Mój
szkolny Przyjaciel
(wspomnienie o Jacku Kaczmarskim)
Jacka
poznałem jesienią 1971 r. w pierwszej klasie XV LO im. Narcyzy
Żmichowskiej. O szkole tej trzeba powiedzieć słów kilka, bowiem
nie było to typowe peerelowskie liceum i atmosfera w nim panująca
na pewno wpłynęła w jakimś stopniu na ukształtowanie osobowości
i przyszłej drogi życiowej Jacka. Szkoła założona w 1929 roku,
była pierwotnie "pensją" dla dziewcząt, mającą
propagować (za przykładem Patronki) ideały emancypacji kobiet i
przygotowywać je do odpowiedzialnego życia społecznego. Ponieważ
oryginalny budynek przy ul. Mokotowskiej spłonął w czasie
okupacji, szkoła została po wojnie umieszczona w budynku dawnego
gimnazjum im. KsiążątM
azowieckich
przy ul. Klonowej 16, w pobliżu Placu Unii Lubelskiej. Ten budynek
przypominał raczej starą, solidną kamienicę niż współczesną
szkołę. Miał 3 piętra (na trzecim mieściła się sala
gimnastyczna), ogromne, przypominające lochy piwnice, mnóstwo
wąskich korytarzy i bocznych schodów oraz najróżniejszych
dziwnych zakamarków, co wprowadzało pewną aurę tajemniczości, a
uczniowie, którzy chcieli się schować przed nauczycielami, mogli
to zrobić skutecznie bez wychodzenia ze szkoły. Za to nie było tam
boiska, tylko malutkie wewnętrzne podwórko, na które zresztą
wypuszczano nas tylko wyjątkowo (np. kiedy w zimie była zrobiona
ślizgawka). Szkoła była tradycyjnie żeńska, a mimo iż od kilku
lat istniała oficjalnie koedukacja, dziewczęta stanowiły
przytłaczającą większość. "Żmichowska" wyróżniała
się jeszcze jedną cechą: od wczesnych lat 60. w części klas
prowadzono całość nauczania w języku francuskim, szkoła była
zrzeszona w systemie szkół UNESCO, a uczniowie klas językowych
mieli możliwość wyjazdu na kilkutygodniowe pobyty do Francji, co w
czasach komunistycznych było naprawdę niezwykłym przywilejem.
Klasy "francuskie" miały charakter wyraźnie elitarny. Ze
względu na ten język wykładowy do naszego liceum chodziło sporo
dzieci z tzw. dobrych rodzin, synowie i córki ludzi kultury,
dziennikarzy, dygnitarzy, peerelowskich dyplomatów (ta młodzież
"placówkowa" wyróżniała się ubiorem i stylem bycia. W
szkole panował specyficzny luz, a margines swobody obyczajowej
powiększał się - w sposób zdecydowany - z każdym rokiem. Dość
powiedzieć, że w pierwszej klasie musieliśmy (chłopcy) jeszcze
prowadzić zaciekłą kampanię o prawo do noszenia długich włosów
(taka była wówczas moda), a w trzeciej mogłem już chodzić bez
żadnych przeszkód z brodą, którą zapuściłem w czasie wakacji.
Ogromną zasługę w tworzeniu tej liberalnej atmosfery miała
ówczesna dyrektorka szkoły, pani Hanna Kocan, pedagog z
kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, z pozoru groźna i
nieprzystępna, w rzeczywistości osoba ogromnego serca i rozumu.
Zdarzały jej się nawet pomysły jak na owe czasy nawet zbyt
rewolucyjne. Na przykład wprowadziła (kiedy byliśmy chyba w
trzeciej klasie) legalną palarnię w piwnicy dla uczniów klas od
drugiej wzwyż po to, by nie musieli palić papierosów w
toaletach... Specyficzną atmosferę szkoły oddawał dobrze bardzo
popularny wtedy w kręgach uczniowskich dowcip:
- Czym się
różni "Żmichowska" od domu wariatów?
- W
domu wariatów personel jest normalny!
Nasza klasa
byłap
ierwszą
w historii "Żmichowskiej", gdzie większość uczniów
stanowili chłopcy, a ponadto, mimo że chodziliśmy do "francuskiej"
szkoły, w klasie uczono tylko angielskiego (i - oczywiście -
rosyjskiego, który był językiem obowiązkowym we wszystkich
szkołach w Polsce). Trzecią nietypową (w skali szkoły) cechą był
kompletny brak w naszej klasie przedstawicieli tzw. złotej
młodzieży.
Z
powodów rodzinnych, po podstawówce mój wakacyjny pobyt za granicą
nieco się przedłużył i do liceum trafiłem z kilkutygodniowym
opóźnieniem. Miałem trochę zaległości i musiałem je nadrobić.
Nasza polonistka, pani Barbara Kryda (której wpływowi Jacek oraz
niżej podpisany bardzo wiele zawdzięczają, jeśli chodzi o ich
rozwój intelektualny i ogólno-kulturowy) powiedziała:
-
Najlepiej, żebyś uzupełnił zaległy materiał od jakiegoś
dobrego ucznia. Kto tu z was jest najlepszy z polskiego?
-
KACZMARSKI! - odpowiedziało kilka nieśmiałych głosów.
Ponieważ
w szkole podstawowej, gdzie w ciągu ośmiu lat zmieniłem w sumie
trzy klasy, zawsze byłem najlepszy z polskiego, więc wiadomość o
Kaczmarskim przyjąłem z pobłażliwym zaciekawieniem. Delikwent
niczym szczególnym się nie wyróżniał, krótko przystrzyżony, w
swoich okularach w grubych oprawkach wyglądał na typowego kujona.
"No - pomyślałem sobie - to teraz już nie będziesz najlepszy
z polskiego", tym bardziej, że klasa była o profilu
matematyczno-fizycznym i raczej nie spodziewałem się w niej spotkać
drugiego humanisty.
Jacek udostępnił mi swój zeszyt z
chęcią, ale potraktował mnie przy tym lekko z góry, jakby w
przekonaniu, że i tak nie będę w stanie docenić nieprzebranej
skarbnicy jego wiedzy. Zeszyt zapisany był równym charakterem pisma
i notatki z lekcji były rzeczywiście wyczerpujące i ciekawe, bez
żadnych błędów. Chociaż znalazłem jeden: na lekcji poświęconej
klasycznym korzeniom Renesansu, Jacek zanotował, że popularna stała
się wówczas maksyma Horacego "Carpe diem", przy czym
słowo "carpe" zapisał jako "car pe". Łaciny
wówczas w szkole nie mieliśmy; Jacek uczył się jej dopiero na
studiach.
W bardzo krótkim czasie, kiedy Jacek
zorientował się, że mamy podobne zainteresowania, światopogląd,
poczucie humoru, jednym słowem - że "nadajemy na tych samych
falach", stał się bardzo miły i otwarty. Siedliśmy w końcu
w jednej ławce (z pewnymi problemami, bo było nas wówczas w klasie
37, a ławek tylko 18) i odtąd przez długie lata byliśmy
prawdziwymi przyjaciółmi, takimi którzy niczego od siebie nie
potrzebują, ale bardzo lubią ze sobą przebywać.
Dlaczego
Jacek
- z wyjątkowymi zdolnościami artystycznymi i zainteresowaniami
humanistycznymi trafił do klasy matematyczno-fizycznej? Pytałem go
o to, oczywiście, ale nie udzielił mi jasnej odpowiedzi. Zdaje się,
że pierwotnie miał pójść (czy nawet poszedł) do jednej z klas z
wykładowym językiem francuskim, który znał wówczas dobrze. Ale
wybrał inaczej - z powodu dziewczyny, w której podkochiwał się
jeszcze w podstawówce. Na imię miała Majka i była ładną, drobną
brunetką o niezwykle żywym usposobieniu. Jacek kochał się w Majce
bez wzajemności i przez nieśmiałość nawet nie starał się jej
poderwać. Majka, choć była bardzo towarzyska, wesoła i lubiła
się zabawić, nie dawała się zresztą poderwać nikomu. Do czasu,
aż w czwartej klasie pojawił się na zastępstwie z matematyki
młody asystent z uniwersytetu (na imię też miał Jacek). Wtedy
Majka wykazała się nadzwyczajną inicjatywą i w końcu
doprowadziła matematyka do ołtarza... Ale to już inna
historia.
Nasza klasa - uwieczniona (choć tylko częściowo
prawdziwie - będzie o tym mowa dalej) w jednej z piosenek Jacka z
początku lat 80 - składała się z wielu interesujących
indywidualności. Właśnie: indywidualności, bowiem klasa
podzielona była na 2-3 osobowe grupki i trudno było nam się zgrać
w jeden zespół, nie tylko z powodu dużej ilości uczniów. O
niektórych kolegach, czy koleżankach nie wiedziałem prawie nic - z
wzajemnością, bowiem ograniczaliśmy nasze kontakty do codziennego
"Cześć, jak się masz?". Ogólny poziom uczniów był
naprawdę wysoki. Dowiodły tego ich późniejsze kariery w nauce,
architekturze, medycynie, biznesie... Ale na tle całej klasy Jacek
zdecydowanie się wyróżniał (i miał poczucie swojej odrębności):
błyskotliwą inteligencją, ogromną wiedzą o kulturze i sztuce,
nieokiełznaną wyobraźnią, niezwykłą osobowością pełną
energii, zapału i pomysłów (które natychmiast musiał wcielać w
życie) i jakąś niecierpliwą, zachłanną ciekawością świata.
Od razu też spostrzegliśmy jego zdolności artystyczne: pisał
ładne, mądre i zabawne wiersze (ale wtedy wielu nastolatków
próbowało pisać wiersze), grał na pianinie - często na szkolnych
akademiach - oraz na gitarze (ale wielu grało); jednak przede
wszystkim wyróżniał się odziedziczonymi po swoich rodzicach
wybitnymi talentami plastycznymi. I to właśnie te jego zdolności
plastyczne zwracały najbardziej moją uwagę. Przepiękne rysunki,
malunki, jakieś rzeźby w drewnie, czy metaloplastykę tworzył
łatwo i jakby od niechcenia. Na ogół rysował coś sobie w
zeszycie na lekcjach, zwłaszcza na tych które go nudziły. Tak
powstawały na przykład surrealistyczne stwory, często o
przerażających lub nieprzyzwoitych (albo jedno i drugie) cechach,
karykatury kolegów i nauczycieli. W drugiej klasie poświęcił mi
cały cykl prześmiewczych rysunków pt. "Szkoła życia".
Przedstawiały one schematycznie naszkicowane dwa małe ludziki,
które pokazywały sobie jakiegoś ogromnego stwora o mojej twarzy, a
jeden z ludzików mówił do drugiego: "To ten dinozaur (goryl,
hipopotam, etc. - zależnie od sytuacji) Lindenberg"...
Ballady
tworzył Jacek - jak pamiętam - od pierwszej klasy. To w jego latach
licealnych powstały m. in.Przybycie
tytanów, Przedszkole, Obława.
W drugiej klasie napisał np. bardzo ciekawą, składającą się z
13 zwrotek refleksyjną balladę o roku 1972, w której każda
zwrotka poświęcona była wydarzeniom w kraju i na świecie z
jednego miesiąca. "Nowy Rok w pieluszkach drze się/Nowe zmiany
z sobą niesie/Nowe zmiany polityczne/I meteorologiczne" - tak
się zaczynała pierwsza zwrotka. Ostatnia - dotyczyła już nowego
roku i kończyła się słowami: "Ludziom pokój znów się śni
- styczeń _siedemdziesiąt trzy". Swoje ballady wykonywał na
wycieczkach i różnych imprezach klasowych. Bardzo nam się
podobały, ale wtedy na tych zakrapianych z lekka (a czasem bardziej)
alkoholem spotkaniach nikt, łącznie z samym Jackiem - nie śmiał
nawet przypuszczać, że staną się one powołaniem, treścią i
sensem jego dorosłego życia i że to właśnie dzięki tym balladom
zyska on sobie trwałe i wyjątkowe miejsce w polskiej kulturze.
Chociaż szkolna sława Jacka, jako autora oryginalnych piosenek
stopniowo rosła i dotarła w końcu do naszej wspomnianej już,
wspaniałej polonistki. Pani profesor B. Kryda (której Jacek od
samego początku przynosił do zrecenzowania wytwory swojego pióra -
nie tylko poezję, lecz i prozę) zdobyła się pewnego dnia w
czwartej klasie na rzecz zupełnie wyjątkową w szkolnej rutynie:
poprosiła Jacka, by przyniósł gitarę do szkoły i zaśpiewał
swoje ballady. I tak jedna lekcja polskiego została zamieniona w
koncert piosenek Kaczmarskiego. Wszyscy z klasy (z wyjątkiem
nieobecnych) pamiętają tę lekcję do dzisiaj. Nie muszę dodawać,
że piosenki (i wykonanie) zrobiły na naszej polonistce duże
wrażenie: pochwaliła ich dojrzałość poetycką oraz muzyczną i
bardzo zachęcała Jacka do kontynuowania tej drogi
artystycznej.
Chociaż
do
Jacka przylgnęła w późniejszych latach opinia szlachetnego
buntownika, który burzył mury politycznego, społecznego i
umysłowego zniewolenia, to buntownikiem w szkole (ani na studiach)
nie był wcale. Uczył się bardzo dobrze (sam śpiewał - z pewną
jednak przesadą - wDrzewie
genealogicznym:
"W komunistycznej szkole miałem same piątki"), odznaczał
się dobrym wychowaniem i kindersztubą, nie sprawiał kłopotów
nauczycielom (czasem tylko denerwował ich na lekcji zbyt
dociekliwymi pytaniami), nie przeklinał, przestrzegał regulaminów
- czasem wręcz ostentacyjnie. Kiedy np. część z nas (tj.
chłopców) walczyła o prawo noszenia długich włosów (wyrzucano
za to z lekcji i obniżano ocenę ze sprawowania), Jacek czasem
ostentacyjnie strzygł się "na pałę" i wyglądał
wówczas jak świeżo powołany rekrut. Kiedy po takich postrzyżynach
w drugiej lub trzeciej klasie żartowaliśmy raz sobie z jego
fryzury, Jacek powiedział zupełnie poważnym tonem: "W wakacje
ostrzygę się na łyso, pomaluję sobie głowę na złoto i
napiszę: Głowa
do pozłoty".
Ponieważ mówił to bardzo poważnie, a miewał czasem zwariowane
pomysły, obawiałem się, że zrobi to naprawdę. Ale jednak nie
zrobił.
Zapamiętałem jeden tylko epizod, kiedy Jacek
zachował się niezbyt grzecznie wobec "ciała pedagogicznego".
Któregoś dnia wymyślił, że trzeba kupić kwiaty dla pewnej
nauczycielki. Nie pamiętam już z jakiej okazji; w każdym razie
było to coś szczególnego, żadne oficjalne święto. Szybko
zorganizowaliśmy w klasie "zrzutkę" i pobiegliśmy na
przerwie we dwójkę do wyjścia. Drogę zatarasował nam pan Jan,
stary woźny, który za żadne skarby nie chciał nas wypuścić na
ulicę. Jacek tłumaczył mu coś gorączkowo, ale bez specjalnego
rezultatu, bo pan Jan był ogólnie niezbyt lotny, a przy tym dość
głuchy na starość. W tym momencie na galeryjce ukazała się
nauczycielka od wychowania technicznego, zwana przez wszystkie
roczniki Normą (której walory intelektualne stanowiły przedmiot
nieustannych szkolnych dowcipów) i zapytała o co chodzi. "Chcemy
kupić kwiaty dla pani X" - powiedział Jacek i szybko wyjaśnił
dlaczego. "Nie potrzeba kwiatów" - skomentowała Norma.
Jacek, zniecierpliwiony, bo cenny czas przerwy uciekał, z lekka się
wściekł. "Nie dla pani profesor, więc potrzeba!" -
zawołał, po czym odepchnął Jana i wyszliśmy na ulicę.
Ubiorem
Jacek też nie wyróżniał się z otoczenia i kompletnie nie
interesował się modą. Ubierał się zawsze schludnie i czysto
(dbała o to babcia), ale jego strój wolny był od jakichkolwiek -
tak ulubionych przez młodzież - ekstrawagancji. Raz tylko - w
drugiej, a może trzeciej klasie, zrobił sobie z jakiegoś metalu
(chyba miedzi, albo mosiądzu) duży wisior, przedstawiający - jeśli
dobrze pamiętam - ośmiornicę i nosił go na szyi. Myślę, że
Jacek nie starał się wyróżniać wyglądem ani zachowaniem, bo
miał pełną świadomość, że wyróżnia się swoim intelektem i
zdolnościami.
Jacek nigdy nie buntował się przeciwko
autorytetom domowym, co jest regułą w wieku dojrzewania. Przez cały
okres liceum (a i część studiów) mieszkał u swoich dziadków (od
strony matki), których bardzo kochał, w tzw. bankowych domach przy
ul. Boy_a - o 5 minut drogi od ulicy Klonowej, gdzie mieściła się
nasza szkoła. (Zabawne, ale w tym samym domu, na sąsiedniej klatce
mieszkała moja babcia). Doskonale pamiętam to mieszkanie, bo byłem
tam dziesiątki, jeśli nie setki razy. Owe bankowe domy wybudowano
wprawdzie po wojnie, ale według przedwojennych planów. Dlatego
standard mieszkań był przedwojenny, daleki od ciasnoty PRL-owskiej.
Zresztą, nie były to mieszkania, przeznaczone dla zwykłych
śmiertelników, ale dla dygnitarzy - chociaż raczej średniego
szczebla.
Jacek mieszkał w ostatniej klatce - licząc od
ulicy Polnej w mieszkaniu numer 63, na trzecim piętrze. Wchodziło
się na klatkę z tyłu budynku, od strony takiego wyasfaltowanego
placyku, który był dachem podziemnego garażu. Ale za to widok z
okna swojego pokoju miał Jacek na ogromne, pełne zieleni i
wysadzane kasztanowcami podwórko, którego perspektywę zamykała
mała i cicha wówczas uliczka Boy'a zwieńczona świątynią
konsumpcjonizmu epoki późnego Gomułki, czyli "Supersamem".
