Harry Potter the boy who lived in Japan

HARRY POTTER – THE-BOY-WHO-LIVED-IN-JAPAN

 

 

PROLOG

 

 

Anglia.

Kaizume i Aiko byli bardziej niż zdenerwowani. Mimo iż podjęli tę decyzję oboje i zdawali sobie sprawę z jej konsekwencji, to jednak trudno było im opanować nerwy i wątpliwości, które ich teraz opanowały. Za chwilę miało być po wszystkim. Jeszcze tylko kilka minut, a wszystkie formalności zostaną zakończone i ich życie zmieni się bezpowrotnie. Nie będą już tym samym małżeństwem.

Drzwi otworzyły się i do środka weszła pielęgniarka, niosąc w ramionach drobnego chłopca. Czuprynka czarnych włosów opadająca na czółko nie była w stanie zasłonić dużych, niezwykle zielonych oczu, które przyglądały się parze z zainteresowaniem, ale również z niepewnością.

- Ach, mały Harry – powiedziała z uśmiechem dyrektorka sierocińca.

Aiko czym prędzej podniosła się z fotela i podeszła do pielęgniarki, uśmiechając się ciepło.

- Witaj, maleńki – odezwała się czule, starając się nie przestraszyć chłopca, a zdobyć jego zaufanie, które, mimo iż widywali się kilkakrotnie, za każdym razem musiała na nowo sobie zaskarbiać. Nie mogła uwierzyć, że ktoś mógłby oddać bez mrugnięcia okiem takie słodkie dziecko.

Kiedy zdecydowali się na adopcję i zjawili się w sierocińcu na pierwsze spotkania, niemal od pierwszych chwil, Harry zdobył ich sympatię. Może nie był taki głośny i żywotny jak inne dzieci, ale za to kiedy obdarzył ich swoim pierwszym uśmiechem, mieli wrażenie, że niebo się rozstąpiło. Ta maleńka istotka w jednej chwili zawładnęła bezpowrotnie ich sercami, i choć nie potrafili zrozumieć, jak jego własna rodzina wolała się go pozbyć, to jednak byli szczęśliwi, iż tak się stało. Teraz to oni mogli sprawić, aby Harry miał szczęśliwe życie i wspaniałą rodzinę.

Kiedy pogładziła cieplutki policzek Harry’ego, ten zdał się przylgnąć do tej drobnej pieszczoty. W następnej chwili chłopiec już całkiem zapomniał o strachu i wyciągnął ku niej swe rączki. Serce Aiko wypełniło się przyjemnym ciepłem, kiedy brała chłopczyka na swoje ręce, tuląc i gładząc po włoskach.

- A więc pamiętasz mnie, skarbie? – spytała cichutko, a Harry pokiwał nieznacznie główką, obejmując ją za szyję i chowając twarz w jej długich włosach. – No już dobrze. Już nigdy nie będziesz sam, mój maleńki. Obiecuję ci to.

Dyrektorka i Kaizume uśmiechnęli się, przyglądając się tej scenie.

- Cieszę się, że Harry znalazł dla siebie nową rodzinę – powiedziała dyrektorka, a w jej głosie, pomimo tylu lat doświadczenia, wyczuwało się szczere wzruszenie. – Mam nadzieję, że dzięki państwu wreszcie się trochę otworzy. Jego poprzedni opiekunowie, prawdę mówiąc, jego własna rodzina, nie byli zbyt zadowoleni z faktu, iż musieli się nim opiekować. Widziałam ich tylko raz, ale mogę państwa zapewnić, że nie byli to dobrzy ludzie. Choć nie było widać śladów, aby go bili, jednak samo ich podejście wystarczyło, aby chłopiec zamknął się w sobie. Dzieci są czułe na takie rzeczy, bardziej nawet niż dorośli.

- Może pani nam wierzyć, postaramy się jak najlepiej, żeby Harry był wreszcie szczęśliwy – odparł Kaizume. – Nasz starszy syn już nie może się doczekać kiedy wrócimy z Harrym do domu. Niedługo wracamy z powrotem do Japonii, więc cieszymy się, iż wszystkie formalności zostały już zakończone.

- Och, nie było z tym żadnych problemów. Są państwo naprawdę wspaniałą rodziną i powierzam wam Harry’ego z pełną świadomością, iż dobrze się nim zaopiekujecie.

Kaizume kiwnął głową i spojrzał z powrotem na swoją żonę, tulącą chłopczyka i szepczącą do niego czule. Jakiż to był słodki widok.

Zawsze chcieli mieć więcej dzieci. Niestety nie było im to dane. Po ciężkiej ciąży i równie niespokojnych narodzinach Sakio, lekarze zapowiedzieli, iż następna ciąża Aiko może zakończyć się jej śmiercią. Był to dla nich czas zaprawiony wielką goryczą. Wreszcie mieli swoje dziecko, upragnione i wyczekiwane z niecierpliwością. Jednakże nie potrafili się pozbyć smutku, iż miało to być ich ostatnie dziecko. To nie było sprawiedliwe.

W końcu jednak doszli do wniosku, iż przecież jest tyle innych możliwości. Na świece tyle jest osamotnionych i porzuconych dzieci, że na pewno znajdzie się wśród nich przynajmniej jeszcze jedno, któremu będą mogli ofiarować dom i swoją miłość.

Decyzję o adopcji podjęli o długich rozmyślaniach. W końcu dziecko nie jest przecież zabawką, którą można wyrzucić, gdy się już znudzi. W podjęciu decyzji jakimś boskim zrządzeniem losu pomogła wizyta w jednym z sierocińców. Tam to właśnie po raz pierwszy zobaczyli Harry’ego. I od tamtego dnia byli już pewni, iż to właśnie on był im pisany.

Jak powiedzieli Sakio, iż będzie miał braciszka, nie posiadał się on ze szczęścia, zasypując ich pytaniami niemal o wszystko. Teraz pewnie siedział w domu, cały czas spoglądając przez okno i czekając na ich powrót.

- W takim razie nie widzę innego wyjścia, jak życzyć państwu szczęścia – rzekła z uśmiechem dyrektorka. Przez wszystkie te lata, które przepracowała w sierocińcu, za każdym razem w takich chwilach, wiedziała dlaczego wybrała właśnie tą pracę. Widok szczęścia na twarzach dzieci i ich nowych rodziców z nawiązką rekompensował wszelkie problemy.

Podniosła się z krzesła i uścisnęła rękę Kaizumiego.

- To my jesteśmy pani wdzięczni za pomoc i życzliwość – stwierdziła Aiko. – Nigdy się pani nie odwdzięczymy.

- Oj, najlepiej zrobicie to, będąc dla Harry’ego kochającą rodziną.

- I taką będziemy – zapewnił Kaizume. – Może być pani tego pewna.

Pożegnali się z dyrektorką i wyszli z gabinetu. Harry cały czas ściskał mocno szyję Aiko, jakby bojąc się, że jednak go zostawią i odejdą. Kaizume uśmiechnął się do niego i pogładził go po główce.

- No i jak, Harry? – powiedział do chłopca. – Chcesz z nami jechać?

Chłopczyk spojrzał najpierw na Aiko, później na niego, by w końcu kiwnąć główką na zgodę.

- Cieszymy się, maleńki – szepnęła Aiko, całując swojego nowego synka w czółko. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszymy.

 

--o0o--

 

Sakio siedział przy oknie i ani na chwilę nie chciał od niego odejść. Nawet różne propozycje zabawy wysuwane przez jego opiekunkę, nie były w stanie oderwać go od niego. Od samego rana nie mógł usiedzieć na miejscu. To był ten dzień. Dzisiaj wreszcie jego mama i tata mieli przywieźć do domu jego nowego braciszka. Już nie mógł się doczekać ich powrotu. Chciał już, aby byli w domu i żeby Harry też był z nimi. W jego małej główce już układały się plany, co mu powie, co pokaże jako pierwsze. Chciał, aby Harry go polubił od samego początku.

Kiedy rodzice po raz pierwszy mu powiedzieli o tym, iż będzie miał braciszka, zareagował jak każde dziecko w jego wieku, pytając skąd go wezmą. Spróbowali mu to wytłumaczyć i mimo iż nie zrozumiał wszystkiego, co chcieli mu przekazać, powoli zaczął się cieszyć myślą, iż nie będzie sam. Bo w końcu zabawa z nianią to nie to samo, co zabawa z prawdziwym braciszkiem, prawda ? Zwłaszcza, że często się przeprowadzali i zmieniali otoczenie. Sakio brakowało kogoś, kto mógłby być zawsze z nim i zrozumiał jego dziecięce myślenie. Choć miał już sześć i pół roku i uważał się za dużego chłopca, to jednak dorośli wciąż zdawali się tego nie dostrzegać i go lekceważyć. Dlatego myśl, iż będzie starszy od swojego brata i będzie mógł się nim opiekować i czuwać nad nim, jak przystało na starszego brata była dla Sakio naprawdę wielką przyjemnością.

- Sakio-chan – odezwała się Mishiyu, jego opiekunka. Ta młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna, przez cały dzień nie mogła się pozbyć rozbawienia, jaki wzbudzał w niej widok wyczekującego Sakio. Opiekowała się nim już prawie dwa lata i jeszcze nigdy nie widziała go takiego podekscytowanego. Owszem, był żywym dzieckiem i zwykle miała wrażenie, że wszędzie go pełno, ale dzisiaj po prostu jakby nie był sobą. Siedział cały czas przy oknie, z twarzą niemal przyklejoną do szyby i doskonale wiedziała, iż z trudem powstrzymuje się od zapytania, chyba po raz setny, kiedy wrócą jego rodzice. On naprawdę przeżywał fakt, że od dzisiaj będzie miał brata. – Sakio-chan!

- Tak, Mishiyu-san. – Sakio niechętnie oderwał się od szyby, by spojrzeć na swoją opiekunkę. Nie chciał przegapić chwili, kiedy samochód rodziców wjedzie na podjazd.

- Chodź, zjedz coś – powiedziała Mishiyu, uśmiechając się zachęcająco. – Od rana nic nie jadłeś. Na pewno musisz być głodny.

Jednak chłopiec pokręcił przecząco głową.

- Zjem jak tata i mama wrócą – oznajmił i powrócił do swoich obserwacji.

Mishiyu westchnęła, wiedząc, że nie ma sensu się z nim kłócić. Poza tym cała ta sytuacja była raczej rozczulająca i gdyby teraz Sakio poprosił ją o cokolwiek, nie byłaby w stanie mu odmówić. Zresztą rzadko kiedy była do tego zdolna.

Nie widząc innego wyjścia, powróciła do przerwanego wyszywania, za które się wzięła, nie mając nic innego do roboty, skoro Sakio nie miał ochoty na zabawę.

Nie minęło kilka minut, jak chłopiec oderwał się od okna i z głośnym krzykiem, wybiegł z salonu.

- Wrócili!!!

Mała burza przeleciała przez hol, otworzyła drzwi wejściowe i zaskoczywszy stojących na zewnątrz ochroniarzy, skierowała się ku limuzynie. Kierowca nie zdążył nawet otworzyć drzwi, jak Sakio już przy nich był.

- Ojoj, maleńki, uspokój się. I czemu wybiegłeś z domu bez kurtki ? Jeszcze się przeziębisz – roześmiał się Kaizume, wysiadając z limuzyny i biorąc podskakującego syna na ręce, aby choć trochę okryć go własnym płaszczem. – A gdzie całus na powitanie ?

Sakio uściskał ojca, składając na jego policzku dużego całusa.

- Jak ci minął dzień, skarbie?

- Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócicie – wyznał chłopiec, wzbudzając tym nową falę rozbawienia ze strony ojca. Ale niemal natychmiast ich uwagę skupiła Aiko, której kierowca pomagał wysiąść z samochodu. Na rękach cały czas trzymała, otulonego grubym kocykiem Harry’ego. Chłopczyk niemal rozpaczliwie do niej przylgnął, nieśmiało rozglądając się dookoła.

Sakio spojrzał na niego z szerokim uśmiechem.

- Ohayo!

Harry jeszcze bardziej przytulił się do Aiko, wystraszony.

- Shhhh, mój maleńki – szepnęła do niego kobieta. – Jesteśmy w domu. Tutaj jesteś bezpieczny, mój mały Harry. Nie musisz się niczego bać.

Chłopczyk spojrzał na nią, po czym zwrócił swój wzrok na Sakio, który po raz pierwszy ujrzał tak bardzo zielone oczy. Oczy, w których zdawała się odbijać cała dusza.

Weszli do domu, w jego przyjemne ciepło. Kaizume postawił Sakio na podłodze, samemu ściągając płaszcz, by następnie wziąć od żony Harry’ego. Kocyk nie był już potrzebny i dopiero teraz widać było, że chłopiec dopiero co wyrósł z wieku niemowlęcego.

- Witaj w swoim nowym domu, Harry – powiedział Kaizume, tuląc czule swojego nowego syna. Następnie przykucnął przed Sakio, który cały czas przyglądał im się z szeroko otwartymi oczyma.

- Harry, poznaj Sakio. Sakio, to jest Harry, twój młodszy brat – przedstawił ich sobie Kaizume. – Mam nadzieję, że zaprzyjaźnicie się.

Sakio wyciągnął do niego rączkę, ale Harry tylko niepewnie mu się przyjrzał.

- Sakio, skarbie, Harry jest jeszcze mały i nie wie, co znaczą pewne gesty – wytłumaczył mu Kaizume, skrzętnie chowając przed synem swoje obawy.

Z tego, co mówiła dyrektorka, Harry był ze swoimi poprzednimi opiekunami zaledwie kilka tygodni. Jednak to już wystarczyło, aby zalęgła się w chłopcu niepewność i bojaźliwość, nie spotykana u innych dzieci. Kaizume wolał nie myśleć, co to musieli być za okropni ludzie, by być w stanie tak skrzywdzić niewinne dziecko. Jednak teraz Harry był z nimi i zamierzali zatrzeć przykre wspomnienia. Już oni uczynią wszystko co w ich mocy, by na tą dziecinną twarzyczkę znowu powrócił uśmiech.

- Acha – stwierdził Sakio, po czym nieoczekiwanie przytulił Harry’ego. Ten przez chwilkę nie reagował, ale gdy zorientował się, iż ten nieznajomy chłopiec nie chce zrobić mu krzywdy, a jego objęcia są delikatne, tak jak Aiko, nieśmiało także spróbował go objąć.

Przyglądający się temu Aiko i Kaizume, wymienili porozumiewawcze uśmiechy.

Przez resztę dnia Sakio niemal na krok nie odstępował Harry’ego, będąc zawsze przy nim, jak na prawdziwego starszego brata przystało. Nie rozumiał dlaczego Harry tak się wszystkiego boi, ale zamierzał sprawić, iż jego braciszek zapomni o strachu. Dzięki niemu Harry powoli opuszczał swoją małą skorupkę. Z każdą sekundą widać to było coraz bardziej i choć była jeszcze przed nim daleka droga, do stania się normalnym, beztroskim dzieckiem, pierwsze kroki zostały poczynione.

Wieczorem, kiedy Aiko i Kaizume zajrzeli do pokoju chłopców, wreszcie tak naprawdę dotarło do nich, iż Harry teraz jest ich synem. On i Sakio leżeli na jednym łóżku, otuleni kocem i pogrążeni w głębokim śnie. Harry, ściskając w rączkach pluszowego misia, który był pierwszą zabawką, którą wziął do rąk i której nie chciał już puścić, tulił się do śpiącego obok Sakio. Starszy chłopiec obejmował go ramieniem, zupełnie, jakby chciał go chronić.

Kaizume przytulił żonę, składając na jej głowie drobny pocałunek.

- Wiesz, jaka jestem szczęśliwa, koi? – spytała go szeptem.

- Pewnie równie mocno, jak ja – odparł Kaizume. – Jak na nich patrzę, to nawet teraz nie mogę uwierzyć, iż jest już po wszystkim. Mimo, iż wiem, że Harry już na zawsze zostanie z nami, to jednak chyba to do mnie jeszcze nie dotarło. Nie zdziw się, jeśli rano wyskoczę z łóżka, aby przekonać się na własne oczy, że nie śniłem.

Aiko zachichotała cicho.

- Ach, ty mój ukochany. Nie musisz się obawiać, to wszystko jest najprawdziwszą prawdą i rano nic się nie zmieni. Harry wciąż tu będzie.

- Mhmmm…

- Jak myślisz, spodoba mu się w Japonii?

- Oj, na pewno – zachichotał Kaizume. – Zobaczysz, jak tylko wrócimy do domu, nie będziesz mogła go poznać. Mogę się założyć, że w ciągu kilku chwil oplecie sobie wokół palca całą służbę i ochronę. Poza tym, razem z Sakio będą tam mieli więcej swobody i wolności.

- Oj tak. W to nie wątpię. Wystarczy, że się raz uśmiechnie tym swoim przesłodkim uśmiechem, a wszyscy będą do niego należeli. Będzie razem z Sakio oczkiem w ich głowach.

Kaizume, słysząc to, roześmiał się. Już sam Sakio dyrygował całą obsługą ich rezydencji w Japonii. A teraz, do pary z Harrym pewnie będzie jeszcze ciekawiej.

- Chodź, kochanie – szepnął do ucha Aiko. – Na nas też czas. Jutro czeka nas trochę zwariowany dzień, a wolałbym być wypoczęty, niż trzymać oczy na siłę otwarte. A i chłopcy będą szczęśliwsi, jeśli będę w stanie poświęcić im całą swoją uwagę.

Zamknęli po cichu drzwi i skierowali się do swojej sypialni na końcu korytarza.

- Jak myślisz, ile ci jeszcze zajmie dokończenie wszystkich spraw? – zapytała Aiko. – Karoshi-san ma przylecieć na początku przyszłego tygodnia.

- Wiem i nie obawiaj się. Zostało mi jedynie sprawdzenie ostatnich dokumentów. Wolę się upewnić, by wszystko było w porządku, zanim przekażę mu swoje stanowisko. Poza tym, nie byłoby mi miło, gdybym pozostawił nowemu ambasadorowi bałagan. I tak z początku będzie miał wystarczająco pracy na samym początku. Nie potrzebuje jeszcze się martwić sprawami papierkowymi.

Otworzył przed nią drzwi i weszli do sypialni.

- Nie zazdroszczę ani jemu, ani jego żonie – westchnęła Aiko, rozpinając bluzkę. – Aż za dobrze pamiętam ten cały bałagan, który towarzyszył twojej nominacji. Do tej pory nie wiem, jak udało mi się zapamiętać imiona tych wszystkich ludzi w tak krótkim czasie.

- Po prostu jesteś wyjątkową osobą. Nie jedna na twoim miejscu już dawno by mnie zostawiła, aby móc żyć spokojniej – zażartował Kaizume.

Aiko obrzuciła go skrzywionym nieco spojrzeniem.

- Kochanie, jakbym chciała wieść spokojne życie, to bym nie zakochała się w dyplomacie – wytknęła mu łagodnie. – Poza tym, po powrocie do Japonii nasze życie znacznie się zmieni. A już na pewno nieco uspokoi. Cieszę się z tego. Przynajmniej będę mogła trochę więcej czasu spędzać z chłopcami, a nic im nie zastąpi obecności przy nich rodziców. Ale jestem pewna, że i tak nie będę się nudzić.

Kaizume uśmiechnął się. Podszedł do Aiko od tyłu i objął ją czule, obsypując pocałunkami jej szyję. Byli małżeństwem prawie siedem lat i otaczającym ich ludziom wciąż się zdarzało sądzić, iż mają do czynienia z nowożeńcami. Niektórzy zazdrościli im tak gorącego uczucia, które w sferach dyplomatycznych było prawdziwą rzadkością. Tutaj na porządku dziennym ludzie się zdradzali i oszukiwali, chcąc osiągnąć własne cele. Ale oni się tym nie przejmowali. Mieli oparcie w sobie nawzajem, dzięki czemu udawało im się przetrwać najbardziej zwariowane i nerwowe wydarzenia.

- Mhmm, skarbie, czyżbyś się niecierpliwił? – drażniła go żartobliwie Aiko, odchylając jednak szyję, aby dać mężowi do niej lepszy dostęp.

- Z ust mi to wyjęłaś – i z tymi słowami, odwrócił ją twarzą do siebie i zamknął jej usta gorącym pocałunkiem. Może i niedaleko spali ich dwaj synowie i raczej nie byłoby dobrze, aby się obudzili z powodu pewnych niewytłumaczalnych hałasów. Ale przecież to w niczym nie przeszkadzało, aby dwójka zakochanych ludzi nie mogła okazać sobie nawzajem pełnego pasji uczucia. Oczywiście, dopóki zachowywali się po cichu.

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

1991, Anglia, Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart.

- Jak to, nie ma go?! – krzyknął Syriusz. Z każdą chwilą jego porywczy charakter coraz bardziej dawał o sobie znać. Choć tym razem z całkiem zrozumiałego powodu, gdyż nie był jedynym, który zaczynał być coraz bardziej zły. W gabinecie dyrektora Hogwartu, Albusa Dumbledora zebrała się całkiem pokaźna grupka ludzi i żaden z nich nie mógł uwierzyć w to, co właśnie przekazał im dyrektor.

- Chcesz mi powiedzieć, że mój chrześniak zniknął? – wycedził Syriusz, po raz pierwszy w życiu będąc naprawdę złym na swojego dawnego profesora. Odrzucił na bok wszelkie grzeczności i chciał się najzwyczajniej w świecie dowiedzieć, co się dzieje.

- Niestety, ale tak – odparł jak zwykle spokojnie Dumbledore. Jego zwykle szaleńczo błyszczące oczy były matowe i ktoś, kto by go bardzo dobrze znał, mógłby powiedzieć, że jest zaniepokojony. – W domu przy Privet Drive 4 nie ma ani Dursley’ów, ani Harry’ego. Nie wiemy co się stało, ani gdzie się podziali. Bariery ochronne są nietknięte, więc nie przypuszczam, aby miała z tym coś wspólnego magia.

- Jednak tak czy inaczej, Pottera tam nie ma – stwierdził lakonicznie Snape.

- Zgadza się, Severusie. Próbowałem dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe, ale wszelki ślad po Harrym zaginął. Nikt go nie zna i nikt go nigdy w Surrey nie widział. Tak, jakby on w ogóle nie istniał.

Syriusz warknął i wyrzuciwszy w powietrze ręce, wrzasnął.

- Nie wierzę! Kiedy kazałeś mi oddać Harry’ego do jego krewnych, twierdząc, że tam będzie bezpieczniejszy, nie przypuszczałem, iż będzie to ostatni raz, kiedy go zobaczę. A tymczasem minęło dziesięć lat i mimo iż powinien się pojawić w Hogwarcie, aby zacząć nauki, to jednak go tu nie ma. A ty, Dumbledore, teraz mi mówisz, że on zniknął. Co ja mam o tym myśleć, co?? Powiedz m!

- Syriuszu, uspokój się, proszę – próbował jakoś opanować wybuch przyjaciela, stojący obok niego Remus Lupin, ale w tym przypadku nic nie było w stanie załagodzić złości Syriusza.

- Nie, Remy, nie uspokoję się! – krzyknął Syriusz i Remus aż się skrzywił. – Powierzyłem Harry’ego jego opiece. Uwierzyłem mu na słowo, że wśród swoich krewnych będzie bezpieczny. A teraz dowiaduję się, że on zniknął i nikt nie ma pojęcia gdzie przebywa, dlaczego nie zjawił się w Hogwarcie i czy w ogóle żyje. Nie wiem, jak ty, ale ja nie przyjmuję takich wiadomości spokojnie. Tu chodzi o Harry’ego!

- Wiem, ale krzyczeniem niczego nie zmienisz – rzekł spokojnie Remus, kładąc delikatnie dłoń na ramieniu przyjaciela. Tyle lat już się znali, tyle razem przeszli i Remus doskonale wiedział, że Syriusz dla Harry’ego poszedłby w ogień. Dziesięć lat temu oddał go tylko dlatego, iż po upadku Voldemorta zapanował totalny chaos i wyruszając na kolejne misje, by pozbyć się jego Śmierciożerców nie miałby dla chłopca czasu, nie mówiąc już o tym, że niepotrzebnie by go narażał. Wtedy jakoś wspólnie sobie pomogli przeżyć rozpacz po stracie James’a i Lily, ale teraz Remus szczerze wątpił, by im się udało. Syriusz zbyt mocno kochał Harry’ego.

- Lupin ma rację – dodał Snape, krzywiąc się nieznacznie, gdy zorientował się, iż przyznał rację przyjacielowi Black’a. – Jak zwykle od razu widzisz najczarniejsze scenariusze. To, że Pottera nie ma w Hogwarcie, to wcale nie znaczy, że mu się coś stało. Przecież jego rodzina mogła się wyprowadzić, a on sam może chodzić do innej szkoły. W końcu Hogwart nie jest jedyną tego typu szkołą na całym świecie. Zamiast od razu popadać w histerię, może zacząłbyś używać tej resztki szarych komórek, w które zaopatrzyła cię natura, Black. Choć nie, przepraszam, ty ich w ogóle nie masz i nigdy nie miałeś.

Syriusz już się chciał na niego rzucić i pokazać, co myśli o nim i o jego radach, ale Remus przytrzymał go w ostatniej chwili.

- Nie czas teraz na to – wytknął im obu, choć jego ostry wzrok skierowany był na Syriusza. – Można by pomyśleć, że po tylu latach, wreszcie dorośniecie. Zamiast kłócić się, musimy zacząć myśleć i zrobić wszystko, aby odszukać Harry’ego. To jest teraz najważniejsze. Zwłaszcza, że zwolennicy Voldemorta zaczynają się na nowo podnosić i z każdym dniem jest znowu coraz niebezpieczniej. A skoro jest niebezpiecznie dla nas, to pomyślmy jakie to stwarza zagrożenie dla Harry’ego.

Przez cały czas nie przestawał mierzyć Syriusza wzrokiem, póki ten nie skinął głową na zgodę i nie usiadł zrezygnowany w fotelu. Wciąż nie podobało mu się to wszystko, ale nie mógł zaprzeczyć słowom Remusa.

Kiedy wszyscy wreszcie znowu usiedli i trochę się uspokoili, Dumbledore ponownie się odezwał.

- Musimy przede wszystkim zapobiec panice wywołanej przez media. Wolę nie myśleć, jaki chaos wywoła wzmianka w Proroku Codziennym, iż Harry Potter zniknął. Najlepiej będzie jak oficjalnie stwierdzimy, że jest on gdzieś ukryty i pobiera lekcje samotnie. Da nam to trochę czasu i ułatwi prowadzenie poszukiwań. Dlatego nie możemy po sobie dać poznać, że coś jest nie w porządku. Wszyscy będziemy zachowywali się tak, jak zwykle. I chyba nie muszę przypominać, że ta rozmowa, nie ma prawa wyjść poza te cztery ściany. Rozumiemy się?

Trójka mężczyzn skinęła głowami, choć dwóch z nich uczyniło to dość niechętnie.

- Dobrze. Miejmy nadzieję, że niedługo wszystko się wyjaśni. – Błyski wróciły do niebieskich oczu dyrektora, który podniósł się i wygładziwszy swoją długą szatę, uśmiechnął się promiennie. – A teraz, moi panowie, chyba już najwyższy czas, abyśmy zjawili się w Wielkiej Sali na obiedzie. Na pewno wszyscy już tam na nas czekają.

Miny zarówno Syriusza jak i Severusa nie były zbyt ciekawe. Nawet Remus, pomimo całego swojego opanowania, nie wyglądał na zbyt przekonanego. Jednak nie mieli innego wyjścia. Po prostu z Dumbledorem się nie dyskutowało, bo i tak, bez względu na argumenty, on zawsze postawił na swoim, zostawiając innych z głupim przekonaniem, iż właśnie zostali mistrzowsko wymanipulowani w pole. Nie wiedzieć czemu, większość tych, którzy dość dobrze znali Dumbledore’a, była zdania, iż jest on czasami bardziej niebezpieczny od samego Lorda Voldemorta. Ale to było tylko ich prywatne zdanie, toteż reszta świata czarodziejów żyła w błogiej nieświadomości. I oby jej to wyszło na zdrowie.

 

 

ROZDZIAŁ 2

Rok 1996. Gdzieś… w powietrzu.

Harry przełożył stronę i spróbował ponownie skupić się na lekturze, jednak z siedzącym obok niego młodszym bratem było prawdziwym cudem, iż udało mu się przeczytać choć te kilka stron. Właśnie lecieli samolotem i niedługo mieli wylądować w Anglii, a dla pięcioletniego chłopca już sama ta podróż była niesamowita i pobudzała jego ciekawość.

- Toushi, usiądź spokojnie – powiedział bratu, odkładając książkę i zwracając się do chłopca.

- Ale popatrz, Hari – odpowiedziało dziecko, mało co sobie robiąc ze słów brata i niemal przyklejając się do szyby okienka. – Takie fajne chmury. Czy można je złapać?

- Raczej nie, otouto – Harry westchnął. – Jakbyś spróbował, rozpłynęłyby się.

Chłopcu najwyraźniej się to nie spodobało, bo zrobił niezadowoloną minkę. Jednak i tak wrócił do spoglądania przez okno.

Siedzący obok Sakio, zachichotał.

- Coś mi się widzi, że przez najbliższy czas zasypie nas pytaniami. A dlaczego to? A po co tamto?

- Ja tam się tym zbytnio nie przejmuję – Harry wzruszył ramionami. – To ty będziesz miał go na głowie 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Ja będę w szkole, więc mnie ominie większość zabawy.

- Szczęściarz z ciebie – mruknął Sakio. Ale zastanowiwszy się chwilkę, dodał. – Choć raczej nie. Nie zazdroszczę ci. Z tego co słyszałem, Anglicy są strasznie konserwatywni i lubią zamykać się w sztywnych ramach. Będziesz w ich szkole powiewem świeżości.

- Raczej egzotycznym zwierzątkiem – prychnął Harry. – Tak jak mama mówiła, poczytałem trochę o Hogwarcie i o europejskiej magii tak w ogóle. Wiesz, że oni albo nie wierzą w to, iż można czarować bez różdżki, albo uważają to za coś niezwykłego. Nie mówiąc już o tym, iż tutejsi czarodzieje są bardzo zamkniętym społeczeństwem i nie lubią innych ludzi. Coś mi się widzi, że będę musiał im pokazać nowe spojrzenie na pewne sprawy. Wzdech, już sobie to wyobrażam.

- Ale musisz przyznać, że pomimo tego, chętnie nauczysz się czegoś nowego – zauważył Sakio. – Dobrze cię znam i wiem, że nie jesteś typem, który chętnie odmówi nowej wiedzy i wszelkiego typu nowinkom.

- A ty to niby jesteś inny?

- No… Nie – przyznał szczerze Sakio i obaj zachichotali.

Patrząc na całą trójkę, na sposób w jaki się do siebie odnosili, nikt by nie powiedział, że nie są rodzonymi braćmi. Może w ich żyłach nie płynęła ta sama krew, ale byli sobie bliżsi, niż nie jedno rodzeństwo. Nie liczyło się dla nich w ogóle to, iż mają różnych rodzonych rodziców, bo teraz stanowili rodzinę i to było najważniejsze.

Harry i Sakio przyjęli z otwartymi ramionami do siebie maleńkiego Toushi. Był on wtedy zaledwie niemowlęciem, ale tak jak kiedyś Sakio w stosunku do Harry’ego, tak teraz obaj otoczyli swojego małego braciszka miłością i ochroną. Żaden z nich nigdy nie czuł się zaniedbywany przez rodziców. Oni zawsze mieli dla każdego czas; czas by wysłuchać, przytulić, pocieszyć lub poradzić. A w końcu właśnie taka miłość była dla rodziny silniejszym spoiwem, niż wszystkie więzy krwi.

Siedzący przed nimi rodzice, odwrócili się w swoich fotelach w ich stronę.

- Jak tam chłopcy, zdenerwowani? – zapytał Kaizume, obdarzając ich uśmiechem.

- Raczej podekscytowani – poprawił ojca Harry. – A już najbardziej Toushi.

Aiko roześmiała się cicho, ale jak zwykle miało się wrażenie, że ten jej drobny uśmiech jest w stanie rozświetlić nawet najbardziej ponury dzień.

- Maleńki, nie skacz tak – zwróciła się do swojego najmłodszego dziecka. – Niedługo lądujemy.

- Kiedy ? – zawołał Toushi, tylko na chwilkę odrywając się od szyby.

- Lada chwila powinni poprosić o zapięcie pasów, więc usiądź grzecznie, skarbie.

Toushi obrzucił tęsknym spojrzeniem okno, ale spełnić prośbę matki i usiadł w swoim fotelu. Widać było, że trudno mu usiedzieć spokojnie. Kaizume pogładził synka po jego gęstych, roztrzepanych złocistych lokach, a ten aż zachichotał z radości.

- Zobaczycie, jak jutro pójdziemy na miasto, to dopiero będziecie mieli co oglądać.

- Pójdziemy też na Ulicę Pokątną ? – zainteresował się Harry. – Słyszałem, że jest to jedyne w swoim rodzaju miejsce i choć takich ukrytych ulic jest wiele na całym świecie, to jednak ta ma podobno wyjątkowy urok.

- Nie mówiąc już o tym, że można dostać tam równie niesamowite rzeczy – dodał Sakio. – Mam całą listę zamówień od przyjaciół i wątpię, abym zdążył to wszystko kupić jednego dnia.

- Ja to samo – przyznał Harry.

Melodyjny dzwonek rozbrzmiał się w samolocie, po którym usłyszeli przyjemny głos stewardessy.

- Przygotowujemy się do lądowania. Proszę państwa o zapięcie pasów. Mamy jednocześnie nadzieję, że miło spędzili państwo z nami swoją podróż. Dziękujemy za wspólnie spędzone chwile i życzymy miłego pobytu w Wielkiej Brytanii.

- No to dolecieliśmy – westchnął Sakio, biorąc się za zapinanie pasa bezpieczeństwa.

--o0o--

 

Hogwart.

Albus Dumbledore doczytał do końca list, który przyszedł do niego przed kilkoma dniami. Znał go już prawie na pamięć, jednak wciąż zastanawiał się, czy zgodzić się na zawartą w nim prośbę. Mistrzynię Tokayashi znał od dobrych kilkunastu lat, właściwie to chyba jeszcze dłużej. Ale takie rzeczy trudno pamiętać, zwłaszcza jeśli ta znajomość była naprawdę przyjemna i owocna. Tak jak on był dyrektorem Hogwartu, tak Tokayashi kierowała podobną, ale dużo bardziej rozbudowaną placówką w Japonii. Wiele słyszał o jej Akademii i choć jeszcze więcej rzeczy było mu trudno pojąć i zrozumieć z jej funkcjonowania, to jednak musiał skłonić czoło przed osiągnięciami koleżanki.

A teraz ona prosiła, aby przyjął do siebie na rok studenta i to w dodatku na dość dziwnych układach. Po pierwsze nie wierzył, żeby ten uczeń, nawet jak najbardziej uzdolniony, był w stanie jednocześnie studiować w Hogwarcie i w Akademii. To dla każdego byłoby za dużo. A Tokayashi stanowczo twierdziła, iż ten chłopak temu podoła. Dumbledore musiał przyznać, że jego wyniki w nauce, które mu przysłano, były naprawdę wysokie, ale mimo wszystko…

Po drugie, miał on mieć możliwość opuszczania szkoły, kiedy będzie musiał. To już było zdecydowanie dziwne.

Pukanie do drzwi oderwało dyrektora od listu.

- Proszę!

Do gabinetu weszli jego najlepsi profesorzy. I jednocześnie najbardziej zaufani. Severus Snape będący Mistrzem Eliksirów, Minerwa McGonagall, jego wieloletnia przyjaciółka i zastępczyni, oraz Remus Lupin, nauczyciel obrony przed czarną magią.

- Ach, witajcie! Usiądźcie – powiedział Albus, ze swoim zwykłym uśmiechem. – Może dropsa? Nie? No cóż.

Profesorowie usiedli, ale jakoś wszyscy mieli dziwne wrażenie, że nie przyszli tu na pogawędkę o błahostkach.

- Albus, coś się stało? – spytał wreszcie Remus.

- Właściwie, to nie wiem, jak wam to przekazać – zaczął dyrektor.

- Chyba od początku i po kolei – mruknął Severus.

Albus przytaknął.

- Kilka dni temu dostałem list od Mistrzyni Tokayashi. Prosi mnie w nim, abym przyjął na rok, na szczególnych prawach jednego z jej uczniów. Jego ojciec jest, a raczej był dyplomatą. W latach osiemdziesiątych był ambasadorem Japonii w Anglii. Teraz już co prawda nim nie jest, ale tym razem przyjechał do nas z wystawą japońskiej sztuki. Właściwie cała jego rodzina spełnia w niej jakąś rolę. Ale nie odchodźmy od tematu. Pan Sageshima ma trójkę synów i co dziwniejsze, wszyscy troje są uzdolnieni magicznie. Jednak najstarszy już skończył właściwie naukę, a najmłodszy jeszcze nie zaczął. Jedynie średni syn, Hari Sageshima, wciąż się uczy. Obecnie ma 16 lat i jeśli jego wyniki w nauce są prawdziwe, jest naprawdę uzdolniony.

- I to jego mamy przyjąć na ten rok? – spytała Minerwa.

- Tak, ale ciągle się waham.

- Dlaczego? Przecież jeśli jest taki zdolny, to…

- Wiem, co chcesz powiedzieć, Remus – przerwał mu dyrektor. – Chodzi o to, że jego pojawienie się może spowodować wiele problemów. Pewnie się nie orientujecie, ale japońscy czarodzieje różnią się od nas. Oni, w przeciwieństwie do nas, zasymilowali się z całym społeczeństwem, nawet tym nie magicznym. Inaczej postrzegają magię i mugoli. Boję się, że to wywoła sporo konfliktów wśród uczniów. Zwłaszcza teraz, gdy Voldemort z każdym dniem jest coraz silniejszy. Poza tym jest jeszcze jedna kwestia.

- A może być coś jeszcze? – zdziwił się Remus.

- Niestety, ale tak. Hari, tak jak reszta rodziny, bierze udział w tej wystawie, a dokładniej mówiąc, we wliczonych w nią jakichś pokazach, dlatego Tokayashi poprosiła mnie, abym przyjął go na specjalnych prawach.

- Czyli?

- Żeby miał pozwolenie na opuszczanie szkoły.

Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.

- Co takiego?! – wykrzyknęła Minerwa. – Albusie, chyba nie mówisz poważnie? Nie można na to pozwolić. Jeśli ma być u nas uczniem, to musi się podporządkować naszym regułom. Nie możemy dla niego ich naginać. Co na to powiedzą inni uczniowie?

- Spokojnie, Minerwo, nie panikuj – rzekł spokojnie Albus.

Jednak na nic się to zdało, gdyż niemal natychmiast sprzeciw podniósł Severus.

- Dyrektorze, nie można pozwolić, żeby jakiś dzieciak, który w ogóle nie używa swoich szarych komórek i ma pewnie pstro w głowie, mógł swobodnie wchodzić i wychodzić ze szkoły. Przecież nic o nim nie wiemy. Kto da nam pewność, że nie jest on poplecznikiem Voldemorta? Jeszcze nam tylko tego byłoby potrzeba.

- Severus ma rację, panie dyrektorze – poparł kolegę Remus. – Voldemort robi się coraz bardziej przebiegły i aż za dobrze wiemy, iż jest zdolny nawet do wykorzystania dzieci, byleby tylko osiągnąć swój cel. Pozwolenie temu chłopcu na taką swobodę, nie byłoby mądrym posunięciem.

Albus westchnął ciężko.

- Sądziłem, że właśnie tak zareagujecie i przyznaję, że po części popieram wasze zdanie na ten temat. Jednak Tokayashi bardzo zależy na tym, abym przystał na jej prośbę. Poza tym na tyle, ile znam kulturę i usposobienie Japończyków, mogę być w dużej mierze spokojny, iż Hari nie będzie żadnym szpiegiem Voldemorta. Prawdę mówiąc, jego pojawienie się tutaj może wyjść z pożytkiem dla naszych uczniów.

- Niby jakim? – zapytał sceptycznie Severus.

- Tamtejsi czarodzieje znacznie różnią się od nas, zarówno jeśli chodzi o wiedzę, jak i rodzaj magii, którym się posługują, a kończąc na stosunku do zwykłych ludzi. I muszę przyznać, że nie mogę się doczekać spotkania z tym chłopcem. Zobaczycie, zdziwicie się bardzo.

- Czyli zamierzasz przystać na jego przyjęcie do nas? – spytała Minerwa. – Czy mam się przygotować do tego, iż zostanie on wybrany do któregoś z Domów?

- O nie, Hari nie będzie należał do żadnego domu. Za krótko u nas będzie, żeby go przydzielić. Powiedzmy, że będzie on raczej wolnym strzelcem Hogwartu.

Profesorzy skrzywili się nieco na tą myśl, ale z dyrektorem nie było co dyskutować. I co dziwniejsze, pomimo wszystkich obaw, jego oczy zdawały się błyszczeć jak szalone, a to nie wróżyło niczego dobrego.

- Remus, czy Syriusz się odezwał? – spytał Albus, umiejętnie zmieniając temat.

- Tak, ma wrócić dzisiaj wieczorem – odpowiedział młodszy mężczyzna. – Nie napisał nic szczególnego, ale z całego jego listu czuło się podniecenie. Sądzę, że udało mu się coś osiągnąć.

- Byłoby wspaniale – ucieszył się dyrektor. Jego szpiedzy cały czas próbowali odszyfrować plany Voldemorta, zanim ten uczyni choćby najmniejszy krok. Jednakże sytuacja przedstawiała się na tyle źle, że nie mogli ryzykować odkrycia, przez co postępowali bardzo ostrożnie. A to wiązało się z kolei z wolnym tempem działań. W takiej sytuacji każda, nawet najmniejsza informacja, była na wagę złota. – Miejmy nadzieję, że rzeczywiście mu się udało. Nie stać nas na pomyłki i kolejne straty.

- Nadal nie wiadomo gdzie się podziewa Potter? – zapytał Snape.

- Niestety nie. Poszukiwania prowadzone są na tyle, na ile udaje się w obecnej sytuacji, nie wzbudzając jednocześnie większego zainteresowania. Ale muszę się wam przyznać, że sam już powoli zaczynam wątpić w to, iż kiedyś go odnajdziemy. Przykro mi to mówić, jednak chyba będziemy musieli zacząć oswajać się z myślą, że Harry Potter nie żyje.

Po tych słowach nie trzeba było niczego dodawać. Gdyby rzeczywiście stały się one prawdą, to oznaczałoby ich porażkę. Bez Harry’ego Pottera, jedynej osoba, która była w stanie pokonać Voldemorta i to będąc zaledwie dzieckiem, nie mieli najmniejszych szans. Do tej pory jakoś się trzymali, ale i to z każdym dniem coraz słabiej, okupując walkę dużymi stratami. A jeśli nadzieja całego czarodziejskiego świata umarłaby wraz z faktem, iż nie ma już ich obrońcy, to koniec nastąpiłby w bardzo krótkim czasie. Dumbledore wolał nie myśleć, w jak krótkim.

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

Szkarłat wina, jak również kieliszek, w którym się ono znajdowało, połyskiwały w świetle, rzucanym przez ogień płonący w kominku. Wydawało się, że Severus całkiem o nim zapomniał, mimo iż wciąż trzymał go w dłoni. Ta jednak zdawała się być całkiem bezwładna, nie odczuwając ciężaru.

Czarne oczy Mistrza Eliksirów były zamglone i nieobecne, tak samo zresztą jak jego myśli. Rzadko miał okazję po prostu usiąść i się odprężyć. Zwykle dlatego, że zawsze miał coś do roboty. Czy to jakiś eliksir do sporządzenia, czy też sprawdzenie prac domowych uczniów. To ostatnie jednak tylko podczas roku szkolnego. Kiedy szkoła się kończyła, kończyły się również dodatkowe zajęcia i Severus miał więcej czasu, aby pogrążyć się w rozmyślaniach. Choć te, niestety, rzadko kiedy były przyjemne.

Jak na czarodzieja był jeszcze młody, ale jego doświadczenia życiowe wystarczyłyby na obdarzenie kilku żyć zwykłych ludzi.

- Sev – cichy szept powoli przywołał Severusa do rzeczywistości. Uniósł zmęczony wzrok, by napotkać utkwione w sobie spojrzenie srebrnoszarych oczu. Znał te oczy. Był okres, kiedy jedynie one spoglądały na niego łagodnie i z czułością, podczas gdy wszyscy inni albo nim pogardzali, albo go nienawidzili.

- Lucjuszu – szepnął, westchnąwszy ciężko. – Co tam u ciebie?

Lucjusz Malfoy zmierzył przyjaciela z obawą, ale przemilczał jego przygnębiony ton głosu.

- Właśnie byłem u Dumbledore’a – rzekł. – Zdałem relację z dzisiejszego spotkania.

Severus prychnął.

- Voldemort musiał być dzisiaj w całkiem dobrym humorze, bo nawet nie poczułem – podniósł wzrok i spojrzał mętnymi oczyma na jasnowłosego mężczyznę. – A jak ty się czujesz ? Potrzebujesz eliksiru na ból ?

Lucjusz obszedł fotel, by przyklęknąć przed przyjacielem. Ostrożnie wyjął mu z ręki kieliszek i odstawił na pobliski stolik, tuż obok swojej laski. Położył swoją dłoń na kolanie Severusa, zmartwiony jego zachowaniem. Nie często miał okazję oglądać go, aż w tak głębokiej depresji, bo Severus zwykle nie pozwalał sobie w nią popaść.

- Nic mi nie jest. Tym razem udało mi się wyjść z tego bez ani jednego Cruciatusa – odparł Lucjusz. – To bardziej o ciebie się martwię. Naprawdę nic cię nie boli?

- Chyba przyzwyczaiłem się już do bólu, bo często nawet zbytnio go nie dostrzegam – westchnął Severus, co jeszcze bardziej zaniepokoiło Lucjusza. – Takie jest po prostu moje przeznaczenie.

- Sev, nie mów tak!

- Niby jak?! – żachnął się Severus.

- Jakbyś niedługo miał umrzeć – odpowiedział całkiem poważnie Lucjusz. – Nie możesz tak mówić. Zobaczysz, Voldemort w końcu padnie, Marasmus także. Osobiście go zabiję, dla ciebie, Sev. Tylko się nie poddawaj, proszę cię.

Lucjusz nie mógł patrzeć na swojego przyjaciela pogrążonego w takim stanie. Nie raz już wyciągał go z niego i teoretycznie powinien się już do tego przyzwyczaić, jednak nie potrafił. Za każdym razem serce mu krwawiło.

Poznał Severusa jeszcze zanim obaj poszli do Hogwartu. Może jego życie nie było łatwe, u boku srogiego i zwykle chłodnego w obyciu ojca, jednak było rajem w porównaniu z piekłem, które stworzył Severusowi jego własnym ojciec. Gdyby było to możliwe, Lucjusz powiedziałby, że Marasmus jest drugim wcieleniem Voldemorta, ale oni nawet nie byli spokrewnieni.

Co bynajmniej nie przeszkadzało staremu Snape’owi być potworem i sadystą.

Na Merlina, ileż to razy pomagał Severusowi opatrzyć rany po biciu? Ileż razy tulił przyjaciela, pozwalając mu się wypłakać, aż w końcu łzy nie chciały dalej płynąć? Naprawdę cieszył się, gdy poszli obaj do Hogwartu. Przynajmniej tam, przez większą część roku, Severus był bezpieczny. Przynajmniej bardziej niż we własnym domu.

Sev powoli wyciągnął rękę i dotknął czule policzka Lucjusza.

- Poza tobą, mój drogi, nikt by po mnie nie zapłakał.

Jasne oczy Lucjusza otworzyły się szeroko w zaskoczeniu.

- To nieprawda! Nie możesz w to wierzyć! Nie chodzi tylko o mnie. Co z Draco? Jak myślisz, jak on będzie się czuł, gdy umrzesz? Kto będzie go rozpieszczał, co?

- Ty, Lucjuszu. On, w przeciwieństwie do nas, ma ciebie, kochającego ojca, który oddałby życie w jego obronie i dałby mu szansę wyboru drogi, którą będzie chciał podążyć. Nie tak jak w naszym przypadku. Lucjuszu, ja nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam. Jest mi coraz trudniej. Coraz trudniej…

Ku kompletnemu szokowi Lucjusza, Severus załamał się. Z jego czarnych oczu popłynęły łzy. Najpierw jedna, potem druga, po czym tama całkiem pękła. Zareagowawszy w jeden możliwy sposób, przygarnął Severusa, tuląc go czule. Odruchowo zaczął gładzić go po jego czarnych włosach, które już niedługo znowu miały stracić swój zdrowy wygląd, z powodu zbyt częstego pochylania się nad ważonymi eliksirami.

- Shhhh, Sev. Wszystko będzie dobrze – powtarzał w kółko, samemu próbując w to uwierzyć. – Zobaczysz, Sev. Uwierz mi, zaufaj tak, jak kiedyś ufałeś.

- Ale to takie… trudne… - wyłkał Severus.

- Wiem, mój drogi. Wiem.

Lucjusz powoli pomógł mu wstać i nie wypuszczając go z ramion, zaczął prowadzić w stronę sypialni. Uczniowie Hogwartu sądzili, że ich profesor żyje w niemal więziennej celi, tak samo nieprzyjemnej i zimnej, jak aura, którą wokół siebie roztaczał. Jednak zdziwiliby się bardzo, gdyby zobaczyli, jaka była prawda. To była pełna ciepła i wygodna komnata, mimo iż znajdowała się w lochach zamku. Podłogę pokrywał gruby dywan, łóżko było duże i miękkie, meble zaś starannie wykonane. A wszystko to w idealnym połączeniu czerni, soczystej zieleni i srebra.

Poprowadził Severusa do łóżka. Posadził go na nim, by czym prędzej zajrzeć do stojącej przy nim szafki. Z doświadczenia wiedział, że Sev zawsze trzymał tam kilka najbardziej przydatnych eliksirów. W tym także ten na uspokojenie. Odpieczętował fiolkę i przyłożył do ust przyjaciela.

- Sev, wiesz co to jest, wypij to – poradził, mając nadzieję, że mężczyzna nie jest aż w tak kiepskim stanie, aby stawiać opór.

Na szczęście Severus spokojnie wypił zawartość fiolki. Reakcja była niemal natychmiastowa. Severus rozluźnił się wyraźnie. Jego oddech uspokoił się i pogłębił.

Odetchnąwszy w końcu głęboko, szybkim gestem otarł resztki łez.

- W…Wybacz, Luc… - wyszeptał. – Nie sądziłem, że aż tak mnie weźmie.

- Spokojnie, nic się nie stało. W końcu od czego ma się przyjaciół ?

Severus spojrzał na niego nieco przekrwionymi od płaczu oczyma.

- Ja mam tylko ciebie, Luc. Tylko ciebie.

Lucjusz pokręcił przecząco głową.

- Nie, Sev. Na pewno gdzieś na tym świecie jest ktoś, kto czeka właśnie na ciebie. – Pogładził przyjaciela po głowie. – Zobaczysz, nadejdzie taki dzień, że jeszcze będziesz się z tego śmiał.

- Wątpię.

Lucjusz westchnął zrezygnowany. W tym stanie nie było sensu dyskutować z Severusem. Teraz potrzebował snu, a nie morałów.

Popchnął więc go delikatnie, zmuszając do położenia się.

- Prześpij się, Sev – rzekł, otulając go w koc.

Severus wymamrotał coś niewyraźnie, przywołując na usta Lucjusza słaby uśmiech.

- Spokojnych snów – wyszeptał jeszcze i wyszedł z pokoju, po cichu zamykając za sobą drzwi.

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

- Toushi! Dokończ śniadanie! – zawołała Aiko do swojej najmłodszej pociechy, która ponad posiłek przedkładała poranne kreskówki w telewizji. Chłopczyk pokiwał na zgodę główką, ale i tak nie oderwał wzroku od bajek. Mimo, iż nie były one tymi, do których był przyzwyczajony w Japonii i już zdążył na to ponarzekać, to jednak wciąż był dzieckiem, a dzieci dla zabicia czasu zadowalały się każdym programem w telewizji.

Aiko westchnęła zrezygnowana i weszła do sypialni. Na czas pobytu w Londynie wybrali apartament w jednym z luksusowych hoteli i to taki, aby był jak najwyżej usytuowany i wyciszony przed hałasem wiecznie tętniących ulic stolicy. Jednak i tak poprzedniego wieczoru nie wyzbyli się problemów z zaśnięciem.

Uśmiechnęła się, widząc jak jej mąż próbuje wybrać marynarkę na dzisiejszy dzień. Niby minęło tyle lat, ale Kaizume wciąż był tym samym przystojnym, pełnym uroku mężczyzną, za którym oglądały się kobiety i nie tylko, a który wybrał właśnie ją. Bogowie, jakaż była szczęśliwa, kiedy podszedł do niej i poprosił do tańca na jednym z tych wielkich, dyplomatycznych przyjęć. Co prawda, nie sądziła, że z tego jednego tańca wyniknie coś poważnego, ale gdy zaczęli się spotykać, to coraz bardziej była przekonana, iż jednak są sobie pisani. On dopiero zaczynał karierę, podczas gdy ona zaledwie co skończyła liceum. Oboje młodzi, z planami na przyszłość i marzeniami do spełnienia. Świat stał przed nimi otworem.

Widząc, że Kaizume nie może się zdecydować, podeszła do niego i jak gdyby nigdy nic, wyciągnęła z szafy czarną marynarkę ze stójką i srebrnymi wykończeniami.

- Ta będzie idealna – stwierdziła, musnąwszy jego usta w szybkim pocałunku.

- Tak myślisz ? – spytał żartobliwie.

- Mhm. Zawsze lubiłam, jak ubierałeś się na czarno. Jesteś wtedy jeszcze smuklejszy i nabierasz pewnej kociej gracji. Podoba mi się to.

Kaizume roześmiał się.

- Kocham cię, skarbie – szepnął.

- Ja ciebie też – odparła Aiko. I było to jak najbardziej szczere wyznanie. Kochała ponad śmierć swojego męża. Szanowała to, kim był i uwielbiała sposób, w jaki się zachowywał. Czy to wśród polityków, na macie dojo, czy też w prywatnym życiu, zawsze zdawał się wypełniać ją przyjemnym ciepłem. Czas zdawał się go omijać, pozostawiając jedynie drobniutkie, prawie niewidoczne zmarszczki w kącikach oczu, od częstego śmiechu. Jednak poza nimi, wyglądał tak samo, jak dwadzieścia lat przedtem. Wysoki, szczupły i wysportowany, co było efektem długoletniego treningu. Jego zawsze lekko przymknięte oczy wciąż zdawały kryć w swojej czerni ten sam blask, co przy ich pierwszym spotkaniu. – Wiesz, ile przyjaciółek mi zazdrościło i wciąż zazdrości, że należysz do mnie.

- Oj, lepiej nie powiem tego samego o tobie. Zaczerwieniłabyś się na resztę naszego pobytu w Londynie, gdybym ci powiedział, jak moi przyjaciele mi zazdroszczą. – Objął ją i uniósłszy bez większego problemu, zakręcił w kółko. Aiko zachichotała.

- Głuptasie, możesz im wszystkim powiedzieć, że jestem już zajęta!

- Nie omieszkam o tym wspomnieć!

Tymczasem w drugiej sypialni Sakio i Harry mieli większe problemy z doborem stroju.

- Nie wiem co mam założyć – jęknął Harry, siadając ciężko na łóżku. – Cała szafa ciuchów, a ja nie wiem na co się zdecydować.

Z drugiej szafy, w której dopiero co zanurkował Sakio, dobiegł go śmiech.

- Jak ktoś by cię posłuchał, pomyślałby, że jesteś kobietą.

- Spójrz na siebie – odciął się Harry. – Od godziny zakładasz i ściągasz rzeczy, bo to ci nie pasuje, bo tamto źle wygląda. Wydziwiasz jak nastolatka przed pierwszą randką. Ale mówiąc serio, co mam założyć?

Sakio wychynął z szafy i podszedł do brata. Spojrzał najpierw na niego, następnie na jego stroje, po czym znowu na niego, by w końcu sięgnąć do szafy. Po chwili na łóżku Harry’ego leżały czarne spodnie, które, jak Sakio doskonale pamiętał, były dość wąskie, biała koszula oraz marynarka. Ta ostatnia miała niewielkie wstawki soczystej zieleni i bieli i sięgała niemal za kolana.

- To na początek – stwierdził Sakio. – Jak się ubierzesz, pomyślimy o dodatkach. A teraz bądź tak łaskaw i pomóż mi, jak przystało na kochającego, młodszego brata.

Harry prychnął.

- A jak chcesz się prezentować?

- Pomyślmy! Udajemy się na ulicę czarodziejów, którzy są strasznie staroświeccy i pewnie uwielbiają plotkować. Skoro wiem, że ty będziesz wzbudzał zainteresowanie, to ja chyba też tak zrobię. Mój kochany Harry, dajmy im powód do plotek i wzbudźmy nie lichą sensację.

Obaj roześmiali się głośno. Nie raz już robili podobnego typu przedstawienia i zawsze mieli z tego wspaniałą zabawę.

- Dobrze – powiedział Harry. – W takim razie…

Zaczął przerzucać zawartość szafy, podczas gdy Sakio ze stoickim spokojem i wiarą w gust brata, spoglądał, jak ten wyciąga z niej poszczególne rzeczy. Nie zdziwił się zbytnio, gdy Harry wybrał dla niego strój niemalże identyczny do swojego. Taaak. Rzeczywiście zrobią furorę, jak pojawią się tam nie dość że w takich strojach, to jeszcze identycznie ubrani. Pewnie angielscy czarodzieje jeszcze nigdy nie widzieli nikogo takiego. I dobrze.

Ubrali się szybko. Harry rozczesał włosy i zaplótł je w gruby warkocz, jednak skrzywił się, jak to miał w zwyczaju, na widok blizny na swoim czole. Rodzice nie wiedzieli skąd ją miał. W dokumentach z sierocińca nie było mowy o żadnym wypadku. On sam zaś jakoś nie czuł do niej zbytniej sympatii, choć niektórzy jego koledzy z Akademii uważali, że świetnie wygląda i nawet czasami mu jej zazdrościli. Nie rozumiał, co tu było do pozazdroszczenia, w końcu to tylko blizna i do tego dziwna. Ale nastolatkowie mają różne pomysły, nawet tak bardzo zwariowane.

- Chłopcy, gotowi jesteście? – spytała Aiko, zaglądając do ich pokoju.

- Prawie – odparł Sakio, kończąc rozczesywać włosy.

- To dobrze, bo jak tylko ojciec upora się z Toushim i zmusi go wreszcie do odejścia od telewizora i ubrania się, wyjedziemy w miasto – poinformowała synów Aiko, którzy uśmiechnęli się, dobrze wiedząc, iż ojciec będzie musiał stoczyć z ich bratem prawdziwe boje.

- Kiedy mają przylecieć ostatnie eksponaty? – spytał Harry.

- Powinny już być dzisiaj wieczorem, najpóźniej jutro. Kojiro-san przyleci wraz z nimi.

- Och, to dobrze! – ucieszył się Sakio. – Z Kojiro-san pokazy będą prawdziwym widowiskiem. On i Harry potrafią rzeczy, od których Anglikom oczy zbieleją.

Do pokoju wszedł Kaizume, trzymając pod jedną ręką chichoczącego Toushiego, a w drugiej mając płaszcz. Wyglądał na lekko zdyszanego, ale jednocześnie kąciki jego ust podejrzanie drgały.

- Idziemy? – spytał. – Nie wiem, jak długo uda mi się utrzymać tego malucha. Obecne dzieci mają stanowczo za dużo energii, jak na mój gust.

- A kto tak niedawno przebąkiwał, iż moglibyśmy mieć jeszcze jedno? – zastanowiła się z przekąsem Aiko, spoglądając na męża spod oka. Ten miał na tyle wyczucia, że zrobił potulną minkę.

- No dobrze, może przesadziłem – przyznał. – Wystarczą nam te, co mamy. Mamy z nimi wystarczająco kłopotów.

- Hej! – zawołali chórem w sprzeciwie wszyscy trzej chłopcy, wzbudzając tym jeszcze większe rozbawienie swoich rodziców.

Po kilku minutach cała rodzina opuściła jednak wreszcie apartament i zjechała windą do głównego holu. Kaizume odebrał z recepcji korespondencję i dołączył do najbliższych, którzy właśnie wsiadali do limuzyny.

- Kojiro-san potwierdził swój przylot dziś wieczorem – poinformował, odczytując jeden z listów. – Pisze, że wszystko poszło zgodnie z planem, co mnie cieszy. Acha, w dopisku obiecał ci, Harry, porządny trening po tylu dniach odpoczynku.

- O rany! – jęknął Harry, już sobie wyobrażając, jak będzie wyglądał po tym treningu. Mógł być świetnym szermierzem, a mimo to za każdym razem Kojiro-san udawało się przegonić go po macie, całkiem pozbawiając sił.

- Ułożyliście już plan pokazu? – zainteresowała się Aiko.

- Z grubsza tak, ale musimy jeszcze dopracować parę rzeczy – odparł chłopak. – Musimy sprawdzić, czy w takiej niewielkiej przestrzeni, jaką daje nam galeria, będziemy w stanie wykonać niektóre ruchy. Najgorsze, co mogłoby nas spotkać, a czego chcemy uniknąć, to zranienie kogoś, kto stał za blisko.

- Ja nie mam takiego problemu, na szczęście – westchnął Sakio. – Łucznictwo nie potrzebuje aż tyle przestrzeni, co szermierka. Przynajmniej nie muszę się martwić, iż utnę komuś głowę.

- To prawa – dodał kąśliwie Harry. – Co najwyżej nadziejesz go na jedną ze swoich strzał.

- A ja też wystąpię? – zapytał ochoczo Toushi, kręcąc się na kolanach ojca. Aiko pogładziła go czule po główce.

- Tak, mój mały. Pomożesz mi w herbacianej ceremonii, dobrze?

- Tak! – zakrzyknął uradowany chłopczyk.

--o0o--

 

Jak tylko weszli do Dziurawego Kotła, Harry poczuł, że coś jest nie tak. Siedzący w nim ludzie, nawet dla kogoś, kto uczęszcza do Akademii Mistrzyni Tokayashi, wyglądali dziwnie. Jednak najbardziej Harry’ego uderzył fakt, iż wszyscy przyglądali mu się z mieszaniną szoku i niedowierzania. I nie chodziło tu o to, że jako rodzina wyglądali jakoś inaczej. Oni po prostu gapili się na NIEGO.

Niemal natychmiast Harry poczuł się nieswojo i robił wszystko, aby na nikogo nie spojrzeć i nie wzbudzić swoją osobą dodatkowej uwagi, co było już chyba raczej zbędne, bo gdyby to było możliwe, tym ludziom wyskoczyłyby oczy. Jak dla niego to oni byli kompletnie zwariowani.

- Sakio? – szepnął do brata, gdy skierowali się do przejścia na Ulicę Pokątną, znajdującego się na tyłach lokalu.

- Mhmm?

- Nie zauważyłeś, że oni się tutaj jakoś dziwnie zachowują?

- Nie, ale może to dlatego, że dla mnie oni po prostu wyglądają dziwnie.

Harry roześmiał się nieznacznie.

- Bądź ostrożny. Mam nadzieję, że to tylko ci tutaj się tak zachowywali, ale jakby co, nie zostawiaj mnie samego.

- Nie ma sprawy, otouto – obiecał Sakio i jakby na potwierdzenie obietnicy, objął brata w pasie, po czym razem wkroczyli na Ulicę Pokątną.

Widok był naprawdę wyjątkowy. W Japonii podobne miejsca nie istniały, ale to głównie dlatego, iż japońscy magowie się nie ukrywali. Tutaj jednak cała ulica należała tylko i wyłącznie do czarodziejów. Wątpliwym było, aby nieproszony gość z ulicy, wtargnął tu przez przypadek. Wyczuwało się tu dziwną i całkiem niecodzienną aurę. Różne zapachy i odgłosy mieszały się w jedną, dziwnie harmonijną całość. Najróżniejsze sklepy wystawiały swoje wielkie witryny na pokaz mijających je czarodziei. Niektórzy zatrzymywali się czy to przy aptece, czy też przy księgarni. Dzieci piętrzyły się przed sklepem ze słodyczami, lub przy witrynie z akcesoriami do quidditcha, gry, którą zwłaszcza europejscy czarodzieje żyli bez reszty. Mistrzyni Tokayashi powiedziała mu, iż można tu zakupić wszystko, co tylko można sobie wymarzyć, a nawet więcej, ale rzadkością prawdziwą były tu wyroby ze świata wschodniej magii i Harry przypuszczał, że wielu całkiem oszalałoby na widok rzeczy, które on ze sobą przywiózł do Anglii.

- Wow! – zakrzyknął Toushi, otwierając szeroko oczy. Trzymający go za rękę ojciec miał niesamowicie trudne zadanie, nie pozwolić mu się oddalić i zgubić w tym tłumie zupełnie obcych ludzi. Zwłaszcza, że Toushi nie lubił posługiwać się innym językiem niż japoński, ot tak, dla przekory.

- Nie oddalaj się od nas, skarbie – powiedziała do niego Aiko. – Pójdziemy wszędzie, gdzie będziesz chciał, tylko nam powiedz, ale nie oddalaj się samemu, dobrze?

Chłopczyk tylko pokiwał głową, myślami będąc już całkiem gdzie indziej. Rodzice wymienili uśmiechy, po czym Kaizume zwrócił się Sakio i Harry’ego.

- Wam chyba nie muszę kazać trzymać się nas? – spytał żartobliwie.

- Nie, tousan – odparł Sakio. – Jesteśmy dużymi chłopcami, poradzimy sobie.

- W razie czego macie komórki – powiedziała Aiko i obaj młodzieńcy wyciągnęli z kieszeni niewielkie urządzonka.

- Tak, mamo, mamy smycze – rzekł z udawanym ubolewaniem Harry.

- Dobrze. W takim razie, miłych zakupów.

I po tych słowach Harry i Sakio zostali sami. Spojrzeli po sobie.

- To od czego zaczynamy? – zainteresował się Harry.

- Chyba po kolei, najpierw jedna strona ulicy, w drodze powrotnej druga – odpowiedział Sakio. – W ten sposób wszystko dokładnie obejrzymy. Chodź, braciszku, rozerwijmy się trochę.

Wkroczyli w ten pełen gwaru świat, ramię w ramię. Musieli przyznać, że miejsce to było wyjątkowe. Posiadało inny klimat niż te, do których przywykli w domu, ale nie zły, po prostu inny. Od najmłodszych lat najpierw rodzice, a później nauczyciele w Akademii, wpajali im tolerancję dla innych kultur, wierzeń i tradycji. Nie oceniali niczego zbyt pochopnie, dopóki tego nie poznali i choć mogło im się to w końcowym wyniku nie podobać, wiedzieli, że nie mają prawa zmieniać czegoś, co dla innych ludzi było normalną rzeczywistością. Tak było też teraz. Nie potrafili zrozumieć, dlaczego tutejsi czarodzieje tak bardzo obawiali się zwykłego świata i stronili od niego. Nie rozumieli tych dziwnych podziałów, które od wielu wieków dzieliły tą społeczność. To było tak całkiem odmienne, od tego, do czego byli przyzwyczajeni. Jednak jednocześnie bardzo interesujące. Nie mogli przejść obok żadnego sklepu, nie zaglądnąwszy do niego choćby na kilka minut, a w każdym z nich znajdowali dla siebie coś interesującego.

