce? Tej, w której on
przyszedł na świat? Czy zdołałaby pokochać jego kraj, być dumną z jego tradycji, kultury,
osiągnięć naukowych?
Czy on, Aleks, ma prawo ją o to prosić?
Nie. Ale może ją poprosić o jedną noc. Gdyby się zgodziła, może to by wystarczyło.
Wyjrzał przez okno, to, z którego widać było ten sam skrawek nieba, ten sam
fragment ogrodu i morza, co z okna Eve. Jedna noc, pomyślał; wtedy kolejne zdoła przetrwać.
Nie zapukał. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Chociaż siedziała zwrócona tyłem,
natychmiast wyczuła jego obecność.
Nie wstała; wolno odwróciła głowę. Kiedy tak siedziała w oknie, obserwując
roziskrzone gwiazdami niebo, domyśliła się, że tej nocy Aleks do niej przyjdzie. Że dziś
spełni się to, czego oboje pragnęli, z czym walczyli i czego się bali.
- Pozwolisz, że się nie ukłonię - rzekła.
Uniósł brwi; nie była pewna, czy ze zdziwieniem, czy z rozbawieniem.
- A ty, że nie padnę na kolana.
Dreszcz podniecenia przebiegł jej po plecach. Spojrzała na swoje dłonie, po czym
skierowała wzrok na Aleksa. Tak wiele o nim wie i tak wiele wciąż pozostaje dla niej
tajemnicą. Z każdym uderzeniem serce biło jej mocniej. Tak bardzo chciała wstać, podejść
bliżej, zarzucić Aleksowi ręce na szyję. Ale nie ruszyła się z miejsca.
- Może byś mi wyjaśnił, po co przyszedłeś...
- Po co? Bo cię pragnę. I potrzebuję.
Zapadła cisza. Oboje w milczeniu trawili te słowa. Widział w jej oczach zdumienie,
potem radość i przyzwolenie.
Wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją.
Dotyk zastąpił słowa. Aleks przysunął złączone dłonie do ust. W pokoju nadal
panowała cisza. Gdzieś w oddali zegar wybił północ. Emocje, tak długo tłumione i skrywane,
wreszcie znalazły ujście. Tama pękła. Swobodnie, bez skrępowania wyrażali swoje pragnienia
- ustami, językiem, dłońmi.
Nie odrywając od niej warg, gładził ją po ramionach, po plecach. Próbował sobie
wyobrazić, co się kryje pod jedwabnym szlafrokiem. Tyle razy widział ją nagą, tyle razy tulił
i obejmował we śnie. Rzeczywistość okazała się o wiele wspanialsza.
Gdyby był poetą, opiewałby Eve w wierszach. Gdyby był muzykiem, komponowałby
dla niej pieśni. On jednak był zwykłym księciem zauroczonym piękną kobietą skąpaną w
srebrzystym blasku księżyca.
Nie potrzebowała wierszy ani pieśni. Wystarczył jej zachwyt w jego oczach.
Po chwili oboje byli nadzy.
Wziął ją na ręce. Materac ugiął się, pościel cichutko zaszeleściła. Powoli, niespiesznie,
rozkoszując się swoją bliskością, poznawali się nawzajem. Badali się dotykiem, węchem,
odkrywali tajemnice swych ciał. On instynktownie wyczuwał, czego ona pragnie; był czuły,
delikatny, cierpliwy. Odwzajemniała się tym samym. Na tę chwilę czekali siedem lat. Oboje
wiedzieli, że czas na dziką namiętność nadejdzie później.
Skończyli razem. Cicho, cudownie, jednocześnie. Księżyc wciąż wisiał na niebie,
firanki powiewały na wietrze. Jakby nic się nie zmieniło, a przecież zmieniło się tak wiele.
Leżała z głową na ramieniu Aleksa i czuła się tak, jakby tu było jej miejsce. Istniała
między nimi idealna harmonia.
- Siedem lat - powiedziała, przerywając ciszę. - Pragnęłam tego od siedmiu lat.
W milczeniu gładził palcami jej twarz.
- Od początku? - spytał cicho.
Uśmiechnęła się, słysząc niepewność w jego głosie.
- Miałeś na sobie szykowny mundur. W sali było pełno pięknych kobiet i przystojnych
mężczyzn. Ale ja widziałam tylko ciebie. - Zalała ją fala wspomnień. - Czułam się jak we
ś
nie. Pamiętam kwiaty, mnóstwo kwiatów. Świeży wiosenny zapach wypełniał powietrze.
Pamiętam też wspaniałe żyrandole, srebrne tace, kryształowe kieliszki, skrzypce. No i szablę
u twojego boku. Marzyłam o tym, żebyś poprosił mnie do tańca. Żebyś chociaż mnie
zauważył.
- Zauważyłem - szepnął, całując ją w czoło.
- Faktycznie. Zmierzyłeś mnie gniewnym wzrokiem. - Zmieniła pozycję i oparła się na
łokciu. - Cały czas tańczyłeś ze śliczną blondynką o brzoskwiniowej cerze. Natychmiast ją
znienawidziłam.
Czubkiem palca przesunął po jej wardze. Po raz pierwszy od dawna czuł się w pełni
odprężony.
- Nawet jej nie pamiętam.
- To była...
- Pamiętam za to, że ty miałaś na sobie czerwoną suknię bez rękawów, z dekoltem na
plecach. - Zbliżył usta do jej nadgarstka. - A tu, na ręku, miałaś bransoletę. Szeroką, ze złota,
wysadzaną rubinami. Uznałem, że to prezent od kochanka.
- Od ojca - rzekła, zaskoczona jego wyznaniem. - Podarował mi ją, kiedy zdałam
maturę. - Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. - Więc naprawdę mnie zauważyłeś.
- Tak - Cieszył się, że nie musi dłużej siebie oszukiwać. - I od tamtej pory nie
przestałem o tobie myśleć.
Chciała mu wierzyć. Ale jeśli nawet przesadził, nie miało to większego znaczenia.
- Nie poprosiłeś mnie do tańca...
- Całkiem świadomie. - Pociągnął ją za kosmyk włosów. - Bałem się, że zwariuję, jeśli
wezmę cię w ramiona. A potem zobaczyłam, jak razem z Bennettem opuszczasz salę balową.
- Byłeś zazdrosny? - Przygryzła wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Zazdrość to takie brzydkie, a zarazem pospolite uczucie. - Na moment zamilkł. -
Pożerała mnie.
Dźwięczny, radosny śmiech wypełnił sypialnię.
- Och, Aleks, nawet nie wiesz, jak się cieszę!
- Chciałem za wami wyjść. Ale uznałem, że tylko bym się wygłupił. Gdybym jednak
nie posłuchał głosu rozsądku...
- Nie. - Przyłożyła palce do jego ust. - Nie wiadomo, czym by się to skończyło.
Delikatnie odsunął jej rękę.
- Zobaczyłem, jak wracasz. Sama, przeraźliwie blada. I drżąca na całym ciele.
Pomyślałem, że Bennett musiał cię czymś urazić. Kiedy do ciebie podszedłem, akurat
opowiadałaś Reevelowi i mojemu ojcu o tym, co się wydarzyło na tarasie. Chociaż byłaś
bliska omdlenia, zaprowadziłaś nas do nich.
- Boże, ile tam było krwi! - Na samo wspomnienie przeniknął ją dreszcz. - Ben leżał
na podłodze... Byłam pewna, że nie żyje. - Zamknęła oczy. Pamiętała wszystko tak wyraźnie,
jakby to się zdarzyło zaledwie wczoraj. Po chwili otworzyła je i wpatrując się w srebrzystą
tarczę księżyca, ciągnęła: - Kiedy aresztowano Janet Smithers i Loubeta, sądziłam, że to
koniec. Że odtąd wszyscy będą bezpieczni. A teraz znów...
- Wszyscy są bezpieczni.
- Nieprawda. - Potrząsnęła gniewnie głową. - Nie traktuj mnie jak kogoś obcego,
Aleks. Szantażysta zadzwonił do mnie. Mnie kazał przekazać wam ostrzeżenie. Wiem, co
Deboque potrafi zdziałać zza więziennych krat Byłam tu siedem lat temu. I jestem dziś.
- Nie myśl o Deboque'u.
- Przestań! Uważasz, że kobietę powinno się traktować jak dziecko?
Nie umiał powstrzymać uśmiechu.
- Nawet jeśli kiedyś uważałem, Gabriella dawno wybiła mi to z głowy - powiedział. -
Chodzi mi wyłącznie o to, że zamartwianie się nic nie da. A Deboque'owi nie pomogą żadne
szantaże. - Czubkiem palca obrysował jej twarz. - Jeśli to cię uspokoi, zdradzę ci, że Reeve
próbuje znaleźć rozwiązanie.
- Za każdym razem, kiedy mijasz bramę, boję się, że coś złego ci się przydarzy.
- Ma belle, przecież nie mogę tkwić w pałacu, czekając, aż Deboque umrze. - Widząc
jej przerażoną minę, wiedział, że musi wyjaśnić Eve sytuację. - Sądzisz, że to się kiedyś
skończy? Nie, kochanie. Deboque został osadzony w więzieniu w Cordinie. Dopóki nie wyda
z siebie ostatniego tchu, będzie szukał zemsty.
- Więc przenieście go do więzienia gdzie indziej.
- To niczego nie zmieni. On dobrze wie, że to mój ojciec wsadził go za kratki.
- Reeve mówił, że Interpol.
- Tak, ale bez pomocy ojca, bez informacji zebranych przez naszą policję, może wciąż
byłby na wolności. Zrozum, Eve, nie możemy ulegać szantażom, pozwalać, aby strach
kierował naszym życiem.
Wtuliła się w jego ramiona.
- Nie zniosłabym, gdyby coś ci się stało.
- Nie stanie się. Wierz mi. A teraz powiedz mi, cherie, gdzie nauczyłaś się szermierki?
Próbował zmienić temat, odwrócić jej myśli od ponurych spraw. Słusznie. Kochali się,
byli szczęśliwi. Dlaczego Deboque miał im to zepsuć?
- W Houston.
- Nie sądziłem, że w Stanach sztuka władania białą bronią stoi na wysokim poziomie.
Rozbawiły ją jego słowa.
- A co, Ameryka bardziej kojarzy się z kowbojami niż z szermierzami? Zaręczam ci,
ż
e szermierzy też mamy niezłych. Nie musisz się wstydzić, że ze mną przegrałeś.
- Nie przegrałem. - Przewrócił ją na wznak. - Przerwaliśmy mecz.
- Było jedno trafienie. Moje. Ale jeśli wolisz, możemy zachować to w tajemnicy.
- Zdaje się, że powinniśmy zakończyć, co rozpoczęliśmy.
- Koniecznie - szepnęła. Oczy lśniły jej gorączkowo, a po wargach błąkał się
szelmowski uśmiech.
Ciszę rozdań przeraźliwy terkot budzika. Eve półprzytomna wyciągnęła rękę. Przez
chwilę szukała na oślep przycisku; wreszcie znalazła - w sypialni znów nastała cisza. Raz
mogę się spóźnić, pomyślała sennie. Niech zaczną beze mnie. Przewróciła się na bok,
zamierzając przytulić się do Aleksandra.
Jego jednak nie było.
Odgarniając włosy z oczu, usiadła. Firanki wciąż poruszały się na wietrze, przez
uchylone okno wciąż wpadał słonawy zapach morza, ale na zewnątrz świeciło już słońce.
Szlafrok, który wcześniej leżał na podłodze, teraz leżał w nogach łóżka. Rozejrzała się
dookoła. Po Aleksie nie było najmniejszego śladu.
Znikł. Bez słowa. Nawet nie wiedziała, kiedy ją opuścił. Nie żeby to miało
jakiekolwiek znaczenie. Wciągnąwszy szlafrok, podeszła do okna.
Kutry wypłynęły już w morze. Duży biały jacht stał zacumowany w porcie; nikt się
nie kręcił po pokładzie. Plaża była pusta, jeśli nie Uczyć mew i krabów, których z tej
odległości i tak nie widziała. Tuż pod jej oknem ogrodnik, pogwizdując cicho, podlewał
rośliny. Trzy motyle o jasnożółtych skrzydłach wzbiły się w powietrze, uciekając przed
strumieniem wody. Wilgotne liście lśniły w promieniach słońca, a zapach kwiatów niemal
przyprawiał o zawrót głowy.
Nie żałowała tego, co się stało. Spełniły się jej marzenia: spędziła z Aleksem
cudowną, zaczarowaną noc. Ujrzała jego inną twarz, przekonała się, jakim jest wspaniałym
człowiekiem. Przez kilka godzin liczyli się tylko ni. Teraz, gdy noc minęła, oboje musieli
zająć się czym innym, wrócić do obowiązków.
Dla Aleksa była to rzecz święta. Obowiązków nie zamierzał zaniedbywać dla nikogo,
ani dla niej, ani dla Deboque'a. Skoro go kochała, czy mogła tego nie akceptować?
Nie. Mimo to szkoda jej było, że nie mogą razem podziwiać budzącego się do życia
dnia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Z pomostu nad sceną Eve śledziła przebieg próby. Co pewien czas zapisywała coś w
notesie. Mijała szósta godzina pracy, a doszło tylko do dwóch krótkich scysji. Czyli
wczorajsze zebranie wszystkim wyszło na dobre.
Miała rację co do obsady, pomyślała z satysfakcją, patrząc na Russa i Linde grających
role Bricka i Maggie. Bez przerwy wyczuwało się między nimi napięcie seksualne. Kiedy
pojawiali się na scenie, temperatura rosła o kilka stopni. Maggie jako tytułowa Kotka była
pełna temperamentu, Brick zaś z pozoru wydawał się chłodny, lecz w rzeczywistości targały
nim namiętności. Aktorzy grający drugorzędne role, postaci stale z sobą walczące, też byli
znakomici.
W dodatku wyglądało na to, że budżet nie zostanie przekroczony.
Reżyser poprosił, by cofnęli się o dwa akty. Linda po raz piąty w ciągu godziny
powtórzyła swą kwestię; po raz piąty ona i Russ odegrali tę samą scenę. Eve podziwiała
aktorów za ich anielską cierpliwość. I pomyśleć, że kiedyś chciała być aktorką! Znacznie
lepiej sprawdzała się w roli producentki.
Spoglądała na dekoracje, kiedy nagle coś ją tknęło. Hm, wszystko jest lśniące, nowe.
Zmrużyła oczy, próbując sobie wyobrazić, jak ma wyglądać pokój, w którym toczy się akcja.
Powinien być brzydszy, brudniejszy. Jeden element powinien przykuwać wzrok. Czuła
narastające podniecenie. Coś dużego i kiczowatego. Wielki wazon w jaskrawym kolorze.
Umieszczą w nim kwiaty, których Matka będzie dotykać i wąchać, żeby tylko nie patrzeć na
dezintegrację swej rodziny.
Ledwo Eve zapisała to w notesie, kiedy reżyser ogłosił przerwę. Ostrożnie, żeby nie
przewrócić się o liny, krętymi schodami ruszyła w dół.
- Pete - zwróciła się do rekwizytora, zanim ten zdążył zapalić papierosa. - Chcę
wprowadzić kilka zmian.
- Koniecznie, panno Hamilton?
- Drobnych - pocieszyła go. Wyszli razem na środek sceny. - Trzeba wszystko
postarzyć.
Pete podrapał się z namysłem po brodzie.
- O ile?
- O jakieś dziesięć lat W końcu rodzina mieszka tu nie od dziś, a meble wyglądają tak,
jakby kupiono je przed chwilą. Gdyby kanapa była trochę bardziej wyblakła...
- Wyblakła?
- Tak, Pete. Tkaniny mają to do siebie, że z czasem płowieją. Gdybyś zdjął obicia i dał
je do kilkakrotnego prania... powinno wystarczyć. Warto by też przyciemnić te złocone ramy,
ż
eby tak nie lśniły. I jeszcze... - Nagle doznała olśnienia. - Serwetki. Koronkowe serwetki.
- I ja mam je zdobyć?
- Kiedyś chwaliłeś się, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych.
- W porządku, szefowo - mruknął pod nosem. - Spłowiałe obicia, zaśniedziałe ramy,
koronkowe serwetki. Coś jeszcze?
- Tak, wazon. - Przebiegła wzrokiem po scenie. Najlepiej, żeby stał... - O, tu. Tu go
postawimy. - Wskazała stolik obok fotela. - Ma być duży i wzorzysty. Nie za ładny. Chętnie
czerwony, żeby rzucał się w oczy.
Pete ponownie podrapał się po brodzie.
- Pani tu rządzi.
- Wierz mi, będzie dobrze. Aha, postaraj się nie przekroczyć trzydziestu dolarów.
- Zrobi się, szefowo.
- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Teraz, jeśli chodzi o sypialnię Bricka i
Maggie... Wydaje mi się, że na toaletce powinna leżeć jakaś krzykliwa biżuteria.
- Już tam stoją buteleczki, flakoniki, pojemnik z pudrem.
- Lepsza będzie biżuteria. Może garderobiana znajdzie coś w naszych kufrach, a jak
nie, to kupimy jakieś świecidełka. Pogadaj z Ethel i daj mi znać. Przez najbliższych
dwadzieścia minut będę u siebie w gabinecie.
- Panno Hamilton...?
- Słucham, Pete.
- Prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłem za dużo pracować. - Włożył do ust papierosa. -
Ale praca dla pani to... to co innego. Pani się zna na swojej robocie.
- Dziękuję, Pete.
- Więc zdobędę te serwetki. - Potarł zapałkę. - Rozejrzę się po sklepach, ale potem
poproszę którąś z kobiet, żeby je kupiła.
- Przedsiębiorczy z ciebie mężczyzna, Pete. Zawsze takich podziwiałam - rzekła z
poważną miną.
Roześmiała się dopiero wtedy, gdy była poza zasięgiem jego słuchu. Zawsze ją
fascynowało, skąd taki człowiek jak Pete wziął się w teatrze. Bardziej wyglądał na kowboja
przeganiającego bydło przez prerie czy ranczera. A jednak pracował w teatrze, dbał o
rekwizyty jak o największe skarby, pamiętał, w której sztuce dana rzecz występuje.
Otworzywszy drzwi do swego gabinetu, wyciągnęła z włosów klamerki. Potrząsnęła
głową, pozwalając włosom opaść na ramiona, a klamerki schowała do kieszeni. Następnie
włączyła ekspres do kawy. Wiedząc, że musi odbyć kilka rozmów telefonicznych, z lewego
ucha usunęła klips i wrzuciła do tej samej kieszeni, w której przed chwilą umieściła klamerki.
Zanim jednak zdążyła podnieść słuchawkę, telefon sam zabrzęczał.
- Halo?
- Książęca rodzina popełniła duży błąd.
Natychmiast rozpoznała ten głos. Odruchowo zacisnęła rękę w pięść.
- Książęca rodzina nie ulega szantażowi - oznajmiła.
Rozmowa była nagrywana. Mimo że strach dławił ją za krtań, Eve wiedziała, że musi
zrobić wszystko, aby dzwoniący jak najdłużej nie przerywał połączenia.
- Powiedz swojemu szefowi, żeby nie liczył na zwolnienie; odsiedzi karę do końca.