Pokój
Jacka nie przypominał wielkością ani umeblowaniem typowego pokoiku
nastolatka owych czasów. Po pierwsze - jak wspomniałem - był
znacznie większy (także na wysokość) niż przewidywały to
ówczesne komunistyczne normy. Pod ścianą stał duży tapczan, pod
drugą: wielkie, solidne dębowe biurko. Były tam jeszcze szafy,
stolik, jakieś krzesła, czy fotele i pianino. Mimo to w pokoju
pozostawało jeszcze dużo miejsca. Wszystkie meble były staromodne,
ciężkie, duże i solidne. Panował tam zawsze artystyczny bałagan,
z którym babcia Jacka chyba bezskutecznie walczyła.
Natomiast
dom rodziców Jacka znajdował się na Wiejskiej w najwyższym
budynku na tej ulicy, po przeciwnej stronie niż Sejm, z oknami
wychodzącymi na plac i ulicę Matejki. Jacek miał tam swój pokój,
znacznie mniejszy niż na Boy_a, wypełniony książkami, płytami i
albumami. Bywałem tam rzadko (kiedyś Jacek urządził tam
Sylwestra), a samych jego rodziców znałem słabo. Pamiętam, że
Ojciec (typ silnego, opanowanego i odpowiedzialnego mężczyzny) był
dla Jacka wielkim autorytetem we wszystkich sprawach. Jacek lubił
cytować mi krótkie i celne opinie (czasem dosadne) oraz komentarze
Ojca odnoszące się do życia, a także do rzeczywistości
politycznej. Natomiast Matkę (zapamiętałem ją jako bardzo piękną,
wrażliwą i emocjonalną kobietę) traktował - miałem takie
wrażenie - z jakąś czułą pobłażliwością.
Dlaczego
mieszkał u dziadków? Z pewnością z ich mieszkania było mu bliżej
do szkoły, ale i
z Wiejskiej nie byłoby daleko: raptem dwa przystanki autobusem. W
klasie byli przecież koledzy dojeżdżający z innych, znacznie
odleglejszych dzielnic. Powód był inny: Rodzice - oboje artyści
plastycy - zajęci swoją pracą twórczą nie mieli chyba dość
czasu, by zapewnić synowi należytą opiekę, chociaż bez wątpienia
bardzo kochali swojego jedynaka. Natomiast babcia roztoczyła nad
Jackiem pieczę doprawdy niezwykłą, której on poddawał się bez
protestu, a nawet chyba z pewnym zadowoleniem. Pamiętam, że
dziwiłem się na przykład, odwiedzając Jacka po lekcjach (jeszcze
w czwartej klasie), gdy pod nieobecność Babci znajdował na stoliku
talerzyk z obranym ze skórki i pokrojonym na ćwiarteczki jabłkiem
oraz napisaną po francusku (dla ćwiczenia języka!) karteczkę, że
ma zjeść to jabłko i poćwiczyć grę na pianinie. (Jego imię
pisane było: "Yatzek", co mnie bardzo śmieszyło).
Innym
przejawem tej troskliwości o wnuka były odwiedziny Babci w szkole
na przerwie. Zazwyczaj przynosiła drugie śniadanie, którego Jacek
w pośpiechu lub przez roztargnienie zapomniał. Jacek nigdy się tej
wyjątkowej babcinej opiekuńczości nie wstydził; czasem tylko sam
żartował z pewnych jej, nadmiernych przejawów. Zresztą nikt w
klasie z tego powodu z niego nie kpił, choć wszystkich to bawiło.
Pamiętam, że raz Jacek sam wrócił ze spotkania z babcią na
przerwie strasznie rozbawiony. "Wiesz, po co przyszła babcia? -
zapytał - Żeby mi powiedzieć, że na dworze jest silny wiatr, więc
powinienem uważać, gdy będę wracać do domu, bo wiatr zdmuchnie
mi czapkę na ulicę, ja za nią pobiegnę i wpadnę pod
samochód".
Z dziadkiem Jacka nie miałem kontaktu.
Był przedwojennym nauczycielem i komunistą zarazem, po wojnie chyba
dyrektorem szkół, kuratorem i wiceministrem oświaty. Ale nie to
było przyczyną braku kontaktu. Dziadek Jacka po prostu bardzo słabo
słyszał (mimo, że nosił aparat), i z tego powodu unikał rozmów.
Czasem tylko wychodził do przedpokoju, ściskał mi dłoń i z
przepraszającym uśmiechem znikał w czeluściach mieszkania.
Natomiast Babcia, drobna, żywa staruszka, była niezwykle rozmowna.
Z pewnych, niejasnych dla mnie do końca względów, bardzo mnie
polubiła, uznając za autorytet i powiernika swoich trosk o Jacka.
Wyglądało to tak, że zawsze po przyjściu pytała mnie: "Co
słychać, panie Jarku?" (od pierwszej klasy zwracała się do
mnie per "pan"),
a następnie po odpowiedzi, że słychać dobrze, zadawała z
niepokojem właściwe pytanie, mniej więcej takie: "Czy uważa
pan, że Jacek dostatecznie dużo się uczy, bo ja strasznie się
martwię. On nic ostatnio nie robi, tylko coś sobie pisze, rysuje i
gra na gitarze". Bardzo Babcię martwiło, że Jacek za mało
ćwiczy grę na pianinie (równolegle chodził wówczas do średniej
szkoły muzycznej). Gry na gitarze nie uznawała za poważne i
wartościowe zajęcie. Czasem pytanie brzmiało: "Czy panu też
nauczyciele nic nie zadają, bo Jacek..." albo: "Czy u pana
w pokoju też jest taki bałagan?". Oczywiście, babcia
oczekiwała odpowiedzi potwierdzającej jej najgorsze przypuszczenia,
ja jednak zawsze mówiłem, że Jacek jest świetnie przygotowany do
lekcji, uczy się najlepiej w klasie, a co do bałaganu, to u mnie w
pokoju jest dziesięć razy gorszy. Babcia przyjmowała te
tłumaczenia z lekkim niedowierzaniem, ale chyba była trochę
uspokojona. Zresztą, nie mijałem się specjalnie z prawdą, a obawy
Babci były wówczas zupełnie nieuzasadnione i wynikały ze
wspomnianej nadopiekuńczości (pisała Jackowi usprawiedliwienia
jeszcze na pierwszym roku studiów!). Całkiem świadomie skłamałem
jej tylko raz (choć nie tyle było to kłamstwo, co manipulacja
prawdą) - wiele lat później, po moich odwiedzinach u Jacka w
Monachium w r. 1985. Ale o tym jeszcze opowiem.
Wspomniałem,
że Jacek uczył się bardzo dobrze, bo był niezwykle zdolny i
wiedza wchodziła mu do głowy sama, bez specjalnego wysiłku z jego
strony, jakby mimochodem. Wysiłków ani trudów w nauce Jacek
zresztą nie lubił. Miałem wrażenie, że w życiu codziennym także
nie. Wybierał w takich wypadkach drogę "na skróty".
Kiedyś, już na studiach poznałem nauczycielkę ze wspomnianej
szkoły muzycznej Jacka. Znała Jacka, choć go nie uczyła.
Powiedziała: "On jest zdolny, ale nie chce mu się ćwiczyć.
Poza tym ułatwia sobie zadanie: jeśli ma jakiś trudniejszy
fragment do zagrania, to go po prostu opuszcza, pomagając sobie
pedałem". Tę zasadę - w przenośni - Jacek stosował w szkole
wielokrotnie. Jeśli coś go nie interesowało, to się nie uczył,
pokrywając braki wiedzy elokwencją, albo przedkładał
usprawiedliwienie pisane przez babcię, że jest akurat
niedysponowany (czasem tylko zmieniał datę na aktualną albo pisał
je sam). Kiedyś pokazywał mi z dumą zwolnienie, w którym babcia
napisała, że "Jacek nie mógł odrobić lekcji, bo cierpiał
na dyspepsję żołądka połączoną z wymiotami". Przez długi
czas zaśmiewaliśmy się serdecznie z tej "dyspepsji", bo
brzmiało to pięknie i dostojnie, a nie wiedzieliśmy dokładnie, co
oznacza.
W czwartej klasie, kiedy - jako finalista
olimpiady, o czym będzie jeszcze mowa - miał zapewniony wolny wstęp
na polonistykę i nie odczuwał żadnej motywacji do nauki
przedmiotów ścisłych, a zwłaszcza fizyki, popadł w konflikt z
nauczycielem tej ostatniej. Profesor R. Niszcz (nazwisko trochę
odzwierciedlało jego stosunek do uczniów) uparł się, że
przygotuje nas wszystkich tak, "byśmy się bez korepetycji
dostali na Politechnikę" i męczył nas nieustannie jakimiś
potwornymi zadaniami ze skryptów akademickich, nie przyjmując do
wiadomości, że nie wszyscy wybierają się na tę uczelnię. Jacek
rozwiązał problem po swojemu: w drugim półroczu wpisał do
dziennika sobie (i kilku innym kolegom przy okazji) czwórkę z
odpowiedzi. Ale chyba drgnęła mu ręka, bo fizyk nabrał co do tej
czwórki jakichś podejrzeń. "Czy ja Kaczmarskiego pytałem? -
zastanawiał się na głos - Jakoś nie mogę sobie przypomnieć"
(uczył równolegle w dwóch szkołach i nie bardzo nas kojarzył).
"Tak, oczywiście, pytał go pan, panie profesorze!" -
odpowiadaliśmy chórem. Nauczyciel nie był jednak do końca
przekonany i uparł się, że musi Jacka jednak przepytać. Jacek
przynosił kolejne (pisane rzekomo przez babcię) usprawiedliwienia,
a w końcu przestał w ogóle chodzić na fizykę, by się nie
stresować. Zjawił się tylko na jakiejś klasówce i szczęśliwie
przepisał wszystkie rozwiązania od naszego matematycznego geniusza
- Tomka Homy, zwanego Małym Tomkiem (bo był najmłodszy i
najmniejszy w klasie).
Sam Jacek zresztą chętnie
pozwalał przepisywać od siebie lekcje (nawet chyba dyktował czasem
wypracowania domowe mniej zdolnym koleżankom) i pomagał na
klasówkach. Natomiast na sprawdzianach z polskiego odgradzał się
od wszystkich i pogrążał w pisaniu. Pisał bardzo szybko i oddawał
pracę przed czasem. Jego wypracowania były niezwykle długie -
liczyły 6-8 stron papieru podaniowego i miały charakter barokowy.
Niezależnie od tematu, było tam wszystko: i muzyka Bacha, i
malarstwo Boscha, i architektura gotyckich katedr, i aforyzmy
Schoppenhauera - w zależności od tego, co Jacek akurat czytał,
czego słuchał, czy też jakie albumy oglądał. Kiedyś rozpoczął
wypracowanie na klasówce od zdania: "Metafizyczne piękno
Natury od wieków fascynowało artystów i twórców...". Z
wypracowania dostał, oczywiście piątkę, i w nagrodę przeczytał
je przed całą klasą. Potem przez dłuższy czas przy każdej
okazji wtykałem w rozmowę z nim ten cytat, co Jacka bardzo
śmieszyło. Miał bez wątpienia ogromne poczucie humoru - także na
własnym punkcie.
W czwartej klasie przez przypadek
zostaliśmy korepetytorami. Właściwie nie przez przypadek, bo
poprosiła nas o to dyrektorka szkoły. W pierwszej klasie pojawił
się bowiem mały Włoch, Enrico - syn inżyniera zatrudnionego u
Fiata. Taki inżynier z Zachodu, jeszcze w jednej z najbardziej
prestiżowych fabryk PRL-u, to była wówczas niesłychanie ważna
figura. Dlatego Pani Dyrektor osobiście postanowiła znaleźć
korepetytorów, którzy byliby najlepszymi uczniami i... padło na
Jacka i na mnie. Bardzo nam się ta propozycja spodobała, bo
korepetycje oznaczały spore pieniądze, których wtedy obaj z
Jackiem nie mieliśmy. Sądziliśmy też, że będziemy uczyć
cudzoziemca polskiego i historii, bo w tych dziedzinach zdążyliśmy
się już odznaczyć. Wkrótce jednak nastąpiła lekka konfuzja.
Okazało się, że Enrico ma już nauczycielkę od polskiego, a
potrzebuje korepetytorów z przedmiotów ścisłych. My zaś
chodziliśmy do klasy matematyczno-fizycznej i z tego powodu, widać,
zostaliśmy uznani za właściwe osoby. Postanowiliśmy podjąć
wyzwanie. Podzieliliśmy się w ten sposób, że ja uczyłem Włocha
matematyki i chemii, a Jacek biologii i fizyki (!). Sytuację
komplikował dodatkowo fakt, że Enrico nie mówił w ogóle po
polsku. Znał angielski (nie wiem, czy także francuski), ale my nie
znaliśmy specjalistycznej terminologii w tym języku. Ponadto był
młodszy od rówieśników z pierwszej licealnej o rok czy dwa, więc
choćby z tego powodu materiał przerabiany mógł mu sprawiać
trudności. A wkrótce się okazało, że bynajmniej nie jest orłem,
jeśli chodzi o przedmioty ścisłe. Miał jednak dwie zalety: szybko
uczył się polskiego i był sprytny: w krótkim czasie znakomicie
opanował ściąganie, a jeśli na klasówkach nie potrafił
odpowiedzieć na jakieś pytanie, udawał, że nie rozumie znaczenia
polskich słów.
Jak Jacek wywiązał się z podjętego
zadania, pozostaje dla mnie tajemnicą. O przedmiotach, których
nauczał, miał dosyć mgliste pojęcie: z biologii najbardziej
interesowało go rozmnażanie, a z fizyką sam był na bakier. Czy
ujawnił zatem przy tej okazji jakieś szczególne talenty
dydaktyczne, trudno mi powiedzieć. Nigdy nie widziałem, jak
prowadził te korepetycje. A jednak Enrico bez specjalnych przeszkód
pokonał pierwsze półrocze, a potem dostał promocję do drugiej
klasy. Być może zawdzięczał ją także wyjątkowej pobłażliwości
nauczycieli...
Wspomniałem
o
wierszach Jacka. Były inne niż pisane przez większość
nastolatków. Proste i jasne, ale kunsztowne literacko; wolne od
napuszonych i mglistych sformułowań, ale nie trywialne, wcale nie
naiwne i bardzo - jak na wiek autora - dojrzałe. To samo można
powiedzieć o pisanych wówczas balladach. Jacek nie pisał utworów
lirycznych, sentymentalnych ani erotyków. W ogóle nie zajmował się
wyrażaniem uczuć. Opisywał sytuacje, zdarzenia - często
fantastyczne. Pamiętam, że jeszcze w pierwszej klasie napisał
regularnym trzynastozgłoskowcem poemat pt. Szachy, w którym
rozgrywka na szachownicy przemienia się w prawdziwą bitwę toczoną
przez figury i pionki. Zaczynał się od słów:
By
zapomnieć o świecie, odpocząć po pracy
Grajmy w
szachy, na polu, jak na złotej tacy
Szesnastu białych,
tyluż czarnych braci... (niestety,
nie pamiętam dalszego ciągu)
Pani
Profesor Kryda nieco żartobliwie porównała ten wiersz do podobnego
poematu Kochanowskiego. Zaciekawiony, przeczytałem Kochanowskiego i
doszedłem do zaskakującego dla mnie wniosku (i dzisiaj pewnie też
bym go powtórzył), że Kaczmarski był jednak lepszy. Jego utwór
był bardziej dynamiczny i epatował większym napięciem oraz
dramatyzmem akcji.
Jacek szalenie pasjonował się sztuką.
Miał we mnie wiernego partnera w wyprawach do teatru, kina, na
wystawy, czy koncerty muzyki poważnej. O dwóch koncertach muszę
wspomnieć. W pierwszej klasie wyciągnął mnie do Filharmonii na
wspaniałe (niestety, nie pamiętam czyje, choć wydaje mi się, że
śpiewały "Poznańskie Słowiki" Stuligrosza)
wykonanie Mszy
Koronacyjnej i Requiem
Mozarta.
Był pod ogromnym wrażeniem piękna tej muzyki. Na "bis"
artyści powtórzyli kilka części, m. in. Lacrimosę.
Jacek słuchał tego utworu w niezwykłym skupieniu. Być może
właśnie wtedy narodziła się owa fascynacja, która kazała
Jackowi wyrazić życzenie, by Lacrimosę zagrano
Mu na pogrzebie. W każdym razie kochał Mozarta, to chyba był jego
ulubiony kompozytor. I tu - ciekawa rzecz - gdy po raz pierwszy
oglądałem film M. Formana - Amadeusz olśniło
mnie nagle pewne skojarzenie. Otóż zdałem sobie wówczas sprawę z
niezwykłego podobieństwa między Jackiem a Mozartem. Nie chodzi o
podobieństwo fizyczne, rzecz jasna, lecz duchowe: obaj obdarzeni od
dziecka ponad miarę niezwykłymi talentami (nie wstydźmy się słowa
"geniusz" także w przypadku Jacka), tworzący łatwo i
szybko niepowtarzalne arcydzieła; a jednocześnie obaj w jakiś
dziecięcy sposób niedojrzali, mało odpowiedzialni, kochający
zachłannie życie, przyjemności i zabawę. I obaj, niestety,
przedwcześnie zmarli...
Drugi koncert, który zapadł mi
w pamięć, odbył się, gdy chodziliśmy już chyba do czwartej
klasy. Było to wykonanie Mesjasza Haendla
(znów nie pamiętam, czyje) w najlepszym prawdopodobnie - jeśli
chodzi o scenerię i akustykę - miejscu w Warszawie, czyli w
kościele Świętej Trójcy (ewangelickim) na placu Małachowskiego.
Jacek namówił na ten koncert prawie pół klasy. Kiedy przebrzmiało
już wspaniałe "Alleluja" i nastąpiła krótka przerwa
przed ostatnią częścią, Jacek powiedział niespodziewanie:
"Chodźmy do domu! Po Alleluja już nic ciekawego nie będzie".
Oczywiście, oczarowani pięknem samej muzyki i jej wykonania nie
skorzystaliśmy z pomysłu, a ja nawet powiedziałem Jackowi, żeby
wracał sam, jeśli musi. Ale powód tej zdumiewającej propozycji
był prosty: Koncert był bardzo długi, bez żadnych skrótów,
zrobiło się naprawdę późno, a Jacek wiedział, że Babcia czeka
w domu pełna niepokoju i nie zaśnie, dopóki on nie wróci...