- Gdzie teraz? – zapytał Sakio, kiedy już od ponad trzech godzin buszowali po ulicy. Zakupili już nieco rzeczy to tu to tam. W międzyczasie kilka razy natknęli się na rodziców. Toushi naciągnął ich na niesamowitą wręcz ilość słodyczy i prawdziwym cudem będzie, jeśli wieczorem go nie zemdli od tylu słodkości. Kaizume nie opuszczał żony ani na krok, jak to stwierdziwszy, dostrzegając te spojrzenia skierowane w jej stronę, niemalże pożerające ją. Aiko ze swojej strony uważała, iż to ona musi go pilnować, bo co niektóre kobiety już zaczęły z nim flirtować, zupełnie się z tym nie kryjąc. Krótko mówiąc, bracia byli pewni, że ich rodzinka wzbudziła dość spore zainteresowanie.

Zresztą to samo odczuli na sobie. Sakio musiał przyznać bratu rację, ci ludzie zachowywali się jakoś dziwnie. Gdzie by nie weszli, ludzie, jedynie ich dostrzegłszy, cały czas się na nich gapili szeroko otwartymi oczyma i szeptali do siebie w podekscytowani. Rozumiał, że mogli wyglądać dość dziwnie, jak na te realia, ale chyba nie na tyle, aby wzbudzać aż takie zainteresowanie. To wszystko skupiało się głównie na Harrym, który z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo. Sakio naprawdę rzadko widywał swojego brata tak podenerwowanego i nie uważał tego za rzecz normalną.

- Nie wiem – odparł Harry, krzywiąc się na widok kolejnej grupki starszych czarodziejów, którzy zaczęli szeptać na jego widok. – Ale co ty na to, żebyśmy odszukali rodziców? Może przy nich to nie będzie takie irytujące.

- Nie ma sprawy. Swoją drogą, głodny już się zaczynam robić. Może byśmy coś zjedli ? – Sakio skierował się w stronę, gdzie ostatnio widział rodziców, przy okazji obrzucając plotkujących pełnym chłodu spojrzeniem.

- Czemu nie. Zresztą i tak odwiedziliśmy każdy możliwy sklep na tej ulicy – mruknął Harry, trzymając się blisko brata. Nie podobało mu się to wszystko. Nie rozumiał, dlaczego ludzie się tak na niego gapią. – Poczuję się lepiej, jak już stąd wyjdziemy. Mam dość bycia obiektem obserwacji, niczym jakieś zwierzątko w ZOO. Ci ludzie się nawet z tym nie kryją.

Sakio objął go ramieniem i przytulił nieznacznie. Może i byli już prawie dorośli, ale Harry dla niego zawsze pozostanie jego małym braciszkiem. Kiedy się poznali, obiecał mu, że nigdy nie przestanie go chronić i w tej kwestii nic nie uległo zmianie.

- Nie martw się – mruknął do Harry’ego. – To dziwacy i tyle.

- Tak, tylko że nawet dziwacy potrafią być niebezpieczni – skwitował młodszy chłopak z lekkim strachem.

Odeszli nieco szybszym krokiem, chcąc jak najszybciej odnaleźć rodzinę i iść już stąd. Nie zauważyli jak stojący w wejściu do jednego ze sklepów mężczyzna cały czas im się przygląda z bardzo dużym zainteresowaniem. Nie spuszczał z nich wzroku, zanim nie znikli za załomem budynku. Dopiero wtedy ruszył szybko w swoją stronę, niosąc ze sobą bardzo interesujące wieści.

 

 

ROZDZIAŁ 5

 

- Kojiro-san!!! – zakrzyknęli jednocześnie Sakio i Harry, rzucając się bez zastanowienia w kierunku wysokiego mężczyzny, by w następnej chwili uściskać go gorąco.

- Witajcie, chłopcy! – roześmiał się Kojiro. – Czyżbyście już się za mną stęsknili?

- Wiesz, jacy oni są – zauważył Kaizume, podchodząc wraz z Aiko i Toushim. – Lubią mieć wszystkich przy sobie.

- Nie żebym narzekał – stwierdził szczerze Kojiro. Czując lekkie szarpnięcie nogawki swoich spodni, spojrzał w dół i uśmiechnął się łagodnie do stojącego przy nim Toushiego, próbującego zwrócić na siebie jego uwagę. – Hej, chibi. Ciebie też uściskać?

- Hai! – zapiszczało radośnie dziecko i niemal natychmiast znalazło się w ramionach mężczyzny, śmiejąc się głośno. Dla Kojiro Yumeri rodzina Sageshina była wszystkim. Pracował dla nich od ponad dwudziestu lat i nigdy nie żałował choćby jednej chwili spędzonej wraz z nimi. Pomimo, iż miał własną, nieco dalszą rodzinę, to jednak właśnie Sageshima byli dla niego jego najbliższymi. Sakio, Harry’ego i Toushiego traktował jak swoich synów, będąc gotowym oddać w ich obronie życie bez mrugnięcia okiem.

- Ach, chibi, nie ściskaj tak mocno!

Toushi puścił niechętnie Kojiro, ale nie dał się postawić na podłodze. Zresztą mężczyzna nie zamierzał nawet tego robić. Usadowił go sobie wygodnie na ramionach, trzymając mocno za małe rączki.

- Jak minęła podróż? – zapytała Aiko. – Nie było żadnych problemów?

- Najmniejszych – zapewnił Kojiro. – Zresztą nawet jeśli na lotnisku mieliby jakieś wątpliwości, to papierek dyplomatyczny wszystkie je skutecznie uciszył. Ochrona zawiozła eksponaty do muzeum, więc jutro możemy spokojnie podjechać i sprawdzić ich wypakowywanie.

To wyraźnie usatysfakcjonowało Aiko.

- To wspaniale! Bałam się, że może będą jakieś problemy.

- Kochanie, dokumenty, które zostawiłem Kojiro-san były aż nazbyt wystarczające, aby zapobiec wszystkim ewentualnym problemom – odparł Kaizume, po czym zwrócił się ponownie do Kojiro. – Mam nadzieję, że nie jadłeś jeszcze kolacji.

- Nie, jeszcze nie zdążyłem. Dopiero przyjechałem i oddałem bagaż, by go zaniesiono do apartamentu.

- To w takim razie, jedźmy na górę i zamówmy kolację – stwierdziła Aiko. – Może to dziwne, ale padam z nóg. Chyba wciąż jestem zmęczona po podróży, a dzisiaj mieliśmy tyle atrakcji i nie było czasu na odpoczynek. Chętnie ściągnę buty i rozłożę się wygodnie w fotelu.

Mężczyźni roześmiali się głośno, kierując się w stronę wind.

- Ach, Aiko, to naprawdę niesamowity dzień, skoro przyznajesz się do zmęczenia – zauważył Kojiro. Ostrożnie wszedł do windy, schylając się nieco, aby przy wejściu nie skrzywdzić siedzącego mu na ramionach Toushiego. Zerknął na Sakio i Harry’ego i nie spodobały mu się miny, które mieli obaj chłopcy. Sakio dostrzegł jego spojrzenie i cicho szepnął, że porozmawiają później. To jeszcze bardziej zaniepokoiło Kojiro. Coś było nie tak.

Kolacja minęła w miłej, typowo rodzinnej atmosferze, wśród rozmów o niczym. Dopiero gdy Aiko poszła położyć Toushiego, a Kaizume wycofał się do sypialni, by poczytać gazetę, Kojiro zaszedł do pokoju chłopców. Obaj siedzieli na swoich łóżkach, rozpakowując resztę swojego bagażu, przywiezionego przez Kojiro, a dokładniej mówiąc broń.

Harry otworzył podłużną, misternie rzeźbioną szkatułę, podbijaną czerwonym aksamitem i delikatnie, niemal pieszczotliwie powiódł palcami po leżących w niej mieczu i dłuższym sztylecie. Pochwy oby dwóch były idealnie czarne i połyskiwały lekko w świetle lamp. Ich równie czarne rękojeści opasane były ciasno białymi wstążkami.

Siedzący na sąsiednim łóżku Sakio miękką ściereczkę polerował ramię łuku, robiąc to tak delikatnie, że dla niewtajemniczonych oczu wyglądałoby to, jak pieszczota.

Kojiro przez chwilę przyglądał się im. Sakio znał od urodzenia, Harry’ego od dnia jego przeprowadzki do Japonii, ale gdyby ktoś go zapytał, to bez mrugnięcia okiem powiedziałby, że tak zżytego ze sobą rodzeństwa jeszcze nie widział. Pamiętał, jaki Sakio podczas rozmów telefonicznych był podekscytowany, jak opowiadał, że będzie miał braciszka. Od urodzenia był wesołym dzieckiem, którego zawsze wszędzie było pełno i zawsze był w centrum uwagi. Kojiro obawiał się, iż pojawienie się kolejnego dziecka w domu, może po pierwszym zachwycie, wzbudzić w nim zazdrość, a nawet zawiść. Jednak nie docenił jego rodziców, jak i samego Sakio, gdyż okazało się, że jego obawy były całkiem bezpodstawne. Zresztą Harry nigdy nie dał mu powodów do podobnych uczuć.

Spoglądając teraz na młodszego chłopca, Kojiro z trudem poznawał w nim to małe, zalęknione dziecko, które bało się odezwać, dotknąć czegokolwiek, a nawet oddychać. Owszem, wciąż był raczej cichy i zamiast typowych dla nastolatków zabaw, wolał trening lub książki, ale to nie było już to samo dziecko, co Kojiro przyjął z wielką ulgą.

Wszedł do pokoju i usiadł w jednym z foteli.

- Dobrze, chłopcy, mówcie, co się stało – rzekł spokojnym głosem. – Znam was i widzę, że coś was trapi. No dalej, wyrzućcie to z siebie.

Sakio odłożył na łóżko łuk, podczas gdy Harry, westchnąwszy ciężko, usiadł na swoim posłaniu.

- Byliśmy dzisiaj na tutejszej ulicy angielskich czarodziejów – zaczął Sakio, widząc, że brat raczej się do tego nie kwapi. – I było całkiem fajnie. Naprawdę mają tu wiele dziwnych i ciekawych rzeczy.

- Czemu wyczuwam, że tkwi w tym jakieś “ale”? – zainteresował się Kojiro.

- Bo to prawda – odparł Sakio. – Jeszcze nie zdążyliśmy opuścić lokalu, który był przykrywką dla wejścia na Ulicę Pokątną, a Harry już zauważył, że przebywający tam ludzie zachowują się dziwnie. Z początku myślałem, że mu się tylko tak wydaje, potem, iż może to przez to jak jesteśmy ubrani i w ogóle. Ale w końcu musiałem przyznać mu rację. Z tymi ludźmi było coś nie tak. I to nie z garstką, ale ze wszystkimi.

- Co masz na myśli? – Kojiro zaczynało się to nie podobać. Wiedział, że chłopcy potrafili walczyć, bo sam ich tego nauczył, ale w końcu byli jeszcze dziećmi, a do niego należała ich ochrona.

- Gapili się – wyszeptał ledwo słyszalnie Harry. – Cały czas się gapili i szeptali między sobą. Jak tylko wchodziliśmy do jakiegoś sklepu, milkły wszystkie inne rozmowy, a oni, patrząc się na mnie nieustannie, zaczynali szeptać. Kojiro, jestem przyzwyczajony do tego, iż ludzie się na mnie patrzą. W końcu na turniejach czy przyjęciach cały czas jest się na widoku wszystkich. Ale czegoś takiego jeszcze nigdy nie czułem. Ciarki przechodziły mi po plecach i mówiąc szczerze, z każdą minutą coraz bardziej bałem się wchodzić do kolejnych sklepów.

Kojiro spojrzał uważnie na Harry’ego. Ręce trzymał na kolanach i głowę miał cały czas spuszczoną. Już dawno nie widział u niego tak biernej pozycji.

- Hari, czy ktoś zrobił coś, co mogłoby wzbudzić moje obawy o twoje bezpieczeństwo? – spytał.

- Raczej nic takiego nie dostrzegłem – odparł Harry po dłuższej chwili namysłu. – To było po prostu bardzo nieprzyjemne uczucie. Jakby cały czas cię śledzono i patrzono, co teraz zrobisz.

Kojiro zasępił się. Nie było powodu, aby niepokoić Aiko i Kaizume. Mieli wystarczająco problemów z wystawą, nie potrzebowali się jeszcze martwić bezpieczeństwem swojej rodziny. To należało do niego. Mógł być niemal członkiem tej rodziny, ale to nie zmieniało faktu, iż wciąż był ich głównym ochroniarzem.

- Posłuchajcie mnie uważnie, chłopcy – powiedział, a jego głos nabrał bardzo poważnego tonu, którego rzadko używał wobec nich. – Od teraz nigdzie nie chodzicie sami. Możecie we dwóch, ale nie pojedynczo. Najlepiej jednak byłoby, gdybym był zawsze przy was. To by mnie najbardziej satysfakcjonowało. Mam nadzieję, że moja obecność zmieni coś, ale jeśli nie, to wolę być przy was. O Toushiego nie muszę się tak bardzo przejmować. Wiem, że Aiko-san i Kaizume-san go ochronią. Ale wy to całkiem inna sprawa.

- Ale, Kojiro… - Sakio próbował zaoponować, ale starszy mężczyzna uniósł dłoń i chłopak momentalnie ucichł.

- Wiem, że sądzicie, iż potraficie się o siebie zatroszczyć i nigdy w to nie wątpiłem. W końcu sam was wyszkoliłem i wiem co potraficie. Jednak tutaj jesteśmy na obcym terenie i mamy do czynienia z ludźmi, których zachowań i kultury do końca nie znamy, dlatego proszę was, posłuchajcie się mnie. Dobrze?

Obaj chłopcy niechętnie skinęli głowami. Kojiro, nieco tym zadowolony, podniósł się i podszedł do nich. Harry uniósł na niego swoje duże, zielone oczy, gdy poczuł na ramieniu dłoń ochroniarza.

- Nie martw się, Hari-chan – rzekł Kojiro, używając zwrotu, którym nazywał małego chłopca sprzed lat, a który zawsze był dla niego łagodną pieszczotą. – Będzie dobrze. Nic złego się nie stanie, ani tobie, ani nikomu innemu. Możesz być tego pewien. Nie przejmuj się i głowa do góry. No już, uśmiechnij się.

Kojiro tak długo patrzył w twarz swojego ucznia, że ten nie miał innego wyjścia, jak rzeczywiście uśmiechnąć się, jakkolwiek nieznacznie. Nigdy nie mógł tego pojąć, ale przy Kojiro zawsze czuł się bezpiecznie. To dzięki mężczyźnie w głównej mierze wyzbył się swoich lęków i może właśnie dlatego, kiedy Kojiro mówił mu, że ma mu zaufać, to Harry mu ufał.

- Czy jutro przypadkiem, nie jedziemy do twojej nowej szkoły? – zainteresował się w końcu Kojiro.

- Tak – mruknął Harry. – Już się nie mogę doczekać. Choć jeśli oni też tak będą reagować, to ja pasuję. Wolę się samemu uczyć, niż być obiektem obserwacji całej szkoły.

Sakio zachichotał.

- Daj spokój, na pewno nie będzie aż tak źle.

- No właśnie – dodał Kojiro, ciesząc się, że chłopak dostrzegł w tym wszystkim coś zabawnego. – Poza tym, ty tam będziesz tylko chwilowo i co rusz będziesz dołączał do nas.

- I to mnie właśnie tak niepokoi, między innymi oczywiście – jęknął rozdzierająco Harry. – Czy wy macie pojęcie, jak ci wszyscy uczniowie będą się na mnie zawistnie patrzeć? Pupilek szkoły, ma specjalne przywileje. Już ja dobrze wiem, co się w takich sytuacjach dzieje.

- Oj, ty biedaku! – zawołał Kojiro, choć z nutką rozbawienia w głosie, obejmując ramiona chłopaka. – Nie martw się, jak tylko ktoś będzie się z ciebie śmiał, albo robił ci problemy, to od razu mnie zawołaj, a ja przybędę i dam mu po nosie.

- Kojiro-san! Nabijasz się ze mnie! – poskarżył się Harry, ale samemu trudno mu było utrzymać powagę, gdy obok jego własny brat pokładał się ze śmiechu.

- Chciałbym to zobaczyć!!! – wykrztusił z siebie Sakio, czerwony od śmiechu. – Kojiro-san w lśniącej zbroi i na białym koniu, mknący z zemstą na wszystkich dręczycieli mojego małego brata.

W następnej chwili, wciąż głośno się śmiejąc, padł na łóżko, trafiony rzuconą przez Harry’ego poduszką.

- Dobra, chłopcy – rzekł ochroniarz, nadal uśmiechając się pod nosem. – Pora spać, bo jutro będziecie nie do życia, a chyba chcecie zaprezentować się przed całą szkołą w pełnej krasie?

- Olśnimy ich tak, że padną przed nami na kolana – obwieścił Sakio, robiąc minę bardzo pewnego siebie.

- W to nie wątpię – skwitował Kojiro. – Dobranoc, chłopcy. Słodkich snów.

- Oyasuminasai, Kojiro – odpowiedział mu zgodny chórek dwóch głosów.

 

 

ROZDZIAŁ 6

 

- Czy to pewne? – zapytał się po raz setny chyba Syriusz, nie mogąc wciąż uwierzyć. Dumbledore przed kilkoma minutami obwieścił zebranym w jego gabinecie ludziom, że na Ulicy Pokątnej widziano Harry’ego Pottera. Nie było mowy o pomyłce. Żaden inny czarodziej nie nosił blizny po Avadzie na swoim czole.

- Tak, Syriuszu – odparł spokojnie Albus. – Mój człowiek widział go dzisiaj i jest w pełni pewien, że to był właśnie Harry. Co prawda sam chłopak, według niego, zachowywał się nieco dziwnie i rozmawiał ze swoimi towarzyszami w obcym języku, ale to był Harry Potter.

Black opadł na fotel, wzdychają ciężko. A więc jednak go odnaleźli, a raczej on sam się odnalazł. Tyle lat poszukiwań, niepewności i niemal już utraconej nadziei wreszcie dobiegło końca. Mogą nareszcie odzyskać lepsze spojrzenie na przyszłość. Z Harrym nawet sam Voldemort może już zacząć liczyć dni do swojego końca.

Gdyby byli sami, Syriusz by się rozpłakał ze szczęścia, choć w oczach Remusa wyraźnie dostrzegał podejrzaną wilgoć. Jednak on nie mógł sobie pozwolić na okazanie takiej słabości, przynajmniej nie tutaj, gdy tylu ludzi patrzyło. Zwłaszcza Snape. Nie da draniowi tej satysfakcji.

Co bynajmniej nie umniejszało jego radości z faktu, iż Harry wreszcie się odnalazł. Już niedługo będzie z nimi i Syriusz w końcu będzie dla niego takim ojcem chrzestnym, jakim zawsze pragnął być. Żadna siła na ziemi nie zdoła ponownie zabrać chłopca od niego.

- Czy wiemy coś o tych jego towarzyszach? – zainteresował się Severus. Nie bardzo podobało mu się, że już niedługo będzie musiał uczyć bachora Pottera, ale z drugiej strony wiedział aż nazbyt dobrze, że bez niego nie mają większych szans w walce z Mrocznym Lordem.

- Niestety nie, ale za dzień lub dwa powinniśmy go sprowadzić do Hogwartu, a tu już będzie bezpieczny.

- Dziwi mnie jedno – zaczął Remus. – Skoro był na Ulicy Pokątnej, to musi wiedzieć, iż jest czarodziejem. W takim razie dlaczego nie zjawił się w Hogwarcie wraz z rozpoczęciem roku szkolnego?

- Remy, nie dowiemy się tego, póki nie zjawi się tutaj – odpowiedział przyjacielowi Syriusz. – Nie wiadomo gdzie był i co robił. Wiele jest niewiadomych i jeszcze więcej pytań. Chociażby takich, dlaczego sowia poczta do niego nie dotarła, skoro jest w stanie dotrzeć wszędzie? Nikt go przez te lata nie widział, a to już samo w sobie jest dziwne, nie sądzisz?

Jasnowłosy czarodziej spojrzał na niego totalnie zdziwiony.

- Dobrze się czujesz? – spytał z powątpiewaniem. – Jeszcze niedawno wrzałeś od złości i chorobliwego wręcz braku cierpliwości, a teraz mi mówisz, że mam się uspokoić. Jesteś pewien, że nigdzie się nie uderzyłeś?

- Remus, czekałem tyle, to poczekam jeszcze dzień czy dwa – stwierdził Syriusz i tym razem już nie tylko Remus miał zdziwioną minę. Takie zachowanie zdecydowanie nie pasowało do Black’a, którego wszyscy znali. – No co? Nie patrzcie się na mnie, jakby mi wyrosła druga głowa!

- Może byś wtedy zmądrzał – mruknął Severus z wrodzoną sobie uszczypliwością.

- Snape…

- Siad, Syriusz – rzucił Remus, nawet nie podnosząc na niego wzroku i jak gdyby nigdy nic popijając herbatę. Black zerknął na niego spod oka i aż zmroziło go, na widok spokoju w postawie przyjaciela.

- Wiesz, Remy, czasami to ty mnie naprawdę przerażasz.

Słysząc to, Severus nie zdołał powstrzymać prychnięcia, ale już nie skomentował.

- Pragnę zauwazyć, że skoro my już wiemy, iż Potter się pojawił, to zapewne wie o tym także Voldemort – rzekł poważnie. – A chyba nie muszę przypominać, że on zrobi wszystko, aby wyeliminować chłopaka.

- Na razie, drogi Severusie, przypuszczam, iż Tom musi się uporać ze swoim gorącym charakterem, zanim, będziemy musieli się przejmować jego planami – skwitował Albus. – Skoro myśmy dowiedzieli się o Harrym tak niespodziewanie, to wątpię, aby Tom znalazł się w innej sytuacji. Spokojnie, moi drodzy. Nie mówię, że mamy się rozluźnić, ale na pewno mamy chociaż kilka dni, zanim będziemy musieli się martwic na poważnie.

- Oby tak właśnie było – wyszeptał ledwo słyszalnie Severus.

 

--o0o--

 

Szkoła już od dawna pogrążona była we śnie, gdy Syriusz z Remusem wrócili wreszcie do swoich komnat ze spotkania u dyrektora. Niemal natychmiast mrok salonu rozjaśnił ogień na kominku, rozpalony zaklęciem z różdżki Remusa. To wystarczyło, aby pokój zaczął się powoli rozgrzewać. Przez chwilę Lupin stał przy kominku, chłonąc bijące od niego ciepło. Mimo iż był dopiero początek września, korytarze Hogwartu już były chłodne i nie było nic przyjemniejszego od ciepła własnej komnaty.

Odwróciwszy się, dostrzegł siedzącego na kanapie Syriusza. Jego towarzysz rzadko siedział w milczeniu. A przynajmniej kiedyś tak było. Od tamtego dnia, 15 lat temu, kiedy zginęli Lily i James zmienił się nie do poznania. Przed innymi wciąż mógł udawać tego samego zawsze napalonego i beztroskiego młodzieniaszka, ale Remus aż nazbyt dobrze wiedział, jakie skutki pozostawił po sobie tamten dzień. Nie raz znajdował go w nocy, siedzącego w ciemnościach i błądzącego myślami gdzieś daleko. Nie śmiał się już tak często, był poważniejszy i co było najdziwniejsze, nawet docinki Severusa już nie wzbudzały w nim takich ostrych reakcji, jak kiedyś. Tak, to nie był już ten sam mężczyzna, którego kiedyś, zdawało by się, że tak dawno temu, poznał w tej szkole.

- Remy, jak myślisz, co sobie Harry o mnie pomyśli? – zapytał nieoczekiwanie Syriusz. Uniósł głowę i spojrzał na Remusa, któremu aż dech zaparło na widok smutku i niepewności w niegdyś zawsze radosnych oczach.

- Co ty wygadujesz, Siri? – zaniepokoił się Remus. Podszedł i przykucnął przed nim, kładąc dłoń na kolanie. - Skąd u ciebie nagle takie myśli?

- Bo… Remy, skąd możemy wiedzieć, jaki on teraz jest? Minęło tyle lat, a my ani razu go nie widzieliśmy, nie odwiedziliśmy. Nic. A co jeśli będzie miał do nas żal? Co jeśli nie będzie chciał nas znać? Co jeśli…

Remus położył mu palce na ustach, uciszając.

- Kochanie, nie ważne gdzie się chował Harry, ani co przeżył. Na pewno zrozumie.

- Ja bym nie zrozumiał! – wykrzyknął Syriusz, zrywając się z kanapy i odchodząc szybko do okna. – Remy, jaka by nie była nasza wymówka, myśmy go porzucili! Nie chcieliśmy się nim zająć, bo… Bo co? Nie mielibyśmy dla niego czasu? Byłby z nami w niebezpieczeństwie? Jakby już z samego faktu, że jest Harrym Potterem nie był w niebezpieczeństwie! A jeśli chodzi o to pierwsze, to wątpię, żebym nie znalazł czasu dla własnego chrześniaka! Ty raczej też nie!

- Nie o to chodzi, Siri – wtrącił Remus. – Albus mówił, że ze swoimi krewnymi Harry będzie najbezpieczniejszy, że dzięki nim nie będzie rozpuszczony sławą, którą jest owiany. Wiesz, że on chciał jak najlepiej.

- Nie, nie wiem! Nie jestem już pewien niczego, co ma związek z Dumbledorem. I bez względu jak dobre by nie były jego motywy, nigdy mu nie wybaczę, że zabrał mi Harry’ego. Pozbawił jego i mnie tylu wspólnych chwil i wątpię, abym kiedykolwiek przestał tego żałować. Przepraszam, Remy, wiem, że masz wielki dług wdzięczności wobec Dumbledore’a i zrozumiem, jeśli stwierdzisz, że oszalałem. Ale jak tak właśnie czuję i nie zmienię tego. Nie potrafię.

Remus przez dłuższą chwilę przyglądał się odwróconemu do niego tyłem Syriuszowi. Doskonale rozumiał, co ten chciał powiedzieć. On sam żałował każdego dnia, że Harry nie był z nimi. Może nie był ojcem chrzestnym, ale to wcale nie oznaczało, że nie kochał chłopca równie mocno jak Syriusz. Zwłaszcza, iż prawdopodobnie był on jedynym dzieckiem, którego kiedykolwiek trzymał w ramionach. Mało który rodzic chciał wilkołaka w otoczeniu swoich dzieci. Nawet pomimo wszelkich zapewnień o podjętych środkach bezpieczeństwa, jego obecność w szkole do tej pory była kwestionowana.

Powoli i niemal bezszelestnie podszedł do towarzysza i objął go, opierając czoło o jego plecy.

- Siri, rozumiem cię, możesz mi wierzyć. Ja też się tak czuję – szepnął. – Ale musisz uwierzyć, że wszystko będzie dobrze, że Harry pokocha nas tak samo, jak my jego. Bez względu na jakiego młodzieńca by nie wyrósł, to ciągle będzie nasz Harry. Wiem jednak jedno, że ja kocham go, nawet pomimo tego, iż w ogóle go nie znam. Zobaczysz, już niedługo on będzie z nami i wszystko będzie dobrze. Uwierz w to, proszę się, ukochany.

- Spróbuję – mruknął Syriusz. – Ale przez te wszystkie lata tyle rzeczy się wydarzyło i tyle rzeczy widziałem, o których wolałbym zapomnieć, że nie jestem już pewien, czy potrafię w cokolwiek uwierzyć. Jednak dla ciebie spróbuję, Remy.

- Czasami tylko próbowanie nam pozostaje.

Syriusz odwrócił się w jego ramionach, samemu też obejmując szczuplejszego mężczyznę.

- Wiesz co.

- Co?

- Kocham cię do szaleństwa – z tymi słowy, pocałował Remusa gorąco w usta, podczas gdy jego dłonie odnajdywały na ciele ukochanego jakże dobrze znany im szlak. Nie musiał długo czekać na odpowiedź ze strony Remusa. Ten niemal natychmiast przylgnął do niego, pragnąc być jak najbliżej tego ciepłego ciała. Właśnie ono przez te lata było jego jedynym lekiem na wszystkie rany. Bez niego był nikim.

- Chodź, skarbie – szepnął mu do ucha Syriusz, prowadząc w stronę sypialni. – Jest już późno, a jutro masz zajęcia. Powinieneś się wyspać.

Remus poczuł, jak na policzki wypływa mu rumieniec, ale bez słowa dał się prowadzić Syriuszowi, już nie mogąc się doczekać tego, co za chwilę miało się stać. Bogowie, nawet po tylu latach wciąż czuł przypływ wstydliwości, a zdawać by się mogło, że Syriusz skutecznie go z tego wyleczył.

 

--o0o--

 

Harry wyrwał się ze szponów koszmaru, a krzyki torturowanych ludzi ciągle roznosiły się echem w jego głowie. Bogowie, co to było? Jeszcze nigdy nie miał podobnego snu. Owszem, śniły mu się co jakiś czas koszmary, jak każdemu, ale zwykle były to rzeczy, do których był przyzwyczajony. Ot, mgliste wspomnienia z czasów, gdy nie mieszkał jeszcze z rodzicami, albo po prostu jakieś jego własne obawy przed egzaminem, czy czymś podobnym.

Ale nigdy nie widział w swych snach czegoś tak potwornego, a jednocześnie tak realistycznego. Był pewien, że mu się to przyśniło, jednakże wszystko w tym śnie było takie prawdziwe. Ludzie zdawali się naprawdę cierpieć. Słychać to było w każdym ich krzyku, wyczuwało się ich ból w ich oczach, podczas gdy ich oprawcy, zdawali się czerpać z tego jakąś niezrozumiałą dla niego przyjemność. A zwłaszcza jeden, będący najprawdopodobniej ich przywódcą. Jak człowiek mógł być taki okrutny wobec innych?

Zsunął się z łóżka i ze zdziwieniem stwierdził, że cały drży. Nie, to nie mógł być normalny sen. Po żadnym śnie nie czuł się taki obolały, a jednocześnie przeszyty chłodem aż do najmniejszej cząstki swego ciała. I do tego ten dziwny, kłujący ból w głowie. Odruchowo uniósł rękę i potarł czoło, prawie nie wyczuwając pod palcami zdobiącej go blizny.

Po cichu i z prawdziwym trudem, przeszedł te kilka metrów, które dzieliły jego łóżko od łóżka Sakio. Jego brat spał spokojnie wśród lekko rozkopanego okrycia. Harry delikatnie dotknął jego ramienia i potrząsnął nieco.

- Sakio – szepnął, mając nadzieję, że jego brat się obudzi.

- Jeszcze chwilkę… - wymamrotał niewyraźnie Sakio. W innej sytuacji Harry’ego by to rozśmieszyło, ale po dopiero co przeżytym koszmarze, jakoś nie było do śmiechu.

- Sakio, obudź się – Harry ponowił próbę, tym razem trochę głośniej. Poskutkowało. Sakio otworzył jedno, mocno zaspane oko i spojrzał niewyraźnie na brata.

- Co się stało, Hari? Która godzina?

- Jeszcze noc – odparł cicho Harry. – Wybacz, że cię obudziłem.

Sakio momentalnie się rozbudził.

- Co się stało?

- Nic. Miałem tylko bardzo dziwny koszmar i boję się, że już dzisiaj sam nie zasnę – wyznał wstydliwie chłopak. – Mógłbym spać z tobą?

- Jasne – zaniepokojony Sakio uniósł kołdrę i Harry wsunął się pod nią, czując wokół siebie przyjemne ciepło. Brat objął go ramionami, upewniając się, że jest szczelnie okryty. – Chcesz mi o tym opowiedzieć?

- Nie za bardzo – wyszeptał Harry, próbując wymazać sprzed oczu wizje koszmaru. – A przynajmniej nie teraz.

Sakio przeczesał palcami bujne włosy brata.

- Dobrze, otouto. Śpij teraz, ja cię ochronię przed wszystkimi koszmarami.

- Oyasumi – wymamrotał niewyraźnie Harry, zaczynając się rozluźniać i powoli zapadać na powrót w sen.

- Oyasumi, otouto. Spokojnych snów – szepnął Sakio czule i pocałowawszy czoło brata, również położył się spać. Wciąż jednak trzymając Harry’ego w ramionach.

 

 

ROZDZIAŁ 7

 

- Wow!!! – zakrzyknął Toushi, na widok zamku, w którym mieścił się Hogwart. Pozostali, mimo iż nie okazywali tego tak głośno jak on, też byli pod wrażeniem. Budowla w żadnej mierze nie przypominała tych delikatnych zamków, które znali z Japonii, jednakże trzeba było przyznać, że pomimo surowości starych murów, zdawała się być w dziwny sposób przepełniona tajemniczym wdziękiem. O tak, to miejsce już na pierwszy rzut oka wyglądało niezwykle, więc gdzież indziej mogłaby się mieścić Szkoła Magii i Czarodziejstwa?

Widać było, że mieszkający w pobliskiej wiosce ludzie, nie przyzwyczajeni byli do niemagicznych przedmiotów, gdyż na widok zwykłego samochodu, którym przyjechała rodzina, większość z nich niemal mdlała z szoku. Ich zdziwienie osiągnęło apogeum, kiedy samochód przejechał przez wrota Hogwartu i najzwyczajniej w świecie podjechał pod jego główny dziedziniec.

- No, otouto, nie sądzę, byś się tutaj nudził – zauważył Sakio, rozglądając się dookoła. – Słyszałem, że w takich zamczyskach jest wiele tajnych przejść, skrytek i innych takich rzeczy.

- Hari, nawet o tym nie myśl – przestrzegła syna Aiko. – Już zapomniałeś co się stało w Japonii?

- Mamo, tam utknąłem w przejściu tylko dlatego, że było trzęsienie ziemi – próbował się usprawiedliwić Harry. – W Anglii nie ma trzęsień ziemi.

- Nie ważne, Hari. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Zrozumiałeś?

- Hai.

- To dobrze – odparła Aiko, wyraźnie zadowolona.

Weszli po szerokich schodach na jeden z korytarzy i ruszyli przed siebie. Co prawda nie mieli większego pojęcia gdzie może się mieścić biuro dyrektora, ale wątpili, by pozwolono im samotnie wędrować korytarzami. Prędzej czy później na pewno ktoś się pojawi, a do tego czasu trochę się rozejrzą.

Aiko i Kaizume szli nieco z tylu, podczas gdy Sakio i Harry mieli pełne ręce roboty z żywym Toushim. Chłopiec chciał wszędzie wejść, wszystko zobaczyć, wszystkiego dotknąć i nawet dwójka starszych braci nie była w stanie go zatrzymać. Idący przy chłopcach Kojiro, uśmiechał się z tego pod nosem, choć ani na chwilę nie pozwalał sobie na rozluźnienie. Jego instynkty były już tak głęboko zakorzenione, że nawet ostatnie lata względnie spokojnego życia nie były w stanie ich zagłuszyć.

Wyżej położony korytarz wypełniony był studentami. Wszyscy niemal natychmiast zaczęli się na nich gapić i wtedy, po raz pierwszy Kojiro miał okazję dostrzec o czym mówił Harry. Oni nie patrzyli się na nich z zainteresowaniem, oni wręcz wypalali wzrokiem dziury w samym Harrym. Z taką natarczywością i jakąś dziwną mieszaniną uczuć, że jemu samemu zaczynało się robić nieprzyjemnie.

Harry niemal natychmiast to zauważył. Sakio zresztą też, bo momentalnie znalazł się przy bracie.

- Spokojnie, Hari – szepnął.

Kojiro także podszedł, obrzucając każdego, kto odważył się im przyglądać nieżyczliwym spojrzeniem dłużej niż sekundę.

- Co we mnie takiego jest, że się tak gapią? – zapytał Harry niepewnym głosem.

- Oni są dziwni i tyle – mruknął Sakio.

- Nie mówiąc już o tym, że brak im dobrego wychowania – dodał kąśliwie Kojiro.

Aiko i Kaizume dołączyli do nich.

- Znowu to samo? – spytał Kaizume.

- Tak, znowu wszyscy się gapią – wyparował Sakio. – Jeszcze chwila, a dam im lekcje poglądową, jak działa nasza magia.

Aiko objęła syna, ofiarowując mu część swojego spokoju.

- Sakio, tak nie wolno – szepnęła. – To, że oni są niewychowani, nie znaczy, że my też musimy tacy być.

- Hai, kaasan – skapitulował Sakio, choć wciąż rozglądał się poirytowany.

Nieoczekiwanie jednak całą ich uwagę zwróciło coś całkiem innego.

- Ha-chan! Sa-chan! Patrzcie!– zawołał Toushi, z podekscytowaniem wskazując na coś palcem. Odetchnąwszy głębiej i odrzuciwszy chwilowo na bok zachowanie uczniów, Sakio i Harry podbiegli do niego, mijając po drodze grupę zaskoczonych uczniów. Toushi stał przed wielkim obrazem przedstawiającym dwie dziewczynki. Obie ubrane były w długie suknie, trzymając w dłoniach bukiety z kwiatów i obie się ruszały. Jedna, ta wyglądająca na starszą, uśmiechnęła się do nich, podczas gdy młodsza dygnęła nieznacznie.

- Kawaii!– zakrzyknął Toushi radośnie.

- Tak, śliczne – przyznał Sakio, razem z Harrym kłaniając się dziewczynkom. – Naprawdę śliczne.

- Pominąwszy mieszkańców, to ten zamek wydaje się być naprawdę intrygującym miejscem – stwierdził Harry. – Ciekawi mnie, co jeszcze tu można znaleźć.

- Oj, zastanówmy się – rzekł z udawaną powagą Sakio, robiąc minę sędziwego mędrca, szukającego odpowiedzi na ważkie dla bytności świata pytania. – Jakieś zapomniane lochy, stare księgi, dziwne komnaty, może jakieś wredne duchy pozostałe po trzymanych we wspomnianych już lochach więźniach.

- Sakio, to jest szkoła, a nie więzienie – przypomniał bratu Harry.

- Otouto, każda szkoła to więzienie – odciął się Sakio. – A przynajmniej w pewnym sensie.

Harry pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Tylko nie powtarzaj tego zbyt często przy Toushim, bo nabawi się jeszcze wstrętu do szkoły i to ty się wtedy będziesz tłumaczył przed rodzicami.

- Toushi jest mądry i nie słucha, czego nie musi. Prawda, Tou-chan?

Chłopczyk pokiwał ochoczo główką, ale wątpliwym było, aby wiedział na co odpowiada, gdyż wciąż przyglądał się dziewczynkom z obrazu, które kucnęły i wyciągały do niego ręce.

- Chodźmy już stąd – powiedział Harry. – Za dużo tutaj ludzi; przyprawiają mnie o dreszcze.

Jednak zdążyli zaledwie odwrócić się od obrazu, kiedy w korytarzu rozległ się głośny okrzyk.

- Harry? Harry Potter ?

Odwrócili się błyskawicznie, aby ujrzeć biegnących w ich stronę dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał długie, czarne włosy i pełen mieszaniny niedowierzania i radości wyraz twarzy. Po jego wysportowanej sylwetce widać było od razu, że nie jedno w życiu przeszedł i nie jedną przeżył walkę. Drugi zachowywał się nieco spokojniej, ale i on zdradzał pewne podniecenie. Nieliczni na tym korytarzu uczniowie, uchodzili im z drogi.

- To naprawdę ty? – zawołał czarnowłosy mężczyzna, będąc coraz bliżej.

Harry i Sakio spoglądali na nich, w totalnym szoku, podczas gdy Toushi schował się za ich nogami. Kojiro zareagował natychmiastowo. Instynkt zabójcy zadziałał jak za dawnych lat i zanim zdążyła minąć choćby chwila, już stał na drodze dwóch nieznajomych mężczyzn, ochraniając chłopców własnym ciałem. Wyczuwał noże w cholewkach butów i na przedramionach, jak również coś znacznie nowocześniejszego, co było browningiem hi-powerem z pełnym magazynkiem zatkniętym za spodnie na plecach. W jednej chwili mógłby stanąć do walki, jeśli do takowej by doszło.

Nieznajomi zwolnili i przystanęli kilka metrów od nich, spoglądając to na Harry’ego, to z kolei na Kojiro, który nie miał najmniejszego zamiaru zejść im z drogi.

- Harry, jak dobrze, że się odnalazłeś. Gdzie się podziewałeś przez te lata? – zapytał Syriusz Black, postępując kilka kroków w ich stronę i próbując jak najszybciej znaleźć się przy chłopcu. Tyle lat marzył o tym i teraz wreszcie te marzenia mogły się spełnić. Harry Potter, jego chrześniak, zjawił się wreszcie w Hogwarcie.

Musiał się jednak zatrzymać, bo wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna bezpardonowo zagrodził mu drogę. Syriusz zmierzył go z ukosa. Nie wyglądał na czarodzieja, ale jakoś też nie chciało mu się wierzyć, żeby był on bezbronny, a wywołanie walki na szkolnym korytarzu, przy uczniach nie było czymś, z czego Dumbledore by się cieszył. – Kim jesteś? Zejdź mi z drogi.

Kojiro prychnął, ale się nie ruszył, naprężywszy wszystkie mięśnie, gdy Syriusz sięgnął po swoją różdżkę.

- Spokojnie, Siri – rzekł Remus, kładąc dłoń na ramieniu kochanka i próbując go powstrzymać. W następnej chwili zwrócił się w ich stronę, jednocześnie uśmiechając się łagodnie. – Wybaczcie nam. Wyraźnie nie wiecie o co nam chodzi, a my naprawdę nie chcemy wprawiać was w zakłopotanie. Chodzi nam o to, że jest z wami chłopiec, którego wszyscy tu znają i którego szukaliśmy przez ostatnie kilka lat.

Mimo jego słów, Kojiro ani drgnął. Za to Kaizume stanął przy nim. Może nie dorównywał budową ciała Kojiro, ale zawsze mu mówiono, że potrafi spojrzeniem wzbudzić w ludziach skruchę i niepewność, toteż teraz zamierzał to wykorzystać.

- Dziękuję za choć takie wytłumaczenie, ale my wciąż nie rozumiemy co się tu dzieje – powiedział cichym, lecz stanowczym głosem. – Nie lubię, jak ktoś obcy napada na moją rodzinę, nie mówiąc już o tym, że potem nie jestem zbyt skory do zaufania takiej osobie. Atakujecie mojego syna…

- Co takiego? – wybuchnął Syriusz. – Jakiego twojego syna? Harry jest synem James’a, a nie twoim.

Kaizume i Kojiro spiorunowali go wzrokiem.

Za ich plecami Aiko delikatnie objęła Harry’ego, czując jak chłopak drży. Harry wiedział, że jest adoptowany. Nie ukrywali tego. Powiedzieli mu o tym, gdy był już na tyle duży, by zrozumieć, a on nigdy nie ukrywał, iż to właśnie ją i Kaizume uważa za swoich rodziców. Pamiętała jak Harry oznajmił, że to oni go wychowali i kochali jak syna, więc oni są jego rodziną. Jednak wiedziała, gdzieś w głębi serca, że przykro mu było, iż oddano go do sierocińca, bo nie chciano go. Dla każdego dziecka jest to przykre, a Harry bardziej niż inne dzieci przywiązywał się do rodziny.

Harry poczuł, jak Toushi ciągnie go za nogawkę. Zamrugawszy szybko, aby odegnać z oczu zdradliwą wilgoć, spojrzał na brata. Chłopiec miał niepewną minkę.

- Ha-chan, czy to znaczy, że tata nie jest twoim tatą? – zapytał po japońsku. Znał angielski na tyle, aby zrozumieć co się mówi i potrafić samemu wypowiedzieć kilka słów. Ale wciąż daleko mu było do płynnego mówienia, toteż wolał używać swojego języka, całkiem nie przejmując się tym, iż inni mogą go nie rozumieć.

Jego słowa wbiły się w serce Harry’ego z bolesnym ukłuciem. Przykucnął i przytulił Toushiego.

- Nie, Toushi – odpowiedział cicho, ale po angielsku, tak aby wszyscy mogli go zrozumieć. – Tousan jest moim tatą i nic tego nie zmieni.

Dostrzegł wyrazy twarzy dwójki nieznajomych i nie był do końca pewien, czy malował się na nich szok, zawód, czy też gniew. Dobrze im tak było. Nikt nie miał prawa mówić, iż nie jest synem Aiko i Kaizume. Nie liczyło się dla niego, kto go urodził. Ważne było to, kto go wychował, kto dawał mu ciepło i opiekę. To była jego rodzina, a nie jakieś osoby z przeszłości, których nie znał bądź nie pamiętał.

Dalszą sprzeczkę przerwały kroki. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Ku nim zdążał mężczyzna, a dokładniej mówiąc staruszek. Choć, mimo iż miał długą siwą brodę i takież same włosy i wyraźnie widać było po nim, że ma już swoje lata, to jednak trzymał się jeszcze nadzwyczaj prosto. Jego krok był żywy, a niebieskie oczy zdawały się błyszczeć szaleńczo.

- Ach, witam państwa, państwo Sageshima. Spodziewałem się państwa – rzekł Albus, uśmiechając się nieznacznie, po czym jego wzrok padł na stojącego wśród nich chłopak. Te niezwykle zielone oczy poznałby na końcu świata. I jeszcze do tego ta niezwykła blizna. Nie było mowy o pomyłce. – Och, widzę, że i nasza zguba się odnalazła. Cieszę się z tego.

- Nie jestem żadną zgubą – żachnął się Harry, odzyskując rezon. – Po pierwsze nigdy się nie zgubiłem, a po drugie jak mogłem się zgubić, skoro was nie znam?

Dumbledore spojrzał na niego, nieco zbity z tropu.

- Rozumiem – rzekł w końcu. – Sądzę, że lepiej będzie, jak przeniesiemy tą rozmowę do mojego gabinetu. Jak byście mogli ze mną pójść…

 

--o0o--

 

Gabinet Albusa Dumbledore’a rzadko miewał w swoich ścianach aż tyle ludzi. Dawni dyrektorzy Hogwartu spoglądali ze swoich obrazów w zaciekawieniu, cóż to takiego się dzieje i niemal pewnym było, iż plotki już zaczynają między nimi krążyć i że niedługo cały zamek będzie od nich huczał. W takim miejscu, jak Hogwart, z prawdziwym trudem utrzymywało się cokolwiek w tajemnicy.

Albus usiadł za swoim biurkiem, gościom wskazując fotele i sofę. Remus usiadł w jednym fotelu, Syriusz w drugim, a Aiko z Kaizume usiedli na sofie. Kojiro i chłopcy stanęli przy sofie, choć Toushi miał gdzieś dość ciężką atmosferę panującą w pokoju, bardziej zainteresowany znajdującymi się w nim rzeczami, a już zwłaszcza feniksem.

- Mitte, hou – szepnął do braci, szeroko otwartymi oczyma spoglądając na ptaka. Istota podleciała do niego, przysiadając na krawędzi sofy i pozwalając chłopcu pogładzić się po główce, z czego Toushi jak najbardziej skorzystał. Pod wpływem pieszczoty feniks zaświergotał radośnie.

Wszyscy przyglądali się temu z lekkimi uśmiechami, gdyż widok był naprawdę słodki. Jednak sprawy nie mogły czekać i już po chwili ponownie wszyscy spoważnieli.

- Sądzę, że jesteście nam winni pewne wyjaśnienia – powiedział Kaizume.

- Tak, to prawda – westchnął Dumbledore. – Chyba najlepiej będzie jak zacznę od początku, a przynajmniej tego początku, który może nas w tej chwili interesować. Nie wiem czy słyszeliście o tym w Japonii, ale Anglia i właściwie większa część Europy znajduje się w poważnym zagrożeniu ze strony Mrocznego Lorda, który sam nazwał siebie Voldemortem. Piętnaście lat temu był on u szczytu swojej potęgi. Jego zwolennicy robili co chcieli, nie obawiając się żadnych konsekwencji. Istniała jednak przepowiednia, że narodzi się dziecko, które go zniszczy. Bynajmniej mu się to nie spodobało i zaczął robić wszystko, aby się dowiedzieć, kim jest to dziecko. Żeby skrócić całą historię do najważniejszej części, Voldemort dowiedział się, że dzieckiem tym jest maleńki, zaledwie roczny syn James’a i Lily Potterów. Potterowie mieli ugruntowaną pozycję czarodziejów stojących po stronie dobra i będących przeciwnikami Voldemorta, przez co byli mu przysłowiową kością w gardle. Przepowiednia w połączeniu z tym faktem posłużyła jako pretekst do ataku na nich. Zdradzeni przez dobrego przyjaciela, zostali zabici w noc Hallowen – Albus zamilkł, a po twarzach Remusa i Syriusza widać było, że wciąż się z tym nie pogodzili. – Jednakże jakimś cudem ich syn, Harry, przeżył rzuconą przez Voldemorta klątwę. Ta odbiła się od chłopca i uderzyła w Lorda i zabiła go. Tak przynajmniej wtedy sądziliśmy. Jednak jego śmierć nie zakończyła wojny. Po świecie wciąż chodzili jego zwolennicy, gotowi na wszystko, aby wskrzesić swego Pana. A już w największym niebezpieczeństwie z ich strony znalazł się mały Harry. Osierocone i zdawałoby się bezbronne dziecko. Z nikim z nas nie byłby w pełni bezpieczny. Jedynie z własną rodziną, a tą była siostra ze strony jego matki wraz z mężem i synem. Przy nich, wśród ludzi własnej krwi, Harry byłby najbezpieczniejszy.

Kaizume nie wytrzymał i prychnął pogardliwie.

- To ciekawe w jaki sposób znalazł się w sierocińcu – wytknął uszczypliwie.

- Jak to w sierocińcu?! – warknął Syriusz, nie wierząc własnym uszom.

- A jak myślisz, skąd wziął się u nas Hari? – odciął się Kaizume sarkastycznie. – Jego krewni musieli naprawdę być wyjątkowi. Oddać do sierocińca własnego siostrzeńca. Nie ma co, wspaniała rodzinka.

Czarodzieje popatrzyli po sobie całkiem zbici z tropu. Tego nie spodziewali się usłyszeć. W ogóle takiej możliwości nie brali pod uwagę, że Dursley’owie mogliby oddać Harry’ego do sierocińca. Przecież on był ich rodziną.

- To niemożliwe – wydukał w końcu Albus, który z prawdziwym trudem słuchał tych rewelacji. Sądził, że cały ten czas Harry był bezpieczny ze swoimi krewnymi, że magia krwi go ochraniała. A tymczasem okazało się, że ci sami krewni nie chcieli go u siebie. – Państwo Dursley może i są zatwardziałymi mugolami, ale na pewno nie oddaliby własnego krewnego do sierocińca.

Słysząc to, Kaizume miał dość i wybuchł.

- To gdzie byłeś, kiedy zabieraliśmy z sierocińca Harry’ego? – oskarżył Dumbledore’a, z każdą chwilą czując coraz większą złość. – Gdzie byłeś gdy dziecko, które powinno być ciekawe świata, radosne i żywe, bało się oddychać, a o odezwaniu się nie wspomnę? Czemu przez te wszystkie lata nikt się nie zainteresował jego losem? Dlaczego w ogóle zostawiliście go z tymi ludźmi?!

Aiko delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu, próbując uspokoić, co jej się nieznacznie udało. Ale tylko nieznacznie, gdyż sama chętnie usłyszałaby odpowiedzi na te pytania.

- Proszę, zrozumcie, Harry miał być z Dursley’ami bezpieczny – próbował się wytłumaczyć Albus. – Magia krwi jest najpotężniejsza i nie widzieliśmy innego wyjścia. Jeśli chcieliśmy zapewnić mu bezpieczeństwo, to musieliśmy go z nimi zostawić. Zwolennicy Voldemorta zrobiliby wszystko, żeby tylko dostać go w swoje ręce. W niepowołanych rękach Harry byłby niewyobrażalnie niebezpieczną bronią. Z jego mocą…

- A więc tym jestem dla was? Bronią? Narzędziem? – odezwał się nieoczekiwanie Harry, a jego głos brzmiał dziwnie pusto, choć z kolei oczy podejrzanie mu się szkliły. – Cały ten czas szukaliście mnie tylko z tego powodu. Nie dla mnie samego, tylko dlatego, że się baliście.

- Harry, to nie tak… - zaczął Syriusz, wyraźnie zakłopotany.

- A jak?! – krzyknął Harry. Łzy pociekły mu z oczu, spływając powoli po nienaturalnie pobladłych policzkach. Nie mógł w to uwierzyć. Przez te wszystkie lata rzadko kiedy rozmyślał o swojej przeszłości. Zwykle nie musiał po prostu o tym myśleć, zawsze mając przy sobie rodziców, którzy kochali go bezwarunkowo i z całego serca. Jedynie w bardzo rzadkich chwilach przyłapywał się na rozmyślaniu o swoich prawdziwych rodzicach. Zawsze wtedy zastanawiał się, kim oni byli, jakie było ich życie, czy żyją jeszcze ich znajomi i przyjaciele. Wolał myśleć, że był przez nich kochany i jedynie przez ich śmierć, trafił do sierocińca. A tymczasem okazało się, że rzeczywistość była całkiem odmienna. Wszystkie jego złudzenia legły w gruzach. – Wytłumaczcie mi, jak ja mam się czuć? Nie dość, że porzuciliście mnie, bo tak było dla was najłatwiej, u ludzi, którzy kompletnie mnie nie chcieli, to jeszcze teraz, gdy okazało się, że jednak moja przeszłość nie jest tak całkiem pusta, jestem dla was jedynie narzędziem. I nie zaprzeczajcie temu, bo nie uwierzę w ani jedno wasze słowo. Przez te wszystkie lata nie szukaliście mnie dla mnie samego, tylko dla tego co mógłbym zrobić. I co ja mam o tym myśleć? No powiedzcie mi!!!

Sakio podszedł do brata i objął go mocno. Czuł jak Harry drży i z każdą sekundą coraz bardziej musiał walczyć ze złością, jaką odczuwał do tych ludzi. Oni sprawili, że Harry płakał, a on dawno temu obiecał zarówno sobie jak i jemu, że czegoś takiego nikomu nie przebaczy.

Podobnie czuł się Kaizume, który posłał Kojiro tylko jedno spojrzenie. Ochroniarz od razu pojął o co chodzi. Ignorując zdziwionych angielskich czarodziei, zbliżył się do chłopców i z pomocą Sakio wyprowadził Harry’ego z gabinetu. Młodszy chłopak nawet nie stawiał oporu. Natomiast Toushi, ku całkowitemu zaskoczeniu Dumbledore’a, obrzucił starego czarodzieja chłodnym spojrzeniem, które nie pasowało do takiego małego i niewinnie wyglądającego dziecka, po czym pobiegł za braćmi.

Kiedy drzwi wreszcie się za nimi zamknęły, Kaizume w końcu puścił wodze swojej wściekłości. Teraz nie musiał się już powstrzymywać i choć z wiekiem nauczył się cierpliwości, to jednak wciąż pod nią buzował jego gorący charakter.

- Posłuchajcie mnie uważnie – wycedził lodowato. – Wasze żałosne wymówki nic dla mnie nie znaczą. Możecie mówić sobie co chcecie, ale prawda jest taka, że żeście porzucili Harry’ego. Nic was nie usprawiedliwia i wątpię, aby on kiedykolwiek wam przebaczył. A już na pewno nie przebaczy wam tego, jak go potraktowaliście. Równie dobrze mogę go natychmiast odesłać do Japonii i już nigdy go nie zobaczycie.

- Nie masz prawa! – wybuchł Syriusz.

Kaizume spiorunował go wzrokiem.

- Nie mam? A wy niby macie prawo dyktować mu co ma zrobić? Mówicie, że jesteście jego rodziną, ale do tej pory jakoś kiepsko wywiązywaliście się z obowiązków należnych rodzinie!

- Harry jest tu potrzebny – wtrącił Albus, którego niebieskie oczy nie świeciły tak szaleńczo jak zwykle. – Bez niego nie uda nam się wgrać wojny, a muszę się przyznać, że nasza sytuacja jest bardzo poważna. Harry jest naszą jedyną szansą.

- Czyżby? – syknął Kaizume, mrużąc niebezpiecznie brwi. – Nie wiem jakie zwyczaje panują w Anglii, ale wątpię aby w jakimkolwiek kraju szanowano ludzi, którzy wysługują się dziećmi. Zamiast samemu coś zrobić, cały ten czas czekaliście aż jeden mały chłopiec się odnajdzie, aby mógł za was wygrać wojnę. Odwalić za was brudną robotę! To nie jest honorowe zachowanie i jako tacy ludzie bynajmniej nie zasługujecie ani na nasz szacunek ani na pomoc.

Aiko dotknęła jego dłoni, po czym uśmiechnąwszy się ledwo zauważalnie do męża, zwróciła się ku czarodziejom.

- Mówiliście, że Hari miał być bezpieczny – odezwała się cicho i spokojnie. Jej czarne oczy mierzyły każdego z czarodziejów niezwykle uważnie. – W takim razie byliście w wielkim błędzie. Jak po raz pierwszy ujrzałam Harry’ego, to nie sądziłam, że dziecko, zwłaszcza chłopiec, może być takie ciche i przerażone. Nie wiem, u jakich ludzi żeście go umieścili, ale najwidoczniej oni nie bardzo go u siebie chcieli. Czy wy wiecie ile czasu minęło, zanim Hari się przed nami otworzył? Ile czasu zajęło nam pozyskanie jego zaufania? Nie wiem co ci ludzie mu zrobili i prawdę mówiąc nie chcę wiedzieć, ale nie życzyłabym tego nikomu. Cieszę się, że Hari nic z tego nie pamięta, bo gdyby było inaczej, to wątpię, aby był tym wspaniałym, pełnym życia chłopcem, którego widzieliście. Dlatego nie pozwolę, aby ktokolwiek przysparzał mu trosk i ranił w taki sposób, jak wy właśnie to zrobiliście.

Wstała, a Kaizume podążył w jej ślady. Podając rękę żonie, poprowadził ją w stronę wyjścia. Po chwili w gabinecie panowała już ciężka i bardzo niezręczna cisza.

- Przykro mi to mówić – odezwał się w końcu Remus, cały czas wbijając wzrok w swoje dłonie. – Ale oni mają rację.

- To znaczy?

- Przez cały ten czas karmiliśmy się jedynie wymówkami – odparł Remus. – Syriuszu, sam już o tym wspominałeś. Oddaliśmy Harry’ego do Dursley’ów nie dlatego, że byłby z nimi bezpieczniejszy. Doskonale wiedzieliśmy, jacy to są ludzie, Lily aż za dobrze opisała nam swoją siostrę. A jednak podrzuciliśmy go im, przez tyle lat nawet do niego nie zajrzawszy. A przecież mogliśmy go zatrzymać, samemu wychować, stworzyć mu prawdziwy dom.

- Ale Voldemort i jego zwolennicy… - próbował oponować Albus.

- Co oni, profesorze ? Voldemort i tak został wskrzeszony, nasze wieloletnie wysiłki nic nie dały. Co gorsza, Harry nie miał z tym nic wspólnego. Czy jest on bezpieczniejszy teraz, niż był wtedy? Nie, wręcz przeciwnie. – Westchnął przeciągle, czując się o kilkadziesiąt lat starszy. Jakie to dziwne. – Nie mogę się pozbyć wrażenia, że mogliśmy sami przyczynić się do swojej zguby.

Oczy Albusa zwęziły się.

- Co masz na myśli ?

- Dyrektorze, a co by było, gdyby Harry nie znalazł dla siebie nowej rodziny? Co by było, gdyby wychowywał się w sierocińcu? Czy byłby równie dobry, jak jest teraz? A może obrałby całkiem inną, mroczniejszą ścieżkę?

- Harry nigdy nie mógłby być zły – sprzeciwił się ostro Syriusz. – Jest synem James’a!

- To wcale nie znaczy, że nie mógłby być zły – zauważył smutno Albus. – Niechętnie muszę przyznać, iż rozumiem już do czego zdążasz, Remusie. Na Merlina, zrobiliśmy najgorszą z możliwych rzeczy i będziemy musieli za nią zapłacić. Boję się, że Harry nigdy może nam tego nie wybaczyć.

Black spojrzał na swojego dawnego profesora z niedowierzaniem, pod którym czaił się strach.

- Myśli pan, że on…

- Po raz pierwszy nie wiem, co mam myśleć – wyznał cicho Albus. – Mogę tylko mieć nadzieję, że uda nam się naprawić to, co żeśmy zniszczyli.

- Nie wierzę, aby Harry mógł tak po prostu odejść i zostawić nas – szepnął Syriusz. – Przecież jest Harrym Potterem, Chłopcem-Który-Przeżył.

- Teraz bardziej jest Harim Sageshimą, który nie ma pojęcia co tu się dzieje – przypomniał mu Remus. – Jego świat to Japonia, a my jesteśmy mu całkiem obcy.

 

--o0o--

 

Kojiro delikatnie gładził Harry’ego po włosach, kołysząc go w ramionach i pozwalając się wypłakać. Minęło wiele czasu od kiedy chłopak po raz ostatni tak mocno płakał, ale to wcale nie zmniejszało smutku, jaki Kojiro odczuwał na ten widok. Przypuszczał, że to nie zmieniłoby się nawet po tysiącu lat.

- Mój mały, shhh – szeptał mu do ucha, mając nikłą nadzieję, że choć odrobinę zdoła uspokoić chłopaka. Z drugiej jednak strony, miał ochotę wrócić do gabinetu i rozerwać wszystkich na strzępy za to co zrobili. Rodzina i honor od niepamiętnych wieków były dla Japończyków najważniejsze i gotowi byli na wszystko, aby pomścić zarówno jedno jak i drugie. A ci ludzie zranili kogoś z jego rodziny.

Uniósł głowę i dojrzał zmartwiony wzrok Sakio. Siedzieli na kamiennych schodach nieopodal wyjścia z gabinetu. Z głębi korytarza słychać było głosy uczniów, którzy właśnie udawali się na kolejne zajęcia, ale równie dobrze mogli być całe setki kilometrów od nich. Sakio siedział stopień niżej, trzymając na kolanach Toushiego. Obaj mieli smutne miny, zwłaszcza Toushi, który jeszcze nigdy nie widział swego starszego brata tak roztrzęsionego.

- Jak oni mogli? – szlochał Harry, drżącym głosem. – Jak mogą traktować mnie jak rzecz? Jak przedmiot, którym się wysługuje. Dlaczego?

Kojiro mocniej go przytulił.

- Są głupcami – warknął Sakio. – Nie zasługują na pomoc, nie zasługują nawet na życie.

- Hari-onii-chan – szepnął Toushi, tuląc się do kolan brata.

Harry, nie przestając płakać, podniósł głowę i spojrzał na chłopczyka. Wyciągnął rękę i pogładził go po jego złocistej czuprynce, jakże odmiennej od czarnych włosów całej rodziny.

- Hai, otouto?

- Nie płacz, onii-chan – szepnął Toushi, uśmiechając się do brata. – Tou-chan nie chce, aby Ha-chan płakał.

Nic tak nie rozczulało Harry’ego, jak i nie poprawiało humoru, jak jego mały braciszek. Nawet teraz, pomimo całego rozżalenia, nie mógł się mu oprzeć. Przygarnąwszy brata, przytulił go mocno.

- Już nie płaczę, Tou-chan – szepnął i jakby na potwierdzenie, poczuł na policzkach drobniutkie rączki braciszka, ocierające jego łzy.

Sakio odetchnął lżej, widząc jak Harry powoli się uspokaja.

Cichy trzask sprawił, że wszyscy się obejrzeli. Ku nim zdążali Aiko i Kaizume. Oboje wyglądali na trochę wyprowadzonych z równowagi, co samo w sobie było już niecodzienne, ale poza tym, uśmiechali się do swoich dzieci.

Aiko podeszła do nich i przytuliła Harry’ego.

- Mój synek – rzekła czule. – Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

- Hai, mamo – odparł Harry.

Kojiro pomógł im wstać, wciąż jednak trzymając się blisko chłopców.

- Co teraz? – spytał. – Chyba nie zamierzamy tu dłużej zostać?

- Nic z tych rzeczy – stwierdził twardo Kaizume. – Nie chcę przebywać tu dłużej niż to konieczne.

Kiedy zaledwie kilka minut później cała rodzina wsiadała z powrotem do samochodu, przy wyjściu ze szkoły zgromadził się spory tłumek uczniów, przyglądających im się z zaciekawieniem. Widać było, iż było to dla nich coś nowego.

- Wracajmy – powiedział Kaizume i zamknął drzwiczki.

Kojiro też zamierzał usiąść już za kierownicą, gdy nagły krzyk sprawił, iż spojrzał po raz ostatni w stronę szkoły. W ich stronę biegło dwóch czarodziejów, którzy byli z nimi w gabinecie dyrektora. Wyglądali na zdenerwowanych i zadyszanych.

- Czekajcie! – krzyczał Syriusz, biegnąc korytarzem na złamanie karku. – Harry! Czekaj!!!

Jednakże Kojiro, nie zamierzał czekać. Czym prędzej zamknął drzwi od samochodu i zapalił silnik. Nim Syriusz i Remus zdążyli dobiec do wyjścia, samochód już znikał za główną bramą Hogwartu.

- Cholera! – wrzasnął Syriusz. – Harry!!!

Remus stał obok niego, dysząc ciężko.

- To koniec – mruknął.

Syriusz spiorunował go wzrokiem.

- O nie! To bynajmniej nie jest jeszcze koniec. Nie zamierzam się tak łatwo poddać. Może zrobiłem w swoim życiu wiele błędów, ale ten jeden zamierzam naprawić. Choćby to miało mnie kosztować życie.

Zacisnąwszy dłonie w pięści, kopnął nogą na oślep, próbując dać upust swojej frustracji i złości. Czekał tyle lat, aby móc znowu zobaczyć Harry’ego i nie zamierzał się poddać. Wierzył, iż nadejdzie jeszcze taki dzień, w którym Harry mu przebaczy te wszystkie lata.

 

 

ROZDZIAŁ 8

 

Severus Snape dokończył sprzątanie klasy laboratoryjnej. Zadziwiające, jak uczniowie potrafili zabałaganić całą przestrzeń, mając do wykorzystania jedynie zawartość swoich kociołków. Niemal codziennie wieczorem to miejsce przypominało prawdziwe pobojowisko.

Westchnął przeciągle, rzucając kolejne zaklęcie, aby doczyścić plamy na ścianach. Na jego biurku piętrzył się cały stos prac domowych do sprawdzenia, a on jeszcze nawet do nich nie zajrzał, mimo iż był już późny wieczór. W takich chwilach bynajmniej nie dziwił się Filch’owi, który uważał, że najlepszą szkołą była taka, w której nie było uczniów.

- Czy nie powinieneś być już w swoich komnatach? – spytał nieoczekiwanie czyjś głos. Odwróciwszy się, Severus dostrzegł opierającego się o framugę drzwi Lucjusza. Mężczyzna uśmiechał się nieznacznie, ale nie było w nim nic ze znanej wszystkim ironiczności. Nie, ten uśmiech był jak najbardziej przyjazny. – Jest już późno.

- Powiedz to moim niezdarnym uczniom – skwitował kwaśno Severus. – Oni uważają inaczej.

- Nawet pomimo faktu, iż się ciebie boją? – zauważył z niedowierzaniem Lucjusz. – Niesamowite. A sądziłem, że już dawno wykorzeniłeś z nich wszelkie niestosowne zachowanie w twojej obecności. Albo się starzejesz, albo uczniowie są coraz gorsi.

- Raczej to drugie – mruknął Snape, pakując prace domowe. – Nie uwierzysz, ale aż dziw, że kilkoro z nich przeżyło choćby jedną moją lekcję. Zawsze powtarzałem, że szczęście kocha głupców i teraz mam na to dowody.

Lucjusz roześmiał się dźwięcznie.

- Ach, mój przyjacielu, trzeba ci kogoś znaleźć i to szybko, bo w przeciwnym razie całkiem nam stetryczejesz i już niczego poza narzekaniem od ciebie nie usłyszę. Chyba będę musiał wziąć się poważnie do roboty i poszukać ci kogoś, kto byłby w stanie odmienić trochę twoje życie.