- Sprawiedliwości stanie się zadość. Książęca rodzina i ludzie im bliscy zapłacą za
nasze krzywdy.
- Już ci mówiłam: tylko tchórz występuje anonimowo, a trudno bać się tchórza. - A
jednak się bała.
- Raz poplątałaś nam szyki. Drugi raz ci się nie uda.
- Ja też nie ulegam szantażowi. - Dłonie miała wilgotne ze zdenerwowania.
- Nikt nie znajdzie bomby. Może ciebie też nie znajdą.
Usłyszała ciągły sygnał. Rozmówca rozłączył się. Bomba? W Paryżu podłożono
bombę. Drżącą ręką Eve odłożyła słuchawkę. Nie, draniowi nie chodziło o tamtą bombę. Miał
na myśli nowy wybuch. Dziś. W Cordinie. Aleksander!
Zamierzała wybiec, by go ostrzec, kiedy nagle coś sobie uprzytomniła. „Drugi raz ci
się nie uda.... Może ciebie też nie znajdą”.
Teatr! To tu, w teatrze, podłożono ładunek wybuchowy! Serce podskoczyło jej do
gardła. Otworzyła drzwi gabinetu i jak strzała wypadła na zewnątrz. Pierwszą osobą, jaką
ujrzała, była Doreen, która chwaliła się przed kolegami nową bransoletą.
- Wychodźcie stąd! Wszyscy wracajcie do hotelu! Pędem!
- Ale za parę minut przerwa się kończy i...
- Nie będzie żadnej próby. Macie natychmiast opuścić budynek i wrócić do hotelu. -
Wiedziała, że na wieść o bombie wpadną w panikę. Chciała tego uniknąć, dlatego ograniczyła
się do wydawania suchych poleceń. - Gary - zwróciła się do kierownika sceny. - Przypilnuj,
ż
eby nikt tu nie został. Wszyscy mają wrócić do hotelu. Aktorzy, pracownicy techniczni,
garderobiane, oświetleniowcy. Wszyscy bez wyjątku.
- Ale, Eve...
- Żadnych ale! - Minąwszy go, wbiegła na scenę. - Uwaga, uwaga! - krzyknęła
najgłośniej jak potrafiła.
- Proszę natychmiast opuścić teatr, udać się do hotelu i zaczekać tam na mnie. Nie
zdejmujcie, kostiumów.
- Spojrzała na zegarek. Kiedy nastąpi eksplozja? Czy ją usłyszy? - Macie równo dwie
minuty!
Umiała wzbudzić posłuch. Słyszała pomruki niezadowolenia, widziała zdziwienie w
oczach, jednakże wszyscy posłusznie skierowali się do wyjścia. Na wszelki wypadek
postanowiła sprawdzić magazyny, garderoby i inne pomieszczenia; może ktoś tam był i nie
słyszał co mówiła?
Zobaczyła Pete'a; zamykał na klucz pokój, w którym trzymał swe cenne rekwizyty.
- Powiedziałam: dwie minuty. - Chwyciwszy go za koszulę, pociągnęła w stronę
wyjścia. - Zostaw to.
- Ale za wszystkie te rzeczy jestem odpowiedzialny. Nie chcę, żeby coś zginęło.
- Masz dziesięć sekund. Jeśli natychmiast nie wyjdziesz, wywalę cię z pracy.
Wiedział, że Eve Hamilton nie rzuca słów na wiatr. W pierwszej chwili chciał
zaprotestować, ale potem uznał - i słusznie - że nie ma sensu się kłócić.
- Jak coś ukradną, sama będzie pani sobie winna - burknął, oddalając się korytarzem.
W jednej z garderób znalazła aktora, który drzemał. Potrząsnęła nim gwałtownie.
Kiedy otworzył oczy, wypchnęła go za drzwi. Zaspany i zdezorientowany, poczłapał boso
przed budynek.
W środku chyba już nikogo nie było. Ale czy na pewno? Słyszała w głowie tykanie
zegara. Ile jeszcze ma czasu? Może pięć minut, a może pięć sekund. Trudno, musi sprawdzić.
Zamierzała pobiec schodami na górę, kiedy nagle ktoś położył rękę na jej ramieniu.
Krzyknęła wystraszona. Chociaż kolana miała jak z waty, obróciła się z uniesionymi
rękami, gotowa do obrony.
- Spokojnie. - Russ cofnął się o krok. - Chciałem się tylko dowiedzieć, co się dzieje.
- Dlaczego nie jesteś na zewnątrz? Kazałam wszystkim opuścić budynek.
- Wiem. Waśnie wróciłem z przerwy i widzę, że drzwiami wylewa się strumień ludzi.
W dodatku nikt nic nie wie. Co się stało, Eve? Gdzieś wybuchł pożar czy co?
- Idź do hotelu, Russ, i tam czekaj.
- Ale o co chodzi? Nie spodobała ci się dzisiejsza próba i postanowiłaś...
- Nie wygłupiaj się! - Nie dała rady dłużej panować nad emocjami. Kropelki potu
wystąpiły jej na czole, ściekały po plecach. - Miałam telefon z pogróżką. Chyba podłożono tu
bombę. Rozumiesz?
Przez moment tkwił jak skamieniały. Ocknął się dopiero wtedy, gdy Eve ruszyła po
schodach na górę.
- Bomba? Tu, w teatrze? Do diabła, Eve, dokąd...
Musimy uciekać!
- Nie, muszę sprawdzić, czy wszyscy wyszli.
- Cholera jasna! - Pognał za nią na piętro. - Już dawno wyszli! Eve, wracajmy na dół!
Trzeba zadzwonić na policję, do straży pożarnej, gdzieś.
- Zadzwonię, ale najpierw chcę się upewnić...
Sprawdziła wszystkie pokoje. Kiedy ochrypła od krzyku nabrała pewności, że na
górze nikogo nie ma, zaczął ją ogarniać śmiertelny lęk. Chwyciła Russa za rękę i ile sił w
nogach rzucili się schodami na dół. Byli przy samych drzwiach, kiedy budynkiem wstrząsnął
wybuch.
- Monsieur Trouchet... dziękuję, że zechciał pan tu przyjść.
- Zawsze jestem do usług Waszej Wysokości. - Trouchet usiadł naprzeciwko
Aleksandra, w fotelu przeznaczonym dla gości. - Miło było spotkać pana wczoraj u Cabotów,
książę, ale jak sam pan powiedział, takie towarzyskie okazje nie sprzyjają rozmowom o
interesach.
- No właśnie, a ponieważ do ustawy zdrowotnej przywiązuję duże znaczenie, chciałem
omówić ją w skupieniu i bez pośpiechu.
Aleksander zapalił papierosa. Wiedział, że Trouchet jest przeciwny wielu punktom
ustawy i jeżeli zechce, może przekonać członków rady, aby ją odrzucili.
- Cenię pański czas, monsieur, więc od razu przejdę do sedna. Mamy tylko dwa
nowoczesne szpitale. Wielu ludzi mieszkających na wsi lub w portach rybackich korzysta z
małych prywatnych klinik. Kliniki jednak nic przynoszą zysku, w ciągu ostatnich pięciu lat
wiele z nich zbankrutowało...
- Wiem. Dlatego uważam, że powinno je przejąć państwo.
- A ja uważam, że ratunkiem dla klinik, a mówiąc o klinikach, mam na myśli zarówno
lekarzy, jak pacjentów, byłaby pomoc państwa. Subwencje.
Trouchet skrzyżował ręce na piersi.
- Takie rozwiązanie jest dość niebezpieczne.
- Zdaję sobie z tego sprawę - oznajmił Aleksander.
- Ale myślę, że wspólnymi siłami zdołamy ominąć wszelkie...
Urwał i popatrzył zirytowany na Bennetta, który bez pukania wtargnął do jego
gabinetu.
- Aleks. - Bennett nawet nie zauważył siedzącego po drugiej stronie biurka Troucheta.
- Przed chwilą dzwonił Reeve. Doszło do wybuchu...
Aleksander poderwał się z fotela.
- Ojciec...?
- Nie. W teatrze.
Widząc, jak bratu krew odpływa z twarzy, Bennett podszedł bliżej, żeby w razie czego
go podtrzymać.
Aleks podniósł dłoń i zadał jedno jedyne pytanie:
- Eve?
- Reeve nic nie wie. Proszę nam wybaczyć, monsieur - Bennett zwrócił się do
Troucheta. - Książę Aleksander i ja musimy natychmiast udać się do Centrum.
Zanim Trouchet się podniósł, obaj byli już za drzwiami.
- Jak to się stało? - spytał Aleks, pędząc do samochodu.
W pierwszej chwili chciał się sprzeciwić, kiedy Bennett usiadł za kierownicą, ale
potem uznał, że brat słusznie zrobił. On sam pewnie by ich pozabijał.
- Rozmawiałem z Reeve'em dosłownie przez minutę. - Bennett ruszył z piskiem opon,
za nim ochroniarze.
- Podobno szantażysta znów zadzwonił. Wspomniał coś o bombie, że nikt jej nie
znajdzie i... - Zamilkł. Nie był w stanie mówić dalej, widząc trupią bladość powlekającą twarz
Aleksa.
- I co?
- Domyślili się, że bombę podłożono w teatrze. Policja dotarta na miejsce w ciągu
paru minut. Pięciu, góra siedmiu. Byli w drodze, kiedy rozległ się wybuch.
- Gdzie była bomba? Gdzie dokładnie?
- W gabinecie Eve. Ale jej tam nie było. Jest zbyt inteligentna, żeby...
- Martwiła się o mnie, o nas - przerwał mu Aleks. - Ale nie o siebie. Boże, dlaczego
nie pomyślałem o tym, że jej też może grozić niebezpieczeństwo?
- Nikomu z nas to nie przyszło do głowy - stwierdził ponuro Bennett. - Po co ktoś
miałby wciągać Eve w nasze sprawy? To bez sensu, Aleks. Totalnie bez sensu.
- Sam powiedziałeś, że traktujesz ją jak członka rodziny.
Od Centrum Sztuk Pięknych dzieliła ich jedna przecznica. Aleksander czuł, jak
wszystkie mięśnie mu drżą. Zimny strach przenikał go do szpiku kości. Wyskoczył z
samochodu, zanim jeszcze Bennett zdążył zaciągnąć hamulec. Reeve, który stał przy
głównym wejściu, rozmawiając z ludźmi z ochrony, zagrodził mu drogę.
- Jej tu nie ma, Aleks. Jest w ogrodzie na tyłach teatru. Cała i zdrowa. - Widząc, że do
Aleksa nic nie dociera, powtórzył: - Aleks, Eve żyje. W chwili wybuchu nie było jej w
gabinecie; była już prawie na dworze...
Słowa szwagra nie uspokoiły go. Musiał zobaczyć na własne oczy. Ruszył pędem
wokół budynku. Nagle ujrzał potężną dziurę w ścianie, a w dole na trawie setki odłamków
szkła. Coś, co kiedyś było lampą, a teraz poskręcaną kupą metalu, leżało na środku ścieżki
prowadzącej do ogrodu.
Gdyby zajrzał do środka przez wybitą w ścianie dziurę Jego oczom ukazałby się
ogrom zniszczeń. Nie zrobił tego jednak. Nerwowo rozglądał się, szukając Eve.
Siedziała na ławce, pochylona, z głową wspartą na dłoniach. Tuż za nią stali strażnicy,
obok siedział jakiś mężczyzna. Aleksander odetchnął z ulgą. Żyła! Była cała i zdrowa.
Usłyszała go, choć wymówił jej imię tylko w myślach. Podniosła wzrok, po czym
rzuciła mu się w ramiona.
- Och, Aleks, z początku myślałam, że chodziło mu o ciebie, a potem...
- Nic ci nie jest? Nie jesteś ranna? Nic cię nie boli?
- Nie. Tylko nogi mam jak z waty, a serce wali mi jak oszalałe.
- Bałem się, że...
Nie był w stanie dokończyć. Przywarł ustami do jej warg i całował ją, jakby od tego
zależało jego życie.
Strażnicy i ochrona starali się nie dopuszczać bliżej dziennikarzy, ale nazajutrz zdjęcie
przytulonej pary i tak trafiło na pierwsze strony gazet.
- Nic mi nie jest - powtarzała szeptem raz po raz, aż wreszcie sama w to uwierzyła. -
Drżysz tak samo jak ja...
- Powiedziano mi, że był wybuch. W teatrze. W twoim gabinecie...
- Och, Aleks. - Przytuliła się jeszcze mocniej. Wyobraziła sobie koszmar, jaki
przeżywałaby, gdyby była na jego miejscu. - W chwili wybuchu wychodziliśmy tylnymi
drzwiami. Policjanci weszli głównym wejściem. Dopiero po paru minutach znaleźli nas na
dworze.
Tak mocno ściskał ją za ramiona, że aż czuła ból. Ale nie próbowała się uwolnić.
- A reszta zespołu? Nikt nie zginął?
- Nie. Natychmiast po telefonie zarządziłam ewakuację. Budynek opuścili wszyscy
poza Russem... - Zerknęła za siebie na bladego, wystraszonego aktora. - Szłam na górę, żeby
upewnić się, czy nikt nie został, kiedy Russ...
- Co?! - przerwał jej. - Szłaś na górę?!
Skrzywiła się z bólu. Zrozumiał i rozluźnił uścisk.
- Czyś ty zwariowała? Przecież bomba mogła być gdziekolwiek. Mogło ich być kilka.
Przeczesywanie budynku należy do policji...
- Tak, ale tam pracowali moi ludzie. Musiałam być pewna, że wszyscy są bezpieczni.
Pete'a, na przykład, wyciągnęłam siłą, a....
- Mogłaś zginąć.
Przeraziła ją wściekłość i gorycz w jego głosie.
- Mogłam, Aleks. Ale równie dobrze mógł zginąć ktoś z moich współpracowników.
Czuję się za nich odpowiedzialna. Ty chyba najlepiej wiesz, co to znaczy, prawda?
- Nie powinnaś była...
- Powinnam. A ty powinieneś mnie zrozumieć.
- Cholera, to przez moją rodzinę zostałaś narażona... - Urwał. - Znów cała drżysz.
- Jest w szoku - wyjaśnił Reeve, który nadszedł od strony budynku. Zdjąwszy
marynarkę, narzucił ją Eve na ramiona. - I ją, i Talbota, należałoby zawieźć do szpitala.
Aleksander, zły na siebie, że sam o tym nie pomyślał, otworzył usta, aby poprzeć
Reeve'a, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Eve zaprotestowała:
- Nie chcę. Wystarczy, jak przez kilka minut posiedzę sobie na ławce. - Zęby głośno
jej dzwoniły.
- Akurat w tej kwestii nie masz nic do gadania.
Skinął na jednego z ochroniarzy, aby pomógł Russowi dojść do samochodu.
- Aleks, gdybyś dał mi kieliszek koniaku....
- Dam ci litr, ale najpierw zawiozę cię do doktora Franca. - Wziął ją na ręce, żeby nie
zaczęła się wyrywać.
- Co robisz? Jestem silna jak koń. - Po chwili z wdzięcznością oparta głowę na jego
ramieniu.
- Uwierzę, jak to potwierdzi doktor Franco. Albo jakiś weterynarz. - Zerknął na
Reeve'a. - Zobaczymy się później?
- Tak. Za godzinę lub dwie przyjadę do pałacu.
Leżała niezadowolona na białym szpitalnym łóżku, poddając się oględzinom
lekarskim.
- Po co to wszystko? - mruknęła, kiedy doktor Franco poświecił jej w lewe oko małą
latareczką.
- To ty nie wiesz, kochanie, że my, lekarze, uwielbiamy dręczyć pacjentów? - odparł
lekarz, kierując strumień światła w prawe oko.
Po chwili zgasił latarkę i zmierzył Eve puls. Dotyk miał delikatny, spojrzenie łagodne.
- Nie szkoda panu czasu na badanie kogoś, komu nic nie dolega?
- Nie, to miła odmiana. - Przysłonięte siwym wąsem wargi rozciągnęły się w
uśmiechu. - A kiedy już upewnię się, że faktycznie nic ci nie dolega, będę mógł uspokoić
księcia. Chyba nie chcesz, żeby się zamartwiał?
- Oczywiście, że nie - Westchnęła, patrząc, jak lekarz nakłada jej rękaw do mierzenia
ciśnienia. - Po prostu nie lubię szpitali. Kiedy moja mama umierała, przez wiele godzin nie
ruszaliśmy się z poczekalni szpitalnej. To był powolny i bolesny proces. Dla nas wszystkich.
- Tak to już jest. Zarówno w wypadku śmierci, jak i choroby, najtrudniej jest nie tym,
co chorują lub umierają, lecz ich bliskim. - Doskonale rozumiał jej niechęć do szpitali, ale
pamiętał też, że kiedy książę Bennett trafił tu po zamachu, Eve odwiedzała go codziennie.
- Doznałaś szoku, ale na szczęście masz młody i silny organizm. Dlatego z czystym
sumieniem mogę cię puścić do domu.
- Świetnie. - Z radości usiadła na łóżku.
- Ale chcę coś w zamian.
- To szantaż. - Uśmiechnęła się słabo. - No dobrze, niech panu będzie. Hm, może
darmowe bilety w pierwszym rzędzie na każdą z czterech premier?
- Nie odmówiłbym. - Ciśnienie miała w normie, ale nie podobała mu się jej
przeraźliwa bladość. - Wolałbym jednak co innego. Przyrzeczenie, że przez następne
dwadzieścia cztery godziny będziesz odpoczywała.
- Odpoczywała? Przez dwadzieścia cztery godziny? Ależ muszę jutro...
- Dwadzieścia cztery godziny - powtórzył łagodnie lekarz. - Albo mi to obiecasz, albo
powiem księciu, że muszę cię zatrzymać na obserwacji do rana.
- Więc co? Mam leżeć w łóżku? Cały boży dzień?
- Niekoniecznie. Możesz się przejść po ogrodzie, wybrać na przejażdżkę nad morzem.
Ale żadnej pracy, żadnych stresów.
Zadumała się. Chyba warto przyjąć tę propozycję. W sypialni ma telefon, natomiast
gabinet w teatrze jest zdewastowany; minie kilka dni, zanim będzie mogła do niego wejść.
- W porządku. Dwadzieścia cztery godziny. - Usiadła na łóżku i wyciągnęła rękę na
znak zgody.
- Doskonale. Ubierz się i zaraz wyjdziemy. Tam na korytarzu czeka pewien bardzo
niecierpliwy człowiek.
Faktycznie, Aleks chodził tam i z powrotem niczym lew w klatce. Bennett stał oparty
o ścianę, wpatrując się w drzwi pokoju lekarskiego. Kiedy się otworzyły, obaj mężczyźni
natychmiast podeszli bliżej. Aleksander wziął Eve za rękę, wzrok jednak utkwił w twarzy
lekarza.
- Doktorze...?
- Pacjentka oczywiście przeżyła szok, ale jej ogólny stan zdrowia jest zadowalający.
- Widzisz, Aleks? A nie mówiłam?
- Jednakże zaleciłem jej dwadzieścia cztery godziny odpoczynku.
- Niekoniecznie w łóżku - dodała szybko Eve.