Dlatego gotów był poświęcić resztę nawet tak wspaniałej uczty
duchowej.
W szkole Jacek czytał bardzo dużo: po lekcjach
i na lekcjach. Dzielnie Mu w tym sekundowałem, zwłaszcza, że
pożyczaliśmy sobie wzajemnie książki i często porozumiewaliśmy
się cytatami z aktualnie czytanych lektur. Gusty mieliśmy podobne:
zachwycaliśmy się jurną prozą Rabelaisa i Boccacia, antywojenną
satyrą Haszka i Hellera, sarkazmem Bułhakowa i Zoszczenki, dusznymi
klimatami Kafki, wyobraźnią Marqueza, czy twórczością naszej
przedwojennej awangardy - Witkacego i Gombrowicza, (a trzeba
pamiętać, że dzieła tych ostatnich były wówczas prawie
niemożliwe do zdobycia). Poezji Jacek czytał niewiele i chyba za
nią nie przepadał.
Jeśli chodzi o czas wolny, to Jacek
lubił też sport: i jako kibic (oglądał w telewizji wszystkie
transmisje meczów) i jako gracz (był bardzo dobry w piłkę nożną
i koszykówkę). Natomiast nie znosił dyskotek, a na tzw. imprezy
chodził niezwykle rzadko. Czasem organizował je w domu - gdy
dziadkowie wyjeżdżali. Miały one jednak charakter kameralny i
dyskusyjno-intelektualny. Alkohol, oczywiście był, służył
wytworzeniu nastroju, a gdy ten nastrój przychodził, Jacek brał
gitarę i śpiewał. Alkoholu wówczas nie nadużywał, pił tylko
okazyjnie i wyłącznie bardzo dobre gatunki (wina lub koniaku);
nigdy się też nie upił (o pierwszym większym pijaństwie - w
czwartej klasie - jeszcze wspomnę). Papierosów nie palił w ogóle,
nawet nie próbował, ale imponowało mu, że ja (też w czwartej
klasie) zacząłem palić fajkę.
Dziewczęta - to osobny
temat! Oczywiście Jacka interesowały. Miał zresztą właściwe dla
okresu dojrzewania zainteresowania erotyczne i to wcale nie dotyczące
tylko sfery uczuć. Kiedyś na początku pierwszej klasy (jeszcze
wtedy nie byliśmy dobrymi przyjaciółmi) opowiadał na przerwie
niektórym kolegom szalenie sprośną przeróbkę bajki o Jasiu i
Małgosi, którą rzekomo przeczytał w jakimś zagranicznym
wydawnictwie. Szczegółów nie pamiętam; w każdym razie to co Jaś
w tej bajce pokazywał za namową Małgosi złej wiedźmie, to nie
był bynajmniej paluszek... "A nową wersję bajki o Czerwonym
Kapturku też znasz?" - spytałem. "Oczywiście" -
Jacek odparł natychmiast - jest to bajka o długim, czerwonym
kapturku". Przypominam też sobie, jak w drugiej klasie Jacek
postanowił deprawować słownie pewną swoją znajomą - jeszcze ze
szkoły podstawowej. Nazywała się Basia. Była to szalenie
wstydliwa i dobrze wychowana dziewczyna. Jacek podchodził do niej ze
mną na przerwie i zwracał się łagodnym, natchnionym głosem:
"Basiu, chciałbym odbyć z tobą najpiękniejszy akt w
naturze... - tu zawieszał głos - akt płciowy". Na co Basia
płoniła się aż po czubek głowy i, spuszczając oczy, najpierw
chichotała zawstydzona, a potem lekko karcącym tonem mówiła: "
Jacek!". Zresztą w trzeciej, czy czwartej klasie chodzili przez
pewien czas ze sobą, ale to był związek czysto
platoniczny.
Casanovą
Jacek
nie był. W młodszych klasach cechowała go w dziedzinie kontaktów
męsko-damskich spora nieśmiałość. Wspomniałem już o Majce. Ale
nawet pod koniec szkoły, gdy już nabrał zdecydowanie większej
śmiałości, odnosił się do dziewczyn bardzo delikatnie i
subtelnie. Powiedziałbym - romantycznie, gdyby nie pewna cecha,
która odróżniała go od romantycznych poetów. Otóż Jacek był
hedonistą, kochał przyjemności i chciał, żeby miłość także
dostarczała mu przyjemności, a nie cierpień. Chyba bardzo nie
lubił być nieszczęśliwie zakochanym i z pewnością nie czerpał
z tego stanu bodźców twórczych. Epizod z Majką był wyjątkiem.
Zresztą nawet w jej przypadku to uczucie nie trwało bardzo długo.
Od trzeciej klasy począwszy Jacek wybierał sobie takie partnerki,
niekoniecznie wyjątkowo atrakcyjne fizycznie, o których wiedział
(lub czuł), że może liczyć na ich wzajemność. Chociaż patrząc
z perspektywy lat, myślę, że czasem, to one go wybierały, a Jacek
radośnie pozwalał się kochać. Lubił zresztą chyba przez całe
życie, żeby go kochano i opiekowano się nim, mimo iż był bardzo
życiowo zaradny i samodzielny.
Wracając jeszcze do
tematyki dziewczyn: pamiętam wycieczkę szkolną wiosną w drugiej
klasie (w Beskidy i do Krakowa), kiedy to pojawiły się pewne zmiany
w klasowych konfiguracjach męsko-damskich. Wtedy nastąpiło
zbliżenie (emocjonalne) Jacka z Magdą - ładną, szczupłą (może
trochę za bardzo) blondynką, która wyróżniała się tym, że
miała jedno oko niebieskie, a drugie zielone. Ta dwukolorowość
oczu szalenie oddziaływała na malarską wyobraźnię mojego
Przyjaciela. Magda(
która
skończyła później historię sztuki) chodziła wówczas z kolegą
z klasy - Piotrkiem B., przystojnym brunetem (obecnie chirurgiem w
Niemczech). Po pierwszym dniu wycieczki Jacek raportował mi
niezwykle podekscytowany: "Słuchaj: pocałowaliśmy się z
Magdą! I wyobraź sobie, w czasie pocałunku nagle poczułem, jak na
spotkanie z moim językiem wyszedł jej zwinny języczek!". Poza
owym pierwszym pocałunkiem "z języczkiem" do niczego
więcej nie doszło. Tak twierdzili oboje niezależnie od siebie,
więc to chyba prawda. Jacek chodził z Magdą dość krótko: kilka,
najwyżej kilkanaście tygodni. Potem ona wróciła do Piotrka, choć
z Jackiem przyjaźnili się jeszcze długi czas.
Jacek był
indywidualistą, wybrednym w doborze towarzystwa, chociaż,
generalnie, z każdym utrzymywał dobre, lub przynajmniej poprawne
stosunki. Nigdy nie miał wrogów. Zdecydowanie unikał konfliktów,
chyba dlatego, że zakłócałyby mu spokój ducha i przyjemność
życia. A jednak potrafił zażarcie bronić swojego zdania, kiedy
chodziło o sprawy dla niego istotne. Zawsze zresztą dyskutował
bardzo emocjonalnie. Aby łatwiej przekonać rozmówcę, zasypywał
go wprost dziesiątkami argumentów (w tym faktów i dat)
zaczerpniętych z głębokich pokładów swojej erudycji (lub po
prostu z wyobraźni), przy czym równie chętnie jak fantazją
posługiwał się najróżniejszymi erystycznymi sztuczkami.
Chociaż
w wywiadzie-rzece z 1995 r. pt Pożegnanie
Barda wspominał,
jak rzekomo ostro zwalczaliśmy na lekcjach PNOS-u (Propedeutyka
Wiedzy o Społeczeństwie) ideologiczną propagandę uprawianą przez
nauczycielkę tego przedmiotu, to ja akurat najbardziej zażartą
dyskusję prowadzoną przez Jacka pamiętam z zupełnie innego
przedmiotu. Było to już w klasie maturalnej. Mieliśmy wówczas
taki przedmiot, który się nazywał: "Przygotowanie do życia w
rodzinie socjalistycznej". Na jedną z lekcji przyszła pani
prawnik, czy też psycholog z jakiegoś ośrodka pomocy rodzinie i
opowiadała nam o rozwodach. Mówiła o przyczynach rozwodów, o
możliwościach zapobiegania im i przy tej okazji wyjaśniała
dlaczego procedura sądowa w takich przypadkach jest długa: chodzi o
to - mówiła, podając konkretne przykłady - żeby małżonkowie
mieli czas do namysłu i żeby można było jeszcze małżeństwo
uratować. Jacek zaczął wtedy gwałtownie oponować. Twierdził, że
skoro dwoje ludzi chce się rozwieść, to należy im to jak
najszybciej i najłatwiej umożliwić. Uważał, że rozwody powinny
być dawane od razu, na żądanie, a za szkodliwe uznał stwarzanie
prawnych przeszkód opóźniających procedurę. Był przeciwnikiem
także terapii przed rozwodem, bo "to nic nie daje". Nie
przyjmował zupełnie spokojnych argumentów przedstawianych przez
prelegentkę i powtarzał uparcie swoje tezy, w dość napastliwym
tonie. Ciekawiło mnie, dlaczego Jacek, który miał tak dobre
przykłady udanego małżeństwa swoich rodziców i dziadków, tak
ostro i bez zastanowienia opowiadał się za rozwodem "na
żądanie". Ale nie dowiedziałem się tego. Sądzę, że
Jackowi chodziło o zagrożoną (w jego mniemaniu) wolność
jednostki zmuszanej do pozostawania - wbrew woli - w niechcianym
związku z inną osobą. Żaden z nas nie widział jednak wtedy w tej
namiętnej apologii rozwodów zapowiedzi przyszłych małżeńskich
klęsk Jacka.
Wspomniałem przedtem o fantazji Jacka. Tę
miał Jacek naprawdę bogatą i nigdy nie wiadomo było do końca, co
jest prawdą w jego opowieściach. Kiedyś na przykład opowiadał mi
o swojej wielkiej, wakacyjnej miłości, którą miała być jakaś
młoda Francuzka. Podobno poznali się w dość zatłoczonym pociągu,
gdzie Jacek stał na korytarzu, wyglądając przez okno. Ona
natomiast kursowała tym korytarzem dość często i za każdym
razem, gdy przeciskając się koło Jacka i obcierając się o niego
mimo woli, mówiła: "Przepraszam", on odpowiadał: "Proszę
częściej". Ich romans po jej powrocie do Francji miał trwać
dalej korespondencyjnie, aż po paru miesiącach został brutalnie
przerwany przez śmierć dziewczyny, która zginęła w wypadku
samochodowym. Tak twierdził Jacek dodając, że Babcia - w trosce o
jego spokój - nie chciała mu pokazać listu zawiadamiającego o tej
tragedii. Do dziś nie wiem, co w tej opowieści było prawdą, a co
fantazją, podobnie jak historie o wyczynach alkoholowych, które
Jacek opowiadał po powrocie z wakacji w Związku Sowieckim oraz o
wyczynach erotycznych - po powrocie ze Szwecji (Szwecja w surowych
czasach moralności komunistycznej była synonimem całkowitej
swobody obyczajów). Z drugiej strony, Jacek potrafił być szczery
aż do bólu - chętnie przyznawał się do różnych słabości i
nigdy nie starał się udawać czy też grać kogoś innego niż
jest.
Nasze kontakty nie urywały się wraz z końcem roku
szkolnego. W czasie wakacji po drugiej klasie przewędrowaliśmy
(wraz z innym kolegą z klasy - Leszkiem Sobockim) Bieszczady. Były
one wówczas dość dzikie i słabo ucywilizowane. Wędrówka
obfitowała w różne przygody, z których najprzyjemniej
wspominaliśmy przejazd - wraz z grupą wesołych studentów -
kolejką wąskotorową (na odkrytej platformie) z Komańczy do
Cisnej. Na jakiejś pustej i zarosłej zielskiem stacyjce kolejarze
otworzyli beczkę piwa. Jeden z nich popędzał drugiego, który
wbijał w beczkę szpunt, słowami: "No, rypaj pan!"; to
powiedzenie stało się na długi czas naszym ulubionym zwrotem
powitalnym. Po czwartej klasie przepłynęliśmy kajakiem -
składanym, przywiezionym przez jego ojca z ZSRR - Krutynię i
jeziora Mazurskie (też z licznymi przygodami). Kajak był
trzyosobowy, a trzecim załogantem był młodszy od nas Rosjanin,
zamieszkały od wielu lat z rodzicami w Polsce - Piotr Sorokin.
Toczyliśmy z nim przez cały spływ zażarte spory ideologiczne.
Obaj z Jackiem reprezentowaliśmy wówczas poglądy, które można by
określić jako socjaldemokratyczne. Natomiast Piotrek, które
dzieciństwo spędził w Ojczyźnie Przodującego Ustroju i socjalizm
w wersji sowieckiej znał z autopsji, był zażartym, choć dość
nieporadnym obrońcą klasycznego liberalizmu politycznego i
ekonomicznego, gdzie wszystkie problemy reguluje "niewidzialna
ręka rynku".
Wcześniej dwa tygodnie spędziłem z
Jackiem, pracując przy pielęgnacji lasu na tzw. obozie OHP
(Ochotnicze Hufce Pracy). Obóz, zorganizowany przez nasze liceum, (z
naszej klasy poza nami była jeszcze wspomniana wcześniej Magda z
kolorowymi oczami) mieścił się w małej leśnej osadzie pod nazwą
Błądziszki, gdzieś koło Gołdapi. Mieszkaliśmy w jakimś baraku
z betonowych elementów prefabrykowanych, wstawaliśmy
rano
o 5.00 i po śniadaniu jechaliśmy terenowymi "gazikami",
albo traktorem z przyczepą wycinać maczetami drobne drzewka
liściaste (głównie brzózki) w sosnowych młodnikach. Pracowaliśmy
tam do 14.00 (z przerwą na drugie śniadanie i potem wracaliśmy na
obiad. Po obiedzie był już czas wolny. Dużo graliśmy w brydża.
To była taka mania, która opanowała nas w czwartej klasie.
Wcześniej - w drugiej i trzeciej była moda na szachy. Cała klasa
grała na przerwach i lekcjach (pod ławkami). Były mistrzostwa
klasy i szkoły. Jacek grał namiętnie i dość dobrze, ale nie
rewelacyjnie. Natomiast w klasie maturalnej fascynacja brydżem miała
charakter nałogu. Graliśmy każdą prawie wolną chwilę. Graliśmy
po lekcjach, często całe noce aż do rana (co nigdy się nie
zdarzało z szachami), przy czym grę uprzyjemniały nam zwykle
jakieś napoje integrujące. Graliśmy na przerwach i na lekcjach.
Oczywiście, w brydża grało się na lekcjach trudniej niż w
szachy, bo we czwórkę, a poza tym gra tak nas wciągała, że
zapominaliśmy o środkach ostrożności. Zdarzało się, że
dostawaliśmy znienacka wszyscy dwóje, albo konfiskowano nam karty.
Czasem spotykało nas jedno i drugie. Poza Jackiem stałymi
uczestnikami tych rozgrywek był Piotrek Śliwiński, zwany Śliwką
(pogodny, dobroduszny olbrzym, najwyższy w klasie - prawie 2 metry
wzrostu, studiował później ogrodnictwo w Budapeszcie) i Jurek
Pudykiewicz, miłośnik prozy Conrada, zwany Pudysiem lub Marynarzem,
bo wybierał się do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni (skończył ją
i pływa od lat po morzach i oceanach). Czasem dołączały się do
tych nocnych rozgrywek również zaprzyjaźnione dziewczyny z innych
klas, ale poza brydżem nic tam się nie działo, bo gra wciągała
nas jak hazard.
Na obozie w Błądziszkach oprócz kart
niewiele było rozrywek. Jacek zabrał gitarę i co wieczór śpiewał
swoje piosenki. Nieb
ył
jednak jedynym gitarzystą. Miał konkurencję, a raczej uzupełnienie
w postaci swojego imiennika, który miał ciekawy, poetycki repertuar
(był to Jacek Bąk, który potem występował w na estradach klubów
studenckich).
Po tym obozie (i po Jacku) została mi mała
pamiątka. Wracaliśmy kiedyś po pracy do samochodu. Szliśmy
"gęsiego", wąską ścieżką, wokół rosły wysokie
trawy. Jacek, który szedł przede mną, ścinał je machając
szeroko maczetą. "Nie machaj tak - powiedziałem - bo jeszcze
kogoś dziabniesz". I w tym momencie Jacek zawadził końcem
ostrza o moją lewą rękę tuż nad przegubem. Popłynęła krew,
Jackowi zrobiło się głupio, a mi "po strzale tym została już
na zawsze krwawa blizna", a właściwie nie krwawa, tylko
bledziutka, dziś nawet trudno dostrzegalna.
Komendantem
obozu był nasz szkolny, ale o dwa lata starszy i niezwykle
sympatyczny kolega - Romek Makowski. Zapalony myśliwy, któregoś
dnia żachnął się z lekka, wysłuchawszy "Obławy": "Od
kiedy to się na wilki poluje z gończymi psami? Na sarenkę, jelonka
- można, ale na wilki: nigdy w życiu!".
"Obława"
nie była jedynym przypadkiem, kiedy prawda artystyczna u Jacka
wygrała z prawdą faktów. Najlepszym przykładem jest być może
wspomnianaNasza
klasa.
Ze zrozumiałych względów mam do niej stosunek szczególny. Otóż
pierwsza część, napisana w r. 1983 zawiera pewne elementy
rzeczywiste. Nie było, oczywiście, żadnego Adama, ani nikogo
innego w Tel Awiwie. Dlatego ubawił mnie komentarz pewnego redaktora
w wydanym jako dodatek do "Gazety Wyborczej" śpiewniku
Jacka, gdzie napisał on: "Utrata przyjaciela, który wyjechał
do Izraela, należała do odczuć intymnych, ale przyczyna tej utraty
leżała w politycznym układzie". Nie było takiego
przyjaciela, nie było utraty, nie było odczuć intymnych. Podobnie
jak żaden Maciek nie stracił życia "gdy chodzili po
mieszkaniach", żaden Marek nie "siedział za odmowę, bo
nie strzelał do Michała" (jedyny, który krótko siedział w
stanie wojennym, to autor tych wspomnień, ale nie za żadną odmowę,
lecz w ramach internowania). Nie było Kaśki z Piotrkiem w Kanadzie
(chociaż wyjechała tam w pewnym momencie Majka ze swoim mężem,
Jackiem F., wspomnianym asystentem na UW, który w czwartej klasie
liceum nauczał nas matematyki, a także inny kolega - też Jacek).