Ignorując całkowicie piorunujące spojrzenie ze strony Severusa, ujął przyjaciela pod rękę i zaczął z nim iść opustoszałym korytarzem w stronę lochów, gdzie mieściły się komnaty Mistrza Eliksirów.

- Tylko znowu nie zaczynaj, Luc. Przecież wiesz, że z tego twojego swatania nigdy nie wyszło nic dobrego. Do tej pory miałem przez nie same problemy.

Lucjusz zrobił urażoną minę.

- Ranisz moje uczucia, Sev – powiedział z żalem w głosie, łapiąc się dramatycznie za serce. – A sądziłem, że jestem ci drogi.

Severus z rozbawieniem wzniósł oczy ku niebu.

- Ach, Luc, oczywiście, że jesteś mi drogi – zapewnił przyjaciela, po czym dodał już bardziej grobowym głosem. – Dopóki nie chcesz mnie swatać.

- No dobrze, mój drogi, pojmuję aluzję, jak mam ją przed oczyma – zachichotał.

Doszli do obrazu, który, po wyszeptaniu przez Severusa hasła, otworzył się. Weszli do komnaty i Severus od razu rzucił prace domowe uczniów na stojące w kącie biurko. Dopiero wtedy zdecydował się przeciągnąć leniwie, czując, jak strzykają mu wszystkie kości. Oj, rok szkolny dopiero co się zaczął, a on już miał dość i miał wrażenie, że jest przemęczony.

- Napijesz się czegoś? – zaproponował po chwili. – Herbatę, a może coś mocniejszego?

- Herbatę, jeśli można – odparł Lucjusz, który w tym czasie rozsiadł się wygodnie na kanapie stojącej przed kominkiem. Doskonale pamiętał ten mebel, gdyż pomagał Severusowi go kupić. Na pierwszy rzut oka kanapa wydawała się być zrobiona ze skóry, ale kiedy się na niej usiadło, poczuło się pod palcami przyjemną miękkość aksamitu. Tak jak wszystkie meble w komnatach Severusa, była czarna. – Mam dość mocniejszych napoi. Wystarczy mi mocnych wrażeń, nie muszę nimi na dodatek doprawiać swoich napojów.

- Voldemort szaleje? – zapytał Severus, choć i tak wiedział jaka będzie odpowiedź. Wezwał elfa i zamówił dla siebie i Lucjusza herbatę i coś do przegryzienia.

- Jak jeszcze nigdy przedtem – mruknął Lucjusz. – Coraz trudniej jest mi spełniać jego zachcianki, nie narażając swego życia. Zaczynam myśleć, że on naprawdę jest szalony. Stary pryk.

- Czemu nie przestaniesz szpiegować? Nie chciałbym, aby coś ci się stało. Voldemort nie jest tego wart. Nie chcę przez niego stracić przyjaciela.

Lucjusz westchnął ciężko.

- Wiesz, że nie mogę. Jestem naszym jedynym źródłem informacji przy samym Voldemorcie. Jeśli przestanę szpiegować, to nie będziemy mieli już żadnych informacji o jego poczynaniach. Nie mogę tego zrobić, Sev. Zabicie tego szaleńca raz na zawsze jest warte odrobiny zagrożenia. Zniosę je, abym później nie musiał się wstydzić.

- Ach, ty i ta twoja duma Malfoya! – warknął Severus, opadając na fotel. – Pomyśl choć raz o sobie, o swoim życiu.

- A ty myślałeś o swoim życiu, szpiegując dla Voldemorta? – spytał Lucjusz. – Severusie, obaj wiemy, że taką przyszło nam zapłacić cenę i zarówno ty, jak i ja zgodziliśmy się ją zapłacić. Muszę to zrobić, dla lepszej przyszłości.

Severus aż za dobrze zdawał sobie sprawę, że ta rozmowa nie ma większego sensu.

- A co z Draco? – zapytał na sam koniec. – Co z nim będzie, jak tobie coś się stanie?

Lucjusz westchnął. Ostatnimi czasy robił to nadzwyczaj często.

- Draco jest już prawie dorosły. Wiem, że może to zabrzmi okrutnie, ale poradzi sobie sam. Poza tym będzie miał ciebie.

- Luc, nie możesz być tego pewien. Przecież wiesz, że Marasmus i Voldemort polują na mnie równie zacięcie, jak przedtem. Założę się, że znajduję się na jednym z pierwszych miejsc na ich liście do odstrzału. Jeśliby mnie dorwali, to nie miałbym najmniejszych szans. Nie możesz zakładać, że ty możesz się narażać, bo ja jestem bezpieczny, gdyż tak bynajmniej nie jest.

Obaj spoglądali na siebie w milczeniu. W ciągu tych wszystkich lat znajomości, wiele wspólnie przeżyli. Widzieli i robili takie rzeczy, że do końca życia będą ich dręczyły koszmary. Zdawali sobie sprawę, jakie zagrożenie ich otacza i co może się stać. Poznali tego smak, gdy Severus został odkryty. Do dnia dzisiejszego Lucjusz się dziwił, że jego przyjaciel w ogóle przeżył to, co mu zrobiono. Ledwo, ale przeżył. Wciąż jednak żył w bezustannym zagrożeniu.

- Wiem, Sev, ale mam nadzieję, że nigdy to najgorsze się nie stanie – szepnął Lucjusz. – Wolę nawet o tym nie myśleć, bo w przeciwnym razie popadłbym całkiem w depresję i już nie byłbym w stanie niczego zrobić. Tak przynajmniej mam jeszcze chęć walki i trzymam się jej kurczowo. – Popił herbatę. – Chęć walki to jedyne, co trzyma mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach. Ale nie powiem, cieszyłbym się, gdyby nagle zdarzył się jakiś cud i to wszystko wreszcie się skończyło.

Ku jego zdziwieniu Severus roześmiał się gorzko.

- Może ten twój cud się właśnie zdarzył.

- Jak to?

- Wygląda na to, że Harry Potter się odnalazł – oznajmił Severus.

- Co takiego? – Lucjusz poderwał się z kanapy. Nie mógł w to uwierzyć. Czyżby rzeczywiście. – Czy to prawda?

Severus pokiwał głową.

- Tak. Wszystko na to wskazuje. Harry Potter wrócił do Anglii po prawie piętnastu latach. Myśmy go szukali, a jego adoptowała rodzina z Japonii.

Lucjusz opadł z powrotem na kanapę, czując, jak drży.

- Na Merlina! Więc jednak on żyje.

- Tak.

- Czyli mamy jeszcze nadzieję na pokonanie tego drania?

Przy tych słowach Severus spochmurniał.

- Jeśli Potter zechce nam pomóc – skwitował chłodno.

- A co to ma znaczyć? Jasne, że nam pomoże. W końcu tylko on jest w stanie stawić czoła Mrocznemu Lordowi.

- Taa – zaśmiał się kwaśno Severus. – Tylko wszystko wskazuje na to, że Dumbledore popełnił największy w swoim życiu błąd.

Lucjusz spojrzał na niego z zaciekawieniem.

- To nie byłby jego pierwszy.

- To prawda, ale tym razem przegiął. Wiesz, Luc, raczej nikt nie chce usłyszeć przy pierwszym spotkaniu, że jest potrzebny jako broń, zwykłe narzędzie. Remus opowiedział mi, co się wydarzyło w południe w gabinecie Dumbledore’a i muszę przyznać, że wcale się nie dziwię Potterowi.

- Należało się staremu draniowi – zauważył Lucjusz. – Czasami naprawdę mam wrażenie, że jest on większym manipulatorem niż Voldemort kiedykolwiek będzie.

Severus roześmiał się głośno i Lucjusz naprawdę cieszył się z tego. Jego przyjaciel tak rzadko się uśmiechał.

- Chciałbym zobaczyć minę Albusa, kiedy Potter oznajmił mu, iż nie zamierza być zabawką w jego rękach. Podobno jego przybrani rodzice bardzo ostro się temu sprzeciwili, posuwając się nawet do groźby, iż zabiorą chłopaka z powrotem do Japonii. To najbardziej przeraziło dyrektora.

Lucjusz, pokiwał z niedowierzaniem głową, słuchając słów Severusa. Zapatrzył się w ogień na kominku, rozmyślając. Niesamowite! Jednak znalazł się ktoś, kto był w stanie dogryźć dumie Dumbledore’a. I to w dodatku Potter. Przecież James zawsze był posłuszny dyrektorowi, ufając mu bez zastrzeżeń, podczas gdy ani Lucjusz ani Severus nie posuwali się tak daleko. A teraz syn James’a sprzeciwił się Albusowi. Oj, wyglądało na to, że jeśli wszyscy sądzili, iż Harry będzie taki sam jak jego ojciec, to się grubo pomylili.

- I co teraz będzie?

- Jeszcze nie wiemy. Prawdopodobnie Dumbledore spróbuje jeszcze raz z nimi porozmawiać i wyjaśnić im całą sytuację. Choć na ich miejscu nie byłbym taki skory do ponownej rozmowy. Potter, wraz z rodziną, urządzają wystawę sztuki japońskiej i większą część ich uwagi pochłania właśnie ona. Dla nich to jest ważniejsze, niż jakieś gadanie starego szaleńca.

Lucjusz spojrzał na Severusa.

- Wystawę sztuki japońskiej? – zapytał. – Jesteś pewien?

- Tak. A co?

- Bo Ministerstwo Magii dostało zaproszenia na taką wystawę. Czekaj, chyba za dwa tygodnie, jeśli się nie mylę. Mam iść z osobą towarzyszącą. Miałbyś ochotę? – to ostatnie powiedział, patrząc na Severusa wymownie. Ten uniósł w zdziwieniu brew.

- Czy to znaczy, że miałbym się ubrać elegancko? – spytał z podejrzliwością, a widząc przytaknięcie, jęknął rozdzierająco. – Czy ty czerpiesz jakąś przyjemność z dręczenia mnie? Bo mi się wydaje, że chyba jednak tak. Wiesz, jak ja tego nie lubię.

Lucjusz spokojnie popił herbaty.

- Ale ja obiecałem sobie, że kogoś ci znajdę, a jak mam to zrobić, skoro ty cały czas skrywasz się w swoim laboratorium? Muszę wykorzystywać każdą nadarzającą się sytuację. Zwłaszcza taką, kiedy mogę cię wystroić, nie uważasz?

Severus zaklął szpetnie pod nosem, ale na tyle cicho, aby przyjaciel go nie usłyszał. Rany, już nie mógł się wprost doczekać wieczoru w sztywnej atmosferze, wśród totalnych snobów. Coś, co wprost uwielbiał robić.

- Mówiłem ci, abyś przestał mnie swatać.

- A kto tu mówi o swataniu? – odparł niewinnie Lucjusz. – Ja tylko stwierdzam fakt.

- Tak, jasne – skrzywił się Severus. – Widać, że masz za dużo wolnego czasu, bo ci głupie myśli chodzą po głowie.

- Ale przyznaj, że mnie lubisz.

Sev zmierzył go wzrokiem, po czym, ku całkowitemu zaskoczeniu Lucjusza, wstał i objął mocno przyjaciela. Ten, początkowo nie wiedząc jak ma zareagować, w końcu odwzajemnił uścisk.

- Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczny, że po prostu jesteś przy mnie, Luc – szepnął Severus, tylko odrobinę drżącym głosem. – Nie wiem, co zrobiłbym bez ciebie.

Lucjusz ścisnął mężczyznę nieco mocniej, pragnąc zapewnić Severusa o swojej obecności przy nim.

- Zawsze będę przy tobie, Sev. Tak było kiedyś i tak będzie zawsze. Możesz być tego pewien.

Przez dłuższą chwilę obejmowali się, po czym Severus dość niechętnie uwolnił przyjaciela, odsuwając się od niego.

- Wybacz – mruknął. – Chyba ostatnimi czasy mam dziwną tendencję do rozklejania się.

Lucjusz pogładził go po policzku.

- Nie ma sprawy – rzekł. – Każdy potrzebuje kiedyś się rozkleić. Dobrze, jak się wtedy nie jest samemu.

Severus tylko skinął głową i usiadł z powrotem w fotelu. Lucjusz przyglądał mu się przez chwilę, dochodząc do wniosku, że chyba należy trochę rozładować sytuację.

- To jak? Rozumiem, że pójdziesz ze mną na tą wystawę.

Severus westchnął rozdzierająco.

- Pójdę, pójdę. Ale nie obiecuję, że długo zostanę. Oglądanie Pottera nie należy do moich ulubionych zajęć.

- A co, jeśli będzie ci się tam podobało? – zapytał podchwytliwie Lucjusz, otrzymując w zamian ironiczne prychnięcie.

- Wątpię.

 

--o0o--

 

Harry siedział w salonie, otulony w gruby koc i zapatrzony w ogień na kominku. Wszyscy już od dawna spali, spokojnie i cicho. Jedynie on nie mógł zasnąć. Nie chciał obudzić Sakio swoim wierceniem, więc najzwyczajniej w świecie wyszedł do salonu. Przynajmniej tutaj mógł spokojnie siedzieć i rozmyślać, będąc pewnym, że nikogo niechcący nie obudzi.

A miał o czym rozmyślać.

Tak się cieszył na myśl, iż będzie chodził do Hogwartu. Sądził, że spodoba mu się w nowej szkole, pozna nowych ludzi i nauczy się wielu rzeczy. A tymczasem teraz na samą myśl, iż ma tam spędzić następne pół roku, opanowywało go zniechęcenie. A dokładniej mówiąc czuł złość. Nie dość, że nie spodziewał się takiego powitania, to jeszcze zburzono wszystkie jego wyobrażenia o przeszłości. I to dość drastycznie zburzono.

Skulił się bardziej, skrywając twarz w miękkości koca. Miał ochotę się rozpłakać, ale z drugiej strony, co by to dało? Na pewno nie byłoby w stanie cofnąć czasu. A teraz tego właśnie pragnął najbardziej, nigdy nie usłyszeć tego, co usłyszał.

Jednak jego serce miało inne zdanie na ten temat i zanim Harry się zorientował, po policzkach płynęły mu łzy. Jedna za drugą, potem następne i następne, aż w końcu cały świat się rozmył i nic już się nie liczyło. Zresztą, co miało się liczyć? To, że został potraktowany jak narzędzie, którym można się posłużyć? To, że zamiast cieszyć się z tego, iż odnalazły się osoby z jego przeszłości, przyjaciele jego biologicznych rodziców, wolałby, aby to nigdy się nie wydarzyło? Nigdy nie sądził, że znienawidzi swoją przeszłość. Po co w ogóle marzył i wyobrażał sobie niestworzone rzeczy, skoro oni nawet nie dbali o niego, a tylko chcieli, aby za nich walczył?

Dlaczego?!

Spróbował otrzeć rękawem piżamy łzy, ale one jak na złość, jeszcze mocniej zaczęły płynąć. Nie usłyszał nawet, jak drzwi sypialni rodziców otworzyły się. Gruby dywan wyciszył kroki.

- Hari, co ty tu robisz? Wiesz która godzina? – spytał Kaizume, siadając przy Harrym. Chłopak próbował na szybkiego otrzeć łzy, ale Kaizume od razu je dostrzegł. Powstrzymał ręce syna i samemu otarł łzy delikatnie. Skrzywił się widząc jego przekrwione oczy. – Hari, tenshi-chan, co się stało? Czemu płaczesz?

- Nie mogłem zasnąć – wyszeptał łamiącym się głosem Harry. – Przepraszam, że cię obudziłem.

- Nie mów tak. Bardziej martwiłbym się, gdybym się nie obudził. Jaki byłby ze mnie ojciec, gdybym nie wyczuwał smutku swych dzieci?

Harry spojrzał na niego niepewnie.

- Wyczuwasz mnie? Mimo, iż nie jestem twoim rodzonym synem? – spytał.

Kaizume uśmiechnął się i przytulił chłopca mocno, głaszcząc jego gęste włosy.

- Ha-chan, nie ważne, że nie jesteś moim rodzonym potomkiem – rzekł łagodnie. – I tak jesteś moim synem. Kocham cię jako takiego i oddałbym za ciebie życie, mój tenshi. Uwierz mi, że nie mógłbym być bardziej dumny z ciebie, gdybyś był moim rodzonym dzieckiem. – Uniósł głowę Harry’ego i spojrzał w jego zielone oczy. – Czy to przez to, co się dzisiaj wydarzyło, twe serce wypełniły wątpliwości?

Harry zadrżał.

- Nigdy nie przypuszczałem, że moja przeszłość okaże się taka… pusta. Nie ma w niej miejsca dla mnie samego, dla tego, kim jestem, czym się interesuję, co lubię a czego nie. Dla nich liczy się tylko to, co zrobiłem, a czego nawet nie pamiętam. Kiedy w dzieciństwie wyobrażałem sobie, iż w przyszłości poznam kogoś ze swojego poprzedniego życia, nie przypuszczałem, że potraktowany zostanę jak przedmiot. To boli.

Kaizume przytulił go mocniej, jak za dawnych lat, kiedy Harry był jeszcze maleńki. Bogowie, zaczynał żałować, że kiedykolwiek zgodził się na przyjazd do Anglii z tą wystawą. Może wtedy to nigdy by się nie wydarzyło.

- Mój mały, nigdy nie wątp w to, że przy nas nie ma dla ciebie miejsca. Nie ważne co mówią inni, jesteśmy rodziną. Dla nas jesteś równie ważny jak Sakio czy Toushi. I nie liczy się czyim byłeś dzieckiem i co zrobiłeś. My kochamy cię takim, jakim jesteś. Nigdy o tym nie zapominaj.

Harry przytaknął nieznacznie głową. Łzy powoli przestawały płynąć, choć w sercu wciąż czuł ukłucie smutku. Jednak w zamian, jak na złość, zaczynała go boleć głowa. Nie wróżyło to niczego dobrego.

Wtulił się w ojca, by po chwili poczuć jak ten układa się wygodnie na kanapie, kładąc sobie Harry’ego na piersi i przykrywszy ich oboje kocem.

- Powinniśmy się trochę zdrzemnąć – powiedział Kaizume, ani na chwilę nie przestając gładzić syna po włosach. Jakże one urosły, od czasu, gdy Harry zjawił się w ich domu. Teraz rozpuszczone sięgały za pośladki i straciły całe swe roztrzepanie, stając się miękkimi pasmami jedwabiu. – Jutro czeka nas wielki dzień. Trzeba będzie dopilnować rozpakowywania eksponatów. No i z tego co wiem, to Kojiro-san zamierza się upewnić czy ty i Sakio pamiętacie co macie robić.

Zaśmiał się cicho, słysząc jęknięcie Harry’ego. Musnął ustami czubek jego głowy.

- Śpij, tenshi – szepnął. – Oyasuminasai, Ha-chan.

- Oyasuminasai, tousan – odpowiedział cichutko Harry.

 

 

ROZDZIAŁ 9

 

Kaizume przyglądał się, jak robotnicy zwieszają z sufitu flagi dawnych rodów japońskich, które zwieńczała obecna flaga Japonii. Co by angielscy czarodzieje powiedzieli, gdyby dowiedzieli się, że pod tymi flagami kryją się rody zarówno zwykłych ludzi jak i magów? Pewnie nigdy nie będą w stanie tego zrozumieć, bo dla nich między tymi dwoma światami będzie zawsze istniała granica nie do przebycia.

Odwrócił się i od razu roześmiał, widząc swoją żonę i najmłodszego syna, układających wystawę lalek. Cesarz i cesarzowa już stały na najwyższym stopniu, a Aiko poprawiała jeszcze ich ręcznie haftowane szaty. Niby takie maleńkie, a jednak każda z warstw ubioru lalek była starannie szyta, haftowana i malowana ręcznie. Tak samo jak ich delikatne, porcelanowe buźki.

- Tou-chan, nie baw się – upomniała syna Aiko. Toushi zamiast podać jej następną lalkę, jedną z dam dworu, bawił się nią w najlepsze. – One nie są do zabawy. Poza tym obiecałeś, że mi pomożesz, a na razie to tylko się bawisz.

Toushi spojrzał na matkę i szybko podał jej lalkę.

- Gomen, kaa-san.

- Nic się nie stało. Ale one są bardzo delikatne, poza tym nie mamy czasu na zabawę.

Chłopiec pokiwał energicznie główką, otrzymując od matki słodkiego całusa w czoło, po czym oboje wrócili do układania lalek. Kaizume przypuszczał, że zapał i wstrzemięźliwość chłopca nie zdadzą się na długo i prędzej czy później trzeba będzie mu znaleźć inne zajęcie.

Skierował się ku odległemu krańcowi głównej sali galerii. Tam, na rozłożonych matach ćwiczyli Kojiro i chłopcy. Dokładniej mówiąc Kojiro i Harry ćwiczyli, bo Sakio klęczał na krawędzi maty i przygotowywał swój łuk. Pokazy walki na miecze i łucznictwa były częścią wystawy, mimo iż nie były jedynymi. Aiko zajmowała się ceremonią parzenia herbaty, a kilkoro innych osób, które z nimi przyleciały, przedstawiać gościom miały kaligrafię i taniec japoński. Razem z eksponatami rozstawionymi w gablotach po całej galerii, stanowiły idealną całość wystawy, będącej pierwszą na tak dużą skalę, która opuściła granice Japonii.

Japonia sama w sobie była pełna sprzeczności i Kaizume, który zwiedził w ciągu swego życia dość dużą część świata, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Z jednej strony wysoko rozwinięta pod względem technicznym, patrząca w przyszłość, otwarta na świat i wszelkiego typu nowinki. Z drugiej zaś strony wciąż pogrążona w swojej historii i tradycji, stroniąca od świata poza jej granicami, uważanego przez co bardziej ortodoksyjnych magów za krainę demonów i wszelkiego zła. Pomimo postępu, religia i magia ani na chwilę nie przestawały się liczyć w życiu współczesnych Japończyków. Dostrzegalny na każdym kroku szacunek i wiara. Idealne połączenie. Najbezpieczniejsze miejsce na świecie, hołubiące wytworzoną przez wieki harmonię.

Wystarczyło, żeby spojrzał na swoich synów, aby jeszcze mocniej się w tym przekonaniu upewnić. Oboje byli magami, ale spróbowałby tylko odciąć ich od ich komputerów i nowinek, to miałby w domu prawdziwe piekło. Nigdzie indziej nie widział, aby młodzież tak bardzo przywiązana była do tradycji, jednocześnie nie popadając w stagnację.

Podszedł i przyklęknął przy Sakio.

- Jak tam? Łuk gotowy?

- Tak, tousan. Co prawda przed pokazami będę musiał porządnie nasmarować cięciwę, ale moje obawy, iż podróż uszkodzi łuk się nie spełniły, za co jestem bogom dozgonnie wdzięczny. Wątpliwe, abym znalazł w całej Europie drugi taki łuk.

Kaizume zaśmiał się.

- Takiego na pewno nie.

Łuk Sakio był robiony na zamówienie, zresztą tak jak każdy łuk japońskiego łucznika. Żaden nie miał swojego dublera, będąc jedynym w swoim rodzaju. Ten miał łęczysko czarne jak noc, wypolerowane do tego stopnia, że z niektórych kątów patrzenia wydawało się być srebrne, wyrobione z czarnego cisu, który należał do najtrudniejszego rodzaju w obróbce drzewa. Cięciwa drżała dźwięcznie przy każdym, nawet najdelikatniejszym dotyku, świadcząc o swoim dokładnym naciągnięciu. Sakio dotykał łuku niemal pieszczotliwie, z prawdziwą czułością.

- Sam nie wiem dlaczego, ale jakoś nie potrafię przyzwyczaić się do innych łuków – wyznał Sakio. – Ćwiczyłem na wielu, jednak z żadnym tak dobrze się nie czułem, jak ze swoim. Może po prostu jestem uprzedzony do innych łuków, a może…

- A może najzwyczajniej w świecie jest to łuk idealnie dopasowany do ciebie – dopowiedział Kaizume. – Nie martw się, Sakio, doskonale rozumiem co chcesz powiedzieć.

Spojrzał na matę. Kojiro i Harry właśnie wymieniali kolejne starcia. Kaizume powiedział przyjacielowi o prawie nieprzespanej nocy syna i widział, że mężczyzna nie zmuszał Harry’ego do większego wysiłku. Zdawali się po prostu sprawdzać siebie nawzajem, zupełnie jakby się bawili. Nawet nie używali prawdziwych mieczy, tylko ćwiczebne, wykonane z bambusa.

Sakio również na nich spojrzał i uśmiechnął się pod nosem.

- Zrobią niesamowite wrażenie na oglądających. Żadne inne eksponaty czy też pokazy nie będą w stanie tak ich zachwycić jak walka Hariego z Kojiro-san.

- Tak myślisz? – zainteresował się Kaizume.

- Wystarczy na nich popatrzeć – odparł młodzieniec. – Poza tym walki zawsze były ciekawsze. Tak już jest i nic się na to nie poradzi.

Kojiro wykonał ostatni wypad, sparowany umiejętnie przez Harry’ego.

- Dobrze, wystarczy na dzisiaj – rzekł Kojiro, odstępując. Ukłonili się sobie nawzajem. – Jeśli nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, to nie powinniśmy mieć większych problemów.

Razem z Harrym usiadł na krawędzi maty. Kaizume delikatnie przeczesał grzywkę chłopaka. Harry miał nieco zaczerwienione oczy, co było wynikiem nieprzespanej, przepłakanej nocy. Nie pomagał też fakt, iż miał założone szkła kontaktowe, które zwykle nosił do walki, gdyż okulary mogły mu spaść w najmniej odpowiedniej chwili, a podczas walki nie mógł sobie na to pozwolić.

- Jeśli nawet coś się wydarzy, to nic się nie stanie – prychnął ironicznie Sakio. – Najwyżej jakiś naburmuszony bubek straci głowę.

Harry zachichotał cicho, ale Kaizume zmierzył starszego syna krytycznym wzrokiem, co jednak nie zrobiło na Sakio większego wrażenia.

- Wiemy już ilu będzie ludzi? – spytał Harry.

- Przedstawicielstwa wszystkich ministerstw, ambasador Japonii w Anglii, śmietanka tutejszej arystokracji i trochę dziennikarzy, krótko mówiąc, coś około dwustu osób – odparł Kaizume.

- O rany! Aż tylu?! – jęknął Harry. – Pomieszczą się tutaj wszyscy?

- Powinni.

- Co powinni? – zainteresowała się Aiko, podchodząc do nich. Toushi nie potrzebował wiele czasu, aby rozsiąść się na kolanach Kojiro.

- Mówimy o naszych gościach, kochanie – odpowiedział jej Kaizume. – Sądzę, że powinni się wszyscy tu pomieścić.

- Och, na pewno – roześmiała się Aiko. – W tym samym miejscu urządziliśmy raz przyjęcie, jak byłeś jeszcze ambasadorem i wszyscy się zmieścili bez problemów. A wtedy gości było jeszcze więcej niż planujemy teraz, więc możecie się uspokoić. Już skonsultowałam menu z kucharzem i doszliśmy do porozumienia. Prasa także została powiadomiona i niektóre z większych wydawnictw i telewizji już potwierdziły swoje przybycie. Ochrona też już wie, co ma robić, choć oni zwykle wiedzą co do nich należy. Są chyba najbardziej kompetentnymi ludźmi, z jakimi pracowałam.

- Wow! Mamo, już załatwiłaś to wszystko? Tak szybko? – zakrzyknął z uznaniem Sakio. – Jestem pod wrażeniem.

- Wasza mama czuje się w takich sytuacjach jak ryba w wodzie – wyznał Kaizume. – Wy tego nie pamiętacie, ale Kojiro na pewno sobie przypomina z jaką wprawą organizowała przyjęcia dyplomatyczne. Nawet na dworze cesarskim ceniono jej umiejętności koordynatorskie.

- To czemu nie zostałaś tam? – zapytał Harry. – Przecież pochodzisz z arystokratycznego rodu i przyjęliby cię z otwartymi rękoma.

- To prawda, tenshi. – Aiko zaczerwieniła się nieco. – Ale po tylu latach spełniania funkcji dyplomatycznych, chciałam trochę odpocząć i wyciszyć się. Zresztą to wcale nie przeszkadzało mi w urządzaniu przyjęć na życzenie pary cesarskiej.

O tak. Wszyscy pamiętali z jakim entuzjazmem Aiko za każdym razem przystępowała do dzieła. I za każdym razem organizowane przyjęcia były wielką furorą. Ich matka była prawdziwą damą i poza rodzinnym domem lubiła, jak wszystko było dopracowane na ostatni guzik. Nikt by nie powiedział, że ta delikatna i smukła niczym wierzba kobieta, która podczas przyjęć i pomocy mężowi wydawała się posiadać idealne maniery, w domu często biegała w starych jeansach i podkoszulku. Przyjaciele i rodzina dobrze o tym wiedzieli, ale ileż to razy ich nieoczekiwani goście przeżywali szok na widok wyglądu damy z dobrego domu.

- Acha, właśnie, zagadaliście mnie, a ja tu przyszłam z czym innym – rzekła, przypominając sobie. – Przyjechały kimona. Trzeba je rozwiesić, a wiem że Hari i Sakio chcieli mi pomóc. Toteż porywam moich synów, a panów zostawiam ich poważnym, męskim rozmowom. Chodźcie chłopcy.

Kaizume i Kojiro spoglądali za odchodzącą grupką.

- Mówiłem ci to wiele razy, Kai – mruknął Kojiro. – Ale powtórzę po raz kolejny. Nie mogłeś sobie znaleźć lepszej żony.

Kaizume roześmiał się.

- Wyznam ci w tajemnicy, ale coś mi się widzi, że to ona znalazła mnie. Nawet po tylu latach zdarzają się chwile, zwłaszcza rano, gdy się budzę i rozmyślam nad tym, jakim jestem szczęściarzem, mając ją u swego boku.

- Mhm – westchnął Kojiro, po czym zmienił temat. – Skoro zostaliśmy sami, to co byś powiedział na mały pojedynek?

Kaizume spojrzał na przyjaciela.

- Mówisz poważnie?

- Jak najbardziej.

- No dobrze – zgodził się Kai. – Ale bądź dla mnie łagodny. Minęło trochę czasu, od kiedy stałem na macie po raz ostatni.

- Nie mogę obiecać, że jutro będziesz się swobodnie poruszał – prychnął Kojiro, podając mężczyźnie miecz, a samemu biorąc do ręki drugi. – Przyda ci się trochę ruchu.

Kaizume jęknął z rozdzierającym dramatyzmem, ale ustawił się w pozycji wyjściowej, oddając honorowy ukłon swojemu przeciwnikowi. Coś mu mówiło, że chyba będzie potrzebował po tym wszystkim długiego, relaksującego masażu, aby być w stanie jutro chociażby podnieść się z łóżka. O tak, zdecydowanie zaniedbał ćwiczenia i teraz poniesie za to karę. Był pewien, że Kojiro przegoni go po macie.

 

--o0o--

 

Draco Malfoy kroczył korytarzami Hogwartu w stronę lochów w tak chmurnym nastroju, że wszyscy co młodsi i bardziej strachliwi uczniowie uchodzili mu z drogi. Był poirytowany, zdenerwowany i ogólnie ciskał piorunami ze złości. A wszystko dlatego, że ta durna szkoła działała mu na nerwy. Uczniowie byli prostakami i totalnymi głąbami, nauczyciele bredzili coś trzy po trzy, a wszystkim tym przewodził największy wariat w całym kraju, któremu pozycja dostała się tylko przez przypadek.

Zeskoczył z ostatniego stopnia, by stanąć wprost przed drzwiami prowadzącymi do komnat Severusa Snape’a. Jego ojciec chrzestny był jedyną osobą w zamku, którą lubił i mimo iż wiedział, że jest on zdrajcą Voldemorta, to jednak, odsunąwszy na bok tą kwestię, wciąż kochał go jak gdyby nigdy nic. Ileż to razy wyślizgiwał się ze swojej sypialni, aby posiedzieć u niego, chociażby tylko posiedzieć.

Elegancki mężczyzna, siedzący w fotelu i spoglądający z obrazu, obrzucił Draco pełnym wyższości wzrokiem. Innym razem Draco rzuciłby w jego stronę jakąś docinkę, ale tym razem podał szybko hasło, chcąc być już w środku. Zanim jednak obraz się za nim zamknął, usłyszał dość głośne syczenie, którego już sam ton mówił nieco o znaczeniu, które pewnie nie było zbyt przyjemne.

- Wujku Severusie? Jesteś tutaj? – zawołał, rozglądając się po pustym salonie. Jako jedyny spośród uczniów miał prawo oglądać prywatne komnaty Mistrza Eliksirów i mieć tą satysfakcję, iż wiedział jak one wyglądały. Plotki uczniów opisywały je jako chłodne sale tortur. Och, jakże by się zdziwili, gdyby zobaczyli te przyjemnie ciepło urządzone pokoje ich strasznego Profesora Eliksirów.

Z sypialni dochodziło jasne światło, więc tam właśnie skierował się Draco. Otworzył uchylone drzwi i zajrzał do środka. Severus siedział na łóżku w szlafroku, z wciąż wilgotnymi po kąpieli włosami i miną tak wykrzywioną, że od razu można było powiedzieć, iż nie jest zadowolony. Tymczasem w jego wielkiej, rzeźbionej szafie buszował nikt inny jak Lucjusz Malfoy. Nawet stąd Draco, ku swojemu zaskoczeniu, widział, że jego ojciec jest podekscytowany, co się rzadko zdarzało, a przynajmniej nieczęsto to po sobie okazywał.

- Może tą, Sev? – spytał Lucjusz, wyciągając z szafy szatę w obrzydliwym kolorze zgniłej pomarańczy. Jak jeszcze krój miała naprawdę dobry, tak kolor całkiem nie odpowiadał Severusowi. Nie mówiąc już o tym, że kiedy miał ją na sobie ostatni raz, było to na jednej ze ślepych randek, w które wplątał go w przeszłości Lucjusz. Na tej miał do czynienia z kompletną idiotką, która była potwierdzeniem reguły, że blondynki nie grzeszą inteligencją. Severus nie był człowiekiem, który pochopnie skreślał innych ludzi, ale osoba, która uważa, iż eliksiry to drinki, raczej nie miała u niego najmniejszych szans.

Severus obrzucił Lucjusza powątpiewającym spojrzeniem.

- Luc, odłóż ją, bo nie ręczę za siebie – syknął. – Poza tym, sądziłem, że masz lepszy gust.

Lucjusz przyjrzał się jeszcze raz szacie, tym razem bardziej krytycznym wzrokiem.

- Chyba masz rację – stwierdził. – Wcale nie jest odpowiednia na tą okazję. Wyróżniałbyś się z tłumu, a nie chcemy, abyś się aż tak rzucał w oczy.

Sev prychnął.

- Witaj, wujku. Tato – odezwał się Draco, wchodząc do pokoju. – Co porabiacie?

- Witaj, Draco – mruknął Severus. – Twój ojciec torturuje mnie i czerpie z tego jakąś perwersyjną przyjemność.

- Daj spokój, Sev! – oburzył się Lucjusz. – Chcę tylko, abyś ładnie wyglądał. To wszystko.

- To nie będziesz się krępował powiedzieć swojemu synowi, dlaczego chcesz, abym ładnie wyglądał.

- Och, dramatyzujesz. – Lucjusz wyjął z szafy kolejną szatę. – Severus idzie ze mną na otwarcie galerii sztuki japońskiej. Każde Ministerstwo dostało zaproszenia i Severus zgodził się być moją osobą towarzyszącą. Poza tym, będzie tam dużo ludzi, może uda mi się między nimi znaleźć partię dla niego.

Słysząc ostatnie słowa ojca, Draco parsknął śmiechem.

- Wujku, sądziłem, że już nigdy tacie na to nie pozwolisz? – zapytał, niemal zwijając się ze śmiechu.

- Nie miałem wyboru. A tak poza tym, nie zgodziłem się na swatanie, a jedynie na pójście z tobą na tą głupią wystawę, Luc, więc się tak nie podniecaj – odciął się Severus. – Wątpię, aby w tym całym tłumie znalazła się choć jedna godna uwagi osoba.

- Wśród mugoli na pewno nie – zauważył sarkastycznie Draco. Obaj mężczyźni spojrzeli na niego, ale niczego nie powiedzieli. Nie było sensu teraz się kłócić, choć dobrze wiedzieli, że będzie musiał nadejść taki dzień, kiedy w końcu Draco zostanie postawiony przed prawdą. A prawda dla niego mogła być bardzo bolesna. Bo jak chłopak, który uważał mugoli i czarodziejów zrodzonych z mugoli za podistoty, mógł bezboleśnie przyjąć do wiadomości fakt, iż między czarodziejami pełnej krwi, a tymi pochodzenia mugolskiego nie ma wcale tak wielu różnic.

- A ta może być, Sev? – spytał Lucjusz, pokazując Severusowi wybraną przez siebie szatę. Tym razem była ona czarna, ale jej czerń przecinały delikatnie połyskujące ciemnosrebrne nici, którymi wyszyte były fantazyjne wzory. Miała wysoki kołnierz, niemalże stójkę, oraz zakończone obcisłymi mankietami luźne rękawy. Była dość długa i jeśli Severus dobrze pamiętał, powinna sięgać nawet za kostki. Lucjusz, poirytowany przedłużającymi się oględzinami Severusa, mruknął. – Czy może też nie odpowiada twoim gustom, lub nasuwa niemiłe wspomnienia, lub też cokolwiek innego?

Severus podniósł wzrok na Lucjusza i po chwili niepewności, uśmiechnął się.

- Nie, ta może być. – I z tymi słowami, wziął szatę i odszedł do łazienki.

Tymczasem Lucjusz, odetchnąwszy z ulgą, opadł na fotel.

- Na Merlina! Na kogoś, kto większość czasu spędza w laboratorium i nie lubi wychodzić, Sev jest strasznie wybredny.

Draco przysiadł na oparciu fotela, obejmując ojca ramieniem.

- Po prostu ma gust.

- Tak, to prawda – przyznał Lucjusz. – Gdyby jeszcze miał kogoś, kto wyciągnąłby go z tego laboratorium i pokazał na nowo, jak cieszyć się światem, byłbym naprawdę szczęśliwy.

- A czemu ty i wujek nie jesteście razem? – zapytał niby niewinnie Draco. – Pasujecie do siebie.

Lucjusz westchnął.

- Draco, już ci to tłumaczyłem. Ja i Severus jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i choć w przeszłości zdarzało się nam dzielić łoże, to jednak oboje zdajemy się zbyt mocno cenić swoją przyjaźń, aby ewentualnie została ona zniszczona przez coś tak przyziemnego jak sex. Poza tym, powiem ci w tajemnicy, Severus jest zbyt impulsywny jak dla mnie. Wolałbym przy swoim boku kogoś bardziej spokojnego.

Draco naburmuszył się.

- A ja i tak uważam, że pasujecie do siebie – skwitował uparcie. – A czemu właściwie idziecie na tą wystawę? Czy nie będą tam sami mugole?

- Draco, od czasu do czasu przyjemnie jest popatrzeć na sztukę mugoli, możesz mi wierzyć. Zdarza im się, iż nadrabiają brak magii prawdziwym talentem i choć wciąż jestem przeciwny integracji naszego świata z ich, to lubię ich twórczość. Poza tym ta wystawa zawiera też artefakty japońskiej sztuki magicznej. No i, oczywiście bierze w niej udział Harry Potter i jego nowa rodzina.

- Czyli plotki są prawdziwe. Potter się odnalazł. Wielki i wspaniały Potter. Tylko czekać, kiedy Voldemort spierze go i wielki wybawiciel świata czarodziejów ucieknie z płaczem.

- Raczej wątpię, aby doszło do tego – odparł Lucjusz. – Nie mówiąc już o tym, że byłoby dla wszystkich lepiej, aby to Potter sprał Voldemorta. Mogę nie pałać do gówniarza miłością, ale mam już serdecznie dość wojny i chciałbym aby się skończyła. Naprawdę, Draco, jestem zmęczony.

Chłopak pochylił się i oparł czoło o głowę ojca. Jego ramię mocniej go objęło. Doskonale pamiętał kiedy Lucjusz mu powiedział o swojej pozycji jako szpiega. Było to tamtej strasznej nocy, gdy znaleziono zmaltretowanego Severusa. Oboje czuwali przy jego łożu, chyba po raz pierwszy w życiu modląc się. Wtedy to Draco dowiedział się prawdy o Severusie i swoim ojcu. Obaj byli szpiegami w szeregach Voldemorta, pracując w rzeczywistości dla Dumbledore’a. Niestety Severus został odkryty, co sprawiało, że Lucjusz był jedynym źródłem informacji. Od tamtego dnia musiał niestety ukrywać swoją przyjaźń z Severusem, pojawiając się w Hogwarcie niezauważony i na każdym kroku strzegąc się przed donosicielami Czarnego Lorda. Przez to, że został sam, jego zadanie stało się jeszcze bardziej niebezpieczne. Każde wezwanie Voldemorta mogło się okazać jego ostatnim, ale mimo to nie chciał zrezygnować. Zwłaszcza teraz, gdy wojna wreszcie mogła ujrzeć swój koniec.

Choć Draco nie zgadzał się z ojcem w niektórych kwestiach, to jednak nie chciał, aby cokolwiek mu się stało. Kochał go mocno, wbrew plotkom krążącym w czarodziejskim świecie. Bez niego nie byłby w stanie dalej żyć, nawet gdyby Severus wciąż był przy nim. Bez ojca nie byłoby dla niego sensu dalej żyć.

- Będzie dobrze, ojcze – szepnął. – Zobaczysz, niedługo wszystko będzie dobrze.

Kiedy po kilku minutach Severus wyszedł z łazienki, gotowy do stawienia czoła tłumowi, ojciec i syn wciąż siedzieli objęci. Był to naprawdę rzadki widok. Ci dwoje nie lubili zbytnio okazywać swych uczuć publicznie, przez co tak wielu uważało, iż nie łączą ich żadne bliższe więzy, normalne w innych rodzinach. Nawet Severusowi zajęło trochę czasu rozszyfrowanie ich. Ale w tych nielicznych chwilach, miłość łącząca tą dwójkę była wyraźnie widoczna.

O Draco mógł powiedzieć wiele rzeczy. Może i chłopak był rozpieszczony, złośliwy, pyskaty i często wredny, ale gdy chodziło o jego ojca, gotowy był za nim pójść w ogień. Zresztą to samo Severus mógł powiedzieć o Lucjuszu. Na Merlina, nigdy nie widział mężczyzny bardziej uradowanego narodzinami dziecka, niż Lucjusz. I podczas gdy Narcyzja była suką i dziwką, zaniedbującą własne dziecko, tak Lucjusz kochał Draco całym sobą.

Pewnie dlatego Draco tak łatwo owinął go sobie w dzieciństwie wokół palca i Lucjusz go rozpuścił – pomyślał Sev. – No ale cóż. Może jeszcze się zmieni. Oby.

- Gotowy, Lucjuszu? – zapytał, z niejaką przykrością psując nastrój, jaki unosił się wokół nich.

- Jasne. – Lucjusz poderwał się z fotela, jak gdyby nigdy nic, uśmiechając się szeroko.

- Wow! Wujku, wyglądasz wspaniale – zauważył Draco, z uznaniem przyglądając się Mistrzowi Eliksirów. Musiał przyznać, że był on bardzo przystojnym mężczyzną i gdyby nie to, że traktował go jak rodzinę, pewnie by się w nim zakochał.

- Tak, wiem – prychnął ironicznie Severus, uśmiechając się krzywo. – Oby tylko nikt się na mnie nie ślinił, bo nie ręczę za siebie.

Lucjusz roześmiał się wesoło. Ujął przyjaciela pod ramię i skierował się ku drzwiom.

- Chodź, Sev – rzekł. – Zabawmy się trochę.

- Wątpię, abym dobrze się bawił – westchnął Severus.



ROZDZIAŁ 10

 

 

Lekcja Obrony Przed Czarną Magią należała do jednych z najciekawszych wśród wszystkich wykładów prowadzonych w Hogwarcie. A przynajmniej wtedy, kiedy prowadził ją profesor Remus Lupin. Zdawało się, iż pomimo teoretycznej, książkowej wiedzy, zdawał się znać takie rzeczy, że nie trudno było mu zdobyć zainteresowanie uczniów. Przed nim było wielu nauczycieli tego przedmiotu, ale zwykle odchodzili po roku, jeśli w ogóle doczekiwali do jego końca. Albo byli to kompletni nieudacznicy, nie mający pojęcia o czym nauczają, albo szpiedzy Voldemorta, próbujący znaleźć słaby punkt Hogwartu. Dopiero kiedy Remus objął to stanowisko uczniowie wreszcie zaczęli się czegoś uczyć. Choć i wtedy nie obyło się bez problemów. Ministerstwu Magii jego mianowanie nie podobało się tylko z jednego powodu – Remus był wilkołakiem – i dla niego gotowe było podnieść taka awanturę, że mało brakowało, a Lupin musiałby odejść. Jednak Dumbledore, tak jak wiele razy przedtem, postawił na swoim i mimo iż Minister wciąż był temu gorąco przeciwny, to jednak nie był w stanie zaprzeczyć, iż Remus jest idealnym nauczycielem tego przedmiotu. Tak więc, został on na stanowisku, za każdym razem, gdy nadchodziła pełnia, upewniając się, czy nie stanowi zagrożenia.

Tego dnia uczniowie od razu wyczuli, że coś z nim jest nie tak. Nie prowadził zajęć ze zwykłą sobie werwą, ani też nie żartował tak często jak zwykle. Jego złote oczy zdawały się być przygasłe, a uśmiech wymuszony.

Kiedy ostatnie zajęcia dobiegły końca, przyjął to ulgą. Sala wreszcie opustoszała i wyciszyła się. Mógł wreszcie usiąść i oprzeć głowę na ramionach, czując pod powiekami rytmiczne pulsowanie. Naprawdę czuł się przytłoczony.

Zaledwie dwa dni temu po raz pierwszy po tylu latach zobaczył Harry’ego Pottera, dziecko swojego dawnego przyjaciela. Pierwsze dziecko, które kiedykolwiek trzymał w ramionach. Pamiętał, że kiedy James mu go podał, Remus nie wiedział nawet jak ma go złapać. Niemowlę było takie malutkie i bezbronne, że bał się iż może zrobić mu krzywdę. A mimo to James bez lęku mu je podał. Nikt nigdy nie zaufał Remusowi do tego stopnia, nawet jego właśni rodzice.

Zawsze sądził, że kiedy wreszcie ponownie spotka Harry’ego, chłopiec będzie choć w części pamiętał, że chętnie go pozna, usłyszy o swoich rodzicach i dawnych czasach. A tymczasem nic nie poszło tak, jak tego się spodziewał. Harry nie pamiętał go. Nie znał ani jego, ani Syriusza. Nie znał ich świata. Miał nową rodzinę, nowy dom i choć Remus w głębi serca cieszył się z tego powodu, to jednak nie potrafił wyzbyć się smutku. Tak bardzo pragnął znowu go przytulić. Sam nie mógł być ojcem, ale dzięki Harry’emu te lata temu poczuł choć namiastkę tego uczucia.

Teraz pragnął znowu ją poczuć. Choćby przez chwilę.

Ciche pukanie do drzwi wyrwało go z rozmyślań. Uniósł głowę, by w progu ujrzeć Syriusza. Mężczyzna wyglądał strasznie po ostatnich, nie przespanych nocach. Oczy miał zaczerwienione od częstego płaczu, skórę poszarzałą. Jedynie Remus wiedział, jak bardzo przeżył tamten dzień. Od niego dawny Syriusz przygasł, zostawiając w swym miejscu jedynie pustą skorupę, przepełnioną żalem.

- Siri – szepnął Remus, wstając od biurka. Syriusz oderwał się od framugi i ruszył w jego stronę, aby na środku sali, zamknąć drobniejszego mężczyznę w swych ramionach, skrywając twarz w jego włosach. Remus poczuł, jak jego ukochany drży. – Siri, kochanie, shhhh, będzie dobrze. Zobaczysz.

- Remy, ja nie mogę… - wyłkał Syriusz słabo. – Ja nie chcę, aby Harry mnie znienawidził. Nie chcę żeby wrócił do Japonii, myśląc, iż my go w ogóle nie kochamy. Remy, ja go bardzo kocham. Nawet nie wiesz jak bardzo. Nie ważne jest już dla mnie, że ma nowych rodziców i nowy dom. Chcę tylko, abyśmy my też byli częścią jego życia. I to dobrą częścią, a nie jedynie przykrym wspomnieniem. Nie zniósłbym tego!

Remus objął go mocniej. Na Merlina, on też tego pragnął. Pragnął, aby Harry ujrzał w nich swoich bliskich. Dumbledore był głupcem, starym, naiwnym głupcem, który uważał, że wszyscy zgodzą się być manipulowani przez niego, tak jak on tego zapragnie. Niestety wyglądało na to, że życie nauczyło Harry’ego samodzielności i doceniania własnego zdania. Jeśli Albus sądził, że pokieruje chłopcem niczym marionetką, to się bardzo pomylił. Tylko czemu w wyniku tego, oni musieli cierpieć. Przez jego machinacje na zawsze mogli utracić Harry’ego. Voldemort mógł iść do diabła, oni chcieli tylko, aby Harry im przebaczył.

Remy, nie wypuszczając Syriusza ani na chwilę z objęć, wyszedł z sali i skierował się w stronę ich komnat. O tej porze uczniowie spożywali kolację w Wielkiej Sali, więc nie musiał się obawiać, iż ktokolwiek ich zobaczy. Zresztą i tak zbytnio się tym nie martwił. Była wojna i każdy, posiadający choć odrobinę uczuć, przeżywszy jej okrucieństwa, miał prawo się załamać. A jeśli uczniowie nie potrafiliby tego zrozumieć, to może nie było po co dalej walczyć.

Powoli dotarli do celu i Remus otworzył drzwi. Za kilka dni miała nadejść pełnia; już teraz czuł jej bliskość, spoglądając na prawie dopełniony księżyc. Jednak do tego czasu musiał choć trochę uspokoić Syriusza. Wiedział, że jeśli mu się to nie uda, to podczas pełni jego serce będą przepełniały żal, smutek i wątpliwości, a wtedy przemiana będzie jeszcze cięższa, nawet pomimo eliksiru.

Pomógł Syriuszowi położyć się na ich łóżku. Zdjął mu buty i wierzchnią szatę. Syriusz nawet na to nie zareagował, zachowując się niczym żywa lalka. W ich komnatach zawsze było chłodniej, niemal równie chłodno jak w lochach Severusa, a to dlatego, że Remusowi było notorycznie gorąco. Metabolizm wilkołaka sprawiał, że jego temperatura ciała była o kilka stopni wyższa niż normalnego człowieka i Syriusz zwykł chichotać z faktu, że kiedy inni ubierali się w dziesięć warstw odzieży, Remus chodził zaledwie w lekkiej kurtce. A już w ich pokojach zwykłym było ujrzeć go boso i w cienkiej szacie. Za to w sypialni panowało ciepło, specjalnie dla Syriusza, żeby mógł spokojnie spędzać noc nie dygocząc z zimna, no i żeby podczas pewnych, nazwijmy to, czynności, było przyjemnie. Mhmm, o tak.

Ale to nie dzisiaj. Dzisiaj nie potrzebowali tego. Dzisiaj pragnęli tylko wspólnej bliskości, czułych objęć i świadomości, że nie są sami.

Remus zrzuciwszy szatę, wsunął się do łóżka i natychmiast przytulił drżące ciało Syriusza. Przytulił go tak mocno, że każdy normalny człowiek zacząłby się dusić, ale Syriusz jeszcze bardziej do niego przylgnął.

- Remy…

- Tak, kochany.

- Czy będzie jeszcze kiedyś dobrze? Czy nastąpi kiedyś spokój?

- Na pewno, mój drogi. Musisz w to wierzyć. Musisz mieć nadzieję.

- Tylko coraz trudniej mi ją utrzymywać, Remy – szepnął przez łzy Syriusz. – Tyle lat wojny, tyle ofiar, tyle cierpień i cały ten czas trzymałem się nadziei. Ale ona jest coraz kruchsza. Nie mam już na czym jej budować. I jeszcze Harry…

- Nie mów tak, Siri – przerwał mu Remus. – Błagam cię, nie mów tak. Masz mnie. Pozwól swojej nadziei oprzeć się o mnie, pozwól mi być jej filarem. Siri, proszę cię. Nie zostawiaj mnie. Co się stanie ze mną, jeśli ciebie zabraknie? Błagam cię, Siri.

Syriusz uniósł nieznacznie głowę i spojrzał szeroko otwartymi oczyma na leżącego przy nim mężczyznę. Delikatnie dotknął jego twarzy, zdziwiony nieco, gdy wyczuł pod palcami wilgoć.

- Płaczesz? – spytał cicho.

Odpowiedź nie nadeszła tak szybko, jakby tego pragnął. Drobnym ruchem ręki zapalił świeczkę na stoliku nocnym. W jej słabym, ale wystarczającym świetle dostrzegł łzy w kącikach oczy ukochanego, które lada chwila miały spłynąć po policzkach. Delikatnie otarł je, na co Remus zadrżał nieznacznie.

- Kochanie…

- To nic – załkał Remus.

- Remy?

- Nie lubię, jak mówisz takie rzeczy. Nie lubię, gdy mówisz, jakbyś się nie liczył dla nikogo, że jeżeli ciebie nie będzie, świat będzie lepszy. Wcale nie! Jak myślisz, co by się ze mną stało? Ostatni Huncwot, żałosny wilkołak, którego wszyscy przyjaciele zostawili. Nawet ukochany…

- Nie! Nigdy! – zakrzyknął Syriusz. Poderwał się i czym prędzej przygarnął Remusa w ramiona. – Nie płacz, mój maleńki. Nie zostawię cię, nigdy. Obiecuję ci, Remy. Ale proszę cię, nie płacz!

Remus ukrył twarz w jego piersi. Mimo iż nie płakał, to jednak potrzebował bliskości Syriusza, poczucia jego ramion wokół siebie. Nie mógł powiedzieć, żeby jego rodzice go zaniedbywali, ale faktem było, iż od dnia, kiedy został naznaczony klątwą wilkołaka nie okazywali mu aż tyle uczuć co zwykle. Wiedział, że po prostu się go bali, ale dla dziecka, którym wtedy był, oznaczało to tylko mniej uścisków i rodzicielskiej miłości. Dopiero w Hogwarcie, gdy poznał Syriusza, James’a, a nawet Petera, odnalazł choć część tych brakujących uczuć. Zwłaszcza od Syriusza. Dlatego nawet najmniejsza myśl o tym, iż mogłoby zabraknąć go przy nim, była prawdziwą torturą. Wątpił, aby to przeżył.

Po dłuższej chwili odsunął się jednak od Syriusza i posłał ukochanemu nieznaczny uśmiech.

- Widzisz do czego dochodzi, gdy popadamy w rozczulenie? – zachichotał słabo. – Obaj się rozklejamy i nie dochodzimy do konstruktywnych wniosków.

Otarł resztki łez.

- Jak to nie? – oburzył się Syriusz, ciesząc się nieco, iż humor Remusa choć trochę się poprawił. – Doszliśmy do wniosku, że się kochamy i żyć bez siebie nie możemy, a to, jak dla mnie, bardzo konstruktywny wniosek.

Remus roześmiał się cicho.

- Tak, chyba masz rację. – Pochylił się i musnął ustami usta Syriusza. – Kocham cię, mój najdroższy.

- Ja ciebie też, Remy – wyszeptał Syriusz, tuląc drobniejszego mężczyznę. – Bardzo cię kocham.

 

--o0o--

 

Powiedzenie, że na wystawie było dużo ludzi, byłoby niedomówieniem. Severus i Lucjusz byli naprawdę zaskoczeni ilością gości. Przedstawiciele ministerstw, arystokraci, właściciele wielkich firm. Wszyscy wystrojeni, rozbawieni i udający, iż świat należy do nich. Pośród nich obaj mężczyźni dostrzegli kilkoro czarodziei, ale nikogo, kogo by bliżej znali i z kim mogliby porozmawiać. Pozostało im własne towarzystwo, przy kieliszku szampana. Spacerowali więc od gabloty do gabloty, przyglądając się ustawionym w nich eksponatom. Musieli przyznać, że ich piękno było urzekające. Nigdy w Anglii nie widzieli tak delikatnych i tak mistrzowsko wykonanych przedmiotów. Niektóre z nich, według podpisów, miały nawet kilka stuleci, a wciąż wyglądały na zrobione zaledwie przed kilkoma dniami.

- Na Merlina, to jest naprawdę cudowne – szepnął Lucjusz, przyglądając się właśnie replice jednego z japońskim zamków. – Jak coś tak wielkiego i rozbudowanego, może być jednocześnie tak delikatne i smukłe? Naszym budowlom nigdy nie udaje się osiągnąć takiego rezultatu. Czego bym nie dał, aby posiadać taki pałac.

- I wyobraź sobie, że oni wciąż mieszkają i budują takie budowle – dodał Severus. – Piękne. Naprawdę piękne.

Rozejrzał się po raz kolejny po wypełnione ludźmi galerii. Wśród gości od razu dostrzec można było młode kobiety ubrane w wielobarwne kimona i umalowane na podobieństwo gejsz. W porównaniu z przesadnie wystrojonymi i obwieszonymi biżuterią angielskimi damami, wyglądały niczym majestatyczne motyle przy ochlapanych farbą ćmach. Pod ścianami zaś stali mężczyźni, w męskiej wersji tradycyjnych strojów, robiąc za ochronę, choć zarówno Severus jak i Lucjusz podejrzewali, iż miecze, które nosili, nie były tylko na pokaz.

Z jednej z mniejszych sal zaczęła dobiegać spokojna, łagodna muzyka.

- Idziemy zobaczyć co się dzieje? – zapytał Lucjusz.

- Oczywiście – odparł Severus. – Pottera jeszcze nigdzie nie widziałem, a nie ma sensu stać bezczynnie.

Udało im się przebić przez tłumek i stanąć w pierwszym rzędzie. Przed nimi na powierzchni około dziesięciu metrów kwadratowych leżały maty. Na nich zaś stały wazony ze starannie ułożonymi ikebanami. Na środku klęczała, na tradycyjny japoński sposób kobieta. Jej czarne włosy upięte były starannie z wpiętymi w nieozdobnymi grzebieniami. Miała na sobie ciemnofioletowe kimono z wymalowanymi na nim jaśniejszym odcieniem pięknymi liliami. Obok niej na niewielkiej poduszeczce w podobny sposób siedział chłopczyk o złocistych lokach i intensywnie niebieskich oczach. Jego anielska twarzyczka była nieruchoma, ale oczka błądziły po zebranych wokoło ludziach. Naprzeciwko tej pary klęczała druga, kobieta i mężczyzna, ale to właśnie ta pierwsza dama zdawała się być tutaj najważniejsza, powoli rozpuszczając w niewielkiej czarce zielonkawy proszek.

Severus i Lucjusz przyglądali się temu z nieskrywanym zachwytem. Nawet dla nich, czarodziejów, którzy widzieli w swoim życiu wiele, ceremonia parzenia herbaty zdawała się tchnąć jakąś tajemną magią. Emanował z niej spokój i harmonia. Tu każdy ruch był przewidziany i pełen precyzji. Nie było miejsca na szybkość czy też zaniedbanie. Subtelność, z jaką wykonujący ceremonię się poruszali wręcz hipnotyzowała, oglądających ją widzów.

Severus westchnął cicho, bojąc się naruszyć powstałą wokoło atmosferę. Kobieta, która tym wszystkim kierowała w tej jednej chwili stała się zarówno dla uczestników ceremonii, jak i dla obserwatorów, centrum wszechświata. Śledzili każdy jej ruch i Sev przypuszczał, że gdyby ona nagle się rozsypała, niczym delikatna porcelana, z której wykonane były czarki, wszyscy wokół straciliby oddech. To było niesamowite przeżycie.

- Sev, chodźmy dalej – szepnął mu w pewnej chwili do ucha Lucjusz, wytrącając z tego lekkiego transu. – Podobno mają być jakieś inne pokazy.

Severus skinął milcząco głową i obaj powoli wycofali się z salki.

- Co masz teraz ochotę obejrzeć? – zapytał Lucjusz.

- Sam nie wiem – mruknął Severus. – Mam wrażenie, że czego bym nie obejrzał, będę pod wielkim wrażeniem.

- Też mi się tak wydaje. Powiem ci szczerze, że nie za bardzo miałem ochotę się tu zjawić, ale teraz myślę, że bym żałował.

- Masz rację. Coś mi się widzi, że po tej wystawie będę miał strasznie melancholijny nastrój.

- To w takim razie trzeba zobaczyć coś żywszego – stwierdził Lucjusz i pociągnął go ku następnemu zbiorowisku.

Tym razem okazało się to coś znacznie odmiennego od ceremonii parzenia herbaty. Ich oczom ukazał się wysoki młodzieniec w czarnym kimonie. Jego długie włosy opadały jedwabistymi pasmami aż do pasa. W dłoni trzymał łuk, który był przynajmniej jeszcze raz tak długi, jak te, do których przyzwyczajeni byli w Anglii. Chłopak powoli napiął go i wycelował ku stojącej na drugim końcu sali tarczy. Lucjusz wyraźnie widział na jego twarzy skupienie. To młode oblicze było idealne. Subtelne rysy teraz ściągnięte nieco przez poważny wyraz twarzy. Oczy, czarne jak dwa węgle, ale jednocześnie błyszczące niczym diamenty. Piękny…

Chwila!!! Czy ja właśnie pomyślałem o tym chłopaku, że jest piękny?? Niemożliwe! Ostatni raz pomyślałem coś takiego, gdy…

Z przerażeniem stwierdził, że nie pamiętał kiedy. Owszem, Narcyzja była piękną kobietą, ale przy tym chłodną i wyrachowaną. Nigdy nie ukrywała, że poślubiła go tylko dla jego pieniędzy. Ani razu nie poczuł od niej ciepła, które biło teraz od tego młodzieńca. Nie znał go, po raz pierwszy widział na oczy, nigdy nawet nie zamienił z nim choćby jednego słowa, a mimo to miał wrażenie, że dobrze by się przy nim czuł. Nie wiedział, co to było za uczucie. Nigdy jeszcze nie poznał jego smaku, ale pragnął go. Pragnął, poczuć go bardziej i więcej, coraz więcej.

Zacisnął pięści, gdy mięśnie młodzieńca napięły się i w następnej chwili strzała została wypuszczona. Cichy świst przeszył ciszę, która się wokół wytworzyła. Przez cały ten czas nikt nie odważył się choćby westchnąć głośniej, aby nie zrujnować skupienia łucznika. A teraz nagle wszyscy się rozluźnili. Strzała przeleciała salę, by zaledwie po sekundach utkwić w samym środku tarczy.

Młodzieniec opuścił łuk, odetchnął głęboko i uniósł głowę. Dopiero po chwili skłonił się uroczyście obserwatorom swojego pokazu. Niemal natychmiast rozległy się gorące oklaski.

Lucjusz, przypomniawszy sobie, że nie jest sam, a zamierzając zagadać młodzieńca, położył dłoń na ramieniu Severusa.

- Idź dalej, Sev. Ja tu jeszcze chwilkę zostanę.

Severus spojrzał na niego, zdziwiony. Jednak wyraz oczu przyjaciela powiedział mu wszystko. Uśmiechnął się tylko i skinąwszy głową, odszedł w innym kierunku, zostawiając Lucjusza i życząc mu po cichu szczęścia.

Zresztą nawet jakby Severus został, to Lucjusz i tak nie zwróciłby już na niego większej uwagi. Teraz skoncentrowany był jedynie na tym cudownym młodzieńcu. Musiał go poznać. Musiał zamienić z nim choć parę słów. Musiał…

Powoli, bez pośpiechu zbliżył się do łucznika. W końcu nie był jakimś tam młokosem, którym kierowały hormony. On nie działał pochopnie, to nie był jego styl. Poza tym, aż za dobrze wiedział, że kogoś takiego, jak ten chłopak nie zdobędzie natarczywością. O nie, to na niego by nie podziałało.

- Przepraszam – odezwał się cicho, kiedy nieznajomy zaczął powoli składać łuk i chować go do długiego futerału. Chłopak uniósł głowę, odrobinę zaskoczony. Po raz pierwszy Lucjusz miał okazję ujrzeć całą jego twarz i od razu doszedł do wniosku, iż piękniejszej w życiu nie widział. Na Merlina, jak ktoś w ogóle mógł mieć takie czarne oczy! Nawet oczy Severusa, w jego mniemaniu, nie mogły się z nimi równać. – To było wspaniałe. Można wiedzieć gdzie nauczyłeś się tak wspaniale strzelać?

Chłopak uśmiechnął się, sprawiając, iż serce Lucjusza zaczęło szybciej bić. W duchu dziękował za to, iż założył obszerną pelerynę, która chroniła go przed jawną kompromitacją.

- Oj, trenuję od dzieciństwa – odpowiedział chłopak. Jego głos był miękki i melodyjny. – Trzeba mieć dobre oko i dużo cierpliwości, no i oczywiście dużo trenować, a wtedy można liczyć na wyniki. Oczywiście pomaga jeszcze, jeśli łuk jest idealnie dopasowany do łucznika. Chociażby tak jak mój.

Powiódł pieszczotliwie palcami po czarnym yumi. Lucjusz musiał szybko przełknąć ślinę i odegnać z umysłu te wszystkie obrazy, które podsuwała mu jego rozszalała wyobraźnia. Ach, jakże byłoby miło poczuć te dłonie pieszczące coś innego, niż łuk. Mhmmm…

Lucjusz szybko przywołał się do rzeczywistości, będąc jednak aż nadto świadomym tego, iż się czerwieni.

- Sądzę, że trudno byłoby w Anglii znaleźć taki łuk jak twój – zauważył.

- Niestety to prawda. – Chłopak zawiązał futerał. – Takie łuki, jak mój, powleczone laką, wykonywane są tylko w Japonii. Jest to całkowicie ręczna robota, wykonana na zamówienie i dość droga. Dlatego łuk ten używam jedynie do ceremonii, lub pokazów. Żal byłoby go zniszczyć podczas zwykłych ćwiczeń. Istnieje bowiem zaledwie kilka klanów, które się tym zajmują i wiedza na ten temat przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i niezwykle pilnie strzeżona.

- Muszę przyznać, że doskonale rozumiem tych mistrzów. Dobrze jest trzymać swoje sekrety w tajemnicy – stwierdził Lucjusz. – Ale z drugiej strony, cieszę się, że udostępniają efekty swojej pracy, zwłaszcza tak wybitnym łucznikom, jak ty sam

Młodzieniec spuścił głowę, wyraźnie zmieszany, próbując ukryć wypływający na jego policzki rumieniec.

- Dziękuję bardzo za pańskie uznanie, panie…?

- Och, gdzie się podziały moje maniery. Jestem Lucjusz Malfoy. Miło mi – wyciągnął rękę i chłopak uścisnął ją lekko.

- Sageshima Sakio. Cała przyjemność po mojej stronie – odparł chłopak. – Miło usłyszeć słowa uznania od kogoś, komu jest obca japońska kultura i tradycja, choć przypuszczam, iż jest pan wyjątkiem. Dla większości z tych, którzy oglądali mój mały pokaz była to tylko rozrywka. Może im się podobała, może będę miał szczęście, jak wspomną mnie kilka razy w najbliższym czasie, ale i tak prędzej czy później całkiem zapomną. Przykre ale prawdziwe.

Lucjusz westchnął i obrzucił salę przelotnym spojrzeniem. Rzeczywiście, większość z gości zdawała się już całkiem zapomnieć, iż przed chwilą odbywał się tu jakiś pokaz.

- Niestety, w dzisiejszych czasach większość ludzi z wyższych sfer to dorobkiewicze i snoby, nie mający pojęcia o sztuce czy nauce. Jedyne co ich interesuje, to pieniądze, zdobywanie coraz większej ilości pieniędzy. Żałosne.