- Nie, niekoniecznie - przyznał z uśmiechem doktor Franco. - Ma unikać
jakichkolwiek silniejszych wzruszeń, wysiłku, stresu. Powinna teraz coś zjeść, no i odpocząć.
- A leki? - spytał Aleksander.
- Żadnych nie potrzebuje. Wystarczy spokój i odpoczynek. Aha, radziłbym usunąć z
jej pokoju telefon. Choćby na jeden dzień. - Kiedy Eve zaskoczona otworzyła usta, żeby się
sprzeciwić, poklepał ją łagodnie po ramieniu. - Ależ, dziecko moje, nie możemy pozwolić,
aby jakiś drań znów cię nękał.
Po chwili oddalił się korytarzem.
- Cwana bestia - mruknęła pod nosem Eve. Była zbyt zmęczona, aby protestować.
Nagle rozejrzała się dookoła. - Gdzie Russ?
- Jeden z ochroniarzy odwiózł go do hotelu - odparł Bennett. - Jest roztrzęsiony, ale
poza tym nic mu nie dolega. Dostał środki uspokajające.
- No dobrze, zabieramy cię do domu - powiedział Aleksander, przytrzymując ją za
łokieć. - Cała rodzina chce się przekonać na własne oczy, że jesteś cała i zdrowa.
Nadszedł czas na odpoczynek. Stara niania, która najpierw zajmowała się matką
Aleksandra, potem nim, jego bratem i siostrą, a teraz trzecim pokoleniem Bissetów, pomogła
Eve się rozebrać. Rękami poskręcanymi od reumatyzmu, o skórze cienkiej jak pergamin i
pokrytej starczymi plamami, odpięła kilka guzików, ściągnęła z Eve ubranie, podała jej
piżamę, poprawiła poduszki.
- Kiedy gosposia przyniesie posiłek, zjesz wszystko.
- Tak, nianiu - zgodziła się potulnie Eve, podciągając kołdrę po brodę.
Staruszka usiadła na krawędzi łóżka i podała Eve filiżankę złocistego płynu.
- Wypij. Do dna. To moja własna mikstura. Zobaczysz, zaraz odzyskasz rumieńce.
Daję to moim dzieciom, kiedy są chore.
- Dobrze, nianiu.
Nawet książę Armand nie wzbudzał w Eve takiego strachu jak ta siwowłosa, ubrana
na czarno staruszka mówiąca z silnym słowiańskim akcentem. Podniosła filiżankę do ust,
spodziewając się jakiegoś paskudztwa. Orzechowo - herbaciany smak mile ją zaskoczył.
- No widzisz? - Niania pokiwała głową, bardzo z siebie zadowolona. - Dzieciom leki
zawsze kojarzą się z czymś gorzkim i niesmacznym, więc wymyślają różne sztuczki, żeby
tylko ich nie brać. A ja wymyślam własne sztuczki, żeby poprawić smak leków. Dorian, kiedy
tylko mu coś dolega, zaraz prosi o moją herbatkę. Pamiętam, kiedy dziesięcioletni Aleksander
wrócił od doktora Franco po wycięciu migdałków. Chciałam dać mu lody, ale wolał mój
magiczny napój.
Eve usiłowała sobie wyobrazić małego Aleksandra, ale nie potrafiła; widziała
dorosłego mężczyznę, wysokiego, o dumnym spojrzeniu.
- Nianiu, jaki on był w dzieciństwie?
- Odważny, pełen temperamentu. - Staruszka uśmiechnęła się; zmarszczki na jej
twarzy jeszcze bardziej się pogłębiły. - Ale i odpowiedzialny. Poczucie odpowiedzialności
wyssał z mlekiem matki. Chyba już jako brzdąc wiedział, że zawsze będzie miał więcej od
innych, a zarazem mniej. - Wstała z łóżka i nie przerywając monologu, zaczęła składać
ubrania Eve. - Był posłusznym dzieckiem. Chociaż w jego oczach czasem pojawiał się
sprzeciw, to jednak nigdy się nie buntował. W szkole uczył się dobrze. Różnił się od
Bennetta; mieli całkiem inne usposobienia i oczywiście, jak to bracia, bezustannie toczyli z
sobą wojnę. Ale lubili się, a z wiekiem ich wzajemna sympatia się umacnia.
Zerknąwszy na Eve, z satysfakcją zauważyła, że filiżanka jest niemal pusta.
- Cechuje go ogromna powaga. Większa niż Armanda. No, ale stary książę miał żonę,
piękną Elizabeth, która potrafiła sprowadzić uśmiech na jego twarz. Aleksandrowi też by się
przydał ktoś taki.
Staruszka popatrzyła znacząco na swoją pacjentkę.
- To zależy od niego - rzekła cicho Eve.
- Kobieta, którą wybierze - kontynuowała niania, zabierając pustą filiżankę - powinna
być silna i gotowa dzielić z nim nie tylko radości, ale i obowiązki. Najbardziej jednak bym
chciała, żeby był z nią szczęśliwy. Żeby częściej się śmiał.
- Uwielbiam, jak się śmieje - szepnęła Eve, zamykając oczy. - Czy to widać, nianiu?
Ze tak bardzo go kocham?
- Mam stare oczy. - Staruszka wygładziła kołdrę, po czym przyciemniła lampę. - A
stare oczy widzą znacznie więcej niż młode. Śpij, maleńka. On przyjedzie do ciebie, nim noc
dobiegnie końca. Znam swoje dzieci.
I faktycznie, dobrze je znała. Kiedy Eve uniosła powieki, Aleksander siedział na
brzegu łóżka, trzymając ją za rękę.
- Niania dała mi magiczny napój...
Przysunął jej dłoń do ust.
- Który przywrócił twoim policzkom kolor. - Uśmiechnął się. - Wyspałaś się? Niania
powiedziała, że wkrótce się obudzisz i będziesz głodna.
- Jestem. - Oparła się o wezgłowie. - Jak wilk.
W nogach łóżka stała taca.
- Sama przygotowała ci posiłek. Cóż tu mamy? - Zaczął kolejno unosić pokrywki. -
Rosół z kury, chudy stek wołowy, sałatka, ziemniaki posypane tartym serem...
- Och, przestań mnie torturować. - Eve pogładziła się po brzuchu. - Od śniadania nie
miałam nic w ustach.
- Dobrze, zaczniemy od rosołku.
- Pachnie wspaniale. - Chwyciła łyżkę.
Obserwował ją w milczeniu. Ze wstępnego raportu, jaki przekazał mu Reeve.
wynikało, że ładunek podłożony w teatrze był tego samego rodzaju co bomba, która wybuchła
w ambasadzie w Paryżu. Gdyby ktoś akurat był w gabinecie czy nawet przechodził za
drzwiami, skończyłoby się to dla niego tragicznie.
Policja uważała, że szantażyście nie zależało na śmierci Eve. Stąd wcześniejsze
ostrzeżenie. Wybuch był aktem terroru, który miał wprowadzić zamęt i wzbudzić strach. Ale
gdyby Eve tak sprawnie nie zarządziła ewakuacji...
Aleksander wolał o tym nie myśleć.
Na szczęście mc się jej me stało. Była cała i zdrowa, a on zamierzał uczynić wszystko,
aby taka pozostała. Kiedy skończyła zupę. podał jej drugie danie. Przekroiła mięso. Było
idealnie wysmażone, w środku lekko zaróżowione.
- Miło, że cała rodzina przyszła mnie odwiedzić. zobaczyć, jak się czuję. Nawet twój
ojciec.
- Ojciec darzy cię wielką sympatią - oznajmił Aleks. - Podobnie jak my wszyscy.
Po tym, jak mocno trzymał ją w ramionach, kiedy odnalazł ją w ogrodzie, wiedziała,
ż
e mu na niej zależy. Ale o nic nie chciała pytać. Lepiej skupić się na czym innym,
pomyślała.
- Wiesz, Aleks, naprawdę czuję się świetnie. Może więc nie ma sensu wyłączać
telefonu...
- Za późno. - Wyjął z kubełka butelkę wina i napełnił dwa kieliszki. - Zresztą nie
musisz jutro nigdzie dzwonić. Brie z rodziną wprowadza się na jakiś czas do pałacu.
Dzieciaki nie pozwolą ci się nudzić.
- Aleks, bądź rozsądny. Muszę porozumieć się z zespołem. Biedacy na pewno
odchodzą od zmysłów. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo aktorzy wszystko
przeżywają. Poza tym doprowadzenie gabinetu do stanu używalności zajmie trochę czasu...
- Masz wrócić do Houston.
Wolno odłożyła na tacę nóż i widelec.
- Co takiego?
- Chcę, żebyście wszyscy wrócili do Stanów. Odwołuję wasze przedstawienia.
Ogarnęła ją wściekłość.
- Tylko spróbuj, a podam cię do sądu za złamanie kontraktu.
- Eve, proszę cię. To, co się dziś wydarzyło...
- Nie ma nic wspólnego z moim zespołem i bardzo niewiele ze mną. Oboje doskonale
to wiemy. Gdyby komuś zależało na mojej śmierci, w Houston też nie byłabym bezpieczna.
- Zrozum, Eve. Nie chcę cię tu.
Zabolały ją jego słowa.
- Nic z tego, Aleks. Wyjadę dopiero wtedy, gdy mój zespół zagra cztery spektakle.
Tak jak jest w kontrakcie.
Wstał z łóżka i przeklinając po francusku, zaczął przemierzać pokój. Eve uśmiechnęła
się pod nosem. W szkole w Szwajcarii, nie tyle na lekcjach, co w internacie, dostatecznie
dobrze poznała francuski, by wiedzieć, co Aleks mówi.
- Niania wspomniała, że zawsze miałeś dość wybuchowy temperament - rzekła,
zbliżając widelec do ust.
Całkiem jej się podobało, że on, taki zrównoważony i opanowany, wreszcie nie
wytrzymał. Postanowiła, że sama zachowa stoicki spokój. - Jakie wspaniałe wino. Usiądź,
Aleks, i skosztuj.
- Merde! - Odwrócił się do niej twarzą. Miał ochotę chwycić tacę i cisnąć nią o
podłogę. - Czy wiesz, co czułem, myśląc, że możesz nie żyć? Ze w chwili wybuchu mogłaś
być w gabinecie?
Ponownie odłożyła sztućce i popatrzyła mu głęboko w oczy.
- Tak, Aleks, chyba wiem. Ja to samo czuję, ilekroć wychodzisz z pałacu. Dziś rano
długo stałam w oknie i myślałam o tobie. Wyszedłeś bez słowa...
- Nie chciałem cię budzić.
- Nie czynię ci wyrzutów. - Odsunęła na bok tacę. - Po prostu tłumaczę, co czułam.
Spoglądałam w morze i wiedziałam, że jesteś gdzieś daleko, gdzie nie mogę ci pomóc. Mimo
ż
e cały czas towarzyszył mi strach o twoje bezpieczeństwo, bo właśnie upłynął termin
ultimatum, musiałam się ubrać i zająć własnymi sprawami.
- Eve, nigdzie nie ruszam się sam. A od czasu wybuchu w Paryżu każdemu z nas
podwojono ochronę.
- To ma mnie uspokoić? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuowała: - Chcesz,
ż
ebym uciekła z Cordiny. Uciekniesz ze mną?
- Wiesz, że nie mogę. To moja ojczyzna.
- A ja przyjechałam tu z moim teatrem na gościnne występy. Proszę cię. nie każ mi
wracać do Stanów.
- Wyciągnęła do niego rękę. Po chwili wahania podszedł bliżej. - Jeśli koniecznie
chcesz być na mnie zły, poczekaj do jutra. A dziś zostań ze mną. Przytul mnie.
- Potrzebujesz odpoczynku - powiedział, przygarniając ją do siebie.
- Później odpocznę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Pokój, który służył jej za gabinet, wyglądał jak pobojowisko. Mimo że wiedziała, co
się stało, bo przecież sama omal nie zginęła, mimo że słyszała opowieści innych i czytała
relację w prasie, była zaskoczona widokiem, jaki ujrzała.
Dotrzymała przyrzeczenia i przez dwadzieścia cztery godziny nie ruszała się z pałacu -
głównie dlatego, że jej pilnowano. Teraz stała w progu gabinetu i rozglądała się wkoło. Gruzu
i śmieci jeszcze nie usunięto. Przez cały poprzedni dzień i całą noc policjanci dokładnie
przeszukiwali teren. Na dziś rano zamówiono ekipę remontową.
Eve specjalnie przyjechała wcześniej, żeby zobaczyć skalę zniszczeń.
Wbrew temu, czego się spodziewała, nie czuła strachu. Jego miejsce zajęła
wściekłość, dzika, niepohamowana, o dziwnie uzdrawiającej mocy.
Wszystkie notatki uległy zniszczeniu. Weszła do pokoju i kopnęła leżący na podłodze
kawałek sufitu. Tygodnie, miesiące, nawet lata pracy obrócone w popiół.
Niektóre rzeczy były do odtworzenia, inne przepadły na zawsze.
Między innymi wybuch zniszczył jej ulubione zdjęcie, na którym była z Chris. A
także dramat, który kiedyś napisała, oraz sztukę, nad którą pracowała obecnie.
Do oczu podeszły jej łzy - gniewu, nie smutku. Może nie miała talentu, może obie
sztuki cechowała naiwność i chropowatość, ale co z tego? Jakim prawem ktoś je zniszczył?
Jakim prawem zniszczył jej marzenia i o mało nie zabił jej samej?
Stojąc pośród gruzu, podjęła decyzję: nie ujdzie to tym draniom bezkarnie. Już ona się
o to postara.
- Eve...
Wierzchem dłoni otarła łzy.
- Chris?!
W jednej sekundzie przeistoczyła się z dorosłej kobiety, producentki teatralnej, w
młodszą siostrę. Potykając się o śmieci, rzuciła się Chris w ramiona.
- Przyjechałaś? Jak dobrze, że jesteś!
- Oczywiście, że przyjechałam. Wsiadłam w samolot, kiedy tylko usłyszałam tę
wiadomość. - Napięcie, jakie towarzyszyło jej przez całą podróż, powoli znikało. - Najpierw
udałam się do pałacu. Nigdy nie widziałam tam takiej ochrony. Gdyby nie Bennett, pewnie
wciąż przekonywałabym strażników, żeby wpuścili mnie do środka. Na miłość boską, Eve, co
się tu dzieje?
- Wszystko zniszczyli, wiesz? To nasze wspólne zdjęcie zrobione przed moją pierwszą
premierą. Stało na biurku. Małego porcelanowego kotka, którego mama mi dała, kiedy
miałam dziesięć lat. Wszędzie go z sobą zabierałam. Nic nie zostało, Chris. Nic.
- Ciii, maleńka. - Powiodła wzrokiem po pokoju. Na myśl o tym, jak niewiele
brakowało, by straciła siostrę, poczuła dreszcz przerażenia. - Najważniejsze, że żyjesz. -
Odsunęła Eve od siebie i uważnie się jej przyjrzała. - Na pewno nic ci nie jest?
- Na pewno. W chwili wybuchu byłam już prawie na dworze. Reeve mówił, że to była
nieduża bomba o niedużej sile rażenia.
- Nieduża bomba - powtórzyła cicho Chris, jeszcze mocniej tuląc siostrę do siebie. -
Taka malutka. - Potrząsnęła gniewnie Eve za ramiona. - Boże, wiesz, jak się czułam, kiedy
usłyszałam wiadomość w radiu?
- Przepraszam, Chris. Wszystko stało się tak nagle... Powinnam była zadzwonić do
ciebie.
- A powinnaś była, powinnaś! - Urwała. Wiedziała, że bez sensu w takiej chwili
czynić siostrze wyrzuty. - Brie do mnie zatelefonowała. A książę Armand zadzwonił
osobiście do taty. Ojciec oczywiście natychmiast chciał wsiąść w pierwszy samolot i
przywieźć cię do domu.
- Jezu!
- Przekonałam go, że prędzej posłuchasz mnie niż Jego.
- Zadzwonię do taty. Słowo honoru, nie sądziłam, że wiadomość tak szybko dotrze do
Stanów.
- Masz mi opowiedzieć wszystko od początku do końca. Dokładnie, ze szczegółami. -
Odkąd Eve skończyła piętnaście lat, głos Chris dość często przybierał stanowcze, matczyne
brzmienie. - A teraz jedziemy do pałacu, żebyś się spakowała i...
- Nie wracam, Chris.
- Posłuchaj... - Cofnęła się o krok i odgarnęła włosy z czoła.
- Kocham cię - przerwała jej Eve. - Rozumiem, jak musisz się czuć, kiedy widzisz to
wszystko. - Ponownie rozejrzała się po rumowisku. I ponownie wstąpiła w nią wściekłość. -
Ale nie zamierzam uciekać. Przyjechałam tu, żeby wystawić cztery sztuki, i nie wyjadę,
dopóki tego nie zrobię.
Chris z trudem powstrzymała się, by nie podnieść głosu. Wiedziała, że krzykiem nic
nie osiągnie.
- Żabko, szanuję twoją pracę, ale sama doskonale wiesz, że nie jest tu bezpiecznie. Nie
warto dla paru spektakli narażać życia.
- Ta bomba nie była przeznaczona dla mnie. Chciano nastraszyć Bissetów. - Zacisnęła
rękę na ramieniu starszej siostry. - Nie mogę wyjechać, Chris. Zrozumiesz, jak ci wszystko
wytłumaczę.
- Wątpię. Ale słucham...
- Nie tu. - Eve cmoknęła Chris w policzek. - W pokoju kierownika.
Wychodząc na korytarz, zerknęła ukradkiem na zegarek. Najdalej w ciągu godziny
zamierzała wrócić do pracy.
Dwadzieścia minut później siedziały na kanapie. Obie piły już drugą filiżankę kawy.
- Deboque... - powiedziała Chris, drżącą ręką odstawiając filiżankę na talerzyk. - Tyle
lat minęło, a on wciąż usiłuje ich skrzywdzić.
- Aleks twierdzi, że nie przestanie, póki żyją - dodała Eve. Nigdy nie sądziła, że
mogłaby komuś życzyć śmierci, a Deboque'owi życzyła jej z całego serca. - Pojęcia nie mam.
co to za człowiek. Na pewno zły, na pewno ogarnięty jakąś obsesją. Facet, który do mnie
zadzwonił, mówił o sprawiedliwości. Oni uważają, że sprawiedliwości stanie się zadość,
kiedy książę Armand zginie. Zdaniem Reeve'a wybuch w teatrze stanowił taki mały pokaz
siły. Ale... nie wiem, skąd to wiem, ale wiem... następnym celem ataku będzie ktoś z
Bissetów.
- Zacisnęła mocno usta. - Dorosły, dziecko, Deboque'owi nie robi to różnicy. Dlatego
Reeve z Brie i dzieciakami mieszkają na razie w pałacu.
Przez chwilę Chris toczyła w myślach walkę z samą sobą, wreszcie westchnęła głośno.
- Eve, wiesz, co czuję do Bissetów. Są moją drugą rodziną. Ale ciebie kocham
bardziej. Chcę. żeby ś wróciła ze mną do Stanów. Nie możesz tu zostać.