Nikt z klasy nie "przywykł do Paryża". A chociaż Gośka
i Przemek, to autentyczne imiona uczniów z naszej klasy, to nie byli
małżeństwem (ani nawet parą) i tym bardziej nie mieli trójki
dzieci. Zresztą w ogóle nikt się z nikim w klasie nie ożenił. W
Szwecji był wówczas jeden, szalenie zdolny i oryginalny kolega -
Tadek Rościszewski., ale nie pracował w porno klubie (chociaż bez
wątpienia niezwykle lubił dziewczyny i życie rozrywkowe), tylko
studiował pracowicie architekturę, a potem wyjechał do Stanów,
gdzie zrobił karierę zawodową w słonecznej Kalifornii. Był
natomiast rzeczywiście wspomniany już wcześniej Piotrek B. -
chłopak Magdy (w balladzie zwany Januszem), który został
chirurgiem (a jego młodszy brat popełnił samobójstwo), była -
oczywiście - Magda (jej imienia Jacek nie zmienił), która na
studiach i po nich jeździła do Hiszpanii, ale ostatecznie wyszła
za mąż nie za Hiszpana, lecz za Niemca; i był inny jeszcze kolega,
Rysiek (w piosence - Filip), który studiował w Leningradzie, a po
studiach przez pewien czas pracował jako informatyk (nie fizyk) w
Moskwie.
Druga część Naszej
klasy,
napisana w r. 1987, filozoficzna i nostalgiczna, zaczynająca się od
słów: "Odnalazłem klasę całą na wygnaniu, w kraju, w
grobie..." była jednak o tyle nieprawdziwa, że Jacek nigdy
całej klasy nie odnalazł i prawdę powiedziawszy - nigdy nie
szukał, choć spotykał czasem - przy okazji swoich różnych
podróży po świecie -niektórych kolegów i koleżanki. Do takiego
spotkania Jacka z całą (prawie) klasą omal nie doszło w lutym
roku 1997. Ale o tym jeszcze wspomnę. Trzecia część ballady,
gorzka i szydercza, napisana w r. 1993, czyli już po odzyskaniu
wolności, to zupełna fikcja. W żadnej opisanej tam postaci nie ma
nawet cienia podobieństwa do kogokolwiek z klasy, chociaż jest ten
utwór - tak jak poprzednie części - głęboko poruszający,
doskonały artystycznie i prawdziwy (podobnie jak poprzednie części)
jako metafora losów całego pokolenia Polaków.
Wspomniane
wcześniej wakacje po czwartej klasie trwały dla Jacka i dla mnie
bardzo długo. Z
aczęły
się właściwie zaraz po maturach, czyli w początku maja (bo nie
musieliśmy zdawać egzaminów na studia), a zakończyły pierwszego
października inauguracją roku akademickiego. Z tym, że w czerwcu
zdawałem (niezależnie od papierów złożonych na Uniwersytet
Warszawski) na reżyserię filmową w Łodzi (niestety, bez skutku),
a Jacek wyjechał w podróż po Związku Sowieckim. Po powrocie
opowiadał mnóstwo anegdot i historyjek, których słuchałem trochę
jak bajek o żelaznym wilku; taka była egzotyka sowieckiej
rzeczywistości, a Jacek najwyżej trochę rzecz ubarwiał, ale na
pewno nie zmyślał. Przywiózł z Gruzji dwa ozdobne srebrem rogi
bawole przeznaczone do spełniania toastów i - oczywiście - dobre,
czerwone wino gruzińskie. Spełniliśmy więc na powitanie stosowny
toast (trzeba wypić od razu całą zawartość, bo róg nie ma nóżki
i nie można go postawić), co było dla mnie bardzo trudne: wylać
wina nie mogłem, a wypić tym bardziej, bo - jak stanowczo
stwierdził Jacek - rogu się nie myje, a zaschnięte w nim resztki
wielu poprzednich toastów nadawały trunkowi naprawdę obrzydliwy
smak. Na szczęście następne toasty piliśmy już z
kieliszków...
Jacek przywiózł też z ZSRR różne
nagrania. Ich jakość - przy ówczesnej technice - nie była
najlepsza, ale dawało się słuchać. Nie pamiętam, czy były tam
piosenki. Natomiast świetnie zapamiętałem dwa obsceniczne wiersze,
recytowane przez jakiegoś kompletnie pijanego artystę. Jeden był
krótką przeróbką Puszkina i zaczynał się od słów: Wa
głubinie Sibirskich rud/ sidjat tri mużika i srut (W głębinach
kopalń syberyjskich siedzi trzech chłopów i sr...).
Drugi utwór, który Jacek znał już na pamięć, był niezwykle
sprośną historią o umieraniu głównego bohatera: I
wot tiepier ja umiraju/ padpiorszis ch...om w patałok/ Jeszczio
drożaszczoju rukoju dierżu p...u za chachałok. Kagda umru, kagda
skanczaju/ moj proch pasyptie tabakom/ i na krestie mnie napiszitie/
szto był użasnym je...om. I na mogiłu priwiedietie/ poł sotni
diewuszek bledniej/ I wsje je tam pierie...tie/ za upakoj duszi
majej.
Jacek
był zachwycony tym wierszem. Ja też. Gorszyć się nie ma powodu. W
wieku osiemnastu lat chłopak myśli głównie o seksie, więc tego
rodzaju twórczość w naturalny sposób bardzo mu odpowiada. W
dodatku ten jurny i dosadny język rosyjski był zupełnie różny (i
przez to dużo ciekawszy) od literatury, którą czytaliśmy na
lekcjach w szkole. I - co najważniejsze - dla nas, wówczas u progu
dojrzałości, kiedy mieliśmy wrażenie, że oto życie staje przed
nami otworem, własna śmierć wydawała tak odległą i
niewiarygodną abstrakcją, że aż absurdalną. I mówić o niej
mogliśmy tylko w kategoriach sprośnego żartu. Żaden z nas nawet w
najbardziej czarnych rozważaniach nie mógł przypuszczać, że za
30 lat jednego z tej dwójki może już nie być w gronie
żyjących...
To chyba wyjaśnia, dlaczego nigdy nie
rozmawiałem z Jackiem o śmierci. Rozmawialiśmy o wszystkim: o
szkole, o polityce, o literaturze, filmach, o dziewczynach, o nas
samych (z tym, że znacznie częściej o Jacku), o życiu w ogólności
i w szczegółach. O śmierci - nigdy. Oczywiście, zdarzało się,
że komentowaliśmy odejście kogoś znanego, wybitnego. Ale i takie
fakty Jacek potrafił przemienić w anegdotę. Parę miesięcy przed
podróżą do Kraju Rad (wiosną 1975 r.) opowiedział mi, jak
dowiedział się o śmierci wybitnego polonisty z Krakowa, profesora
Kazimierza Wyki (obaj spotkaliśmy go rok wcześniej w finałach
olimpiady polonistycznej). Otóż zdarzyło się, że dziadkowie
wyjechali i Jacek był sam. A właściwie niezupełnie sam, bowiem
przyszła do niego dziewczyna, z którą wówczas chodził. Z tym że,
akurat z nią nie chodził, tylko leżał - na tapczanie, a
dokładniej - na tapczanie i na dziewczynie. I właśnie wtedy z
włączonego telewizora spiker poinformował smutnym i poważnym
głosem o śmierci profesora Wyki. "W tym momencie - ciągnął
Jacek swoją relację strasznie rozbawiony - ona znieruchomiała,
wyciągnęła głowę spod mojego ramienia, popatrzyła w telewizor i
powiedziała: O, umarł staruszek".
I jeszcze jedno
wspomnienie ilustrujące wówczas nasz stosunek do problemu śmierci.
Pewnego dnia - wiosną w czwartej klasie - nasza polonistka - pani B.
Kryda - zwróciła się do kilku uczniów z prośbą o pomoc przy
pakowaniu książek w mieszkaniu jej zmarłego przyjaciela -
wybitnego profesora matematyki, który - jako człowiek samotny -
uczynił ją spadkobierczynią. Zjawiliśmy się - jak pamiętam - we
trójkę: Jacek, ja i wspomniany Piotrek Śliwiński - dobroduszny
olbrzym. Księgozbiór profesora był rzeczywiście imponujący,
pracy było sporo, ale pani Kryda pozwoliła nam wybrać sobie kilka
książek i wziąć (pod warunkiem, że sama nie będzie miała na
nie ochoty). Wybraliśmy sobie po kilka naprawdę ciekawych pozycji
(pani profesor wzięła z tego jedną, czy dwie, ale resztę
pozwoliła nam zabrać); jednak nasze największe zainteresowanie
wzbudziły kartony z alkoholem stojące w przedpokoju. Profesor - jak
się okazało - podróżował wiele po świecie, zapraszany z
wykładami do licznych ośrodków naukowych, gdzie od kolegów po
fachu otrzymywał w prezencie rozmaite trunki, bardzo szlachetne i w
rzeczywistości PRL-owskiej raczej niedostępne. A ponieważ był
chyba abstynentem, więc spora kolekcja stała właśnie przed
naszymi olśnionymi oczami. Porozumieliśmy się w zasadzie bez słów
i - wykorzystując nieuwagę naszej nauczycielki - błyskawicznie
uszczupliliśmy tę kolekcję o kilka egzemplarzy. Następnie
pojechaliśmy do Jacka, by dokonać degustacji. Degustowaliśmy przez
dwa dni, wznosząc pierwszy toast "za zdrowie Profesora".
Nie pamiętam dokładnie wszystkich trunków, które piliśmy po raz
pierwszy w życiu, ale na pewno były tam wina: hiszpańskie "Jerez",
francuskie "Chablis", koniak "Martel". W każdym
razie to było pierwsze w życiu moje i chyba Jacka też - większe
pijaństwo. Podróż do ZSRR czekała go dopiero za kilka
miesięcy...
Jacek był chodzącą afirmacją i radością
życia. Kochał je i chłonął wszystkimi zmysłami. Sam mówił o
sobie, że jest hedonistą. Ta jego naturalna radość życia,
szczególnie widoczna w opowieściach, którymi mnie wielokrotnie
obdarzał o różnych przygodach na niwie
kulinarno-alkoholowo-zabawowo-erotycznej była dla mnie tak
oczywista, że dopiero słuchając wydanej już po odejściu Jacka
przez "Pomaton" kolekcji 22 płyt, zdałem sobie - z pewnym
zdumieniem - sprawę, jak często w jego piosenkach pojawia się
motyw śmierci: Jeśli nie w połowie, to co najmniej w jednej
trzeciej. Gdyby sądzić zatem o osobowości Jacka na podstawie
wyłącznie jego twórczości, można by dojść do zupełnie
fałszywych wniosków.
W szkolnych czasach, a i wiele lat
później Jacek bardzo lubił najróżniejsze rozrywki ludyczne,
masowe imprezy i festyny. Obecność tłumów wcale mu nie
przeszkadzała, a nawet chyba dobrze się czuł w wielkiej gromadzie.
Pamiętam, jak raz wyciągnął mnie prawie siłą - przy pomocy
jeszcze jednego kolegi - Krzyśka Błędowskiego (obecnie specjalista
od rynków walutowych, czasowo w MFW w Waszyngtonie) -- na tzw.
Święto "Trybuny Ludu" (szczęśliwi, którzy nie wiedzą,
co to była "Trybuna Ludu"), czyli wielki, zorganizowany
przez komunistyczne władze jarmark w samym środku Warszawy - na
Placu Defilad. Jacek z Krzyśkiem mieli świetną rozrywkę i nie
mogli zrozumieć mojej narastającej frustracji. Ale kiedy w 10 lat
później - w Monachium - Jacek zabrał mnie naOktoberfest,
bawiliśmy się obaj naprawdę rewelacyjnie. No, ale Oktoberfest,
to jednak nie święto Trybuny...
Myślę,
że charakterystyczne dla Jacka było zderzenie zupełnie
przeciwstawnych cech, które jednak w Jego osobowości tworzyły
dziwną harmonię: powaga i dojrzałość myśli, ogromna
odpowiedzialność za własną twórczość, za każde wypowiedziane
(czy raczej: wyśpiewane) słowo - skrzyżowane z jakąś dziecięcą,
życiową niefrasobliwością i nieodpowiedzialnością. Subtelne,
intelektualne igraszki umysłu, głęboka potrzeba wysublimowanych
doznań estetycznych i jednocześnie pogoń za najbardziej
trywialnymi przyjemnościami ciała. W którymś z późnych wywiadów
dokonał bardzo ciekawego rozróżnienia sztuki i rozrywki, wykazując
- oczywiście - wyższość tej pierwszej. Bez wątpienia to, co
uprawiał Jacek przez całe swoje dojrzałe życie, to była właśnie
Sztuka - pisana przez duże "S". Ale zarazem był on
wielkim miłośnikiem rozrywki najbardziej popularnej i wcale się
tego nie wstydził. Kochał - jeszcze w szkole, ale i później -
kino akcji, komedie, powieści sensacyjne. Z czasem pokochał też -
i mówił o tym otwarcie w wywiadach - rozrywki towarzyskie,
alkoholowo-erotyczne, o dużym stopniu intensywności, za które -
jak sam napisał - następnego dnia płaci się "bólem głowy i
wyrzutami sumienia". Wydaje mi się, że choć całkowitym
błędem jest utożsamianie Jacka z podmiotem lirycznym jego utworów,
to wyznanie zWojny
karnawału z postem:
"Dusza moja pragnie postu, ciało - karnawału!" - wyraża
prawdziwą cechę Jego osobowości.
Przy wszystkich
zawirowaniach losu Jacek był ogromnym optymistą i wierzył (chyba
do końca?), że wypadki ułożą się całkowicie po Jego myśli. Na
ogół zresztą tak było. Jeśli Jacek coś sobie zaplanował
(chociaż częściej improwizował niż planował), to nie spoczął,
aż tego nie osiągnął, a Fortuna zdawała się mu w tym sprzyjać.
Potrafił zmobilizować w razie potrzeby jakieś nieprawdopodobne
pokłady pomysłowości i energii. Na ogół jednak nie musiał,
bowiem wszystko mu przychodziło niesłychanie łatwo. A jeśli coś
szło nie tak, to zawsze jak kot "spadał na cztery łapy".
Mógł uchodzić za prawdziwe dziecko szczęścia; zresztą śpiewał
o sobie w Drzewie
genealogicznym:
"Urodziłem się w czepku, nie w ułańskim czaku".
Przyznając szczerze, jeśli czegoś Jackowi trochę zazdrościłem,
to nie jego rozlicznych talentów, ale właśnie życiowego szczęścia
i tego, że wszystko jakoś mu się udawało zupełnie bez
wysiłku.
Ciekawych i oryginalnych pomysłów Jacek miał
w szkole mnóstwo. Pewna niezwykle interesująca inicjatywa jednakże
się Mu, niestety, nie udała. Otóż w drugiej klasie zafascynowany
niezwykle popularną wówczas w USA, a u nas prawie nie znaną
rock-operąJesus
Christ Superstar,
przełożył ją - wierszem - na język polski i postanowił wystawić
w szkole. Aktorami mieli być głównie uczniowie z naszej klasy
(autor tych wspomnień - wyłącznie z uwagi na przyjaźń z Autorem
scenariusza - otrzymał propozycję zagrania tytułowej roli. Piłatem
miał być Tadek Rościszewski - późniejszy architekt w USA; w roli
Marii Magdaleny chcieliśmy obsadzić prześliczną dziewczynę z
pierwszej klasy, obiekt moich i Jackowych westchnień - Anię
Chmiel). Ponieważ Jacek nie miał żadnych złudzeń co do
umiejętności śpiewaczych przyszłych wykonawców, wymyślił, że
będziemy recytować nasze kwestie, a muzyka (miał nagranie wersji
instrumentalnej tego musicalu) będzie tłem dla tych recytacji.
Jacek - przy mojej bardzo skromnej pomocy - opracował zresztą
wszystkie szczegóły przedstawienia, łącznie z prostymi projektami
kostiumów (składających się głównie z prześcieradeł),
scenografii i oświetlenia. Pamiętam, że scenariusz ozdobiony był
rysunkami Jacka odnoszącymi się do poszczególnych scen. A kiedy
wszystko - łącznie z obsadą - mieliśmy przygotowane, poszliśmy
do naszej wychowawczyni, pani Jadwigi Jantar. Była to niezwykle
poczciwa i szlachetna idealistka, która całe życie przepracowała,
ucząc młodzież fizyki i starając się ją wychować zgodnie z
przedwojennymi ideałami. To był zresztą jej ostatni rok nauczania
przed przejściem na emeryturę. Obydwu nas bardzo lubiła, choć
zdawała sobie sprawy, że fizyków raczej z nas nie zrobi.
"Chcielibyśmy wystawić przedstawienie" - zaczął Jacek
dyplomatycznie. "A co to za przedstawienie?" - zaciekawiła
się nasza wychowawczyni. "To historia życia i śmierci naszego
Pana, Jezusa Chrystusa" - odparł Jacek, patrząc jej prosto w
oczy. "O, rajcego!" (to był ulubiony wykrzyknik pani
profesor Jantar) zawołała z ogromnym i radosnym zdumieniem (była
członkiem warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej), ale zaraz
potem zafrasowała się: "Widzicie chłopcy: na to
przedstawienie musicie otrzymać zgodę dyrekcji".
Poszliśmy
więc
od razu do dyrekcji, a konkretnie do wicedyrektorki, pani Barbary
Iwanowskiej. Była ona też i sekretarzem zakładowej organizacji
partyjnej (PZPR), której rolą było dbanie o czystość
ideologiczną nauczania i wychowania w szkole. Sama pani Iwanowska
uchodziła w szkole za osobę niegroźną, wręcz łagodną i
wyrozumiałą, taką, która nie przemęcza ani nie prześladuje
uczniów, stawia dobre stopnie i w ogóle raczej da się lubić.