Sakio odruchowo zachichotał.

- Dziwne słowa, jak na kogoś, kto także pochodzi z wyższych sfer. Nie pasuje pan do nich.

- Przyjmuję to jako komplement – odpowiedział Lucjusz, kłaniając się nieco Sakio. – Moja rodzina jest tak stara, że trudno byłoby odszukać jej korzenie w mrokach wieków. Jedynie takie rody posiadają swoją tradycję i honor. Szacunek zdobywa się z czasem, a nie kupując go. Choć muszę przyznać, że i w mojej rodzinie zdarzały się podobne haniebne wypadki.

- Och, mogę pana uspokoić, panie Malfoy. W każdej rodzinie znajdzie się jakaś czarna owca. Nawet w tej najbardziej honorowej i czystej.

- Proszę, mów mi Lucjusz – zaproponował czarodziej. – Per pan brzmi tak oficjalnie. A ja miałbym ochotę porozmawiać z tobą spokojniej, dowiedzieć się czegoś więcej zarówno o łucznictwie jak i o kulturze z której się ono wywodzi.

Sakio przyjrzał się mu uważnie, po czym skinął głową na zgodę.

- Bardzo chętnie. Jeśli będziemy mieli szczęście, to może uda nam się znaleźć spokojny stolik na tarasie i porozmawiać. Miałbyś ochotę napić się tradycyjnej japońskiej herbaty, Lucjuszu?

- Z największą przyjemnością. – Nonszalancko skłonił się Sakio, który ujął go pod rękę i powoli skierował w stronę schodów na piętro. Przez cały ten czas Lucjusz nie mógł wprost uwierzyć, że mu się udało. Będzie mógł chociaż zachować w pamięci te parę chwil, które spędzi z Sakio na rozmowie, gdyż wątpił, aby kiedykolwiek jeszcze mógł go spotkać.

 

--o0o--

 

- Hari? – zapytał szeptem Sakio, spoglądając w stronę sąsiedniego łóżka, na którym spał jego brat. Było sporo po północy, właściwie można było powiedzieć, że był wczesny ranek, a on wciąż nie mógł zasnąć. Co prawda wrócili późno, bo coś takiego jak inauguracja wystawy nie kończy się po dwóch godzinach i choć był wykończony, nie mógł zasnąć.

- Mhmm? – nadeszła niewyraźna odpowiedź.

- Śpisz?

- Właściwie to nie – mruknął Harry. Uniósł się na łokciu i zerknął na Sakio. – A co?

- Możemy porozmawiać?

- Jasne. Co się stało?

Sakio uniósł się i usiadł, opierając plecami o ścianę.

- Poznałem dzisiaj kogoś – wyznał cicho.

- Ooo – zainteresował się Harry, całkiem zapominając o zmęczeniu i śnie. – Mogę poznać trochę więcej szczegółów?

Usiadł na łóżku i otuliwszy się kołdrą, czekał na odpowiedź brata. Sakio zachichotał.

- No cóż, właściwie nie ma wiele więcej szczegółów – odparł szczerze. – Nazywa się Lucjusz i jest najprzystojniejszym facetem, jakiego w życiu widziałem. Podszedł do mnie po moim pokazie i zagadnął. Z początku sądziłem, że to kolejny bogaty frajer, którego szybko spławię. Choć muszę przyznać, bardzo przystojny frajer. Jednak jak zacząłem z nim rozmawiać, zmieniłem zdanie.

- Był aż taki wyjątkowy?

- Oj tak! Zaczęliśmy rozmawiać o japońskiej kulturze. Zadawał takie pytania, które większości ludzi nigdy nie przyszłyby do głowy. Prawdziwy intelektualista ze starego arystokratycznego rodu. I jeszcze ten jego wygląd. Ach, Hari! Te jego prawie białe włosy, takie długie i jedwabiste. I te lodowato niebieskie oczy, nigdzie takich nie widziałem.

Harry roześmiał się.

- Czy ty trochę nie przesadzasz? – zapytał. – Jakby cię ktoś posłuchał, to pomyślałby, że mówisz o bogu.

- Och, dla mnie to on mógłby być nawet demonem, zupełnie by mi to nie przeszkadzało. Mówię ci, Hari, chyba się w nim zakochałem.

Hari natychmiast spoważniał i przyjrzał się bratu uważnie.

- Onii-chan, jesteś pewien? A czy przypadkiem nie jest to tylko zwykłe zauroczenie? Przecież najprawdopodobniej już nigdy więcej się nie zobaczycie. Nie chcę żebyś później leczył złamane serduszko.

- Wiem, Hari, doskonale zdaję sobie sprawę – jęknął Sakio. – Bogowie, takie już moje parszywe szczęście. Kiedy wreszcie zwróciłem na kogoś uwagę, to pewnie już nigdy go nie zobaczę. Niech to licho!

Harry podniósł się i podszedł do brata. Przytulił go mocno, ze smutkiem dostrzegając zbierającą się w jego oczach wilgoć. Sakio przylgnął do niego.

- Bogowie, jak ja pragnę znowu go zobaczyć! – załkał. – Nigdy nie sądziłem, że tak się zakocham. Nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia. Sądziłem, że to jakaś romantyczna bzdura. A tymczasem… Tymczasem zakochałem się jak ostatni głupiec w mężczyźnie, którego ledwie znam i pewnie nigdy więcej nie spotkam. Żałosne!!!

- Sa-chan, braciszku – szepnął Harry w gęste włosy brata.

- I wiesz co jest jeszcze bardziej żałosne? Gdybym wiedział, że to tylko zauroczenie, jakoś bym sobie z tym poradził. A ja wiem, że to coś więcej. Wiem, że te kilka chwil wystarczyło, abym się zakochał. Ja, głupiec, oddałem swoje serce i już nigdy go nie odzyskam. Obcemu mężczyźnie!

Sakio zacisnął swoje ramiona wokół pasa brata, skrywając twarz w jego piżamie. Nie płakał, jeszcze nie, ale wątpił, aby to długo potrwało. Poczuł, jak Harry pomaga mu ponownie się położyć i kładzie się przy nim. Jego młodszy brat wciąż mocno go tulił, nakrywając ich kołdrą.

- Ha-chan, powiedz, że wszystko będzie dobrze – szepnął Sakio. – Proszę cię. Muszę to usłyszeć, nawet jeśli zabrzmi to głupio.

- Wszystko będzie dobrze, onii-chan – rzekł Harry, muskając ustami czoło brata. – Obiecuję ci to, Sakio. Obiecuję ci.

- Wierzę ci, Ha-chan – wymamrotał Sakio. – Naprawdę…

Kiedy przez dłuższą chwilę panowała cisza, Harry zerknął na brata. Sakio spał, choć nawet we śnie na jego twarzy widać było smutek i ślady łez. Harry delikatnie przeczesał włosy brata. Miał zamiar spełnić swoją obietnicę. Nie lubił rzucać słów na wiatr i składać bezpodstawnych obietnic, zwłaszcza komuś, na kim bardzo mu zależało. Dlatego też, choć nie wiedział jak to zrobić, zamierzał wypełnić wypowiedziane niedawno słowa. Z całego serca pragnął, aby Sakio był szczęśliwy.

Objąwszy Sakio mocniej i wtuliwszy głowę w jego włosy, zamknął oczy. Po chwili w pokoju nie słychać było już nic, poza równomiernym oddechem obu braci.

 

--o0o--

 

Muzyka wypełniała komnaty lekko drżącymi tonami. Dźwięki zdawały się wypływać jeden z drugiego, tworząc tak idealną całość, tak piękną, iż trudno byłoby nie przystanąć i choć przez chwilę nie posłuchać. Rzadko kiedy słychać było w Hogwarcie tak cudowną muzykę. Zaledwie kilkoro z uczniów zdradzało jakiś talent artystyczny, a jeszcze mniej umiało grać na jakimś instrumencie. Zresztą, podobna sytuacja miała miejsce wśród wykładowców. Żartem, który krążył przez wiele lat po korytarzach Hogwartu było, iż otrzymawszy dar magii, natura całkiem pożałowała czarodziejom artystycznego dotyku. Dlatego każdy, kto posiadał choćby najmniejszy zmysł twórczy był wysoko ceniony.

A przynajmniej w każdej normalnej rodzinie by tak było. Niestety Severus miał tego pecha, że nie urodził się w normalnej rodzinie, nawet w standardach czarodziei.

Severus energiczniej zaczął grać na skrzypcach, czując powracający do niego gniew i żal. Przez te wszystkie lata nie było dnia, aby o nich nie pamiętał. Ileż to razy ukrywał się z daleka od ojca, aby poćwiczyć grę. Ileż to razy Marasmus katował go do nieprzytomności, próbując wybić Severusowi te głupie, według niego, marnotrawstwo czasu, nie wiedząc, że po każdym takim razie, młody czarodziej był jeszcze bardziej uparty i zawzięty. Gry na skrzypcach Severusa nauczyła matka, jedyna osoba z całej jego rodziny, która była mu bliska i która troszczyła się o niego. Sama potrafiła pięknie grać na skrzypcach i na fortepianie i tą miłość do muzyki przekazała synowi. Z całej rodziny Snape’ów jedynie ona szanowała sztukę.

Niestety, Severus nie długo cieszył się jej matczyną miłością. Marasmus od chwili zaaranżowanego przez rodziny ślubu poniżał żonę, nieraz nawet posuwając się do bicia. W końcu ta delikatna i wątła kobieta nie wytrzymała tego. Zmarła, kiedy Severus miał zaledwie osiem lat. Od tej pory jego życie z już i tak ciężkiego, zmieniło się w koszmar. Został sam, z ojcem, który uważał go za dziwaka, mięczaka, a nawet bękarta, choć doskonale wiedział, że nie było takiej możliwości.

Ale nawet śmierć matki go nie złamała. Z jeszcze większą determinacją ćwiczył grę, doprowadzając do mistrzostwa swoje umiejętności. W międzyczasie odkrył wspaniały świat eliksirów i wykorzystywał go na każdym kroku. Marasmus uważał tą część sztuki czarodziejskiej za dziwactwo, nie widząc w niej nic pożytecznego i godnego uwagi. Napełniała go ona wręcz obrzydzeniem, przez co unikał laboratorium z prawdziwym uporem, podczas gdy Severus w laboratorium widział swój azyl. Jedynie tam Marasmus nie był w stanie na niego krzyczeć, bić go i poniżać, a wszystko to z prostej przyczyny – w ogóle tam nie wchodził. Śmieszniejsze było to, że nawet kiedy Voldemort był zachwycony umiejętnościami Severusa w ważeniu eliksirów, Marasmus wciąż je lekceważył.

Severus już dawno temu przestał nazywać Marasmusa ojcem. Dla niego był to człowiek, który zabił jego matkę, a jego życie zmienił w piekło. Marasmus nie zasługiwał na to, aby mieć syna, toteż Sev, mimo iż nosili to samo nazwisko, całkiem odciął się od rodziny. Dla nich był rysą na ich wspaniałym honorze, wiernych sług Voldemorta. Albo się do niego nie odzywali, albo robili wszystko aby utrudnić i upodlić mu już i tak przykre życie. Nienawidził ich z całego serca. Nigdy nikogo nie nienawidził tak gorąco. Nawet James’a Pottera.

Płynną zmianą tonacji zakończył utwór, by przez dłuższą chwilę stać w bezruchu i wsłuchiwać się w cichnące powoli dźwięki. Zwykle gra go uspokajała. Nawet po ciężkim dniu potrafiła ukoić jego nerwy i przywrócić choć chwilowy spokój. Ale nie tym razem.

Przed kilkoma godzinami wrócił z wystawy i od tego czasu nie potrafił się uspokoić. Wciąż miał przed oczyma ten sam widok. Młodzieniec, o długich czarnych włosach, zaplecionych w gruby warkocz, intensywnie zielonych oczach i z dziwną blizną w kształcie błyskawicy na czole, stojący w czarnym tradycyjnym stroju z mieczem w dłoni. Jego ruchy podczas walki, takie pełne gracji i wewnętrznej siły. Urzekające! Tak samo jak ich wykonawca. Cóż on by nie dał, aby móc spędzić z nim choć kilka chwil.

Na Merlina!!! Jak to możliwe, aby mógł w ten sposób myśleć o synu Pottera??

Jednak prawdą było, że w tym przystojnym młodzieńcu prawie nie dostrzegał jego ojca. Może to przez ten strój, a może uczesanie. Nie miał pojęcia.

Minęło sporo czasu, od kiedy Severus czuł do kogoś tak silne emocje, które nie były nienawiścią czy też gniewem. I to go przerażało. Nie pozwalał sobie na spuszczenie maski i pokazanie światu prawdziwego siebie. Nie mógł sobie na to pozwolić, jeśli nie chciał zostać zranionym.

Kiedy zostawiał Lucjusza wyraźnie zaaferowanego łucznikiem, będąc nieco rozbawionym zachowaniem przyjaciela, nawet nie przypuszczał, że jego też czeka podobny los. Przez dłuższą chwilę włóczył się po salach galerii, przyglądając się ze szczerym zaciekawieniem zebranym w nich dziełom sztuki. W końcu jednak znalazł się w sali, gdzie właśnie zaczynał się pokazowy pojedynek szermierczy. Przyjrzał się obu przeciwnikom i wtedy to poczuł, jak serce zaczyna mu szybciej bić. Z jednej strony doskonale wiedział, że jednym z szermierzy jest Harry Potter. Zdradziła go jego sławna blizna. Z drugiej, nie mógł nie zachwycić się wdziękiem, z jakim poruszał się chłopak, jego szybkością i gracją, jego pięknem.

- Cholera – zaklął pod nosem, odkładając skrzypce do futerału. Jego ramiona opadły, niczym przyciśnięte wielkim ciężarem. – Dlaczego właśnie ja? Dlaczego akurat przez niego?

W zdecydowanie złym humorze, opuścił swoje komnaty, mając głęboką nadzieję na przyłapanie na korytarzach jakiegoś ucznia, aby na nim móc się wyżyć.

 

--o0o--

 

Spotkanie Śmierciożerców wreszcie dobiegło końca i Lucjusz opuścił to zakazane miejsce czym prędzej, woląc już więcej nie być obiektem Cruciatusa. Wystarczył mu jeden raz. Już i tak wątpił, czy uda mu się dobrnąć do Hogwartu na własnych nogach. Wszystko go bolało, a ciałem targały niekontrolowane drgawki. Potrzebował się położyć i odpocząć, a tymczasem czekało go przynajmniej kolejne kilka godzin tłumaczenia i zdawania relacji. Czasami naprawdę miał ochotę rzucić tą robotę i po prostu uciec gdzieś, zaszyć się z dala od świata. Dobry nastrój, w jakim był po wystawie, prysł gdzieś bezpowrotnie. Szlag by to!

Teleportował się najpierw do swojego domu, aby w razie czego nie wzbudzić żadnych podejrzeń, po czym po dłuższej chwili uczynił to samo, ale tym razem lądując na granicy Hogwartu.

Za każdym razem było tak samo. Zawsze dwa razy oglądał się przez ramię, musząc zachować wszelkie środki ostrożności. Wiedział, że stawka jest zbyt wysoka. Gdyby coś się wydało, jego syn stałby się pierwszym celem ataku, a Draco wciąż żył w błogiej nieświadomości. I Lucjusz pragnął aby ten stan rzeczy pozostał jeszcze długi czas, a może i zawsze.

Powoli, utykając wyraźnie, przebrnął przez całą drogę do głównej bramy i zaczął z trudem wspinać się po wielkich schodach.

Nieoczekiwanie z mroków wyszedł czarny cień i nim Lucjusz się zorientował, Severus ujął go pod rękę. Jasnowłosy czarodziej spojrzał z niejakim zaskoczeniem na przyjaciela. Widocznie ból stępił jego refleks, bo nawet go nie zauważył.

- Chodź, Luc, pomogę ci – szepnął Severus i Lucjusz z wdzięcznością oparł się o niego. – Widzę, że Voldemort był w kiepskim nastroju.

- Z każdym dniem jest w coraz gorszym – westchnął Lucjusz. Razem znowu podjęli wędrówkę do gabinetu dyrektora. – Wygląda na to, że pojawienie się Pottera wkurzyło go niesamowicie. Z tego co wywnioskowałem, wysłał coś na kształt listu gończego za chłopakiem. Co młodsi narwańcy rzucili się w pogoń, sądząc że to im przyniesie sławę i uznanie Voldemorta. Głupcy.

Severus ściągnął brwi.

- Niedobrze. Trzeba jak najszybciej przekonać chłopaka do powrotu do Hogwartu, zanim będzie za późno. Tutaj będzie najbezpieczniejszy. Ale coś mi się widzi, że nie przyjdzie nam to zbyt łatwo. Dumbledore zrobił zbyt wielką gafę, aby dało się to tak łatwo załagodzić.

- Stary głupiec wreszcie trafił na godnego siebie przeciwnika – zachichotał, pomimo widocznego bólu Lucjusz. – Nie wiem, jak go w Japonii wychowywali, ale coś mi się widzi, że wyjdzie to nam wszystkim na zdrowie.

- Jasne – prychnął Severus. – Ja się nieco uspokoję, jak przekonam się, na jakim poziomie są jego umiejętności magiczne. Nie chciałbym się dowiedzieć, że on nic kompletnie nie umie.

Lucjusz spojrzał na niego.

- Sev, miej trochę wiary w innych.

- Ja nikomu nie wierzę.

- Nawet mnie? – spytał Lucjusz, po czym przybrał zraniony wyraz twarzy, co doskonale współgrało z wymalowanym już na niej bólem. – To mnie zabolało, Sev. Naprawdę zabolało. Po tylu latach sądziłem, że jestem godzien twego zaufania, a tymczasem…

- Och, zamknij się już – warknął Mistrz Eliksirów. Udał, że nie słyszy chichotu Lucjusza.

Dotarli do wejścia i po wypowiedzeniu hasła, zaczęli wspinać się po schodach do gabinetu. Już z daleka słyszeli głośne krzyki toczonej w gabinecie kłótni. A dokładniej mówiąc, jedna osoba krzyczała. Popatrzeli po sobie, uśmiechając się krzywo.

Minister Magii darł się tak głośno, że cudem było, iż nie pobudził jeszcze całej szkoły. Knot nigdy nie grzeszył ani zbytnią inteligencją, ani taktem. Jedynym, w czym był naprawdę dobry, to dbanie o własne interesy. Dla własnej popularności, gotowy byłby sprzedać duszę diabłu, przez co każdy normalny czarodziej trzymał go na dystans. Nie lubił, jak coś działo się nie po jego myśli, a Dumbledore zwykle działał w ten sposób.

- Wygląda na to, że Knot nie jest zadowolony – zauważył ironicznie Lucjusz.

- Poczekajmy tu chwilkę i dowiedzmy się o co właściwie chodzi – odparł Severus. – Nie za bardzo mam ochotę się z nim spotkać. Nie przepadamy za sobą zbytnio.

Lucjusz pewnie by się roześmiał, ale akurat Knot zaczął kolejną tyradę, tym razem znacznie głośniejszą.

- Ty stary głupcze!!! – krzyczał Minister. – Jak mogłeś pozwolić mu tak po prostu odejść? Po tylu latach Harry Potter wreszcie się odnalazł, a ty pozwoliłeś mu się znowu wymknąć. Zamiast go zatrzymać! Musimy go mieć. Musimy mieć jego moc!

- Korneliusie – odezwał się Albus i choć jego głos wciąż brzmiał spokojnie, wyczuwało się w nim nutę zdenerwowania. – A co ty byś zrobił? Związał go i zamknął gdzieś, a potem wykorzystał w walce z Voldemortem?

- A żebyś wiedział, że tak bym zrobił!!! – wrzasnął Knot. – Obowiązkiem gówniarza jest obronienie nas przed Tym-Którego-Imienia-Nie-Należy-Wypowiadać! I już ja sprawię, że go wypełni. Przez tyle lat się gdzieś ukrywał, ale tym razem nie pozwolę mu na to. Wysłałem już swoich Aurorów, szukają Pottera i mają rozkaz przyprowadzić go do Ministerstwa, bez względu na wszystko.

- Co takiego?! – Albus poderwał się z krzesła, nie mogą uwierzyć w to, co usłyszał. – Chcesz wykorzystać dziecko? Knot, chyba nie mówisz poważnie.

- Jak najbardziej – odciął się Minister.

- Nawet jeśli uda się tobie jakoś do niego dotrzeć, to wątpię, aby jego rodzina pozwoliła ci na coś takiego – westchnął Albus. Znał Korneliusa już wiele lat i nigdy jakoś specjalnie nie uważał go za inteligentnego, ale podobnej głupoty się po nim nie spodziewał.

- To nie jest jego rodzina! – oburzył się Knot, jeszcze bardziej zaskakując Dumbledore’a. – To jakaś farsa! Nie pozwolę, aby ze mnie kpiono. A Potter i tak nie ma wyjścia. Już ja się o to postaram.

I nie czekając dłużej błyskawicznie opuścił gabinet, gnając przed siebie z szaleńczym zamiarem wypełnienia swoich jeszcze bardziej szaleńczych planów. A ludzie mówili, że to Voldemort był szalony. Oj, gdyby tylko wiedzieli.

Albus opadł ciężko na swój fotel. Nie tego się spodziewał. To wszystko szło nie po jego myśli. Po raz pierwszy w życiu jego plany nie chciały się gładko wypełniać i na każdym kroku natrafiał na trudności. Nie dość że Harry Potter zaginął na tyle lat, to jeszcze teraz nie chciał w ogóle ich znać, podczas gdy Voldemort z każdym dniem rósł znowu w siłę, a na dodatek miał teraz na karku zwariowanego Ministra z manią wielkości. Gorzej już chyba być nie mogło.

- Albusie, nie możemy Knotowi na to pozwolić – rzekł Severus, pomagając Lucjuszowi wejść i sadzając go w jednym z foteli. Knot minął ich w korytarzu w takim pośpiechu, że nawet nie zauważył ich, ukrytych nieco w cieniu. Już samo to świadczyło o stanie jego psychiki, bo zwykle od razu robił wszystko, aby uprzykrzyć im życie, choćby słowami. Nie, żeby obaj młodzi czarodzieje pozostawali mu dłużni, nic z tych rzeczy. – On urządzi na Pottera prawdziwą nagonkę. Nie mówiąc już o tym, że podlegli pod niego Aurorzy to prawdziwe fajtłapy lub nadgorliwcy, kalający imię organizacji.

- Wiem, Severusie – szepnął Albus. – Boję się pomyśleć, co by się stało, gdyby Knot rzeczywiście zrealizował swój plan. Gotowy jest zmusić Harry’ego siłą, zupełnie nie przejmując się konsekwencjami. Wątpię, czy przejmuje się czymkolwiek poza własną popularnością.

Severus prychnął.

- Knot zawsze był idiotą i to bardzo ograniczonym idiotą. Ciągle się dziwię, jakim sposobem wybrano go na Ministra. Przecież jego niekompetencja jest z każdym dniem coraz większa.

- I na domiar złego, choć może to tylko moja paranoja się odzywa, nigdy nie byłem tak do końca pewien, po czyjej on właściwie jest stronie – dodał Lucjusz. – Najpierw w ogóle nie chciał przyjąć do wiadomości, że Voldemort powrócił, choć dawaliśmy mu niezbite dowody. Później robił wszystko, aby nas ośmieszyć i zdyskredytować. Dopiero kiedy Śmierciożercy niemal zniszczyli budynek Ministerstwa, skapitulował i przyznał, że jednak wojna się znowu rozpoczęła, choć i to zrobił niechętnie. Przez jego głupotę zginęło wiele niewinnych ludzi, bo on nie chciał wzmocnić ochrony Ulicy Pokątnej i innych miejsc publicznych. Kretyn! Gdyby nie to, że wymachuje różdżką, pomyślałbym, że jest mugolem.

Severus z trudem powstrzymał się od śmiechu, podczas gdy Albus musiał zakryć dłonią usta, aby nie stracić fasonu, choć widać było, jak mu się świecą z rozbawienia oczy.

Jednak sytuacja wcale nie była taka wesoła. Czasu mieli coraz mniej, a on zdawał się uciekać im jeszcze szybciej. Niedługo a sprawa stanie się dramatyczna.

- Musimy jakoś dojść do Harry’ego przed Ministerstwem i przekonać go, aby jednak zaczął uczęszczać do Hogwartu. Choćby tylko dla swojego bezpieczeństwa.

- Nie tylko przed Ministerstwem musimy go ochronić – wtrącił Lucjusz grobowym głosem, na co Albus spojrzał na niego uważnie. – Voldemort też rozpoczął polowanie na Pottera. I to intensywne. Aż żal mi się robi chłopaka, gdy pomyślę, że znalazł się między młotem a kowadłem. Nie zazdroszczę.

Albus zamyślił się.

- Czyli czasu mamy jeszcze mniej – szepnął.

- Tak – przyznał Severus. – Przecieka on nam dosłownie przez palce. Musimy zacząć działać, jeśli nie chcemy oddać walki walkowerem. Stawka jest zbyt duża.

- To prawda. A skapitulować nie możemy. Za daleko zaszliśmy, aby się teraz poddać. – Lucjusz westchnął. Całe jego ciało pulsowało bólem i jedyne o czym teraz marzył, to kąpiel i odpoczynek. – Wolę nie myśleć, co Voldemort by z nami zrobił. Nie pozwolę, aby kiedykolwiek położył swoją pokręconą łapę na moim synu. Narcyzja może lubić jego towarzystwo w łóżku, ale ja nie zamierzam tolerować go w pobliżu ani mojego syna ani mnie.

Zapadła ciężka cisza, która aż za nadto mówiła o powadze sytuacji. Tyle lat walki nie mogło pójść na marne. Bo jaki byłby sens się teraz poddać? Świat pod rządami Voldemorta byłby prawdziwym piekłem. Lepsza była już śmierć od takiej perspektywy.

- Dzisiaj już nic więcej nie zrobimy – stwierdził z niejaką rezygnacją Dumbledore. – Ty, Lucjuszu, potrzebujesz odpoczynku. Nie, nie kłóć się ze mną. Będziesz nam bardziej przydatny wypoczęty i w pełni sił. Severusie, wierzę, że dopilnujesz tego, żeby się przespał.

- Możesz na mnie liczyć – mruknął Severus, posyłając w stronę przyjaciela krzywy uśmieszek.

- Dobrze. W takim razie nie ma co przedłużać. Życzę wam spokojnej nocy, panowie.

To wystarczyło, aby dwaj czarodzieje opuścili gabinet. Severus pomógł Lucjuszowi zejść po krętych schodach, cały czas podtrzymując go ramieniem.

- Wiesz, pomimo wszystko jestem wdzięczny Dumbledore’owi, że kazał mi odpocząć – wyszeptał Lucjusz. – Mogę utrzymywać swój wizerunek, ale przy pierwszej lepszej okazji padłbym na twarz.

- Albus zdaje się doskonale wiedzieć o takich sprawach – odparł Severus. – Czasami mam wrażenie, że zna on innych lepiej, niż oni sami. Zamierzasz wracać do domu?

Lucjusz skrzywił się.

- Czy ja wiem – jęknął. – Nie mam ochoty widzieć tej zdziry i wysłuchiwać jej paplania. Mogłaby zrobić człowiekowi przyjemność i umrzeć w końcu. Jednak nie mam gdzie indziej się udać, a o nocy w hotelu raczej w tej chwili nie marzę.

- To zostań w Hogwarcie – zaproponował Severus. – Moje komnaty są wystarczająco duże, a to nie pierwszy i nie ostatni raz, kiedy będziemy dzielić łoże, więc nie powinieneś mieć z tym kłopotów. Poza tym tobie naprawdę przyda się porządny odpoczynek.

- Oj, Severusie – odezwał się przymilnym tonem Lucjusz. – Nie wiedziałem, że aż tak bardzo stęskniłeś się za moją osobą. Gdybym wiedział, to znacznie wcześniej odnalazłbym drogę do twego łoża i rozgrzał twoje zziębnięte ciało.

Mistrz eliksirów posłał mu powątpiewające spojrzenie.

- Luc, już kiedyś próbowaliśmy tego, pamiętasz. I raczej nic z tego nie wyszło. Nie obraź się, ale wolę ciebie jako przyjaciela niż jako kochanka.

Obaj roześmiali się, na wspomnienie tamtych dni. Nielicznych, kiedy nie musieli się martwić o przyszłość.



ROZDZIAŁ 11

 

 

Harry uważnie przyglądał się wyłożonym na stojakach ołówkom. Już od ponad godziny buszował po sklepie dla malarzy, oglądając wszystko ostrożnie i wybierając to, czego mu było potrzeba lub czego zaczynało mu brakować. Nigdy nie lubił robić zbyt wielkich zapasów, więc jego wizyty w tego typu sklepach w domu były dość częste i sprzedawcy już dokładnie orientowali się w jego potrzebach. Tutaj niestety było trochę inaczej, bo przecież nikt go nie znał, ale to wcale nie znaczyło, że zakupy były mniej owocne.

Stojący nieopodal Kojiro, przeglądał się z zaciekawieniem książkę opisującą różne techniki malarskie wraz z przykładami. Gdyby Harry przyszedł tu z kimś innym, pewnie by się bardziej spieszył, ale znał Kojiro na tyle, aby wiedzieć, że ten się nie będzie nudził i da mu spokojnie się rozejrzeć. Już trzymał w dłoniach kredki i pastele, jak również ryzę papieru i kilka kartek w różnych kolorach. Rzadko kiedy sięgał do farbek, uważając tą technikę za trochę zbyt dla niego czasochłonną, preferując kredki i ołówek. Zwłaszcza ten ostatni.

Ostrożnie wyjął jeden ołówek, sprawdzając opuszkiem palca grafit, po czym odłożył go na miejsce i sięgnął po drugi. Po kilku minutach miał już wybrane kilka egzemplarzy różnej twardości i z całym swoim łupem skierował się do lady.

- To wszystko? – spytała młoda sprzedawczyni, wyglądająca na studentkę.

- Poprosiłbym jeszcze gumkę chlebową – odparł Harry.

Dziewczyna sięgnęła po nią i zaczęła wszystko kasować.

- Skończyłeś zakupy? – zapytał Kojiro, podchodząc do Harry’ego.

- Tak, na jakiś czas powinno mi starczyć. – Odebrał od sprzedawczyni torbę z zakupami i razem z Kojiro wyszli ze sklepu. – Możemy jeszcze zajść po drodze do jakiejś pasmanterii albo jakiegoś sklepu w tym rodzaju? Toushi męczy mnie, abym nauczył go robić bransoletki szczęścia, a raczej kaasan nie cieszyłaby się za bardzo, gdyby do tych celów spruł jej jakiś szal lub sweter.

Kojiro roześmiał się głośno.

- Kolejne pokolenie będzie się uczyć bransoletek. Oj, doskonale pamiętam jak Sakio przyniósł tą modę ze szkoły do domu. Obaj nie robiliście nic innego, tylko pletliście bransoletki. Sam dostałem ich od was kilkanaście i nawet jeszcze gdzieś jej mam.

- Wciąż lubię od czasu do czasu je robić – przyznał Harry. – To jest doskonały sposób na skoncentrowanie się i relaks, nie mówiąc już o wypełnieniu wolnego czasu. Niech Tou-chan też się nauczy. Da to rodzicom chwilę spokoju.

- Sądzisz, że uda mu się na tak długo skupić swoją uwagę, aby zrobić całą bransoletkę ? Czy przypadkiem nie przesadzasz? W jego wieku skupienie to rzecz ulotna. Jak posiedzi nad czymś parę minut, można to liczyć za sukces, a bransoletki nie powstają w parę minut.

Harry wzruszył ramionami.

- Warto spróbować. Może coś z tego wyjdzie.

- Życzę powodzenia – prychnął Kojiro.

- Hej! Dziękuję za wiarę w moje umiejętności!

- Tu nie chodzi o twoje umiejętności, ale o cierpliwość Toushiego – wypomniał mu Kojiro spokojnie. I Harry musiał przyznać mu rację. Toushi był żywym srebrem, co było całkiem zrozumiałe dla małego lisiego demona. Wielu już próbowało zaskarbić sobie jego uwagę na dłużej niż pięć minut, wszyscy musieli prędzej czy później skapitulować.

Zahaczyli jednak o sklep, zakupując dość sporą liczbę różnokolorowej muliny, po czym skierowali się w drogę powrotną do hotelu. Nagle jednak Kojiro odebrał od Harry’ego torby i popchnął go nieco do szybszego marszu.

- Nie odwracaj się – szepnął. – Od paru minut idzie za nami grupka osób. Próbują się wtopić w tłum, ale marnie im to wychodzi. Przyśpiesz trochę.

Harry nerwowo przełknął ślinę. Nie był to już pierwszy taki przypadek w jego życiu, ale za każdym razem denerwował się równie mocno. Spojrzał na Kojiro. Mężczyzna miał ściągnięte brwi i czujnym wzrokiem rozglądał się dookoła.

- Jak myślisz? Kim oni są? – zapytał Harry lekko drżącym głosem.

- Nie mam pojęcia, choć przypuszczam, że to tutejsi czarodzieje. Mają za dziwaczne stroje jak na zwykłych ludzi. Na następnym skrzyżowaniu skręć w jakąś boczną alejkę. Spróbujemy ich zgubić.

- Myślisz, że nam się uda?

- Wyglądają na strasznych amatorów. Nie powinno być z tym problemów. Co wcale nie znaczy, że nie zaczynam się robić zły! – dodał w myślach Kojiro. Mieli szczęście, że był to środek dnia, a oni znajdowali się na bardzo ruchliwej ulicy. Głupotą byłoby zaczynanie walki w takim miejscu. Nie potrzebowali mieć jeszcze na głowie policji.

 

--o0o--

 

Kaizume siedział rozłożony na otomanie, z książką w ręku. Otwarcie wystawy udało się, recenzje były doskonałe i teraz mógł nieco odpocząć, pozwalając swoim podwładnym prowadzić wystawę. Codziennie donoszono mu, że odwiedzają ją tłumy ludzi, wychodzące z pełnym podziwem i zachwytem. To dobrze. Skoro ludziom się podobało i byli pod wrażeniem, to znaczyło, że chociaż część zamierzonego pierwotnie planu została wykonana.

Uniósł wzrok znad książki i uśmiechnął się z czułością. Aiko siedziała przy stole, ucząc Toushiego pisania i czytania. Pomysłowość chłopca sprawiała, że matka co rusz chichotała cicho, usłyszawszy kolejny komentarz syna. Toushi nie doczekał końca wystawy, zasypiając na jednym z krzeseł. Nikt zresztą nie przypuszczał, że wytrzyma do końca. W końcu miał zaledwie sześć lat i w jego wieku już ósma wieczorem była późną porą, a co dopiero jedenasta. Nawet się nie obudził, kiedy wrócili do domu i Aiko kładła go do łóżka.

- Tousan? – zapytał Toushi nieoczekiwanie.

- Tak, chibi ?

- Gdzie są braciszkowie i Kojiro-san?

- Sakio poszedł na basen, a Hari i Kojiro wyszli na miasto. Hari chciał kupić jakieś nowe ołówki – odparł Kaizume. – A co się stało, skarbie?

- Nic, tylko Ha-chan obiecał mi pokazać jak się robi bransoletki szczęścia.

Aiko pogładziła synka po główce.

- Nie martw się, Hari na pewno ci pokaże, skoro obiecał. Jak wróci będzie jeszcze na to dużo czasu. Zobaczysz. Idź teraz zanieść książki do siebie, a ja w tym czasie zamówię obiad, dobrze ?

- Hai! – zakrzyknął radośnie Toushi i pobiegł ze swoimi podręcznikami do pokoju.

- Koi – zaczął Kaizume. – Czy ja dobrze słyszałem? Bransoletki szczęścia? Czy to te same, przez które Sakio i Hari żyć nam nie dawali?

Aiko zachichotała. Podeszła do męża i usiadła mu na kolanach, odkładając jego książkę na bok.

- Tak, skarbie, to te same – odparła, na co Kaizume westchnął ciężko.

- Nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć czy płakać. Dobrze pamiętam, co było z Sakio i Harim. O niczym innym w domu się nie słyszało tylko o tych bransoletkach. Rany!

- Kochanie – szepnęła Aiko, zaczynając go gładzić po włosach. – Powinieneś się cieszyć, że Hari zajmie czymś Toushiego. Będziemy w ten sposób mieli chwilkę dla siebie. No, chyba że ciebie ta perspektywa nie cieszy?

- Skądże znowu – zaprzeczył szybko Kaizume, obejmując czule żonę. – Każdą taką okazję należy skrzętnie wykorzystywać.

- Mhmm…

Drzwi wejściowe otworzyły się i do środka wszedł Sakio. Luźne spodnie i podkoszulek wciąż nieco kleiły się do jego wilgotnego ciała. Długie włosy jeszcze nie wyschły.

- Wróciłem! – zakrzyknął, nie zauważając w pierwszej chwili rodziców.

- Zauważyliśmy – roześmiała się Aiko, przyprawiając syna o rumieniec, który aż podskoczył, zaskoczony. – Jak się pływało?

- Bardzo miło. Choć teraz już zaczęło się robić tłoczno, więc wróciłem – odparł Sakio. Rzucił do łazienki ręcznik, po czym szybko zamknął się w swoim pokoju, aby się przebrać.

Zanim jednak znowu zapanował w apartamencie spokój, rozległo się nieznaczne pukanie do drzwi. Aiko spojrzała na męża.

- Zamawiałeś coś w recepcji? – spytała.

- Nie przypominam sobie – mruknął mężczyzna, wstając i kierując się ku drzwiom. – A nie sądzę, aby Hari i Kojiro pukali przed wejściem.

Otworzył i natychmiast na jego twarz wypłynął grymas wyraźnego niezadowolonego.

Na holu stała trójka mężczyzn, już na pierwszy rzut oka wyglądających na czarodziejów. I Kaizume doskonale ich pamiętał.

- W czym mogę państwu pomóc? – zapytał tak chłodnym tonem, że każdy normalny człowiek wziąłby nogi za pas, wiedząc, iż nie należy się narażać.

Niestety Dumbledore był na to całkiem odporny i nie robiło to na nim najmniejszego wrażenia, podczas gdy Remus i Syriusz byli przejęci czymś znacznie odmiennym. Znowu mieli zobaczyć Harry’ego, więc wszystko inne schodziło na plan dalszy. Nawet jego rozgniewany opiekun.

- Czy moglibyśmy wejść? Sprawa, z którą przyszliśmy, raczej nie jest do omawiania na korytarzu.

Kaizume zerknął do tyłu na Aiko. Ona też nie wyglądała na zbytnio zadowoloną, ale skinęła głową.

- Wejdźcie – powiedział Kaizume, stając z boku i wpuszczając gości do środka. Kiedy zamknął za nimi drzwi, obrzucił ich uważnym spojrzeniem. Jedno musiał im przyznać, pomimo całej swojej niechęci, potrafili pozostać niezauważonymi. W tych ich strojach nawet w Japonii wyglądaliby nadzwyczaj dziwnie, a tymczasem tutaj przeszli przez cały korytarz, na którym kręciło się kilkoro ludzi i żaden z nich nie zwrócił na czarodziei uwagi. Choć z drugiej strony, jak się nad tym dokładniej zastanowił, to doszedł do wniosku, że jednak zależało to od tego, iż w Japonii ludzie traktowali magię niemal jak część normalnego życia, podczas gdy w tych stronach społeczeństwo w dużej mierze po prostu w magię nie wierzyło. Uwierzyć, znaczy zobaczyć, a tutejsi ludzie chyba o tym nie pamiętali. Szkoda, bo doskonale wiedział, że świat rzeczywisty i magiczny mogły żyć w idealnej zgodzie i czerpać z siebie nawzajem korzyści.

- Dobrze – zaczął. – Skoro już jesteście w środku, to może wreszcie powiecie, czemu nas nachodzicie? Chyba ostatnim razem wyraźnie powiedzieliśmy wam, że nie życzymy sobie was więcej widzieć? A już Hari na pewno.

Tym razem Dumbledore miał na tyle przyzwoitości, aby wyglądać na skruszonego.

- Zdaję sobie sprawę, że nasze ostatnie spotkanie nie poszło zbyt pomyślnie i rozumiem, że zarówno państwo jak i Harry mogą mieć żal – odezwał się, a błyski w jego oczach wyraźnie były przygaszone. Po ostatnim spotkaniu musiał wiele przemyśleć. Dawno już tak nie zastanawiał się nad własnym zachowaniem. Przez te wszystkie długie lata jeszcze nikt mu nie powiedział, że czuje się przez niego traktowany jak przedmiot, jak narzędzie. Zawsze sądził, że kto jak to, ale on nie traktuje w ten sposób ludzi. To była cecha Voldemorta, a nawet Ministerstwa Magii. A tymczasem Harry czuł się zraniony. Chłopiec, który był jedyną nadzieją magicznego świata, czuł się rozgoryczony i zły na niego. Nie zdziwiłby się, gdyby Harry nawet nie chciał z nim więcej rozmawiać. A przecież chciał tylko dobrze. Zarówno dla niego, jak i dla całego świata.

Jesteś tego pewien? – zapytał cichy głosik w jego głowie. Poczucie winy, którego już dawno nie słyszał. – A czy przypadkiem, nie chodziło ci bardziej o świat, niż o to, co czuć będzie Harry? Czy przypadkiem wcale nie widziałeś w nim chłopca, który przecież był ci niemal jak wnuk, a jedynie dostrzegałeś broń, którą można by pokonać Voldemorta?

Albus westchnął ciężko. Miał jeszcze wiele rzeczy, nad którymi musiał się zastanowić poważnie.

- Przykro mi z tego powodu – rzekł i nawet jemu te słowa przeprosin, wychodzące z jego ust, wydały się dziwne. Albus Dumbledore rzadko kiedy przepraszał, a już na pewno nie za swoje własne przewinienia. – Gdyby to było możliwe, chciałbym to naprawić, mieć okazję się zrehabilitować.

Kaizume przyglądał mu się sceptycznie. Bo jak inaczej miał się czuć? To przez tego człowieka, jego syn płakał, pogrążając się w wątpliwościach, które nigdy nie powinny się pojawić. I pewnie, gdyby był kimś innym, wyrzuciłby go za drzwi i sprawił, że już nigdy więcej Harry nie musiałby go oglądać. Ale niestety był sobą, a ojciec zawsze mu powtarzał, że każdy ma prawo do drugiej szansy. Kaizume jeszcze nie był pewien, czy mu ją ofiaruje, ale zamierzał przynajmniej go wysłuchać.

- Proszę, siądźcie – wskazał fotele i kanapę. – Napiją się państwo czegoś? Przypuszczam, że rozmowa, która się szykuje, nie będzie krótka, a raczej tak niezręcznie jest siedzieć przy pustym stole.

Czarodzieje spojrzeli na niego zaskoczeni.

- W Japonii tradycja nakazuje ugościć gościa herbatą – wytłumaczyła Aiko, starając się zachowywać luźno. Miała już taką wprawę, że potrafiła całkiem zapomnieć, kim jest jej rozmówca, nawet jeśli był jej najgorszym wrogiem i zachowywać się tak jak przystało na idealną gospodynię. Nie każdy to potrafił, a Kaizume zawsze ją z tego powodu podziwiał, bo nie sztuką jest okazywać swoją wrogość, sztuką jest o niej zapomnieć w towarzystwie wroga. – Co prawda, nie jesteśmy teraz w Japonii, ale chyba aromatyczna, gorąca herbata wszystkim się przyda.

- Bardzo chętnie – odparł Albus, uśmiechając się nieznacznie.

- Pomogę pani – zaoferował się Remus, podążając za Aiko do niewielkiej kuchenki, w którą zaopatrzony był ich apartament.

Nagle jedne z drzwi się otworzyły i jak burza do salonu wpadł Toushi. Zobaczywszy gości, przystanął gwałtownie, przyglądając im się z nieskrywanym zaciekawieniem. Swoją złocistą główkę przechylił nieco na bok.

- Witaj – odezwał się do niego Remus, uśmiechając przyjaźnie. Przyklęknął przed chłopcem, aby być na równi z nim.

- Konichiwa – szepnął Toushi, rumieniąc się lekko.

- Nazywam się Remus Lupin.

- Watashi wa Sageshima Toushi – odpowiedział chłopczyk.

- Wybaczcie – wtrąciła Aiko z rozbawieniem. – Toushi zna angielski, ale jakoś tak nie zamierza mówić w tym języku.

- Nic nie szkodzi – zachichotał Remus. – Chłopcy już tak mają.

Pogładził Toushiego po loczkach, mając dziwne wrażenie, że ten anielski wygląd coś pod sobą kryje. Nie potrafił tego określić, gdyż było to zbyt ulotne, ale jego wyostrzone zmysły wilkołaka dawały mu wyraźnie do zrozumienia, że ma być ostrożny. Przyjrzał się chłopcu jeszcze raz, tym razem o wiele uważniej, ale znowu niczego nie dostrzegł.

Chłopczyk pobiegł do mamy i uczepił się jej nogi, chowając się za nią. Aiko pogładziła go po główce, uśmiechając się łagodnie.

- Tou-chan, pomożesz nam przygotować herbatę? – zapytała i Toushi pomachał energicznie główką. – Nie bój się, chibi.

Razem z Remusem zniknęli w drzwiach do kuchni.

- Przepraszam – odezwał się Syriusz. – Nie chciałbym być wścibski, ale gdzie jest Harry?

Kaizume zmierzył go wzrokiem, zastanawiając się, czy ma mu powiedzieć prawdę, czy też kazać się wypchać. To drugie chyba nie byłoby zbyt kulturalne.

- Razem z Kojiro-san poszedł na zakupy – odpowiedział w końcu. – Skończyło się mu kilka ołówków, a on bez nich dosłownie żyć nie może. Powinni niedługo wrócić.

- Ołówki? Po co mu ołówki?

- Do rysowania – padła zwięzła odpowiedź. Przecież to chyba było oczywiste, prawda? Do czego innego mogły służyć ołówki?

- Mam nadzieję, że nic mu się nie stanie – mruknął Syriusz, lecz tym razem bardziej do Albusa.

- Nic mu się nie stanie – odparł Kaizume. – Kojiro już o to zadba. Z nim Hari jest całkiem bezpieczny.

Syriusz obrzucił go powątpiewającym wzrokiem.

- Zwykły ochroniarz raczej nie będzie w stanie stawić czoła ludziom Ministerstwa, a już na pewno nie Śmierciożercom, gdy ci postanowią zaatakować – zauważył kąśliwie.

Kaizume jakby gdyby nigdy nic rozsiadł się wygodnie w fotelu i spojrzał uważnie na Syriusza, zastanawiając się, czy ten facet był naprawdę tak głupi, czy tylko takiego umiejętnie udawał.

- Kojiro-san bynajmniej nie jest zwykłym ochroniarzem. Znam go od kilkunastu lat i nie wiem o nim nawet połowy. Domyślam się jednak, że zanim dołączył do nas, jako nasz szef ochrony i jednocześnie członek rodziny, parał się takimi rzeczami, o których wy nigdy nie słyszeliście. Potrafi zabijać na więcej sposobów, niż potraficie sobie wyobrazić i to zarówno za pomocą magii, jak i bez niej. Nie mówiąc już o tym, że Hari też nie jest bezbronny i potrafi się o siebie zatroszczyć. Tak więc mogę was zapewnić, że Harry jest w towarzystwie Kojiro-san całkiem bezpieczny.

- Nie znasz Voldemorta – wysyczał Black, z każdą chwilą robiąc się coraz bardziej zły. Nie podobał mu się sposób, w jaki ten facet się do niego odzywał i w jaki go traktował. Widać, że jeszcze nikt nie dał mu nauczki. – Dla Voldemorta nie ma rzeczy niemożliwych.

- Czy Voldemort jest człowiekiem? – spytał spokojnie Kaizume.

- Tak, choć można by się przy tym spierać.

- Tak więc, jak każdy człowiek, ma swoje słabe punkty. Chyba nie jest nieśmiertelny, a skoro nie jest, to znaczy, że można go zabić. Nie rozumiem, jak możecie traktować go niemal jak boga. W ten sposób jedynie dodajecie mu pewności siebie i przeświadczenia, że do wszystkiego jest zdolny. Po części więc sami go stworzyliście i jesteście odpowiedzialni za to, kim jest.

- Co takiego?! – wykrzyknął wściekły Syriusz. – Jak śmiesz obarczać nas winą za istnienie Voldemorta? On jest wcielonym złem i zawsze nim był, a taki mugol jak ty nigdy tego nie zrozumie. Nie mieszaj się do spraw, które ciebie przerastają.

Ku jego zaskoczeniu, Kaizume roześmiał się cicho.

- Sądzisz, że jestem, jak wy to nazywacie, mugolem? – zapytał, a widząc potwierdzające skinienie, zaśmiał się głośno. – To, że nie wymachuję różdżką na każdym kroku, wcale nie oznacza, że nie posiadam w sobie magii. Macie całkiem odmienne spojrzenie na kwestie czarów, niż my w Japonii i radziłbym ci przestać popełniać takie pomyłki, bo pewnego dnia możesz nie docenić o wiele groźniejszego przeciwnika niż myślisz.

- Jest pan czarodziejem, panie Sageshima? – zainteresował się Albus, dochodząc do wniosku, iż należy przerwać tą coraz ostrzejszą wymianę zdań, zanim dojdzie do porządnej kłótni, lub nawet rękoczynów.

- W Japonii nie mamy czarodziejów. Są za to magowie, lub kapłani. Zwykle te dwie funkcje się łączą, gdyż nasza magia jest specyficzna i w dużej mierze opiera się na współpracy naszej siły wewnętrznej i umiejętności, z potęgą bogów i demonów. Nie używamy różdżek i nie potrzebujemy ich. Nawet zaklęcia są u nas rzadkością. Ja początkowo uczyłem się używać swoich zdolności od mojego dziadka. Był kapłanem w jednej z największych świątyń w kraju. Nigdy nie zapomnę tej aury, jasnej i potężnej, która otaczała go. Dopiero później wstąpiłem do Akademii i tam dokończyłem naukę. Tam również uczy się Sakio, Hari, a za rok lub dwa zacznie też Toushi. – Podniósł wzrok. – Tak więc widzicie, nie jestem mugolem i mam pojęcie o magii. Może teraz już jej tak często nie używam jak niegdyś, ale ona wciąż jest częścią mojego życia.

- Pańska żona także jest…?

- Magiem? Tak. Co prawda jej magia jest subtelniejsza, można wręcz powiedzieć że delikatna, ale tak, nosi w sobie moc i powiem wam w sekrecie, nie rozłośćcie jej. Potrafi być wtedy prawdziwą bestią.

Albus zachichotał.

- To chyba jest cecha wspólna wszystkich kobiet i matek, niezależnie czy są czarodziejkami czy też nie – stwierdził i obaj z Kaizume roześmiali się głośno. Syriusz przyglądał się im zdziwiony. Kompletnie nie rozumiał, jak Dumbledore mógł się tak swobodnie zachowywać i jeszcze żartować sobie z tym... jakże irytującym facetem.

- Słyszałem pukanie. Hari i Kojiro już… - Sakio wyszedł ze swojego pokoju, ale stanął w pół kroku, widząc, że to jednak nie był jego brat, a ludzie, którym najmniej spodziewał się tutaj zobaczyć. Mieli tupet, nie ma co. Skrzywił się.

- Sakio, mamy gości – powiedział Kaizume do syna.

- Widzę, choć nie mogę powiedzieć, żebym się ucieszył na ich widok – stwierdził Sakio. Jego czarne oczy zwęziły się groźnie. – Powiem to tylko raz. Jeśli jeszcze kiedykolwiek skrzywdzicie tak Hariego, nawet czyny tego waszego Voldemorta wydadzą się wam drobnostką, w porównaniu z tym, co ja wam zrobię. Zrozumieliście?

Syriusz już wstawał, z zamiarem pokazania temu gówniarzowi, co sądzi o jego pogróżkach, gdy do salonu weszła Aiko z idącym obok Remusem, który niósł tacę z herbatą. Podskakujący między nimi Toushi niósł talerzyk z ciastkami i cudem było, że jeszcze żadnego nie zgubił.

- Widzę, że jeszcze się nie pozabijaliście – rzekła żartobliwie Aiko. – To dobrze. Krew bardzo ciężko schodzi z dywanu. A poza tym, jak ja bym ją wytłumaczyła obsłudze hotelu?

Syriusz spojrzał na nią z niedowierzaniem, Kaizume i Sakio milczeli grzecznie, a Albusowi podejrzanie drżały usta, podczas gdy Aiko pomogła, chichoczącemu jawnie Remusowi, rozstawić filiżanki na stoliku i rozlała herbatę. Niemal natychmiast w pokoju uniósł się cudowny zapach świeżo zaparzonego napoju. Nic tak nie pachnie, jak gorąca herbata, a japońska ma jeszcze piękniejszy aromat od pozostałych.

- Toushi, postaw ciastka na stole – powiedziała Aiko do syna. Chłopczyk zrobił to, bardzo zadowolony z siebie. – To o czym tak gorączkowo rozprawialiście?

- Muszę przyznać, że zaskoczyłem się nieco, słysząc, że państwo są… magami – rzekł Albus.

- Nie wyglądamy na to, prawda ? – zachichotała Aiko.

- Raczej nie. Ani nie wyglądacie ani nie zachowujecie się na ludzi parających magią. Zwykle to się od razu rzuca w oczy.

- W takim razie w Japonii miałby pan ciężkie życie, bo tam nigdy nie wiadomo czy ma się do czynienia z magiem czy też ze zwykłym człowiekiem – odparł Kaizume. – Oba społeczeństwa stały się przez wieki niemal jednością i trudno byłoby je teraz rozłączyć. W Japonii magia i normalność przeplatają się tak mocno, jak chyba nigdzie na świecie.

- Na pewno nie w Anglii, ani nigdzie w Europie – zauważył Remus. – Tutaj niemal od zawsze czarodzieje musieli się ukrywać. Zawsze nas prześladowano, dręczono i zabijano, czerpiąc z tego niekiedy wyjątkową przyjemność. Wystarczyło, że tylko ktoś był trochę odmienny od innych, nawet nie musiał naprawdę być czarodziejem, a już robiono na niego nagonkę. Trudno nam sobie wyobrazić, że czarodzieje i mugole mogą żyć razem, tuż obok siebie.

Po jego słowach zapadła cisza. Na każdym kroku widać było jak bardzo te dwa światy się od siebie różniły. Trudno byłoby znaleźć między nimi rzecz, która by je mocno łączyła, na przekór tym wszystkim różnicom.

- Ale, na pewno ta wizyta miała inny cel, czyż nie? – przypomniał Kaizume, popijając spokojnie herbatę.

- Niestety tak – westchnął Albus. – Sprawy się skomplikowały, sytuacja stała się naprawdę niebezpieczna. Lord Voldemort rozpoczął polowanie na Harry’ego i mogę was zapewnić, że się nie podda, póki nie osiągnie celu. Na domiar złego Ministerstwo także go poszukuje w swojej bezdennej głupocie. Nie chcę, żeby państwo odczytali to jako nacisk, ale uważam, iż w takiej sytuacji Harry będzie najbezpieczniejszy właśnie w Hogwarcie. Wszyscy będziecie tam najbezpieczniejsi, bo znając Voldemorta, wiem, że nie oszczędzi nikogo, kto jest bliski Harry’emu. Proszę, żebyście to przemyśleli. – Spojrzał uważnie po wszystkich obecnych członkach rodziny Sageshima, niemal prosząc ich wzrokiem. – Wiem, że błąd, który popełniliśmy, trudno wybaczyć. Zdaję sobie sprawę także z tego, że zaufanie nie jest rzeczą, którą się rozdaje pochopnie, ale proszę o szansę, na zdobycie go.

- Dobrze – zaczęła Aiko, po dłuższej chwili milczenia. – Przypuśćmy, że pozwolimy jednak Harry’emu uczęszczać do Hogwartu. Jaką mamy pewność, że znowu ktoś go nie potraktuje w ten sposób, że nikt nie będzie wywierał na niego presji, iż ma zrobić to lub tamto. Co innego nauka i wymagania nauczycielskie, a co innego zrzucanie na barki dziecka odpowiedzialności za cały świat.

- Nie możemy wam tego zapewnić – szepnął Syriusz. – Nie możemy mówić w imieniu innych, jednak możemy wam obiecać, iż będziemy się starać go przez tym uchronić. Pewnie trudno państwu w to uwierzyć, ale Harry naprawdę jest dla nas ważny. I nie mówię tu w kategoriach walki z Voldemortem. James Potter był naszym bliskim przyjacielem, byliśmy dla siebie niemal rodziną. A skoro Harry jest jego synem, chcielibyśmy móc go poznać…

- A czy przypadkiem nie chodzi ci o to, żeby Harrym zapełnić dziurę po tym Jamesie? – zauważył Kaizume, a jego głos wcale nie brzmiał niewinnie.

- Co sugerujesz? – warknął Syriusz.

- Tylko to, że Hari nie jest James’em. Nie zastąpisz go, a jeśli będziesz próbował oszukać samego siebie, zdradzisz pamięć o przyjacielu, a co najważniejsze zranisz Harry’ego. Czy aby na pewno tego chcesz?

- Wcale nie o to mi chodzi! – zakrzyknął Syriusz. – Harry jest mi bliski od maleńkości. Może i nie znam go zupełnie, ani on mnie, może nie widzieliśmy się tyle lat, ale…

- Nie oszukuj się!

Syriusz nie wytrzymał. Zerwał się z fotel, zaciskając mocno pięści, w jednej z nich ściskając mocno różdżkę. Był wściekły i było to po nim widać.

- Jak śmiesz?! Co ty sobie wyobrażasz? James w grobie się przewraca, słysząc, co wygadujesz!

- Aż dziw, że jeszcze się nie przewrócił, widząc o co ci chodzi – zripostował Kaizume, podrywając się na równe nogi. Obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem i niemal wyczuwało się wokół nich namacalne napięcie. Toushi, widząc co się dzieje, czym prędzej wtulił się w brata, chowając twarz w jego sweter i przywierając do niego rozpaczliwie. – Ty nie chcesz poznać Harry’ego dla niego samego! Chcesz z niego zrobić James’a, aby uspokoić swoje sumienie! Harry to nie zabawka i nie jest swoim ojcem.

- Jego miejsce jest z nami! Nigdy nie powinien wyjeżdżać! To wszystko wasza wina!!!

Kaizume zgrzytnął zębami.

- A wy nie powinniście zostawiać go samego, skoro tak bardzo go kochacie. Cały czas mówicie, że jest dla was ważny, że jest synem waszego przyjaciela, że chcecie dla niego jak najlepiej, ale spójrzcie prawdzie w oczy, zostawiliście go i przez całe dziesięć lat nikt się nie zatroszczył o jego los. Nie sądzisz, że to dość dziwny sposób okazywania uczuć?!

- Nie wiesz, jakie wtedy były czasy! – próbował się bronić Syriusz. Gdyby nie obszerne szaty, pewnie widać byłoby jak się trzęsie z wściekłości.

- Możliwe, ale wiem jedno, nie ma żadnego usprawiedliwienia dla porzucenia dziecka. A wyszukiwanie wymówek dla takich czynów jest najmarniejszą rzeczą jaką znam. Którą teraz z kolei próbujesz naprawić, zabierając się do tego w najmniej odpowiedni sposób. Uświadom to sobie wreszcie, że nasz syn nie jest James'em. Nie wiesz o nim nic. Nie wiesz co lubi robić, jeść, jakich ma przyjaciół. Nie wiesz jaki ma charakter, a mimo to upierasz się przy tym, aby go zmienić. To jest złe. I nigdy nie pozwolę, abyś w taki sposób zranił mojego syna. Słyszysz mnie? Nigdy!

- Koi – Aiko wstała i podeszła do męża. – Uspokój się. Hariemu nic nie grozi. Jest bezpieczny.

- Tak, jest bezpieczny – mruknął Kaizume grobowo. – Dopóki jest z nami.

Posłał Dumbledore’owi znaczące spojrzenie.

- Możesz podziękować swojemu koledze. Przez niego Hari nie pojedzie do Hogwartu. – Czarodzieje zaczęli protestować. – To jest moja ostateczna decyzja!!!

I po tych słowach Kaizume wyszedł z salonu, trzaskając za sobą drzwiami sypialni.

Aiko patrzała za nim przez chwilę, po czym upadła na fotel.

- Kaa-chan – odezwał się cichutko Toushi, odrywając się nieznacznie od Sakio, który wciąż trzymał wokół niego swoje ramiona.

- Hai, chibi?

- Czemu tousan jest zły? – zapytał chłopczyk.

- Nie jest zły, skarbie – odparła Aiko łagodnie. – Po prostu się martwi.

- Czym? Czy jak pójdę i się przytulę, to przestanie się martwić?

Aiko nie potrafiła ukryć uśmiechu, słysząc to. Bogowie, czemu dzieci dorastając tracą tą swoją niewinność? Przecież świat byłby wtedy znacznie lepszy.

- Nie wiem, skarbie. Naprawdę nie wiem.

Toushi zszedł z kolan brata, tylko po to, aby wsunąć się na kolana matki i mocno ją przytulić. Czarodzieje nie rozumieli o czym była mowa, ale widok przed nimi był naprawdę rozczulający. Syriusz usiadł z powrotem, czując na sobie wyraźnie wściekłe spojrzenie Remusa i dezaprobujące Dumbledore’a, przez co znowu poczuł się jak uczeń, który coś przeskrobał. Jego wybuch był całkiem niekontrolowany. Owszem, miał gwałtowny charakter i zwykle najpierw coś zrobił, zanim pomyślał, ale tym razem wcale nie czuł z tego powodu dumy. Co gorsza, zaczynało powoli do niego docierać, że Kaizume mógł mieć jednak trochę racji. Te wszystkie lata boleśnie tęsknił za James’em. Chciał żeby znowu było jak dawniej, choć przecież było to całkiem niemożliwe. Pojawienie się Harry’ego obudziło w nim jedynie chore ambicje. Ale prawda była taka, że Harry nie był James’em i co by Syriusz nie próbował zrobić, nigdy nie uda mu się tego faktu zmienić. To było po prostu niemożliwe.

Ukrył twarz w dłoniach, czując zdradliwą wilgoć zbierającą mu się w oczach. Nie chciał się teraz rozpłakać. Nie chciał, żeby ktokolwiek widział go w takim stanie. Niczego już nie chciał.

Poczuł na ramieniu dłoń. Nie podniósł jednak głowy. I tak wiedział, że to zapewne Remus. On zawsze był przy nim, nawet wtedy, gdy zdarzało mu się popełnić kolejną idiotyczną rzecz. Spokojny, opanowany Remus.

- Przykro mi – odezwał się nieoczekiwanie Dumbledore. – Nie chcieliśmy, aby nasza wizyta przyniosła tyle problemów.

- Problemy przychodzą i odchodzą – odparła cicho Aiko. – I nic się na to nie poradzi.

- Możliwe, ale to wciąż nie znaczy, że lubię być ich posłańcem – Albus wstał. Jego oczy już nie błyszczały wesoło. Wręcz przeciwnie, teraz, jak chyba jeszcze nigdy przedtem, widać było po nim upływ lat. Nie spodziewał się, że to spotkanie może tak się zakończyć. Przyszedł tu w nadziei, iż jednak mu się uda, a tymczasem wszystko potoczyło się całkiem innym torem, niż zaplanował. – Chyba najlepiej będzie, jak już pójdziemy. Gdyby państwo chcieli się z nami skontaktować, to proszę wysłać zwykły list. Bez obaw, na pewno do nas dojdzie.

- Och, my mamy swoje sposoby komunikacji, profesorze – odrzekła Aiko, również wstając. Uśmiechnęła się nieznacznie, ale widać było, że jest to bardzo smutny uśmiech. – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy i tym razem zakończy się to lepiej.

Dumbledore skinął głową.

- Ja też mam taką nadzieję.

Remus i Syriusz podeszli do Aiko.

- Przykro mi, pani Sageshima – szepnął Syriusz. – Naprawdę, przykro mi.

Aiko odetchnęła głęboko.

- Niech się pan tak nie gnębi. I pan i mój mąż macie silne charaktery, ale obaj musicie się poważnie zastanowić nad pewnymi kwestiami. Może lepiej, iż do starcia doszło właśnie teraz, na samym początku, kiedy jeszcze nie ma między nami żadnych zobowiązań. Proszę przemyśleć to, co pan tu usłyszał.

Syriusz skinął nieznacznie głową.

- Proszę pozdrowić Harry’ego, dobrze? – poprosił. – Może mnie nie zna i nie pamięta, ale ja…

- Pozdrowię go od pana – zapewniła Aiko. – Niech się pan nie martwi. Jeszcze będziecie mieli okazję bliżej się poznać. Jestem tego pewna.

Oboje uśmiechnęli się do siebie nieznacznie i Syriusz skierował się do drzwi, gdzie czekali już na niego Remus i Dumbledore. Po ostatnich słowach pożegnania, drzwi się za nimi zamknęły.

Dopiero teraz Aiko poczuła na sobie ciężar ostatnich minut. Spojrzała na Sakio i Toushiego. Obaj wyglądali na zmartwionych, jednak to Toushi był prawie bliski łez, podczas gdy jego brat wyglądał na rozzłoszczonego. Aiko była wdzięczna bogom, że się nie włączył do tej wymiany zdań, bo znając swego syna, mogłaby się wtedy spodziewać najgorszego. Ktoś, kto widział go u szczytu wściekłości, w życiu by nie uwierzył, że ten sam chłopak potrafi z anielskim spokojem i cierpliwością trenować łucznictwo.

- Co teraz, kaasan? – spytał Sakio.

- Nic – odpowiedziała cicho Aiko. – Na razie zostawmy ojca samego. Musi pomyśleć i się uspokoić. Nie wyjdzie nic dobrego z tego, jeśli teraz zaczniemy naciskać go do rozmowy.

Sakio skinął głową. Wstał i podniósł Toushiego w ramiona.

- To może w międzyczasie, czekając na powrót Hariego i Kojiro, oraz na uspokojenie się ojca, zamówimy coś na obiad?

- Czemu nie. Nam też się przyda trochę spokoju – Aiko westchnęła, po czym pogładziła obu swoich synów po głowach. – Macie jakieś szczególne zamówienia?

- Lody!!! – zakrzyknął radośnie Toushi. Sakio i Aiko roześmiali się.

- Oj, chibi. Lodami się nie najesz – upomniała łagodnie Aiko. – Lody możesz zjeść po obiedzie, dobrze?

Toushi zrobił poważną minkę, udając, że się zastanawia.

- Hai – stwierdził w końcu.

- Cieszę się – powiedziała Aiko. – To na co macie ochotę?

- Lody!!!

W salonie dało się słyszeć dwa ciężkie, pełne zrezygnowania westchnienia.



ROZDZIAŁ 12

 

 

Drzwi trzasnęły tak głośno, że siedzący w kuchni aż podskoczyli. Niemal natychmiast Sakio poderwał się z krzesła i wybiegł do salonu. Po ostatniej wizycie jeszcze się nie uspokoił. Wciąż czuł zdenerwowanie i taki nagły odgłos tylko je pobudził.

Kaizume także wybiegł z sypialni, choć na chwilę zapominając o trapiących go myślach. Instynkt wpojony mu w latach dzieciństwa, może i trochę przygasł przez lata, jednak wciąż go miał i dlatego też w takich chwilach zaskoczenia, kiedy jeszcze na dodatek stał na granicy emocjonalnego wybuchu, działał niemal bez zastanowienia. Tak jak teraz, kiedy niemal miał już przygotowaną porcję energii, którą mógłby wykorzystać przy ewentualnej obronie.

Jednak na nic mu się ona zdała.

- Hari! Kojiro-san!