- Muszę, Chris. Z dwóch powodów. Jeden z nich to mój teatr. Nie, nic nie mów.
Wysłuchaj mnie. - Nie pozwoliła sobie przerwać. Kiedy Chris skinęła głową, że gotowa jest
słuchać, Eve wstała i zaczęła krążyć po pokoju. - Wreszcie mam szansę wykazać się.
Udowodnić wszystkim, sobie, tobie, ojcu, ludziom z branży, że coś potrafię.
- Ależ, złotko, mnie nie musisz nic udowadniać.
- Muszę. Bo wiele ci zawdzięczam. - Na moment wzruszenie ścisnęło ją za serce. -
Jesteś tylko pięć lat starsza ode mnie, ale kiedy mama umarła, robiłaś wszystko, abym jak
najmniej cierpiała. Starałaś mi się ją zastąpić. Może nie zawsze to doceniałam, ale teraz...
Chcę ci pokazać, że twoje poświęcenie nie poszło na mamę.
Łzy nabiegły Chris do oczu.
- Eve, po prostu byłam dla ciebie starszą siostrą.
- Byłaś kimś znacznie więcej. Byłaś przyjaciółką. - Kucnąwszy przed Chris, wzięła ją
za ręce. - Nawet jeśli moje poczynania nie spotykały się z twoim uznaniem, zawsze mogłam
na ciebie liczyć. To mi dawało siłę. Dlatego zależy mi na tym, żeby odnieść sukces w
Cordinie. To byłby mój sukces, ale i twój.
- Złotko, nie wiem, co powiedzieć...
- Nic. Po prostu słuchaj. Kiedy założyłam teatr, prawie nikt nie traktował mnie serio.
Ludzie uważali, że rozpieszczona dziedziczka nudzi się, więc znalazła sobie nową zabawkę.
Rzeczywiście nudziłam się. Wszystko, co wcześniej robiłam, było... miałkie i bez sensu.
- Przesadzasz.
- Ani trochę. - Nie bała się spojrzeć prawdzie w oczy. - W szkole nie przykładałam się
do nauki. Podczas letnich wakacji wylegiwałam się nad basenem. Czytałam pisma
ilustrowane, a w przerwach patrzyłam, jak ojciec haruje, a ty z zapałem rozbudowujesz swoją
galerię. Dopiero w teatrze uzmysłowiłam sobie, że dotąd brakowało mi celu w życiu. Kiedy
po raz pierwszy stanęłam na scenie, doznałam olśnienia. Zrozumiałam, że tu jest moje
miejsce - może nie na scenie, może w kulisach, ale na pewno w teatrze. Założyłam zespół. Po
paru latach ludzie przestali się ze mnie śmiać. Teraz stanęłam przed szansą, której po prostu
nie mogę zmarnować.
- Wierz mi, żabko, jestem z ciebie dumna. - Chris pogładziła siostrę po policzku. - Na
pewno odniesiesz wielki sukces. Warto do niego dążyć, lecz nie za wszelką cenę. Wstrzymaj
się pół roku, może rok, a kiedy sytuacja się unormuje, wrócisz tu i...
- Nie wyjadę, Chris. Nawet gdyby rozebrano teatr, nawet gdyby aktorzy odlecieli do
Stanów, ja zostanę. - Wzięła głęboki oddech. - Mówiłam, że chcę zostać z dwóch powodów.
Drugi to Aleksander. Kocham go.
Chris zaniemówiła.
- Muszę być z nim, zwłaszcza teraz. Kiedyś wydawało mi się, że teatr jest
najważniejszy. Owszem, jest ważny, ale Aleksa kocham bardziej. - Na moment zamilkła. -
Wiem, że na dłuższą metę nic z tego nie będzie, ale na razie nie mogę wyjechać.
- Kiedyś wydawało mi się, że może ty i Bennett... Wyobrażałam sobie was razem. Ale
ty i Aleksander?
- Wiem. - Eve ponownie zaczęła krążyć po pokoju. - Dziedzic. Następca tronu.
Najśmieszniejsze jest to, że kocham go od lat, tylko sama przed sobą to ukrywałam.
- Wiesz, kiedy po wstępnej rozmowie w Cordinie wróciłaś do Stanów, nawet się
zastanawiałam, czy się przypadkiem nie zadurzyłaś.
- Zakochałam się, nie zadurzyłam. To zasadnicza różnica.
- Masz rację. - Chris westchnęła. - Czy on wie?
- Jest inteligentnym człowiekiem, więc chyba tak.
- A on, Eve? Co czuje do ciebie?
- Nie jestem pewna. Trudno go rozszyfrować. Od dziecka stara się nie uzewnętrzniać
emocji. - Wzruszyła ramionami. - Zresztą to nie ma znaczenia.
- Jak to?
- Bo nie ma. - Zawsze uważała się za realistkę. - Jak ci mówiłam, wiem, że na dłuższą
metę nic z tego nie będzie. Jestem kobietą pracującą. Praca zajmuje mi mnóstwo czasu i
energii. Nawet gdyby Aleks był zwykłym facetem, a nie następcą tronu, wątpię, czy
stworzylibyśmy udany związek. Małżeństwo i rodzina wymagają poświęcenia. Mnie na to nie
stać.
- Nie przekonałaś mnie, złotko. Ani siebie.
- Nie wszystkim kobietom małżeństwo jest potrzebne do szczęścia. - Boże, ileż to razy
w ciągu ostatniego tygodnia odbywała z sobą tę rozmowę! - Choćby tobie.
- Tak, choćby mnie. - Chris roześmiała się smutno.
- Posłuchaj, Eve. Tylko dlatego nie mam męża i pół tuzina dzieci, bo nie spotkałam
mężczyzny, który byłby dla mnie ważniejszy od pracy. Ty spotkałaś.
- Tak, ale to nieważne. Zrozum, Chris, nie żyjemy w próżni. Muszę brać pod uwagę
rzeczywistość. Jeśli tego nie zrobię, przegram. A nie chcę stracić Aleksa. Chcę z nim być
najdłużej, jak mogę. - Przeczesała ręką włosy. - Któregoś dnia Aleks ożeni się, założy
rodzinę. Spełni swój obowiązek wobec kraju. Ale do tego czasu chcę dzielić z nim życie.
- Tak bardzo go kochasz? - spytała Chris. - Sama nie wiem, czy cieszyć się, czy
płakać.
- Cieszyć. Jest zbyt wiele innych powodów do płaczu.
- Dobrze. - Chris wstała z kanapy i objęła siostrę. - A zatem cieszę się wraz z tobą.
Słuchaj... może byś zrobiła sobie dziś wolne i polatała ze mną po sklepach?
- Nie mogę. Mam dziesiątki spraw do załatwienia. Powinnam być na próbie, żeby
uspokoić zespół. No i muszę zorganizować sobie jakiś prowizoryczny gabinet. - Nagle
urwała. - A co chcesz kupić?
- Różne rzeczy. Niczego z sobą nie zabrałam. - Podniosła z podłogi niedużą skórzaną
torbę, która stanowiła cały jej bagaż. - Byłam pewna, że jeszcze dziś wrócimy razem do
Stanów. A teraz... muszę znaleźć jakąś szałową kreację, w której wystąpię na twojej
premierze.
- Zostajesz...
- No pewnie. Myślisz, że znajdzie się dla mnie pokój w pałacu?
Eve uścisnęła siostrę.
- Wstawię się za tobą.
Wiele godzin później siedziała w swoim pokoju, pochylona nad maszyną do pisania.
Dzień zleciał jej błyskawicznie, ale wieczór potwornie się dłużył.
Aleks nie wrócił na kolację. Reeve i książę Armand też byli nieobecni. Bennett, choć
starał się rozweselić resztę towarzystwa, nie potrafił ukryć zdenerwowania. Natychmiast po
deserze przeprosił panie i gdzieś znikł.
Eve udała się do siebie na górę, gdzie czekało ją sporo pracy, a Chris postanowiła
pomóc Gabrielu ułożyć dzieciaki do snu.
Teksty czterech sztuk, pełne uwag na marginesach, uległy zniszczeniu, ale już przed
południem dostarczono Eve nowe egzemplarze. Nie musiała ich przeglądać.
Znała na pamięć wszystkie kwestie, didaskalia, wskazówki reżysera. Gdyby zaszła
konieczność, mogłaby zastąpić każdego z aktorów.
Do premiery pierwszej sztuki zostało kilka dni. Chociaż wszyscy byli zdenerwowani
niedawnym wybuchem, popołudniowa próba przebiegła całkiem sprawnie. Praca nad drugą
sztuką też szła pełną parą. Próby do trzeciej miały się rozpocząć za tydzień. Bilety na
pierwsze trzy spektakle zostały już wyprzedane, na czwarty były jeszcze wolne miejsca, ale z
każdym dniem ich ubywało.
Kiedy po kolacji Eve wróciła do swojego pokoju, pomyślała sobie, że warto jeszcze
raz sprawdzić budżet, ale zupełnie nie miała na to ochoty. Napuściła wody do wanny i wzięła
kąpiel. Dochodziła dziesiąta, kiedy wyciągnęła maszynę do pisania. Aleksowi nic nie jest,
przekonywała się w duchu; po długim, męczącym dniu pewnie zwalił się do łóżka i śpi.
Zamiast się zadręczać, postanowiła chwilę popracować. Jej własną twórczość
zniszczył wybuch. Powinna była zrobić kopie. Ale może dobrze się stało, że nie zrobiła.
Pierwsza sztuka, napisana przesadnie kwiecistym stylem, była zbyt sentymentalna. Druga...
cóż, drugą pisała pół roku i wciąż nie mogła przebrnąć przez pierwszy akt.
Zacznie wszystko od nowa. Nowy pomysł, nowe miejsce, i w pewnym sensie nowy
autor. Wsunęła kartkę do maszyny. Akt pierwszy, scena pierwsza.
Czas płynął. Kosz na śmieci zapełniał się, ale powoli rósł też stos świeżo zapisanych
stron. Obiecała sobie, że tym razem się uda. Napisze świetny dramat, a potem go wystawi.
Może nawet sama wyreżyseruje? Westchnęła ciężko. Czy nie to samo obiecywała sobie za
pierwszym i drugim razem?
Aleksander zastał ją nad maszyną. Siedziała skupiona, ubrana w niebieski szlafrok.
Włosy miała niedbale upięte na czubku głowy, rękawy podwinięte. Lampka stojąca na biurku
oświetlała palce, które tańczyły po klawiaturze.
Za każdym razem, gdy ją widział, zdumiewało go, jaka jest piękna. Nigdy nie
podkreślała swojej urody, zdawała się jej nie zauważać. Ceniła w życiu fachowość i
inteligencję. Obserwując Eve, wiedział, że jest kobietą, która potrafi osiągnąć wyznaczony
cel.
Sprawiała wrażenie kruchej, słabej, delikatnej, lecz miała w sobie ogromny hart ducha
oraz niebywałą siłę woli. Dzięki tym cechom nie bała się stawić czoła rzeczywistości. Czy
dlatego ją kochał? Za jej wrażliwość, dobroć, odwagę? Potarł ręką twarz. Zrozumiał, że uroda
jest rzeczą powierzchowną, przemijającą. Ze w życiu liczy się co innego.
Powiedział kiedyś Eve, że jej potrzebuje, i była to prawda. Ale sam nie zdawał sobie
sprawy, do jakiego stopnia.
Kiedy myślał, że zginęła w wybuchu, że stracił ją na zawsze, ogarnął go dziwny
paraliż. Serce mu stanęło, przestał oddychać, widzieć, słyszeć, czuć. Czy tak objawia się
miłość? Nie był pewien. Poza rodziną i ojczyzną nigdy nikogo nie kochał. Zawsze wzbraniał
się przed jakimkolwiek głębszym uczuciem. Teraz też się wzbraniał, ale ono okazało się
silniejsze.
Rozum mówił mu, że powinien się wycofać, że miłość to ryzyko, na jakie on, następca
tronu, nie może sobie pozwolić. Na pewno nie dziś, a może i nigdy.
Było jednak za późno.
Gdyby spotkał złotą rybkę, prosiłby ją o jedno: aby przez chwilę mógł wieść z Eve
normalne życie w normalnym świecie. Może dzisiejszej nocy uda im się przenieść, choć na
parę godzin, do krainy marzeń?
Nieświadoma jego obecności, przeciągnęła się, po czym splotła ręce na karku.
- Miałaś się nie przepracowywać.
Obejrzała się. Dostrzegł w jej oczach najpierw ulgę, potem radość.
- Przygarnął kocioł garnkowi. - Jej płomienny wzrok sprawił, że opuściło do
zmęczenie. - Wyglądasz na skonanego.
- Zebrania, narady. - Wszedł do pokoju. - Przykro mi, że nie mogliśmy spędzić razem
wieczoru.
- Tęskniłam za tobą. - Wyciągnęła do niego rękę. - I niepokoiłam się o ciebie.
- Niepotrzebnie. Od piątej byłem w pałacu.
- Nawet chciałam kogoś spytać, gdzie się podziewasz, ale... - Potrząsnęła głową. -
Uznałam, że nie powinnam.
- Przecież Bennett czy Gabriella by ci powiedzieli.
- Ważne, że teraz cię widzę. Jadłeś kolację?
- Tak, w gabinecie ojca. - Ale gdyby spytała, co jadł, nie umiałby odpowiedzieć. -
Podobno przyleciała twoja siostra?
- Tak, dziś przed południem. - Eve wstała od biurka i z niedużej szafki wyjęła butelkę
koniaku. - Była jednym wielkim kłębkiem nerwów. Mam nadzieję, że rozmowa z Brie zdołała
ją trochę uspokoić.
- Może siostrze uda się namówić cię do powrotu do Stanów.
Podała mu kieliszek.
- Na pewno nie.
- Moglibyśmy zmienić termin przedstawień. Przesunąć je o kilka miesięcy, nawet o
rok.
Uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Rozmawiałeś z Chris?
- Nie, bo co?
- Nic. - Uśmiechnąwszy się, podeszła do aparatury stereo. Pomyślała sobie, że jeśli się
chce uwieść księcia, warto uciec się do starych wypróbowanych sposobów. Po chwili z
głośników popłynęła cicha, nastrojowa muzyka. - Nie wyjadę, Aleks, więc nie trać czasu. -
Czubkiem języka oblizała brzeg kieliszka.
- Ale z ciebie uparciuch. Gdybym tak bardzo nie chciał mieć cię przy sobie, może
zdołałbym cię przekonać. ..
- Nie zdołałbyś. Aleks. Nawet nie wiesz, jak się cieszę z tego. co powiedziałeś. Ze
chcesz, abym była przy tobie.
- Nie mówiłem ci tego wcześniej?
- Nie. - Ujęła go za rękę. - Niewiele mi mówisz.
- Przepraszam. - Uniósł jej dłoń do ust.
- Nie masz za co. - Odstawiła na bok kieliszek.
- Jesteś jaki jesteś, i nie chcę, żebyś się zmieniał.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Instynktownie wyczuwała, że potrzebuje jej siły i wsparcia. -
Chciałabym jednak... - delikatnie pogładziła go po policzku - żebyś choć na kilka godzin
zapomniał o kłopotach.
- Eve... - Nie wiedział, jak zareagować: czy mówić o swoich uczuciach, czy lepiej
milczeć. Również odstawił kieliszek na biurko. - Ojej, o mało nie zachlapałem ci kartki... Za
ciężko pracujesz.
- Przygarnął kocioł...
Aleks roześmiał się. Potrafiła wprowadzić go w dobry nastrój.
- Co to? Kolejna sztuka?
- Tak. - Zaczęła zgarniać maszynopis. - Nic ważnego.
- Poczekaj. - Przytrzymał jej rękę. - „Na zwolnionych obrotach”? Nie znam tego. To
nie jest jedna z zapasowych...
- Nie, nie - przerwała mu. Starała się odwrócić jego uwagę od stosu kartek. - Ten tekst
nie ma nic wspólnego z naszymi występami w Cordinie.
- Rozumiem. To coś, co chcesz wyprodukować kiedyś w przyszłości, tak? - Na myśl o
tym, że prędzej czy później Eve wyjedzie, bo gdzieś tam w Stanach ma swoje życie i pracę,
zrobiło mu się smutno. Najwyższym wysiłkiem woli usiłował okazać zainteresowanie.
- O czym są te „Zwolnione obroty”?
- Hm, sama nie wiem... Słuchaj, może byśmy...
- Jakaś krótka ta sztuka.
Uniósł brzeg stosu. Na oko było tego ze dwanaście stron. Powiódł wzrokiem po
biurku. Spostrzegł dziesiątki zmiętych kartek. Po chwili przypomniał sobie pochyloną
sylwetkę Eve, jej skupienie... I nagle doznał olśnienia.
- Ty to napisałaś...
Zarumieniła się.
- To takie hobby.
- Czerwienisz się.
- Wcale nie. Nie bądź śmieszny. - Wzruszywszy ramionami, podniosła kieliszek. -
Czasem w wolnych chwilach stukam sobie w maszynę, to wszystko.
- Cherie, w ciągu ostatnich paru tygodni nie miałaś pół wolnej chwili. - Odgarnął jej
włosy za uszy. - Nie mówiłaś mi, że piszesz sztuki.
- Jak się ma mierny talent, to się o nim nie opowiada.
- Mierny? Może sam to osądzę.
- Nie! - Chwyciła kartki, zanim zdążył je podnieść. - To pierwsza wersja.
Niedopracowana.
- No dobrze, poczekam, aż ją dopracujesz - powiedział, lecz nie był pewien, czy
wytrzyma. - Czy to twój debiut?
- Nie. Jedną sztukę skończyłam, zaczęłam pisać drugą... Ta jest trzeci a.
- Więc przeczytam tę skończoną.
- Nie przeczytasz. - Łzy podeszły jej do gardła. - Leżała w biurku. W gabinecie.
- Straciłaś oba maszynopisy? - Ujął jej twarz w obie dłonie. - To straszne, Eve.
Wydaje mi się, że kiedy człowiek coś tworzy, a potem to traci, czuje się tak, jakby stracił
kawałek samego siebie.
Nie spodziewała się takiej reakcji. Z trudem skryła wzruszenie.
- Nie była to zbyt dobra sztuka - szepnęła. - Raczej wprawka pisarska. Ale mam
nadzieję, że czegoś się nauczyłam i że to, nad czym pracuję teraz, będzie lepsze.
- Od dawna chciałem cię o coś spytać...
- No?
- Kiedyś marzyłaś o tym, żeby zostać aktorką. Dlaczego zrezygnowałaś ze sceny?
- Bo jako aktorka musiałam słuchać reżysera. A jako producentka nie muszę słuchać
nikogo.
Aleks uśmiechnął się.
- Poza tym - dodała po chwili - lepiej wypadam w roli producentki niż aktorki.
- A pisanie?
- To taki mały sprawdzian. Któregoś dnia pomyślałam sobie: skoro znasz się na
teatrze, wiesz, co się publiczności podoba, i umiesz przygotować spektakle, to spróbuj sama
coś napisać. Coś, co można by wystawić. - Dopiła koniak. - Pierwsza próba wypadła żałośnie.
Uznałam, że kolejne mogą być już tylko lepsze.
- Lubisz wyzwania. Teatr, szermierka, karate.