Warto jeszcze dodać, że uczyła nas historii, a Jacka i mnie lubiła
za naszą pilność i humanistyczne zamiłowania. Byliśmy zatem
raczej dobrej myśli. Jacek wywołał panią wicedyrektor na dużej
przerwie z pokoju nauczycielskiego i zaczął śmiało: "Pani
profesor, chcielibyśmy wystawić w szkole przedstawienie
słowno-muzyczne. Oto jest gotowy projekt" i wręczył jej
oprawiony scenariusz. "Naprawdę?" - ucieszyła się pani
wicedyrektor - to znakomicie! A o czym to jest?" "Hm -
chrząknął Jacek - temat jest, jak by to powiedzieć - trochę
religijny". "RELIGIJNY?!" - przeraziła się pani
wicedyrektor i natychmiast oddała Jackowi tekst, nawet doń nie
zajrzawszy - "To po prostu niemożliwe! Szkoła ma mieć
charakter świecki! Nie po to kilka lat temu zdejmowaliśmy w
szkołach krzyże ze ścian, żeby teraz wprowadzać elementy
religijne!"
I tak się skończyła próba wystawienia
tego musicalu.
Jesienią trzeciej klasy wpadliśmy z
Jackiem na pomysł, żeby wziąć udział w IV Olimpiadzie
Polonistycznej. Pani profesor Kryda, do której zwróciliśmy się
oficjalnie w tej sprawie, nie kryła swojego sceptycyzmu.
"Oczywiście, możecie wziąć udział - powiedziała bez
entuzjazmu - ale w zasadzie uczestnikami Olimpiady są dopiero
uczniowie w czwartej (maturalnej) klasie, którzy mają już
przerobiony cały materiał, zwłaszcza z historii literatury".
Nie doceniła jednak naszego uporu, motywacji, no i - nieskromnie
mówiąc - sporego oczytania.
Etap szkolny przeszliśmy
gładko, co zdopingowało nas do solidnego przygotowania się do
eliminacji stołecznych. To już była rzeczywiście ostra walka, z
ogromną konkurencją, stresem i świadomością stawki (zwycięzcy
etapu wojewódzkiego przechodzili do finału Olimpiady, a to dawało
im zwolnienie z języka polskiego na maturze i na studia wyższe, a
także wolny wstęp na polonistykę). Ku naszemu miłemu zdziwieniu
przeszliśmy część pisemną (najtrudniejszą), a na ustnym
poradziliśmy sobie dobrze, bo - mimo zdenerwowania - obaj byliśmy
mocno wygadani. Pamiętam, jak siedzieliśmy w dużej sali Instytutu
Kształcenia Nauczycieli w Alejach Ujazdowskich (gdzie odbywały się
eliminacje wojewódzkie), czekając w zdenerwowaniu, wraz z kilkoma
dziesiątkami innych uczestników, na ogłoszenie wyników.
Słuchaliśmy z bijącymi sercami, jak wyczytywano zwycięzcę tego
etapu, potem miejsce drugie... i nagle, niespodziewanie na trzecim
miejscu usłyszeliśmy nazwisko Jacka! Strasznie się ucieszyłem.
Jacek wydał jakieś ogromne westchnienie ulgi, uścisnąłem mu
spoconą z emocji dłoń i w kilka sekund później usłyszałem, że
jestem na czwartym miejscu, ze stratą do Jacka zaledwie jednego
punktu. Teraz ja wydałem głośne westchnienie ulgi, a Jacek
uścisnął moją, jeszcze bardziej spoconą, rękę.
To
olimpijskie zwycięstwo (w dodatku - w III klasie!) szalenie
podniosło nasz prestiż w liceum i miało - poza wspomnianym wyżej
korzyściami - jeszcze jeden aspekt praktyczny. Jacek wymyślił (a
może podsunął mu to Dziadek?), że w celu należytego
przygotowania się do finału Olimpiady weźmiemy sobie ze szkoły
coś w rodzaju dwutygodniowego urlopu naukowego. I udało się to
załatwić! Poza tym przestaliśmy się zupełnie uczyć przedmiotów
ścisłych, które nas nudziły, a nauczycielom tłumaczyliśmy, że
nie mamy czasu na takie ekstrawagancje, bowiem musimy się
przygotowywać do godnego reprezentowania w finale ogólnopolskim
honoru naszej Szkoły.
Inna rzecz, że w finale nie
zajęliśmy już punktowanych miejsc, ale nie miało to dla nas
specjalnego znaczenia. Cel, jakim było usunięcie stresów
związanych z maturą i egzaminami wstępnymi, został osiągnięty.
Jacek wymyślił nawet, byśmy zdali maturę po trzeciej klasie i
poszli na studia o rok wcześniej. Pomysł mi się spodobał, na
szczęście jednak pani dyrektor Hanna Kocan go nam dobrotliwie
wyperswadowała. "Teoretycznie jest to możliwe - powiedziała -
i jeśli się uprzecie, to załatwię w Kuratorium, żebyście zdali
tę maturę (z matematyki) wcześniej. Ale nie bardzo sobie to
technicznie wyobrażam, bo musielibyście w ciągu kilku tygodni (był
koniec kwietnia!) opanować cały materiał klasy czwartej. A tak,
skoro macie już praktycznie zapewnione miejsce na studiach, możecie
sobie przeznaczyć cały przyszły rok na spokojne rozwijanie swoich
zainteresowań - wtedy, kiedy wasi koledzy będą się zakuwać do
matury i egzaminów wstępnych". Te mądre słowa trafiły nam
do przekonania i, rzeczywiście, czwarta klasa była dla nas okresem
wyjątkowo przyjemnym. Tym bardziej, że - aby się zanadto nie
nudzić - postanowiliśmy znowu spróbować szczęścia w
olimpiadach: Jacek w polonistycznej, a ja w historycznej, oznaczonej
numerem pierwszym. Jacek - jako finalista z poprzedniego roku - nie
musiał brać ponownie udziału w etapie szkolnym i wojewódzkim. Ja
w eliminacjach stołecznych zająłem pierwsze miejsce. W finałach
poszło już nam nieco gorzej, ale nie przejmowaliśmy się, bowiem
sam udział w finale olimpiady dawał określone korzyści:
zwolnienie z danego przedmiotu na maturze i na egzaminie wstępnym na
studia, a w przypadku polonistyki, na którą Jacek zdecydował się
zdawać - wolny wstęp bez żadnego w ogóle egzaminu. Jako drugi (po
jęz. polskim) przedmiot do wyboru na maturze Jacek wskazał
wychowanie plastyczne. Oznaczało to, że miał napisać pracę na
dowolny temat (wybrał sobie awangardę malarską) i obronić ją
przed komisją. A żeby już zupełnie się nie przemęczać
niepotrzebną nauką, załatwiliśmy (kolejna świetna inicjatywa
Jacka!) u pani dyrektor zgodę na zdawanie obowiązkowej na maturze
matematyki w grupie humanistycznej (znacznie łatwiejszej), chociaż
byliśmy uczniami klasy matematycznej.
W czwartej klasie
mieliśmy więc dużo wolnego czasu, markując tylko naukę
większości przedmiotów. Graliśmy - jak się rzekło - namiętnie
w brydża (nawet po całych nocach), bardzo dużo czytaliśmy,
chodziliśmy na koncerty, do kina i do teatru. Sami próbowaliśmy
zresztą (razem ze wspomnianym wyżej Krzysiem Błędowskim) bawić
się w teatr. Napisałem dwie krótkie, satyryczne jednoaktówki,
Jacek napisał też jedną lub dwie scenki prozą oraz dwie ballady i
próbowaliśmy to wystawić w jakimś klubie studenckim. Mieliśmy do
dyspozycji na próby scenę i pianino, oraz jakąś miłą studentkę,
która całość próbowała wyreżyserować. Jej reżyseria była
zresztą warunkiem naszej obecności w tym klubie. W przerwach między
scenkami wykonywaliśmy we trójkę wspomniane ballady Jacka (do jego
akompaniamentu na pianinie). Pamiętam, że jedna nazywała się
"Pociąg" i była ironiczną metaforą komunistycznego
społeczeństwa (miała strasznie trudny do wyśpiewania refren: Po
stukocących torach pędzi/Wiatr w oknach smętną gadkę
ględzi/Pooociąąg!)
Niestety,
potem pokłóciliśmy się z panią reżyser o koncepcję
artystyczną, bo do naszego - z założenia kabaretowego -
przedstawienia usiłowała włączyć jakieś smętne,
pretensjonalno-metafizyczne elementy. W rezultacie dziewczyna
odmówiła dalszej reżyserii, co oznaczało eksmisję z klubu.
Specjalnie się tym nie martwiłem, bo przekonałem się, że nie mam
zdolności aktorskich, natomiast dużo lepiej szło mi pisanie. W
dniu, kiedy pokłóciliśmy się z panią reżyser, otrzymałem z
Teatru Ochoty zawiadomienie, że moja sztuka pt. "Kataklizm"
wysłana na konkurs na debiut dramatyczny, została wyróżniona.
Parę dni później ukazała się wzmianka w gazecie, w której
podano też nazwę tego konkursu. Brzmiała ona (o czym nie
wiedziałem wcześniej): "Szukamy polskiego Szekspira". Wygląda
na to, że znaleźli -
śmiał się Jacek, kiedy przeczytał tę informację.
Po
mile wspólnie spędzonych wakacjach (były to - jak się później
okazało - nasze ostatnie wspólne wakacje w życiu) zaczął się
rok akademicki. Jacek poszedł na polonistykę (sam przyznawał, że
to było trochę działanie "po najmniejszej linii oporu"),
a ja na filozofię. Spotkaliśmy się na Uniwersytecie parę dni po
inauguracji. Jacek był zdruzgotany zarówno poziomem zajęć jak i
studentów z roku (nie wiem, czym bardziej). Oświadczył z
determinacją, że rzuca studia w cholerę i pójdzie pracować do
przemysłu jako prosty robotnik (kult klasy robotniczej w systemie
komunistycznym zostawiał coś w świadomości nawet u ludzi, którzy
nie byli jego entuzjastami). Usiłowałem mu to wyperswadować, ale
Jacek był nieugięty i wyglądało, że rzeczywiście chce zrobić
coś szalonego i wszystkim na przekór. Na szczęście, po kilku
dniach zmienił zdanie. Przekonał go Dziadek, który miał u Jacka
spory autorytet. Otóż Dziadek (wspomniałem, że był wieloletnim
działaczem oświaty) wytłumaczył Jackowi, że nie można nic w
życiu osiągnąć bez wykształcenia, nawet jeśli nauka nie sprawia
nam przyjemności i że warto pomęczyć się kilka lat po to, by
potem móc znaleźć ciekawą i dającą satysfakcję pracę.
Bardzo
szybko Jacek przekonał się, że studia polonistyczne mają swoje
dodatnie strony. Przede wszystkim nie trzeba się było na nich
przemęczać, a duża ilość wolnego czasu skłaniała do
wypełniania go przyjemnościami. Nauka wchodziła mu sama do głowy,
czytał bardzo dużo i po pierwszej sesji, mając bardzo wysoką
średnią, uzyskał tzw. indywidualny tok studiów. Oznaczało to, że
mógł chodzić tylko na te przedmioty, które chciał; mógł też
wybrać sobie zajęcia z innych kierunków, więc chodził na wykłady
np. na historię sztuki. W tamtych czasach, kiedy studia mocno
przypominały zwykłą szkołę, programy były ujednolicone, a
inwencja studentów niemile widziana, ITS dawał dużą i cenną
swobodę i Jacek korzystał z niej obficie, a nawet łapczywie.
Powiedziałbym, że po okresie licealnego zdyscyplinowania zachłysnął
się tą swobodą. Zaczął prowadzić wraz z małą, lecz starannie
dobraną grupką kolegów z roku bardzo rozrywkowy tryb życia.
Opisywał to zresztą w licznych wywiadach. Nie chciałbym mówić,
że Jacek popadł w złe towarzystwo, bo - po pierwsze - to
towarzystwo nie było wcale złe, tylko wyjątkowo rozrywkowe; a po
drugie - Jacek nie tyle w nie wpadł, co sam sobie je dobrał. Inna
sprawa, że wtedy właśnie zaczęło się jego ostre picie (chociaż
nigdy się nie upijał), będące zresztą dość typowym elementem
życia studenckiego w czasach, gdy inne formy aktywności młodych
ludzi były zablokowane. Tylko że u zdecydowanej większości ten
styl życia przechodził wraz z zakończeniem studiów, założeniem
rodziny, lub po prostu, gdy im się to znudziło. U Jacka - z uwagi
na karierę artystyczną, którą równolegle rozpoczął, a także
na pewne cechy charakteru - proces się pogłębiał i doprowadził
po kilku latach do tego, co było największym problemem jego życia
- choroby alkoholowej.
Tego jednak nikt wówczas nie mógł
przypuszczać. Jacek po prostu zaczął nieustannie imprezować, co
mnie trochę dziwiło, bo miałem o Nim jednak inne wyobrażenie
wyniesione z liceum. Ale ostatecznie - myślałem - chłopak musi się
trochę wyszaleć, potem spoważnieje. W tych polonistycznych
libacjach nie brałem udziału (w filozoficznych też raczej rzadko),
ale z Jackiem widywałem się bardzo często. Przy okazji spotykałem
też jego kolegów: Wojtka Stroniasa i francuskiego Polaka - Staszka
Ledóchowskiego (zwanego Michel Zombie), który mówi z śmiesznym
francuskim akcentem. Graliśmy nocami w brydża, rozmawialiśmy na
wszystkie możliwe tematy, a pod koniec II roku przygotowywałem tę
całą grupę "polonistycznych degeneratów" (jak ich
określił Jacek w pewnej piosence) do egzaminu z filozofii,
zastrzegłszy uczciwie, że moja wiedza historyczna kończy się na
Heglu.
Wiosną
1976
r. Jacek zadzwonił do mnie z radosną wieścią, że ze swoją
"Obławą" wygrał festiwal piosenki studenckiej w
Krakowie. Ten sukces przyjaciela bardzo mnie ucieszył, chociaż
uznałem go za rzecz zupełnie naturalną: na tle ówczesnej piosenki
studenckiej Jacek tak bardzo wyróżniał się charakterem tekstów,
muzyki i wykonania, że naprawdę nie miał konkurencji.
Wprawdzie Obława nie
była moją ulubioną piosenką z Jego repertuaru, bo uważałem, że
za dużo w niej bezpośredniego przekazu ("O, bracia wilcy,
brońcie się i wy!") oraz krzyku, ale i tak to był utwór
nieprzeciętny. W kolejnych latach Jacek zdobywał w Krakowie kolejne
laury, a ja sobie żartowałem, że chyba wykupił abonament na
pierwsze nagrody. Ten sukces miał dla Jacka duże znaczenie: zaczął
bowiem występować nie tylko dla grupy znajomych na imprezach
towarzyskich, ale na scenach klubów studenckich przed licznym
audytorium. Na wszystkie te koncerty zapraszał mnie, częściowo
towarzysząc mi na widowni, gdyż w programie wykonywał jedną,
najwyżej dwie piosenki, a reszta, to były występy solistów
kabaretów studenckich (i nie tylko studenckich: występował tam
czasem np Jan Pietrzak). Jacek zresztą skłaniał się wówczas
chętnie ku tej formie i coś na kształt kabaretu stworzył z dwoma
wykonawcami: Staszkiem Zygmuntem i Staszkiem Klawe. Byłem kiedyś u
Jacka - już w mieszkaniu rodziców na Wiejskiej - kiedy przyszedł
Staszek Klawe i zaczęli razem układać program pt "Szkoła".
Zaczynał się od tego, że nauczyciel (grany przez Staszka Klawe)
wchodził do klasy i mówił: "Jestem tu na zastępstwo. Teraz
mi powiedzcie, dzieci, coście ostatnio przerabiali. Ale uprzedzam:
mnie k... nie przerobicie".
Z tym mieszkaniem na
Wiejskiej mam kilka zabawnych wspomnień. Pamiętam, jak kiedyś
Jacek pokazywał mi swoje ulubione albumy malarskie. Oglądaliśmy
właśnie Hieronima Boscha, który Jacka bardzo fascynował (dla mnie
to był wówczas pierwszy kontakt z tym artystą), kiedy weszła mama
Jacka. Po przywitaniu rzuciła okiem na któryś z dość
makabrycznych obrazów Boscha i lekko się skrzywiła. "To nic -
powiedział Jacek - jutro mam pożyczyć od kolegi podręcznik
medycyny sądowej ze zdjęciami". "Po co ci podręcznik
medycyny sądowej?" - zainteresowała się Mama. "Jeszcze
nie wiem - odparł Jacek - Może mnie do czegoś zainspiruje".
"Do czego?" - prawie krzyknęła z lekką grozą, ale i
śmiechem Mama Jacka.
Dzięki
indywidualnemu tokowi studiów Jacek już na trzecim roku napisał u
profesora A. Libery pracę magisterską (studia polonistyczne trwały
wówczas cztery lata). Temat, którym mi się pochwalił, jako prawie
nieznanym, był wizerunek Stanisława Augusta Poniatowskiego w poezji
ulotnej okresu Sejmu Czteroletniego. Poniatowski w poezji ulotnej
niewiele mnie interesował, ale zbieranie materiałów do pracy
zaowocowało u Jacka utworem, który wówczas stał się moim
ulubionym, a może jest i do dziś. Oczywiście, chodzi o "Krajobraz
po uczcie". Kiedy w r. 1978 liceum im. N. Żmichowskiej
obchodziło 60-lecie swego powstania, Jacek został poproszony, by
zaśpiewał coś na uroczystości odbywającej się w ówczesnym
kinie "Klub". Zanim wyszedł na scenę, poprosiłem go:
"Jacuś, błagam: nie śpiewaj znowu Obławy!
Ja już nie mogę słuchać o tym wilku. Proszę cię:
zaśpiewaj Krajobraz
po uczcie!"
Jako wyjaśnienie dodam, że na wszystkich koncertach, na które
Jacek mnie zapraszał, wykonywał - jako żelazny punkt -
właśnie Obławę,
więc czułem już lekki przesyt. Krajobraz był natomiast utworem
zupełnie nowym. Jacek tylko się uśmiechnął, obiecał, że spełni
moją prośbę, wyszedł na scenę i zaśpiewałKrajobraz
po uczcie,
a zaraz potem... Obławę.