Harry osunął się na podłogę, dysząc ciężko. W dłoniach ściskał niemal kurczowo zakupione pakunki. Kojiro w tym samym czasie zamykał szczelnie drzwi i przyzwawszy jeden ze swoich talizmanów, zapieczętował je, upewniając się, że nikt przez nie nie przejdzie. Dopiero wtedy pozwolił sobie na głębszy oddech.

Aiko podbiegła do syna, zaczynając sprawdzać, czy nic mu nie jest.

- Co się stało? – zapytała, ocierając delikatnie twarz Harry’ego. Na jej ślicznej twarzy wyraźnie malował się niepokój.

- Ktoś nas śledził – odparł Kojiro ponuro.

- Co takiego?! – Kaizume i Sakio zakrzyknęli niemal jednocześnie.

- Jak tylko wyszliśmy ze sklepu artystycznego, dołączył się do nas ogon – tłumaczył Kojiro. – Nie wiem kim byli, choć przypuszczam, że czarodziejami, bo jak na kogoś, kto chce kogoś śledzić, dość wyróżniali się z tłumu. Tylko idiota by nie zauważył tych ich dziwnych szat. W Japonii może by one przeszły, ale nie tutaj. Poza tym, straszni z nich amatorzy. Pierwszy lepszy by ich dostrzegł, choć muszę przyznać, że nadrabiali ilością.

Harry prychnął.

- Taaak. Wszędzie ich było pełno. Gdzie byśmy się nie chcieli schować, albo uciec, tam był któryś z nich. Zupełnie jakby ich była cała cholerna armia!

- Hari, nie wyrażaj się – upomniała syna Aiko.

- Tak, mamo – mruknął Harry, choć miał ochotę wyrazić się znacznie dosadniej niż tylko w ten sposób. I tak zamierzał to zrobić, choć może już bez mamy w pokoju i przy zamkniętych drzwiach. No i może bez Toushiego w pobliżu. Jeszcze by brakowało, żeby mały braciszek podsłuchał i potem, niby ot tak, całkiem niewinnie, powtórzył co nieco. Wtedy Harry miałby już na pewno matka nie dałaby mu żyć.

- Nic się wam nie stało? – dopytywała się Aiko. – Nie doszło do walki?

- Na szczęście nie. Zdołaliśmy umknąć w ostatniej chwili. Choć coś mi mówi, że to oni chyba nie chcieli jawnej konfrontacji przy ulicy pełnej ludzi.

- Czyli to musieli być czarodzieje – zawyrokował Kaizume. – Tutejsi panicznie boją się odkrycia przez zwykłych ludzi.

- To niech zmienią sposób ubierania, jak wychodzą do ludzi – uciął kąśliwie Harry. Ten incydent zepsuł mu cały dzień, który tak wspaniale się zapowiadał. – Bo można by pomyśleć, że ma się do czynienia z ucieczką z wariatkowa.

Sakio roześmiał się, słysząc brata, po czym zwrócił się do rodziców.

- Co teraz zrobimy? – zapytał. – Przecież nie możemy całymi dniami siedzieć w hotelu. Nie mówiąc już o tym, iż nie możemy sobie na to pozwolić, to muszę się przyznać, że chyba bym oszalał, siedząc tak w jednym miejscu.

- To nie wchodzi w grę – skwitował Kaizume. – Nie zamierzam się chować. Ale też nie planuję puścić tego płazem.

- Uważam, że na razie powinniśmy się powstrzymać – zauważył Kojiro. – Nie wiemy, do której strony należeli ci czarodzieje. Nie stosownym byłoby robić zamieszanie, gdyby się okazało, że tutejsi urzędnicy nic o tym nie wiedzieli.

Kaizume spojrzał na niego uważnie, jakby zastanawiając się nad jego słowami. Zdawał sobie sprawę, iż Kojiro chce jak najlepiej i gdzieś w głębi, jego cichy głos rozsądku mówił mu, iż takie rozwiązanie było najlepsze. Jednak w tej chwili rozsądek był zepchnięty na bok przez jego złość. A ta nigdy nie była dobrym doradcą.

- Dobrze, poczekamy – westchnął w końcu. – Ale następna taka sytuacja, a przysięgam, że zrobię piekło na ziemi.

Aiko objęła go, gładząc kojąco po włosach. Uśmiechnął się do niej nieznacznie, ale nie był to jego zwykły uśmiech. Wiedziała, że złość mu jeszcze nie przeszła.

- Na wszelki wypadek, sprowadzę kilku chłopców – rzekł Kojiro. – Będę spokojniejszy, wiedząc, że są tu nasi ludzie, a nie jacyś obcy, albo co gorsza żółtodzioby.

- Kiedy mogą się tu zjawić?

- Nawet jutro, jeśli powiem im, że to pilne.

- Dobrze, wezwij kilku – zgodził się Kaizume. – Niech przyjadą jak najprędzej.

Po tych słowach wrócił do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Harry patrzył za ojcem zdziwiony.

- Co z tatą? – spytał.

- To długa historia – odparł Sakio. – Chodźmy, obiad pewnie już wystygł, ale ja jestem wciąż głodny i zamierzam coś jednak zjeść.

- Nie mówiąc już o tym, że wszystkim nam się przyda uspokajająca herbata – dodała Aiko.

Sakio pomógł bratu podnieść się z podłogi, aby ten niemal natychmiast został zaatakowany przez Toushiego. Chłopczyk uczepił się ręki Harry’ego i wyraźnie nie chciał puścić.

- Pamiętasz o obietnicy, Ha-chan? – dopytywał się. – Pamiętasz? Obiecałeś mnie nauczyć…

- Tou-chan – przerwał mu Harry. – Pamiętam i nauczę cię, ale, jak myślisz, mogę najpierw coś zjeść i uspokoić się?

Chłopiec myślał chwilkę.

- Hai!! – zakrzyknął uradowany.

- Dziękuję za pozwolenie, o łaskawy – odpowiedział Harry, wzbudzając chichot Toushiego.

Ruszyli w stronę kuchni, podczas gdy Kojiro po raz ostatni upewnił się, że drzwi są dobrze zabezpieczone. Jego uroki sprawią każdemu, kto próbowałby się wkraść, niemiłą niespodziankę. W Anglii nie znali podobnej magii, a więc przewaga była po ich stronie. Przynajmniej na razie.

 

--o0o--

 

Jak tylko kolacja dobiegła końca w gabinecie Dumbledore’a zebrała się pokaźna liczba osób. Poza profesorami Hogwartu, znaleźli się wśród nich również członkowie Zakonu Feniksa. Organizacja ta powstała tylko i wyłącznie po to, aby walczyć z siłami Voldemorta. Zawsze w cieniu, zawsze na służbie, szukając informacji i zwalczając wszelkie objawy zła. Zajęli miejsce siostrzanej siły Aurorów, którzy w obecnych czasach stali się skorumpowani i ślepo wierzyli Ministrowi. Z ich dawnej świetności i siły pozostało zaledwie wspomnienie. Kiedy jasne się stało, że Ministerstwo nie zamierza przyznać się do tego, że Ciemny Lord powrócił i nie planuje podjąć z nim walki, członkowie Zakonu stali się niemal jedyną przeszkodą na jego drodze, skutecznie niwelując jego zapędy. Ale prawda była taka, że nie byli wystarczająco liczni, aby go pokonać. Ich siły były ograniczone, podczas gdy Voldemort zdawał się posiadać niezliczone rzesze.

- I co, Albusie? – spytał niemal od razu Szalonooki Moody. Od lat był jednym z głównych członków Zakonu i po części jego zastępczym przywódcą. – Jak poszło?

Albus Dumbledore rozsiadł się za swoim biurkiem i oparłszy podbródek na rękach, westchnął ciężko.

- Niezbyt dobrze – wyznał. – To nie jest taka łatwa sprawa, jak nam się wydawało.

- Czyli Potter nie będzie uczęszczał do Hogwartu? – zapytał Snape. On i Lucjusz siedzieli nieco z boku, niemal wtapiając się w cienie pod ścianą, co było sukcesem samym w sobie, gdyż w gabinecie prawie w ogóle nie było cieni. Lucjusz nie należał do Zakonu, ale jako niezastąpione źródło informacji o poczynaniach Voldemorta, dostał prawo uczestniczenia w jego spotkaniach. Choć co niektórym wcale się to nie podobało.

- Nie udawaj, Snape, że cię to martwi – wypalił Syriusz.

Severus zmierzył go pełnym politowania spojrzeniem.

- Mogę nie przepadać za Potterem dla reguły, ale sięgam wzrokiem dalej niż czubek mojego nosa i dostrzegam pewne rzeczy, które twojej egocentrycznej naturze umykają – odciął się, z satysfakcją dostrzegając rumieniec złości wypływający na policzki drugiego mężczyzny. – Zdaję sobie sprawę, że Potter jest nam potrzebny. Jego siła, choć wątpię w to, iż jest aż tak potężny, jak co niektórzy sugerują, może być naszym asem. Nie mówiąc już o tym, że samo jego pojawienie się drastycznie poprawi morale społeczeństwa, a chyba nie muszę mówić jak nisko ono upadło.

Siedząca w fotelu obok biurka McGonagall przytaknęła smutno.

- Niestety, to prawda. Strach i zwątpienie szerzy się na każdym kroku. Już nawet uczniowie zdają się być pod jego wpływem. Nie ma w nich tej dziecięcej beztroski co niegdyś.

- Nie ma w tym nic dziwnego. Większość z nich ma kogoś, kogo straciła w wyniku działań Sami-Wiecie-Kogo – przypomniał Remus. – Każdy z nas nosi rany, nawet dzieci.

- Dlatego trzeba go jak najszybciej pokonać – zauważył energicznie Artur Weasley. Ten rudowłosy mężczyzna, pracujący w Ministerstwie, aż się wewnątrz gotował, widząc, jak urzędnicy próbują utrzymać świat w błogiej nieświadomości, że nic się nie dzieje i wszystko jest w porządku, podczas gdy wszyscy wiedzieli, iż tak wcale nie jest. – Nie możemy dłużej czekać, bo w końcu dojdziemy do miejsca, w którym już nie będziemy mieli w starciu z nim żadnych szans.

Dumbledore uniósł rękę, by uciszyć wszystkich.

- Na razie nie martwi mnie fakt, iż Harry’ego nie będzie w Hogwarcie, a przynajmniej nie aż tak bardzo. O wiele więcej zmartwień dostarcza mi Ministerstwo i Voldemort. Oboje zdają się być zdesperowani, aby zdobyć chłopca, a to jest bardzo niezdrowa sytuacja. Mogą przez nią ucierpieć zarówno czarodzieje jak i mugole, bo obie strony nie będą przebierać w środkach, aby osiągnąć cel.

Zebrani popatrzyli po sobie z grobowymi minami. Doskonale wiedzieli, jakie były implikacje słów dyrektora. Jak jeszcze Ministerstwo prawdopodobnie będzie się starało trzymać wszystko w jako takiej tajemnicy, tak Voldemort zapewne rozpuści swoich wszystkich Śmierciożerców, a ci nie będą się bawić. Wszyscy widzieli rezultaty ich działań i nie mieli wątpliwości, że tym razem może być jeszcze gorzej.

- Ciemny Lord już rozesłał swoich ludzi – odezwał się Lucjusz, skupiając na sobie spojrzenia wszystkich. – I chociażby z samego strachu przed nim, będą oni starać się jak najlepiej wypełnić jego rozkazy.

- Mięczaki – prychnął Moody. – Jak są w grupie, to wielcy z nich twardziele, ale jak przyjdzie co do czego, to trzęsą portkami.

Jasnoniebieskie oczy Lucjusza zwęziły się groźnie.

- Widzisz, Moody, w takich właśnie chwilach okazuje się, kto tak naprawdę jest mądry – wycedził przez zęby. – Instynkt włącza się automatycznie, gdyż mając do wyboru śmierć ludzi, których nigdy się nie znało i nie widziało, a cierpienia własne i swojej rodziny, każdy mądry wybrałby to pierwsze.

- Mówisz ze swojego doświadczenia? – zasugerował z krzywym uśmiechem Szalonooki. – Dlatego tacy jak ty nie zasługują na przebaczenie. Nieważne co zrobisz, dla mnie zawsze będziesz Śmierciożercą i zdrajcą, a kto raz zdradził, może zrobić to jeszcze raz.

Jeśli Moody zamierzał wyprowadzić Lucjusza z równowagi, to mu się nie udało. A przynajmniej Malfoy nie dał tego po sobie znać. Już prędzej siedzący obok niego Severus spiął się i przygotował do ataku.

- Skoro tak bardzo nie lubisz takich jak ja – odparł nadzwyczaj spokojnie Lucjusz, nawet się przy tym nieco uśmiechając. – To powiedz mi, jak to się stało, że to głównie właśnie ja dostarczam wam informacji o posunięciach Ciemnego Lorda, co? Przyznaj się, denerwuje cię, że musisz polegać na informacjach takiego zdrajcy jak ja.

Niemal było słychać, jak Moody zgrzyta zębami.

- Nie schlebiaj sobie.

- Och, ależ wcale nie muszę. Bynajmniej nie czerpię dumy z faktu, iż pomagam takim zakutym, zardzewiałym łbom jak ty, Moody. W przeciwieństwie bowiem do ciebie, nie udaję, że jestem wielkim altruistą.

Moody doskoczył do Lucjusza, ściskając w dłoni różdżkę, podczas gdy pozostali zebrani rozdarci byli między chęcią pomocy Szalonookiemu, a załagodzeniem konfliktu. W ostatniej chwili interweniował Dumbledore.

- Uspokójcie się! – zakrzyknął. – To nie czas na kłótnie. Voldemort tylko na to liczy, że poróżnimy się i nie będziemy w stanie stawić mu czoła. Alastorze, dobrze wiesz, że Lucjusz i Severus są po naszej stronie i udowodnili to ponad wszelką wątpliwość. Gdyby nie oni, bylibyśmy daleko w tyle, więc zapomnij o uprzedzeniach i zacznij się wreszcie zachowywać jak przystało na kogoś, dla kogo ważniejsze jest dobro ogółu niż prywatne nieporozumienia. – Posłał twarde spojrzenia Moody’emu, Lucjuszowi, a następnie wszystkim pozostałym. Westchnął ciężko. – Dzisiaj już chyba nie dojdziemy do żadnych konstruktywnych wniosków. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i potrzebujemy odpoczynku, toteż uznaję to spotkanie za zakończone.

Po tych słowach gabinet zaczął powoli pustoszeć.

- Lucjuszu, Severusie, zostańcie chwilkę, dobrze – poprosił Albus dwójkę czarodziejów, zanim ci zdołali wyjść. Podeszli do biurka i odczekali, aż zostaną w komnacie sami. Dopiero wtedy Dumbledore się odezwał. – Poprosiłem, abyście zostali, gdyż martwi mnie parę rzeczy. Po pierwsze, czy wiadomo coś o ewentualnej inicjacji co niektórych naszych uczniów w roli Śmierciożerców?

- No cóż – zaczął Lucjusz. – Jak na razie Ciemny Lord ogranicza się jedynie do otrzymywania zapewnień od swoich poddanych iż ich rodziny są mu wierne. Sądzę, że chce zachować w razie czego jakąś furtkę dostępu do Hogwartu. Uważałbym na nich o wiele bardziej niż na innych uczniów.

- Czyli na razie jeszcze są czyści? – zapytał Albus, pragnąć się upewnić.

- Na tyle czyści, na ile można ich za takich uznać – zauważył Severus. – Nie możemy zapominać, iż pochodzą z rodzin, które mają głębokie korzenie w czarnej magii. Często presja rodziny jest tak silna, że można mówić wręcz o praniu mózgów. A trzeba pamiętać, że dzieci często zrobią wszystko, aby usłyszeć choć jedno miłe słowo od rodziców, lub uniknąć kary.

- A niektóre są po prostu zmuszane siłą do posłuszeństwa – przypomniał Lucjusz.

Tak właśnie on i Severus zostali zmuszeni do przystąpienia do Śmierciożerców i dobrze wiedzieli, jaki temu towarzyszy ból.

- Czyli czeka nas kolejny ciężki rok – mruknął Albus. – A jak się ma sytuacja z Draco?

Severus i Lucjusz westchnęli głośno i bardzo ostentacyjnie.

- Jak by to powiedzieć… - zaczął Lucjusz, błądząc wzrokiem po ścianach i wzbudzając tym uśmiech na ustach dyrektora.

- Draco zdaje się na razie nie do końca zdecydowany czego tak naprawdę chce – odpowiedział za przyjaciela Severus. – Czas, który spędził prawie sam na sam z Narcyzją daje teraz swoje efekty prawie na każdym kroku.

- Gdybym wiedział, jaki będzie rezultat, nigdy bym na to nie pozwolił – mruknął Lucjusz. – Starałbym się spędzać więcej czasu w domu, a nie w pracy. Mieć z nim lepszy kontakt.

- Nic już na to nie poradzimy – zawyrokował Dumbledore. – Nie ma sensu się nad tym rozwodzić, trzeba postarać się naprawić błędy.

- Najbardziej mnie teraz pochłania uchronienie go przed Voldemortem – przyznał ponuro Lucjusz. – Już nie raz pytał się o Draco i do tej pory jakoś się wymigiwałem, ale nie wiem jak długo jeszcze będę mógł się temu przeciwstawiać. Obawiam się, że w końcu jego cierpliwość się skończy.

- Bądź ostrożny, Lucjuszu. Nie narażaj się zbędnie. Pamiętaj, iż bez ciebie Draco będzie sam i kto wtedy będzie go chronił.

- Albusie, wiem, że w razie najgorszego, ty i Severus zajęlibyście się nim – odparł Lucjusz. – Jesteście jedynymi, którym gotowy jestem powierzyć mego syna.

- Ale pamiętaj, że twój syn potrzebuje ojca jak niczego na tym świecie. Opiekunowie nie zastąpią miłości rodzicielskiej – szepnął Albus. – Dlatego proszę cię, Lucjuszu, uważaj na siebie. Nie skupiaj na sobie niepotrzebnego gniewu Voldemorta. To się na nic nie zda, a może prowadzić jedynie do tragedii. Obiecaj mi, że nie będziesz się zbędnie narażał. Obiecaj mi, Lucjuszu.

Lucjusz patrzył na dyrektora z niejakim zdziwieniem. Jeszcze nigdy nie słyszał w jego głosie takiej zawziętości i desperacji. Zawsze uważał, że Dumbledore ma większy sentyment względem Severusa, choć nigdy tego nie zazdrościł. A tymczasem został tak zaskoczony. Musiał przyznać, że miło było czuć, iż jednak komuś na tobie zależało i że ktoś się o ciebie martwił.

- Dobrze, obiecuję. Choć chyba nie muszę mówić, iż to w dużej mierze nie zależy ode mnie.

Albus pokiwał ponuro głową.

- Niestety, wiem. Jednak to mi musi na razie wystarczyć.

Kiedy opuścili gabinet Dumbledore’a, Severus ujął ramię przyjaciela.

- Nie tylko Albus prosi, żebyś był ostrożny – powiedział. – Ja też cię o to proszę. Błagam cię, Lucjuszu, uważaj na siebie, dobrze. Jesteś moim jedynym przyjacielem, niemal bratem. Nie wiem, czy potrafiłbym znieść to życie, gdyby coś ci się stało.

Lucjusz objął go mocno, po chwili czując, jak Severus odwzajemnia uścisk.

- Nie martw się, Sev – szepnął mu do ucha. – Jeszcze nie zamierzam umierać. Jeszcze nie teraz. Zbyt wiele jeszcze jest do zrobienia, zbyt wiele do osiągnięcia. Dlatego nie zamierzam się poddać.

- Dziękuję, Luc – odparł Severus. – Nawet nie wiesz jak bardzo ci dziękuję.

Stali tak przez dłuższą chwilę, po czym Lucjusz delikatnie rozluźnił uścisk. Swoją delikatną, od częstego noszenia rękawiczek dłonią, pogładził przyjaciela po policzku, odsuwając z niego kosmyk włosów.

- Chodźmy, może w kuchni znajdzie się dla nas coś słodkiego – rzekł, uśmiechając się nieznacznie. – Mam ochotę na herbatę i duży kawałek ciasta. Co ty na to?

Severus roześmiał się nieznacznie.

- Ty i to twoje upodobanie do słodyczy! Gdzie ty to w siebie mieścisz, bo po tobie w ogóle nie widać tych wszystkich słodkości, które pochłaniasz?

- Takim już mnie natura stworzyła – zauważył przekornie Lucjusz i ujmując Severusa pod rękę, zaczął prowadzić go w stronę kuchni.

 

--o0o--

 

Miecz przecinał powietrze z dźwięcznym świstem, a panująca na sali cisza jeszcze bardziej podkreślała ten dźwięk. Późna godzina nocna zapewniała spokój i przestrzeń. Nikt o tej porze nie przychodził do hotelowej sali gimnastycznej, przez co Kaizume był pewien, że nikt mu nie przeszkodzi.

Przyszedł tu wieczorem i od tamtego czasu ani na chwilę nie przerwał treningu. Nie robił tego już od dawna, dlatego czuł, jak po plecach spływają mu krople potu, a mięśnie zaczynają protestować. Wiedział, że jutro będzie czekał go ciężki dzień, ale mimo to nie zamierzał przestać.

Wykonał zwód, po czym próbował skontrować wyimaginowanego przeciwnika, ale nie zdołał, bo skutecznie mu przerwano.

- Dość, Kai-kun!

Kojiro wyszedł z cienia. Ubrany na czarno i z poważną miną nie wyglądał na kogoś, komu można podskoczyć. Pomimo lat nie stracił ani instynktu ani sprawności zabójcy i Kaizume doskonale wiedział, że jego przyjaciel potrafił zadawać śmierć na wiele sposobów. I co ważniejsze, robił to bez mrugnięcia okiem.

- Wystarczy – rzekł Kojiro. – Twoje ciało już więcej nie wytrzyma. Pozwól mu odpocząć.

- Nie wiem, czy chcę odpocząć – mruknął Kaizume. – Jak będę odpoczywać, to znowu zacznę rozmyślać, a jak zaczynam rozmyślać, to mnie nachodzą głupie myśli.

Kojiro położył mu dłoń na ramieniu, niemal zmuszając do spojrzenia na siebie.

- A jakież to myśli cię niepokoją, przyjacielu?

Kaizume westchnął ciężko.

- Zaczynam myśleć, że przyjazd do Anglii wcale nie był takim dobrym pomysłem – odpowiedział po dłuższej chwili milczenia. – Sądziłem, iż będzie to spokojny pobyt. Ot, przygotujemy wystawę, wystąpimy w niej w kolejnych miastach, a resztę czasu będziemy mieli dla siebie. A tymczasem im dłużej tu jesteśmy, tym więcej kłopotów i niebezpieczeństw zwala się na nas. Nie tak to sobie wyobraziłem, Kojiro.

Osunął się ciężko na podłogę. Był zmęczony i musiał usiąść, gdyż obawiał się, że w każdej chwili może się przewrócić.

- Chodzi ci o Hariego i to kim się okazał i co to ze sobą niesie?

- Tak… Nie… Sam już nie wiem – mruknął Kaizume. – Nie winię za nic Hariego. Nie miał o niczym pojęcia. Jest tylko dzieckiem, a dzieci nie obwinia się za czyny dorosłych. Wręcz przeciwnie. Smuci mnie, że został w to wszystko wplątany, że dowiedział się tego wszystkiego. Bogowie, gdybym wiedział, że przyjazd tutaj doprowadzi do tego, nigdy bym się na niego nie zgodził.

- A co by to dało? – zapytał Kojiro, przysiadając przy Kaizume.

- Przynajmniej bylibyśmy bezpieczniejsi! Przyjeżdżając tutaj zostaliśmy wplątani w wojnę, która nie jest nasza i nigdy nie będzie. To jest problem tutejszych czarodziejów, nie nasz. Nie chcę, żeby Aiko, czy któreś z dzieci spotkała krzywda, bo jakiś wariat cierpi na manię wielkości. Nie pozwolę, aby odpowiedzialność za to zrzucono na barki mojego syna.

- Wiesz, że dopóki będę na siłach, nie pozwolę, aby komukolwiek z was stała się krzywda. Jesteście moja rodziną, moimi przyjaciółmi i będę was chronił dlatego, że tak chcę, a nie dlatego, iż muszę. Ale chyba nie muszę ci mówić, że gdybyś odwołał ten wyjazd Hari byłby zawiedziony – zauważył Kojiro. – Dla niego przyjazd do Anglii był swoistą wędrówką do korzeni. Pewnie nie dużo się pomylę, mówiąc, iż miał nadzieję na odkrycie jakiegoś fragmentu swojej przeszłości.

Kaizume spojrzał na niego nieco zdziwiony.

- Mówisz poważnie? – zapytał. – Nie miałem o tym pojęcia. Nic nie powiedział.

- Nikomu niczego nie powiedział – odparł Kojiro. – Nie chciał, abyście się martwili. Jednak zbyt dobrze go znam, zbyt wiele czasu z nim spędziłem, aby nie dostrzec oczywistych faktów.

- Ale chyba nawet on nie sądził, iż dowie się takich rzeczy – westchnął Kaizume.

- Racja. Sądzę, że to wszystko go przytłacza, ale Hari zawsze pozostanie Harim i nigdy nie da po sobie zbytnio znać, iż coś go trapi.

Kaizume uśmiechnął się smutno. Aż za dobrze wiedział, że to prawda.

- I tak dochodzimy do istotnej kwestii, która najbardziej nie daje mi spokoju – powiedział. Podniósł na Kojiro oczy. – Co ja mam teraz zrobić? Z jednej strony chciałbym puścić Hariego do Hogwartu. Na pewno nauczyłby się tam kilku pożytecznych rzeczy, nie mówiąc już o nieco odmiennym spojrzeniu na świat…

- Hari już ma odmienne spojrzenie na świat – przypomniał mu Kojiro. – Tyle podróżowaliśmy i mieliśmy do czynienia z tyloma dziwnymi rzeczami, iż prawdziwym cudem byłoby, gdyby Hari nie był otwarty na nowinki i tolerancyjny na wszystko co go otacza. To prędzej on byłby dla Hogwartu nowinką.

Kaizume mimowolnie się roześmiał.

- To prawda – przyznał, by po chwili znowu spoważnieć. – Jednak z drugiej strony, boję się o niego. To chyba normalne, że jako ojciec boję się o syna. Jeśli go tam wyślę, to puszczę go do ludzi, którzy go kompletnie nie znają i nawet zbytnio nie chcą go poznać. Oczekują od niego rzeczy, przed którymi każdy normalny człowiek ochraniałby dziecko. Nie potrafię się z tym pogodzić. Nie potrafię się zmusić do podjęcia takiej decyzji.

Kojiro przyglądał się przyjacielowi. Nie mógł powiedzieć, że go rozumie, gdyż nie miał dzieci i nie wiedział, jakie uczucia kłębiły się teraz w sercu Kaizume, a hipokrytą jeszcze nie był. Jednak wiedział, że w pełni dzielił jego obawę o Hariego. Zarówno Hari, jak i Sakio z Toushim byli dla niego ważni. Znał ich od maleńkości i sam wątpił, czy na miejscu Kaizume byłby w stanie podjąć taką decyzję.

- A co o tym sądzi Aiko? – zapytał.

- Uważa, że mimo wszystko powinniśmy puścić Hariego do Hogwartu – odparł Kaizume. – Nie potrafię pojąć, dlaczego tak sądzi, ale znasz ją. Pewnie ma względem tego jakieś przeczucia. A jeśli tak jest, to pewnie się nie myli. Jednak trudno mi się przełamać i uwierzyć w to.

- Jej przeczucia rzadko kiedy się mylą – przypomniał Kojiro.

- Tak, to jest dar, który posiada większość kobiet w jej rodzinie. Dlatego między innymi zasmuciła się, gdy po narodzinach Sakio okazało się, że nie będzie już mogła mieć więcej swoich dzieci. Żal, że nie przekaże swego daru córce, mocno ją dotknął. Zresztą pamiętasz jak to wtedy było. Była tak przygnębiona, że obawiałem się, iż już z tego nie wyjdzie, by nagle otrząsnąć się i stwierdzić, że wszystko będzie dobrze.

Kojiro przytaknął.

- Czy to przez to nie chcieliście adoptować dziewczynki?

- W dużej części tak. Widok córki, która nie posiada jej daru byłby dla Aiko zbyt ciężki, toteż doszliśmy do wniosku, że chłopcy będą lepsi. I wiesz co, Kojiro, nie żałuję. Nie zamieniłbym Hariego i Toushiego za żadne skarby. Aiko chyba miała rację, mówiąc, że życie się ułoży. Jej przeczucie ją wtedy nie zawiodło.

- A więc może powinieneś tym razem także zaufać jej przeczuciu?

Kaizume spojrzał na niego uważnie, po czym spuścił wzrok i odetchnął głęboko. Kojiro mówił, że powinien zaufać Aiko i nawet był skory to zrobić. Jednak te chęci w żaden sposób nie uciszały jego obaw. Pewnie nazwano by go nadopiekuńczym i przewrażliwionym, ale cóż on mógł na to poradzić. Taki już był.

- Może masz rację – mruknął cicho. – Może rzeczywiście powinienem jednak puścić Hariego do Hogwartu. Ale nie obiecuję, że go stamtąd nie zabiorę, jak coś będzie szło nie tak.

- Nigdy nie myślałem inaczej – stwierdził Kojiro, obejmując go ramieniem. Kaizume oparł się o niego, pozwalając sobie na rozluźnienie. Czuł jak mięśnie zaczynają rwać go ostrym bólem, na tyle silnym, iż miał obawy, czy dojdzie do apartamentu. Teraz był już pewien, że przesadził z tym treningiem. Zbyt długo się nie ruszał w tak intensywny sposób, aby jego ciało pozostało na to obojętne.

- Kojiro?

- Mhmm?

- Pomożesz mi wstać? – zapytał Kaizume, czując na policzkach nieznaczny rumieniec wstydu. W jego wieku robić takie głupstwa! Kojiro spojrzał na niego spod oka, choć Kaizume mógłby przysiąc, że kąciki jego ust nieznacznie drżą. – Wątpię, czy będę w stanie się samemu ruszyć.

- Ach, czyżbym słyszał przyznanie się do porażki?

- Ależ skądże! – udawał oburzenie Kaizume. – Po prostu nieco przesadziłem i tyle.

- Już dawno ci mówiłem, że tracisz formę – zauważył Kojiro, pomagając przyjacielowi wstać i powoli kierując się ku windzie. – Musisz się więcej ruszać, bo całkiem stracisz kondycję.

- Dobrze, już dobrze. Wiem, zaniedbałem się. Ale zamierzam to nadrobić. Mam nadzieję, że mi pomożesz?

- Oczywiście, Kai-kun – odparł Kojiro. Drzwi windy zamknęły się za nim i wcisnął przycisk ich piętra. – Tylko zrobimy to po mojemu. Powoli i stopniowo.

- Nie zamierzam się sprzeczać – jęknął Kaizume, opierając się ciężko o ściankę.

 

--o0o--

 

Wielka Sala była wypełniona po brzegi, jak to zwykle bywało w porze obiadu. Popołudniowe zajęcia zwykle nie były już tak stresujące i męczące jak poranne, więc atmosfera była rozluźniona i uczniowie prowadzili między sobą ożywione dyskusje. Nawet przy nauczycielskim stole toczyły się rozmowy, w większości nie mające niczego wspólnego z obecną sytuacją w świecie czarodziejów. Ot, zwykłe problemy, toczącego się poza światem szkolnego życia.

- Ach, właśnie mi się przypomniało, Severusie – zaczęła McGonagall, odrywając się na chwilę od dyskusji z profesor Sprout. – Czy naprawdę musiałeś ukarać czwórkę pierwszoroczniaków aż dwutygodniową karą w towarzystwie Filcha? Czy to nie trochę za ostre?

Mistrz eliksirów zerknął na nią spod oka, rzucając jedno ze swoich przerażających spojrzeń. Gdyby Minerwa była uczniem, to pewnie by się przeraziła, albo przynajmniej straciła nieco na odwadze. Jednak głowę Gryfindoru trudno było przestraszyć, a na pewno nie udawało się to Snape’owi, ku jego wielkiemu niepocieszeniu.

- To, że większość profesorów uważa, iż w pierwszym miesiącu trzeba dać nowicjuszom nieco mniej dyscypliny a więcej wyrozumiałości, wcale nie oznacza, że ja się muszę do tego dostosowywać. Wręcz przeciwnie. Nie pozwolę sobie wchodzić uczniom na głowę i jeśli ich zachowanie jak i wiedza nie będą mi odpowiadać, zamierzam ich karać. I nie pomoże im fakt że są pierwszoroczniakami.

Skrzywił się, słysząc chichoty pozostałych, przysłuchujących się rozmowie nauczycieli.

- Coś mi się widzi, że Severus zaczął ten rok w niezbyt dobrym humorze – wydusiła z siebie Sprout między kolejnymi atakami śmiechu. Niemal tradycją Hogwartu wśród nauczycieli stało się prognozowanie, ile dni wytrzyma profesor eliksirów przed nałożeniem pierwszej kary i jaka ona będzie. Severus kompletnie ignorował ten fakt, nie zamierzając uczestniczyć w tej miernej zabawie, ale nie mógł zaprzeczyć, iż irytowała go ona niezmiernie. Drobną pociechą był fakt, że jak nauczyciele zdawali się go całkiem nie bać, tak uczniowie drżeli na sam widok jego cienia. O tak, na myśl o tym, Severusowi od razu poprawiał się humor.

Prychnął ostentacyjnie, powracając do jedzenia i starając się kompletnie zignorować jeszcze głośniejsze śmiechy. Bez względu na to, co sobie myśleli pozostali, nie zamierzał zmieniać swoich przyzwyczajeń.

Nagle uwaga wszystkich skupiła się na czymś dziwnym, nawet w kryteriach Hogwartu, gdyż kilka metrów przed nauczycielskim pojawiła się kompletnie znikąd niewielka kula światła. Nauczyciele i większość starszych uczniów wymierzyli w nią swoje różdżki, spodziewając się w każdej chwili całej masy Śmierciożerców. Jednak nic podobnego się nie wydarzyło.

Światełko urosło nieco, stając nieco większe niż piłka do koszykówki i powoli zaczęło zmieniać kształt. Delikatne pulsowanie zakończyło przemianę i po rozpłynięciu się światła, oczom wszystkich ukazał się dziwny widok. Niewielka istotka, o wzroście może pół metra, ubrana była w idealne połączenie zbroi i szaty. Aż trudno było uwierzyć, że coś tak drobnego może być jednocześnie tak misterne i pełne szczegółów. Istotka ta dosiadała równie niewielkiego smoka. Nie przypominał on jednak smoków, które wszyscy znali. Nie miał skrzydeł, był długi niczym wąż, a jedyne co go od niego odróżniało to cztery łapy i kształt głowy. Podczas gdy oczy istotki były zamknięte, oczy smoka zdawały się świdrować wszystkich swym drobnym spojrzeniem. Trudno było powiedzieć, jakiego koloru jest ta dziwna para, gdyż co już się miało wrażenie, że rozróżnia się już jakieś kolory, one zdawały się rozpływać i znowu przybysze byli przezroczyści i bezbarwni.

Jeździec rozejrzał się, co było dość dziwnym widokiem, gdyż na pewno przez opuszczone powieki niewiele widział, jeśli w ogóle. Jednak dostrzegłszy Albusa, poderwał smoka i zbliżył się do dyrektora. Unosząc się nad stołem, istotka zakreśliła swoimi drobnymi rączkami kilka dziwnych gestów, w wyniku których pojawił się przed Albusem lśniący rulon pergaminu. Kolejny gest istotki i list rozwinął się, ukazując wykaligrafowane pismo.

Dumbledore zaczął po cichu czytać i z każdą linijką jego twarz coraz bardziej się rozpromieniała. W niebieskich oczach ponownie rozbłysły ogniki, które ostatnimi czasy zdawały się całkiem przygasnąć. Jego reakcja sprawiła, że wszyscy pozostali nauczyciele rozluźnili się, a uczniowie powoli zaczęli wracać do posiłku i przerwanych rozmów.

- Albusie, co to takiego? – zapytała Minerwa, mierząc parę podejrzliwym wzrokiem.

- Pani Aiko Sageshima przysłała nam posłańca z wiadomością – odparł Dumbledore, tłumiąc chichot. – Miała rację, mówiąc, że mają swoje sposoby komunikacji.

- A można wiedzieć, co takiego napisała, że wprawiło cię w taki dobry humor? – spytał kąśliwie Severus.

- Harry będzie jednak uczęszczał do Hogwartu – oznajmił entuzjastycznie Albus.

Pozostali profesorowie od razu podzielili z nim jego radość. Zwłaszcza Remus Lupin.

Ta wiadomość sprawiła, że znowu odrodziła się w nim nadzieja, że jednak jeszcze wszystko się dobrze ułoży między nimi a Harrym. Przypuszczał, że jak powie o tym Syriuszowi, to nie będzie się on posiadał ze szczęścia. Westchnął z ulgą, opadając swobodnie na swoje krzesło.

- To wspaniale – szepnął sam do siebie.

Albus skinął głową posłańcowi, kiedy przeczytał do końca przyniesiony przez niego list. Istotka skłoniła się głęboko i zanim ktokolwiek się zorientował, rozpłynęła się w powietrzu.

- Interesujące – zauważył profesor Flitwick. – Bardzo interesujące. Chyba będę musiał się wypytać pana Pottera, co to było takiego.

Dumbledore pokiwał głową.

- Przypuszczam, że nie tylko o tym będzie mógł nam opowiedzieć. Coś mi się widzi, że to będzie niezwykle ciekawy rok.

Słysząc to, Severus prychnął dość głośno.

- Jakbyśmy mieli za mało ciekawostek. Może jeszcze zaprosimy Voldemorta do Hogwartu na pogawędkę? On pewnie też będzie chciał się dowiedzieć paru rzeczy od Pottera.

- Oj, daj spokój, Snape – mruknęła McGonagall. – Rozchmurz się trochę. Życie nie kończy się tylko na problemach i narzekaniu. Spojrzyj też od czasu do czasu na nie w jaśniejszych barwach.

Profesor eliksirów obrzucił ją krzywym spojrzeniem.

- Wybacz, Minerwo, ale złudny optymizm pozostawię wam.

Bynajmniej myśl, iż jednak będzie musiał się użerać z wielkim bohaterem Potterem nie napawała go entuzjazmem. Dlatego też żadną miarą nie był w stanie podzielać radości swoich kolegów po fachu. Nie widział nic radosnego w tym, że dzieciak z zapewne strasznie rozrośniętym poczuciem swojej własnej wartości będzie się panoszył po szkole. A już tym bardziej radosnym nie był fakt, że tym dzieciakiem był chłopak Pottera. Podczas gdy Dumbledore był podekscytowany nowym rokiem, Severus coraz bardziej przypuszczał, że będzie on dla niego jednym z najcięższych.





ROZDZIAŁ 13

 

 

Harry włożył ostatnią koszulę do walizki, po czym zaczął zapakowywać książki. Walizka była jednym z wynalazków japońskich magów. Z zewnątrz nie wyróżniała się niczym specjalnym. Ot, zwykła walizka z czarnej skóry. Jednak cała jej tajemnica tkwiła w uroku rzuconym na nią. A mianowicie ta normalnie wyglądająca walizka miała nieskończoną pojemność i nigdy nie ważyła więcej niż zazwyczaj. Harry zdołał w nią zapakować całą swoją garderobę, teraz pakował książki, po nich przyjdzie pora na osobiste drobiazgi, a walizka wciąż będzie nie wykorzystana nawet w drobnym stopniu. Każdy, kto choć raz miał do czynienia z czymś podobnym, dochodził do wniosku, że jest to wspaniały wynalazek i zaoszczędza miejsce, nie mówiąc już o wielkości bagażu.

Obok walizki na łóżku leżał zamknięty laptop, jak również szkatuła z mieczami.

- Hari, kończysz już? – spytała Aiko, zaglądając do pokoju.

- Prawie – odparł chłopak. – Zostało mi jeszcze parę drobiazgów i będę gotowy.

- To dobrze. Mamy wyjechać za pół godziny.

Harry westchnął rozdzierająco.

- Im bliżej wyjazdu, tym mniej jestem pewien, że to dobry pomysł. Nie wiem, czy mam ochotę spędzić tam aż tyle miesięcy.

Aiko podeszła do niego, wyraźnie zmartwiona.

- Aniołku, jeśli nie chcesz tam jechać, to nie musisz. Przecież wiesz, że cię nie zmusimy. Tylko powiedz.

- Nie chodzi o to, że nie chcę – mruknął Harry, siadając na łóżku. – Lepszym określeniem byłoby, że się boję tego, co może się tam wydarzyć. Nie mogę pozbyć się przeczucia, że coś będzie nie tak. To jest tak silne uczucie, iż ani na chwilę mnie nie opuszcza.

Aiko popatrzyła na niego uważnie. Przysiadła przy nim i objąwszy ramieniem, przytuliła.

- Ach, mój mały, gdybyś był dziewczyną, pomyślałabym, że odziedziczyłeś po mnie dar – szepnęła. – Ale to niemożliwe. Jednak jedno mogę ci powiedzieć, bez względu na to, czy twoje przeczucia są prawdziwe, czy też nie. Nie pozwól im nad sobą zapanować. Tak jak przeznaczenie nie może kierować twoimi czynami, tak i twoje przeczucia nie powinny, gdyż wtedy twoje życie przestaje należeć do ciebie. Polegaj na instynkcie, on nigdy nie zawodzi i zawsze pozostaje ci wierny. Twoje przeczucia cię ostrzegają, ale nie możesz się im poddać. Bądź ostrożny, ale nie popadaj w paranoję. – Roześmiała się nieznacznie, widząc minę syna. – Wiem, jak to moralistycznie musi brzmieć. Ale możesz mi wierzyć, że mówię z własnego doświadczenia. Zanim zapanowałam nad swoim darem, dawał mi nieźle popalić i w pewnej chwili sama już nie wiedziałam, co jest prawdą, a co moimi przeczuciami, dlatego wiem co mówię. Nie chcę, żeby i tobie przytrafiło się to samo.

Harry zerknął na Aiko.

- Raczej bym tego nie chciał. Moje życie w Hogwarcie pewnie i tak będzie wystarczająco ciekawe. Nie potrzebuję jeszcze mieć na karku początków schizofrenii.

Tym razem Aiko roześmiała się głośno, nie potrafiąc powstrzymać rozbawienia.

- Żebyś wiedział, maleńki. Żebyś wiedział.

Kiedy wreszcie się nieco uspokoili, Aiko pomogła Harry’emu spakować się do końca. Wynieśli bagaże do salonu, gdzie Sakio właśnie uczył, a właściwie próbował nauczyć Toushiego zaplatania bransoletek. Dość marnie mu to wychodziło

- Poddaję się! – stwierdził w końcu. – Nie potrafię go tego nauczyć.

Harry podszedł do nich.

- A to niby dlaczego? Ze mną nie miałeś takich problemów, a z tego co widzę, Toushi jest jeszcze bardziej zdeterminowany, aby się tego nauczyć, niż ja byłem w owym czasie. W czym więc tkwi problem?

Sakio zmierzył go spod oka.

- Chcesz wiedzieć? Powiem ci. Ten mały rozrabiaka jest zbyt rozkojarzony, żebym mógł go czegokolwiek nauczyć. Cały czas tylko myśli o twoim wyjeździe i żadną miarą nie mogę go zmusić do skupienia się.

- Ale ja się chcę nauczyć!! – zaprotestował Toushi, wydymając lekko wargi. – Obiecałeś mi, Ha-chan, że mnie nauczysz!!!

- Wiem, chibi – odparł Harry, głaszcząc młodszego brata po główce. – I dotrzymam obietnicy. Będziemy cię na zmianę z Sakio uczyć. Sakio będzie cię uczył, kiedy mnie nie będzie, a gdy przyjedziesz do Hogwartu, ja to będę robił.

- Naprawdę?! – zapiszczał radośnie chłopiec, rzucając się bratu na szyję. – Będę mógł cię odwiedzać w tej szkole?

- Tak, chibi. To był jeden z warunków, na których zgodziłem się tam chodzić. To, jak również fakt, że Kojiro-san by mnie chyba zabił, jakbym przerwał treningi.

- A żebyś wiedział! – zagrzmiał Kojiro. – Ani mi się waż przestać ćwiczyć. Jeśli tylko poczuję, że tracisz formę, nie daruję ci tego. Twój ojciec właśnie odczuwa ten fakt. Ty chyba nie będziesz na tyle głupi?

Pomimo poważnej miny, Kojiro drgały od śmiechu usta. Zresztą tak samo, jak pozostałym. Kaizume wrócił do treningów i przez ostatnie dni niemal na każdym kroku słychać było jego pojękiwania. Mięśnie i kości sprzeciwiały się takiemu traktowaniu, jakie fundował im trener Kaizume, czyli Kojiro. Aiko nie raz spędzała wieczór na masowaniu obolałego ciała męża, choć musiała przyznać, że cieszyła ją myśl, iż Kaizume znowu trenuje. Mhmm, widok jego z mieczem był jednym z powodów, dla których się w nim zakochała. Oczywiście, pominąwszy wszystkie inne zalety mężczyzny, które wzbudziły jej zainteresowanie.

- Nie, nie!! – zaprzeczył Harry. – Nie zamierzam przestać ćwiczyć. Nic z tych rzeczy.

- Miło mi to słyszeć – pochwalił Kojiro.

Harry, słysząc to, uśmiechnął się z przekąsem.

- W końcu nie mogę pozwolić, żeby mój ojciec był lepszy ode mnie. Nie mówiąc już o tym, jaką będę miał satysfakcję, gdy przegonię go po macie.

- Hej! Wszystko słyszałem! – doszedł ich krzyk z sypialni. – Nie myśl sobie, mały, że ci się tak łatwo poddam. Nic z tych rzeczy. Jeszcze ci pokażę, co potrafi twój staruszek.

- To dobrze – odkrzyknął Harry, śmiejąc się szeroko. – Lubię wyzwania.

- Już wystarczy – przerwała im Aiko. – Wiem, że chłopcy lubią się sprzeczać, ale nie mamy teraz na to czasu. Koi, skończyłeś się już ubierać?

- Tak. – Kaizume wyszedł z sypialni, zapinając ostatnie guziki sięgającej mu do kolan marynarki. – Jestem gotowy.

- W takim razie, możemy jechać – zawyrokował Kojiro.

 

--o0o--

 

Albus Dumbledore zerknął na zegar, po czym na jego usta wypłynął nieznaczny uśmiech zadowolenia. Niedługo Harry Potter miał przekroczyć próg Hogwartu jako jego student. Mimo, iż były chwile, kiedy dyrektor naprawdę wątpił, iż do tego dojdzie, nie potrafił powstrzymać swojej radości. Teraz będzie mógł naprawić to wszystko, co bezmyślnie zniszczył. Wykorzysta tą drugą szansę.

- Dyrektorze?

Zerknął w górę na starą Tiarę Przydziału.

- Słucham.

- Czy mam się przygotować na wybranie panu Potterowi Domu?

- Niestety nie – odparł Albus. – Pan Potter nie będzie wybrany. Po pierwsze będzie w Hogwarcie zbyt krótko, żeby miało to jakiś większy sens. A po drugie… Jakby to powiedzieć. Chyba żaden z Domów nie byłby dla niego do końca odpowiedni.

- Przecież jego rodzina od pokoleń należała do Gryffindoru – rzekła Tiara. – Jego miejsce też tam jest.

- Nie jestem tego taki pewien – mruknął mężczyzna. – Spotkałem go, co prawda było to krótkie spotkanie, ale nie sądzę, aby był gryfonem. Sama się zresztą o tym przekonasz, jak go poznasz. A nie mam wątpliwości, że do tego dojdzie.

Tiara przez dłuższą chwilę milczała.

- Skoro pan tak uważa – stwierdziła w końcu.

Albus roześmiał się cicho. Tak, tak właśnie uważał.

Wstał i wyszedł z gabinetu. Najwyższy był już czas, gdyż Harry miał przyjechać lada chwila, a on chciał go przywitać osobiście. Już rano sprawdził, czy pokój dla niego jest gotowy. Skoro Harry nie miał być wybrany do żadnego z domów, to musiał zamieszkać gdzie indziej. Dobrze, że z podobnymi kwestiami w Hogwarcie nie było problemów. Zamek zdawał się doskonale wyczuwać potrzeby swoich mieszkańców i spełniać je w mgnieniu oka. Jedyne, co zdziwiło Albusa, gdy sprawdzał pokój, to fakt, czemu zamek umieścił akurat tam obraz Salazara Slytherina i co dziwniejsze taki, którego jeszcze nigdy Albus nie widział. Niestety, w wielu kwestiach zamek kierował się własnym rozumem, często niezrozumiałym dla innych. Dyrektorowi nie pozostało więc nic innego, jak wzruszyć ramionami i zaakceptować decyzję zamku.

W samą porę pojawił się przed głównym wejściem do szkoły, gdyż już widział wjeżdżający przez bramę samochód rodziny Sageshima. W duchu był pełen podziwu dla pragmatyczności Japończyków. W Anglii tak doskonałe połączenie magii i mugolskiej technologii uważane byłoby pewnie za herezję, podczas gdy Japonia prawie cała była zbudowana właśnie na takiej symbiozie.

Samochód stanął, silnik zgasł i drzwiczki otworzyły się. Pierwszy z samochodu wyleciał Toushi.

- Nie odbiegaj za daleko, chibi! – zakrzyknął Kojiro, wysiadając zza kierownicy.

- Haaii!!! – dobiegł okrzyk chłopca, który był już dobre kilkanaście metrów od samochodu.

- Naprawdę, skąd on bierze całą tą energię? – zapytał z niedowierzaniem Kojiro. – Nie przypominam sobie, abym w jego wieku był taki żywy.

- Oj, Kojiro – roześmiała się Aiko. – Przy następnej okazji, zapytaj o to swoją matkę. Na pewno opowie ci sporo bardzo ciekawych historii.

Ochroniarz spojrzał na nią powątpiewająco, a widząc, iż najwyraźniej mówi ona całkiem serio, westchnął.

- Chyba zrobię to na osobności. Nie chciałbym się upokorzyć w razie co przed całym tłumem znajomych.

- Skoro tak mówisz, Kojiro-san, to chyba jednak wiesz o czymś ciekawym – podrażnił go Sakio. – Cóż to mogłoby być takiego?

- Musiałoby to być naprawdę coś wielkiego, skoro nasz dzielny Kojiro-san tak się boi – dodał Harry z chichotem. Obaj całkiem ignorowali niemal mordercze spojrzenia mężczyzny.

- Poczekamy, aż staniesz na macie, Hari, wtedy zobaczysz czym grozi drwienie ze mnie – zagroził Kojiro. – A ty, Sakio, też nie uważaj się za bezpiecznego. To że jesteś łucznikiem, wcale nie znaczy, że nie mogę szepnąć słówka twemu mistrzowi. Jestem pewien, że on już wymyśli coś odpowiedniego specjalnie dla ciebie.

Uśmiechnął się z satysfakcją, widząc przerażone miny chłopców.

- Mam nadzieję, że mnie to nie dotyczy – rzekł Kaizume, wyciągając z bagażnika walizkę Harry’ego. – Wystarczy mi ten trening, który teraz dostaję. Nie wiem, czy przeżyłbym coś jeszcze.

- A zamierzasz się ze mnie naśmiewać? – spytał z przekąsem Kojiro.

- Jakże bym mógł, Kojiro-kun? – odpowiedział niewinnie Kaizume. – Przecież mnie znasz.

- Tak, znam cię. I dlatego właśnie pytam.

Kaizume posłał mu zranione spojrzenie, chwytając się jedną rękę za serce, niczym w geście umierania. Chichocząc z całej sceny, Aiko ujęła męża pod rękę i poprowadziła w stronę oczekującego już Dumbledore’a. Kaizume zrobił niezadowoloną minę, ale milczał, nie chcąc wszczynać kolejnej kłótni. Poprosiła go o to Aiko, twierdząc, że trzeba dać czarodziejom szansę i zamierzał dotrzymać danej jej obietnicy. Nawet jeśli miałby to później przypłacić obolałym od ciągłego przygryzania językiem.

- Witam państwa – pozdrowił ich Albus, uśmiechając się przyjaźnie, ale niezbyt szeroko. Wyciągnął nauczkę z poprzednich spotkań z rodziną Sageshima i nie zamierzał znowu wydać się zbyt nachalnym. Gdyby jego koledzy mogli go teraz zobaczyć, nie uwierzyliby własnym oczom. Wszystkowiedzący i wszędobylski dyrektor szkoły starał zachowywać się wstrzemięźliwie. Koniec świata! – Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie.

- Dzień dobry, dyrektorze – odparła Aiko, uśmiechając się tym swoim ujmującym uśmiechem, który zdolny był podbić świat. – Tak, dojechaliśmy bez większych przeszkód. Muszę przyznać, że jak na tą porę roku, to Anglia jest niezwykle łaskawa w tym roku.

Albus odruchowo zerknął w błękitne niebo, usiane zaledwie kilkoma chmurkami.

- To prawda. W tym roku mamy naprawdę ładną jesień. Mam nadzieję, że utrzyma się ona do końca. Te stare kości o wiele bardziej wolą słońce, niż ciągły deszcz i wiatry. Ale nie stójmy tak na zewnątrz. Pogoda może i jest ładna, ale nie jest już tak ciepło, więc lepiej będzie jak wejdziemy do środka.

- Z przyjemnością – rzekła Aiko, a jej głos brzmiał naprawdę szczerze.

Z Dumbledorem na przedzie wkroczyli pod dach szkoły. Harry i Sakio nieśli bagaże, podczas gdy Kojiro podążał tuż za nimi, rozglądając się dookoła podejrzliwie. Jedynie Toushi zdawał się być beztroski, biegnąc od jednego obrazu do drugiego i pozdrawiając “żyjące” na nich postaci. Jego niewielki plecak, nieodłączny towarzysz chłopca, był wypchany po brzegi.

- Przygotowaliśmy dla Harry’ego komnatę – poinformował Albus, kierując się w stronę skrzydła Slytherinu. – Gdyby należał do któregoś z Domów, zamieszkałby w dormitorium, a tak zajmie jeden z wolnych obecnie pokojów. Mam nadzieję, że ci się spodoba, Harry.

- Och, proszę się tym nie przejmować – odpowiedział chłopak, gładko przechodząc od japońskiego, w którym rozmawiał właśnie z Sakio, do angielskiego. – Po tylu podróżach, które przeżyłem z rodziną, przestałem się już przejmować takimi kwestiami. Mnie naprawdę wystarczyłby niewielki kąt do spania i byłbym w pełni zadowolony.

Albus posłał mu nieco zdziwione zdziwienie.

- Mogę cię zapewnić, że w tym zamku jest aż nadto miejsca. Nikt nie zauważy, jeśli zamieszkasz w jednej z jego licznych komnat.

Harry nie odpowiedział, tylko skinął głową. Skoro dyrektor tak mówił, to nie było najmniejszego sensu sprzeczać się z nim, czy też wchodzić w głębsze dyskusje. W końcu to był jego zamek i pewnie znał go najlepiej.

Po kilku minutach, w ciągu których Aiko i Dumbledore rozmawiali zażyło, a Kaizume wtrącał coś tylko od czasu do czasu, doszli do niewielkiej wnęki, w której na prawie całą jedną ścianę wisiał obraz przedstawiający siedzącego na rzeźbionym krześle mężczyznę w średnim wieku. Jego włosy były czarne i tylko gdzie niegdzie przyprószyły je długie pasemka srebra. Długie, szmaragdowe szaty układały się wokół niego falami, tworząc prawdziwy wodospad zieleni. Kiedy podeszli do niego, zerknęły na nich wyniośle srebrne oczy, a usta wykrzywiły się w nieco drwiącym uśmieszku, podczas gdy rozłożony na kolanach mężczyzny wąż uniósł głowę i zasyczał na nowoprzybyłych.

- Witaj, Salazarze – powitał mężczyznę na obrazie Albus. – Mógłbyś nas wpuścić do środka?

Mężczyzna nazwany Salazarem prychnął.

- Zastanowię się. Czemu w ogóle mój spokój ma byś naruszany? Mało w tych ruinach pokoi?

- Nie, Salazarze, ale twoje pokoje zostały wybrane przez sam zamek, a chyba nie muszę ci przypominać co to oznacza.

- Phi! Kiedy tworzyliśmy te mury, trzeba było dać im mniejszą inteligencję, a nie tworzyć z nich wszystkowiedzące dziwadło – żachnął się Salazar, jednak jego ramy odsunęły się, ukazując wejście do znajdujących się za nimi komnat. Po kolei wszyscy przez nie przechodzili. Kiedy przyszła kolej Harry’ego Salazar ponownie się odezwał, z wyraźnym syczącym pogłosem. – Nie dość, że zamek jest dziwaczny, to dyrektorzy też są tutaj coraz dziwaczniejsi.

Harry nie wytrzymał i uśmiechnął się nieco pod nosem.

- To nie było zbyt miłe – odpowiedział tym samym sposobem. – Nawet jeśli to prawda, to nie wypada tak mówić.

Gdyby nie to, że wszedł już do środka i obraz się za nim zamknął, to pewnie ujrzałby jeszcze, jak na twarz Salazara wypływa grymas całkowitego zaskoczenia.

- Harry, prosiłbym cię, żebyś jak najszybciej podał Salazarowi hasło, na które ma otwierać drzwi. Może to być jakiekolwiek słowo. Poza salami lekcyjnymi, wszystkie komnaty są chronione w podobny sposób, aby zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo i poczucie prywatności – rzekł Albus, gdy już znaleźli się w pokoju. – Komnaty te, jak i przyległa do nich łazienka są w pełni do twojej dyspozycji. Posiłki jemy w Wielkiej Sali, zaś po 22-giej ogłaszana jest cisza nocna, w czasie której uczniom nie wolno przebywać na korytarzach, więc prosiłbym, żebyś i ty przestrzegał tej reguły, dla spokoju profesorów.

- Może się pan nie przejmować – odparł Harry. – Nie zamierzam łamać żadnych reguł.

- Przynajmniej nie otwarcie – dodał niewinnie Sakio, obrywając od brata kuksańca w bok, od którego aż podskoczył. Spojrzał na Harry’ego z wyrzutem. – No co? Chyba nie zamierzasz udawać świętoszka, co to nic nie robi, tylko się uczy? Głupi byłbyś? Poza tym za dobrze cię znam.

- Ale nie musisz tego mówić tak głośno – wytknął mu Harry.

- Chłopcy, przestańcie natychmiast! – przerwał im Kaizume. – Harry, mam nadzieję, że nie usłyszę żadnych skarg dotyczących ciebie. Rozumiemy się?

Harry spojrzał niewinnie na ojca, po czym uniósł prawą rękę, lewą kładąc na sercu i z bardzo poważną miną odpowiedział.

- Obiecuję, że nie będę wysadzał sal w powietrze w wyniku moich szalonych eksperymentów. Obiecuję nie dyskutować z nauczycielami ani nie spierać się z nimi, nawet wtedy kiedy nie mają racji. Jak również obiecuję, nie dać się zablokować w żadnym tajnym przejściu, podczas gdy nikt nie wie, że w nim jestem.

W czasie składania tej obietnicy, Sakio wybuchnął śmiechem, Toushi zaczął chichotać, chowając twarz w spódnicy Aiko, która tak naprawdę nie wiedziała, czy ma zacząć strofować syna, czy też dołączyć do wesołości swoich dzieci. W decyzji pomógł jej Kojiro.

- Mam nadzieję, że dotrzymasz tych obietnic, bo w przeciwnym razie będziesz przeganiany po macie do końca swego życia – rzekł ochroniarz groźnym tonem. Harry zbladł.

- Oj, braciszku, wpakowałeś się – jęknął Sakio przez śmiech.

- To chyba nie był najlepszy pomysł – przyznał Harry.

- Można wiedzieć, o co chodzi? – zapytał się Dumbledore. Rozmowa, a zwłaszcza obietnice Harry’ego bardzo go zaciekawiły, odkrywając choć rąbek charakteru chłopca, którego Albus w ogóle nie znał.

- Oj, mój syn ma tendencję do pojawiania się tam, gdzie nie powinien w najmniej odpowiednich momentach – odpowiedziała Aiko z lekkim uśmiechem. – Dwa lata temu odkrył stary tunel ciągnący się pod Akademią. Ale zamiast powiedzieć o tym choć swoim przyjaciołom, sam postanowił go zwiedzić. Pech chciał, że jak już był w środku, ziemia się zatrzęsła i korytarz został w wielu miejscach zasypany, więżąc Harry’ego w swym wnętrzu. Nikt nie wiedział, gdzie on jest, więc nie wiedzieliśmy czy zginął, czy coś się z nim stało. Teraz ta sytuacja wydaje się nieco komiczna, ale wtedy bynajmniej nie było nam do śmiechu.

- Nie dziwię się – przyznał Albus. – Nie jest to sytuacja godna pozazdroszczenia.

- I mam nadzieję, że się więcej nie powtórzy – rzekł Kaizume, spoglądając na syna spod oka. Harry miał na tyle skromności, że pokiwał głową. Choć swoją drogą, też nie miał ochoty powtórzyć tego zdarzenia. Ciasne i ciemne miejsca, zwłaszcza bez drogi wyjścia, nie były tym, za czym przepadał najbardziej.

- Mam nadzieję, że zostaną państwo na kolacji – zaproponował Dumbledore. – Zamkowe skrzaty będą bardzo podekscytowane, kiedy dowiedzą się, że na posiłku będą goście.

- Niestety, dyrektorze, ale nie tym razem – odparła Aiko z żalem. – Wieczorem oczekiwani jesteśmy na przyjęciu organizowanym w ambasadzie japońskiej i nie możemy się na nim nie pojawić. Bardzo chętnie skorzystalibyśmy z zaproszenia, ale taki już los dyplomaty, wszędzie musi być. Mam jednak nadzieję, że okazji nam nie zabraknie.

- Oj, też mam taką nadzieję – Dumbledore uśmiechnął się promiennie. – Zamek zawsze będzie stał dla państwa otworem.

- Dziękujemy panu bardzo, dyrektorze.

- Zostawię państwa teraz samych. Do zobaczenia i życzę spokojnej podróży. – Skłonił się lekko i opuścił komnatę.

Jak tylko drzwi się za nim zamknęły, Kaizume odetchnął, siadając ciężko w fotelu.

- Dobrze, jak na razie było w porządku – mruknął.

- Kai-chan, daj im szansę – zbeształa męża Aiko. – Na pewno nie wszyscy są tutaj takimi świrami, za jakich ich masz.

Kaizume spojrzał jednak na nią z powątpiewaniem.

- Na pewno nie będzie najgorzej – rzekł Harry, podchodząc do dużego, rzeźbionego kominka, by postawić na gzymsie nad nim szkatułę z mieczami. Otworzył ją powoli i z nawyku pogładził znajdujące się w niej ostrza.

Musiał przyznać, że komnata była naprawdę piękna. Obszerna, z dużym oknem, była w stanie łączyć w sobie zarówno sypialnię jak i salon, a jeszcze pozostawało wiele miejsca. Łączyła w sobie różne odcienie zieleni, zwykle bardzo soczystej, z umieszczonymi gdzieniegdzie wstawkami srebra i czerni. Harry’emu taka kolorystyka się bardzo podobała. Zawsze lubił te barwy, gdyż jak to kiedyś Aiko stwierdziła, każda ma w nim swoje odbicie. Zieleń jego oczu, czerń włosów i srebro miecza, którym włada. Rozejrzawszy się dokładniej po pokoju, doszedł do wniosku, że pobyt tutaj może być nawet miły, choćby ze względu na to miejsce.

Kojiro postawił jego walizkę przy łóżku.

- Radziłbym ci skorzystać z rady dyrektora i jak najszybciej podać hasło obrazowi – stwierdził. – Ochrona ochroną, ale coś mi się wydaje, że tutejsi czarodzieje mogliby się jeszcze wiele o niej dowiedzieć. A bezpieczeństwa nigdy nie jest za mało.

- I proszę cię, Hari, weź sobie do serca swoją obietnicę – szepnął Kaizume. – Nie chcę, żeby coś ci się tu stało. Nie mógłbym sobie wtedy darować, że was zabrałem do Anglii, zamiast zostawić w domu.

Harry podszedł do ojca i przytulił się do niego mocno, zupełnie jak wtedy, gdy był jeszcze dzieckiem.

- Nie martw się, tou-san. Będę ostrożny. Obiecuję.

Kaizume odwzajemnił uścisk i przez chwilę nie wypuszczał syna z ramion.

- Onii-chan – Toushi pociągnął Harry’ego za rękaw. Chłopak oderwał się od ojca i przyklęknął przed młodszym bratem.

- Tak, chibi?

Chłopczyk zdjął swój plecak i zaczął w nim gmerać, by po chwili wyciągnąć z niego pluszowego lisa. Zabawka wykonana była na zamówienie na drugie urodziny chłopca i od tamtego czasu Toushi nigdy się z nią nie rozstawał.

- To dla ciebie, onii-chan – wyszeptał Toushi. – Żeby nie było ci smutno samemu.

- Ale przecież to twój kitsune – zaoponował Harry, zdziwiony, ale i rozczulony gestem brata. – Nie będziesz za nim tęsknił.

- To twój kitsune – odparł stanowczo Toushi. – Mój został w hotelu.

Harry przypatrzył się uważnie zabawce. Nie, to musiał być ten sam lis. Futerko było tak samo srebrne, a oczy… Były zielone, podczas gdy oczy lisa Toushiego były złote.

- Jeszcze przed wyjazdem Tou-chan poprosił mnie o drugiego lisa, dokładnie takiego samego jak jego własny – wyjaśnił Kojiro, widząc zdziwioną minę Harry’ego.

- Nasze kitsune będą mogły ze sobą rozmawiać – oznajmił Toushi. – Jak bracia.

Harry spojrzał ponownie na zabawkę, po czym mocno przytulił Toushiego.

- Jak bracia – szepnął mu do ucha, w zamian otrzymując radosny śmiech chłopczyka.

- Hej! Czuję się pominięty!! – zbuntował się Sakio, robiąc urażoną minę. – Dlaczego ja nie dostałem pluszaka? Co to ja gorszy?!

- Twój został w hotelu – zapewniła syna Aiko, a próbując go udobruchać, objęła go mocno. – Nie ma gorszych i lepszych. Wszyscy jesteście naszymi synami. Wszystkich was kochamy jednakowo.

Posiedzieli jeszcze z godzinkę razem, po czym nadeszła pora wyjazdu. Harry odprowadził ich do samochodu, chcąc się pożegnać po raz ostatni. Wszyscy uściskali i wycałowali go gorąco.

- Hari, noś zawsze ze sobą sztylet, dobrze – poprosił szeptem Kojiro, ściskając czule swojego podopiecznego. – Miecz jest za duży, ale sztylet można schować. A lepiej żebyś zawsze miał przy sobie coś ostrego.

- Hai, Kojiro-san – odparł równie cicho Harry.

- Cieszę się.

- Uważaj na siebie, skarbie – zawołała Aiko, zanim wsiadła do samochodu. Kojiro zapalił silnik i po chwili Harry już machał na pożegnanie odjeżdżającemu samochodowi. Bogowie ! Tyleż razy w przeszłości żegnał się z rodziną w podobny sposób, ale za każdym razem było to równie smutne przeżycie. W głębi serca przypuszczał, że nigdy nie zdoła się do tego przyzwyczaić. Zawsze gdzieś skrywał się strach, że już ich więcej nie zobaczy, że zostawią go… Tak jak jego pierwsi opiekunowie. Takie rzeczy nie przestawały boleć nawet po tylu latach.

Z trudem powstrzymał się od łez. To nie był ani czas ani miejsce na to. Popłacze się w nocy, w łóżku. A teraz musi się powstrzymać i odpowiednio zaprezentować całej szkole. W końcu pierwsze wrażenie często jest najważniejsze.