- Lubię - przyznała. - Kiedy człowiek przezwycięża lęk, kiedy pokonuje kolejne progi,
kiedy zdobywa nowe doświadczenia, wtedy czuje, że żyje. I że to życie ma sens. - Odstawiła
pusty kieliszek. - A ty wszystko zepsułeś.
- Zepsułem?
- Tak. Zająłeś mnie rozmową, a ja chciałam cię uwieść.
- Już milknę. - Kąciki warg mu zadrżały. - I czekam.
- Często bywasz uwodzony? - Przeszła do drzwi i przekręciła klucz w zamku.
- Czasem.
Oparła się o drzwi.
- Przez kogo?
Rozciągnął usta w uśmiechu.
- Mademoiselle, jestem dżentelmenem.
- No dobrze. Zresztą to nie ma znaczenia. - Machnęła ręką. - Byleby uwodzicielką nie
była ta blondyna z Anglii, z którą tańczyłeś przed siedmioma laty.
Nie odpowiedział. Jak przystało na dżentelmena.
- Hm. Poczęstowałam cię kieliszkiem alkoholu. Włączyłam muzykę. Więc teraz... - W
jej oczach pojawiły się figlarne iskierki. - Już wiem. Pozwolisz, że na moment zostawię cię
samego?
- Oczywiście.
Znikła w przyległej do saloniku sypialni. Nie wahając się nawet przez chwilę, Aleks
wysunął szufladę, w której Eve schowała tekst swojej nowej sztuki, i zaczął czytać.
Dialog pomiędzy kobietą w średnim wieku a jej odbiciem w lustrze wciągnął go od
pierwszej strony.
- Wasza Wysokość...
Pośpiesznie zamknął szufladę. Zamierzał powiedzieć Eve, że sztuka jest wspaniała, że
ona sama ma ogromny talent, ale kiedy się odwrócił, nie był w stanie wydobyć głosu.
Miała na sobie powabną koszulę nocną oraz rozpięty jedwabny szlafrok, jedno i
drugie w kolorze przydymionego błękitu. Rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona.
Patrzyła na niego kusząco, spod półprzymkniętych powiek.
Dał się skusić. Podszedł bliżej. Bez słowa wciągnęła go do sypialni.
- Cały dzień czekałam na ciebie - szepnęła, wolno rozpinając mu koszulę. - Chciałam
cię dotykać... - przesunęła ręką po jego klatce piersiowej - i czuć twój dotyk.
- Kiedy jestem daleko od ciebie, na niczym nie potrafię się skupić. - Zsunął szlafrok z
jej ramion. - A przy tobie odchodzę od zmysłów.
- To dobrze, odchodź.
W pokoju paliły się dziesiątki świec. Z salonu docierała nastrojowa muzyka. Eve
leciutko pchnęła go na łóżko i zaczęła spełniać jego najskrytsze marzenia.
Myślał, że serce wyskoczy mu z piersi. Nigdy w życiu nie był tak podniecony. Jeszcze
ż
adna kobieta go tak nie całowała, tak nie pieściła. Drżał na całym ciele.
Cieszyła się i upajała swoją władzą. Nawet nie przypuszczała, że sprawianie rozkoszy
może być tak cudownym przeżyciem. Tu, w jej łóżku, Aleks należał do niej. Był mężczyzną,
nie księciem. Ojczyzna, obowiązki, etykieta, tradycja - takie rzeczy poszły w zapomnienie.
Gdy popatrzył jej w oczy, dojrzał w nich wyzwanie.
- Och, Eve, jesteś szalona - mruknął ochryple i przywarł ustami do jej ust.
Ich pocałunki były namiętne, uściski miażdżące. Oboje doświadczali czegoś zupełnie
nowego, utracili kontrolę, ogarnęła ich dzika, zwierzęca żądza.
- Aleksander... - Wydawało jej się, że krzyknęła jego imię. ale to był tylko szept. -
Chcę cię, pragnę cię. - Błądziła rękami po jego ciele, aż odnalazła to, czego szukała. - Chodź,
błagam. Chodź!
Posłuchał jej. Porwała ich obezwładniająca fala. Unosząc się na niej, oddalali się od
brzegu. Coraz szybciej. Gdy wreszcie dotarli do celu, Aleks zawołał coś. Po francusku.
Językiem miłości, językiem swego serca.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Po raz pierwszy w życiu obudziła się w jego ramionach. Świece dawno się wypaliły,
ale w powietrzu wciąż unosił się ich kwiatowy zapach.
- Aleksander... - szepnęła i przytuliła się mocniej.
- Śpij. Jest jeszcze wcześnie. - Delikatnie próbował się oswobodzić.
- A ty wstajesz?
- Muszę.
Nie chciała go puścić.
- Dlaczego? Mówiłeś, że jest wcześnie.
Roześmiawszy się cicho, uniósł ramię, którym usiłowała go opleść, i pocałował ją w
rękę.
- Z samego rana mam spotkanie.
- Ale chyba nie aż tak wcześnie? - Popatrzyła na niego zaspanym wzrokiem. Włosy
miał potargane, ale spojrzenie bystre i przenikliwe. - Mógłbyś zostać godzinę dłużej.
Chciał. Marzył o tym, aby spędzić z nią w łóżku kilka kolejnych dni.
- To nie byłoby rozsądne.
Zrozumiała, o co mu chodzi, i troszkę posmutniała.
- Nie chcesz, żeby służba widziała, jak opuszczasz mój pokój?
- Wierz mi, tak będzie lepiej.
- Dla kogo? - spytała.
Uniósł zdziwiony brwi. Rzadko się zdarzało, aby ktoś kwestionował jego decyzje.
- Posłuchaj. Niech to, co jest między nami, pozostanie naszą tajemnicą. Nie chcę
narażać cię na plotki. Po co mają pisać o tobie w brukowcach?
Oparłszy się o wezgłowie, skrzyżowała ręce na piersi.
- Pozwól, że sama będę się martwić o moją opinię.
- Ależ proszę bardzo. - Pogładził jej gołe ramię. - Ale mnie chyba też wolno?
- Dlaczego?
Natura nie obdarzyła go cierpliwością. Całymi latami ją w sobie wyrabiał.
- Eve, odkąd pojawiło się w prasie nasze zdjęcie zrobione po wybuchu, ludzie snują
różne domysły.
- Co z tego? - Zraniły ją jego słowa. A człowiek zraniony, jak sama wiedziała, często
zachowuje się irracjonalnie. - Nie wstydzę się tego, że jestem twoją kochanką.
- Uważasz, że ja się wstydzę? Tak?
- Na to wygląda. Przychodzisz późno, kiedy wszyscy śpią. Wychodzisz przed świtem,
ż
eby nikt nie wiedział, gdzie ani z kim spędziłeś noc.
Zacisnął rękę na jej szyi.
- Nigdy więcej tak nie mów. Nie pojmuję, jak możesz tak myśleć.
- A jak mam myśleć?
Zacisnął rękę jeszcze mocniej. Przerażona, otworzyła szeroko oczy. Po chwili z całą
siłą, niemal brutalnie, przytknął wargi do jej ust. Walczyła; pragnęła słów, zapewnień, a nie
pocałunków. Nie zważał na to. Wreszcie uległa. Przestała się złościć, zaczęła czuć. Wkrótce
znów pochłonęła ich szalona namiętność.
Leżał na wznak, wpatrując się w sufit. Eve leżała obok, zwinięta w kłębek. Nie
dotykali się. Na zewnątrz słońce wypalało poranną mgłę.
- Nie chcę cię skrzywdzić.
Wolno wypuściła z płuc powietrze.
- Nie skrzywdzisz mnie.
- Jesteś tego pewna? - Chciał wziąć ją w objęcia, ale wolał nie ryzykować. - Musimy
porozmawiać, Eve. Ale nie teraz.
- Tak, później.
Wstał; ona nie ruszyła się z miejsca. Słyszała, jak się ubiera, potem czekała na odgłos
przekręcanego w zamku klucza.
Niespodziewanie położył rękę na jej ramieniu.
- Wzbudzasz we mnie wiele różnych odczuć, ale na pewno się ciebie nie wstydzę.
Poczekasz na mnie w teatrze? Postaram się przyjechać najdalej o szóstej.
Nie odwróciła się. Bała się, że jeśli na niego spojrzy, rzuci mu się na szyję i zacznie go
błagać, aby został.
- Dobrze, zaczekam.
- Prześpij się jeszcze z godzinkę.
Nie odpowiedziała. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Zacisnęła powieki. Aleks
ofiarował jej namiętność. Przedtem sądziła, że to wystarczy. Teraz wiedziała, że nie. Chciała
posiąść nie tylko jego ciało, ale również serce. Innymi słowy, chciała wszystko albo nic.
Połowiczne rozwiązania jej nie zadowalały.
Zwlokła się z łóżka. Pora wrócić do rzeczywistości. Nie zamierzała roztkliwiać się nad
sobą ani snuć marzeń, które nie mają szansy się spełnić.
Wszedł do gabinetu ojca i skinął na powitanie zebranym tam mężczyznom. Ojciec,
który właśnie gasił w popielniczce papierosa, siedział przy biurku. Reeve - na kanapie obok
Bennetta. Malori, szef służb specjalnych, na krześle. Stojący centralnie stół zawalony był
papierami.
W tym samym składzie spotkali się wczoraj i zamierzali spotykać codziennie, dopóki
nie rozwiążą sprawy Deboque'a. Pierwszy zabrał głos Reeve, który opowiedział o
wzmożonych środkach bezpieczeństwa, jakie wprowadził w pałacu, w Centrum, gdzie
mieściły się teatry oraz siedziba fundacji zbierającej pieniądze dla dzieci niepełnosprawnych,
oraz u siebie na farmie. A także na lotnisku i w porcie.
- Każdemu z nas też przydzieliłeś dodatkową ochronę - zauważył ponuro Bennett. -
Sądzisz, że znów zadzwonią do Eve? Chyba wiedzą, że założyliśmy u niej podsłuch
telefoniczny i że wyszkoleni agenci nie spuszczaj ą jej z oka.
Odpowiedzi udzielił mu Malori.
- Największą słabością Deboque'a jest zbytnia pewność siebie - rzekł, pykając z fajki.
- Myślę, że znów posłuży się panną Hamilton. I że zrobi to już wkrótce.
- Uważam, że powinniśmy odesłać Eve do Stanów - oznajmił Aleksander, sięgając po
paczkę papierosów.
- To nie powstrzyma Deboque'a, Wasza Wysokość.
- Ale przynajmniej ona będzie bezpieczna.
- Aleks... - zaczął Reeve; kontynuował po chwili, gdy jego szwagier schował
zapalniczkę do kieszeni. - Jeśli nasze analizy są trafne, potrzebujemy Eve. Daj mi skończyć -
powiedział szybko, spodziewając się protestu. - Gdyby zgodziła się wyjechać, sam bym ją
wsadził do samolotu, ale skoro upiera się, żeby zostać, nie pozostaje nam nic innego, jak
przydzielić jej ochronę i czekać.
- Czekać?! - Aleksander wypuścił z ust strumień dymu. - Czekać, aż znów znajdzie się
w niebezpieczeństwie? Jeśli, tak jak przypuszczasz, wiadomość od Deboque'a przekazał jeden
z pracowników teatru, to...
- Deboque'a nie interesuje panna Hamilton - oznajmił cicho Malori. - Ona jest tylko
pionkiem.
- A pionki, jak wiadomo, są na straty.
- Aleksandrze... - Głos księcia był niewiele donośniejszy od szeptu, ale pobrzmiewała
w nim siła i stanowczość. - Musimy zachować spokój i zimną krew. Wiesz, że dobro Eve leży
mi na sercu nie mniej niż dobro własnych dzieci. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby
zapewnić jej bezpieczeństwo.
- Przyjechała tu na moje zaproszenie. Jest naszym gościem. Jesteśmy za nią
odpowiedzialni.
- Wiem, synu. Jeżeli któryś ze współpracowników Eve działa w imieniu Deboque'a,
ręczę ci, że wkrótce poznamy jego tożsamość. Deboque zaś na pewno nie będzie próbował
pozbyć się Eve; straciłby wtedy swojego agenta, bo cały zespół wróciłby do Stanów. To
logiczne.
- A może on wcale nie myśli logicznie?
- Tacy jak on zawsze wszystko na trzeźwo kalkulują. Nie ulegają emocjom, nie
podejmują pochopnie decyzji.
- Każdemu zdarza się popełnić błąd.
- To prawda. - Armandowi stanął przed oczami Seward. Smutek, który przepełnił jego
serce, pozostał jednak głęboko ukryty. - Ale my na żadne błędy nie możemy sobie pozwolić. -
Skierował wzrok na Reeve'a. - A zatem sprawę bezpieczeństwa zostawiam w twoich rękach.
Reeve skinął głową.
- Wydałem już odpowiednie dyspozycje. Wzmocniłem straż, każdemu przydzieliłem
dodatkową ochronę. Kolejnym krokiem będzie infiltracja organizacji Deboquela. Ustaliłem z
Malorim, któremu agentowi powierzyć to zadanie.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł - mruknął Malori.
- Dobry, dobry - powiedział Reeve, po czym wręczył Armandowi papierową teczkę. -
Malori i ja uważamy, że nazwisko tego agenta powinno być znane wyłącznie nam trzem.
- Sprawa dotyczy nas wszystkich - wtrącił Bennett.
- Zgadza się, ale tu chodzi o bezpieczeństwo naszego agenta. Im mniej osób będzie
wiedziało, kim on jest, tym większa szansa, że plan się powiedzie. Tyle że to może trwać
bardzo długo. Kilka miesięcy, może nawet lat.
- Nieważne. Po prostu chciałbym, aby za mojego życia udało się zlikwidować siatkę
Deboque'a. - Stary książę nie zajrzał do teczki z poufnymi informacjami. Zamierzał zrobić to
później, po czym schować ją do sejfu. - Proszę mnie regularnie informować o postępach.
- Oczywiście. - Reeve zgarnął ze stołu resztę papierów. - Jeżeli schwytamy człowieka,
którego Deboque opłaca w teatrze, i przesłuchamy go, może obejdzie się bez infiltracji.
Kiedy mężczyźni zaczęli szykować się do wyjścia, Aleks zwrócił się do ojca:
- Jeśli masz chwilę czasu, chciałbym z tobą porozmawiać.
- Jadę do teatru - oznajmił Bennett, spoglądając na brata. - Postaram się nie spuszczać
Eve z oka.
- Dzięki. Tylko pamiętaj, rób to dyskretnie, bo inaczej wyrzuci cię na zbity pysk.
- Spokojna głowa. Znam ją nie od dziś. - Poklepał brata po ramieniu, następnie
podszedł do ojca i pocałował go w policzek. - Poradzimy sobie, tato. W jedności nasza siła.
Stary książę odprowadził go wzrokiem do drzwi. Żadne wcześniejsze plany, rozmowy
ani zapewnienia o wzmożonych środkach bezpieczeństwa nie rozproszyły jego obaw. Dopiero
syn dodał mu otuchy - pocałunkiem i paroma prostymi słowami.
- Spośród wszystkich moich dzieci jeden Bennett nie przestaje mnie zaskakiwać.
- Ucieszyłby się, gdyby to usłyszał - powiedział Aleks.
- Jako mały chłopiec znosił do pałacu ranne zwierzęta, chore koty, ptaki z połamanymi
skrzydłami. Wierzył, że potrafi je uzdrowić. Czasem mu się udawało. Swoją wrażliwością
przypomina mi waszą matkę. - Armand podniósł się z fotela. - Napijesz się kawy, Aleks?
- Nie, dziękuję. Muszę jechać do Hawru. Powitać statek.
- Co za entuzjazm.
- Zmobilizuję się.
- Nie wątpię. Chciałeś porozmawiać o Eve?
- Tak.
Armand otworzył szeroko okno. Świeże słone powietrze powinno im obojgu dobrze
zrobić.
- Aleks, mam oczy. Widzę, co się dzieje, i wiem, co czujesz.
- Może wiesz. Ja dopiero teraz zaczynam to sobie uświadamiać.
- Kiedy byłem młodym człowiekiem, młodszym niż ty teraz, musiałem nagle zasiąść
na tronie i rządzić krajem. Oczywiście od dziecka mnie do tego przygotowywano. Ale nie
sądziłem, że ten moment nadejdzie tak szybko. Twój dziadek zachorował i trzy dni później
już nie żył. Nie było mi łatwo. Miałem dwadzieścia cztery lata. Z uwagi na mój młody wiek i
wybuchowy temperament wielu członków rady bało się, że sobie nie poradzę. - Uśmiechnął
się pod nosem. - Muszę się przyznać, że nie zawsze potrafiłem być tak dyskretny i rozsądny
jak ty.
- Widzę, że nie wszystkie cechy Bennett odziedziczył po mamie.
Po raz pierwszy od wielu dni stary książę parsknął śmiechem.
- Aż tak beztrosko nigdy się nie zachowywałem. W każdym razie - kontynuował po
chwili - mniej więcej po roku złożyłem oficjalną wizytę w Anglii. Tam poznałem Elizabeth i
nagle moje życie nabrało sensu. Prawdziwa miłość jest piękna, lecz bywa bardzo bolesna.
- Wiem.
Starzec przyjrzał się uważnie swojemu pierworodnemu synowi i westchnął ciężko.
- Tak myślałem. Czy zastanawiałeś się, co by to oznaczało?
- Tak, ojcze. Ciągle nad tym dumam i ciągle sobie powtarzam, że nie mogę tego od
niej żądać. Zbyt wiele musiałaby dla mnie poświęcić. Jej życie zmieniłoby się w sposób
trudny do wyobrażenia.
- Czy ona cię kocha?
- Tak. - Przycisnął palce do oczu. - Przynajmniej taką mam nadzieję. Tyle czasu
próbowałem tłumić swoje uczucia, że...
Annand pokiwał głową. Doskonale syna rozumiał.
- Chcesz mojej rady czy błogosławieństwa?
Aleks opuścił ręce wzdłuż ciała.
- I tego, i tego.
- Dobrze. A więc uważam, że dokonałeś trafnego wyboru. - Armand uśmiechnął się i
podszedł do syna. - Cordina będzie dumna, mając taką księżną.
- Dziękuję, ojcze. - Uścisnęli sobie dłonie. - Myślę jednak, że bycie księżną
niekoniecznie ucieszy Eve.
- Amerykanie. - Armand westchnął. - Pewnie tak jak twój beau - frere, wolałaby się
obyć bez tytułu.
- Tak, ale w przeciwieństwie do Reeve'a, nie miałaby wyboru.
- Jeśli cię kocha, to korona, którą kiedyś włoży na głowę, nie będzie jej ciążyła. Twoja
tobie też nie.
Aleks puścił to mimo uszu. Wolał, by ojciec żył i sprawował władzę jak najdłużej.
- Jestem ci wdzięczny za wsparcie - rzekł. - A teraz czekam na radę.
- Niewiele osób zasługuje na to, żeby otworzyć przed nimi serce. Kiedy spotkasz
kobietę, z którą chcesz dzielić życie, niczego przed nią nie ukrywaj. Pamiętaj, kobiety mają
silne ramiona. Nie bój się na nich wesprzeć.