Po
napisaniu pracy magisterskiej, świetnie ocenionej przez promotora
Jacek mógłby zdać egzamin magisterski i zakończyć studia rok
przed terminem. Jednakże na trzecim roku były wówczas zajęcia ze
Studium Wojskowego, o którym mówiono: "Uniwersytet
Warszawski przy Studium
Wojskowym". Jacek, oczywiście, zajęty działalnością
artystyczną, życiem towarzyskim i pisaniem pracy magisterskiej
zawalił wojsko. Musiał więc powtarzać ten przedmiot w roku
następnym, mimo że miał wszystkie inne zaliczenia. Na czwartym
roku chodził więc ponownie raz w tygodniu na Studium Wojskowe, ale
traktował rzecz z humorem. Kiedy wreszcie zdał egzamin magisterski,
jego promotor - profesor Libera zaproponował mu pozostanie na
uczelni i asystenturę. W przeciwieństwie do dzisiejszych czasów,
wówczas taka propozycja była marzeniem wszystkich studentów i
niezwykłą nobilitacją. Praca na uniwersytecie nie dawała dużych
pieniędzy (bo żadna wówczas praca ich nie dawała), ale zapewniała
ogromny społeczny prestiż, względną swobodę (w warunkach
powszechnego zniewolenia) i dużo wolnego czasu. W normalny sposób
zostać wówczas na uczelni prawie nie było można. Asystenturę
otrzymywali albo naprawdę geniusze (a tych zawsze jest raczej
niewielu), albo bardzo dobrzy studenci, ale jednocześnie członkowie
PZPR lub przynajmniej rekomendowani przez tę partię (ewentualnie
przez organizacje młodzieżowe). Propozycja złożona Jackowi była
więc czymś niezwykłym i świadczyła o jego wielkich zaletach
intelektualnych. Czymś niezwykłym była także odmowa przyjęcia
tej oferty przez Jacka, który uznał, że praca na uczelni
przeszkadzać mu będzie w działalności artystycznej. A ta
rozwijała się pięknie, cały czas ograniczona jednak do bardzo
elitarnych ram tzw. kultury studenckiej, funkcjonującej gdzieś na
obrzeżach oficjalnego życia kulturalnego. Chociaż Jacek trochę
próbował poza te ramy wychodzić. Otrzymał od J. Pietrzaka
propozycję występów w najbardziej wówczas znanym kabarecie
warszawskim - "Pod Egidą". Na jeden z wieczorów zaprosił
mnie, oczywiście, za co byłem mu bardzo wdzięczny: zdobycie biletu
"Pod Egidę" graniczyło wówczas z cudem. W małej salce
na Nowym Świecie tłoczyła się grupa szczęśliwych widzów. Na
scenie - wybitni aktorzy i autorzy: Pietrzak, Fronczewski, Pszoniak,
Janda... To był naprawdę wówczas bardzo dobry kabaret. I bardzo
śmieszny. Jacek był wśród wykonawców najmłodszy, w dodatku
amator. Pamiętam, jak przedstawiał go Pietrzak: "Przed
państwem młody człowiek - Jacek Kaczmarski, pokolenie gitarowców.
Proszę go nagrodzić bujnymi oklaskami, bo się zniechęci i
będziemy znowu mieli tylko Krawczyka!". Po czym następowała
salwa śmiechu i oklaski. Wychodził Jacek, brał gitarę do ręki
i... zapadała absolutna cisza. A potem znowu oklaski, ale już
znacznie silniejsze.
Przez mieszkanie Jacka na Wiejskiej w
późnych latach siedemdziesiątych przewijało się wiele dziewcząt.
Chociaż przez pierwsze dwa lata studiów (czy może nawet dłużej?)
Jacek chodził z koleżanką z grupy - Kasią, sympatyczną,
inteligentną i dowcipną blondynką, potem się z nią rozstał.
Kasią zaopiekował się wówczas jeden z przyjaciół Jacka, więc
można powiedzieć, że wszystko zostało w rodzinie. Na Wiejskiej, w
miarę jak Jacek występował przed publicznością nie tylko
studencką, lecz i szkolną, pojawiały się wpatrzone w niego
cielęcym wzrokiem licealistki. Nie zdziwiłem się więc, kiedy na
jesieni 1979 r. pojawiło się tam kolejne młode dziewczę, z
czarną, ładnie przyciętą fryzurką, delikatną buzią, w której
odznaczały się zwłaszcza wielkie, ciemne i dość naiwne oczy oraz
usta rozkapryszonego dziecka. Przypominała mi z wyglądu francuską
nastoletnią aktorkę, wówczas debiutującą w filmie, późniejszą
żonę Andrzeja Żuławskiego - Sophie Marceau. Nazywała się Inka.
Prawie nic nie mówiła, ale Jacek wyraźnie robił na niej ogromne
wrażenie. Kiedy po wygłoszeniu przez niego jakiejś złotej myśli,
powiedziałem do Inki: "Jutro napiszesz na ten temat
wypracowanie", dziewczyna żachnęła się: "Ależ ja już
skończyłam szkołę!". W rzeczywistości wyglądała jeszcze
młodziej, chociaż i tak była o kilka lat młodsza od Jacka.
Wkrótce okazało się, że są parą.
Niedługo potem
Jacek oświadczył mi, że się żeni z Inką i zaprosił na ich
ślub. Odbył się w tzw. Pałacu Ślubów na Starym Mieście i miał
skromną oprawę - bez wesela, tylko toast za zdrowie pary młodej.
To była wiosna 1980 r. Nic nie zapowiadało tego, co miało się
wkrótce zdarzyć i odmienić losy Jacka, Polski i całej Europy.
Zdziwiłem się tylko z powodu tego pośpiechu do ślubu.
Zastanawiałem się, co skłoniło Jacka do ożenku z młodziutką
dziewczyną po kilku miesiącach zaledwie znajomości. Ogromna
miłość? Być może. Miłość była tam na pewno, ale dlaczego od
razu ślub? Myślę, że Jacek po prostu bardzo chciał się
usamodzielnić i wyprowadzić od rodziców. Małżeństwo mu to mogło
znakomicie ułatwić, zwłaszcza że ojciec Inki był jakimś (wtedy
już byłym) komunistycznym dygnitarzem. Należał jednak do elity i
wiele mógł załatwić: na przykład niedostępne dla ogółu
mieszkanie (w spółdzielni mieszkaniowej trzeba było czekać na
przydział mieszkania 20 albo i więcej lat!). Poza tym gwarantował
pomoc finansową w razie potrzeby. Jacek nie miał przecież stałej
pracy, jego działalność artystyczna pozwalała na zaspokojenie
bieżących potrzeb, ale nie na planowanie przyszłości.
Zwykle
(choć nie zawsze) mężczyzna decyduje się na założenie rodziny
wtedy, gdy osiąga pewien stopień dojrzałości. Myślę, że w
przypadku Jacka ten warunek nie został spełniony. Zwłaszcza, że
jego młodziutka żona sama wyglądała na osóbkę jeszcze
niedojrzałą, dość bezradną i potrzebującą opieki oraz wsparcia
męskiego ramienia. Tymczasem Jacek, mimo wybitnego intelektu,
wyjątkowego, dojrzałego talentu artystycznego oraz naprawdę dużej
samodzielności życiowej, pozostawał w sferze psychicznej (nie
tylko wtedy) właściwie dzieckiem - egocentrycznym, lubiącym
zabawę, mało odpowiedzialnym, a co najważniejsze: wymagającym
nieustannej kobiecej opieki (w rodzaju tej, jaką zapewniała mu
Babcia). Nie mógł grać więc sam roli opiekuna i życiowego
przewodnika. Wydaje mi się, że od początku to małżeństwo, przy
tak wzajemnie sprzecznych oczekiwaniach obojga partnerów, nosiło w
sobie zapowiedź przyszłej katastrofy.
W sierpniu tego
samego roku wpadłem na kilka dni odwiedzić znajomą na studenckim
obozie (jeździeckim) na Podlasiu. Był tam pewien, nie znany mi
młody człowiek z gitarą. Na ogólne życzenie wykonał piosenkę
zaczynającą się od słów: On natchniony i młody był...Kiedy
doszedł do refrenu, wszyscy jeźdźcy wstali, oparli jedną nogę na
ławie i zaczęli śpiewać te same słowa - bardzo głośno. To mnie
zdziwiło. Przypomniałem sobie, że to jest piosenka Jacka i że
słyszałem już ją raz, czy dwa w jego wykonaniu. Podobała mi się
wówczas, ale nie przywiązywałem do niej większej wagi, uważając
ją za typowy dla Jacka manifest w obronie indywidualizmu i autonomii
artysty, zagrożonej - oczywiście - przez tłum. Zdumiałem się nie
tylko tym, jak moi rówieśnicy zrozumieli przesłanie tego utworu,
ale jak bardzo emocjonalnie je potraktowali. Wkrótce miało się
okazać, że nie tylko oni...
Po Sierpniu 1980 Jacek
zrobił zawrotną karierę społeczną. Z mało znanego piosenkarza
studenckiego stał się bardem 10-milionowego ruchu społecznego. Jak
on sobie z tą nagłą zmianą roli dawał radę - nie wiem. Wir
wypadków wciągnął nas obu. W dodatku ciągle byliśmy w
podróżach: Jacek po Polsce, a ja do Białegostoku, gdzie na
tamtejszej Filii UW dostałem etat stażysty. Dlatego widywaliśmy
się bardzo rzadko. Potem "Karnawał Solidarności" się
skończył, zaczął się mroczny okres stanu wojennego. Wtedy nasze
kontakty urwały się na długo. Bardzo żałowałem (nie tylko ja
zresztą), że Jacek został za granicą. Brakowało mi nie tylko
jego piosenek, ale przede wszystkim stałych kontaktów i rozmów, do
których tak się przyzwyczaiłem przez 10 lat. Ciekawe, jak by się
ułożyły Jego losy, gdyby w grudniu 1981 r. nie wyjechał do
Francji. Ale wyjechał i nie ma co gdybać.
Na spotkanie z
Jackiem musiałem czekać do 1985 roku. Udało
mi
się wtedy dostać paszport i wyjechać na kilka tygodni do pracy we
Francji. Napisałem stamtąd list do Jacka - do Monachium - i
zaproponowałem, że mógłbym go odwiedzić w drodze powrotnej do
kraju. Zadzwonił dwa dni później (ja nie znałem jego telefonu).
19 września wieczorem po wielu godzinach podróży pociągiem - z
dwiema przesiadkami po drodze - byłem w Monachium. Z dworca odebrała
mnie Inka. "Jak ci się podobał Paryż?"- zapytała.
"Miasto owszem, ale w telewizji ładniej wyglądało" -
zacytowałem i roześmialiśmy się oboje. Zawiozła mnie do ich
mieszkania, gdzie na powitanie wyszedł jakiś gość, rzeczywiście
podobny do Jacka, tylko sporo od niego starszy i całkowicie siwy.
Pocałował mnie "z dubeltówki" i ładnym, głębokim
głosem powiedział: "Witaj, Jarku. Poznajesz mnie? Czy bardzo
się zmieniłem?". Okazało się, że Jacek postanowił zrobić
mi dowcip, a jego rzekomym sobowtórem był kolega z "Wolnej
Europy" - Stanisław Załuski. Za chwilę wyszedł z ukrycia sam
Jacek śmiejąc się w kułak i pytając: "No co? Dałeś się
nabrać?" Nie muszę dodawać, że obaj panowie przed moim
przyjściem intensywnie pracowali i zdążyli opróżnić co najmniej
jedną butelkę. Jacek nie postarzał się wcale, natomiast bardzo
utył. Próbował z tym walczyć i codziennie wykonywał rano na
dywanie ćwiczenia na mięśnie brzucha przy pomocy specjalnego
kółeczka, ale chyba bez rezultatu. Poza tym palił papierosy, co
mnie zdziwiło, bo ani w szkole ani na studiach nawet nie próbował
się zaciągać (bardzo Mu się natomiast podobała moja fajka, którą
paliłem od czwartej klasy)
Kiedy Załuski sobie poszedł,
rozpoczęliśmy z Jackiem "długie nocne rodaków rozmowy".
Nie widzieliśmy się przecież 4 lata i tyle było do opowiadania!
Inka wkrótce położyła się spać (mieli malutkiego synka Kosmę,
zwanego Kosmatym). W moim kalendarzyku, w którym notowałem każdy
dzień podróży do Francji, zapisałem wówczas krótko: Wieczorem
u Jacka - picie do piątej rano.
No, ale picie było jednak tylko przy okazji. Tak naprawdę, była to
długa, nieco chaotyczna, przerywana dowcipami, anegdotami i plotkami
rozmowa. Zapamiętałem do dziś tylko dwie informacje, które Jacek
mi wówczas przekazał. Pierwsza dotyczyła okoliczności w jakich
"zaczął robić we Francji politykę" w stanie wojennym.
Ponieważ moja praca we Francji polegała na zbieraniu ziemniaków na
wielkiej farmie, Jacek z Inką przypomnieli sobie, że w ten sam
sposób zarabiali na życie we Francji latem (czy też jesienią)
1982 roku. "Któregoś dnia - wspominał Jacek - wszyscy
mężczyźni poszli na pole usuwać jakieś wielkie płachty folii
przysypane zaschłą ziemią. Była to okropna robota - upał,
ciężkie płachty, pył pokrywający całego człowieka i wciskający
się w płuca". "Kiedy go zobaczyłam - dodała Inka -
wracającego z pola, był tak brudny i przysypany ziemią, że go w
pierwszej chwili nie poznałam". "Tego wieczora podjąłem
decyzję - śmiał się Jacek - Zostawiłem Inkę w pracy, a sam
pojechałem do Paryża robić politykę i walczyć o wolność".
Druga informacja dotyczyła plotki, którą przed wyjazdem
zasłyszałem w Warszawie. Głosiła ona, że Jacek w Paryżu przez
pewien czas mieszkał u Mariny Vlady, wdowy po Wysockim, niegdyś
bardzo pięknej aktorki filmów "Nowej Fali". Chciałem tę
wiadomość zweryfikować u źródła (ale to było już wtedy, gdy
Inka poszła spać). "To bzdura - roześmiał się Jacek -
owszem, raz się z nią widziałem: ktoś mnie do niej zawiózł,
chwilę porozmawialiśmy, potem zaśpiewałem jej Epitafium dla
Włodzimierza Wysockiego. Ona się popłakała i to wszystko. Ale,
niestety, to już bardzo zniszczona przez życie kobieta".
Wymieniliśmy jeszcze uwagi na temat "Naszej Klasy" i Jacek
potwierdził, że większość postaci, to fikcja literacka. Ale
opowiedział o kilku spotkaniach z kolegami i koleżankami, których
spotkał przy okazji koncertów zagranicznych.
Następnego
dnia wieczorem Jacek wydał przyjęcie na moją cześć, które też
przeciągnęło się do późnych godzin. Było tam paru znajomych,
między innymi Józek Ruszar, mój sąsiad z celi w Białołęce, od
niedawna na emigracji i w "Wolnej Europie". Kolejny dzień,
to była sobota. Inka z Kosmatym i jakimiś znajomymi wyjechała na
weekend. Chciała odpocząć - od czego, to zacząłem stopniowo
pojmować. Jacek miał dyżur w radiu, dzień spędziłem więc z
Józiem, a wieczorem Jacek postanowił pokazać mi swój ulubiony
film (nie wyświetlany wtedy Polsce) - "Casanovę"
Felliniego. Niestety, wersja językowa była niemiecka, więc Jacek
(znający już ten film chyba na pamięć) tłumaczył mi z grubsza,
o co chodzi. Po dwóch zarwanych nocach nie byłem w stanie podążać
za akcją i dialogami, z których i tak niewiele rozumiałem. Kiedy
doszło do zakładu Casanovy z innym bohaterem o bicie rekordów
seksualnych, zasnąłem i obudziłem się, gdy Jacek tłumaczył
okrzyki zgromadzonych: "Casanova wygrał!". Poradziłem
Jackowi, żebyśmy przerwali projekcję i poszli spać, co się też
- ku jego lekkiemu rozczarowaniu - stało. Następnego dnia była
niedziela i Octoberfest -
wielkie corocznie święto piwa, na które Jacek mnie zabrał.
Bawiliśmy się jak dzieci, pijąc na przemian piwo z ogromnych,
litrowych kuflów w olbrzymich namiotach, gdzie setkom zgromadzonych
piwoszy przygrywały ludowe bawarskie orkiestry i - jeżdżąc na
"Diabelskim Młynie", "kolejce śmierci" i innych
atrakcjach gigantycznego lunaparku. Po południu w mieszkaniu Jacka
pojawiła się jego koleżanka z pracy, Ewa - kędzierzawa, apetyczna
blondynka około trzydziestki. Była miła i bezpośrednia, dużo się
śmiała, ale nie sprawiali z Jackiem wrażenia, że coś ich łączy
poza stosunkami koleżeńskimi. Dopiero 10 lat później, kiedy z
kolei Jacek odwiedził mnie na Łotwie, wyznał, że już wtedy mieli
ze sobą romans. Ewa była przeciwieństwem Inki nie tylko z wyglądu,
lecz i charakteru. Wyczuwało się, że jest to silna osobowość,
praktyczna realistka twardo stąpająca po ziemi i doskonale
wiedząca, czego chce.
W każdym razie, mimo pozornej
atmosfery beztroski i zabawy wyczuwałem, że nie wszystko u Jacka i
Inki. układa się dobrze. Jacek odzywał się do żony czule, ale
żyli jakby kompletnie obok siebie. Jacek sprawiał wrażenie gościa
w domu. Poza tym z rzucanych mimochodem uwag i aluzji wywnioskowałem,
że mają poważne problemy finansowe. To było dziwne, bo praca w
"Wolnej Europie" dawała naszym emigrantom znakomitą
stabilizację materialną. Zarobki były bardzo przyzwoite, a co
najważniejsze - pracownicy mieli status amerykańskich pracowników
oddelegowanych za granicę, więc przysługiwały im różne bonusy:
na przykład WE opłacała im koszty wynajmu mieszkań, a były to w
Niemczech sumy niebagatelne. Tymczasem Jacek miał - jak się
domyślałem na podstawie pewnych aluzji - kłopoty ze spłatą
miesięcznych rat kredytu wziętego na samochód i wyposażenie
mieszkania. Tkwił w długach, także u znajomych i najwyraźniej nie
starczało mu pieniędzy do pierwszego. Nie widać też było, by
specjalnie pomagał w domu lub zajmował się synkiem. Natomiast
rzucała się w oczy otwarta butelka, która nieustannie towarzyszyła
Jackowi od wczesnych godzin rannych, kiedy wstawał i siadał do
pracy - do późnego wieczora, niezależnie od tego, czy był sam,
czy ze znajomymi. Nie była to, niestety, jedna i ta sama butelka, a
w tym drugim przypadku butelek było więcej. To wyjaśniało jakoś
przyczynę kłopotów finansowych Jacka.