Odetchnąwszy głęboko, wrócił do swojego pokoju. Znalazł w nim na stole kartkę z godzinami posiłków, jak również planem lekcji i rozmieszczeniem potrzebnych miejsc. Sprawdził zegarek. Do kolacji miał jeszcze godzinę, więc miał czas.

Otworzył walizkę i przeszukawszy ją nieco, wyciągając część rzeczy na łóżku, znalazł to, czego szukał. Był piątek, więc przez weekend mógł spokojnie się wypakować, a na razie trzeba było się przygotować do pierwszego spotkania. Rozłożył na oparciu fotela czarne szarawary i soczysto zieloną tunikę bez rękawów, która sięgała mu do kolan. Do tego dołożył białą koszulę z luźnymi rękawami, zakończonymi wąskimi mankietami. Odświeżywszy się trochę, przebrał się w przygotowane rzeczy, by następnie na nowo zapleść włosy. Kiedy zerknął w stronę lustra, skrzywił się nieco na widok jego nie zakrytej tafli. Będzie musiał temu później zaradzić. Na razie jednak przejrzał się w nim i doszedł do wniosku, że wszystko wygląda tak jak należy. Nawet jego zwykle niesforna grzywka zdawała się być dzisiaj nieco spokojniejsza, co przyjął z krzywym uśmieszkiem. Mama nie raz mówiła, że krój wschodni najlepiej do niego pasuje, tak więc większość jego rzeczy była uszyta właśnie na azjatycką modłę. Tak jak ten, który miał na sobie. Wysoka stójka, przylegający do torsu materiał, który od pasa w dół zdawał się płynąć. Azjatyccy krawcy w jakiś magiczny sposób byli mistrzami w podkreślaniu zalet poszczególnych sylwetek. Nikt tak jak oni nie potrafił skroić stroju, który wyglądałby jednocześnie skromnie i elegancko.

Sprawdził zegarek i stwierdził, że zostało mu już niewiele czasu, toteż czym prędzej opuścił pokój.

- Pewnie spieszno ci do Wielkiej Sali na posiłek – zauważył Salazar kąśliwie.

Harry odwrócił się ku obrazowi.

- To prawda, zdążam do Wielkiej Sali – odpowiedział. – Ale żebym się spieszył, to chyba lekka przesada.

- A to czemuż? – zainteresował się mężczyzna. – Sądziłem, że każdy młody człowiek myśli tylko o jedzeniu i na każdy posiłek będzie leciał jak na skrzydłach. Raczej wątpię, żebyś był wyjątkiem.

- Jakie to typowe – mruknął Harry. – Ale mówiąc poważnie, wątpię, aby nawet pan myślał o jedzeniu, gdy się patrzeć będzie na pana tyle ludzi, w dodatku każdy z nich będzie pana taksował i oceniał za każdy pana ruch. Nie jest to mój ulubiony sposób spędzania czasu, a pana?

Salazar spojrzał na Harry’ego uważnie. Wąż na jego kolanach uniósł łeb.

- Dziwne jest to dziecko – zasyczał. – Pachnie jakoś inaczej. I… coś w nim jest…

- Wiem co masz na myśli, Shizir – odparł Salazar w mowie węży. – Ten chłopiec jest inny.

- I właśnie o tym mówiłem. Ładnie to tak oceniać kogoś po samym wyglądzie? – żachnął się Harry, mierząc Salazara niezadowolonym wzrokiem. Mężczyzna i wąż patrzyli na niego szeroko otwartymi.

- Ostatnim razem, nie byłem pewien, czy mi się nie przesłyszało, ale wygląda na to, że jednak nie – mruknął Salazar. – Jesteś wężoustym, mój chłopcze, czyż nie ? Nie sądziłem, że spotkam jeszcze jednego. Miło mi.

Harry przekrzywił lekko głowę.

- Ma pan na myśli mowę węży? – spytał, a widząc potwierdzające kiwnięcie, dodał. – Mnie również jest niezwykle miło. Jeszcze nigdy nie rozmawiałem w języku węży z innym człowiekiem. Zwykle były to tylko węże.

- Niestety, ten dar jest niezwykle rzadki, a na dodatek ludzie boją się go, uważając za nieczysty i zły.

- Czy ja wiem? W domu nikt z tego powodu mnie nie unikał ani się mnie nie bał. Nie wiem jak w Anglii, ale w Japonii mamy ludzi o różnych zdolnościach. I możesz mi wierzyć, że mowa węży nie jest najdziwniejszą z nich.

- W Japonii? – spytał z niedowierzaniem Salazar. – Pochodzisz z Japonii? Niesamowite. Zaskakujesz mnie coraz bardziej, mój chłopcze. Pomimo wszystkich swoich wędrówek, nigdy nie dotarłem do Japonii. Coś mi się widzi, że będziemy mieli dużo tematów do rozmowy, mój drogi. Oczywiście, jeśli miałbyś ochotę porozmawiać z takim zakurzonym obrazem jak ja.

Harry roześmiał się.

- Z przyjemnością, panie Salazarze – odparł entuzjastycznie, tym razem już w mowie ludzi. – Dzięki panu nie będzie mi tu nudno. Dziękuję.

- Nie ma za co, mój chłopcze. Ja też dzięki tobie nie będę się nudził. No, a teraz spiesz się. Posiłek pewnie lada chwila się rozpocznie.

- Och, tak, ma pan rację – zakrzyknął Harry i ruszył biegiem. – Do zobaczenia.



ROZDZIAŁ 14

 

Harry zatrzymał się przed drzwiami do Wielkiej Sali. Posiłek już się rozpoczął, więc efektowne wejście miał gwarantowane. Odetchnął głęboko, uspokajając oddech i poprawił swój strój.

- Dobra, raz kozie śmierć – szepnął. – Miejmy to już za sobą.

Pchnął wielkie odrzwia i wkroczył w blask Wielkiej Sali. Niemal od razu poczuł na sobie spojrzenia wszystkich. Jedne zaciekawione, inne zdziwione, jeszcze inne bojaźliwe. Ale wszystkie były utkwione właśnie w niego.

Harry mimochodem skrzywił się. Czemu w takich chwilach nachodzą człowieka myśli, że może z jego wyglądem jest coś nie tak? No cóż, co prawda wyglądał nieco inaczej niż tutejsi uczniowie i pewnie będzie się mocno wyróżniał w tłumie, ale przecież był pewien, iż twarz ma czystą, a strój leży jak powinien. Poza tym jego prywatne osłony nie informowały go o żadnych rzuconych na niego urokach. Tak więc, gapiący się uczniowie robili to sami z siebie.

Szybkim krokiem zaczął przemierzać Salę w stronę stołu nauczycielskiego, ani razu nie rozglądając się na boki i trzymając się tak prosto, że gdyby Sakio to widział, zacząłby się śmiać, że kij połknął.

Jęknął w duchu, widząc, że również część profesorów nie dość, że się na niego gapiła, to w dodatku wycelowała w niego swoje różdżki, jakby oczekując jakiegoś ataku. No tak, nie ma to jak miłe powitanie.

Widząc Harry’ego, Albus skinął mu głową na powitanie, uśmiechając się radośnie i gestem wskazując na puste miejsce przy stole, wstał, aby cała Sala mogła go dobrze widzieć.

- Moi drodzy, pragnąłbym powitać w progach Hogwartu Harry’ego Pottera Sageshimę – oznajmił głośno, a jego słowa sprawiły, iż teraz już nie było szans, żeby przestano się gapić na Harry’ego. – Będzie się u nas uczył przez ten rok. Przyjechał do nas z Japonii, gdzie zarówno magia jak i czarodziejskie społeczeństwo znacznie się różnią od naszego, dlatego też nie wątpię, że będziemy się mogli od siebie nawzajem wielu ciekawych rzeczy nauczyć. Proszę byście przyjęli go przyjaźnie i w razie potrzeby służyli pomocą, dopóki nasz zamek nie stanie się dla niego bliższy.

Harry dotarł do stołu, ale zamiast od razu usiąść, odwrócił się w stronę uczniów.

- Konichiwa – przywitał się, kłaniając nieznacznie. Wątpił, czy ktokolwiek zrozumiał ten gest, ale dobre wychowanie nakazywało przedstawić się i przywitać. Po tym mógł już z czystym sumieniem usiąść na wskazanym przez dyrektora miejscu. Po jego prawicy siedział ubrany na czarno mężczyzna, którego mina nie za bardzo zachęcała do rozmowy. Po drugiej zaś stronie Harry miał mężczyznę, który przedstawił się jako Syriusz Black i twierdził, że jest jego ojcem chrzestnym, oraz jego przyjaciela Remusa Lupina.

- Harry, mój drogi – odezwał się Albus. – Poznaj profesorów Hogwartu. Syriusza i Remusa miałeś już okazję poznać, będą cię oni uczyć obrony przed czarną magią. To jest profesor Minerwa McGonagall, która wykłada u nas transmutację, jak również jest wicedyrektorem szkoły. – Harry skłonił się starszej kobiecie z szacunkiem, na co ona odpowiedziała mu zdawkowym uśmiechem, który jednak miał w sobie wiele ciepła. – Dalej masz profesora Flitwick’a, wykładającego zaklęcia oraz profesor Sprout od zielarstwa. Oraz nie zapominajmy o naszym mistrzu eliksirów, profesorze Snape’ie. – Tym ostatnim okazał się być mężczyzna siedzący obok Harry’ego. Kiedy Dumbledore wymienił jego nazwisko, spojrzał na chłopaka, po czym prychnął pogardliwie. Harry doszedł do wniosku, że nie ma sensu się teraz odcinać; jeszcze przyjdzie na to czas.

- Bardzo mi miło państwa poznać – powiedział, uśmiechając się lekko.

- Oczywiście, to nie są wszyscy profesorowie – dodał Dumbledore. – Ale resztę poznasz podczas lekcji. Nie ma sensu, żebyś sobie teraz zawracał tym głowę. Wiem, jak to jest, gdy się przyjedzie do nowego miejsca. Potrzeba czasu, zanim się ze wszystkim oswoi.

- Potter pewnie nie musi tego robić – mruknął zgryźliwie Snape. – Jeśli jest synem swego ojca, to pewnie już zdążył się doskonale ze wszystkim oswoić i założę się, że szykuje już nam jakiś kawał.

- Snape, czy ty z natury jesteś takim starym zrzędą, czy też chcesz za takiego uchodzić ? – zapytał Syriusz, mierząc drugiego profesora chłodnym spojrzeniem. – Wcale się nie dziwię, że…

- Pan wybaczy, profesorze – przerwał mu Harry, zwracając się do Snape’a. – Ale z tego co mi wiadomo, mój ojciec nie uczył się w Hogwarcie. Jego dyplom ma pieczęcie Akademii Kyoku, dlatego też nie rozumiem pańskich insynuacji. Poza tym, nie ładnie jest oceniać innych, według ich rodziców, bo można się mocno pomylić.

Harry mógł się założyć, że Snape zgrzyta zębami. A przynajmniej jego oblicze wyglądało tak, jakby to robił. Jednak nawet jeśli miał ochotę wybuchnąć, to nie zdążył.

- Posiłek nam stygnie – przypomniał Albus, dyplomatycznie kończąc sprzeczkę. – A z tego co mi wiadomo, akurat to danie, nie smakuje zbyt dobrze na zimno.

Wszyscy zrozumieli aluzję i zabrali się do jedzenia. Harry starał się nie zwracać uwagi na natarczywe uczucie bycia obserwowanym. Nie podnosił zbyt wysoko wzroku, gdyż i tak wiedział, że dość duża część uczniów wciąż się na niego gapi. Profesor Snape też coś mruczał pod nosem, co nie brzmiało zbyt przyjemnie. Próbując się odłączyć od tego wszystkiego, Harry jadł powoli, nie za bardzo nawet wiedząc, co je. Najchętniej to od razu by wstał i wrócił do swojego pokoju, ale przecież nie miałoby to zbytniego sensu, bo i tak prędzej czy później musiałby przez to przejść.

- Harry – odezwał się nieśmiało Remus, wyrywając Harry’ego z zamyślenia.

- Tak, słucham?

- Dobrze się czujesz? – spytał Remus z troską w głosie.

- Tak. Zamyśliłem się trochę, to wszystko – odpowiedział Harry. – Poza tym, dość trudno jest siedzieć spokojnie, gdy cały czas jest się obserwowanym.

- Och, to prawda, jest to trochę krępujące – mruknął Albus, włączając się do rozmowy. – Ale sądziłem, że jesteś do tego przyzwyczajony. Występując na pokazach przecież cały czas jesteś obserwowany.

- Na pokazach nie zwracam na to uwagi. Muszę być skoncentrowany i cały czas myśleć o tym, aby nie popełnić żadnego błędu. W końcu walczę mieczem i mógłbym zrobić komuś niechcący krzywdę. W takich chwilach wyłączam się całkowicie na świat zewnętrzny. Istnieję tylko ja i miecz.

- I nic nie jest ci w stanie przeszkodzić? – zapytał Flitwick z zainteresowaniem. – Wprost godne podziwu.

- Lata treningu, profesorze – odparł Harry, uśmiechając się. – Mogę pana zapewnić, iż zanim doszedłem do takiej wprawy, mój nauczyciel sprawił mi niezły trening. Walka na miecze wymaga wielkiej dyscypliny. Jeśli się jej nie osiągnie, to jest to tylko czcze wymachiwanie kijem. Sztuką jest wykonać kolejne sekwencje w taki sposób, aby wyglądały jak taniec z mieczem.

- Chętnie zobaczyłbym cię kiedyś podczas ćwiczeń, Harry. Oczywiście, jeśli nie przeszkadzałbym.

- Sądzę, że dałoby się to zorganizować, profesorze.

Milczący przez całą rozmowę Severus, z trudem utrzymywał obojętny wyraz twarzy. Musieli akurat zejść na ten temat? Kiedy on za wszelką cenę próbował zapomnieć, jak pięknie wyglądał Potter podczas pokazu, oni jak na złość, zaczęli o tym rozmawiać. Niech ich!!! Pewnie robią to specjalnie, żeby go dręczyć. Nie da im tej satysfakcji, nie pokaże po sobie zażenowania. Ale, tak poza wszystkim, widok Pottera poruszającego się w ten płynny sposób. Jego piękne, zielone oczy, włosy, które pewnie byłyby w dotyku niczym jedwab, długie nogi, te smukłe biodra, pośladki… Sev, zapomnij. To Potter, na litość boską!!!

Zerknął ukradkiem w stronę chłopaka. Czemu ten impertynencki bachor, musi być taki pociągający?! I na domiar złego, będzie go musiał znosić przez cały ten rok. Merlinie, chyba rzeczywiście litość na tym świecie nie istnieje.

 

--o0o--

 

Harry po kolacji czym prędzej wrócił do swojego pokoju. Kompletnie mu się nie podobało, iż tkwił w centrum wszystkich plotek, które zaczęły krążyć po szkole. Jakoś przeżył posiłek w Wielkiej Sali, ale bynajmniej nie zamierzał siedzieć tam dłużej, niż było to konieczne, zwłaszcza, że doskonale wiedział, iż uczniowie nie mówią o niczym innym jak właśnie o nim. Co innego być od czasu do czasu zauważanym przez otoczeniem, a co innego być przez nie niemal molestowanym. O nie, to mu się w ogóle nie podobało.

I jak na złość zaczynała go jeszcze boleć głowa.

Westchnął przeciągle, wchodząc w korytarz, który jak zapamiętał, wiódł do jego komnaty. Poczuł ulgę, że już za chwilę zamkną się za nim drzwi jego azylu.

- Witaj, Harry – przywitał go Salazar radośnie. – Jak minął posiłek?

- Okropnie – mruknął chłopak. – Wszyscy się gapili tak, jakbym przyleciał z innej planety.

Salazar przyjrzał mu się zdziwiony, nie bardzo rozumiejąc o co mu chodzi.

- W tej szkole nikt nie ma ciekawszych tematów, niż rozmawiać o mnie. To jest strasznie irytujące i męczące – kontynuował Harry. – Planowałem trochę się rozeznać w rozkładzie korytarzy, ale widząc, jak się wszyscy na mnie patrzą i rozmawiają o mnie, jak tylko przejdę, albo gdy myślą, że tego nie widzę, to postanowiłem wrócić tutaj.

Mężczyzna spojrzał na niego ze współczuciem.

- Doskonale rozumiem co masz na myśli, mój drogi. Ale nie martw się. Tak to już bywa. Za kilka dni wydarzy się pewnie coś, co całkiem odwróci uwagę wszystkich od ciebie i życie wróci do normy. Staniesz się częścią tutejszego krajobrazu i nikt nie będzie zwracał na ciebie większej uwagi.

- Wątpię w to – jęknął Harry. – Mam jednak nadzieję, że się nie mylisz. Nie wiem czy na dłuższą metę będę w stanie to znieść.

- Wszystko jakoś się ułoży, mój mały – odparł Salazar, a Shizir zasyczał na potwierdzenie. – Ale, ale. Nie zapominajmy o najważniejszym. Pomyśl o jakimś haśle, mój drogi. Powinieneś jakieś określić, zarówno dla bezpieczeństwa jak i dla swojej własnej prywatności.

- Och, sądzę, że z takim strażnikiem jak ty, nikt nieproszony nie wejdzie do środka – zauważył Harry, wyraźnie łechcząc dumę Salazara, który aż radośnie się uśmiechnął. – Ale dobrze, pomyślę nad hasłem.

- Cieszę się, mój mały.

Obraz się otworzył i Harry wreszcie schronił się w cichym wnętrzu pokoju. Rozejrzał się po komnacie, odetchnąwszy z ulgą.

- Dobrze, to czym byśmy się teraz zajęli? Może najpierw się rozpakujmy.

Dochodząc do wniosku, że to będzie najlepsze rozwiązanie, otworzył walizkę i powoli zaczął wykładać na łóżko jej zawartość. A było tego dość sporo. Dzięki takim walizkom, jak ta jego, nie musiał się ograniczać w pakowaniu, toteż rzeczy, których przywiózł ze sobą, wcale nie był tak mało. Uśmiechnął się, gdy wreszcie wydobył na świat swój laptop.

- No to jesteśmy w domu – zachichotał i czym prędzej go uruchomił. Po kilku minutach pokój wypełniła szybka, energiczna muzyka. – Teraz możemy pracować.

Poruszając się często w rytm melodii, a nawet podśpiewując sobie, zaczął układać poszczególne przedmioty na miejsca, które im przeznaczył. Trochę czasu zajęło mu poukładanie ubrań w szafie. Na samym jej dnie spoczęła owinięta w szkarłatny materiał jego szata ceremonialna, wraz ze zwierciadełkiem i kadzidełkami. Roześmiał się krzywo pod nosem, na myśl, jak wszyscy zareagują, gdy będzie rzucał jeden ze swoich uroków.

Po ubraniach przyszła kolej na książki, a nie było ich mało, toteż stojąca przy biurku niewielka biblioteczka bardzo go ucieszyła. Poukładał sobie na niej wszystkie podręczniki, jak również książki, które zabrał ze sobą dla przyjemności. Laptop spoczął na biurku, wraz z przyborami do pisania i rysowania oraz blokiem. Harry uśmiechnął się, wyciągając z walizki pakunek świec zapachowych. Nie miał pojęcia kiedy Sakio mu je wrzucił, ale był mu wdzięczny. W wyłożonej błękitnymi kafelkami łazience poukładał przybory do mycia, wśród których znalazł się także jego ulubiony olejek do kąpieli o zapachu konwalii. Na samym końcu swoje miejsca w nowym pokoju znalazły zdjęcia. Na nocnej szafce stanęła ramka z całą rodziną Sageshima w tradycyjnych strojach, podczas święta Shi-Go-San. Z kolei na biurku ustawił zdjęcia swojej klasy z Akademii, jak również swoje i Sakio. Patrząc na nie, poczuł słabe ukłucie w sercu, ale odegnał je szybko, dochodząc do wniosku, że jeszcze za wcześnie, aby się rozkleić. Miał jeszcze jedną rzecz do zrobienia.

Podszedł powoli do kominka i rozłożył na nim szkatułę z mieczami, prezentując je w pełnej okazałości. Materiał, który je okrywał rozwinął i okrył nim, stojące w kącie lustro. Tak, teraz wreszcie skończył. Rozejrzał się dookoła. Co prawda, trudno mu było nadal myśleć o tym pokoju jak o jego własnym, ale udało mu się choć trochę nadać mu życia. A jak jeszcze za kilka dni zapanuje w nim artystyczny nieład, to w ogóle będzie idealnie.

Zadowolony z siebie usiadł na łóżku, tuląc do piersi swojego małego, puchatego lisa. Był równie mięciutki, co ten należący do Toushiego. Po chwili Harry uśmiechnął się. Właśnie naszedł go dobry pomysł na hasło.

Wstał i wyszedł na korytarz.

- Panie Salazarze – zaczął. – Mam już hasło dla pana.

Wydający się drzemać Salazar, uniósł głowę i uśmiechnął się serdecznie. Jego szczupła, urękawiczona dłoń gładziła pieszczotliwie głowę Shizira.

- Och, mój mały, nie musisz się do mnie zwracać per Pan. Takie formalności są całkiem zbyteczne – odparł. – Ale, mówiłeś, że masz dla mnie hasło.

- Tak – roześmiał się Harry. – Hasło będzie brzmieć youko.

Czarodziej spojrzał zdziwiony.

- Dziwne. Przypuszczam, że to po japońsku.

- Masz rację, to jest po japońsku. W tłumaczeniu oznacza lisiego demona. Wątpię, aby ktoś w szkole znał japoński, więc powinno być dość bezpieczne.

Salazar skinął głową na zgodę.

- Harry, nie musisz wychodzić z pokoju, jeśli chcesz ze mną porozmawiać – rzekł. – Nad twoim kominkiem wisi obraz, do którego mogę się przenosić. Wystarczy tylko, że wypowiesz moje imię, a zjawię się na nim.

Harry skinął głową.

- Miło to słyszeć. Dziękuję bardzo, Salazarze.

- Nie ma za co, mój drogi. Masz jakieś plany na wieczór? – spytał Salazar. – To twoja pierwsza noc w Hogwarcie.

- To prawda, ale jakoś nie mam ochoty dzisiaj robić czegokolwiek. Chyba wezmę długą kąpiel i położę się prędzej spać. Na zwiedzanie mogę się wybrać jutro i pojutrze.

- Może masz rację, może odpoczynek to doskonały pomysł – mruknął Salazar. – Ach, gorąca kąpiel! Już prawie nie pamiętam jakie to cudowne uczucie. Niestety w obecnym swoim stanie raczej nie mogę sobie na to pozwolić. Bardzo tego żałuję.

Harry nie miał pojęcia co na to odpowiedzieć. Bo cóż można powiedzieć duchowi na obrazie?

 

--o0o--

 

Ranek przyszedł zdecydowanie za prędko jak dla Harry’ego, ale może to i lepiej. Poprzedni wieczór zakończył się tak jak zwykle dla niego podczas pierwszej nocy w nowym miejscu. Po długiej relaksującej kąpieli, położył się do łóżka, tuląc maskotkę lisa. I wtedy przyszedł do niego smutek. Świadomość, że jest sam w tym obcym miejscu, podczas gdy cała jego rodzina jest gdzie indziej, daleko od niego, była zawsze dla niego dość przytłaczająca. Gdzieś w głębi serca wciąż tkwił strach, iż zostawią go i zostanie sam. Nieważne ile by zapewnień nie usłyszał, ani jak bezsensownie jego obawy by nie brzmiały, on nie potrafił pozbyć się tego lęku. Z czasem nauczył się z tym jakoś żyć, przecież nie miał innego wyboru.

Po spędzonej na cichym płaczu nocy i dość niespokojnym śnie, niemal z ulgą przyjął pierwsze promienie słońca, wychylające się nieśmiało zza ciężkich chmur. Zsunął się z łóżka i podszedł do okna. W sumie mógłby jeszcze poleżeć, ale takie wiercenie się było bardziej męczące niż zupełny brak snu, toteż nie było sensu się oszukiwać.

Ziewnął szeroko i przeciągnął się. Było jeszcze bardzo wcześnie, poza tym była sobota, więc szkoła pewnie przez najbliższe kilka godzin się nie obudzi. A to dawało mu szansę na spokój. Zerknął za okno i niemal od razu uśmiechnął się szeroko. Już wiedział, jak spędzi ten spokojny poranek.

Niecałe pół godziny później Harry wykonywał rozgrzewkę, aby następnie rozpocząć bieg wokół jeziorka. Chłodne powietrze poranka zmieniało jego oddech w niewielkie chmurki, ale jemu samemu robiło się coraz cieplej. Nie dokończył pierwszego okrążenia, a już kompletnie nie czuł zimna. Po kilku okrążeniach stwierdził, iż na dzisiaj starczy mu już biegu i skierował się z powrotem w stronę, w wyraźnie lepszym humorze.

Jednak nie on jeden już nie spał. Profesor obrony przed czarną magią Remus Lupin nie spał tej nocy zbyt dobrze, jak to zwykle bywało, gdy zbliżała się pełnia księżyca. Nic nie było w stanie tego zmienić, przez co przez te wszystkie lata nie miał innego wyboru, jak już się do tego przyzwyczaić. Dlatego też rankiem, gdy tylko wstało słońce, wyswobodził się ostrożnie z objęć śpiącego głęboko Syriusza, aby znacznie wcześniej od niego zacząć nowy dzień. O tak wczesnej porze, zwłaszcza w sobotę, w Wielkiej Sali mógł spotkać co najwyżej Severusa i Dumbledore’a, no i może paru uczniów, głównie Krukonów. Reszta szkoły bynajmniej nie należała do rannych ptaszków.

Zdziwił się mocno, widząc Harry’ego, wracającego od strony jeziora i wyraźnie spoconego.

- Dzień dobry, Harry – zagadnął uśmiechając się nieznacznie. Musiał go nieco zaskoczyć, gdyż chłopiec aż podskoczył, słysząc jego głos.

- Dzień dobry, profesorze – odpowiedział Harry.

- Co cię tak wcześnie wygoniło z łóżka? – zapytał Remus.

Harry zrobił zakłopotaną minę.

- No cóż, ja zwykle źle sypiam pierwszej nocy w nowym miejscu, więc raczej nie widziałem sensu w udawaniu snu, skoro słońce już wstało. Choć muszę przyznać, że lubię wstawać wcześnie. Jest wtedy tak spokojnie i cicho.

Remus roześmiał się, ale w jego śmiechu nie było nic z drwiny, raczej duża dawka ciepła.

- Doskonale cię rozumiem – przyznał. – Zaczyna się doceniać spokój i ciszę, gdy na co dzień ma się do czynienia z nieustannym niemal gwarem. W szkole rzadko kiedy panuje cisza.

- Chyba w każdej szkole tak jest – odparł Harry. Czuł się dość niezręcznie rozmawiając z właściwie całkiem mu obcym profesorem, a już szczególnie z tym. Lupin twierdził, że znał jego biologicznych rodziców, że był ich przyjacielem i przez to tym bardziej zależało mu na znajomości z Harrym. Podczas gdy dla samego Harry’ego to o czym mówił było obce, a ludzie, których wspominał zdawali się należeć do całkiem innego świata. Jednak nie potrafił na przyjazne nastawienie Lupina zareagować w inny sposób niż także przyjaźnią. Te łagodne, złociste oczy zdawały się emanować wręcz miłością i łagodnością, a mama zawsze mu powtarzała, iż w oczach można ujrzeć to, czego czyny i słowa nie potrafią wyrazić.

- Czy o tak wczesnej porze w Wielkiej Sali podawane jest już śniadanie? – spytał Harry, czując jak powoli zaczyna się robić głodny.

- Oj, Harry – Remus uśmiechnął się nieznacznie. – Tutejsze elfy zawsze mają coś do jedzenia, jeśli tylko wiesz gdzie szukać. Jak będziesz chciał, to pokażę ci drogę do kuchni, ale będzie to musiało zostać między nami. Uczniowie nie za bardzo powinni o tym wiedzieć, ale jak o wszystkim w tym zamku, tak i o tym wiedzą. A o tej porze już spokojnie możesz liczyć na śniadanie w Sali.

- To dobrze – ucieszył się Harry. – Po biegu, który sobie zafundowałem, zaczynam być głodny. Wezmę tylko prysznic i przebiorę się.

- W takim razie do zobaczenia na śniadaniu, Harry – pożegnał Remus oddalającego się już chłopaka.

- Do zobaczenia! – zakrzyknął do niego Harry i pobiegł ku swojemu pokojowi.

Remus spoglądał za nim, a jego uśmiech stawał się coraz smutniejszy. Dochodził do wniosku, że chyba jednak prawdą było to, iż Harry nie był James’em. Na każdym kroku niemal widział, jak bardzo się różnią, a przecież znał go od tak niedawna. Coraz mocniej się obawiał, iż poznawszy go bardziej, w ogóle nie będzie dostrzegał w nim James’a, że nadejdzie dzień, gdy zupełnie go nie znajdzie w jego własnym synu. Choć może to i lepiej. Może ten Harry, jakże im obcy, stanie się im równie bliski, jak syn James’a.

Westchnął ciężko i ruszył w stronę Wielkiej Sali.

 

--o0o--

 

Hogwart był naprawdę olbrzymim zamkiem. Te wszystkie korytarze, klatki schodowe, ślepe zaułki, cała masa sal i komnat, z których pewnie duża ilość albo była ukryta albo niezamieszkała. Miało się po prostu wrażenie, że jest to wielki labirynt, w którego wnętrzu można się zgubić po wieki. A tego wrażenia nie poprawiały na pewno ruchome schody, szepczące bez ustanku obrazy, czy też duchy włóczące się bez celu. Harry po prostu po całym dniu chodzenia po zamku, miał przemożne wrażenie, że tak naprawdę niczego jeszcze nie zobaczył. No dobrze, może tak do końca nie było to prawdą. W końcu znalazł bibliotekę, a nawet sowiarnię i kilka sal lekcyjnych.

Usiadł na schodach i odetchnął głęboko. Prawie cały dzień, a on wciąż nie znał zamku tak jak tego się spodziewał. Swoją szkołę znał na wylot, ale przecież chodził do niej tyle lat, że miał kiedy ją poznać. Ta zaś stanowiła dla niego prawdziwe wyzwanie.

- Cześć. Zgubiłeś się?

Uniósł głowę, słysząc pytanie. Stała przy nim dziewczyna, najprawdopodobniej w jego wieku, ubrana w szaty Hogwartu. Burza kręconych brązowych włosów okalała ładną twarz o mądrych oczach. Uśmiech jaki gościł na jej ustach, sprawił, że Harry także się uśmiechnął, czując do dziewczyny prawdziwą sympatię.

- Cześć – odpowiedział. – Nie, nie zgubiłem się. Raczej odpoczywam. – Podniósł się i wyciągnął do niej rękę. – Jestem Hari Sageshima, choć tutaj znają mnie jako…

- Harry’ego Pottera – dokończyła za niego dziewczyna, ściskając lekko wyciągniętą dłoń. – Ja jestem Hermiona Granger. Można się przysiąść?

- Jasne. Prawdę mówiąc, przyda mi się trochę towarzystwa.

Rozsiedli się na schodach, ale w takiej odległości od siebie, aby żadne nie czuło się nieswojo.

- Jesteś jedyną osobą w szkole, którą znają wszyscy, a która nie zna nikogo – zauważyła Hermiona. – Wszyscy mówią tylko o tobie. Nawet nie masz pojęcia jakie niestworzone rzeczy krążą na twój temat.

Harry przewrócił oczami, mocno zirytowany.

- Co niektórym chyba za bardzo się nudzi, więc plotkują. Do nauki by się lepiej wzięli.

Hermiona zachichotała.

- Oj, masz rację. Zresztą nie wiem, czy chciałabym znaleźć się na twoim miejscu. Minie sporo czasu nim te plotki trochę ucichną, a fakt, iż jesteś TYM Harrym Potterem, raczej nie sądzę, aby nastąpiło to szybko. Aż dziw, że jeszcze nie było o tobie we wszystkich gazetach.

- Lepiej nie dobijaj mnie jeszcze bardziej. Już i tak wystarczy, że wszyscy się na mnie gapią i szepczą za moimi plecami. To jest naprawdę strasznie irytujące. Czuję się jakbym był jakimś dziwolągiem, albo co najmniej przybyszem z innej planety.

Hermiona wybuchnęła śmiechem.

- Większość czarodziejów nie będzie wiedziała nawet o czym mówisz. Już dawno zauważyłam, że mugolskie powiedzenia w ogóle do nich nie trafiają, zupełnie jakby nie mieli poczucia humoru.

- To muszą prowadzić strasznie nudne życie – prychnął Harry. – A skoro już o tym mowa, to zdecydowanie nie podoba mi się tutejszy podział na świat magiczny i nie-magiczny. O wiele łatwiej by się wszystkim żyło, jakby sobie je darowano.

Hermiona westchnęła przeciągle, przestając się już uśmiechać.

- Wątpię, aby kiedykolwiek te dwa światy współżyły ze sobą. Zbyt dużo narosło uprzedzeń, strachu i wrogości. Czarodzieje, zwłaszcza ci czystej krwi, postrzegają mugoli jako tych, którzy powinni im podlegać, a każdy czarodziej nie będący czystej krwi jest dla nich niemal obelgą. Wiem coś o tym, gdyż sama doświadczyłam tego na własnej skórze.

- Miałaś jakieś przykrości?

- Powiedzmy, że kilkoro uczniów, wywodzących się z czystych rodzin dało mnie i innym do zrozumienia jak bardzo nami gardzą. Nie było to przyjemne i wciąż zdarzają się starcia, ale człowiek do wszystkiego jest się w stanie przyzwyczaić.

Zamilkli oboje, czując, że temat, który zaczęli, nie należy do łatwych. A już na pewno nie jest takim, od którego zwykle zaczyna się znajomość.

- Zmieńmy może rozmowę – zasugerował Harry. – Na takie tematy przyjdzie czas kiedy indziej.

- Zgadzam się – przytaknęła Hermiona z ulgą wymalowaną na twarzy. – W takim razie, co sądzisz o Hogwarcie?

- Duży jest – stwierdził przekornie Harry i oboje się roześmiali, rozładowując do końca atmosferę. – Ale mówiąc poważnie, to bardzo ładny zamek. Od razu czuje się bijącą od niego aurę niesamowitości. Takie miejsce, jak to, po prostu nie może być zwyczajne. Jednak nie przytłacza swoim ogromem. Wręcz przeciwnie, ma się wrażenie, iż jest przytulne niczym prawdziwy dom.

- Bardzo różni się od twojej Akademii?

Harry przez chwilę siedział zamyślony.

- No cóż – zaczął w końcu. – Każda szkoła ma swój specyficzny charakter. Hogwart umieszczony jest w zamku, którego stare mury starają się chronić jego uczniów. Akademia Kyoku jest całkiem inna. Jest niczym piękny pałac, oddający się wszelkim, znanym człowiekowi sztukom i naukom. Kwiat, który rozkwita wraz z uczniami. Trudno to tak naprawdę określić. Jak będziesz chciała pokażę ci zdjęcia, może wtedy trochę lepiej mnie zrozumiesz.

- Bardzo chętnie, Harry – rozpromieniła się Hermiona. – Z przyjemnością obejrzę twoją Akademię. Ze zdjęć także można się nauczyć czegoś nowego. – Przerwała, czerwieniąc się. – Przepraszam. Co niektórzy twierdzą, iż myślę tylko o nauce. Jeśli będę zbyt…

- Nie masz za co przepraszać – przerwał jej Harry. – Jesteś spragniona wiedzy, a to bardzo dobrze. Jeśli jeszcze nauczysz się ją umiejętnie wykorzystywać, będziesz mogła być z siebie dumna. Nie pozwól, aby to co mówią inni, uraziło cię w jakikolwiek sposób.

Rumieniec na policzkach Hermiony jeszcze się pogłębił, gdy usłyszała ten komplement. Z ust takiego przystojnego młodzieńca nabierał on wyjątkowej wagi.

- Ja też lubię się uczyć – przyznał Harry. – Sama myśl, iż mogę się dowiedzieć czegoś nowego, zgłębić jakąś kolejna tajemnicę jest kusząca. Pewnie będzie się nam dobrze współpracować. Oczywiście, jeśli będziemy mieli ku temu okazję.

- Byłoby mi bardzo miło – szepnęła Hermiona, uśmiechając się nieznacznie. – W Gryfindorze, do którego należę, raczej nie ma nikogo podobnego. Wszyscy się śmieją, że powinnam była zostać wybrania do Ravenclaw’u, bo tam idą właśnie ci najmądrzejsi. Ale mi się wśród Gryfonów całkiem podoba.

Słysząc to, Harry skrzywił się wyraźnie. Pod pewnymi względami, Anglia za bardzo się różniła od Japonii, przynajmniej jak na jego gust.

- Wiesz co, nie wiem czy ten cały podział na Domy mi się podoba. Jak dla mnie to jest to nawet trochę bardziej niż sztuczne.

- Może jak poznasz to trochę bardziej, to lepiej zrozumiesz – zasugerowała Hermiona.

- Raczej wątpię – skwitował Harry. – Ale zobaczymy. Chodźmy stąd, niedługo kolacja, a poza tym, te schody robią się trochę zimne.

- To prawda – przyznała dziewczyna, chichocząc słabo. Wstali, otrzepując się i ruszyli w stronę Wielkiej Sali.

- Zaczynam dostrzegać, iż właściwie całe życie szkoły toczy się wokół posiłków – zażartował Harry.

- Bo to prawda. Tylko na posiłkach, jeśli nie licząc lekcji, wszystkie cztery Domy się spotykają.

- I to jest tym bardziej dla mnie nie do pojęcia.

- Jak to? W twojej Akademii nie ma Domów?

- O nie, w ogóle nie mamy czegoś takiego – odpowiedział Harry. – Łączymy się w klasy rocznikowo. Jeśli w danym roku zostanie przyjętych więcej osób, to tworzy się kolejną klasę. I w takiej właśnie klasie są uczniowie o różnych zainteresowaniach i zdolnościach. Zarówno ci ze zdolnościami magicznymi, jak i ci pozbawieni ich.

Hermiona zmierzyła go niepewnym wzrokiem.

- To w waszej szkole są mugole? – A widząc przytaknięcie Harry’ego, jeszcze bardziej się zdziwiła. – To jak wy się tam uczycie magii? Przecież mugole…

- U nas jest inaczej. Nie ma podziału na magów i mugoli. W ogóle, co to za paskudne słowo. Nie liczy się to, kto co potrafi, ale jak wykorzystuje swoje zdolności. A poza tym, powiem ci szczerze, takie mieszane klasy są naprawdę zgrane, a jakie ciekawe rzeczy można wspólnie osiągnąć.

Hermionie naprawdę trudno było sobie wyobrazić coś podobnego. Przyzwyczaiła się już do tego, że musi się skrywać ze swoją magią przed zwykłymi ludźmi. Jej rodzice wiedzieli o tym i akceptowali to, będąc dumni, ale doskonale wiedziała, że podobnego zachowania raczej nie mogłaby się spodziewać od większości zwykłych ludzi. Niemal natychmiast, albo wzięli by ją za wariatkę, albo zaczęliby się jej bać. A zarówno jedno jak i drugie nie za bardzo jej się podobało, toteż w sumie nie miała innego wyboru, jak po prostu o tym nie mówić. A teraz Harry twierdził, że u siebie nie musi się czymś podobnym przejmować.

Wkroczyli do Wielkiej Sali, ciągle rozmawiając z ożywieniem i zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie, ani na to, jakie wzbudzają zainteresowanie.

- Patrzcie, patrzcie – odezwał się oślizgły głos. Harry i Hermiona przystanęli, podczas gdy zbliżył się do nich chłopak o bardzo jasnych blond włosach z taką warstwą żelu, iż były sztywne jak strąki. W innym wypadku można by powiedzieć, że miał przystojną twarz, ale grymas pogardy jaki ją wykrzywiał, zdecydowanie psuł cały efekt. – Do kogóż to przykleiła się nasza szlama.

Hermiona zaczerwieniła się ze złości po czubki włosów.

- Spływaj, muflon – warknęła przez zęby. – Psujesz widok.

- A ty powietrze – odciął Draco. Zwrócił się ku Harry’emu i tym razem zamiast pogardy, jego twarz wykrzywiła drażniąca pogarda. – Powinieneś lepiej dobierać sobie znajomych, Potter. – Wyciągnął ku niemu rękę w oczekiwaniu. – Jestem Draco Malfoy.

Harry zerknął na jego rękę, po czym z powrotem wrócił wzrokiem na twarz chłopaka. Nie mógł powstrzymać rosnącej niechęci do niego, mimo iż nawet go nie znał.

- Wybacz, ale raczej nie uważam, żeby znajomość z kimś, kto obraża damy, była odpowiednia – rzekł najbardziej dyplomatycznym głosem, na jaki było go stać. Draco najwyraźniej tego nie docenił, gdyż zrobił się czerwony na twarzy i niemal drżał z powstrzymywanej złości. Widać było, że nie był przyzwyczajony do odmawiania mu.

- Jak śmiesz? – syknął. – Za kogo ty się masz?

- Za kogoś lepiej wychowanego od ciebie – odparł spokojnie Harry i jak gdyby nigdy nic poprowadził Hermionę dalej, nie zwracając uwagi na coraz bardziej rozwścieczonego Draco. Ten jednak nie zamierzał dać się tak łatwo zignorować. Nie pozwoli nikomu się tak poniewierać. Nikt, nie drwi z Malfoya, a już na pewno nie taki przybłęda jak Potter. Zaraz mu pokaże, że błędem było odwracać się do niego plecami.

Nie zastanawiając się nad tym, że patrzy na niego prawie cała szkoła, wyciągnął różdżkę i wymierzył ją w plecy Harry’ego, by następnie nawet nie zająknąć się przy wypowiadaniu zaklęcia. Cała sala zamarła, widząc jak czar leci ku Harry’emu…

tylko po to, aby jakieś pół metra od niego uderzyć w niewidzialną ścianę, rozlać się po niej jasnym światłem, by po chwili wrócić ku Draco w postaci fali czystej energii. Chłopak nawet nie zauważył kiedy został wyrzucony w powietrze i uderzył twardo o podłogę dobre kilkanaście metrów dalej. Przez długą chwilę leżał nieruchomo, nie wiedząc kompletnie co się stało. Panująca dookoła niego cisza zdawała się mu nienaturalna, a jednocześnie nie mógł pozbyć się głuchego dzwonienia, które rozlegało się gdzieś na dnie jego czaszki.

Siedzący przy głównym stole profesorowie przyglądali się temu w osłupieniu, nie potrafiąc zrozumieć czego tak naprawdę byli świadkami. Harry nie wyciągnął żadnej różdżki, nawet nie kiwnął ręką, a faktem było, iż w jakiś sposób nie dość że zneutralizował czar rzucony przez Draco, to jeszcze odbił go w całkiem innej formie. Nikt z nich o czymś podobnym nigdy nie słyszał.

Tymczasem Harry powoli odwrócił się i podszedł do wciąż leżącego i starającego się zrozumieć co się stało, Draco.

- To było bardzo głupie, z twojej strony – rzekł poważnie. – Głupie i tchórzliwe. Wątpię, aby którykolwiek z twoich profesorów uczył atakować od tyłu. Takie zachowanie hańbi nie tylko ciebie, ale i ich. W Japonii żaden mistrz by cię już nie przyjął do siebie na trening. Byłbyś spalony.

Draco spojrzał na niego zdezorientowany, choć wciąż z cieniem pogardy w oczach.

- Ale nie jesteśmy w Japonii, Potter – warknął.

- Możesz się w takim razie tylko z tego cieszyć – odparł Harry. – I nazywam się Sageshima, a nie Potter.

Szybkim krokiem ruszył ku głównemu stołowi, czując wciąż pulsujące przy powierzchni wzburzenie.

- Harry, coś ty zrobił? – spytała cicho Hermiona, której ciekawość przemogła zdziwienie i strach.

- Moja osobista osłona zneutralizowała jego zaklęcie – odparł, przystając i rzucając podnoszącemu się z podłogi Draco chłodne spojrzenie.

- Osłona?

- Osobista tarcza ochronna – wytłumaczył zwięźle, ale widząc, że dziewczynie niewiele to mówi, westchnął i dodał. – Każdy mag pierwszą rzeczą jakiej się uczy, jest stawianie wokół siebie kekkai, czyli właśnie tejże osłony. Jest ona niewielka i wymaga niewiele wysiłku, ale im większą się stawia, tym więcej energii trzeba w nią włożyć. Z czasem kekkai staje się dla maga całkiem normalną rzeczą i przyzwyczaja się on do ciągłego utrzymywania jej wokół siebie. Ale poza swoją osobą, kekkai może ochraniać poszczególne pokoje, pokoje, a nawet całe miasta i kraje, tak jak to ma miejsce w przypadku Japonii.

Zainteresowani całym zajściem profesorowie zbliżyli się do nich, a każdy z nich uważnie słuchał Harry’ego. Japonia słynęła ze swojej skrytości i naprawdę niewiele było wiadomo o tamtejszej magii. Nawet księgi zawierały skromną wiedzę na ten temat.

- Chcesz powiedzieć, że całą Japonię otacza ta… kekkai ? – zapytał z nutką niedowierzania w głosie Remus.

- Tak, profesorze. I to od wielu wieków. Energia do niej czerpana jest ze wszystkich Japończyków, każdy z nich ma swój niewielki udział w chronieniu kraju.

- Nieprawdopodobne! – zakrzyknął profesor Flitwick, niemal podskakując z podekscytowania. – Oznaczałoby to, że udało się wam coś, czego nikomu tutaj się nie udało. Połączyć wszystkich czarodziei w jeden czar, to naprawdę niesamowite.

Harry spojrzał na małego profesora i uśmiechnął się nieznacznie.

- Nie mówię tu tylko o magach. W utrzymywaniu kekkai biorą też udział zwykli ludzie. Wszyscy razem pozwalamy jej żyć i chronić nas.

- Mugole też?! – zakrzyknął jakiś uczeń, a Harry skrzywił się wyraźnie na to określenie.

- Wszyscy – rzekł stanowczo i niemal od razu usłyszał zszokowane szepty roznoszące się po całej sali. – Im jest nas więcej, tym jest ona silniejsza i mniej energii z nas wyciąga.

- Ale przecież do rzucania zaklęć potrzebną są różdżki, a zwykli ludzie ich nie posiadają – zauważyła profesor McGonagall.

- A widziała pani, abym użył różdżki? – zapytał Harry.

- Nie.

Harry uśmiechnął się.

- Nie potrzebuję różdżki. Magia jest we mnie, jest całym moim życiem, uwalniam ją kiedy chcę. Różdżki są zbędne. Jeśli będę potrzebował jakiegoś przekaźnika dla mojej mocy, użyję talizmanu, lub też zwierciadła, ale to tylko wtedy, gdy mój czar będzie miał mieć większy efekt. Naprawdę, pani profesor – powiedział, już nieco pogodniej. – Przodkowie nasi, stwarzając kekkai, wpletli w ten urok wszystkich żyjących wtedy w Japonii ludzi, niczym poszczególne pasma w plecionce. Teraz potomkowie tamtych ludzi zajęli nowe miejsca, zastępując obumarłe pasma. W ten sposób kekkai będzie istniała wiecznie.

Profesorowie popatrzeli po sobie w głębokim szoku. To, co właśnie usłyszeli, przez wielu czarodziei uznane byłoby za herezję, za coś kompletnie niemożliwego. Czarodzieje i ludzie niemagiczni połączeni energiami, aby stworzyć jeden potężny czar. Czar na tyle silny, że chroni od wieków Japonię i jej mieszkańców. Jednak jakby na to nie patrzeć, pod wieloma względami była to doskonalsza magia od tej, do której przywykli. Jednocześnie subtelniejsza i potężniejsza.

Błękitne oczy Dumbledore’a błyszczały niczym szalone. Wiedział, że pojawienie się Harry’ego zmieni wiele spraw, ale nie przypuszczał, iż będzie on prawdziwym powiewem rewolucji. Tak, uczniowie mogą się od niego wielu rzeczy nauczyć, włącznie z nowym spojrzeniem na świat.

Stojący z boku Syriusz nie potrafił się zdecydować, czy mocniej odczuwa żal, czy też dumę. Z każdą chwilą coraz bardziej widział, że ten młodzieniec w ogóle nie przypomina James’a. Nie było w nim niemal nic z dawno zmarłego przyjaciela. Ale z drugiej strony, gdzieś w głębi serca coraz głośniejsze było poczucie dumy. Ten chłopiec, taki wyjątkowy, był jego chrześniakiem. I co bardziej zaskakujące, to, iż nie przypominał James’a przestawało mieć już takie znaczenie. Coraz mocniej pragnął być przy Harrym, poznać go takim, jakim jest. Być częścią jego życia. Poczuł, jak Remus delikatnie dotyka jego ramienia i uśmiechnął się do swojego ukochanego, aż za dobrze wiedząc, iż on też tego pragnie. Jeśli się postarają, to może uda im się wszystko naprawić, może jeszcze Harry pozwoli im się do siebie zbliżyć.

- Dobrze, to wszystko jest bardzo pouczające, ale chyba lepiej się nam będzie myślało o pełnych żołądkach, nie sądzicie – zażartował Albus.

I po prawdzie wielu się zgodziło z dyrektorem. Zresztą to, co do tej pory powiedział Harry wystarczyło, aby co niektórzy uczniowie i nauczyciele mieli nad czym rozmyślać przez wieczór i większą część nocy.

Harry jednak nie skończył dokończyć posiłku, jak poczuł w kieszeni nieznaczne wibracje, po których odezwał melodyjny dzwonek. Wszyscy zaczęli rozglądać się dookoła zdziwieni, zanim w końcu ich wzrok nie padł na niego. Harry wyciągnął swoją komórkę, wstając od stołu.

- Moshimoshi… - odezwał się, kierując się do wyjścia i cały czas będąc w centrum uwagi. Po chwili na jego twarz wypłynął szczery uśmiech. – Konbanwa, kaasan… Iie…

- Co to było? – zdziwił się Filius. – Ta rzecz, do której mówił Harry.

- Telefon komórkowy – odparł Remus. – Ludzie używają tego do bezpośredniej rozmowy między sobą. Coś jak nasze rozmowy przez kominek, ale w przeciwieństwie do nas, nie są przywiązani do kominka. Z tego co wiem, z komórek, bo tak nazywa się potocznie te telefony, można rozmawiać wszędzie.

- Hm… - zamyślił się Filius. – Bardzo przydatna rzecz. Mugole potrafią jednak wymyślić coś dobrego.

Kiedy kilka minut później Remus i Syriusz wyszli z Sali, Harry wciąż siedział na pobliskich schodach, rozmawiając z ożywieniem przez komórkę. Nie chcąc mu przeszkadzać, stanęli z boku, czekając aż skończy. Obaj z zaciekawieniem przysłuchiwali się Harry’emu. Nie mieli pojęcia o czym mówi, ale nie przeszkadzało im to, w słuchaniu przyjemnie miękkiego języka. Miało się wrażenie, jakby był on stworzony specjalnie do śpiewu.

- Wakarimashita, otousan… Hai… Oyasuminasai… - Harry zakończył rozmowę i westchnął przeciągle. Przyjemnie było usłyszeć rodzinę. Mimo iż zaledwie dzień minął, od kiedy widział ich po raz ostatni, to jednak tęsknota już zadomowiła się w jego sercu. Nie mógł się już doczekać chwili, gdy znowu ich zobaczy.

- Harry… - zaczął po cichu Remus, nie chcąc przestraszyć chłopaka. Podszedł z Syriuszem do Harry’ego, przysiadając obok niego na schodach. Ten spojrzał na nich, nieco zaskoczony. – Mam nadzieję, że nic złego się nie stało.

- Och nie, wszystko w porządku – odparł chłopak. – Po prostu moi rodzice poczuli atak na moją osłonę i zaniepokoili się. Dzwonili, aby upewnić się, że nic mi nie jest, to wszystko.

Syriusz przytaknął.

- Bardzo cię kochają – zauważył.

Harry przyjrzał się mu uważnie.

- Tak i ja też ich bardzo kocham – wyznał jak najbardziej szczerze. – Adoptowali mnie i obdarzyli swoją miłością. Wychowali mnie najlepiej jak potrafili, a to chyba jest najważniejsze. Poza tym mam dwóch braci, z których nigdy nie mógłbym zrezygnować.

- Mam nadzieję, że będziemy mogli ich kiedyś poznać – zasugerował nieśmiało Remus. Wyczuł niepewność chłopaka i nie mógł go za nią winić. Odetchnąwszy głęboko, dodał powoli. – Harry, zdajemy sobie sprawę, że nasza znajomość nie zaczęła się zbyt dobrze.

- Zdarza się – mruknął Harry niechętnie. – W końcu nie zawsze może się wszystko gładko układać.

- To prawda. Ale czy nie sądzisz, że dałoby się to jeszcze naprawić?

- Harry, my byśmy naprawdę chcieli cię poznać i żebyś ty też nas poznał lepiej – odezwał się Syriusz, a jego głos był o wiele spokojniejszy i bardziej stonowany, niż to było słychać zazwyczaj. – Nie jesteśmy tacy źli, jakimi mogliśmy się tobie wydać. Harry, proszę, daj nam szansę.

Harry przez chwilę nie reagował w żaden sposób. Prawdę mówiąc, nie wiedział, jak ma zareagować. Z jednej strony obawiał się zaufać tym ludziom, przybliżyć się do nich, aby w końcowym rozliczeniu ponownie nie zostać uznanym za zwykły przedmiot. Trudno było mu stłumić te obawy. Jednak z drugiej strony, oni znali jego przeszłość. Dzięki nim mógłby dowiedzieć się tego, czego jego rodzice nie byli w stanie mu powiedzieć. Rodzinę mógł mieć jedną, ale przeszłość wciąż skrywała przed nim wiele tajemnic, które on pragnąłby poznać.

- Ta sytuacja jest dla mnie niezwykle ciężka – przyznał, spoglądając na obu czarodziejów. – Nie znam was, choć wy zdajecie się znać mnie, a przynajmniej wam się tak wydaje. Wzięliście mnie za kogoś, kim ja nigdy nie byłem. Dla mnie to wszystko jest obce, a od samego początku wszyscy próbują na mnie zrzucić rożne odpowiedzialności i obowiązki. Czuję się strasznie niepewnie.

- Nie chcemy cię wpędzać w zakłopotanie, Harry – zapewnił gorąco Remus. – Wiemy, że możesz się czuć nieco przytłoczony tym wszystkim.

- To chyba jesteście jedyni – zaśmiał się gorzko Harry. – Inni zdają się kompletnie tego nie zauważać. Wszyscy zdają się mnie znać jako Harry’ego Pottera, wybawcę i nadzieję świata czarodziejów. Ale prawdą jest, że ja kogoś takiego nie znam, nie czuję się nim. Dla mnie to zupełnie obca osoba. Mam nową rodzinę, którą bardzo kocham i która jest mi bliska, podczas gdy przeszłość jest właśnie tym, przeszłością. I choć przyznaję, że bardzo chciałbym się dowiedzieć wielu rzeczy, to jednak nie zrezygnuję ze swoich najbliższych. Ja naprawdę chcę żyć swoim własnym życiem. A nie tym, które inni mi narzucą.

Mówiąc to, Harry zauważył jak Syriusz zerka w stronę Remusa, wyraźnie zasmucony.

- Dlatego, jeśli mamy się poznać, to chciałbym was prosić tylko o jedną, ale dla mnie niezwykle bardzo ważną rzecz – kontynuował. – Chcę, żebyście poznali mnie dla mnie samego. Nie ze względu na to, kim byli moi rodzice, ani też na to, kim ten świat chce, abym był. Ale dla mnie. Żebyście poznali Hariego Sageshimę i żeby on poznał was, takimi, jakimi jesteście naprawdę.

- Proponujesz zacząć wszystko od nowa? – zapytał Syriusz. – Jakbyśmy nigdy się nie znali?

- Tak, to właśnie proponuję – przyznał Harry. – Mówicie, że znaliście mnie jako niemowlę. Trudno mnie nim teraz nazwać i chyba zauważyliście, że zmieniłem się znacznie przez te lata, toteż nie powinno być to trudne, gdyż tak naprawdę to w ogóle się nie znamy. Zapomnijcie o tamtym Harrym, dając miejsce nowemu.

Przez dłuższą chwilę milczeli, każdy pochłonięty własnymi rozmyślaniami. Harry zdawał sobie sprawę, że pewnie obaj czarodzieje mają nad czym myśleć. Prawdopodobnie nie spodziewali się tego, gdy wyobrażali sobie pierwsze spotkanie z odnalezionym Harrym Potterem. Ale on nie miał zamiaru grać kogoś, kim nie był. Gdyby ciągnął tą farsę, stałby się sam dla siebie kimś obcym, a pewnie i oni nie chcieliby, żeby ich znajomość opierała się na fałszu.

- Zastanówcie się nad tym dobrze. Nie spieszcie się – rzekł, podnosząc się z ziemi. – Nie dawajcie mi teraz odpowiedzi. Ja mogę poczekać. Ale chcę, żebyście byli pewni swojej decyzji.

Remus spojrzał na niego i nawet zdobył się na nieznaczny, ale przyjemny uśmiech.

- Dziękujemy ci, Harry. Prawdą jest, że dałeś nam sporo do myślenia, ale coś mi się wydaje, że mogliśmy się tego spodziewać. Przynajmniej byłeś z nami szczery, a to chyba dobry początek.

- Jeśli nie najlepszy – przyznał Harry, również się uśmiechając. Wstał i otrzepał się nieznacznie. – Mam nadzieję, że ciąg dalszy będzie równie dobry.

- Nie zawiedziesz się na nas, Harry. Obiecuję ci to – obiecał cicho Syriusz, jak najbardziej poważnie.

Harry skinął głową.

- Chyba pójdę już do siebie – rzekł. – Wciąż nieco odczuwam różnicę czasu między Japonią a Anglią.

- Wobec tego spokojnej nocy – życzył mu Remus. – Wypocznij dobrze. Od poniedziałku zaczniesz naukę i wątpię, abyś znalazł czas na chwilę relaksu.

- Czyli nic nowego – roześmiał się Harry. – W Akademii jest podobnie.

Skinął głową na pożegnanie i ruszył coraz ciemniejszym korytarzem w stronę swoich komnat. Cienie robiły się coraz dłuższe, nadając kamiennym murom strasznego wyglądu. Była dopiero połowa września, ale angielska pogoda już dawała poznać swoją nieprzychylność, powoli przesiąkając mury swoim chłodem i wilgocią. Choć dni wciąż zdawały się być dość ciepłe, to jednak wieczorami zimno wyraźnie dawało o sobie znać. I Harry zaczął powoli to odczuwać. Wrócił więc czym prędzej do swojego pokoju. Salazar drzemał na swoim obrazie, ale jego wąż, Shizir, uniósł głowę i skinął mu na powitanie, otwierając drzwi.

Harry opadł ciężko na łóżko, tuląc twarz w poduszkę. Niby nie pracował dzisiaj ciężko, nawet nie ćwiczył swoich kat, a jednak czuł się tak zmęczony, jak już dawno się nie czuł. A co gorsza zaczynała go boleć głowa, a to już tym bardziej mu się nie podobało. Jęknął przeciągle. Jak on miał wytrzymać jeszcze jeden posiłek dzisiaj, kiedy wszyscy znowu będą się na niego gapić? Pomyślałby kto, że jest jakimś dziwolągiem, a nie zwykłym chłopakiem.

Otworzył jedno oko, by odszukać lisa danego przez Toushiego. Przytulił zabawkę mocno, drugą ręką nasuwając na siebie koc. Może jak się zdrzemnie chwilkę, to poczuje się lepiej. Choć z drugiej strony, jak się teraz położy, to pewnie obudzi się w środku nocy i nie będzie już mógł zasnąć. Nie, drzemka nie była najlepszym pomysłem.

Wysunął się dość niechętnie spod koca. Zamiast drzemki weźmie kąpiel. Tak, to był znacznie lepszy pomysł. A poza tym, po przyjemnej kąpieli miało się przyjemne sny.





ROZDZIAŁ 15

 

 

Harry szedł powoli korytarzem. Wiedział, iż właściwie nie powinno go już tutaj być, gdyż godzina nocna już dawno zapadła i jeśli ktoś by go teraz przyłapał na włóczeniu się, to na pewno zostałby ukarany. Bez względu na to, czy rozpoczął już naukę czy nie. Jednak noc była taka ładna, iż nie potrafił prędzej z niej zrezygnować. Poza tym, miejsce, które dla siebie znalazł było na tyle spokojne i z dala od hałasu szkoły, iż mógł tam bez przeszkód spędzić cały dzień, nie będąc niepokojonym. Widok stamtąd był niesamowity, zwłaszcza podczas zachodu słońca, gdy pierwsze gwiazdy nieśmiało zaczynały się pojawiać na coraz ciemniejszym niebie. A wszystko to na jednej z wież zamku.

W końcu jednak, pomimo całego piękna nocy, musiał przyznać, iż zaczyna mu się robić zimno. Zebrał więc swój szkicownik i ołówki i zapakowawszy wszystko do teczki, ruszył do siebie.

Musiał przyznać, że ten spokojny dzień, pozbawiony podejrzanych szeptów i wścibskich spojrzeń, był naprawdę przyjemny. Poczuł się niemal jak w domu, jak w Akademii, gdzie nie był dla wszystkich jakąś atrakcją czy widowiskiem, a zaledwie jednym spośród kilkuset uczniów. I to mu odpowiadało. Co innego, prezentować się na pokazach podczas pojedynków i zdobywać podziw i szacunek widzów, a co innego stać na celowniku zainteresowania całej szkoły, niech tam, znając jego szczęście, pewnie całego tutejszego świata, który uważał go za jakiegoś wielkiego bohatera, tylko po to, aby mieć na kogo zrzucić odpowiedzialność.

Westchnął ciężko. Był w Hogwarcie zaledwie dwa dni, a już wiedział, iż nie będzie to zbyt przyjemny pobyt.

Uśmiechnął się. Był już niedaleko swojej komnaty, a więc może miał szansę, dostać się do niej niezauważony. Byłoby miło rozpocząć naukę tutaj bez kary. Jeszcze tylko jeden zakręt i będzie u siebie.

Nagle przystanął, szczerze zdziwiony. Sądził, że się przesłyszał, ale jednak nie było mowy o pomyłce. Ktoś w szkole grał na skrzypcach. I to całkiem niedaleko. Zapominając o tym, że już od dawna powinien być w swoim pokoju, wsłuchał się w te cudowne dźwięki. Ten, kto grał, był prawdziwym mistrzem. Potrafił wyczuć instrument, znał jego możliwości i wykorzystywał je, wydobywając z niego tylko najczystsze i najsubtelniejsze tony.

- Kto może tak cudownie grać? – szepnął z podziwem Harry. Wciąż wsłuchując się w cudowną muzykę, powoli kierował się w stronę swojej komnaty. O dziwo, im był bliżej, tym dźwięki zdawały się być głośniejsze.

- Salazarze? – zagadnął mężczyznę z obrazu, który rozmawiał cicho z Shizirem. Widząc nadchodzącego chłopaka, uśmiechnął się nieznacznie.

- Tak, mój chłopcze?

- Wiesz może kto to gra? – spytał Harry. – To musi być ktoś z podziemi zamku. Ktoś w pobliżu.

- O tak, to ktoś w pobliżu – odparł Salazar dziwnie zasmucony. – Ale porozmawiajmy lepiej o tym w środku, dobrze?

Harry skinął głową i wślizgnął się do środka. Rozsiadłszy się wygodnie na łóżku i otuliwszy ramiona kocem, odczekał, aż w obrazie nad kominkiem pojawi się Salazar. W ogóle nie chciało mu się spać. Bardziej intrygowało go to, co Salazar ma mu do powiedzenia.

Mężczyzna umościł się na namalowanym fotelu i westchnął ciężko.

- Widzisz, Harry – zaczął. – To co słyszałeś, niewielu miało okazję słyszeć.

- Ale czemu? Przecież to było piękne!

Salazar przytaknął.

- Tak, to było piękne. Nikt tak wspaniale nie gra na skrzypach. Ale widzisz, jeżeli przez całe życie słyszałeś, iż jest to niegodne twojego nazwiska, to nabierasz przekonania, że rzeczywiście powinieneś się z tym kryć. Chowasz się z tym, wstydzisz się, aż w końcu po wielu latach nie dostrzegasz już tego, iż może to być błędne rozumowanie.

Harry zasępił się, próbując pojąć sens tego wszystkiego. Jednak trudno było mu zrozumieć. To było tak strasznie odmienne od tego, do czego przywykł, iż nie potrafił sobie wyobrazić tego, że ktoś mu teraz zabrania rysowania tylko dlatego, że jest czarodziejem, a rysowanie jest zajęciem ludzi niemagicznych.

- Przykro mi, Salazarze, ale nie potrafię tego zrozumieć – przyznał. – To nie ma sensu. Skoro magia jest pewnego rodzaju sztuką, bo przecież nią jest, to dlaczego zabraniać coś, co też jest przejawem sztuki w najczystszej formie? Jeśli mamy już konsekwentnie rozdzielać świat czarodziejów od świata ludzi, to w takim razie czarodzieje nie powinni w ogóle wykonywać najprostszych czynności, bo nie używa się do tego magii. To jest śmieszne!

Salazar roześmiał się cicho.

- Wiesz, po części masz rację. To naprawdę jest śmieszne, ale spróbuj to wytłumaczyć konserwatywnym rodzinom, które od pokoleń uważały za odrażający nawet najmniejszy kontakt ze zwykłymi ludźmi. Są to zazwyczaj rodziny, których korzenie tkwią głęboko w czarnej magii. Te właśnie są najgorsze.

- A ty z jakiej pochodzisz rodziny? – zainteresował się Harry, na co Salazar zasępił się nieznacznie.

- Z jednej z najczystszych, Harry – wyznał. – Kiedy zakładaliśmy Hogwart, to ja stworzyłem dom dla tych czystej krwi. Nie było w nim miejsca dla czarodziejów z niemagicznego świata.

- W takim razie zmieniły ci się nieco poglądy – stwierdził przekornie Harry.

- Tak, zmieniły mi się. W tym czasie widziałem nie jedną dziwną rzecz i nie rzadko nie jeden czarodziej z niemagicznej rodziny udowadniał, iż jest bardziej godzien bycia czarodziejem, niż ten czystej krwi. Zdaję sobie sprawę, iż obecnie świat uważa mnie za ucieleśnienie zła i każdy mroczny czarodziej jest uważany za mojego potomka lub w jakiś inny sposób ze mną połączony i pewnie zasłużyłem sobie na to, będąc wtedy tym, kim byłem. Trudno jest zmienić przeszłość, kiedy już się nie żyje. – Westchnął ciężko i Harry miał wrażenie, że nie wszystko mu powiedział. Szczupła twarz czarodzieja posmutniała, a srebrne oczy poszarzały. Aż za dobrze było widać, iż był on świadkiem wielu przykrych rzeczy, które miały miejsce w tej szkole w ciągu wielu wieków jej istnienia. – Ale nie są to przyjemne tematy, mój chłopcze. A przynajmniej nie takie, o których należałoby rozprawiać przed snem. Można mieć po nich niespokojną noc.

Była to doskonała aluzja, iż lepiej nie drążyć dalej tego tematu.

- Salazarze, wciąż nie powiedziałeś mi, kto to grał na skrzypcach? – zauważył Harry, przypominając sobie, od czego tak właściwie rozpoczęła się ta rozmowa.

- Naprawdę? Nie powiedziałem? – zdziwił się Salazar, który zdał się odzyskać część humoru. Spojrzał na chłopaka spod oka, a wąskie usta ponownie wykrzywiły się w nieco krzywym uśmiechu. – No cóż, w takim razie, chyba muszę ci wyznać tą tajemnicę. Tajemniczym muzykiem jest nie kto inny, jak Severus Snape, nasz obecny mistrz eliksirów.