- Wesprzeć? Ale to ja chcę chronić żonę...
- Oczywiście. Jedno drugiego nie wyklucza. Poczekaj, mam coś dla ciebie.
Na moment Armand zniknął w sąsiadującej z gabinetem bibliotece. Kiedy wyłonił się,
trzymał w ręce czarne aksamitne pudełeczko.
- Często się zastanawiałem, co będę czuł w takiej chwili. - Wbił oczy w pudełeczko. -
Czuję smutek, że to do mnie wróciło. Czuję radość i dumę, że mam syna, któremu mogę to
ofiarować. - Nie potrafił powściągnąć emocji, które zawsze tak skrzętnie skrywał. - Syna,
którego nie tylko kocham, ale którego również darzę szacunkiem. - Wsunął pudełko do dłoni
Aleksa. - Jest to pierścionek, który podarowałem twojej mamie, kiedy się jej oświadczyłem.
Byłbym szczęśliwy, gdybyś zechciał podarować go Eve, kiedy poprosisz ją o rękę.
- Uczynię to z największą przyjemnością. - Aleks nie był w stanie rozprostować
palców i otworzyć kasetki. - Dziękuję, tato.
Patrząc na syna, który teraz dorównywał mu wzrostem, Armand przypomniał sobie
jego narodziny, dzieciństwo, lata młodzieńcze.
- Kiedy włożysz jej ten pierścionek na palec - powiedział wzruszony - przyprowadź ją
do mnie.
Eve obserwowała dwóch młodych maszynistów, którzy uzbrojeni w pędzle, wałki i
puszki ze sprayem poprawiali scenografię. Przełykając ziewnięcie, zapisała w notesie kolejny
punkt: żeby po powrocie do Stanów koniecznie przeznaczyć trochę pieniędzy na kupno
nowego sprzętu. Wracali za niecałe pięć tygodni. Za dwa dni miała się odbyć premiera
pierwszej sztuki; za cztery tygodnie zespół wystąpi po raz ostatni. Kilka dni będą
potrzebowali na spakowanie rekwizytów, zdjęcie dekoracji, a potem... potem wylot.
Na jesieni ruszą w objazd po Stanach. Wszystko od dawna było zaplanowane. A w
styczniu - właśnie ustalała warunki kontraktu - przez trzy tygodnie będą występować w Los
Angeles. Podejrzewała, i chyba się nie myliła, że po powrocie z Cordiny zaproszenia na
występy posypią się lawinowo.
Przeszła na skraj sceny, gdzie przy niedużym stoliku siedział reżyser, i usiłowała
skoncentrować się na próbie. Aktorzy byli w kostiumach, ucharakteryzowani. Wielki
czerwony wazon, o który prosiła Pete'a, przyciągał wzrok. Nieco wyblakłe obicie kanapy już
nie raziło świeżością. Na kredensie leżały wykrochmalone koronkowe serwetki.
Wszystko było idealnie, tak jak sobie wymarzyła. Więc dlaczego nie czuła satysfakcji,
radości?
- Wygląda wspaniale - szepnął ktoś tuż nad jej uchem.
Podskoczyła.
- Ben! - Przycisnęła notes do piersi. - Co tu robisz? To próba zamknięta. Nie dla
widzów.
- Nie jestem widzem. Wyjaśniłem to waszemu portierowi.
Obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła stojących nieopodal Bena ochroniarzy.
- Nie masz nic ważniejszego do roboty?
- Od paru tygodni haruję jak dziki wół. Należy mi się kilka godzin relaksu. - Kiedy
indziej wykorzystałby ten czas na jazdę konną. - Pomyślałem sobie, że wpadnę do ciebie i
sprawdzę, jak wam idzie próba.
- Jeśli szukasz Doreen, musisz iść na górę do sali B. Ale... no wiesz, przygotowujemy
cztery sztuki...
- W porządku, pojąłem aluzję. Nie będę jej przeszkadzał - powiedział, choć prawdę
mówiąc, w ogóle nie myślał o Doreen. Przez chwilę spoglądał w milczeniu na scenę. -
Większość tych ludzi zatrudniasz pewnie od lat?
- Niektórych tak, niektórych nie - odparła. - Zejdźmy na widownię. Chcę zobaczyć,
jak to wygląda stamtąd.
Usiedli w środkowym rzędzie na wprost sceny. Ochroniarze zajęli miejsca trzy rzędy
dalej.
- Nieźle - powiedziała. - Wcześniej siedziałam w ostatnim rzędzie na balkonie.
Wszystko idealnie widać i słychać. Macie tu fantastyczną akustykę.
- Twoi współpracownicy... - Ben powrócił do tematu, który zaczął chwilę wcześniej. -
Chyba dobrze ich znasz, prawda? W końcu spotykacie sienie tylko na stopie zawodowej, ale
również prywatnej...
- Na wyjazdach jest to nieuniknione. Ale ludzie teatru nie różnią się od innych
ś
miertelników. Jedni bardziej udzielają się towarzysko, inni trzymają się na uboczu. -
Uśmiechnęła się. - A co? Chcesz zmienić zawód?
- Myślisz, że nadaję się na aktora?
- Lepsza byłaby dla ciebie praca na zapleczu. Miałbyś więcej okazji do flirtów.
- Zapamiętam to sobie. Powiedz, ile osób liczy w sumie zespół?
- To zależy od tego, co wystawiamy.
- A na przykład teraz?
Zmarszczywszy brwi, przyjrzała mu się badawczo.
- Dlaczego pytasz?
- Z ciekawości.
- Tak? Nigdy przedtem takie rzeczy cię nie interesowały.
- Boże, Eve, nie można z tobą normalnie porozmawiać?
- Można, Ben. Ale ponieważ wczoraj Reeve zadawał mi podobne pytania, stałam się
podejrzliwa. Wyjaśnij mi, proszę, co moi pracownicy mają wspólnego z tym draniem za
kratkami?
Ben wyciągnął nogi i oparł je o fotel przed sobą.
- Nie mogę. Nie ja prowadzę dochodzenie. Skarbie, kim jest ta aktorka w halce?
Chyba mi jej nie przedstawiono.
- Przestań, Bennett - skarciła go Eve. - Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi.
- Jesteśmy.
- Więc bądź ze mną szczery.
Wahał się tylko przez ułamek sekundy. Ponieważ był jej przyjacielem i darzył ją
szacunkiem, decyzję podjął błyskawicznie.
- Nie sądzisz, że należy rozważyć wszystkie możliwości? - spytał.
- To znaczy?
- Kiedy szantażysta odezwał się do ciebie po raz drugi, dzwonił z tego budynku. -
Widząc, jak Eve wytrzeszcza oczy, pokiwał smutno głową. - Nie powiedzieli ci o tym,
prawda?
- Z tego budynku? Skąd dokładnie?
- Nie potrafią tego ustalić. Ale wiedzą, że na pewno nie telefonowano z miasta. Poza
tym każdego wejścia pilnował strażnik. Nigdzie nie było śladów włamania. Ładunek musiał
być podłożony przez kogoś, kto tu pracuje. Przez osobę, która może swobodnie wchodzić do
budynku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.
- Jeśli nawet, to dlaczego zawężasz krąg podejrzanych do moich ludzi? - spytała. - To
jest ogromny kompleks. Mieszczą się w nim jeszcze trzy inne teatry. W każdym pracują
aktorzy, maszyniści, oświetleniowcy...
- Wiem. - Zacisnął rękę na jej dłoni. - Ale... Posłuchaj, Eve. To musiał być ktoś, kto
ma prawo przebywać w tej części budynku. Na scenie, za kulisami, w garderobie, w
magazynie, nawet w twoim gabinecie. Ktoś, czyja obecność nikogo nie dziwi.
- Ale dlaczego ktoś z moich pracowników miałby grozić twojej rodzinie?
- Podobno Deboque hojnie płaci.
- Nie wierzę, Ben. - Skierowała spojrzenie na scenę. - Gdybym sądziła, że masz rację,
natychmiast bym przerwała próby i odesłała wszystkich do domu. Psiakość, Ben! Ci ludzie to
aktorzy, krawcowe, fryzjerki, akustycy, a nie terroryści czy zamachowcy.
- Spokojnie, Eve. Nie twierdzę, że któryś z nich podłożył ładunek, ale teoretycznie
mógł. Przemyśl to. - Poklepał ją po ręce. - I uważaj na siebie.
Nagle coś sobie uświadomiła i cała złość z niej wyparowała.
- Boże, jeżeli przywiozłam tu kogoś, kto...
- Nawet nie kończ - przerwał jej Ben. - Bez względu na to, co wykaże dochodzenie,
nie jesteś za nic odpowiedzialna. Winę ponosi wyłącznie Deboque.
Eve westchnęła głośno.
- Nigdy go na oczy nie widziałam. Nawet nie wiem, jak wygląda, a ciągle mam przez
niego kłopoty. Trzeba go powstrzymać, zanim...
- Powstrzymamy. - Powiedział to cicho i łagodnie, ale w jego głosie pobrzmiewała
furia. - Reeve przystąpił już do działania. Niestety na wynik trzeba będzie trochę poczekać,
ale na pewno się uda.
- Tylko ty się do niczego nie mieszaj. Niech się wszystkim zajmą fachowcy.
Rozciągnął usta w uśmiechu.
- Nie denerwuj się, złotko. Bardziej interesują mnie kobiety i konie niż sława i chwała.
- To dobrze. - Wstawszy z fotela, potarła skronie.
- No, czas na mnie. Muszę iść na górę i obejrzeć kawałek drugiej próby.
- Za ciężko pracujesz. Odbija się to na twojej twarzy.
- Jak zwykle, jesteś bardzo szarmancki.
- I przestań się martwić o Aleksa.
- Możesz mi powiedzieć, jak mam to zrobić?
- Niestety. - Pociągnął ją za kosmyk. - Zaufaj losowi. Aleks będzie rządził Cordiną.
Nic mu w tym nie przeszkodzi.
- Oby. Wiesz, kiedy go widzę, jestem spokojna. Ale z dala od niego... po prostu się
boję. - Uścisnęła Bena na pożegnanie. - Do zobaczenia wieczorem.
- Zagramy w remika?
- Dalej jesteś mi winien pięćdziesiąt trzy dolary.
- Kto by to liczył?
- Ja - odparła z uśmiechem.
Ruszyła między rzędami do przejścia, po czym skręciła w lewo. Parę kroków za nią
podążało dwóch ochroniarzy.
Wczesnym popołudniem zajrzała Gabriella z Chris; usiłowały namówić Eve, żeby
wybrała się z nimi do nadmorskiej kawiarni. Odmówiła im. Nie chciała też kawy i ciastek,
które przygotowała dla niej asystentka. Podziękowała uprzejmie jednemu z aktorów, który
zaproponował, aby zdrzemnęła się w jego garderobie, oraz charakteryzatorce, która nieśmiało
podsunęła jej krem likwidujący worki pod oczami.
Kiedy próby dobiegły końca, była u kresu wytrzymałości.
- Jeżeli jeszcze jedna osoba powie mi, że powinnam odpocząć, nie ręczę za siebie -
mruknęła gniewnie, wędrując pustym korytarzem.
- Ja tam nic nie mówię.
Stanęła jak wryta, po czym wolno spojrzała w bok. Pete chował rekwizyty do skrzyń.
- Myślałam, że wszyscy już wyszli.
- Pewnie wyszli. - Wyprostował się. Zabrzęczały wiszące przy pasku klucze do
magazynu. - Ja też już prawie skończyłem. Muszę tylko znaleźć pudło na ten wielki wazon.
- Zostaw go na wierzchu. Takiego szkaradzieństwa nikt nie ukradnie.
- Sama pani mówiła, żeby kupić brzydki.
- I taki kupiłeś. - Potarła obolały kark. - Jest świetny. Serwetki również. A złodziei
naprawdę nie musimy się obawiać. Teatr będzie zamknięty i strzeżony przez całą noc. Więc
idź do hotelu, zjedz kolację...
- Może ma pani rację - rzekł, ale nie ruszył się z miejsca.
- O co chodzi, Pete? - spytała.
- Chciałbym coś powiedzieć...
- To mów.
- Trochę się tamtego dnia zezłościłem, kiedy kazała mi pani opuścić magazyn. I
jeszcze pociągnęła mnie za koszulę, a potem zagroziła wywaleniem z pracy.
- Domyślam się, że nie byłeś zadowolony.
- Na pewno bym się tak nie grzebał, gdybym wiedział, co się dzieje. - Podrapał się po
brodzie, po czym wbił wzrok w buty. - Talbot opowiedział nam, jak to pani biegała po
piętrach, sprawdzając, czy wszyscy wyszli. Zachowała się pani odważnie. - Podniósł oczy. -
Głupio, ale odważnie.
- Ani głupio, ani odważnie. Po prostu zrobiłam to, co musiałam. Ale dzięki za dobre
słowo, Pete.
- Chętnie bym panią zaprosił na kieliszek wina, szefowo.
Zatkało ją. Znała Pete'a od wielu lat, lecz zawsze dotąd trzymał się na dystans.
- Z przyjemnością, Pete. Dziś wieczorem jestem zajęta, może więc jutro po próbie?
- Dobrze, może być jutro. - Ponownie podrapał się po brodzie, po czym wolnym
krokiem skierował się do wyjścia.
Eve ruszyła w przeciwną stronę, do swojego nowego gabinetu. Spojrzała na zegarek:
szósta piętnaście. Aleks się spóźnia. Cały dzień niecierpliwie czekała na szóstą.
Cóż, poczeka chwilę dłużej.
O czym chciał z nią porozmawiać? O tym, co ich łączy? Że niestety nie mogą być
razem? Pragnął jej. Nie miała co do tego wątpliwości. Ale jako człowiek prawy, sumienny i
odpowiedzialny zdawał sobie sprawę, że lepiej zakończyć potajemne schadzki. Sam mówił,
ż
e nie chce narażać jej na plotki.
Niczego nie żałowała. Od początku wiedziała, na co może liczyć. Tak, poczeka na
Aleksa, ale nie będzie siedzieć bezczynnie, wzdychając i użalając się nad sobą.
Wziąwszy z półki plik notatek, usiadła przy biurku. Wokół było cicho jak makiem
zasiał. I nagle powietrzem wstrząsnął huk.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nawet nie zdążyła wstać od biurka, kiedy usłyszała odgłos kroków. Ktoś biegł
korytarzem. Otwierając drzwi, zamierzała jedynie spytać, co się dzieje; przecież próba już
dawno się skończyła i wszyscy mieli wrócić do hotelu na kolację.
Wtem zobaczyła ciało.
Znieruchomiała; po chwili rzuciła się pędem do leżącego na podłodze mężczyzny.
Koszulę miał zakrwawioną. Wokół było pełno szkła - potłuczone szklanki i dzban, z którego
wylała się woda. Niewiele się zastanawiając, ściągnęła sweter i okryła nim rannego.
Telefon! Starając się zachować spokój, wróciła biegiem do gabinetu i drżącą, wilgotną
ręką wykręciła numer.
- Tu Eve Hamilton. Dzwonię z Teatru Wielkiego w Centrum Sztuk Pięknych.
Postrzelono człowieka. Proszę przysłać karetkę. I policję. - Na moment wstrzymała oddech;
ktoś nadchodził korytarzem. - Tylko błagam, szybko! - dodała szeptem.
Odłożywszy słuchawkę, rozejrzała się po pokoju. Nie było żadnej drogi ucieczki;
jedyne wyjście prowadziło na korytarz. Kroki ucichły - ale jak daleko od drzwi stał zabójca?
Dygocząc na całym ciele, obeszła cicho biurko. Wiedziała, że ktokolwiek tam jest, zabije ją, a
potem...
Spojrzała na zegarek. Szósta dwadzieścia. No tak, czekają na Aleksandra. Pot spływał
jej z czoła, gdy wolno skradała się do drzwi. Musi ostrzec Aleksa! Musi znaleźć na to sposób.
Wyciągnęła rękę, żeby szerzej uchylić drzwi, kiedy nagle ktoś pchnął je lekko od zewnątrz.
Najpierw zobaczyła pistolet. Potem trzymającą go rękę. Dławiąc krzyk, podniosła
wzrok i spojrzała na przybysza.
W drzwiach stał mężczyzna, z którym Aleks trenował szermierkę. Już wtedy, gdy
uśmiechnął się do niej jego twarz wydała się jej znajoma. Nic dziwnego. Przypomniała sobie,
ż
e dzień czy dwa wcześniej widziała faceta tu, w teatrze.
Teraz nie uśmiechał się. Patrząc mu w oczy, nie miała cienia wątpliwości, że ten
człowiek potrafi zabijać.
- Mademoiselle... - zaczął.
Nie czekała na dalszy ciąg. Prawą ręką wykonała gwałtowny zamach, celując w szyję
bandyty. Kiedy pistolet upadł z brzękiem na podłogę, zamachnęła się po raz drugi, tym razem
uderzając kantem dłoni w kark. Dysząc ciężko, popatrzyła z góry na leżącą u swych stóp
postać.
Chwytając nieprzytomnego mężczyznę pod pachy, wciągnęła go do gabinetu. W
górnej szufladzie biurka znalazła klucz. Przeskoczywszy nad ciałem, wyszła na korytarz i
zamknęła za sobą drzwi.
W głowie jej szumiało. Oparła się o ścianę, usiłując złapać oddech i oczyścić umysł.
Słysząc, jak parę metrów dalej postrzelony mężczyzna jęczy, podbiegła do niego.
- Ciii. Wezwałam karetkę. Zaraz lekarz opatrzy panu ranę.
- Jermaine...
- Tak, wiem. Zajęłam się nim. Proszę nic nie mówić. - Pomyślała, że powinna
zastosować jakiś ucisk, żeby zatamować krwawienie. Ale jak? Czym? Może ręcznik. .. -
Niech pan się nie rusza. Zaraz wrócę.
- Czekał... ukryty...
- Wiem. Nikomu już nic nie zrobi. Zamknęłam go w moim gabinecie. A pan niech nic
nie mówi. Za chwilę wrócę.
Wstała. Zamierzała iść do najbliższej łazienki po ręcznik, kiedy usłyszała za sobą
hałas. Obejrzała się. Korytarz był pusty. Zwilżywszy wargi, popatrzyła na drzwi gabinetu.
Czyżby bandyta odzyskał przytomność? Nagle z przerażeniem coś sobie uświadomiła. Nie
wzięła pistoletu. Broń była w gabinecie.
Ni stąd, ni zowąd dobiegło ją wołanie. Skierowała się tam, skąd dochodziło. Po chwili
wcisnęła kontakt. Światło zalało scenę. Aleksander. Szlochając głośno, rzuciła mu się w
ramiona, zanim zdążył ją przeprosić za spóźnienie.
- Eve, co się stało?
- Ten facet, agent Deboque'a, jest w moim gabinecie. Zamknięty na klucz. Postrzelił
jednego ze strażników. Wezwałam już karetkę i policję.
- Nic ci nie zrobił? - Przyjrzał się jej uważnie. - Skąd ta krew...?
- To nie moja, to tego strażnika. Aleks, on potrzebuje pomocy. A w moim gabinecie...