Jeszcze
pierwszego dnia (a właściwie pierwszej nocy)w
czasie owej niekończącej się dyskusji Jacek sprawił mi dużą
przyjemność. Otóż w stanie wojennym redagowałem razem z Tomkiem
Buchholtzem podziemne pismo satyryczne pt. Jaruzela. Jak większość
wydawnictw opozycyjnych kolejne numery trafiały do "Wolnej
Europy" i Jacek je czytał. "To naprawdę świetne pismo -
powiedział - Od razu poznałem twoje pióro!" . Teksty do tego
stopnia mu się podobały, że przerabiał niektóre z nich w radiu
na słuchowiska. Zwłaszcza drukowane w odcinkachWspomnienia
generała Zenona Rypały.
"Tylko, że pierwszy numer, który dostaliśmy, miał niewyraźny
druk - powiedział - i z Zenona zrobiliśmy Zezona".
Miałem
wrażenie (wbrew temu, co później mówił w wywiadach), że praca w
"Wolnej Europy" bardzo się Jackowi podobała. Chyba
traktował ją jako rodzaj swoistej nobilitacji, chociaż z lekką
kpiną opowiadał o warunkach technicznych, w jakich pracował zespół
radia. O stosunkach międzyludzkich w redakcji opowiadał już z
nieco większą ironią. A jednak sądzę, że mimo to czuł się
wtedy dobrze, wykonując pracę redaktora tak ważnej i zasłużonej
dla demokracji rozgłośni, wiedząc że to co robi, dotrze nie do
kilkusetosobowego audytorium, lecz do tysięcy, a być może -
milionów słuchaczy w kraju i na świecie.
Zbliżał się
czas wyjazdu. Jacek zapytał mnie mimochodem, czy nie chciałbym
zostać. Powiedziałem, że to nie wchodzi w grę. Emigracja i
współpraca z "Wolną Europą" oznaczała zerwanie
kontaktu z krajem zapewne na zawsze (tak to wtedy wyglądało). W
Warszawie czekała na mnie narzeczona i obrona pracy doktorskiej. "To
zostań chociaż jeszcze parę dni" - prosił Jacek. "Nie
mogę - powiedziałem - Muszę być przed końcem miesiąca na
uczelni, bo będzie układana siatka zajęć i chciałbym podać
swoje preferencje". "Możemy to nadać przez radio" -
zażartował Jacek.
We wtorek wyjeżdżałem. Inka
odwiozła mnie na dworzec. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, żeby
porozmawiać. "Wiesz, Inka - powiedziałem - martwię się o
Jacka. Wyobrażałem sobie, po tylu latach, że nie zmieni się
fizycznie, natomiast zmieni psychicznie - dojrzeje i przestanie być
beztroskim, zabawowym studentem. Tymczasem stało się na odwrót:
fizycznie utył, ale pod względem duchowym nie widzę żadnej zmiany
poza tym, że jeszcze więcej pije". Inka rozpłakała się.
"Jest jeszcze gorzej - powiedziała - a najgorsze jest to, że w
niczym mi nie pomaga. A ja przecież nie tylko prowadzę dom i
opiekuję się dzieckiem, ale studiuję grafikę w Akademii Sztuk
Pięknych. I muszę mieć trochę czasu dla siebie". Objąłem
ją serdecznie, bo cóż mogłem więcej zrobić. Tak się
rozstaliśmy i więcej jej już nie spotkałem.
W
Warszawie czekała mnie jeszcze jedna próba - rozmowa z babcią
Jacka. Spotkałem ją przypadkiem, kiedy szedłem odwiedzić moją
babcię i oczywiście zaprosiła mnie do siebie, bym podzielił się
swoimi wrażeniami z pobytu. "Niech pan powie, panie Jarku -
zapytała - czy prawdą są te plotki, które ubecja rozpuszcza o
Jacku: że nieustannie pije, a jego małżeństwo się rozpada".
Plotki rozpuszczane przez ubecję z założenia nie mogły być
prawdziwe, więc odpowiedziałem, że Jacek trochę pije, ale w nie
więcej niż w Polsce i nigdy go nie widziałem pijanego (to akurat
była prawda). "A co pije? - zainteresowała się Babcia. "Piwo"
- odpowiedziałem, mając w pamięciOctoberfest.
"To niedobrze - zmartwiła się Babcia - od piwa rośnie
brzuch". "Piwa pije jednak mało - wyjaśniłem. "A co
jeszcze?" - indagowała Babcia. "Różne rzeczy - odparłem
wymijająco - ale same najlepsze trunki" - dodałem szybko (też
zgodnie z prawdą!). Natomiast jeśli chodzi o małżeństwo, to
stwierdziłem stanowczo, że nie zauważyłem żadnych konfliktów, a
Jacek z Inką odnosili się do siebie w mojej obecności ciepło i z
szacunkiem (to była też prawda). Tak więc okłamałem Babcię,
praktycznie nie kłamiąc, tylko zatajając to co najistotniejsze.
Ale co by dało, gdybym potwierdził najgorsze obawy Babci?
Uspokojona staruszka zaczęła wspominać Jacka, jego zdolności i w
pewnym momencie wyciągnęła skądś sztukę, którą Jacek napisał
jeszcze w szkole podstawowej pt. "Bolesław Śmiały". Nie
widziałem jej przedtem. Zapisana równym pismem na kartkach formatu
A4, ozdobiona była naprawdę pięknymi, kolorowymi ilustracjami
(wspominałem o wielkim talencie plastycznym Jacka).
Na
kolejne spotkania z Jackiem musiałem czekać aż do upadku
komunizmu. Najbardziej upamiętniły mi się dwa spotkania z roku
1991. Jedno miało miejsce wiosną. Porzuciwszy karierę akademicką
pracowałem już w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jako
wicedyrektor gabinetu ministra. Trwała właśnie wymiana
komunistycznych kadr na placówkach, poszukiwane były odpowiednie
kandydatury osób związanych z demokratyczną opozycją. Ktoś
doniósł mi, że Jacek - przebywający akurat w Polsce - chciałby
wyjechać na placówkę do Australii. Pomysł wydał mi się świetny.
Jacek ze swoją inteligencją, znajomością języków obcych,
umiejętnościami interpersonalnymi, wyniesioną z "Wolnej
Europy" znajomością problematyki politycznej i świetnym
piórem dziennikarskim wydawał się kandydatem wręcz idealnym.
Porozmawiałem z szefem kadr, Iwo Byczewskim, który zapalił się do
tego pomysłu. Okazało się, że można by wysłać Jacka na konsula
generalnego do Sydney. Zadzwoniłem do Jacka, żeby mu o tym
powiedzieć. Jacek ucieszył się bardzo, podziękował i poprosił o
trochę czasu do namysłu. Spotkaliśmy się po kilku dniach. Był
lekko zakłopotany: "Nie gniewaj się - powiedział - To
wspaniała propozycja i bardzo ci za nią dziękuję. Ale ja się
jednak do tej pracy nie nadaję. Tam trzeba przede wszystkim umieć i
chcieć pomagać ludziom, a ja jestem indywidualistą skupionym na
samym sobie".
Następnym razem widzieliśmy się 21
października. Poszedłem na koncert Jacka w Rivierze-Remoncie. Sala
była wypełniona, Jacek w świetnej formie, widownia reagowała
znakomicie. Po koncercie kupiłem dwie kasety "LIVE _90",
podszedłem do Jacka, który rozdawał autografy, uściskałem go i
zaprosiłem do nas (byłem już 4 lata po ślubie) na kolację. Jacek
zapytał, czy może przyjść z osobą towarzyszącą, więc
oczywiście się zgodziłem. Osobą tą była jakaś młoda
dziewczyna, którą Jacek chyba właśnie poznał i miał - zdaje się
- co do niej jakieś plany na najbliższą noc. Moja żona była
zachwycona obecnością Jacka, mniej - z powodu jego chwilowej
towarzyszki (która zresztą prawie się nie odzywała, tylko
chichotała z dowcipów Jacka). Jacek mówił dużo i ciekawie, palił
mnóstwo papierosów, bardzo interesował się moim wyjazdem: za dwa
dni miałem jechać zakładać (i kierować nimi przez parę lat)
ambasady w Rydze i w Tallinie, po uznaniu przez Polskę
niepodległości republik bałtyckich. W pewnym momencie poprosiłem
go, by na wkładce do jednej ze świeżo kupionych kaset napisał nam
dedykację. Jacek wziął do ręki pióro i napisał (mam tę kasetę
do dzisiaj) następujący wiersz:
Serca,
rozumy - dramat trawi i ironia
Czyste wspomnienia, jak
zbędne zabawki
Butwieje z czasem sosna szkolnej
ławki
Zostaje tylko Bawaria, Łotwa i
Estonia.
Oli i
Jarkowi -
z przyjaźnią Jacek
W
czasie 5-letniego pobytu na Łotwie wiadomości o Jacku dochodziły
do mnie sporadycznie. Nie pisałem do niego, bo jeszcze z lat
osiemdziesiątych pamiętałem, że nie miał zwyczaju odpisywać na
listy. Rozmowy międzynarodowe trzeba było zamawiać przez
operatorkę i czekać od jednej do czterech godzin na połączenie. A
kiedy już udało się je uzyskać, okazywało się np, że nikt nie
odbiera telefonu. A jednak dochodziły do mnie wieści - przede
wszystkim z czasopism, które prenumerowaliśmy, lub które
przywozili z Polski znajomi. I tak dowiedziałem się w pewnym
momencie, że po rozwiązaniu Sekcji Polskiej RWE Jacek postanowił
powrócić do kraju. Tego się spodziewałem i bardzo mnie ta
wiadomość ucieszyła. Byłem pewien, że zamieszka w Warszawie.
Trochę się więc rozczarowałem, gdy przeczytałem, że postanowił
osiedlić się w górach i kupił sobie (z Ewą, która już wtedy
była jego żoną) dom w Gorcach. "No cóż - pocieszałem się
- Gorce to zawsze bliżej niż Bawaria. Jacek pewnie będzie czasem
przyjeżdżać do Warszawy, a i z pewnością zaprosi mnie kiedyś w
góry na wakacje". Na razie jednak, to ja postanowiłem zaprosić
go z koncertami na Łotwę. Udało się to zrealizować w marcu 1995
r. Jacka z dworca (nie było chyba wtedy bezpośrednich lotów
Warszawa-Ryga) odebrał I sekretarz ambasady zajmujący się sprawami
kultury i przywiózł do ambasady. Był akurat koniec dnia roboczego,
ale napatoczył się jakiś gość (doradca ówczesnego marszałka
Senatu) i siedział w moim gabinecie dość długo. Nie wiem, po co
przyjechał na Łotwę, bo tłumaczył to mętnie - w zasadzie, żeby
poznać miejscową Polonię, ale zdaje się, że chciał tam robić
jakieś interesy. Siedział więc w moim gabinecie i zajmował mi
czas, kiedy wszedł Jacek, żeby pokazać, że już przybył.
Wystarczyło Mu jedno spojrzenie na gościa, żeby zapytać mnie po
jego wyjściu: "Kto to był ten dziwny facet? Wygląda na niezłą
gąbkę". Nie wiem, po czym poznał, bo gość był całkowicie
trzeźwy, a Jacek nie zamienił z nim przecież ani słowa. Być
może, mając od lat problemy z alkoholem, Jacek instynktownie
rozpoznawał tych, którzy mieli problemy podobne. Ale przekonywałem
się też wielokrotnie, że Jacek po prostu świetnie znał się na
ludziach. Rozpoznawał ich naturę błyskawicznie, na pierwszy rzut
oka i często obdarzał sarkastycznymi komentarzami oraz
uszczypliwymi ocenami. I bardzo rzadko się mylił! A w tym przypadku
rozpoznał bezbłędnie, bowiem pan doradca marszałka - jak mi
później doniesiono - praktycznie przez cały czas pobytu na Łotwie
nie rozstawał się z butelką.
Dzień pracy był
skończony, wsiedliśmy do samochodu - ja za kierownicą, Jacek obok
i ruszyliśmy w drogę do mojej rezydencji, która mieściła się o
25 km od centrum Rygi, nad samym morzem, w wypoczynkowej miejscowości
Jurmala. Rezydencja - to szumne określenie, w tym przypadku
oznaczało po prostu drewniany domek letniskowy z lat 20-tych,
przerobiony na całoroczny, lecz całkiem gustowny, wygodny i z
ogrodem. Jacek miał u nas kilka dni pomieszkać. Ruszyliśmy więc i
zapadła chwila milczenia. Nie widzieliśmy się przecież trzy i pół
roku, w życiu każdego z nas zaszły zmiany i wiele się wydarzyło.
Cisnęło mi się na język - jak w takich sytuacjach - tak dużo
pytań, bardziej i mniej ważnych, rozmaitych wspomnień, że nie
wiedziałem po prostu, od czego zacząć. Zwykłe "co słychać?"
wydawało się w tym wypadku porażająco banalne i nie na miejscu.
Sądziłem, że Jacek ma podobne problemy z rozpoczęciem
konwersacji. Ale to on pierwszy przerwał milczenie: "Znam
świetny dowcip - powiedział - Kilkuletni synek wstaje w nocy i
widzi, jak w sypialni tatuś leży na mamusi. Co robicie? -
pyta..."
Przyznaję, że takie rozpoczęcie rozmowy
po latach zaskoczyło mnie nieco. Ale później zastanawiając się
nad tym, doszedłem do wniosku, że w mojej obecności Jacek po
prostu przeniósł się duchowo do lat szkolnych i potraktował mnie
tak, jak byśmy się widzieli poprzedniego dnia na lekcjach. Żart
też był zresztą z gatunku tych, jakie opowiadają sobie chłopcy w
wieku dojrzewania.
Prawdziwe zaskoczenie nastąpiło
jednak w chwilę później.
- Przenoszę się z Ewą do
Australii - powiedział.
- Dokąd? - jęknąłem -
Dlaczego do Australii? Już dalszego miejsca nie mogłeś
wymyślić?!
- A wiesz, jak tam jest pięknie? - rozmarzył
się .
- Nie wiem, ale przypuszczam, że w Europie można
znaleźć równie piękne miejsca.
- Nie takie jak w
Australii - stwierdził Jacek stanowczo - Ten kraj od lat był
marzeniem Ewy. Moim zresztą też. Jest także jeszcze inny powód: w
Polsce nie utrzymam się z samych tantiem, a w Australii - owszem, bo
życie jest tam bardzo tanie.
Nigdy nie zrozumiałem,
dlaczego mężczyzna w wieku 38 lat chce wieść życie emeryta,
utrzymywać się z tantiem i odciąć się zupełnie od przyjaciół,
rodziny, znajomych. Być może Australia rzeczywiście jest wyjątkowo
piękna, być może presja Ewy była czynnikiem decydującym, być
może Jacek czuł się rozczarowany i zniechęcony polską
rzeczywistością po odzyskaniu wolności i przywróceniu demokracji.
Być może... Ja rozumiałem przede wszystkim to, że mój Przyjaciel
ucieka na drugi koniec świata, gdzie raczej nie będę miał
możliwości do odwiedzin (chociaż zapraszał: "Gdy tylko się
urządzimy...").
Wieczorem siedzieliśmy, oczywiście,
długo przy stole. Tylko że tym razem Jacek nie wziął do ust
kropli alkoholu, zajadał się tylko różnymi łotewskimi
smakołykami. Ponieważ wiedziałem o jego wcześniejszych problemach
alkoholowych (raczej słyszałem to i owo od wspólnych znajomych, bo
on sam nigdy mi o nich nie wspominał), domyśliłem się, że jest w
trakcie kuracji i bardzo mnie to ucieszyło. Poruszaliśmy tego
wieczora dziesiątki tematów, których zresztą dziś już nie
pamiętam, poza jednym: Byłem wtedy świeżo po lekturze jego
"Autoportretu z kanalią" i książka ta mnie trochę
poruszyła. "Wiesz, Jacuś - powiedziałem - przeczytałem
ten Autoportret.
Uważam, że narysowałeś swój portret tak obrzydliwymi barwami, że
gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że co najmniej połowę
zmyśliłeś". Jacek roześmiał się i z lekkim zmieszaniem
zaczął tłumaczyć, że chciał pokazać, iż w każdym człowieku
tkwią dwie natury: dobra i zła. "Taki dr Jekyll i pan Hyde -
domyśliłem się - ale doktora Jekylla u ciebie prawie nie widać.
Kaczmarski w twojej powieści jest jedynie bladym tłem, a pierwsze
miejsce zajmuje ta kanalia Błowski". "No tak - przyznał
Jacek, nadal lekko zafrasowany - chyba trochę zachwiałem
proporcje".
Następnego dnia Jacek pojechał do
Łatgalii, czyli na dawne Polskie Inflanty. Dał tam chyba 3 koncerty
dla miejscowej Polonii: w Dyneburgu, Krasławiu (siedziba rodu
Platerów) i w Rzeżycy (Rezekne). W tym ostatnim mieście napotkał
pewną przeszkodę: miejscowy ksiądz zabronił parafianom iść na
koncert. Jacek opowiadał mi o tym po powrocie z pewnym
rozbawieniem:
- Zapytałem tego księdza, dlaczego
zabrania uczestnictwa w moim koncercie. "Bo jest Wielki Post -
odparł - i nie wolno się bawić". Ale myśleć w poście
wolno? - upewniłem się.