Gdyby Harry już nie siedział, to zapewne usiadłby w tej chwili z wrażenia. Takiej odpowiedzi zdecydowanie się nie spodziewał. Ten niemiły, irytujący facet potrafił tak przepięknie grać na skrzypcach?

Salazar uśmiechnął się krzywo, widząc nieciekawą minę Harry’ego.

- Widzę, że już miałeś okazję go poznać. I jak sądzę, nie wywarł na tobie zbyt dobrego wrażenia.

- Można tak powiedzieć – prychnął Harry. – Ten typ zdaje się doskonale wiedzieć, jak umiejętnie kogoś zirytować.

- Oj, to szczera prawda – zaśmiał się Salazar. – Ale przyznam ci się, mam do niego pewną słabość, choć może to wszystko przez to, iż znam go dość dobrze i zdążyłem już go polubić.

Harry mimowolnie skrzywił się.

- Nie mam pojęcia, jak ktoś taki daje się lubić.

- Może jeszcze sam się o tym przekonasz, mój chłopcze – szepnął Salazar. – Dobrze, kończmy już na dzisiaj. Jutro zaczynasz lekcje, prawda? A więc musisz być wypoczęty. Spokojnej nocy, Harry.

- Tobie też, Salazarze – odparł Harry, na chwilę przed tym, jak mężczyzna opuścił obraz.

 

--o0o--

 

Severus zakończył utwór, ale wciąż skupiony na grze, wsłuchiwał się w ostatnie jego dźwięki, zdające się ciągle drżeć w powietrzu. Czuł się odprężony i tak spokojny, iż prawie udało mu się zapomnieć o całym bożym świecie, że znajdował się na czarnej liście Voldemorta, że jutro znowu będzie musiał się użerać z rozpieszczonymi, głupimi bachorami i w ogóle o wszystkich innych troskach, które przez tyle lat nazbierały się na jego ramionach. Gdy grał nawet przykre wspomnienia związane z matką zdawały się tracić nieco na niesionym przez siebie żalu.

Zawsze pozostanie jej wdzięczny za to, iż nalegała, by nauczył się grać na skrzypach. Tylko ona liczyła się dla niego jako rodzina. Wciąż pamiętał, jakby to było zaledwie wczoraj, gdy jej szczupłe palce pomagały jego własnym, dziecięcym i wciąż nieco niezręcznym poznawać instrument i uczyć go poszczególnych dźwięków. Tylko chwile spędzone z nią mógł nazwać szczęśliwymi. Chwile, gdy byli tylko we dwoje.

- To było naprawdę piękne, Sev – szepnął ze szczerym zachwytem w głosie Lucjusz. – Jedna z twoich własnych kompozycji, jak przypuszczam?

- Tak – odparł Severus, chowając instrument. – Choć już nieco starsza. Ostatnimi czasy nie mam w ogóle nastroju na komponowanie.

Lucjusz westchnął. Popił łyka wina i pozwolił sobie jeszcze bardziej rozluźnić się w fotelu.

- Szkoda, bo naprawdę masz talent – stwierdził. – Ja niestety jestem kompletnym antytalentem, więc jedyne co mogę zrobić, to zachwycać się umiejętnościami innych.

- Skąd możesz wiedzieć, że jesteś antytalentem, jeśli nigdy niczego nie spróbowałeś? – zainteresował się Severus, siadając w fotelu obok.

- Do nauki gry na jakimś instrumencie nie mam cierpliwości, ani czasu – zaczął wyliczać Lucjusz, dla podkreślenia faktu, dodatkowo pokazując na palcach. – Moje próby rysowania były tak złe, że szkoda w ogóle gadać, zresztą sam wiesz. Rzeźbiarstwo nie wchodzi w grę, bo nie lubię się brudzić. A jeśli chodzi o…

- Dobra, dobra – przerwał mu Severus ze śmiechem. – Zrozumiałem co chciałeś powiedzieć. Pozostaniesz więc przy krytykowaniu artystów.

- W tym jestem naprawdę dobry – Lucjusz wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Oj, w to nie wątpię.

Często urządzali sobie takie wieczorki, właśnie w Hogwarcie. Dla Severusa niebezpiecznie było wychodzić poza teren szkoły, gdy wszyscy poplecznicy Mrocznego Pana mieli przykazane od razu go pochwycić, gdy tylko nadarzy się jakaś okazja. Lucjusz wolał nie ryzykować życia przyjaciela, toteż zjawiał się w Hogwarcie. Spotkania te stały się niemal już tradycją i Lucjusz po zwykłej wizycie u Dumbledore’a, zawsze zjawiał się w podziemiach, w komnatach Severusa.

Tak jak i tym razem.

- Podobno Harry Potter już pojawił się w Hogwarcie – zagadnął Lucjusz. – Draco zdążył mi już napisać dość długi list, jak to go nienawidzi i najchętniej by go zabił za zniewagę. Nawet zapytywał się mnie, czy znam jakiś skuteczny sposób. Powiedz mi, o co w tym właściwie chodzi.

Severus uśmiechnął się nieznacznie, po czym opowiedział całą historię. Zarówno on jak i Lucjusz, pomimo całej miłości odczuwanej względem Draco, nie potrafili się na końcu historii powstrzymać od śmiechu. Znali go dobrze i żadnemu z nich nie trzeba było mówić, iż Draco tak naprawdę jest dobrym chłopakiem, bo doskonale o tym wiedzieli.

- Coraz częściej przyłapuję się na tym, że chciałbym cofnąć czas – zauważył szeptem Lucjusz, gdy Severus skończył już opowiadać. – Może wtedy potrafiłbym uchronić Draco od wpływów Narcyzji.

- Luc, nie obwiniaj się, to nie ma sensu – próbował go pocieszyć Severus. – Skąd mogłeś wiedzieć…

- Powinienem wiedzieć! W końcu co dobrego może wyjść z zaaranżowanego małżeństwa i to w dodatku takiego, w którym obie strony się nienawidzą? Narcyzja wyraźnie dała do zrozumienia, że nie chce mieć dzieci i tylko fakt, iż zgodziła się na jedno sprawił, że Draco przyszedł na świat. Wierna Voldemortowi do samego końca, nie chciała się splamić dzieckiem, które nie byłoby jego. Ale skoro już je urodziła, to postanowiła je w pełni wykorzystać, wpajając mu wszystkie swoje brudne ideały. Na Merlina, gdybym miał dla Draco więcej czasu, a nie zajmował się jedynie pracą, byłbym w stanie powstrzymać ją od takiego wypaczenia mojego syna.

Severus położył delikatnie dłoń na kolanie przyjaciela. Już wiele razy rozmawiali na ten, jak i na wiele innych tematów. I za każdym razem rozmowa nie kończyła się w przyjemnym nastroju.

- Mówiłem ci to już nie raz, nie możesz myśleć w kategoriach “co by było, gdyby…” – rzekł Severus. – Musisz tu i teraz naprawić błędy, zamiast roztkliwiać się nad przeszłością. Czasu nie cofniesz, tak jak nie cofniesz podjętych wtedy decyzji. Możesz jedynie naprawić ich skutki.

- Taaak. Mam ich trochę – jęknął Lucjusz. – Poczynając od gburowatości Draco, a kończąc na jego provoldemortowskich ideałach. Zaniedbałem swojego syna, podczas gdy Narcyzja robiła z niego małego Śmierciożercę. Aż boję się pomyśleć, co się stanie, gdy wyjdzie na jaw, że ja wcale nie jestem po stronie Ciemnego Lorda. Ciebie było mi już trudno mu wytłumaczyć, ale siebie nie potrafiłbym.

Severus zamyślił się chwilę, wbijając wzrok w trzymaną przez siebie filiżankę z herbatą. Doskonale pamiętał dzień, w którym zastępy Voldemorta dowiedziały się o jego zdradzie. To był jeden z tych dni, które do tej pory przerażały go zarówno we śnie, jak i na jawie. Kiedy odzyskał przytomność w szpitalu w Hogwarcie, Albus powiadomił go, iż znajduje się teraz na czarnej liście Mrocznego Lorda i szkoła jest jedynym bezpiecznym dla niego miejscem.

Nigdy też nie zapomni dnia, gdy do szpitala zajrzał Draco. Niepewny i nie potrafiący się zdecydować jak ma się wobec Severusa zachować. Z jednej strony w końcu był on jego ojcem chrzestnym i Draco bardzo go kochał. Z drugiej zaś matka zawsze mu powtarzała, że każdy, kto nie zgadza się z Voldemortem lub odważy się przeciwko mu jawnie wystąpić, zasługuje na najgorszą śmierć. A przecież jego ojciec nie potępił Severusa. Zaledwie noc wcześniej Draco naszedł ojca w szpitalu, gdy ten delikatnie tulił zapłakanego mistrza eliksirów. Ten widok sprawił, iż Draco przełamał swoją niechęć i postanowił zrozumieć Severusa. Mężczyzna próbował mu wytłumaczyć swoje postępowanie i do tej pory młody Malfoy przyłapywał się na tym, iż zastanawiał się nad jego słowami. Do tej pory wciąż czuł się rozdarty. Na szczęście jednak nie pozwolił, aby to wydarzenie stanęło między nimi i wciąż Severus był jego ukochanym wujkiem, u którego szukał pomocy, rady, czy choćby z którym miło spędzić czas. Jednak teraz już w całkowitej tajemnicy przed matką.

- Postaraj się spędzać z nim więcej czasu – stwierdził cicho Severus. – Masz możliwość otwarcie przebywać w szkole, więc wykorzystaj to. Zjawiaj się pod jakimkolwiek pretekstem i zjedz z nim posiłek, porozmawiaj o wszystkim, zainteresuj się tym, co chce robić w przyszłości. Okażesz w ten sposób, iż ci na nim zależy, że troszczysz się o niego.

- Może masz rację, Sev. Może tak właśnie zrobię.

- Spróbuj. I tak niczego nie stracisz.

Lucjusz dopił herbatę i wstał.

- Tak, najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce. Wreszcie będę miał okazję odegrać się na Narcyzji.

Severus uśmiechnął się nieznacznie, widząc ten nowy zapał przyjaciela. Zapowiadało się ciekawie.

 

--o0o--

 

W poniedziałek Harry wstał prędko, czując niejakie podenerwowanie rozpoczynaną właśnie nauką. W sumie nie tyle samą nauką, co przebiegiem zajęć i podejściem wobec niego tak wykładowców jak i uczniów. Ale jak to właśnie w takich chwilach bywa, wszystko zdawało się sprzysięgnąć przeciwko niemu. Podczas snu jego włosy poplątały się bardziej niż zwykle i pierwsze pół godziny po przebudzeniu spędził na rozczesywaniu ich i klnięciu tak soczyście, iż jego rodzicom chyba by uszy zwiędły.

Kiedy wreszcie udało mu się dojść do ładu z włosami i zapleść je, wykonał poranną sesję ćwiczeń rozciągających i rozluźniających. Gorący prysznic dokończył dzieła i w końcu Harry odszukał w szafie swój uczniowski strój z Akademii i ubrał go, starannie zapinając wszystkie poukrywane pod materiałem zapięcia i sprawdzając w lustrze, czy nie widać ukrytego pod wierzchnią tuniką sztyletu. Obiecał Kojiro, że będzie go zawsze przy sobie nosił, ale prawdą było, iż właściwie czuł się bez niego nagi. Przez te lata przyzwyczaił się do posiadania cały czas przy sobie sztyletu; tak dla bezpieczeństwa.

Zgarnął notatnik i długopisy, zamknął komputer i wsunąwszy go pod pachę, wyszedł z pokoju.

- Dzień dobry, Salazarze – powitał wciąż nieco zaspanego mężczyznę.

- A, dzień dobry, mój mały. Powodzenia!

- Nie dziękuję – roześmiał się Harry i odszedł.

Plan zajęć, jaki dostał, łączył zajęcia ze wszystkimi Domami Hogwartu, ale ku zadowoleniu Harry’ego, zostawiał mu tyle wolnego czasu, aby mógł się skupić także na przedmiotach z Akademii, nie zaniedbując żadnej ze szkół. Część przedmiotów z Hogwartu brzmiała dla niego dość dziwnie, lecz były wśród nich także takie, z którymi był zaznajomiony. Czyli w rezultacie, nie powinno być najgorzej.

Mimo, iż była już prawie siódma, Wielka Sala wciąż była w dużej części pusta. Zaledwie garstka uczniów siedziała przy swoich stołach, a większość z nich miała jeszcze mocno zaspane miny. Lepiej było przy nauczycielskim stole, gdzie zasiadali niemal wszyscy profesorowie.

- Dzień dobry – przywitał wszystkich, siadając przy stole. Remus i Syriusz posłali mu szerokie uśmiechy, pozostali profesorowie odpowiedzieli cicho, a Snape, jak to Snape, tylko się skrzywił z pełnym zdegustowaniem. Harry zignorował tego ostatniego, nie chcąc sobie zbyt szybko robić z niego wroga, choć miał głębokie przeczucie, że chyba dla profesora już nim jest.

- Jak tam nastrój przed pierwszym dniem? – zapytał Albus pogodnie.

- W sumie nie najgorzej – odparł Harry, nakładając sobie śniadanie. – Trochę się denerwuję, ale miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

- A co dzisiaj masz? – zainteresował się Remus.

Harry sięgnął do kieszeni po kartkę z planem i rozkładem sal.

- Hmm… Najpierw transmutacja, później historia magii, a na koniec dnia eliksiry.

- Nie jest źle – przyznał Syriusz. – No, może nie licząc eliksirów.

Snape posłał mu za to mordercze spojrzenie.

- Urodziłeś się takim idiotą, Black – warknął profesor. – Czy też trenujesz ciężko, aby się nim stać?

Syriusz wyraźnie zgrzytnął zębami, ale dłoń Remusa na jego ramieniu powstrzymała go od ostrej riposty, która zapewne rozpoczęłaby jedną, ze znanych w całym Hogwarcie, kłótni.

- Radzę ci się przygotować, Harry, na straszne nudy na historii magii – poradził chłopakowi Remus, uśmiechając się z lekkim pobłażaniem. – To jest chyba jedyny przedmiot, który z reguły powinien być ciekawy, ale w wykonaniu profesora Binnsa stał się kompletną nudą. Wiem z własnego doświadczenia, iż większość uczniów odsypia na nim zaległości.

Część nauczycieli zachichotała na te słowa.

- A czego można się spodziewać po duchu? – prychnął Syriusz. – Te z reguły są nudne.

- Duch? – zdziwił się Harry. – Profesorem jest duch?

- Tak – odpowiedział Dumbledore. – Wiem, że to nieco niecodzienne, ale Hogwart jakoś nigdy nie słynął z trzymania się reguł.

Harry spuścił wzrok w niejakim zakłopotaniu, choć kąciki ust mu podejrzanie drżały.

- Dobrze wiedzieć – szepnął z rozbawieniem w głosie. – Postaram się nie wspominać przy nim, iż jednym z moich tematów zaliczeniowych są egzorcyzmy.

Tym razem już niemal cały stół parsknął śmiechem. Nawet Snape zdawał się z trudem powstrzymywać, co było nietypowe dla zwykle pochmurnego profesora.

Po śniadaniu Harry skierował się ku wskazanej sali, gdzie miała się odbyć lekcja transmutacji. Po drodze natknął się na grupkę idących w tą samą stronę uczniów, wśród których była też Hermiona. Uśmiechnął się do niej, skinąwszy głową na powitanie. Nie chciał przeszkadzać jej w rozmowie z przyjaciółmi, ale najwidoczniej ona widziała to inaczej.

- Hej, Harry! – zawołała natychmiast, zaskakując swoich towarzyszy. – Wow! Wyglądasz wspaniale!

Harry poczuł wypływający mu na policzki rumieniec.

- Dziękuję, Hermiono. Ale w Akademii wszyscy tak są poubierani. A przynajmniej w podobny sposób.

- Chcesz powiedzieć, że to jest twój szkolny mundurek? – zapytała z niedowierzaniem dziewczyna, tym uważniej mierząc jego strój. Sam musiał przyznać, iż wśród tutejszych uczniów musiał wyglądać niecodziennie. Czarne spodnie, dość mocno dopasowane i sięgająca kolan marynarka w tym samym kolorze, z wyszytym na niej lekko połyskującą zieloną nitką azjatyckim smokiem. Zaczynał się on po lewej stronie, następnie oplatając tors, by w końcu spocząć głową na prawej piersi chłopaka. Jego soczysty kolor sprawiał, iż na czarnym tle mocno przykuwał wzrok. W Akademii raczej nikt nie zwracał na to uwagi, ale w Hogwarcie nie było widać podobnego stroju.

- Tak, wszyscy uczniowie Akademii ubierają się podobnie – odpowiedział Harry. – Dziewczęce stroje różnią się tylko tym, że zamiast spodni są spódnice i krótsze marynarki. No i oczywiście są różnice między kolejnymi rocznikami w kolorze i kształcie haftu, gdyż to każdy rocznik sam sobie wybiera.

Hermiona spoglądała na niego z fascynacją wymalowaną na twarzy, niemal połykając każde jego słowo, podczas gdy pozostali mierzyli go podejrzliwie, choć nie bez podziwu.

- Twoja szkoła musi być naprawdę wspaniała – szepnęła Hermiona.

- Dziękuję bardzo – uśmiechnął się Harry. – Twój komplement sprawi pani Dyrektor wielką radość. Zawsze lubi zachwycać innych.

Hermiona zachichotała, zawstydzona, po czym, jakby sobie przypomniała, zwróciła się ponownie ku swoim kolegom.

- Harry, poznaj Rona Weasley, Nevilla Longbottom, Seamusa Finnigana i Deana Thomasa. Są tak jak ja gryfonami.

- Miło mi was wszystkich poznać – odparł Harry, uśmiechając się nieznacznie do uczniów.

- Zaszczyt powinien być po naszej stronie – zauważył jasnowłosy chłopak o imieniu Seamus. – W końcu nie codziennie spotyka się sławnego Harry’ego Pottera. Mama nie uwierzy, jak jej to powiem.

Harry skrzywił się.

- Wybacz, ale czuję się mocno zażenowany, gdy tak mówisz – przyznał cicho. – Wszyscy zdają się podziwiać mnie za coś, czego nawet nie pamiętam i jest to trochę krępujące. A ja się wcale o to nie prosiłem.

Wszyscy spojrzeli na niego w totalnym zdziwieniu.

- Żartujesz?! – wybuchnął Dean. – Niemal każdy w tej szkole dałby wszystko, aby być na twoim miejscu. Jak możesz mówić, że tego nie chcesz? Dziwny jesteś.

Harry zerknął na Hermionę, która nie wygląda na zadowoloną słowami kolegi.

- Widzisz, bycie w centrum uwagi nie należy do moich ulubionych metod spędzania czasu.

Ron skrzywił się wyraźnie.

- Dziwny jesteś.

- Skoro tak uważasz – stwierdził spokojnie Harry, nie chcąc się za bardzo wplątywać w kłótnię z tak bezsensownego powodu. Przypuszczał, iż trudno byłoby mu wytłumaczyć, dlaczego uważa tak a nie inaczej. Oni, tak jak i chyba cała ta szkoła, uważali sławę za coś wspaniałego, nie dostrzegając wcale jej drugiego oblicza. Oblicza, kiedy to nie ma prywatności, kiedy każdy wie o tobie wszystko i myśli, że ma prawo wtykać nos w twoje życie.

Dalsze dyskusje przerwało im pojawienie się profesor McGonagall, której jedno spojrzenie wystarczyło, aby uczniowie czym prędzej wbiegli do klasy i rozsiedli się na swoich miejscach. Harry usiadł w jednej z ostatnich ławek, ignorując zdziwione spojrzenia uczniów, gdy otworzył laptopa i wyjął z kieszeni zwykłe długopisy, zamiast pióra.

Profesor McGonagall sprawdziła obecność i nakazawszy uczniom przeczytać jeden z rozdziałów z podręcznika, podeszła do Harry’ego.

- Harry, część rzeczy może być dla ciebie nowa, więc na razie rób tylko notatki – powiedziała szeptem.

- Dobrze, pani profesor.

W ciągu następnych godzin Harry skrzętnie notował wykładaną przez kobietę lekcję, nie potrafiąc wyjść z podziwu. Wśród nauczycieli byli różni ludzie. Część z nich uważała to jedynie za zawód, część nawet zbytnio się do niego nie przykładała, a reszta sumiennie wykonywała swoją pracę, nie mając jednak do niej zbyt wielkiego serca. A tymczasem profesor McGonagall była przykładem profesora, dla którego nauczanie nie było tyle zawodem, co powołaniem. Tacy ludzie oddawali się swojemu zajęciu całym sobą, potrafiąc doskonale przekazać swoją wiedzę innym. McGonagall sprawiedliwie nagradzała za osiągnięcia i karciła za niepowodzenia, raczej nie zważając na to, kto do jakiego domu należy. Wszyscy uczniowie byli u niej równi. Im dłużej Harry jej słuchał, tym więcej miał podziwu dla niej i dla jej poświęcenia. I choć Japończycy zbytnio nie posługiwali się transmutacją, to jednak z przyjemnością słuchał jej wykładu, skrzętnie wszystko notując.

Jednak pomimo interesującego wykładu, co niektórzy uczniowie zdawali się być bardziej zaaferowani jego obecnością, niż lekcją. Niemal przez cały czas Harry czuł na sobie natarczywe spojrzenie Draco Malfoya. Chłopak zdawał się wiercić w nim dziury i Harry przypuszczał, że gdyby wzrok mógł zabijać, to pewnie byłby już dawno martwy. Gdy zerknął na niego, blondwłosy chłopak skrzywił się z tak intensywną pogardą, że Harry’emu aż ciarki przeszły po plecach. Nie rozumiał reakcji Malfoya ani obecnej ani tym bardziej tej z ich ostatniego spotkania. Nie potrafił pojąć skąd w nim tyle nienawiści do otoczenia.

Kojiro mu kiedyś powiedział, iż tak silne uczucia jak nienawiść powinny być odczuwane jedynie przez wiekowych ludzi, którzy wiele już widzieli i są w stanie pojąć ich moc. Młodość nie powinna odczuwać tak potężnie negatywnych uczuć, gdyż mogą one zaważyć na całym życiu i zniszczyć je, powoli wysysając z niego całą radość i swobodę. W końcu bowiem nadchodzi chwila, kiedy to ofiara przestaje panować nad swoją nienawiścią i staje się jej więźniem.

A Draco właśnie nienawiść zdawał się czuć do Harry’ego.

Chłopak westchnął ciężko, starając się zwrócić swoją uwagę na coś innego. I niemal natychmiast mu się to udało. Z trudem powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech, gdy spod oka dostrzegł miny gapiących się na niego uczniów. Gdyby nie fakt, iż okna i drzwi sali były pozamykane, to pewnie odczułby przeciągi, od tych szeroko pootwieranych buź. Wyraźne zaintrygowanie wzbudzały jego… zwyczajne notesy, długopisy, a laptopa to chyba nikt tutaj nigdy nie widział. Od razu można było odróżnić młodzież pochodzącą z czysto magicznych rodzin od tej, co ma jakieś kontakty ze światem zwykłych ludzi. Ci drudzy nie zwracali większej uwagi na jego przybory, podczas gdy ci pierwsi wyglądali tak, jakby w życiu nawet z daleka nie widzieli niczego podobnego. Rany, ileż przyjemnych rzeczy przez to musieli stracić!

Lekcja dobiegła końca, praca domowa została zadana i klasa powoli zaczęła pustoszej. Niektórzy od razu skierowali się na następne zajęcia, część chciała jeszcze zajść do swoich Domów, zanieść podręczniki. Harry powoli zebrał swoje notatki. Wątpił, aby ktokolwiek coś z nich przeczytał, zwłaszcza, iż Harry miał tendencję do dość niewyraźnego pisania na szybko. Dlatego też większość zapisków później przepisywał do komputera, gdzie miał wszystkie swoje notatki, wykłady profesorów, oraz kilka książek w formie elektronicznej.

- I jak ci się podobało, Harry? – spytała Hermiona.

- Profesor McGonagall ma niesamowitą wiedzę – odparł szczerze Harry. – Widać, że wie, co mówi, a nawet wśród nauczycieli nie jest to regułą.

Hermiona zachichotała.

- To prawda. Ale masz rację, profesor jest chyba najlepszym wykładowcą jakiego znam. Naprawdę chciałabym być kiedyś choć odrobinę tak dobra, jak ona.

- Zamierzasz być nauczycielem? – zapytał Harry, gdy oboje wyszli z sali.

- Sama nie wiem czego tak naprawdę chcę – westchnęła Hermiona, a ramiona jej wyraźnie oklapły. – Momentami myślę, że tak, że chciałabym być nauczycielem, aby móc przekazać swoją wiedzę innym. Ale są chwile, kiedy nachodzą mnie wątpliwości. Gdy zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę będę potrafiła skutecznie przekazać wiedzę. Co innego chcieć tego, a co innego być w stanie to zrobić. Poza tym podoba mi się też kariera naukowca, prowadzenie badań, analiza rezultatów. Sprawiałoby mi to wielką przyjemność, przez co jestem rozdarta i sama już nie wiem czego chcę. Zostały mi niecałe dwa lata nauki, a ja wciąż zbytnio nie wiem, co chcę robić po szkole.

Harry skinął głową. On sam wciąż tego nie wiedział. Przypuszczał, że po szkole zda na studia, ale nawet nie za bardzo rozmyślał nad tym, na jaki kierunek. Nie koniecznie wiązał swoją przyszłość ze swoim darem magii. Lubił rysować, ale czy pragnął to robić dla życia, tego nie był pewien. Bał się, że mógłby wtedy przestać lubić coś, co sprawiało mu teraz taką wielką radość. Co innego tworzyć pod wpływem chwili czy emocji, a co innego, gdy jest to twoim zawodem. Prawdopodobnie znienawidziłby to, gdyby przyszło mu pracować pod przymusem.

- Uważam, iż kiedy przyjdzie odpowiednia chwila, będę wiedział, co tak naprawdę chcę robić w życiu – wyznał szczerze. – A nawet jeśli potem stwierdzę, że to nie to, to przecież zawsze mogę zmienić zawód. W końcu człowiek uczy się całe życie.

- W sumie masz rację – przyznała Hermiona.

Remus Lupin ani odrobinę się nie pomylił, mówiąc, iż historia magii to najnudniejszy z przedmiotów. Większość uczniów rzeczywiście drzemała na ławkach, inni czytali coś lub odrabiali lekcje, albo też szeptali coś między sobą. Harry w sumie też się nudził, irytując nawet nieco. W tym czasie mógłby robić wiele innych ciekawszych rzeczy, a nie siedzieć w zakurzonej klasie i wysłuchiwać dywagacji na temat prowadzonych przez ducha. W końcu jednak, mając dość siedzenia bezczynnie, zaczął rysować. Tak jak zwykle rysował dosłownie wszystko. Jakąś dwójkę uczniów szepczącą o czymś energicznie, fragmenty rozwieszonych na ścianach map i obrazów, a nawet samego ducha-profesora, który zdawał się kompletnie nie dostrzegać tego, co się dzieje w sali.

- I jak, Harry? – zagadnął Syriusz przy obiedzie. – Jak minęły pierwsze zajęcia?

Harry z przeciągłym westchnieniem opadł na swoje miejsce przy stole, czując się po historii magii bardziej zmęczony, niż po niejednym ciężkim treningu.

- W tak krótkim czasie miałem przekrój od jednego z najlepszych do chyba najgorszego nauczyciela, jakich miałem okazję w życiu widzieć – stwierdził. – Przerażające!!!

Syriusz i Remus roześmiali się głośno.

- Wyspałeś się przynajmniej?

- Nie i wątpię, abym był w stanie zasnąć, nawet pomimo całego tego znudzenia.

- To chyba jesteś jedyny – prychnął z rozbawieniem Syriusz. – Ja nie pamiętam chyba żadnej lekcji Binnsa, której bym nie przespał.

- Dlatego właśnie żadnej nie pamiętasz – zauważył Remus. – Bo wszystkie przespałeś.

Syriusz miał na tyle przyzwoitości, aby zrobić skruszoną minę, ale nawet mimo niej widać było, że nie czuje się zbytnio winny. Harry zachichotał.

- Na następne zajęcia z historii wezmę ze sobą jakąś dobrą książkę. Nie będę przynajmniej marnował czasu.

Jednak na lekcji eliksirów Harry zdecydowanie nie mógł powiedzieć, że się nudzi. Zresztą nie byłby w stanie się nudzić, nawet gdyby bardzo mocno chciał. A wszystko to za sprawą profesora od eliksirów, Severusa Snape’a. Jeśli do tej pory uważał mężczyznę za zgryźliwego i irytującego, to teraz zaczął go szczerze niecierpieć.

- Siadać na miejsca – warknął Snape, wpadając do klasy z furkotem swoich obszernych czarnych szat. Wyglądał niczym nietoperz, a że klasa była dość ciemna, więc porównanie było jak najbardziej trafne. Harry zaczął przypuszczać, iż tutejsza lekcja eliksirów będzie się znacznie różnić od tej, do której przywykł.

- Skoro już zaszczyciliście mnie swoją obecnością – tu Snape posłał pogardliwe spojrzenie w stronę Harry’ego. – To może teraz byście wykazali się choć tą odrobiną inteligencji, która wam została i spróbowali przygotować eliksir, który zaplanowałem na dzisiaj. Choć pewnie większości z was nic z niego nie wyjdzie.

Na tablicy pojawiła się receptura ważenia mikstury i wszyscy wzięli się do szybkiego przepisywania jej. Również Harry nie tracił czasu. Z zadowoleniem rozpoznał niektóre ze składników, przypominając sobie w myślach wszystko, co wie na ich temat. Po kilku minutach Snape zaczął dzielić klasę na pary, dając wyraźnie do zrozumienia, co myśli o umiejętnościach co niektórych uczniów, lub raczej o ich braku. Kiedy zaczęli pracować w skupieniu nad swoimi kociołkami, Snape podszedł do stołu, przy którym siedział Harry i jak gdyby nigdy nic dalej notował.

- Przypuszczam, iż nie mam nawet co pytać wielkiego Harry’ego Pottera, czy orientuje się w czymś tak subtelnym jak eliksiry – prychnął, spoglądając na chłopaka z wysoka. – Czy w ogóle was w tej Japonii uczą czegoś pożytecznego?

Harry uniósł głowę.

- Chyba nawet wielu rzeczy i nawet posądzę się o stwierdzenie, iż dokładniej niż tutaj – odpowiedział spokojnie.

- A nie mamy przypadkiem zbyt wysokiego mniemania o sobie? – spytał kąśliwie Snape. Harry zaczął przypuszczać, iż mężczyzna przyczepił się do niego dla samej reguły; dla faktu, iż jego biologiczny ojciec nosił nazwisko Potter.

- Trudno nie mieć wysokiego mniemania, skoro wszyscy uczniowie Akademii są znanymi na całym świecie specjalistami lub mistrzami w swojej dziedzinie – odciął się Harry, złudnie spokojnym głosem. Co prawda jego słowa zabrzmiały dość samochwalczo i zdawał sobie z tego sprawę, lecz efekt, jaki wywołały, a którym była jeszcze bardziej ponura mina Snape’a, był ich wart.

Ku zaskoczeniu wszystkich, Snape zamiast wybuchnąć gniewem, jedynie zacisnął zęby i odszedł, wylewając swoją złość na innym nieszczęśniku, który nie miał już tyle szczęścia i którego dom stał się biedniejszy o dość dużą liczbę punktów. Harry pokiwał z rezygnacją głową. Nie potrafił zrozumieć, skąd w tym mężczyźnie tyle niechęci względem jego osoby. Przecież w ogóle go nie znał.

Zamknął notes i rozejrzał się po sali, akurat w samej chwili, gdy przy pobliskim stole rozdygotany chłopak o imieniu Neville, jeśli Harry dobrze pamiętał, zamierzał dodać do swojego eliksiru znacznie większą ilość jednego ze składników, niż przewidywał to przepis.

- Lepiej tego nie rób – rzekł do niego. Chłopak niemal podskoczył zaskoczony i spojrzał na niego, niezbyt rozumiejąc o co chodzi, toteż Harry wskazał na trzymany przez niego słoiczek. – Jeśli dodasz tego jeszcze więcej, przesycisz mieszaninę i eliksir ci zupełnie nie wyjdzie.

Neville otworzył szeroko oczy, jakby nie za bardzo wiedział o czym Harry mówi, po czym spojrzał równie niepewnie na swój kociołek.

- Nev, on ma rację – szepnęła Hermiona, przyjrzawszy się uważnie wywarowi kolegi. – Lepiej go posłuchaj.

- Co tu się dzieje? – Snape zbliżył się z miną tak złowrogą, iż Neville zaczął drżeć niczym osika. Od razu było widać, iż mistrz eliksirów nie pała do chłopaka sentymentem, a ten z kolei odwdzięcza się niemal panicznym strachem.

Uczniowie Slytherinu niemal natychmiast wyczuli, że będzie się działo coś ciekawego i zaczęli się przyglądać. Na większości twarzy gościły drwiące uśmiechy.

- Longbottom, znowu spaprałeś zadanie – stwierdził Snape, zupełnie jakby był to fakt oczywisty.

- J… Jeszcze nie, profesorze – wyjąkał z trudem Neville, kuląc się w sobie.

- A jakim to, jeśli można wiedzieć, cudem, jeszcze tego nie zrobiłeś? – spytał jadowicie Snape.

Neville posłał Harry’emu przestraszone spojrzenie.

- Powstrzymałem go przed dodaniem zbędnej ilości składnika – odezwał się Harry, skupiając na sobie uwagę mężczyzny.

- Patrzcie no! Udajemy, że znamy się na eliksirach, co Potter? – na usta profesora wypłynęło coś na kształt krzywego, pełnego ironii uśmiechu. – Może jeszcze mi powiesz, że jesteś mistrzem?

Harry cierpliwie wytrzymywał jego wzrok, klnąc jednak w duchu we wszystkich znanych mu językach.

- Nie, mistrzem nie jestem. Ale znam się na tym na tyle, aby widzieć, gdy ktoś nie rozumie podstawowych zasad ważenia eliksirów, robiąc przez to podstawowe błędy.

Sala zdała się zatrzymać. Wszyscy uczniowie wstrzymali oddechy, w oczekiwaniu na ripostę Snape’a. Większość Gryfonów była wyraźnie przerażona, podczas gdy Ślizgoni zdawali się doskonale bawić. Draco Malfoy zachowywał się tak, jakby przyszedł na doskonałe przedstawienie, podśmiechując się krzywo pod nosem.

- Insynuujesz coś, Potter? – wysyczał Snape, mrużąc groźnie oczy.

- Tylko to, że zanim ktoś się weźmie do ważenia eliksirów, powinien opanować podstawy, a te nawet w przypadku magicznych napojów są takie same, jak w zwykłej chemii. Zaklęcia mogą pomagać, ale na pewno nie zmienią zasad łączenia się poszczególnych substancji i ich właściwości. Gdyby Neville znał te zasady, nie robiłby tak błahych pomyłek. A skoro on najwyraźniej nie ma o nich pojęcia, to można to wytłumaczyć tylko na dwa sposoby. Albo sam uczeń nie przykładał się do nauki, albo nauczyciel niezbyt rzetelnie wykłada swój przedmiot.

Tym razem w klasie nie było nikogo, kto nie wstrzymałby oddechu. Zarówno Gryfoni, jak i Ślizgoni, zdawali się być mocno zaniepokojeni, oczekując z niecierpliwością wybuchu Snape’a. Tym razem nie było szans, aby go uniknąć. Snape był bardzo drażliwy, gdy przychodziło do kwestii eliksirów i fakt, iż Potter oskarżył go o brak zdolności nie wróżył niczego dobrego.

- Jak śmiesz, Potter?! – wrzasnął Snape, a wszyscy zadrżeli. – Jeśli myślisz, iż skoro jesteś sławny, to możesz odnosić się do profesora z taką bezczelnością, to się grubo mylisz. Masz szczęście, że nie jesteś w żadnym Domu, bo pewnie ten straciłby dużą ilość punktów, ale to wcale nie znaczy, że nie mogę cię ukarać. Jesteś taki sam jak twój ojciec. Widać bezczelność jest dziedziczna. Teraz pójdziesz do dyrektora i dokładnie opowiesz co się tu wydarzyło, a przez najbliższy miesiąc możesz się pożegnać ze wszystkimi wolnymi wieczorami, bo ja już się upewnię, że będziesz miał je zajęte. Rozumiemy się, Potter?!

Przez chwilę razem z Harrym mierzyli się wzrokiem i gdyby było to możliwe, to pewnie klasę wypełniłyby zgrzyty i skrzenia od całego nagromadzonego w powietrzu napięcia.

- Jak najbardziej, profesorze – odparł nadzwyczaj spokojnie Harry. Spakował swoje rzeczy i ruszył do wyjścia, ale zanim wyszedł, odwrócił się jeszcze. – Ach, i zanim zapomnę, nie nazywam się Potter, a Sageshima.

Nie usłyszał już wściekłych krzyków Snape’a, gdyż zamknął za sobą drzwi, dopiero teraz czując buzującą mu w żyłach adrenalinę. Nawet się nie spodziewał, że tak się zezłościł. Widać, Snape działał na niego, jak przysłowiowa czerwona płachta na byka.

- Świetnie, Hari! – mruknął. – Pierwszy dzień, a ty już narozrabiałeś. Rodzice nie będą zadowoleni. A wolę nawet nie myśleć o tym, co powie i zrobi Kojiro.

Westchnął przeciągle. No cóż, co się stało, to się nie odstanie. Nie miał innego wyjścia, jak pójść do Dumbledore’a i opowiedzieć co się wydarzyło.





ROZDZIAŁ 16

 

Hogwart był naprawdę niesamowitym zamkiem i gotów był pomóc każdemu, kto był mu życzliwy. Harry przekonał się o tym, gdy po kilku minutach stania przed wejściem do gabinetu Dumbledore’a i bezskutecznym czekaniu aż się ono otworzy, sięgnął po ostatnią metodę, która mogła okazać się pomocna.

- Szanowny Zamku – odezwał się cicho, lecz z pełnym szacunkiem, doskonale wiedząc, iż jeśli słowa Dumbledore’a co do świadomości budowli były prawdą, to na pewno zostanie chociażby usłyszany. – Jestem pełen podziwu dla Ciebie i Twojej magii. Gwarantujesz swoim mieszkańcom bezpieczeństwo i spokój życia. Dlatego też składam u Ciebie prośbę o pozwolenie wejścia do gabinetu dyrektora.

Odetchnął, mając nadzieję, że to wystarczy. W sumie nie miał zbytniej wprawy w rozmawianiu z zamkami. W Akademii nie było takich problemów. Owszem, była ona wypełniona magią i kto chciał, mógł spokojnie z nią rozmawiać, ale jej obecność była o wiele subtelniejsza. Nie było mowy o ruchomych obrazach, czy schodach poruszających się tak, jak im się podoba. Choć z drugiej strony, jak się nad tym dobrze zastanowić, to różnice pewnie miały swoje źródła w zupełnie innym podejściu do magii..

Odpowiedź nie nadeszła w żaden normalny sposób, zresztą nie powinno się tego spodziewać po magicznym zamku. Harry poczuł ciepły dreszcz przebiegający mu po plecach i towarzyszące mu uczucie akceptacji, by po chwili ujrzeć, jak pilnujący wejścia do gabinetu gargulec odsuwa się na bok.

- Dziękuję bardzo – szepnął Harry, będąc już pewnym, że zamek go usłyszy.

Wspiął się po kręconych schodach i zapukał do drzwi.

- Proszę – dobiegł zza drzwi nieco zaskoczony głos Dumbledore’a. Kiedy Harry wszedł do środka, profesor wyglądał na mocno zdziwionego. Najwidoczniej nie spodziewał się niczyjej wizyty, a tym bardziej Harry’ego. – Dzień dobry, mój chłopcze. Co cię do mnie sprowadza?

- Prawdę mówiąc, kazano mi tu przyjść – odpowiedział Harry, czując się nieco nieswojo. Nie miał pojęcia czy to z powodu swojej wizyty tutaj, czy też przez te szaleńczo błyszczące oczy dyrektora. – Doszło do… małej sprzeczki między mną i profesorem Snapem, no i profesor kazał mi przyjść do pana.

Dumbledore zachichotał nieznacznie.

- A można wiedzieć o co dokładnie poszło?

No i Harry mu opowiedział. Albus z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Co on by dał, żeby zobaczyć minę Severusa w chwili, gdy Harry powiedział mu, że jest kiepskim wykładowcą. Musiała być ona jedyna w swoim rodzaju. Mógł się założyć, iż po zakończeniu lekcji całą szkołę obiegnie masa plotek. Pewnym jednak było, iż mistrz eliksirów nie popuści Harry’emu za tą zniewagę.

- …powiedział, że przez miesiąc mam mieć karę, a potem kazał przyjść tutaj – dokończył Harry.

Dumbledore westchnął przeciągle. Jeśli do tej pory uważał, iż ten rok będzie względnie spokojny, to właśnie wszystkie jego złudzenia zostały roztrzaskane.

- Harry, rozumiem, że mógł cię zaskoczyć brak wiadomości, które w Akademii uważane są za podstawowe przy nauce eliksirów – zaczął. – Jednak profesor miał nieco racji, karząc cię za twoją wypowiedź. Nie twierdzę, że miesiąc kary nie jest lekką przesadą, ale musisz się nauczyć, iż u nas dużo kwestii rozumianych jest inaczej. Tak jak dla ciebie nasz sposób nauczania może wydawać się dziwny i niezrozumiały, tak dla nas zakres wiedzy, którą przyswajają uczniowie w twojej Akademii też nie jest zrozumiały. U nas żaden czarodziej, a już zwłaszcza ten czystej krwi, nie zrozumie, po co ma się uczyć mugolskich nauk. Dlatego prosiłbym cię, żebyś w przyszłości trochę mniej gwałtownie wypowiadał swoje zdanie. Dobrze, Harry?

Chłopak zastanawiał się chwilkę, po czym skinął głową, w zamian zostając uraczonym lekkim uśmiechem Dumbledore’a.

- Spróbuję, profesorze – rzekł Harry. – Choć, bogowie mi świadkami, w przypadku profesora Snape’a trudno mi się powstrzymać. Zaczynam sądzić, iż on cierpi na chroniczny brak humoru i wrodzoną zrzędliwość. Zwłaszcza, gdy chodzi o mnie. Od samego początku zdawał się mnie nie lubić i potrafiłbym to nawet zrozumieć, gdybym dał mu jakiś konkretny powód. Ale on mnie w ogóle nie zna, a nienawidzi mnie chyba dla samej reguły.

- Och, Severus jest dość ciężki w obyciu. Niewielu ludziom pozwolił się do siebie zbliżyć, przez co może się wydawać nieco oschły i nieprzyjemny.

- Nieco? To jest spore niedomówienie, panie dyrektorze – prychnął Harry.

Albus wstał od swojego zarzuconego papierami biurka i podszedł do okna, zapatrując się w roznoszący się za nim widok. Jego oczy, ten doskonały wskaźnik nastroju starszego mężczyzny, zdawały się nieco przygasnąć.

- Nie jest to moja historia do opowiadania. Jeśli Severus kiedykolwiek ci ją wyzna, wtedy w pełni zrozumiesz – rzekł ściszonym głosem. – Na razie wiedz, że człowiek nie rodzi się ani zły, ani obojętny, ani tym bardziej taki chłodny. To świat czyni nas takimi, jakimi jesteśmy. A w przypadku Severusa, nauczył go bardzo skrzętnie chować swoje uczucia i stawiać wokół siebie mur ochronny w postaci oziębłości i złośliwości. Każdy broni się w inny sposób.

Odwrócił się z powrotem do Harry’ego i uśmiechnął nieznacznie.

- Ale na głębszą rozmowę na ten temat przyjdzie jeszcze czas. O wiele bardziej jestem ciekawy, jak ci się podoba w Hogwarcie? Co prawda minął dopiero pierwszy dzień nauki, ale…

Harry wzruszył ramionami.

- Jak na razie nie mogę narzekać – odparł szczerze. – Byłoby nieco lepiej, jakby przestano się na mnie gapić jak na muzealny eksponat i wytykać palcami za moimi plecami, ale jakoś sobie radzę. Przynajmniej mam przyjemnego towarzysza rozmów w moim pokoju.

- Och, czyli rozumiem, że dobrze się dogadujecie z Salazarem. Jak się cieszę! – wykrzyknął zadowolony Albus. – Sal od dawna nie miał z kim rozmawiać. Nawet uczniowie z jego własnego Domu zdają się nie móc nawiązać z nim kontaktu. Może to dlatego, że przez wieki nieco zmienił mu się punkt widzenia i nie odpowiada to obecnym Ślizgonom, sam nie wiem.

- A może jest dla nich zbyt mądry? – zasugerował sarkastycznie Harry.

- Możliwe, Harry. Salazar pod tym względem jest bardzo wybredny – przyznał Albus. – A reszta uczniów jakoś nie wykazuje zainteresowania bliższym poznaniem czwartego fundatora szkoły. Osobiście uważam to za wielką szkodę, bo Salazar mógłby nauczyć niejednego ucznia wielu ciekawych rzeczy. Ale widać, niektóre nieporozumienia z czasem stają się jeszcze głębsze. – Machnął różdżką i na biurku pojawiła się taca z gorącą herbatą i herbatniki. – Napijesz się ze mną, Harry?

- Z przyjemnością, profesorze – powiedział Harry, przyjmując filiżankę i upijając łyk.

- Herbata zawsze miała na mnie kojący wpływ i chyba się od niej uzależniłem – stwierdził Dumbledore z uśmieszkiem.

- To powinien pan kiedyś wziąć udział w japońskiej ceremonii parzenia herbaty. Jeśli sama herbata ma na pana taki wpływ, to ceremonia całkiem uspokoi pana nerwy.

- Z przyjemnością, mój chłopcze – ucieszył się Albus. – Widzę, że twoi rodzice naprawdę wychowali cię w duchu Japonii. Ubierasz się w tamtejszym stylu, zachowujesz się i nawet twój angielski, mimo iż doskonały, ma ten miękki akcent, właściwy tylko językowi japońskiemu, przez co bardzo przyjemnie się go słucha.

Harry roześmiał się.

- Tak, gdyby nie fakt, iż moja cera ma inny odcień, można by pomyśleć że jestem rodzonym Japończykiem. Mama i tata wpoili mi całego ducha, w którym byli wychowani. Nawet wyznaję religię shinto. I muszę przyznać, iż lubię tamten styl życia. Ma o wiele więcej uroku, niż zachodni, a nie raz miałem okazję porównać je oba ze sobą. Z jednej strony życie w Japonii jest strasznie nowoczesne i szybkie, ale z drugiej nagle potrafi zwolnić, uspokoić się i wypełnić czarem odwiecznej tradycji. Nigdzie indziej nie widziałem tak wspaniale połączonych przeciwności. To urzeka i fascynuje. Sprawia, że człowiek na nowo odkrywa samego siebie.

Dumbledore uważnie słuchał Harry’ego, nie potrafiąc nie zauważyć delikatnego rozczulenia, jakie zdawało się opanowywać chłopca, gdy mówił o domu. Zaczynał naprawdę być wdzięczny losowi, iż znalazł on dla siebie nową, cudowną rodzinę i dom, który pokochał. Nie potrafił sobie wyobrazić lepszego wychowania dla Harry’ego.

- Czy byłoby możliwe, abyś wraz z rodziną zaprezentował taki pokaz, który robicie na wystawie? – zapytał Albus. – Byłoby to naprawdę nie lada wydarzeniem dla Hogwartu, a jednocześnie dało uczniom sposobność ujrzenia innej kultury.

- Musiałbym porozmawiać z rodzicami, ale przypuszczam, że nie byłoby z tym większego problemu – odparł szczerze Harry.

- Cieszę się.

Harry sięgnął po herbatnika i jakby czekający na ten sygnał siedzący na żerdzi przy biurku feniks, sfrunął na oparcie fotela. Popatrzył na Harry’ego i zaświergotał melodyjnie.

- Co, ptaszyno? Masz ochotę na coś słodkiego? – spytał Harry, podając feniksowi kawałek herbatnika. Stworzenie schrupało go z zadowoleniem, wzbudzając u dyrektora wybuch śmiechu.

- Chyba się doskonale z Fawkes'em dobraliśmy. Oboje mamy słabość do słodyczy.

- Jest pięknym ptakiem, panie dyrektorze – przyznał Harry, delikatnie gładząc feniksa po łebku. Ten świergotał z zadowoleniem, poddając się pieszczocie. – Ptaszyno, uważaj lepiej na mojego młodszego brata. Nie zrobi ci krzywdy, ale przypuszczam, że zagłaskałby cię na śmierć.

- Wątpię – zachichotał Albus. – Fawkes lubi wszelkiego rodzaju pieszczoty i prędzej znudziłoby się to twojemu bratu, niż jemu.

- Toushi potrafi być bardzo wytrwały – zauważył z przekąsem Harrym. – Zwłaszcza gdy chodzi o coś tak pięknego i magicznego jak feniks.

- Chyba wszystkie dzieci tak mają.

- Chyba tak.

W końcu Harry podniósł się i skierował do drzwi, zostawiając Fawkes’a niezadowolonego z faktu, iż jego pieszczota dobiegła końca.

- Na mnie chyba już czas, profesorze. Bardzo przyjemnie mi się z panem rozmawiało, ale mam trochę pracy z lekcjami, a pewnie niedługo przyjdą do mnie plany moich nauczycieli z Akademii, z zakresem materiału, który mam przerobić.

- Mam nadzieję, Harry, że to nie była nasza ostatnia rozmowa – odparł Albus, wstając od biurka i odprowadzając chłopca. Rzadko kiedy czuł się po rozmowie z kimkolwiek taki odprężony a jednocześnie pełen energii. Harry miał naprawdę niesamowity wpływ na otoczenie. – Wiem, że może początek naszej znajomości nie wypadł najlepiej, ale mam nadzieję, że uda się nam to naprawić.

- Na pewno pierwszy krok ku temu został właśnie poczyniony – zauważył przyjaźnie Harry.

Przy kolacji, Snape w ogóle nie zwracał na niego uwagi, poza nielicznymi gniewnymi spojrzeniami. Zaś Minerwa, słysząc od Albusa, iż Harry odwiedził go w gabinecie, nie potrafiła ukryć zdziwienia.

- Ale jak to możliwe? Skąd miałeś hasło?

- Nie miałem żadnego hasła – odparł tak po prostu Harry. – Poprosiłem zamek i ten otworzył mi przejście do gabinetu.

Profesorowie spojrzeli na niego z szeroko otwartymi z zaskoczenia oczyma.

- Co takiego? – wybełkotał wreszcie profesor Flitwick. – Poprosiłeś zamek?

- Tak – kontynuował Harry, zupełnie nie zdając się zauważać faktu, że to co dla niego było normalną rzeczą, profesorowie uważali za coś nadzwyczajnego. Nawet Albus wyglądał na zdziwionego. – Nie jest to wcale takie trudne, wystarczy tylko odpowiednio dobierać słowa i być przyjaźnie nastawionym. – Uśmiechnął się nieznacznie pod nosem. – Mój kolega któregoś razu dostał się do zamkniętej klasy, mówiąc zamkowi w drzwiach, że go kocha.

Co niektórzy, którzy właśnie jedli lub coś pili, słysząc to, zachłysnęli się, skupiając na sobie zainteresowane spojrzenia uczniów. Z kolei Syriusz wybuchnął głośnym śmiechem.

- Widzę, że ciekawych rzeczy was uczą w tej waszej Akademii.

- Oj, znalazłoby się kilka – odparł niewinnie Harry, woląc na razie nie wspominać o co niektórych wydarzeniach ze szkoły, które były znacznie bardziej spektakularne. Lepiej żeby na razie profesorowie nie mieli pełnego obrazu życia w Akademii i żyli jeszcze jakiś czas w błogiej nieświadomości.

 

--o0o--

 

Nowina, iż Harry Potter pojawił się w Hogwarcie, uderzyła w tutejszy świat czarodziejów z pełną siłą po artykułach w Proroku Codziennym, jak i w każdej innej gazecie i szmatławcu. Nikt nie czytał o niczym innym, jak o tym, iż Chłopiec-Który-Przeżył się odnalazł. Niemal wszyscy narzekali na niekompetencję Ministerstwa Magii i opieszałość z jaką szukało ono Pottera.

Kiedy z rana przy śniadaniu czytał pożyczonego od Remusa Proroka, nie potrafił się powstrzymać od śmiechu. Bogowie, co za bzdury wypisywano na jego temat. Reporterzy chyba wszędzie byli jednakowi, a ich wyobraźnia nieograniczona.

- Bardziej wiarygodna od tego byłaby wiadomość, że chowałem się na księżycu i dzieciństwo spędziłem na bawieniu się z księżycowymi królikami – rzekł, zaśmiewając się z czytanego artykułu. Gdyby nie fakt, iż wypisywane plotki były śmieszne, to poczułby się urażony.

- Co ma do tego wszystkiego księżyc i jakieś króliki? – zdziwił się Syriusz.

- W Japonii znana jest legenda o mieszkającej na księżycu księżniczce i królikach – odpowiedział jak gdyby nigdy nic, czytając dalej i co jakiś czas głośno się śmiejąc.

Prasowe domysły jednak żadną miarą nie poprawiły jego sytuacji. Jeśli do tej pory wszyscy się na niego patrzyli, to teraz wręcz się gapili. Szepty za jego plecami nabrały na intensywności i teraz naprawdę czuł się jak jakiś dziwoląg. Po całym dniu podobnego traktowania, miał już serdecznie dość. Nie potrafił się ani skupić na lekcjach ani nawet na własnych myślach. Na szczęście nie miał tego dnia zajęć z eliksirów, bo przypuszczał, iż nawet na najmniejszą zgryźliwość Snape’a, wybuchłby złością.

Kiedy wieczorem siadł w swoim pokoju, czuł każdy mięsień. Był tak spięty, że nawet gorąca kąpiel nie za wiele pomogło.

- Ciężki dzień, chłopcze? – zainteresował się Salazar, widząc spięcie młodego mieszkańca pokoju.

- Okropny! Reporterzy zrobili sobie ze mnie pożywkę dla swojej wyobraźni i teraz na każdym kroku jestem posądzany o jakieś dziwaczne i zupełnie niezrozumiałe dla mnie rzeczy – jęknął. – Mam już tego serdecznie dość. Głupota ludzka nie przestaje mnie zadziwiać. Jak w ogóle można uwierzyć w bzdury, iż jakoby wychowywałem się wśród wilkołaków, elfów czy też w kompletnej dziczy… Niepotrzebne skreślić!

Salazar, słysząc to, zachichotał rozbawiony.

- Ludzie zawsze szukali taniej sensacji i jest to chyba jedyna rzecz, która nie zmieniła się przez wieki.

Harry jęknął, padając na łóżko i tuląc się do poduszki.

- Nawet nie wiesz ile niewiarygodnych plotek wymyślono na mój temat – kontynuował Sal. – Od czasu do czasu dochodzą do moich uszu nowe i coraz bardziej udziwnione.

- Nie miałeś nigdy ochoty się temu zbuntować?

- A co by to dało? Jedynie nowe plotki. Nie mówiąc już o tym, że ludzie nigdy nie nauczą się, iż z plotkowania nie wychodzi nic dobrego. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą poszukiwać płytkiej rozrywki, a jest ona tym lepsza, jeśli skupia się wokół czyjegoś prywatnego życia. – Spuścił wzrok i westchnął przeciągle, by po chwili dodać o wiele ciszej. – Ja coś o tym wiem.

Harry spojrzał na niego i nie potrzebował zbytnio pytać, aby widzieć z twarzy mężczyzny, że miał on na myśli coś niezwykle dla niego przykrego i bolesnego. W końcu przez te wszystkie wieki mogło mu się przydarzyć wiele rzeczy, z których nie wszystkie były miłe. W tej kwestii miał zdecydowanie większe doświadczenie niż Harry i na pewno o wiele większy bagaż.

- Wzmianki na mój temat w prasie nie są mi obce – mruknął Harry. – W końcu będąc synem dyplomaty i biorąc udział w różnych zawodach, musiałem się do tego przyzwyczaić. Ale jeszcze nigdy nie zrobiono sobie ze mnie takiej pożywki. Aż mi się mdło robi. A już wolę nie myśleć o tym, co moi rodzice i Kojiro zrobią, jak się o tym dowiedzą. Polecą co niektóre głowy.

Słowa Harry’ego niewiele się mijały z prawdą, gdyż w apartamencie w Londynie niejaki czas wcześniej miała miejsce prawdziwa mała burza. A dokładniej mówiąc huragan.

- Nic mnie to nie obchodzi! – wrzasnął Kaizume do słuchawki telefonu. Robił to już jakiś czas i bynajmniej nie miał ochoty przestać.

Kiedy po południu, wracający ze spaceru Sakio i Kojiro przynieśli ze sobą gazetę czarodziejów, nikt nie przypuszczał nawet co się w niej znajdowało. Kupili ją tylko dla ciekawości, aby zobaczyć co się tutaj właściwie, a tymczasem trafili na obszerny artykuł o Harrym. Ale najgorsze było to, co w nim przeczytali. Niemal natychmiast Kaizume sięgnął po telefon i ten, kto po drugiej stronie odebrał, mógł się liczyć za pechowca.

- Nie wiem co zrobicie, ale macie to zrobić natychmiast. Autor tego artykułu ma zostać ukarany i to tak, aby nikomu się nie wydawało, że może powtórzyć jego wyczyn. W każdym normalnym kraju nie można pisać o nieletnich bez zgody ich rodziców lub opiekunów. Ale widać Anglia nie respektuje tego prawa… Nie prowokuj mnie! Wierz mi, wolisz nie znaleźć się na drugim końcu mojej złości… - po dłuższej chwili, podczas której rozmówca Kaizume próbował jakoś załagodzić sprawę, słuchawka została na powrót rzucona na widełki. Kaizume opadł ciężko na fotel. Z całej jego sylwetki emanowała wściekłość. – Parszywy pismak! Jeszcze pożałuje, że mu przyszedł do głowy pomysł napisania tego artykułu. Będzie nauczką dla wszystkich pozostałych.

- Coś mi się widzi, że Prorok Codzienny straci swojego reportera – stwierdził zgryźliwie Sakio, rzucając z niesmakiem gazetę z powrotem na stół.

- Żeby tylko – warknął Kaizume. – Nie podaruję im tego.

Aiko przysiadła przy mężu, obejmując go ramieniem i próbując choć trochę uspokoić. Bynajmniej sama nie była spokojna. Artykuł o Harrym rozwścieczył ją w równym stopniu co Kaizume, jednak ona nie miała w zwyczaju tak wybuchowo okazywać swoich uczuć. Nie przeszkadzało jej to w opracowywaniu w myślach bardzo wyrafinowanej klątwy, którą planowała rzucić na tego śmiecia, który zadarł z jej matczynymi uczuciami.

- Co powiedzieli w ambasadzie? – zapytała.

- Sayujiego nie było, ale dorwałem jego sekretarza – odparł Kaizume. – Chyba wystarczająco go przeraziłem, aby wiedział co ma robić. Przypuszczam, że właśnie w tej chwili porusza niebo i ziemię w tutejszym Ministerstwie Magii. Oni tutaj chyba nie mieli jeszcze nigdy do czynienia ze zdesperowanym Japończykiem, który musi uratować swój honor.

- Zawsze jest ten pierwszy raz – mruknął Kojiro. – Jeśli wyciągną z tego porządne wnioski, wyjdzie im to na zdrowie. Jeśli nie… no cóż.

- Lepiej zrobią, jeśli załatwią to szybko, bo ja nie zawaham się przed wywołaniem skandalu międzynarodowego – zauważył Kaizume, powoli się uspokajając pod kojącą dłonią Aiko gładzącą go po głowie. – A wtedy na jednym telefonie się nie skończy.

- Nie zazdroszczę Ha-chanowi – stwierdził Sakio. – Jeśli uczniowie przeczytali ten artykuł, to pewnie nie jest mu łatwo.

- Może byśmy tak pojechali do niego w przyszłą sobotę? – zaproponowała Aiko. – Przyda mu się towarzystwo kogoś… normalnego. Nie mówiąc już o tym, iż chcę się upewnić, czy dobrze go tam traktują.

- Dobry pomysł, kochanie – odparł Kaizume, muskając ustami dłoń żony. – Odwiedzimy go w sobotę i może nawet zostaniemy do niedzieli.

- Hura!!! – zakrzyknął radośnie Toushi, zaczynając skakać dookoła. – Pojedziemy do Ha-chana!!! Pojedziemy do Ha-chana!!!

- To się nazywa szczery entuzjazm – zaśmiał się Sakio, gdy jego młodszy brat wybiegł do swojego pokoju, pewnie już się pakować, mimo iż do wyjazdu został jeszcze ponad tydzień.

Wieczorem, gdy już kładł się spać, sięgnął jeszcze przed snem po komórkę i wybrał z pamięci numer do Harry’ego. Chciał usłyszeć głos brata, upewnić się czy wszystko dobrze i jak sobie w ogóle radzi. Może już nie byli dziećmi, ale dla niego Harry zawsze pozostanie jego małym braciszkiem, a obowiązkiem starszego brata jest opieka nad rodzeństwem, prawda. Zwłaszcza takim, które się bardzo kocha.

Po chwili i kilku sygnałach, usłyszał wreszcie dobrze znajomy głos.

- Moshi moshi.

- Ohayo, otouto – odezwał się Sakio.

- Sakio! Nawet nie wiesz jak dobrze cię usłyszeć – odparł z zadowoleniem Harry, siadając na łóżku. – Stęskniłem się już ogromnie.

- Wiem, braciszku, ja za tobą też mocno tęsknię – wyznał Sakio. – Co tam u ciebie słychać? Dają ci żyć, czy też trzeba ich nieco pouczyć w pewnych kwestiach?

Harry zachichotał i zaczął powoli opowiadać co się wydarzyło w ciągu tych paru dni.

- Oj, to na nudę nie możesz narzekać – stwierdził w końcu Sakio.

- To prawda. Ale wiesz co?

- Hm?

- Zaczyna mnie to męczyć.

- Doskonale cię rozumiem, braciszku – szepnął Sakio, żałując mocno, iż nie jest teraz przy Harrym i nie może go przytulić. – Ojciec powiedział, że przyjedziemy na przyszły weekend do ciebie, to trochę może sytuacja się załagodzi. Nie mówiąc już o tym, że chyba nikt nie odważy się na ciebie choćby dziwnie spojrzeć, jak ja lub Kojiro będziemy w pobliżu.

Harry zachichotał nieznacznie.

- Mówisz, będziecie moimi ochroniarzami – zauważył z przekąsem. – Na pewno od razu poczuję się bezpieczniej.

- Drwij sobie, drwij – prychnął Sakio, słysząc śmiech brata. – Ale zobaczysz, jedno spojrzenie od Kojiro i cała szkoła drży ze strachu.

- Będzie miał tu dla siebie konkurencję. Pewien nauczyciel też praktykuje spojrzenia na uczniach i nie tylko, więc powinno być ciekawie.

- Och, już się nie mogę doczekać – roześmiał się Sakio. – Mam wrażenie, że to będzie bardzo ciekawa wizyta. Dobra, braciszku, będę kończyć. Do zobaczenia i przyjemnych snów.

- Wzajemnie, Sa-chan – odparł Harry i rozłączył połączenie. Z przeciągłym westchnieniem odłożył komórkę na nocną szafkę. Zdjął okulary i położył się z powrotem, otulając szczelnie kołdrą. Aż mu się przyjemnie zrobiło na samą myśl, że nie będzie sam. Brakowało mu niezwykle mocno jego rodziny. W domu dojeżdżał codziennie do szkoły, gdyż nie miał aż tak daleko, aby zostawać w internacie. A nawet jeśli nocował gdzieś poza domem, to rzadko kiedy był sam, dlatego też teraz trochę ciężko przychodziło mu utrzymywanie dobrego nastroju. Za bardzo tęsknił.

Skulił się pod kołdrą w oczekiwaniu na nadejście spokojnego snu.

Jednak nie było mu pisane odpocząć. Zamiast przyjemnych snów, naszły go jedne z najgorszych koszmarów. Stał w jakimś starym domu, albo jaskini. Nie potrafił powiedzieć gdzie, gdyż ściany były kamienne, ale z drugiej strony zbyt gładkie, aby były tworem natury. Było wystarczająco jasno, aby Harry mógł wszystko dobrze widzieć, ale widoki wcale nie były miłe. Ciemne, przygnębiające barwy sprawiały, iż pomieszczenie nabierało złowieszczego wyglądu, potęgowanego jeszcze dodatkowo przez nisko leżącą mgłę w chorym, sinym kolorze.

Z tej mgły zdawały się wyłaniać odziane w czarne płaszcze sylwetki. Każda nosiła białą maskę. Wszystkie stały w ciszy, jakby w oczekiwaniu na coś, lub na kogoś. I doczekały się. Jak na znak, wszystkie padły na kolana, zniżając w hołdzie głowy. A wszystko to dla najohydniejszej postaci, jaką Harry w życiu widział, a która pojawiła się na nie pasującym w swojej kunsztowności do tego pokoju tronie. Przyglądając się jej, Harry nie potrafił powiedzieć, czy w postaci jest więcej z człowieka czy z węża. Zresztą pewnie żadnego z tych dwóch, gdyż głównie musiała się ona składać z czystej nienawiści. Harry czuł ją wyraźnie. Przeszywała jego ciało dreszczem, po którym pozostawał tępy, uporczywy ból. U stóp postaci leżał zwinięty wąż i innym razem Harry bez wahania powiedziałby, iż jest piękny – jego ciało było całe białe, bez najmniejszej skazy, podczas gdy oczy były tak zielone, że niemal płonęły tą zielenią. Jednak naturalne piękno stworzenia zostało wypaczone przez nienawiść dorównującą tej, którą emanował jego pan. To zwierzę już dawno zatraciło urok swych współbraci, zabijając dla czystej przyjemności, z rozkoszą przyglądając się cierpieniom swych ofiar.

Pan i jego familiar, jeden wart drugiego.

- Witajcie, moi wierni słudzy – zasyczała złowroga postać, a jej szkarłatne oczy zabłysły spod obszernego kaptura. Jej głos zdawał się syczeć, ale nie było w nim nic ze spokojnego syku węży. – Doszły mnie słuchy, iż czarodziejska społeczność świętuje powrót Harry’ego Pottera. W związku z tym pytam się, jak to możliwe, że wykazaliście się taką niekompetencją i pozwoliliście na wydostanie się tej wiadomości do społecznej wiadomości? Nie dość, że nie potrafiliście go pojmać, zanim schronił się w Hogwarcie pod bezpiecznym skrzydłem tego głupca Dumbledore’a, to jeszcze teraz pozwalacie, aby cały świat odzyskał nadzieję. Co macie mi do powiedzenia?!

Jedna z postaci niemal padła na twarz, wyraźnie drżąc na całym ciele ze strachu.

- P…Panie mój… Wybacz, ale pomimo wszelkich starań, nie jesteśmy w stanie zapanować nad prasą – wydukał przerażony człowiek. – Możemy im sugerować pewne rzeczy, ale żadna gazeta nie przepuściłaby takiej sensacji.

- Crucio!!! – wrzasnął mężczyzna na tronie, skierowawszy swoją różdżkę na klęczącego rozmówcę. Ten natychmiast zaczął wić się i krzyczeć z bólu, który tym bardziej zdawał się podsycać szkarłat oczu dręczyciela. – Jesteś do niczego! Nie potrzebuję takich beznadziejnych głupców! Już raz cię ostrzegałem, gdy twoim ludziom nie udało się pojmać tego przeklętego dzieciaka, ale widzę, że nauka poszła w las. Może potrzebujesz dosadniejszego przypomnienia komu służysz.

