Wiera Badalska
Ballada o królu z różową kokardą
Przedziwną historię wam dzisiaj opowiem.
O królu będzie ona
i o tym, jak temu królowi na głowie
nie chciała się trzymać korona.
Choć w spadku po dziadkach
aż dwie miał korony,
czy dobra była któraś?
Nie! Jedna za duża, a druga za mała,
a żadna nie byłą akurat.
Gdy włożył za dużą, to wciąż mu wpadała
na nos, na oczy lub uszy
i musiał król siedzieć bezczynnie jak lala
i głową nie mógł poruszyć.
Za mała na czubku sterczała mu głowy
i nie mógł się nawet pochylać,
a paź, który nazywał się „koronowy”,
poprawiać ją musiał co chwila.
Najgorzej zaś było, gdy król witał gości,
co czasem na dwór przyjeżdżali.
Król gnie się w ukłonach - a tu mu korona
bęc! z brzękiem się turla po sali!
Historia, jak widać - nie była wesoła,
więc król siedział smutny i wzdychał.
Aż wreszcie dwór cały do siebie przywołał:
- Poradźcie mi - rzekł - coś, do licha!
Dworzanie zabrali się wnet do myślenia.
Z wysiłku aż spuchły im łowy!
I każdy z nich wychudł i pozieleniał,
lecz - pomysł był wkrótce gotowy!
Sam ochmistrz tak sprawę przedłożył królowi:
że w zgodzie to będzie z modą,
gdy wstążką koronę przytrzyma na głowie
i zwiąże kokardę pod brodą.
Król zgodził się.
(Zrobił to wprawdzie niechętnie,
bo pomysł ten nie był wspaniały).
I wnet dwie modystki pod brodą mu pięknie
różową kokardę związały.
Więc wszyscy wołali: - Ach, w takiej koronie,
ogromnie nam król się podoba!
I tylko paziowie szeptali na stronie:
- Wygląda zupełnie jak bobas!
Wtem herold do zamku z wieściami przygonił,
że zbóje okrutni kraj łupią!
Król krzyknął: - Do broni!!!
(Co przy tej kokardzie wypadło ogromnie głupio).
Gdy króla rycerze ujrzeli w tym stroju,
okropnie zrzedła im mina.
- Więc jak to? - szeptali. - Król rusza do boju
w kokardach? Jak jaka dziewczyna?
Ci zbóje, gdy wstęgę różową zobaczą,
to zamiast umykać w pośpiechu,
na pewno - myśleli rycerze z rozpaczą -
będą pękali ze śmiechu!
Gdy dostrzegł król miny rycerskiej drużyny,
gdy surma zagrała bojowa,
koronę zdjął z łowy i rzekł ochmistrzowi:
- Do skarbca głęboko ją schowaj!
Na zbójców się rzucił i skórę im młócił!
Zmykali na łeb! Na szyję!
A wszyscy rycerze dziwili się szczerze,
że król... a tak dzielnie się bije!
Gdy wrócił po bitwie - czy włożył koronę?
No, właśnie - co dalej się stało?
Pomyślał tak sobie: - Wiem, schowam obie,
tę dużą i tę małą!
Na tronie swym złotym już nie mam ochoty
wciąż siedzieć - i sprawa kończona!
Chcę zamki budować i róże hodować -
nie spadnie mi z głowy korona!
Muzyka w szkole
Pewnego dnia do szkolnych drzwi
nieśmiało świerszcz zapukał:
- Na dworze jesień, deszcz i mgły,
wpuśćcie mnie, proszę, tutaj.
Tak mi zimno, mówię wam,
bo kurtka na mnie licha.
I katar mam, i dreszcze mam
i zamiast grać - to kicham!
Wyjrzały dzieci, patrzy - drży
na wietrze świerszcz - sierotka.
I proszą panią woźną, by
wpuściła go do środka.
Zamieszkał w jednej w pierwszych klas.
Za piecem miał mieszkanie.
Wkrótce już czytał:
„Ala” i „las”
i poznał dodawanie!
Ale najwięcej lubił śpiew
i - jak to w szkole bywa -
la... la... la... on im -
li... li... przygrywał.
Li.... li... - cichutko świerszczyk gra.
La... la... - śpiewają dzieci.
Na dworze wicher, deszcz i mgła,
a w szkole wciąż jak w lecie.
„Przepraszam, smoku”
Za górą wielką, stromą
w czasach niezmiernie dawnych
żył pewien mężny rycerz
ze swej grzeczności sławny.
Niezwykle był uprzejmy,
co się nieczęsto zdarza,
nikogo nie zaczepiał,
nikogo nie obrażał.
Grzecznie rozmawiał z każdym,
słów brzydkich nie używał,
mile widzianym gościem
na zamku króla bywał…
A nie opodal zamku -
jak głoszą dzieje stare -
smok – groźny i podstępny,
w górach miał swą pieczarę.
Gdy noc zapadła czarna,
z jamy wychodził skrycie
i swoim zachowaniem
zatruwał ludziom życie.
Król z gniewu brodę targał
i – jak to często bywa –
temu, kto zgładził smoka,
córkę swą obiecywał.
Niejeden tam już śmiałek
konno i z mieczem w dłoni
z okrzykiem: - Giń, poczwaro! –
do smoczej jamy gonił.
Lecz smok tak ogniem ziajał
i ryczał tak donośnie,
że każdy – choć odważny –
umykał, gdzie pieprz rośnie!
Wreszcie rzekł rycerz grzeczny:
- Ja pójdę, proszę króla!
Ten smok coś tu za długo
bezkarnie sobie hula!
Poszedł. Przy smoczej jamie
przystanął w pełnej zbroi
i palcem – puk! puk! – w skałę
zapukał, jak przystoi.
- Przepraszam, że przeszkadzam -
rzekł – lecz to ważna sprawa…
Chciałbym z szanownym panem
poważnie porozmawiać.
Smok zdębiał! Już rycerzy
przepłoszył stąd niemało…
Teraz nie pisnął słowa.
Po prostu go zatkało!
A rycerz mówił dalej:
- Zwykle unikam bójek,
ale się pan, niestety,
okropnie zachowuje!
Niestety, ogniem zionie,
niestety, owce dusi,
więc w skórę pan, niestety,
ode mnie dostać musi!
Mam pana kolnąć mieczem?
Czy kopią? Jak pan woli?
Ale uprzedzam z góry,
że to okropnie boli.
Więc może by pan jednak
stąd dobrowolnie poszedł?
Niechże się pan namyśli,
uprzejmie pana proszę…
Smok tylko okiem łypnął,
podumał jeszcze chwilę
i sapnął: - Chyba pójdę,
gdy mnie taj prosisz mile…
Chociaż owieczek tłustych
spora tu jest gromada,
lecz gdy ktoś grzecznie prosi,
odmówić nie wypada.
Pa! Żegnam – machnął łapą,
ukradkiem łzę starł z oka,
rozwinął smocze skrzydła
i… zniknął gdzieś w obłokach.
Król z córką na zwycięzcę
już czekał na tarasie
i weselisko huczne wyprawił
w krótkim czasie.