Ostatni koncert odbył się 18
marca w Rydze, w szczelnie wypełnionej sali (gościnnie nam
użyczonej) Miejskiego Teatru Lalek. Z ogromną przyjemnością
podjąłem się roli prelegenta przedstawiającego Wykonawcę. Jacek
nie zawiódł publiczności - dał znakomity koncert (mam jego
amatorskie nagranie), gorąco przyjęty i musiał wielokrotnie
bisować. Potem jeszcze sprzedawał swoje płyty, które poszły "jak
świeże bułeczki". "Zbieram teraz każdy grosz na dom w
Australii" - wyjaśnił. W podzięce za gościnę dostałem od
niego właśnie wydaną "Sarmatię" z dedykacją.
Zdaje
się, że przy okazji tego pobytu Jacka podzieliłem się z nim pewną
myślą, której realizacja miał później - niestety - istotne
znaczenie dla naszych dalszych relacji. Przyszło mi do głowy, że w
maju będzie 20. rocznica naszej matury. Zauważyłem z żalem, że
powinniśmy byli z tej okazji zorganizować spotkanie klasowe, ale -
zgodziliśmy się - że nie ma szans, bo ja przebywałem na placówce,
a Jacek wyjeżdżał do Australii. Idea spotkania zaczęła mnie
jednak nurtować.
W niedługi czas potem ktoś przywiózł
mi z kraju książkę pt. Pożegnanie
Barda -
wywiad-rzekę przeprowadzony przez Grażynę Preder tuż przed
wyjazdem Jacka z Polski. Przeczytałem ją z ogromnym
zainteresowaniem, głównie z uwagi na szereg niezwykle inspirujących
myśli dotyczących sztuki, historii, polityki, ludzkiej egzystencji,
Polski... Prawie każde zdanie wypowiedziane przez Jacka budziło
jakieś moje wspomnienia albo chęć dyskusji. I jeszcze jedno: w
wywiadzie tym Jacek był maksymalnie szczery i uczciwy, także w
ocenach samego siebie. Co nie oznacza: obiektywny. Niektóre opisane
przez niego fakty i sytuacje ja zapamiętałem inaczej, ale to
zupełnie normalne. Jacek wspomniał też w pewnym miejscu o mnie i
to było miłe.
Dopiero po śmierci Jacka zacząłem
czytać jego liczne wywiady. Przekonałem się, że wszystkie
odznaczają się tymi samymi cechami co Pożegnanie
Barda:
są głębokie, szczere i uczciwe. Jacek mówił za każdym razem to,
co naprawdę myślał i jak myślał. Mówił też prawdę o sobie. A
jednak nie przedstawiają Jacka takim, jakim w istocie był i jakim
Go pamiętam. Są one w jakimś stopniu jednowymiarowe i dlatego -
paradoksalnie - fałszywe. I mogę powiedzieć z pełnym
przekonaniem: każdy, kto chciałby wyrobić sobie sąd o Jacku na
podstawie jego wywiadów, będzie miał fałszywy obraz jego
osobowości. A powód jest prozaiczny: w dziesiątkach udzielanych
wywiadów Jacek odpowiadał na zadawane pytania ze śmiertelną
powagą, jakby na codzień poruszał się wśród rzeczy
ostatecznych. Tymczasem to, co było dla niego charakterystyczne i co
zauważał każdy, kto go choć trochę poznał, to ogromny, pełen
humoru i nawet sarkazmu dystans do rzeczywistości, zaprawiony
pokaźną dozą autoironii. Nie ma w wywiadach tej lekkości,
dowcipu, tego błyskotliwego esprit, które czyniły tak czarującymi
wszystkie rozmowy z Jackiem. I to jest powód dla którego nie
lubiłem czytać wywiadów za Jego życia. Poczucie humoru było nie
tylko nieodłączną cechą osobowości Jacka: Było też cechą,
którą niezwykle wysoko cenił u bliźnich. Ponuraków nie
cierpiał.
O Pożegnaniu
Barda wspominam
jeszcze z innego powodu. Kończył się on cytatem z Jackowego
"Testamentu": Zwłaszcza,
że póki słońce świeci/Wciąż będą rodzić się poeci.
Ten ostatni wers wzbudził we mnie sprzeciw, choć myśl w nim
wyrażona była absolutnie słuszna. Jednak nazwanie Jacka poetą
wydawało mi się nieporozumieniem. Oczywiście, miał ogromny talent
poetycki; sam napisałem do niego w pewnym liście z połowy lat
osiemdziesiątych, że jego nowe utwory ocierają się o granicę
genialności. Ale "poeta" to brzmiało tak pospolicie!
Poetów mieliśmy (i mamy) na pęczki, piszących hermetyczne,
łamiące reguły składni i niezrozumiałe nawet dla samych autorów
teksty, publikowane w niskonakładowych, specjalistycznych
czasopismach, które czytali tylko inni poeci. Jacek był kimś
zupełnie innym, oryginalnym i niepowtarzalnym; uprawiał zupełnie
nowy rodzaj sztuki, gdzie każde zdanie - jasne i klarowne - napisane
piękną i bogatą polszczyzną, ujęte w klasyczne ramy rymu i rytmu
tworzyło wraz z Jego muzyką i Jego ekspresyjnym wykonaniem zupełnie
wyjątkową jakość. Miałem wyraźne przekonanie, że Jacek nie
jest poetą, nie jest nawet śpiewającym poetą: jest kimś znacznie
więcej - Jackiem Kaczmarskim!
Jesienią
1996 r. wróciłem do kraju. Taki powrót, to zawsze lekkie
trzęsienie ziemi w życiu. Wymaga czasu, zanim człowiek się
ponownie zaaklimatyzuje w Ojczyźnie, przyzwyczai się do miejscowych
warunków, odnowi osobiste kontakty i więzi. Jakoś szybko zleciały
mi pierwsze tygodnie i nagle (to był chyba początek stycznia 1997)
przeczytałem na mieście plakaty, z których wynikało, że Jacek
przyjeżdża do Polski z koncertami. Bardzo się ucieszyłem i
zrozumiałem, że jednak życie spokojnego emeryta na antypodach nie
jest jego przeznaczeniem. Udało mi się nawiązać z Jackiem kontakt
i spotkaliśmy się dwa lub trzy razy. Powiedział, że przyjechał
do kraju na dłużej - chyba na trzy miesiące. Opowiadał dużo i
barwnie o Australii. A najbardziej podobało mu się to, że gdy
człowiek nie miał tam pieniędzy, to dostawał przyzwoity zasiłek
socjalny. "Na zasadzie: jak będziesz miał, to oddasz" -
wyjaśniał z zachwytem. Zaprosił mnie na koncert, który dał w
jakiejś kawiarni w centrum miasta dla znajomych, wśród których
część stanowili politycy Unii Wolności. Program był głównie
komentarzem do bieżących wypadków politycznych. Zapamiętałem
znakomite Czaty
śmielowskie, Karnawał
w Viktorii i Lećmy
Grzesiukiem.
To było coś zupełnie nowego po Walce
postu z karnawałem czy Sarmatii.
W
tych dniach przyszła mi do głowy myśl, że skoro Jacek jest akurat
w Polsce, trzeba by wykorzystać tę okazję i postarać się zebrać
- po prawie 22 latach - całą klasę. To byłoby takie spotkanie na
jego cześć. Jackowi ten pomysł bardzo się spodobał. Zaproponował
nawet, by spotkanie odbyło się w mieszkaniu, w którym się
zatrzymał w Warszawie (należało do Aliny Perth-Grabowskiej). To
jednak nie było najlepszym rozwiązaniem. Powiedziałem, że
postaram się zorganizować spotkanie w Szkole, z czym Jacek się
zgodził. Trzeba jednak było to jeszcze załatwić formalnie, no i
dotrzeć do dawnych kolegów i koleżanek, co okazało się bardzo
skomplikowane. Przez naszą klasę - od pierwszej do czwartej
przewinęło się około czterdziestu uczniów: niektórzy odpadli
"po drodze", inni trafili do nas też "po drodze".
Okazało się, że dzienniki szkolne z tamtych lat zostały już
dawno zniszczone, więc nawet nie było żadnej zachowanej listy
uczniów. W dodatku nasze koleżanki w większości nosiły obecnie
inne nazwiska niż w czasach szkolnych. A ponadto mój stary komputer
nie nadawał się do podłączenia do Internetu...
Odnalezienie
klasy rozsianej trochę po świecie (tu wizja Naszej
Klasy okazała
się zbliżona do prawdy) było więc zajęciem trudnym, żmudnym, a
co najważniejsze czasochłonnym. Wymagało wertowania książek
telefonicznych i dosłownie godzin spędzonych przy telefonie.
Odszukiwanie kolejnych osób posuwało się jednak naprzód, a kiedy
miałem ponad 20 kontaktów, był już początek lutego. Teraz trzeba
było wybrać termin, który by pasował większości i ustalić
miejsce spotkania. Zadzwoniłem do Jacka. Powiedział, że za dwa dni
wyjeżdża na koncerty do Krakowa i gdzieś jeszcze, ale obiecał, że
na spotkanie przyjdzie. Prosił tylko o informację o dacie i miejscu
spotkania i następnego dnia przesłał mi faksem numer, pod którym
miał być w Krakowie. Ustalenie dogodnego dla wszystkich terminu i
uzyskanie zgody na zorganizowanie spotkania w naszej dawnej szkole
zajęło mi kilka dni. Kiedy w końcu miałem wszystkie potrzebne
informacje, zadzwoniłem do Krakowa, ale nikt nie odpowiadał.
Dzwoniłem kilkakrotnie, o różnych porach - telefon milczał.
Nagrałem się Jackowi na sekretarce w jego warszawskim mieszkaniu i
czekałem. "Komórki" ani Jacek, ani ja wówczas nie
mieliśmy. Te wynalazki dopiero zresztą pojawiły się na rynku i
należały do towarów luksusowych oraz elitarnych. Kontakt mógł
więc być tylko w jedną stronę: gdyby Jacek zadzwonił do mnie do
domu lub pracy. Ale nie zadzwonił...
Nadszedł dzień
spotkania. Do ostatniej chwili miałem nadzieję, że Jacek jednak
odsłuchał wiadomość i się pojawi. Na spotkanie przybyło sporo
uczestników - blisko trzydzieści osób, w tym jedna z USA, jedna z
Londynu, a jedna z Zakopanego. Były też cztery nauczycielki, z tego
dwie wychowawczynie. Oczywiście wszyscy pytali mnie o Jacka, a ja
rozkładałem ręce. Jednakże spotkanie bardzo się udało. Ktoś
nawet zauważył, że może lepiej się stało, że Jacek nie
przyszedł. Bo gdyby był, to zdominowałby spotkanie i cała uwaga
byłaby skupiona tylko na nim. A tak wszyscy byli równoprawni, każdy
czuł się ważny i doceniony. Każdy zresztą pokrótce prezentował
się pozostałym i opowiadał, co robił przez ostatnie 22 lata.
Wszyscy żartowali, wspominali różne szkolne psikusy, a nasza
wychowawczyni z pierwszej i drugiej klasy wyciągnęła stary zeszyt,
w którym notowała swoje uwagi na nasz temat i odczytywała je
głośno. Tej lekturze towarzyszyły co chwila wybuchy śmiechu.
A
jednak na dnie serca czułem głęboki żal, że Jacek się nie
pojawił. I gorycz, że tak zlekceważył mnie, swojego starego
przyjaciela i moją miesięczną pracę, którą włożyłem w
przygotowanie spotkania. Przecież doskonale wiedział, że miało
ono być na jego cześć. Mógł chociaż zadzwonić i powiedzieć,
że nie przyjdzie. Do dziś zresztą nie wiem, i nigdy się nie
dowiem, jaka była wtedy prawdziwa przyczyna jego nieobecności.
Wyjechał w trasę koncertową i zapomniał? Kiedyś jeszcze w
czasach studenckich zapomniał, że ma wystąpić w warszawskiej
"Rivierze". No, ale wtedy noc poprzedzającą spędził
przy butelce (zdaje się niejednej) ze swym kolegą Wojtkiem. Teraz
sytuacja była inna, tylko że Jacek chyba za bardzo się nie
zmienił. Pewne sprawy, na przykład własne zobowiązania czy
obietnice czasem traktował dość lekko. I zdarzało mu się całkiem
bez powodu odtrącać zaprzyjaźnione osoby lub po prostu robić im
przykrości. Nie wiem, czy zdawał sobie z tego sprawę. Był
egocentrykiem i chyba nie potrafił się zdobyć na empatię.
W
każdym razie czułem się przez Jacka bardzo boleśnie zlekceważony.
Postanowiłem więc nie szukać z nim kontaktu, nic nie wyjaśniać.
Powiedziałem sobie: "Jeżeli będzie chciał, to zawsze mnie
znajdzie". I dziś, z perspektywy tego, co miało się później
wydarzyć, wiem, że to był błąd, z powodu którego będę miał
już zawsze wyrzuty sumienia. Ale wtedy nie wiedziałem.
Pod
koniec 1998 roku wyjechałem na kolejną placówkę - do Bułgarii i
przebywałem tam do jesieni 2003. W kraju bywałem rzadko i krótko.
Wieści o Jacku docierały do mnie rzadko i przypadkowo. Dowiedziałem
się z mediów o jego chorobie, ale byłem absolutnie pewien, że
sobie z nią poradzi. Zawsze uważałem go za dziecko szczęścia.
Potem przeczytałem o udanej kuracji w Austrii, o bezinwazyjnym
leczeniu i o optymistycznych rokowaniach na przyszłość. Już po
powrocie do Polski wpadł mi w ręce jakiś felieton Jacka w jednym z
pism kobiecych i wywiad dla jakiegoś pisemka na temat zdrowia i
farmaceutyków, gdzie opowiadał, jak dzięki specjalnej kuracji i
ziołom z Andów pokonał raka, który "otorbił się i
rozpuścił". Więc wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami -
pomyślałem - Jacek, ulubieniec Fortuny, odniósł kolejny
sukces.
Tak naprawdę nie wiedziałem wówczas nic o
Jacku: ani o jego pogarszającym się zdrowiu, ani o sytuacji
osobistej. Dziwiłem się, bo z artykułów wynikało, iż mieszka w
Gdańsku. Jak miał się Gdańsk do Australii? Wytłumaczyłem sobie,
że z powodu choroby przyjechał do kraju na dłużej, a w Gdańsku
zamieszkał, bo pewnie jego żona - Ewa - miała tam rodzinę. Coś
mi się jednak nie zgadzało, kiedy w jakimś piśmie przeczytałem
jego nowy wiersz ptNokturn
erotyczny;
tym bardziej, że przedtem Jacek w ogóle erotyków nie pisał: jeśli
już, to tzw. utwory rubaszne. "Chyba coś jest z nim
rzeczywiście nie w porządku - przeszło mi przez głowę - jaki
facet po dwudziestu latach znajomości pisze erotyki do własnej
żony?". O tym, że Jacek już od kilku lat miał nową
towarzyszkę życia, dowiedziałem się dopiero po Jego
śmierci.
Korciło mnie kilka razy, żeby spróbować
odszukać telefon Jacka i zadzwonić do Gdańska. Ale poza starym
poczuciem krzywdy przeszkadzała mi świadomość, że ma ciągle guz
w gardle, a oprócz tego rurkę tracheotomiczną. "Nie może
pewnie mówić - pomyślałem sobie - i będzie się tylko męczył.
Więc poczekam, aż zupełnie wyzdrowieje. A może przyjedzie kiedyś
do Warszawy?"
Prawdę mówiąc, od owego
nieszczęsnego spotkania klasowego nie myślałem o Jacku zbyt
często. 22 marca 2004 pomyślałem o nim przelotnie, gdy na drugiej
stronie "Gazety Wyborczej" zobaczyłem Jego zdjęcie wraz z
informacją, że obchodzi właśnie 47. urodziny i z życzeniami
szybkiego powrotu do zdrowia. "No tak - przypomniałem sobie -
przecież on rzeczywiście w tych dniach się urodził. I dobrze
zrobił, że się urodził". Ale nigdy nie pamiętałem
dokładnej daty: czy to był 22, 23, a może 24 marca?
Po
chwili Jacek zupełnie wypadł mi z pamięci i nie myślałem o Nim
aż do poranka dziesiątego kwietnia. A przyczyna była taka: W nocy
z dziewiątego na dziesiąty kwietnia miałem dziwny sen. Jacek śnił
mi się przedtem kilka razy w życiu, kiedy był na emigracji, ale
nie pamiętałem nigdy żadnych szczegółów. Ten sen zapamiętałem
jednak (do dziś) bardzo dokładnie:
Byłem
na przedmieściach jakiegoś nieznanego miasta i wychodziłem z niego
drogą, prowadzącą w stronę niezbyt wysokiej góry. U stóp tej
góry rósł jodłowy las, z którego wiodła droga prostopadła do
mojej. Tą właśnie drogą wyszedł z lasu Jacek, a za nim podążał
jakiś tłum ni to znajomych, ni to jego fanów. Kiedy doszedł do
skrzyżowania, a było ono w odległości jakieś 100-200 metrów ode
mnie (a więc za daleko, by krzyczeć), pomachałem mu ręką, żeby
zwrócić jego uwagę. Jacek zatrzymał się i odwrócił, poznał
mnie, uśmiechnął się przyjaźnie i też pomachał mi ręką.
Byłem pewien, że skieruje się teraz do mnie, na spotkanie, ale on
odwrócił się znowu i poszedł swoją drogą, a za nim tłumek
ludzi. Wkrótce zniknął mi z oczu. Pośpieszyłem zaraz jego
śladem, szukałem go wszędzie, pytałem ludzi, chodziłem po całej
okolicy i nie mogłem go znaleźć. Jakby zapadł się pod
ziemię.
Obudziłem
się ze smutkiem i jakimś dziwnym ciężarem w sercu. Czułem ten
ciężar przez całą Wielką Sobotę. Ciągle podświadomie powracał
ten sen i myślałem o Jacku. A pod wieczór nagle ogłuszyła mnie
wiadomość o Jego śmierci. I w pierwszej reakcji pomyślałem
sobie: "Nie, to niemożliwe: On nie mógł umrzeć!"
Odtąd
codziennie o Nim myślę. Nie muszę się starać: myśli o Jacku
same przychodzą do mnie. I ciągle nie mogę uwierzyć, że Jego
naprawdę już nie ma w moim życiu...
Jarosław
Lindenberg
Warszawa,
kwiecień 2004 - marzec 2006
Zdjęcia prezentowane na tej stronie są dostępne także w większej rozdzielczości w galerii, gdzie serdecznie was odsyłamy.