- Już dobrze. - Obejmując ją mocno, zwrócił się do swoich ochroniarzy. - Idźcie tam.
Ja z nią zostanę.
- Ale on ma broń... - zaczęła.
- Oni też - przerwał jej Aleks. Podprowadził ją do kanapy o spranym, spłowiałym
obiciu. - Usiądź. I opowiedz mi, co się stało.
- Wydawało mi się, że wszyscy poszli do domu. Nagle usłyszałam strzał, a potem
kroki. Kiedy wyjrzałam z gabinetu, na korytarzu leżał człowiek. Wróciłam do telefonu. I
wtedy znów usłyszałam kroki. Aleks, to był ten twój partner od szermierki, Jermaine...
- Jermaine został postrzelony?
- Nie! - Potrząsnęła głową. - To on pomaga Deboque'owi. Miał broń. Znokautowałam
go...
- Znokautowałaś Jermaine'a?
- No tak. Strzelił do strażnika i wracał po...
- Eve. - Potrząsnął ją delikatnie za ramię. - Jermame jest szefem ochrony.
Przydzieliłem go, żeby chronił ciebie.
- Ale... ale on... - Urwała. Miała kompletny mętlik w głowie. - W takim razie kto...
- Przepraszam, że wam przeszkadzam. - Z lewej kulisy wyłonił się Russ. Trzymał w
dłoni rewolwer z tłumikiem.
- O Boże. - Aleksander poderwał się, zasłaniając sobą Eve.
- Jak to miło, że Wasza Wysokość odesłał ochroniarzy. Obiecuję, że to będzie szybka,
bezbolesna śmierć. Bądź co bądź jestem zawodowcem.
- Nie! - Eve wysunęła się zza Aleksa. - Nie możesz, Russ.
- Przykro mi, Eve. Ciebie mi naprawdę szkoda. - W jego głosie pobrzmiewała nuta
szczerości. - Jesteś najlepszą producentką teatralną, z jaką zdarzyło mi się współpracować.
- Nie ujdzie ci to płazem - oznajmił cicho Aleks, wiedząc, że lada moment wrócą
ochroniarze.
- Ujdzie. Znam ten teatr jak własną kieszeń. W ciągu dziesięciu sekund zapadnę się
pod ziemię. Więcej czasu mi nie trzeba. A jeśli się nie uda... - Wzruszył ramionami. W oddali
słychać było wycie policyjnych syren. - To trudno.
Wycelował broń prosto w serce Aleksandra.
- Osobiście nie mam nic przeciwko Waszej Wysokości...
Stali na środku sceny. Obok na stoliku połyskiwał wielki czerwony wazon pełen
papierowych kwiatów. Światła były włączone. Wyglądało to tak, jakby odbywała się próba.
Tylko rewolwer był prawdziwy.
Eve krzyknęła. Instynktownie, bez chwili namysłu, wysunęła się przed Aleksandra i
przyjęła kulę, która była przeznaczona dla niego.
Nie umrze. Nie może umrzeć. Siedział z głową wspartą na dłoniach i powtarzał te
słowa. Wiedział, że w poczekalni są inni, ale nie zwracał na nich uwagi Gabriella siedziała
obok niego, myślami i spojrzeniem starając się dodać mu otuchy. Ojciec stał przy oknie.
Bennett siedział na niedużej kanapie, ściskając Chris za rękę. Reeve krążył: to wychodził, by
porozmawiać z funkcjonariuszami policji, to wracał.
Gdyby miał sekundę więcej, mógłby pchnąć Eve na podłogę, pociągnąć za siebie, coś
zrobić, żeby nie dosięgła jej kula. Nie zdążył. Jej okrzyk wciąż dźwięczał mu w uszach.
Nigdy nie zapomni tego, jak zawyła z bólu, a potem wolno osunęła się na ziemię.
Miał na rękach jej krew. Dosłownie i w przenośni.
- Napij się, Aleks.
Gabriella podsunęła mu kubek herbaty, ale potrząsnął głową. Po chwili zapalił
kolejnego papierosa.
- Przestań się obwiniać. Eve będzie potrzebowała twojej pomocy i wsparcia. Musisz
być silny.
- Powinienem był ją ochronić. Nie narażać na niebezpieczeństwo. - Zacisnął powieki.
Nie pomogło. Wciąż miał przed oczami obraz Eve, która obejmuje go w pasie, własnym
ciałem osłaniając przed kulą. - On chciał mnie zabić, nie ją.
- Ciebie lub kogokolwiek z nas. - Gabriella położyła rękę na kolanie brata. - Wszyscy
w równym stopniu możemy czuć się winni... Aleks, w najgorszych chwilach mojego życia
byłeś przy mnie. Wiem, że odrzucałam twoją pomoc. Błagam, nie zachowuj się tak samo, nie
zamykaj się.
Poklepał ją po ręce. Na nic więcej nie było go stać. Reeve wrócił do poczekalni.
Ś
cisnął żonę za ramię, potem podszedł do Armanda. Stary książę w milczeniu skinął głową.
Nie mogąc usiedzieć w miejscu, Chris zaczęła chodzić od drzwi do okna i z powrotem. Wtem
poczuła, jak Gabriella otaczają ramieniem.
- Nie możemy jej stracić...
- Nie stracimy - szepnęła Brie. Delikatnie podprowadziła przyjaciółkę do krzesła. -
Pamiętasz, jak w szkole opowiadałaś mi o Eve? Zastanawiałam się, jak to jest mieć siostrę.
- Pamiętam. - Chris wzięła głęboki oddech. - Trochę mi nawet zazdrościłaś.
- Tak, bo sama dorastałam wśród mężczyzn. - Uśmiechając się, popatrzyła na braci,
ojca, męża. - Pamiętam też, kiedy pierwszy raz pokazałaś mi jej zdjęcie. Miała dwanaście
albo trzynaście lat. Była śliczna. Pomyślałam sobie, że to miło mieć kogoś, z kim można się
wszystkim dzielić.
- Opowiedziałam ci wtedy, jak ją przyłapałam w moim pokoju. Siedziała przy toaletce
zawalonej kosmetykami i moim najlepszym niebieskim cieniem malowała sobie powieki.
Wyglądała koszmarnie. - Wierzchem dłoni Chris osuszyła łzy. - Jej się jednak wydawało, że
wygląda rewelacyjnie.
Pociągnęła nosem i skinieniem głowy podziękowała Gabrieli! za chustkę. Po chwili
mówiła dalej.
- Była niepocieszona, kiedy ojciec wysłał ją do szkoły z internatem. Tata uważał, że
tak będzie najlepiej, i nie pomylił się, ale Eve... ona nienawidziła tej szkoły. A my...
kochaliśmy smarkulę, ale nie wierzyliśmy, że cokolwiek w życiu osiągnie. Zamiast się uczyć,
wertowała kolorowe pisma i godzinami słuchała muzyki. Okazało się jednak, że nie zbywało
jej na inteligencji, po prostu nie chciała marnować czasu na coś, co jej w ogóle nie
interesowało.
- Pisała do ciebie takie śmieszne listy. Czasem mi je czytałaś.
- Tak, opisywała dziewczyny w internacie, nauczycieli. Miała niesamowity zmysł
obserwacji. Boże, Brie, jak długo to jeszcze potrwa?
- Najwyżej parę minut Pamiętasz, myślałyśmy, że ona i Bennett... Wydawało nam się,
ż
e idealnie do siebie pasują. - Popatrzyła na siedzącego samotnie Aleksandra. - Czy to nie
dziwne, że dwoje ludzi, których uwielbiamy nad życie, odnalazło siebie?
- Ona tak bardzo go kocha. - Chris również skierowała wzrok na Aleksandra. -
Chciałam, żeby wróciła ze mną do Houston. Odmówiła. Jakby przeczuwała, że uratuje mu
ż
ycie. - Głos uwiązł jej w gardle. Dopiero po chwili była w stanie mówić dalej. - Powiedziała
mi, że nie ma znaczenia, co Aleks do niej czuje; po prostu chce z nim być jak najdłużej.
Brie westchnęła głośno.
- Zawsze jest taki zamknięty - szepnęła. - Rzadko uzewnętrznia emocje. Ale teraz
chyba już nikt nie może mieć żadnych wątpliwości. Aleks wini siebie za to, co się stało. Nie
okoliczności, nie los, nie Deboque'a. Wyłącznie siebie.
- Eve by go nie winiła.
- Wiem.
Chris ponownie otarta łzy i zmusiła się, by wstać. Niełatwo jej było przezwyciężyć
wrogość i podejść do Aleksa. Zrobiła to ze względu na Eve. Czuła do Aleksa żal, gniew,
niechęć. Kiedy usiadła obok niego na kanapie, popatrzył na nią oczami równie smutnymi i
czerwonymi jak jej własne.
- Nienawidzisz mnie, prawda? - spytał przytłumionym głosem. - Sam zionę do siebie
jeszcze większą nienawiścią. Ale to pewnie słabe pocieszenie.
Chciała uścisnąć jego rękę, lecz nie była w stanie.
- To jej nie pomoże, Aleks. Musimy być silni.
- Powinienem był ją zmusić do wyjazdu.
- Myślisz, że dałbyś radę? - Uśmiechnęła się nieznacznie. - Wątpię. Odkąd Eve
skończyła szkołę, nikomu nie pozwala za siebie decydować.
- Nie obroniłem jej. - Zakrył twarz. - Oddałbym za nią życic, a jednak nie zdołałem jej
obronić.
Chris nie wytrzymała; wyciągnęła do niego dłoń.
- Posłuchaj. Eve zasłoniła cię własnym ciałem. Świadomie stanęła tak, by kula
dosięgła ją zamiast ciebie. Jeżeli więc koniecznie chcesz się za coś winić, wiń się za to, że
ona cię kocha, - Na moment zamilkła. - Musimy wierzyć, że Eve z tego wyjdzie. Że
wyzdrowieje.
Czekali. Czas mijał. Kawa stygła. Popielniczki były coraz bardziej pełne. Szpitalne
zapachy przestały im przeszkadzać. O strażnikach pilnujących korytarzy zapomnieli.
Wreszcie w drzwiach ukazał się doktor Franco. Czepek miał mokry od potu, przód
fartucha również. Wszyscy natychmiast poderwali się na nogi. Lekarz skierował kroki w
stronę Chris.
- Pani siostrą zajmuje się chirurg, ale lada moment przewieziemy ją do sali
pooperacyjnej. Organizm pani siostry jest silny i nie ma zamiaru się poddawać.
- Więc nic jej nie będzie? - spytała Chris, niemal miażdżąc w uścisku rękę lekarza.
- Operację zniosła znacznie lepiej, niż się można było spodziewać. Jak już mówiłem,
doktor Thorette to jeden z najlepszych specjalistów na świecie. Sama operacja była bardzo
trudna; kula tkwiła tuż przy kręgosłupie.
- Ale Eve nie będzie... - Aleksander z trudem dokończył zdanie - sparaliżowana?
- Jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Doktor Thorette uważa jednak, że nie
doszło do trwałego uszkodzenia. Podzielam jego zdanie.
- A ponieważ pan, doktorze, nigdy się nie myli, myślę, że wszystko będzie dobrze -
oznajmił stary książę głosem ochrypłym od papierosów.
- Też tak myślę, Wasza Wysokość. Aleksandrze...
- Doktor Franco był przyjacielem Bissetów od ponad trzydziestu lat, rzadko jednak
zwracał się do członków książęcej rodziny po imieniu. - Eve ma młody, silny organizm. Nie
widzę powodu, dlaczego miałaby nie odzyskać zdrowia. Ale musimy poczekać. Myśmy
zrobili wszystko, co w naszej mocy. Reszta zależy teraz od niej.
- Kiedy mogę ją zobaczyć?
- Sprawdzę, kiedy trafi na salę pooperacyjną, i dam ci znać. Chociaż szansa, żeby
obudziła się przed świtem, jest niewielka... Nie. nie protestuj. Nie zamierzam ci niczego
zabraniać. Przeciwnie, myślę, że twoja obecność przyśpieszy jej powrót do zdrowia. A teraz
państwo wybaczą...
Czuwał przy łóżku Eve. W rogu sali paliło się niewielkie światełko. Na stoliku stała
taca z jedzeniem. Aleks odsunął ją na bok; nie był w stanie nic przełknąć.
Leżała bez ruchu podłączona do kroplówki.
Nie spuszczał z niej oczu. Czasem brał ją za rękę i opowiadał jej o tym, jak pójdą na
spacer brzegiem morza, jak pojadą do Zurychu, gdzie jego rodzina ma letnią rezydencję, albo
będą wypoczywać w ogrodzie. Czasem nic nie mówił, tylko siedział, uważnie wpatrując się w
jej twarz.
- Nie zostawiaj mnie, Eve - szepnął. - Zostań. Proszę cię. Tak bardzo jesteś mi
potrzebna. Nie odchodź.
Ani na moment się nie zdrzemnął. Kiedy w szparach między żaluzjami pojawił się
pierwszy słaby promyk światła, Eve drgnęła.
- Eve. - Aleks zacisnął rękę na jej dłoni. - Kochanie, wszystko będzie dobrze. Błagam,
otwórz oczy. Słyszysz mnie?
Owszem, słyszała, ale jego głos docierał z bardzo daleka. Coś było nie tak. Miała
wrażenie, jakby unosiła się na wodzie. I te sny... Otworzyła oczy. Przez moment nic nie
widziała, potem wolno zaczęły wyłaniać się kształty.
- Jestem tu - powtórzył. - Wszystko będzie dobrze. Powiedz, czy mnie słyszysz...?
- Aleks? - Jego twarz była blisko, ale ona nie mogła jej dotknąć. Dziwne, pomyślała,
wcześniej chyba nie miał zarostu? Uśmiech przebiegł po jej wargach. - Nie ogoliłeś się.
Po chwili znów zapadła w sen.
Ocknęła się parę minut później, choć jemu wydawało się, że upłynęło co najmniej
kilka godzin. Tym razem pamiętała, co się stało.
- Nie jesteś ranny? - spytała.
- Nie.
- Russ...
Odruchowo zwinął dłoń w pięść.
- Policja się nim zajęła. Nie martw się.
Eve rozejrzała się po sali. Za swoim łóżkiem zobaczyła aparaturę medyczną.
- Szpital! Nie chcę...
- To nie potrwa długo, ma belle - powiedział, zaskoczony strachem w jej oczach. -
Kiedy poczujesz się lepiej...
- Nie chcę leżeć w szpitalu.
- Będę tu z tobą.
- Cały czas?
- Tak - obiecał.
- Aleks, powiesz mi prawdę?
- Oczywiście. - Przywarł ustami do jej nadgarstka.
- Czy ja umrę?
- Nie. - Przysunął się bliżej. - Nie umrzesz. Doktor Franco mówi, że jesteś... -
przypomniał sobie określenie, jakiego sama kiedyś użyła - zdrowa jak koń.
- Na pewno tak nie powiedział.
- No dobrze, powiedział: jak ryba.
Uśmiechnęła się. Nagle syknęła cicho.
- Coś cię zabolało?
- Tak. Plecy, w okolicach łopatki.
Tam, gdzie tkwiła kula, pomyślał Aleks. Pocałował Eve w policzek i wstał.
- Zawołam pielęgniarkę.
- Nie odchodź.
- Zaraz wrócę. Przysięgam. - Kiedy otworzył drzwi, zobaczył idącego korytarzem
lekarza. - Obudziła się. Czuje ból w plecach.
- To nieuniknione, Wasza Wysokość. Zaraz zobaczymy, jak jej można pomóc. -
Doktor Franco gestem wezwał pielęgniarkę.
- Ona boi się tego miejsca, doktorze.
- Tak, ma jakąś fobię na punkcie szpitali. Ale niestety, musi tu jeszcze trochę zostać.
- W takim razie zostanę z nią.
- Absolutnie wykluczone.
- Słucham? - spytał Aleks. Następcy tronu na ogół nikt się nie sprzeciwiał.
- Nie mogę pozwolić, aby Wasza Wysokość tkwił tu dzień i noc. Natomiast na zmianę
z siostrą panny Hamilton, proszę bardzo. A teraz przepraszam, ale chciałbym zbadać
pacjentkę.
Aleksander usiadł na krześle za drzwiami. Marzył o tym, żeby przez parę minut być
sam, zamknąć się w jakimś ciemnym pokoju i dać upust wściekłości, bólowi, przerażeniu.
Po raz pierwszy od dwudziestu czterech godzin zamknął oczy. Otworzył je, gdy tylko
na korytarzu ukazał się doktor Franco.
- Wasza Wysokość może do niej na chwilę zajrzeć - powiedział lekarz. - Ale kiedy
zjawi się tu panna Chris, proszę udać się do domu, zjeść solidny posiłek i przespać się kilka
godzin. Inaczej zabronię Waszej Wysokości wstępu do szpitala.
Aleksander potarł kark.
- Gdyby nie to, że przemawia przez pana troska o pacjentkę, zignorowałbym pana
polecenia, doktorze. Proszę mi powiedzieć: jak ona się czuje?
- Jest osłabiona, ale nie ma żadnych wewnętrznych obrażeń. Najważniejsze, że ma
czucie w nogach.
- Czyli nie...
- Nie grozi jej paraliż. Potrzebuje ciszy, spokoju, wsparcia psychicznego. Myślę, że
jutro przeniesiemy ją do zwykłej sali.
- Doktorze, nawet pan nie wie, jaki jestem panu wdzięczny.
- To dla mnie honor leczyć członków książęcej rodziny - rzekł doktor Franco.
Aleksander poszukał w kieszeni etui z pierścionkiem.
- Podziwiam pańską spostrzegawczość, doktorze.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. To co, umawiamy się, że teraz panna Hamilton posiedzi
u siostry?
- W porządku. Za parę minut wyjdę.
Kiedy wszedł z powrotem do pokoju, Eve nie spała, wpatrywała się w sufit.
- Myślałam, że poszedłeś sobie.
- Przecież obiecałem, że wrócę. - Usiadł na łóżku i wziął ją za rękę. - Na kilka godzin
zostawię cię z Chris, dobrze? Ani przez chwilę nie będziesz sama.
- Czuję się jak idiotka z tym swoim strachem. Aleks... ten strażnik, którego Russ
postrzelił... Czy on...?
- Żyje. Jest pod stałą opieką lekarską. Właśnie zamierzam do niego zajrzeć.
- Być może ocalił mi życie - szepnęła. - I tobie. A ja nawet nie wiem, jak ma na imię.
- Craden.
Powtórzyła je kilka razy w myślach, żeby nie zapomnieć.
- A Jennaine? Jak się czuje?
Aleks uśmiechnął się.
- Doszedł już do siebie. Tylko jego duma nadal trochę cierpi.
- Niepotrzebnie. Przecież nie dostałam czarnego pasa za piękne oczy.
- To prawda, cherie. Najlepiej będzie, jak sama mu to kiedyś wyjaśnisz. - Odgarnął jej
z twarzy włosy.
- Jakie przynieść ci kwiaty? Mógłbym nazrywać ich w ogrodzie, ale... Nawet nie
wiem, czy masz ulubione.
Łzy pociekły jej po policzkach.
- Och, nie. Nie płacz, moja droga.
- To ja go tu sprowadziłam. - Zamknęła oczy, chcąc powstrzymać strumień łez. -
Sprowadziłam Russa do Cordiny. Do ciebie.
- Nie, kochanie. - Delikatnie otarł palcem jej twarz. - Deboque go sprowadził. Jeszcze
nie mamy na to dowodów, ale znajdziemy je.
- Jak mogłam być taka ślepa? Sama go przesłuchiwałam, rozmawiałam z ludźmi,
którzy z nim pracowali, widziałam go w paru sztukach... Po prostu nie rozumiem.
- Był fachowcem, Eve. Doskonałym aktorem. Ale zajmował się również czym innym.
Zabijał dla pieniędzy. Nie dla żadnej sprawy, tylko właśnie dla pieniędzy. Reeve jest w
kontakcie z Interpolem. Może zdołamy dowiedzieć się czegoś więcej.
- To się stało tak szybko...
- Ale już po wszystkim. Russ nikomu już nie wyrządzi krzywdy.
- Gdzie on teraz jest?
Aleks zawahał się, uznał jednak, że Eve ma prawo znać prawdę.
- Nie żyje. Jennaine zastrzelił go chwilę po tym, gdy... - Przed oczami stanął mu obraz
Eve osuwającej się na podłogę. - Kiedy na moment odzyskał przytomność, Reeve wyciągnął z
niego trochę informacji. Porozmawiamy o tym kiedy indziej, jak już będziesz zdrowa.
- Bałam się, że cię zabije...
Powieki zaczęły jej opadać. Lekarstwo zaaplikowane przez doktora Franca
najwyraźniej poskutkowało.
- I zabiłby, gdyby nie ty. Nie wiem, jak mam ci się odwdzięczyć.
Uśmiechnęła się sennie.
- Spośród kwiatów w ogrodzie najbardziej lubię dzwonki.
Przynosił je codziennie, najpierw do szpitala, a potem, gdy pozwolono Eve odbyć
dalszą kurację w pałacu pod okiem doświadczonej pielęgniarki, przynosił kwiaty na górę do
jej sypialni.
Kiedy po tygodniu zaczęła się martwić o swoją trupę, poczuł ulgę. Oznaczało to, że
zdrowieje.
Dziennikarze obwołali ją bohaterką. W prasie pojawiło się mnóstwo artykułów o tym,
co wydarzyło się w teatrze. Bennett czytał je Eve na głos, po czym żartował, że teraz pewnie
będzie zadzierać nosa.
Eve nalegała, żeby pierwsza premiera odbyła się zgodnie z planem. Potem wystraszyła
się - przecież powinna być na miejscu, mieć wszystko na oku.
Studiowała dokładnie każdą recenzję. Cieszyła się, że sztuka została dobrze przyjęta i
ż
e aktor, który zastąpił Russa, znakomicie wywiązał się ze swojego zadania. Żałowała
jedynie, że sama nie mogła obejrzeć tego przedstawienia.
Z coraz mniejszą chęcią poddawała się badaniom lekarskim.
- Doktorze, kiedy pan wreszcie przestanie mnie dźgać i ugniatać? Czuję się już dobrze.
Leżała na brzuchu, podczas gdy doktor Franco zmieniał jej opatrunek.
- Mówiono mi, moje dziecko, że źle sypiasz.
- Bo nudzę się jak mops. Spacer po ogrodzie jest wielkim wydarzeniem. Chcę iść do
teatru, panie doktorze. Przegapiłam pierwsze przedstawienie. Nie chcę przegapić drugiej
premiery.
- Rozumiem. Podobno odmawiasz przyjmowania leków?
- Bo ich nie potrzebuję. - Podparta głowę na dłoniach. - Naprawdę czuję się dobrze.
- Potwierdza się moja teoria - oznajmił z uśmiechem lekarz, pomagając Eve
przewrócić się na wznak.
- Jak pacjent marudzi, to znaczy, że zdrowieje.
- Przepraszam, jeśli zachowuję się jak rozkapryszone dziecko.
- Ależ wcale się tak nie zachowujesz.
- Po prostu nie jestem przyzwyczajona, żeby tak się o mnie troszczono. Nawet ojciec...
Gdyby Chris nie przekonała go, żeby wrócił do Houston, chybabym zwariowała. Tata
oczywiście był wspaniały, godzinami tu przesiadywał. Zresztą wszyscy są cudowni. Dzieciaki
Gabrielli przynoszą mi laurki. Dorian przemycił nawet kotka. Rzecz jasna, to tajemnica.
- Nikomu nie powiem.
- Książę Armand przychodzi codziennie. Dostałam od niego tę pozytywkę. -
Pogładziła srebrną szkatułkę. - Podarował ją swojej żonie, kiedy urodziła Aleksa...
Powiedział, że na pewno by się cieszyła, wiedząc, że pozytywka jest w tak dobrych rękach.
- Obie dałyście mu syna.
- Panie doktorze, wcale nie czuję się jak bohaterka.
- Łzy znów podeszły jej do gardła. Nienawidziła być beksą, ale nie umiała ich
powstrzymać. - Ja... muszę normalnie żyć. Leżąc tu, mam zbyt dużo czasu na rozmyślanie.
- Niepokoją cię własne myśli?
- Niektóre - przyznała. - Muszę się czymś zająć.
- Proponuję mały eksperyment...
- Jaki? - spytała podejrzliwie.
- Dziś po południu spróbujesz zasnąć...
- Ale doktorze...
- Proszę mnie do końca wysłuchać. A więc dziś po południu spróbujesz zasnąć -
powtórzył. - Wieczorem włożysz elegancką suknię... bez dekoltu na plecach, żeby nie było
widać opatrunku, i pojedziesz do teatru. Wyłącznie w charakterze widza. Po przedstawieniu
wrócisz do pałacu. Możesz zjeść lekką kolację. A potem, jak Kopciuszek, o dwunastej masz
być w łóżku. Co ty na to?
Uradowana, wyciągnęła rękę na znak zgody. Zamierzała dotrzymać słowa i o północy
znaleźć się w łóżku. A za kilka dni wrócić do pracy.
Chris z Gabriellą pomogły się jej ubrać. Kiedy w prostej białej sukni i ozdobionym
koralikami żakiecie przyjrzała się sobie w lustrze, uznała, że wygląda znacznie lepiej niż
przed aferą z Russem. Była wypoczęta, policzki miała delikatnie zarumienione, oczy
błyszczące.
Wyperfumowała się za uszami. Znów czuła się jak kobieta.
- Jesteś piękna - powiedział z zachwytem Aleksander, kiedy przyszedł po nią na górę.
W dłoni trzymał bukiecik dzwonków.
- Dziękuję. - Podniosła kwiaty do nosa i wciągnęła ich słodkawy zapach. - Po raz
pierwszy od wielu dni patrzysz na mnie normalnie, a nie jak na chorą, niemal umierającą
istotę.
Wziął ją pod rękę i poprowadził schodami na dół. Przed drzwiami czekała długa,
lśniąca limuzyna; silnik cichutko warczał. Wnętrze wozu wypełniała muzyka Beethovena. Na
wąskiej półce w kubełku z lodem chłodziła się butelka szampana.
- Cudownie - szepnęła Eve, przysuwając swój kieliszek do kieliszka Aleksa, a potem
całując go w usta.
- Jestem taka szczęśliwa.
- Cieszę się. - Sięgnął w bok do niedużej przegródki, z której wyciągnął długie, wąskie
etui. - Czekałem z tym, aż wyzdrowiejesz.
- Aleks, nie musisz mi dawać prezentów.
- Ale chcę. - Włożył etui do jej dłoni. - Proszę cię, nie odmawiaj mi.
Jakżeby mogła? Kiedy uniosła wieczko, jej oczom ukazał się niezwykłej urody
naszyjnik wysadzany brylantami i szafirami. Kamienie zdawały się wisieć na cienkich
srebrnych niteczkach. Spoglądając na ten wspaniały okaz sztuki jubilerskiej, Eve nie była w
stanie ukryć zachwytu.
- Och, Aleks, jakie to wspaniałe. Po prostu brakuje mi słów.
- Tak jak mnie, kiedy patrzę na ciebie. Włożysz to dzisiaj?
- Boże... - Nieskazitelne piękno naszyjnika niemal ją przerażało. Ale nie chciała
sprawić ukochanemu przykrości. - Oczywiście. Z przyjemnością. Pomożesz mi?
Delikatną złotą obrożę, którą włożyła do eleganckiej białej sukni, zastąpił
naszyjnikiem. Eve odruchowo przytknęła rękę do szyi.
- Pewnie częściej będę myślała o tym niż o sztuce - powiedziała. Pochyliwszy się,
pocałowała Aleksa w usta. - Dziękuję.
Wchodząc do teatru, była zdenerwowana. A potem przeżyła jedną z największych
niespodzianek w swoim życiu. Kiedy pojawiła się w książęcej loży, widzowie zgotowali jej
owację na stojąco.
Aleksander podniósł jej rękę do ust. Biorąc z niego przykład, Eve uśmiechnęła się i
skinieniem głowy podziękowała publiczności za tak serdeczne powitanie.
- Mam nadzieję, że sztuka im się spodoba - szepnęła, czekając na odsłonięcie kurtyny.
- Boże, jak strasznie chciałabym zajrzeć za kulisy i...
- Nie tak się umawiałaś z lekarzem, cherie.
- Wiem, ale... O, zaczyna się.
Przez cały pierwszy akt trzymała go za rękę, a serce co rusz podchodziło jej do gardła.
Wychwytywała każde najmniejsze potknięcie: a to ciut za długą pauzę, a to zbyt szybkie
kroki. Zapamiętywała miejsca, gdzie wprowadziłaby drobne poprawki.
Dopiero gdy usłyszała śmiech publiczności, uspokoiła się. Sztuka była bardzo
amerykańska, o cierpkim humorze i ostrych, dowcipnych dialogach, ale problem, który
poruszała - niemożność porozumienia się pary kochanków - przemawiał do wszystkich.
Liczyła, ile razy publiczność wywoła aktorów.
- Dwanaście! - zwróciła się do Aleksa. - Dwanaście razy się kłaniali. To dobrze.
Rzeczywiście zagrali świetnie. W drugim akcie zmieniłabym...
- Niczego dziś nie będziesz zmieniać - powiedział, wyprowadzając ją z loży.
Trzej ochroniarze poderwali się na baczność. Starała się o nich nie myśleć.
- Szkoda, że całą noc trzeba czekać na recenzje.
- Westchnęła. - Nie wiem, jak to wytrzymam... Słuchaj, nie moglibyśmy na chwilkę
wstąpić do garderoby, żebym...
- Nie tym razem.
Na dole w holu kłębiło się od dziennikarzy i fotoreporterów, ochroniarze jednak
sprawnie sobie z nimi poradzili. Po chwili Eve z Aleksem siedzieli w limuzynie.
- Trwało to stanowczo za krótko. - Położyła głowę na oparciu siedzenia i na moment
przymknęła oczy. - A ja byłam taka zdenerwowana. W dodatku miałam wrażenie, jakby
wszyscy na nas patrzyli.
- I to cię peszyło?
- Trochę - przyznała. - Spróbuję namówić doktora Franco, żeby następnym razem
pozwolił mi usiąść w kulisach.
- Nie jesteś zmęczona?
- Nic a nic. - Wciągnęła głęboko powietrze. - Czuję się niesamowicie przejęta. Tak jak
Kopciuszek ostatnie pięć minut przed północą.
- Została ci jeszcze godzina. Chciałbym, żebyśmy ją spędzili razem.
- Ja też.
W pałacu panowała niczym nie zmącona cisza. Skierowali się na górę. Tam zamiast
skręcić w lewo do jej pokoju, skręcili w prawo, do jego apartamentu.
Zobaczyła stół nakryty dla dwóch osób. W kryształowych świecznikach płonęły
ś
wiece. Z niewidocznych głośników sączyła się nastrojowa muzyka - tym razem był to
koncert skrzypcowy.
- Teraz naprawdę czuję się jak Kopciuszek - rzekła Eve.
Podeszła do stołu, na którym stał niski wazon pełen kwiatów. Delikatnie pogładziła
jedwabiste płatki.
- Planowałem ten wieczór od dawna. Prawdę mówiąc, wszystko miałem przygotowane
tamtego dnia, gdy... no wiesz.
- Serio? - Odwróciła się zaskoczona. Czy jakikolwiek mężczyzna zadawałby sobie tyle
trudu, aby oznajmić kobiecie, że z nią zrywa? Chyba nie.
- Tak. A twoje zdziwienie najlepiej świadczy o tym, że nie byłem dotąd zbyt
romantyczny. Ale obiecuję, że się zmienię. - Przytulił ją do siebie. - Tak strasznie się bałem,
ż
e cię stracę. Popełniłem mnóstwo błędów, ale tego jednego nigdy sobie nie wybaczę...
- Przestań, Aleks. Jak możesz winić się za coś, czego dopuścił się inny człowiek? W
dodatku człowiek, którego ja tu ściągnęłam.
- Uratowałaś mi życie. - Ujął w dłonie jej twarz. - Osłoniłaś mnie własnym ciałem.
Ten obraz ciągle staje mi przed oczami, ale w wyobraźni odpycham cię w porę. Kula trafia
mnie, nie ciebie.
Rozpacz i gorycz w jego głosie poruszyły ją do głębi.
- Boże, Aleks! Gdybyś zginął, myślisz, że ja bym chciała żyć? Tylko ty się dla mnie
liczysz. Kocham cię. Kocham od lat, tyle że wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Wypuścił z płuc powietrze. Więcej błędów nie popełni, obiecał sobie. Eve nie tylko go
uratowała - dzięki niej nabrał chęci do życia.
- Usiądź, proszę.
- Ale nie dziękuj mi po raz kolejny, bo...
- Eve, proszę cię.
- No dobrze - zgodziła się łaskawie. - Ale wolałabym jeść przy stole.
Był tak zdenerwowany, że musiał wziąć kilka głębokich oddechów. Pomogło. Kiedy
po chwili ukląkł u jej stóp, Eve otworzyła szeroko oczy. A kiedy wyciągnął z kieszeni
pudełeczko, serce zabiło jej mocniej.
- Aleks, już jeden prezent mi dzisiaj dałeś... - Głos jej drżał.
- To nie jest prezent, Eve. To prośba. - Zacisnął rękę na jej dłoni. - Jeżeli zgodzisz się
ją spełnić, przysięgam, że uczynię wszystko, żebyś była szczęśliwa.
Wsunął jej do ręki pudełeczko. Otworzyła je. W środku zobaczyła pierścionek z
brylantów i szafirów stanowiący dopełnienie naszyjnika, który dostała wcześniej.
- Należał do mojej matki. Kiedy powiedziałem ojcu, że chcę ci się oświadczyć, prosił,
ż
ebym ci go dał. To coś więcej niż pierścionek, Eve. To również symbol tego, co cię czeka:
obowiązków, które spadną na twoje ramiona, i powinności nie tylko wobec męża, ale i kraju,
który automatycznie stanie się twoją ojczyzną. Poczekaj, jeszcze nic nie mów.
Słysząc w głosie Aleksa ogromne napięcie, miała ochotę wyciągnąć rękę, pogładzić
go po policzku, ale wiedziała, że nie powinna mu przeszkadzać.
- Z wielu rzeczy musiałabyś zrezygnować - kontynuował. - Choćby z domu w
Houston; tam co najwyżej mogłabyś jeździć z wizytą. I ze swojego teatru; musiałabyś założyć
nowy w Cordinie. Miałabyś drastycznie ograniczoną swobodę; nie mogłabyś żyć tak jak
dotąd. ciesząc się niczym nie skrępowaną wolnością. Czekałoby cię mnóstwo obowiązków,
zarówno ważnych, jak i nudnych. Każdy twój krok, każde słowo byłoby uważnie śledzone. I
dopóki żyje Deboque, nie mogłabyś się czuć w pełni bezpieczna. Opracowaliśmy pewien
plan, żeby zlikwidować zagrożenie, ale zanim nam się uda, mogą minąć lata. Chciałbym,
ż
ebyś to wszystko dokładnie przemyślała, nim udzielisz mi odpowiedzi.
Popatrzyła mu w oczy, po czym przeniosła spojrzenie na pierścionek w atłasowym
pudełeczku.
- Mówisz tak, jakbyś próbował mnie zniechęcić.
- Nie. Chcę tylko, żebyś wiedziała, co cię czeka.
- Jesteś rozsądnym, logicznie myślącym człowiekiem, Aleksandrze. - Obok na półce
zauważyła malutką wagę oraz pojemnik ze szklanymi kulkami. - A zatem rozważmy twoją
propozycję w sposób logiczny i rozsądny. - Przysunęła wagę nieco bliżej. - Obowiązki i
powinności... - Wyjęła z pojemnika dwie kulki i położyła na jednej szali. - Zero swobody i
prywatności... - Dołożyła trzecią kulkę.
- Eve, to nie jest gra.
- Nie przeszkadzaj. Aleks. Próbuję rozważyć wszystkie za i przeciw. Czyli zero
prywatności. Do tego dochodzi konieczność zamieszkania w obcym kraju. - Dorzuciła trzy
kulki. - Oraz przymus chodzenia na różne imprezy, na których Brie potwornie się nudzi.
Oprócz tego stale byłabym pod ostrzałem prasy. - Kolejne kulki trafiły na szalę. - Oczywiście
musiałabym poznać waszą kulturę, tradycje... No i jest jeszcze Deboque. - Przez moment
uważnie wpatrywała się w twarz klęczącego przed sobą mężczyzny. - Za niego nie dokładam
kulek. Moja decyzja niczego w tej kwestii me zmieni. A teraz, Aleks, odpowiedz mi na jedno
pytanie. Dlaczego chcesz, abym przyjęła ten pierścionek?
- Bo cię kocham.
Uśmiech rozświetlił jej oczy. Reszta kulek trafiła na pustą szalę, która pod ich
ciężarem opadła w dół.
- No to sprawa jest przesądzona.
Popatrzył na nią ze zdumieniem.
- Wystarczyło, żebym wypowiedział te dwa słowa?
- Tak, głuptasie. - Zarzuciwszy mu ręce na szyję. nadstawiła usta do pocałunku. W
tym momencie zamknął się jeden rozdział jej życia i rozpoczął nowy. - A już przestałam
wierzyć w bajki - szepnęła sama do siebie.
- Ja przestałem dawno temu. Dziś znów zacząłem.
Zegar w holu zaczął wybijać północ.
- Szybko, Aleks! Włóż mi pierścionek, zanim wybije dwunasta.
Uczynił to z największą przyjemnością, po czym przysunął jej rękę do ust i złożył na
niej pocałunek.
- Jutro ogłosimy światu nasze zaręczyny, ale dziś cieszmy się we dwoje. - Wstał z
kolan i podciągnął Eve na nogi. - Minęła północ, a ja jeszcze nie dałem ci kolacji.
- Możemy ją zjeść w łóżku. - Oparta policzek na jego piersi. - Doktor Franco nie
mówił, że nikogo nie wolno mi zaprosić pod kołdrę.
Ś
miejąc się wesoło, Aleks zgarnął jaw ramiona.
- Cordinę czeka wiele niespodzianek.
- Ciebie też, kochany. Ciebie też.