Mężczyzna zarechotał sykliwie, widząc tortury poddanego. W końcu jednak zdjął z niego zaklęcie, uwalniając od ciągłego bólu.

- Koniec tego dobrego! Nie interesuje mnie, co zrobicie, ale Harry Potter ma się znaleźć w moich rękach. Gówniarz jeszcze popamięta Lorda Voldemorta. Zapłaci za zniewagę, jaką musiałem przez niego przeżyć. Stanie się przykładem dla wszystkich, którzy śmieją mi się sprzeciwiać. Nikt nie buntuje się przeciwko Mrocznemu Panu! Nikt!

I jakby na potwierdzenie swoich słów, po raz kolejny rzucił potworne zaklęcie, tym razem na wszystkich swoich poddanych, przyglądając się z perwersyjnym uśmieszkiem ich udrękom.

Harry wyrwał się ze snu, z przeciągłym okrzykiem bólu, który zdawał się być kontynuacją wrzasków z jego snu. Głowę rozrywał mu potworny ból, a całe ciało drżało od niekontrolowanych dreszczy. Oddech palił w piersi, łzy ciekły z oczu. A wszystko to przyćmione bólem tak okropnym, że nie potrafił go opisać. To nie mógł być sen. Żaden zwykły sen tak nie boli. Koszmary mogą przerażać, ale nie pozostawiają po sobie takich pamiątek.

- Harry, mój chłopcze – odezwał się nieśmiało Salazar. – Nic ci nie jest?

- Nie… Nie wiem… - wysapał z trudem Harry. – To było okropne.

- Mogę się domyślać – przyznał Salazar. – Twoje krzyki wystarczyły mi za dowód.

Harry powoli się uspokajał. Ciało wciąż go bolało, ale przynajmniej dreszcze zaczęły ustępować i jakoś łatwiej mu się oddychało.

- Jak się czujesz? – spytał Salazar. Gdyby było to możliwe, wyszedłby ze swojego obrazu. Ta bezsilność nie raz już była powodem jego udręki, ale niestety nawet w świecie czarodziejów niemożliwy był powrót zza grobu. Nawet dla kogoś tak potężnego, jak on. Jednak nie oznaczało to, iż miał się pogodzić z faktem, iż nie może już służyć taką pomocą, jakby chciał, a jedynie dobrym słowem, które niestety nie zawsze wystarczało. – Może zawiadomię kogoś?

- Nie, nie trzeba – odparł szybko Harry. – Już mi przechodzi. To był tylko koszmar senny…

- Jesteś pewien? – zapytał z niedowierzaniem Sal. – Nie wyglądało to na zwykły koszmar.

Harry westchnął ciężko, podkulając nogi. Wciąż nie mógł się pozbyć z ciała tego okropnego chłodu, którym wypełnił go sen.

- Sam już nie wiem – przyznał niechętnie po dłuższej chwili. – Nigdy nie miałem tak realnego snu. Zupełnie, jakbym tam był i czuł to wszystko, co ci ludzie. Ale przecież to by znaczyło, iż była to wizja.

- Bo pewnie to była wizja – zauważył Salazar. – Ten sen był zbyt gwałtowny aby być zwykłym koszmarem.

- Ale to niemożliwe – zaoponował Harry. – Żadna z moich zdolności nie rozwinęła się w tej dziedzinie. Mama posiada coś na kształt telepatii, ale ten dar przekazywany jest w jej rodzinie tylko dziewczętom, a poza tym, nie ma możliwości, abym go po niej odziedziczył, gdyż nie dzielimy tej samej krwi.

- Hmm… Dość dziwna sprawa – mruknął Salazar. – Naprawdę dziwna.

- W pełni się z tobą zgadzam – szepnął Harry. – Miejmy tylko nadzieję, że już więcej się nie powtórzy. Naprawdę nie cieszy mnie perspektywa bezsennych nocy.

Salazar mimowolnie zachichotał.

- Oj, ktoś jutro będzie w kiepskim humorze. Spróbuj choć trochę się jeszcze przespać, chłopcze. Może tym razem twoje sny będą spokojniejsze.

Harry jednak już nie odpowiedział, ponownie zasnąwszy.





ROZDZIAŁ 17

 

Słowa Salazara zdawały się być prorocze, gdyż Harry następnego ranka obudził się takim humorze, iż gdyby był w Japonii jego znajomi od razu poznaliby, że należy mu schodzić z drogi. Niestety w Hogwarcie wszyscy zdawali się być niemal wręcz zdesperowani, by jeszcze bardziej popsuć mu, już i tak zepsuty humor.

A zaczęło się od tego, iż pogoda tego dnia sama w sobie była paskudna. Brytyjska jesień wreszcie dała o sobie znać, zasnuwając całe niebo ciężkimi ołowianymi chmurami, z których bez przerwy siąpił deszcz. Do tego zrobiło się zimno i Harry bez żadnych skrupułów ubrał pod tunikę mundurku golf, a na ręce założył lekkie rękawiczki. Bynajmniej nie miał ochoty się rozchorować, aż za dobrze wiedząc, że i tak zacznie i zakończy zimę z niezłą grypą; jeśli nie czymś gorszym. Po wyjściu z pokoju jednak doszedł do wniosku, iż chyba naprawdę się rozchoruje. Po otwartych korytarzach zamku hulały takie wiatry, że każdy kto na dłuższą chwilę przystanął i oddał się na ich pastwę, mógł od razu wieczorem iść do skrzydła szpitalnego.

W sumie nie byłoby to nic, co mogło pogorszyć humor niedospanego Harry’ego, ale najwyraźniej nie wziął on pod uwagę zdolności tutejszych uczniów.

Pierwsza lekcja, którą w tym dniu była opieka nad magicznymi zwierzętami minęła jeszcze spokojnie i całkiem przyjemnie. Prowadzący ją Hagrid miał niezwykły dar prowadzenia lekcji, która dla pokątnego obserwatora wydawałaby się chaotyczna i zupełnie bez sensu, ale jak ktoś przysłuchał się uważnie, to był w stanie wyciągnąć z niej więcej ciekawych wiadomości, niż z jakiejś nudnej książki. Podchodzący do każdego stworzenia, bez względu na to czy było ono bezpieczne czy nie, z wrodzoną czułością Hagrid, potrafił opowiadać o nich z taką pasją i znajomością tematu, że Harry niemal natychmiast zaczął dzielić z nim jego zamiłowanie.

- Hagrid ucieszyłby się bardzo, gdyby odwiedził Japonię – zauważył Harry, gdy w towarzystwie Hermiony wracał z łąki, na której prowadzona była lekcja. Co prawda było mu nieco zimno i czuł, że ubranie mu przemokło, ale zajęcia tak mu się podobały, że całkiem o tym zapomniał. – U nas niemal na każdym kroku natknąłby się na jakieś dziwne stworzenie. A Azja słynie z niezwykłej ich liczby.

Hermiona uśmiechnęła się krzywo.

- O tak, Hagrid kocha wszystko co niezwykłe. A gdy jeszcze do tego jest niebezpieczne, to kocha to tym bardziej. Przypuszczam iż to dlatego, że jest pół krwi olbrzymem i ma w genach ten pociąg do innych niesamowitych istot. Nie ważne, czy to smok, wilkołak, czy też jakiś pająk, im groźniejsze, tym większy zachwyt u niego wzbudza.

Harry roześmiał się głośno.

- No, smoki to na pewno w Japonii by zobaczył i to dość często. Wilkołaki trochę rzadziej, ale za to zainteresowałyby go najróżniejsze demony i duchy. Niemal każdy las, jezioro, góra czy rzeka ma swojego magicznego mieszkańca. To samo tyczy się świątyń, lub nawet zwykłych miast.

- To byłby pewnie dla niego prawdziwy raj.

Żadne z nich nie dostrzegło idącego nieco z tyłu Rona z kolegami. Rudzielec posyłał w stronę Harry’ego chłodne spojrzenia, nie mogąc znieść go tak blisko Hermiony i to w dodatku rozmawiającego z nią jak gdyby nigdy nic. Nie dość, że zjawił się nagle znikąd, to jeszcze pewnie myślał sobie, iż skoro jest Harrym Potterem, to wolno podrywać jego dziewczynę.

- Na twoim miejscu, Ron, zrobiłbym z tym porządek – prychnął Dean, doskonale wiedząc, co gryzie kolegę.

- Zgadzam się – przyznał Seamus. – Trochę za bardzo spoufala się z naszą Hermioną. Niemal każdą chwilę spędzają razem. Tylko patrzeć, jak zacznie zapraszać ją do swojego pokoju.

- Niedoczekanie jego! – warknął Ron, robiąc się jeszcze bardziej czerwony na twarzy.

- Ile mamy jeszcze czasu przed następną lekcją? – spytał Harry.

- Z jakieś 15 minut, a co? – odparła Hermiona.

- Chyba skoczę do pokoju się przebrać. Przemokłem i zaczyna mi się robić zimno – mruknął Harry. – Ostatnią rzeczą, o jakiej marzę, jest choroba.

Hermiona kiwnęła głową na zgodę.

- To prawda, ja chyba też się przebiorę. A swoją drogą, gdzie masz swój pokój, jeśli mogę zapytać? Bo nie należysz do żadnego Domu, a gdzieś mieszkać musisz.

- Wejście do niego znajduje się za obrazem Salazara Slytherina, niedaleko podziemi.

Odpowiedź Harry’ego została skomentowana głośnym prychnięciem ze strony Rona. Harry odwrócił się ku niemu, nieco zdziwiony.

- Czy coś nie tak?

- Tak, dużo jest nie tak. A niemal wszystko dotyczy ciebie – syknął Ron.

- Nie rozumiem.

- Nie udawaj niewiniątka, Potter – wybuchnął Ron, tak czerwony ze złości na twarzy, jak tylko było to możliwe. Sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał zamiar się rzucić na Harry’ego z pięściami. – Zjawiasz się znikąd, wielki Harry Potter, w blasku swej chwały i niemal od samego początku dajesz wszystkim odczuć, jaki to jesteś wspaniały. Ale ja ci coś powiem! To nie robi na mnie najmniejszego wrażenia.

Harry zamrugał oczyma, czując się co najmniej zbity z tropu.

- Teraz już tym bardziej nie rozumiem – rzekł, próbując zachować spokój. Gdyby go teraz widział Kojiro, byłby na pewno z niego bardzo dumny. – Jeśli cię w jakiś sposób uraziłem, to przepraszam, ale nie było to moją intencją. A jeśli chodzi o moją sławę, to bynajmniej się o nią nie prosiłem i prawdę mówiąc nie rozumiem w ogóle czego się ode mnie oczekuje, więc nie wiem po co cały ten bałagan wokół mojej osoby. Nie mówiąc już o tym, że nazwisko Potter nic dla mnie nie znaczy i nazywam się Sageshima. Ile razy mam to powtarzać, zanim wszyscy zrozumieją?!

- Och, cóż za wspaniałomyślność! – prychnął Ron. – I na pewno też nie chodzi ci o poderwanie mojej dziewczyny, co?

Tym razem do zdziwionego Harry’ego dołączyła zaskoczona Hermiona.

- A od kiedy to ja jestem twoją dziewczyną? – zapytała rudzielca. – Jeśli dobrze pamiętam, to nigdy mnie nie poprosiłeś, abym nią była.

- Ale przynajmniej mogłabyś nie kleić się do pierwszego lepszego, który próbuje cię oczarować!

- Nikogo nie próbuję oczarować… - próbował oponować Harry, ale najwyraźniej Ron przegiął, gdyż Hermiona wybuchła pełną złością.

- To teraz już nie mogę rozmawiać z kim mi się podoba?! Dziękuję za uświadomienie mnie, że muszę się ciebie o pozwolenie pytać, bo jesteś moim CHŁOPAKIEM!!! A więc pozwól, że ci coś powiem, Ronaldzie Weasley, żyjemy w wolnych czasach i nie myśl sobie, że będę twoją niewolnicą, tylko dlatego, że ty masz jakieś wypaczone spojrzenie na świat. Mogę rozmawiać z kim chcę i o czym chcę, a tobie nic do tego.

- Ale przynajmniej mogłabyś się powstrzymać przed rozmowami z podłym Ślizgonem!

- To, że mieszka w pokoju, którego pilnuje Salazar Slytherin wcale nie oznacza, że jest Ślizgonem.

- Nie? To czemu ubiera się w barwy Slytherinu?!

- Bo taki mundurek ma cała moja klasa w Akademii! – wrzasnął Harry, mając już serdecznie dość tej jałowej kłótni. – A jeśli chodzi o Salazara, to radzę ci się zastanowić, nim znowu go obrazisz. On w przeciwieństwie do ciebie jest zdolny do prowadzenia interesujących rozmów i nie przeskakuje od razu do konkluzji, kompletnie nic nie wiedząc.

I nie czekając na dalszy ciąg kłótni, obrócił się na pięcie i pomaszerował stronę swojego pokoju. Krew mu aż wrzała i najchętniej od razu poszedłby potrenować, aby spalić nagromadzoną złość. Niestety nie miał na to czasu. Mógł ją jedynie trochę uciszyć i mieć nadzieję, że nic gorszego już go dzisiaj nie spotka, bo w przeciwnym razie nie ręczył za siebie.

Na obronie przed czarną magią od razu dało się wyczuć ciężką atmosferę. Hermiona nie siadła z Ronem, jak to miała w zwyczaju, a sam Ron przez cały czas rzucał wściekłe spojrzenia w stronę Harry’ego. Ten próbował je ignorować i skupić się na lekcji. Kiedy jednak profesor Lupin wyszedł na chwilę do schowka, Draco dolał oliwy do ognia.

- Coś mi się widzi, że Potter pokłócił się ze swoimi kolegami z Gryffindoru – rzucił niby do nikogo, uśmiechając się złośliwie. Dookoła rozbrzmiały chichoty pozostałych Ślizgonów.

- Może byście się w końcu zdecydowali, co? – spytał jadowicie Harry, nawet nie podnosząc wzroku znad notatek. - Jedni oskarżają mnie o bycie Ślizgonem, a inni traktują mnie jak Gryfona. Ujednolićcie swoje zeznania, bo to się naprawdę robi męczące. A jeśli mam być już szczery, to ani jedni ani drudzy nie mają być z czego dumni.

- Co chcesz przez to powiedzieć?! – Draco poderwał się z ławki.

- Wszyscy zachowujecie się jak zakute łby – odparł Harry. Uniósł wzrok i spojrzał wymownie na blondwłosego chłopaka. – Ty nie robisz niczego innego, jak tylko chodzisz dokoła i puszysz się jak paw, trąbiąc na prawo i lewo jaką masz czystą krew. Jeśli naprawdę miałbyś ją taką czystą, to robiłbyś wszystko, aby zachowywać się honorowo i nie przysporzyć swoim przodkom wstydu, by nie przewracali się w grobach. – Co niektórzy zachichotali, podczas gdy sam Draco poczerwieniał wyraźnie na twarzy, podczas gdy Harry kontynuował niesturdzenie. – Jeśli zaś chodzi o Gryfonów, to z tego co mi wiadomo powinni być dzielni, odważni i prawi… Hmmm, dość kiepsko wam to wychodzi. Zwłaszcza, gdy mówimy o prawości, która jest cechą ludzi, którzy nie interesują się uprzedzeniami, są sprawiedliwi dla wszystkich bez wyjątku i otwarci na odmienne poglądy. Może wasz założyciel posiadał naprawdę te wszystkie cechy i nie zamierzam w żaden sposób uwłaszczać jego honorowi, ale wątpię, abym wśród was znalazł choć jednego naprawdę prawego. – Tym razem nikomu nie było już do śmiechu. – Zanim więc zaczniecie wytykać wady komuś innemu, radzę najpierw przyjrzeć się swoim. Nie ważne, czy ktoś pochodzi z czysto magicznej rodziny czy też nie, bo to nie krew świadczy o tym, czy ktoś jest dobrym człowiekiem, a jego czyny. Nawet najczystsza krew może zostać splugawiona niegodnymi czynami i na nic jej wtedy przyjdą pokolenia czystości.

Na szczęście tą chwilę wybrał sobie Remus na powrót do klasy i wszelkie ewentualne dalsze kłótnie zostały uciszone. Nikt nie dostrzegł lekko drżących od skrywanego uśmiechu ust profesora. W składziku słyszał wszystko dokładnie i jeśli do tej pory miał jakieś wątpliwości co do Harry’ego, bo tych słowach wszystkie one uleciały w dal. Najwyraźniej państwo Sageshima wspaniale wychowali swojego syna i mogą być z niego w pełni dumni. O dziwo, zaczął wątpić czy James, bo Lily pewnie tak, byłby zdolny do wpojenia swojemu synowi takiej tolerancji. Ani on ani Syriusz nie należeli do tolerancyjnych, czemu nie raz dali dowód.

Harry jest naprawdę wspaniałym chłopcem – pomyślał z radością Remus, wracając do wykładu.

Rzeczą naprawdę niesamowitą było, iż reszta dnia pozbawiona była wszelkich kłótni między tymi, otwarcie wobec siebie wrogimi Domami. Zupełnie, jakby wszystkim uczniom odebrana została ochota do wszelkich sporów. Ale wcale nie oznaczało to, iż dzień był spokojny. Nic bardziej mylnego.

Gdy Harry razem z Hermioną, która przyjęła sobie za punkt honoru irytować na każdym kroku Rona, weszli do Wielkiej Sali na obiad, przywitał ich zgoła niecodzienny w Hogwarcie widok. Nauczyciele szkoły zebrali się razem naprzeciwko grupy ludzi, którzy od razu wyglądali na takich, co to nie pasują do tego miejsca. Jeden z nich wyglądał wyjątkowo śmiesznie i robił więcej hałasu, niż cała reszta razem wzięta.

- To minister magii, Korneliusz Knot – szepnęła Harry’emu do ucha Hermiona. – A ci obok niego to aurorzy, coś jak policja w normalnym świecie.

Harry skinął głową. Nazwisko brzmiało mu jakoś znajomo, jakby już gdzieś je słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Odsuwając to na razie na bok, zaczął się przysłuchiwać toczącej się rozmowie, która wyglądała na bardzo ożywioną.

- Mogę to uznać za zdradę, Dumbledore! – krzyczał Knot, mocno gestykulując, przez co wyglądał jeszcze śmieszniej. – Harry Potter powinien być od razu, jak tylko się tu pojawił, przekazany Ministerstwu Magii. Nie możemy ryzykować, aby coś mu się stało, a moi aurorzy są w pełni wykwalifikowani, aby zapewnić mu bezpieczeństwo. A ty, zamiast mnie o tym powiadomić, przemilczałeś ten fakt. Tak, to jest zdrada. Zdrada wobec całego społeczeństwa. I to z twojej winy Ministerstwo zostało obarczone winą i uznane za niekompetentne!

- Korneliuszu – odezwał się Albus spokojnie. Sprawiał wrażenie, jakby cała ta sytuacja nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Nawet się uśmiechał pobłażliwie, co musiało nieźle wkurzać Knota. – Harry jest jeszcze dzieckiem i jako takie musi się uczyć. Jego rodzice powierzyli go mojej opiece i zapewnieniom, że jego nauka nie zostanie przerwana.

- Co to za brednie?! Rodzice Pottera nie żyją!! Na starość chyba tracisz zmysły, Dumbledore.

- Zapewniam cię, że jestem w pełni władz nad swoimi zmysłami. A gdybyś wykazał się choć odrobiną inicjatywy, to dowiedziałbyś się, że Harry został adoptowany i ma teraz nowych, kochających rodziców, którzy, mogę cię zapewnić, nie oddadzą swojego syna komuś takiemu jak ty.

- To się jeszcze zobaczy! – wykrzyknął. – Mam pełne prawo i zgodę społeczeństwa. Potter ma zostać przekazany Ministerstwu, które już się zatroszczy, aby w pełni wykorzystać jego potencjał.

Harry’emu wcale się to nie spodobało i nie zamierzał dłużej słuchać tych bredni.

- Sumimasen… - zaczął, podchodząc bliżej i skupiając na sobie uwagę wszystkich. – Usłyszałem jak o mnie mówicie, a to raczej niegrzecznie mówić o kimś za jego plecami.

Knot spojrzał na niego z niedowierzaniem, aurorzy zaczęli się wiercić niepewnie, a większość nauczycieli zakrztusiła się śmiechem.

- Och, choć może w Anglii nie dba się o dobre wychowanie – zasugerował niewinnie Harry.

- Potter? – spytał w totalnym szoku Knot.

Harry skrzywił się.

- Jeśli chodzi panu o nazwisko moich biologicznych rodziców, to tak, brzmiało ono Potter. Ja jednak go nie używam i wolę by zwracano się do mnie nazwiskiem moich rodziców, Sageshima.

- Co ty sobie wyobrażasz, szczeniaku? – warknął Knot, odzyskawszy nieco rezon. – Jestem ministrem i będę się do ciebie zwracać, jak mi się podoba. Poza tym nie wierzę w żadne bzdury z adopcją. Jesteś Potterem i nic tego nie zmieni.

- Radziłbym panu uważać na to, co pan mówi i na ton pana głosu – odparł Harry, znowu czując powoli wzrastającą złość. To najwyraźniej nie był jego dzień. – Chyba że pan chce wywołać międzynarodowy skandal, obrażając moją rodzinę. A mogę pana zapewnić, że nie wyjdzie to Anglii na dobre.

- Bzdury!!! Nic mi nie możesz zrobić. Ja zaś nie pozwolę, aby jakiś szczeniak mnie pouczał. W tej chwili zabieram cię do Ministerstwa i tam nauczysz się szacunku.

Na znak ministra dwóch aurorów spróbowało podejść do Harry’ego. Jednak chroniąca go kekkai wyczuła ich złe zamiary i zamiast pochwycić chłopaka, zostali odrzuceni kilka metrów od niego. Oczy Knota rozszerzyły się z niedowierzania.

- Co to ma znaczyć? – wydukał. – Co to za mroczne czary? Nawet nie kiwnąłeś różdżką, nie wypowiedziałeś żadnego zaklęcia. To niemożliwe!

- Korneliuszu, Harry wychowywał się w Japonii i mogę cię zapewnić, że to nie były żadne mroczne czary, tylko oblicze tamtejszej magii – wytłumaczył spokojnie Dumbledore. – Tamtejsi magowie nie używają różdżek.

- Taka magia nie istnieje!!! – sprzeciwił się Knot.

- Może od czasu do czasu przeczytałbyś jakąś książkę, a nie tylko artykuły prasowe o sobie – mruknęła McGonagall, ale na tyle głośno, że wszyscy ją słyszeli.

- Nieważne! Potter idzie ze mną!

- Przepraszam, panie ministrze, ale jest pan w błędzie. O ile jestem świadomy, to żyjemy w czasach, gdzie zniesiono niewolnictwo i każde prawo na świecie mówi, iż nie można traktować człowieka jako przedmiotu. Tak więc, jeśli sam się nie zgodzę z panem pójść, to nie ma pan żadnego prawa mnie zmusić, chyba że popełniłbym jakieś przestępstwo, a raczej jest to niemożliwe – zauważył Harry, dziękując w duchu za wszystkie lekcje prawa, jakie mieli w Akademii. – Wybaczy więc pan, ale mam niewiele czasu przed następną lekcją, a naprawdę chciałbym coś zjeść, zanim będę musiał się na nią udać.

I jak gdyby nigdy nic, przeszedł obok Knota i jego aurorów, kierując się ku stołowi.

- Harry ma całkowitą rację, przerywasz uczniom w posiłku, a jako dyrektor szkoły nie mogę pozwolić, aby poszli na następne zajęcia głodni. Prosiłbym więc, abyście opuścili Hogwart. Do zobaczenia.

Aurorzy dobrze wiedzą, kiedy się ich odwołuje, zwłaszcza gdy robi to ktoś taki jak Albus Dumbledore. Bez mruknięcia odwrócili się do wyjścia. Niestety minister Knot był tak zszokowany całym zajściem, że stał jak wmurowany z szeroko otwartymi oczyma i buzią, tak że w końcu dwóch aurorów ujęło go pod ręce i najzwyczajniej w świecie wyniosło z Wielkiej Sali. Dopiero jak zamknęły się za nimi drzwi, wszyscy wypuścili nieświadomie wstrzymywane powietrze.

Syriusz był pierwszym, który wybuchnął śmiechem.

- Harry, to było wspaniałe!!! Jeszcze nigdy nie widziałem, aby Knot zaniemówił. To było coś pięknego.

Sam Harry usiadł ciężko na najbliższej ławie i odetchnął głęboko, czując spływające z niego napięcie.

- Zwykle to moja mama coś takiego robi.

- Na pewno byłaby z ciebie dumna, Harry – rzekł Remus, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Poradziłeś sobie z sytuacją jak prawdziwy dyplomata.

Harry mimowolnie uśmiechnął się.

- Czegoś się człowiek nauczy, mając za rodziców ambasadora i damę dworu. Jak mogliście wybrać na ministra takiego idiotę? Przecież ten facet zupełnie nie nadaje się na to stanowisko.





ROZDZIAŁ 18

 

Spokój, perfekcja i skupienie. Powolne ruchy zdawały się posiadać wszystkie te cechy. Szermierz i jego miecz tańczyli w misternym tańcu, płynnie przechodząc od jednej katy do drugiej. Tu nie było miejsca na gniew i niespokojne myśli. Jeśli nie potrafiłeś osiągnąć spokoju, to lepiej żebyś nie zabierał się za ćwiczenia, gdyż stanowisz zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla otoczenia. Tak właśnie zawsze mówił Kojiro. Jednak zamiast walczyć z gniewem, równie dobrze można było wykorzystać spokój, potrzebny do ćwiczeń, dla ukojenia nagromadzonej złości. Koncentracja przebijała się przez skorupę gniewnego wzburzenia, kojąc krew, rytm serca i myśli.

Kiedy Harry przyszedł późnym wieczorem do opustoszałej już Wielkiej Sali bynajmniej nie był spokojny. Miniony dzień postarał się o to, aby zostawić po sobie jedynie gorące emocje. I rzeczywiście, gdy zaczynał rozgrzewkę, długo nie potrafił się uspokoić, ale lata treningu w końcu wzięły górę. Z każdą minutą umysł wyciszał się coraz bardziej, koncentrując się nad kolejnymi ruchami. Tradycyjne szaty szeleściły delikatnie, akompaniując lekkiemu świstowi przecinającego powietrze miecza.

Czas mijał, a wraz z nimi oddechy. Po zaczarowanym suficie Wielkiej Sali przepłynęło wiele chmur, a Harry wciąż ćwiczył, z umiłowaniem przyjmując spokój i harmonię, do której był tak przyzwyczajony. Miękko stawiał kroki, a okryte tabi stopy nie robiły na kamiennej posadzce najmniejszego hałasu.

Wykonał kolejne pchnięcie i sparowanie, po czym obrócił się, by zadać cios, tylko po to, aby zatrzymać miecz zaledwie kilka centymetrów od ramienia Syriusza. Przez chwilę Harry spoglądał na niego, jakby nie wiedząc skąd on się tu wziął, by wreszcie opuścić miecz.

- Wybacz, nie słyszałem cię.

- Nie przejmuj się – roześmiał się nieznacznie Syriusz. – Nie powinienem się tak skradać, bo jeszcze przypłaciłbym to życiem.

- Nie żartuj z tego, bo naprawdę mogłem cię zabić – odparł poważnie Harry. – Ten miecz to nie zabawka.

Podszedł do stołu, na którym leżała pochwa. Schował do niej miecz, a Syriuszowi nie umknął fakt, z jaką czułością powiódł wzdłuż niej palcami. Musiał to być dla niego niezwykle cenny skarb.

- Posługujesz się nim z wprawą mistrza – przyznał Syriusz, siadając na ławce. – Gdzie się tego nauczyłeś?

- Moim mistrzem jest Kojiro i to on głównie mnie uczy, ale czasami mam lekcje także z ojcem, choć ostatnimi czasy to raczej on pobiera lekcje. Długo już nie ćwiczył i teraz znowu zaczął – Uśmiechnął się jak sobie wyobraził ojca w dojo męczonego przez Kojiro. Wiedział z doświadczenia, że Kojiro jest ciężkim trenerem i nie da popuścić. – Jak zobaczyłbyś Kojiro w akcji, od razu zauważyłbyś, że ja jestem zaledwie uczniem.

Syriusz przekrzywił z zaciekawieniem głowę.

- Pewnie tak, ale dla mnie i tak wspaniale walczysz.

- Dziękuję – wymamrotał Harry, czując, że się czerwieni.

- Ale nie zmienia to faktu, iż jesteś tutaj w nocy, podczas gdy uczniowie mają zabronione włóczyć się po szkole – rzekł Syriusz z przekąsem i dopiero wtedy Harry zerknął na zegarek, wskazujący wpół do dwunastej.

- O rany! Nie przypuszczałem że jest już tak późno. Kiedy przyszedłem było kilka minut przed ósmą.

- Krótko mówiąc, straciłeś poczucie czasu.

Harry westchnął i opadł ciężko na ławkę obok Syriusza.

- Musiałem się uspokoić – wymamrotał. – Dzisiejszy dzień nie był moim szczęśliwym.

- Słyszałem co nieco. Ale możesz być z siebie dumny, nikt nie zachowałby takiego spokoju.

- Jestem już zmęczony. Najchętniej wybuchnąłbym i komuś przywalił. Tak najzwyczajniej w świecie, prosto w nos.

Syriusz zachichotał, ale widząc, że Harry’emu wcale nie jest do śmiechu, spoważniał.

- Co się dzieje, chłopcze? – zapytał.

- W sumie jest tego tyle, że sam już nie wiem od czego zacząć – szepnął. – Kiedy przyjechałem z rodzicami do Anglii sądziłem, że będzie tak jak zwykle. Tymczasowa misja dyplomatyczna w celach kulturalnych. Wiele już takich przeżyłem, tata często jest wysyłany na podobne. Ot, kilka miesięcy w obcym kraju, uczęszczając do którejś z tamtejszych szkół, lub też ucząc się samemu. Nigdy nie przypuszczałem, że wszystko tak wywróci się do góry nogami. Nagle okazało się, że znają mnie tutaj wszyscy, choć ja kompletnie nie mam pojęcia dlaczego i co gorsza, oczekują ode mnie rzeczy, których ja nie pojmuję i nie uważam za swoje. Wiedziałem, że pochodzę z Anglii i może nawet miałem nadzieję odnaleźć swoje korzenie, a przynajmniej odpowiedź na pytanie, czemu moi krewni mnie nie chcieli. Ale nigdy nie śniło mi się coś podobnego. To nie jest mój świat. Mój został w Japonii, ale nikt zdaje się tego nie dostrzegać. Wszyscy od razu zaszufladkowali mnie pod swoje kryteria i jestem dla nich albo jakimś wielkim zbawicielem, albo śmiertelnym wrogiem, albo prawie dla wszystkim jestem jakimś dziwolągiem, bo nie używam magii, jaką tutaj znają. Pewnie spoglądając na to wszystko z boku, można byłoby się nieźle uśmiać, ale dla mnie nie ma w tym nic śmiesznego. Gdzie nie pójdę, napotykam na krzywe spojrzenia, szepty, bądź też otwartą wrogość. Nic nikomu nie zrobiłem, a i tak zdaje się to nie mieć kompletnie wagi, bo cały świat zdaje się wiedzieć lepiej ode mnie kim jestem, zupełnie nie licząc się z moim zdaniem.

Odetchnął, kuląc się na ławce, pociągając nogi i obejmując je kolanami. Wreszcie wyrzucił z siebie to, co już dawno chciał powiedzieć. Wyglądał na mocno przybitego i Syriusz przypuszczał, że jego pobyt w Hogwarcie wcale nie jest tak przyjemny, jak powinien.

- Widzisz, Harry, nie pomyśl sobie, że próbuję kogokolwiek usprawiedliwiać, ale ja znam ten świat, który ty uważasz za obcy – rzekł Syriusz. – Ludzie tutaj od wielu lat żyją w strachu przed Mrocznym Lordem. Na każdym kroku słyszy się o jego kolejnych okrucieństwach, które są coraz gorsze. Strach jest wszędzie, nawet dzieci są nim przesycone. Nikt już nie pamięta, jak to jest żyć w spokoju, bez obawy, że któraś noc może być już twoją ostatnią, że zginiesz w mękach, wcześniej patrząc, jak twoi najbliżsi umierają. Kiedy będąc jeszcze niemowlęciem pozbyłeś się Voldemorta, dałeś im wszystkim nadzieję. Choć na krótki czas przywróciłeś uśmiech i radość i choćby za to ludzie będą cię wielbić i wyczekiwać, że tym razem skończysz tę udrękę na zawsze.

- Tylko, że ja niczego nie pamiętam! – zaoponował Harry. – Poza tą dziwną blizną na czole, nic mi nie zostało z tamtego wydarzenia. Byłem wtedy dzieckiem i wciąż nim jeszcze jestem, dlatego nie rozumiem, jak ludzie mogą swój los powierzać w ręce dziecka?

- Zdesperowany człowiek chwyta się wszystkich sposobów – stwierdził Syriusz grobowym głosem. – Nie ważne czy jesteś dzieckiem czy nie, masz zabić Voldemorta. Tego chcą ludzie.

Harry poczuł, jak przez ciało przechodzi mu zimny dreszcz.

- Nie jestem mordercą – powiedział ledwo słyszalnie. – Voldemort może i czyni potworne rzeczy, ale ja nie zamierzam pójść w jego ślady. Nie zamierzam splamić sobie rąk krwią człowieka, tylko po to, aby się go pozbyć. Poza tym, jeśli jest on taki zły i tyle krzywd wyrządził, to nie sądzę, aby śmierć była dla niego odpowiednią karą. W mojej kulturze kara musi być zadośćuczynieniem złych czynów, a śmierć wcale nie jest karą. Nie w takim przypadku.

Milczenie było jedyną odpowiedzią, jaką był w stanie udzielić Syriusz. Nie potrafił przyznać, że zgadza się z Harrym. Do tej pory myślał tylko o zabiciu Voldemorta, o zakończeniu raz na zawsze tej całej wojny. Ale słuchając Harry’ego, dochodził do wniosku, że on miał rację. Śmierć nie byłaby wystarczającą karą za wszystkie złe uczynki Mrocznego Lorda. Powinien on cierpieć tak okropnie, jak jego ofiary i tak długo, że nie byłby już w stanie wypowiedzieć choćby słowa. Dopiero wtedy zemsta by się dokonała.

- Na każdym kroku widzę, jak nasza kultura różni się od tej, w której się wychowywałeś – rzekł w końcu Syriusz. – Zdajecie się zupełnie inaczej podchodzić do wielu kwestii, rozważniej i mądrzej, nie kierując się jedynie emocjami.

- Jest to w pewnym stopniu wynik wieków izolacji. Jak również wpływ odmiennej kultury, w której honor jest najważniejszą sprawą. Wiele spraw dla Japończyków oczywistych, wam wydałoby się nie do pomyślenia. U was nie do pomyślenia byłoby, aby człowiek, który stracił cały majątek, poświęcił swoje życie, aby ocalić honor swojej rodziny i przyszłych pokoleń. A u nas, może nie jest to rzeczą codzienną, ale na pewno zbytnio nikogo nie dziwi. Honor jest na pierwszym miejscu, jest celem życia i największą radością jest móc powiedzieć na łożu śmierci, że żyło się honorowo.

- Tutaj by to raczej nie przeszło – wydukał zszokowany Syriusz.

- Widzisz, bo to jest właśnie różnica między naszymi światami. Ja zostałem w tym duchu wychowany i nigdy nie splamię się morderstwem, bo zarówno honor mój, jak i mojej rodziny zostałby zbrukany.

- A jeśli przyszłoby ci zabić Voldemorta podczas walki? Gdyby to on cię zaatakował, co byś wtedy zrobił? – spytał Syriusz, mając cichą nadzieję, że Harry nie odpowie tak, jak się tego obawiał.

- Jeśli musiałbym to zrobić w samoobronie, to co innego – odparł Harry, po czym spojrzał na Syriusza spod oka. – Chyba nie myślałeś, że pozwoliłbym mu się zabić bez walki?

- No cóż… - wybąkał czarodziej, rumieniąc się ze wstydu. – Przyznaję, przeszło mi to przez myśl.

- Syriuszu, jestem honorowy, a nie głupi – wytknął Harry. – To jest znaczna różnica.

Syriusz odetchnął z ulgą.

- Cieszę się. Oszołomów na tym świecie jest wystarczająco dużo, mój chrześniak nie musi być jeszcze jednym z nich.

Harry roześmiał się, odzyskując nieco dobry humor.

- A właśnie! Jesteś podobno moim ojcem chrzestnym, ale jakoś marnie się starasz. Jak to możliwe, że nic o tobie nie wiem?

- Eh… No wiesz… Jakoś tak nie było okazji… - zaczął się tłumaczyć. – Najpierw nasze pierwsze spotkanie tak trochę nie wypaliło, a później jakoś tak nie było okazji, aby to naprawić. Ale obiecuję, że się poprawię. Słowo ojca chrzestnego!

- Trzymam cię za nie – zachichotał przekornie Harry.

Syriusz nie wiedział, czy powinien i czy Harry się ucieszy, ale ryzykując, objął chłopaka ramieniem i przytulił. Najpierw, gdy Harry nie odpowiedział, pomyślał, że zrobił coś nieodpowiedniego, ale po chwili poczuł oplatające go ramiona. Od razu miał wrażenie, jakby wielki kamień spadł mu z serca.

- Lepiej odprowadzę cię do twojego pokoju, bo jeszcze natkniesz się na kogoś na korytarzu i będziesz miał nieprzyjemności – zaoferował. Harry skinął głową i sięgnął po pochwę z mieczem, podczas gdy Syriusz przyglądał mu się uważnie. – Pasuje ci ten strój.

- Dziękuję. Ty też powinieneś kiedyś coś takiego ubrać.





ROZDZIAŁ 19

 

Przez następne dni Harry zdołał już wejść w pewną rutynę. Rano, po krótkim biegu i serii ćwiczeń, szedł na zajęcia, na których albo się nudził, albo wręcz przeciwnie, był zainteresowany, lub też, jak to miało miejsce na lekcji eliksirów, spędzał je na ciągłych starciach. Wieczory były zwykle spokojne i rutyną stały się wypady do Wielkiej Sali na ćwiczenia z mieczem. Jednak teraz już się pilnował, aby nie zostać po godzinie nocnej. Uczniowie na razie zwykle go omijali, gdyż, jak powiadomiła go Hermiona, poszła w szkołę wieść o jego bojowym nastroju, a wszyscy widzieli co potrafił, toteż nikt nie zamierzał ryzykować. Ku niezmiernej uciesze Harry’ego.

Hermiona była też jedyną uczennicą, z którą rozmawiał i jak na razie zupełnie mu to odpowiadało. Co prawda Ron nie przestawał rzucać ku niemu kąśliwych uwag lub spojrzeń, które byłyby w stanie zabić, gdyby coś takiego było możliwe, ale Harry umiejętnie ignorował rudzielca, co tym bardziej wyprowadzało go z równowagi..

Do jednego jednak nie potrafił się przyzwyczaić i kompletnie nie brał w tym udziału. Większość uczniów odrabiała prace domowe i uczyła się w ciszy biblioteki, lub też w jednej z sal, pod kontrolą któregoś z nauczycieli. Dla Harry’ego było to nie do przyjęcia.

- Wybacz, Hermiono – rzekł po pierwszym takim spotkaniu. – Ale ja tak nie potrafię. Dla mnie jest za cicho.

- Jak to? Przecież to idealne warunki do skupienia – zdziwiła się dziewczyna.

- Tylko widzisz, ja nie potrafię się skupić w ciszy – próbował jej wytłumaczyć. – Dla mnie musi grać jakaś muzyka, abym mógł się uczyć. W ciszy moje myśli kołaczą mi się po głowie, a to nie dobrze.

I z tymi słowy, wrócił do swojego pokoju. Kiedy później przyszła po niego na kolację, ujrzała zgoła niecodzienny widok. Harry ubrany w stare, znoszone rzeczy, kołysał się w takt dość głośnej muzyki, jednocześnie czytając grubą książkę. Był w takim transie, że nawet jej nie zauważył. Nie mogła uwierzyć, że w takim hałasie można się uczyć. Muzyka była miła dla ucha, ale ona nigdy nie mogłaby się przy niej skupić, podczas gdy Harry zdawał się czuć w takiej atmosferze idealnie.

A miał się nad czym skupiać. Na początku drugiego tygodnia pobytu w Hogwarcie, podczas obiadu przyleciała do niego sowa. Była śliczna, duża, a w jej ciemnych oczach wyraźnie dostrzegało się niezwykłą inteligencję. Do jej nogi przyczepione były dwa listy; jeden niewielki, ale drugi dość pokaźnych rozmiarów. Nie był to środek komunikacji japońskich magów, więc nie mogła być to przesyłka od jego rodziców.

- Ciekawe od kogo – mruknął, odwiązując listy. Siedzący obok Remus i Syriusz wyglądali na nieco niespokojnych, obawiając się jakiegoś podstępu, ale po chwili Harry wyraźnie się rozluźnił. – To pieczęć obecnego ambasadora Japonii w Anglii – poinformował, otwierając mniejszy list.

 

Szanowny Sageshima-san

Mam nadzieję, że ten list zastał Pana w dobrym zdrowiu.

Do naszej ambasady przyszły listy z Akademii Kyoku adresowane do Pana, jak również z prośbą do mojej osoby, abym je Panu przekazał. Jestem więc zaszczycony mogąc dostarczyć Panu Pańską pocztę, jak również służyć w przyszłości wszelką pomocą w sprawach korespondencji między Panem a Akademią Kyoku.

Radziłbym w tym celu korzystać z tutejszej sowiej poczty, gdyż nie będzie to wzbudzać aż takiego zainteresowania ze strony osób postronnych..

Przesyłam wyrazy uszanowania

Sayuji Toyodachi

 

Wiedząc, już z czym ma do czynienia, Harry z entuzjazmem otworzył drugą przesyłkę. Opieczętowana do tej pory urokiem zawartość, teraz wysypała się na stół.

- Moi koledzy z Akademii przysłali mi pocztę – powiedział z wyraźną radością w głosie. Otworzył jeden z listów i niemal natychmiast się roześmiał.

 

Ohayo, Hari-kun!

Co tam u ciebie słychać? Doszliśmy do wniosku, że należy ci się o nas przypomnieć, żebyś nie żył w takiej całkowitej błogości. Mam nadzieję, że twój pobyt w Anglii mija ciekawie, bo chyba zdajesz sobie sprawę, że po powrocie będziesz musiał nam o wszystkim dokładnie opowiedzieć. Zresztą my też będziemy mieli ci nie jedno do opowiedzenia i żeby nie zapomnieć o wszystkim, napisaliśmy ci co nieco nowinek.

Brakuje nam ciebie. Tsubame-sensei zwłaszcza nie może przeboleć faktu, iż, jak to mówi “nie ma jego najbardziej utalentowanego ucznia”. Choć tak po prawdzie przypuszczamy, iż się po prostu nudzi, bo nie ma z kim rozmawiać o sztuce. Z kolei Yokaze-sensei zapowiedział, że cię odwiedzi, aby się upewnić, czy się uczysz, bo nie ufa w zdolności tych barbarzyńskich Europejczyków.

Żałuj, że nie było cię na rozpoczęciu roku. Powitaliśmy w Akademii kolejny rok, który już robi maślane oczy do Mishiyo-sensei. A żebyś widział te spektakularne wybuchy na jej lekcjach chemii i eliksirów. Coś pięknego! Oczywiście, jak to nasza droga Mishiyo-sensei ma w zwyczaju, już na pierwszych zajęciach rozdała wszystkim parasolki do koktajli. ^_^

Niedługo odbędzie się tegoroczny Festiwal. W tym roku planujemy zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami zorganizować wieczorny koncert. Wymieszaliśmy się z klasą C, która przygotowuje sklepik ze słodyczami. Część z nich pomaga nam, a część z nas przeszła na czas przygotowań do nich. Zamierzamy być hitem wieczoru, więcej trzymaj mocno kciuki. Będzie sporo zdjęć.

A właśnie. Do listu załączone są zdjęcia z sesji “Jeden dzień w Akademii”. Niektóre są naprawdę świetne. Część zawisła już w szkolnej gablocie (Będąc ich autorem, jestem niezmiernie z siebie dumny. Proszę o ukłony dla mistrza! ^_^)

Napisz do nas. Jesteśmy ciekawi jaka jest ta angielska szkoła. Poza tym trzeba dostarczyć tutejszej społeczności uczniowskiej nowego materiału na plotki.

Uściski śle cała klasa, a spisałem je ja, czyli Kuroneko-kun

Trzymaj się ciepło!!!

P.S. Do listu dołączony jest też zakres nauki, jaki kazali ci przekazać nauczyciele i bibliografia. Zerknąłem na niego. Możesz się od razu załamać.

 

Pod listem widniały podpisy wszystkich jego kolegów z klasy, a nawet kilku nauczycieli.

- Kuro-kun, ty się nigdy nie zmienisz – zachichotał Harry, składając list i sięgając po dość grubą kopertę.

- Żadnych złych wieści? – spytał Remus.

- Nie, wszystko w porządku – odparł chłopak. – Przysłali mi zdjęcia, które zdążyliśmy zrobić przed wyjazdem. Mój przyjaciel, Kuro-kun jest świetnym fotografem. Ma rękę do robienia zdjęć, a potem jeszcze obrabia je czasami komputerem, przez co powstają prawdziwe dzieła sztuki. Często są one publikowane w czasopismach i to nie tylko w Japonii.

Otworzył kopertę i wyjął stosik zdjęć.

- Te zrobił jednego dnia w szkole, chcąc pokazać na nich życie uczniów – dodał.

Pierwsze zdjęcie przedstawiało grupę około trzydziestu uczniów, wszyscy w jednakowych mundurkach, takich samych, jaki nosił Harry.

- To jest właśnie moja klasa.

- I to wszyscy są czarodzieje? – zainteresowała się Minerwa.

- Nie, skądże. Oprócz mnie, w mojej klasie posiadają dar magii jeszcze trzy osoby, w tym właśnie Kuro-kun – Harry wskazał na chłopaka, który na zdjęciu stał przy Harrym. Nie był on wysoki, ale niezwykle szczupły i sprawiający wrażenie gibkiego. Włosy miał czarne i długie, spokojnie sięgające za pas. Jego oczy zaś były złociste i jakby nieludzkie. Obaj chłopcy, tak samo jak reszta grupy, uśmiechali się szeroko. – Ale w jego przypadku magia wiąże się z faktem, iż Kuro jest kocim demonem.

- Co takiego?! Demonem? – zakrzyknął Remus.

- Tak. W Akademii jest ich kilkunastu, pochodzących z różnych klanów.

- Ale on nie wygląda zbyt… jakby to ująć, demonicznie – zauważył Syriusz.

- To wyobraź go sobie z kocimi uszami i takim też ogonem, oraz przypominającymi szpony paznokciami, bo taka jest właśnie oryginalna postać Kuro, którą maskuje magią, gdy jest wśród ludzi.

Nauczyciele spoglądali po sobie w kompletnym szoku. Demon uczniem Akademii. I to nie jeden. I Harry mówił to takim tonem, jakby było to coś normalnego. Widząc ich miny, Harry nie potrafił powstrzymać się i nie uśmiechnąć.

- Ale wracając do tematu. Nasza czwórka uczęszcza na zajęcia dla magicznie uzdolnionych, choć tylko dwie osoby robią to, z myślą o przyszłości, reszta z nas chce się tylko nauczyć panować nad swoimi umiejętnościami, aby nie mogły nas zaskoczyć. Bo nie ma nic gorszego niż zignorowany dar, jak to mawia jeden z naszych wykładowców. Poza nami w klasie jest też ośmiu sportowców z różnych dziedzin, sześć osób, które zajmują się sztukami pięknymi, siedmiu typowych naukowców, a nawet jeden mój kolega ma niesamowite zacięcie do mechaniki. Krótko mówiąc, stanowimy dość urozmaicone grono.

- I nie macie konfliktów w planie zajęć? – zdziwiła się Minerwa.

- Nie, żadnych. Poza zwykłymi zajęciami, które mamy wspólnie, są też godziny wyznaczone specjalnie do kształcenia naszych uzdolnień. W ich czasie każdy z nas ma przedmioty, które są odpowiednie tylko dla niego. Ja na przykład, muszę dzielić wtedy czas między lekcje magicznych zagadnień, jak i lekcje rysunku. Choć to drugie jest czystą przyjemnością i nie muszę się zbytnio nad tym skupiać, ani specjalnie uczyć, ku mojej wielkiej uldze – ostatnie słowa dodał z lekką przekorą.

- To znaczy, że magia nie jest twoim docelowym zajęciem? – zapytał Albus, równie mocno zdziwiony, jak pozostali.

- Nie, nie za bardzo chcę z nią wiązać swoją przyszłość – odparł Harry. – Lubię się o niej uczyć, bo jest fascynująca, ale jakoś nie mam ochoty uzależniać od niej całego swojego życia. Na razie uważam, że jestem zbyt młody, aby już decydować, co chcę robić w przyszłości. Lubię rysować, pasjonuje mnie szermierka, ale tak naprawdę nie chcę jeszcze podejmować takiej ważnej decyzji. Pewnie pójdę na dalsze studia i dopiero wtedy zdecyduję.

- Jakże to odmienne, od naszego podejścia – mruknął profesor Flitwick. – Większość z twoich rówieśników, Harry, ma już dokładnie określone cele, czy to narzucone przez ich rodziny, czy też podjęte przez samych siebie. Duża część po Hogwarcie od razu zacznie pracować.

- Proszę mi wybaczyć, ale czy to nie jest smutne?

Nauczyciele spojrzeli na niego, nie za bardzo rozumiejąc, co ma na myśli.

- Gdzie w tym wszystkim miejsce na radość, na życie dla samego życia, na odrobinę szaleństwa? Poza Japonią nasze społeczeństwo uważane jest za niezwykle sztywne i ciągle zapracowane, ale tak naprawdę, to wcale nie jest prawda. Rzeczywiście w szkole czy w pracy panuje rygor. W końcu są to miejsca skupienia, gdzie powinno się pracować i kierować się pewnymi regułami. Ale poza nimi, każdy robi to, na co ma ochotę, jest w pełni sobą. W czasie wolnym nikt nikogo nie naciska. Młodzież ma okazję się wyszaleć, a dorośli odpocząć. Mistrzyni Tokayashi zawsze powtarza, że dzieci muszą być dziećmi, a nawet dorośli też potrzebują nimi od czasu do czasu znowu się stać, aby nie zapomnieli, co to znaczy żyć.

- Chcesz powiedzieć, że mamy tym rozszalałym nastolatkom pozwolić na co się im żywnie podoba? – spytał zgryźliwie Severus.

- Nie słuchał mnie pan, panie profesorze. Czym innym jest samowolka, a czym innym możliwość poznania samego siebie. Jak dzieci mają się dowiedzieć co lubią a czego nie, jeśli nie spróbowały w życiu wszystkiego? W Akademii mamy wiele przedmiotów. Dzięki temu wiem, za którymi przepadam, a których wolę unikać, bo nie czuję się w nich mocny. To samo jest z życiem. Skąd możecie wiedzieć, że dane dziecko na przykład wcale nie będzie dobrym czarodziejem, a natomiast byłoby genialnym muzykiem, jeśli ono samo nie wie, co traci, bo nigdy nawet nie miało okazji uczyć się gry na instrumencie? Kiedy na początku powiedziałem, że w Japonii społeczeństwa magiczne i niemagiczne wymieszały się, byliście zdziwieni, a przecież właśnie dzięki temu, jesteśmy otwarci na świat i nie zamykamy się w sztywnych ramach. Ktoś z darem magii wcale nie musi go w przyszłości używać. To nie ma być ciężar czy przekleństwo, ale świadomie wybrana droga życia. Podczas gdy my mamy szeroki zakres dróg, przyszłość tutejszych młodych ludzi jest strasznie ograniczona. A to zradza frustrację i niezadowolenie.

Podczas całej tej rozmowy, nikt nie zauważył, jak w sali zapadła cisza. Niby przy głównym stole wcale nie mówiło się głośno, ale Wielka Sala miała doskonałą akustykę i niemożliwością było, aby w ciszy, jaka zapadła, nie usłyszeć w najdalszym jej końcu słów Harry’ego.

Harry zaś sam sobie się dziwił, że potrafił tak mądrze mówić. Co niektórzy jego koledzy pokładaliby się ze śmiechu, słysząc go prawiącego takie moralizatorskie kazania. Ale naprawdę trudno było mu się przyzwyczaić do faktu, iż można krzywdzić swoją przyszłość, ograniczając ją na każdym kroku.

Remus westchnął.

- Może to prawda – szepnął. – Może rzeczywiście ranimy te dzieci. Bo jaka przyszłość ich czeka a naszym świecie? Stare utarte kariery. Dzieci wykonują tą samą pracę, którą przedtem wykonywali ich rodzice i dziadkowie. Mało kto się wyłamuje. A przecież świat jest znacznie większy i bogatszy niż nam się wydaje. Żadne z was nigdy nie żałowało tego, że objęło taką a nie inną drogę?

Profesorowie popatrzeli po sobie niepewni.

- Lepiej skończmy ten temat, moi drodzy – wtrącił Albus z dobrotliwym uśmiechem. – Obawiam się, że jak będziemy go kontynuować, to co niektórzy z nas za bardzo się rozkleją. A chyba nie chcielibyśmy tego robić przy naszych uczniach.

Cichy pomruk zgody rozniósł się przez stół i zamiast nieszczęsnej rozmowy, nauczycieli zainteresowali się zdjęciami z Akademii. Dla nich bardziej przypominała ona jakiś misternie wykonany olbrzymi pałac, niż szkołę. Taki delikatny, poprzecinany ogrodami i fontannami. Nic w nim nie wyglądało tak, jakby sobie wyobrażali.

Bo Akademia bynajmniej nie była zwykłą szkołą. Zapewniała naukę od przedszkola, aż po studia, zarówno w kierunkach magicznych jak i nie. Z jej terenu rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na górę Fuji i otaczające ją lasy. W każdej porze roku wyglądała olśniewająco i całkiem odmiennie.

- Kto to? – zainteresował się Albus, trzymający jedno ze zdjęć. Harry zerknął mu przez ramię i uśmiechnął się, widząc zdjęcie wykonane podczas długiej przerwy, kiedy to rozsiedli się niewielką grupą w ogrodzie ze swoimi bento, a po chwili dołączyli do nich również Yokaze-sensei i Tsubame-sensei.

- To jest dwójka moich nauczycieli. Tsubame-sensei – Harry wskazał na wątłego mężczyznę, niemal młodzieńca o niezwykle długich, bo chyba sięgających kolan bladobłękitnych włosach i najbardziej błękitnych oczach, jakie ktokolwiek widział. Jego łagodna twarz zdawała się być twarzą anioła, a delikatny uśmiech dodatkowo jeszcze dodawał jej blasku. – Jest on moim profesorem od historii sztuki i rysunku. Próbuje mnie namówić na rozpoczęcie po szkole specjalnego kursu przygotowawczego na wydział sztuk pięknych.

- Rysujesz, Harry? – zapytał Hagrid, wyraźnie podekscytowany.

- Tak, trochę rysuję. Chyba nawet jestem w tym dobry, a przynajmniej tak wszyscy mówią.

- Będziesz musiał nam kiedy pokazać swoje prace, dobrze – poprosił Remus.

- Chętnie.

- A ten drugi? To też nauczyciel?

- Tak, Yokaze-sensei jest profesorem od… w sumie można byłoby to nazwać czymś w rodzaju obrony przed czarną magią, ale nie ogranicza się tylko do obrony, ale również do ataku – odpowiedział Harry. – Jest w tym naprawdę dobry. Zresztą nie ma się czemu dziwić. Też byłbym dobry, jakbym miał ponad pięćset lat.

- Co takiego? Niemożliwe. Nikt nie żyje tak długo, nawet czarodziej.

- Ale dla kyuuketsuki to nic nadzwyczajnego.

- Dla kogo?

- Hm… dla wampira.

Chyba to było za dużym szokiem, gdyż nie tylko profesorowie, ale również uczniowie patrzyli na niego w takim szoku, że można było się zacząć obawiać, że im oczy powyskakują. Co niektórzy to się nawet poderwali ze swoich miejsc.

- Harry, dobrze zrozumieliśmy, że jednym z twoich nauczycieli jest wampir? – zapytał Remus, próbując zachować względny spokój.

- Tak – odparł lekko Harry. – Yokaze-sensei jest wampirem.

- I Mistrzyni Tokayashi pozwoliła na to? – zdziwił się Albus. – Chyba nawet ona nie byłaby taka szalona.

- Czemu? On jest bardzo dobrym nauczycielem – zdziwił się Harry.

- Ale przecież to wampir! – zakrzyknął Syriusz. – Im nie można ufać. Są złe do szpiku kości.

Harry zamyślił się przez chwilę.

- Tylko raz widziałem Yokaze-sensei wściekłego – rzekł, po czym zachichotał. – I to wtedy, gdy jakiś facet próbował poderwać jego ukochanego. Nieszczęśnik potem przez długi czas nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Naprawdę, nie musicie się przejmować. Yokaze-sensei nie jest zły i na pewno nie zamierza nikomu zrobić krzywdy.

- Wampiry potrafią świetnie oszukiwać – zauważyła Minerwa. – One w swojej mrocznej naturze mają oszustwo, tylko po to, aby zwabić swoją ofiarę i ją zabić.

- Ale nie kyuuketsuki – odpowiedział Harry. – Kyuuketsuki odpowiadają przed bogami i żaden z nich nie narazi się na gniew boski. Może tutejsze wampiry polują na ludzi, ale nie te, które istnieją w Japonii. Te zostały stworzone przez samych bogów, aby chronić świat ludzi przed diabłami.

Profesor Snape prychnął ostentacyjnie.

- I kto tu jest bardziej zabobonny?

- Tu nie chodzi o zabobony, tylko o historię powstania Japonii – poprawił mężczyznę Harry, ignorują mordercze spojrzenie, jakie zostało mu posłane. Przypuszczał, że nie ujdzie mu to płazem i kara, którą mu w końcu przyjdzie odsiedzieć, gdy Snape wyznaczy termin, nie będzie należała do przyjemnych. Jednak na razie mogło to poczekać. – W Japonii wierzymy, że na początku były trzy rasy: bogowie, istoty mroku oraz ludzie. Wszystkie trzy żyły w harmonii, utrzymując równowagę sił, od której zależy porządek świata. Jednak istoty mroku, zauważywszy, jak słabi są ludzie, zaczęły to wykorzystywać dla własnych celów, atakując ich, oszukując i zabijając. Równowaga została zachwiana, co groziło końcem świata. Dlatego też bogowie stworzyli jeszcze jedną rasę, do której zaliczyły się półbóstwa, niektóre rody demonów, ludzie posiadający magiczne dary, jak również kyuuketsuki. Oni wszyscy są kimś w rodzaju strażników, którzy pilnują, aby oni, czyli diabły, nie wkraczały do świata ludzi, a jeśli już takiemu delikwentowi się uda, to odsyłają go z powrotem. Dzięki tej nowej rasie, ludzkość może czuć się bezpieczna, gdyż zagrożenie ze strony sił ciemności jest minimalne. Dlatego też widzicie, że mój profesor bynajmniej nie może być zdolny do żadnych okropnych czynów, o które byście go podejrzewali.

- Hmm… - mruknął Filius. – Wszystko brzmi wspaniale. Ale co się dzieje, jak pojawia się ktoś taki, jak nasz Sam-Wiecie-Kto?

- Nie powiem, że jest to niemożliwe, ale nasza tradycja zbyt mocno opiera się na poczuciu równowagi, aby nagle ktoś taki mógł się pojawić, nie wzbudzając podejrzeń. Wierzymy, że świat istnieje, dopóki między dobrem i złem, jasnością i mrokiem, panuje równowaga sił. Te dwie potęgi są sobie równe, a żadna z nich bez drugiej nie mogłaby istnieć. Tak więc, choć istnieją klany, które posługują się mroczną magią i zdarzają się nawet pewne utarczki bądź pojedynki, to jednak wszyscy zgadzają się w jednym, iż równowaga jest rzeczą świętą i nikt nie ma prawa jej zakłócić. To jest bardzo dobry system ochrony przed tym, co profesor sugerował.

Mały nauczyciel zasępił się wyraźnie.

- Może to zabrzmi nieco dziwnie, ale w tym wszystkim, co mówiłeś jest wiele mądrości. Bo skąd można wiedzieć, co jest dobre, jeśli nie poznało się tego, co jest złe? Na tym polega proces nauki i samodoskonalenia się.

- Dokładnie, profesorze – ucieszył się Harry. – Świat zawsze będzie polem bitwy między dobrem i złem, gdyż jest to nieuniknione, ale to do nas należy naznaczenie granicy umiaru w tej walce. Poza tym nie uważam, aby można było podzielić ludzi na tych dobrych i na tych złych. Nic nie jest czarno-białe, wszystko bowiem zależy od punktu widzenia.

Profesor Flitwick uśmiechnął się do niego.

- Mój chłopcze, będziemy musieli sobie uciąć kiedyś pogawędkę. Przypuszczam, iż będzie ona niezwykle ciekawa.

- Z całą przyjemnością, profesorze – rzekł Harry, skłaniając w stronę czarodzieja głowę.

Przez resztę oglądania zdjęć było już raczej spokojnie, choć i tak profesorowie nie mogli się nadziwić temu, jak ciekawe i bogate życie toczy się w Akademii. Zaskoczyła ich liczba i różnorodność przedmiotów, jakich w niej nauczano, jak również możliwość wyboru najróżniejszych kursów i kół pozalekcyjnych. W Hogwarcie jedynie działały drużyny quidditcha, jak również dość niesławny Klub Pojedynków, który za każdym razem, jak był reaktywowany, umierał w dość wątpliwych okolicznościach, podczas gdy uczniowie Akademii mieli do wyboru całe mnóstwo zajęć pozalekcyjnych, kształtujących ich pasje i zamiłowania, przez co sami uczniowie nie mogli narzekać na szkolną nudę.

Kiedy wreszcie zdjęcia się skończyły, Harry sięgnął po ostatnią kopertę, w której według słów Kuroneko, miały być zalecenia jego profesorów. Okazało się, że lista była dość długa.

- O rany! – jęknął rozdzierająco. – Rzeczywiście, można się załamać.

Syriusz zerknął mu przez ramię i aż gwizdnął z niedowierzania.

- Ty masz to wszystko zrobić?

- Tak. Część to są wypracowania zaliczeniowe, część zakres nauki do egzaminów. Są nawet nakazy co do ćwiczeń magicznych. Niech to, chyba rzeczywiście nie wyjdę z biblioteki. A co gorsza, dużą część z tej bibliografii, będą mi musieli przywieźć rodzice, bo raczej nie znajdę w bibliotece Hogwartu książek chociażby na temat geologii czy biologii. – Harry spojrzał wymownie na dyrektora. Ten, próbując udawać nie zaskoczonego, chrząknął lekko i pokręcił przecząco głową.

- Obawiam się, że niestety nie.

- Mówi się trudno – westchnął Harry. – Ale mam jedną prośbę. Mógłbym co jakiś czas wieczorami zająć Wielką Salę? Muszę poćwiczyć swoją magię, a raczej nie chciałbym narażać na to któregoś z uczniów, gdyż czasami mogą się dziać dziwne rzeczy. Poza tym Wielka Sala jest spokojna i cicha, co przyda mi się w koncentracji.

- Nie widzę żadnych ku temu przeciwskazań… – zaczął Albus.

- Dyrektorze! Chyba nie mówi pan poważnie?! – wybuchł Snape. – Nie można pozwolić, aby jakiś uczeń wieczorami włóczył się po zamku. Nawet Harry Potter!

Albus spojrzał na mistrza eliksirów, uśmiechając się przy tym promiennie, przez co Severus Snape doszedł właśnie do wniosku, że chyba zrobił największy błąd swojego życia, odzywając się.

- Masz rację, Severusie. Nie można pozwolić uczniowi samotnie chodzić wieczorem po szkole. Tak więc, sądzę, że nie będziesz się zbyt mocno sprzeciwiał, jeśli poproszę cię, abyś to ty pilnował Harry’ego podczas jego ćwiczeń.

- Nie ma mowy! – wykrzyknął Snape wściekle. – Potter ma u mnie odrobić karę, a nie…

- Severusie, karę Harry może odrobić w dni, kiedy nie będzie ćwiczył – stwierdził dobrotliwie Dumbledore. – A chyba i ty będziesz się czuł spokojniej, wiedząc, gdzie on jest, czyż nie?!

- Razem z Remusem mogę popilnować Harry’ego – zaoferował się Syriusz. – Na pewno Harry będzie czuł się swobodniej w naszym towarzystwie, niż…

- Pamiętaj, że nie każdej nocy będziecie mogli – Albus zerknął wymownie na Remusa, który, ku zdziwieniu Harry’ego, poruszył się nerwowo. – Więc raczej nie mogę obarczyć was tym obowiązkiem. Tak, Severus będzie najlepszym rozwiązaniem.

- Ależ, dyrektorze! – zakrzyknęli jednocześnie Syriusz ze Snapem.

- Taka jest moja decyzja – przerwał im Albus, po czym zwrócił się do Harry’ego. – Kiedy będziesz chciał poćwiczyć, powiadom o tym profesora Snape’a, dobrze?





ROZDZIAŁ 20

 

Wyczekiwany przez Harry’ego weekend wreszcie nadszedł. Rozmowy telefoniczne, choć pomagały, to jednak nie były w stanie całkiem uciszyć tęsknoty. Pewnie co niektórzy uznaliby to za słabość, czy też mazgajstwo, ale co on na to mógł poradzić.

Dobrego humoru, z jakim obudził się w piątek, nie był w stanie popsuć nawet profesor Snape i jego notoryczne zrzędzenie, dogryzanie i sarkazm. Harry nie potrafił zrozumieć, jak ktoś tak pesymistyczny i wpędzający innych w depresję, może tak pięknie grać i przelewać w swoją muzykę tyle subtelnej czułości i wdzięku. Nigdy by w to nie uwierzył, gdyby nie zapewnienia Salazara. Na domiar złego Snape chyba wyczekiwał odpowiedniego momentu, czyli najmniej odpowiedniego z punktu widzenia Harry’ego, aby wreszcie wyznaczyć termin kary. Nie za bardzo to napełniało Harry’ego radością, gdyż zdążył czarodzieja poznać już na tyle, by wiedzieć, że jest on wyjątkowo złośliwy.

Jednak tego dnia nawet jego Harry był w stanie zignorować.

Nie poszedł na ostatnią lekcję, którą akurat była nauka latania, lub, jak w przypadku starszych roczników, trening quidditcha. Pani Hooch stwierdziła, iż woli nie ryzykować jego obecności, zwłaszcza, że Harry sam się przyznał, że nie lata na miotle. Słysząc to, Syriusz niezwykle się zdziwił, nie mogąc uwierzyć, że syn James’a nie poszedł w ślady ojca i nie dzieli z nim talentu. Harry tylko uśmiechnął się, stwierdzając, iż on ma swoje sposoby, o wiele przyjemniejsze, po czym pobiegł się przebrać.

Kiedy wreszcie wyczekiwanie przed głównym wejściem do szkoły przyniosło rezultaty i przy bramie ujrzał samochody, nie potrafił powstrzymać swojej radości. W Hogwarcie nikt inny nie używał samochodów, więc nie miał wątpliwości co do tego, kto wjechał na teren uczelni. Tym razem jednak oprócz jednego, dobrze znanego ekskluzywnego samochodu terenowego, jechały jeszcze dwie czarne limuzyny, wyraźnie pełniące rolę obstawy. Najwidoczniej Kojiro sprowadził kilkoro członków swojego klanu.

Z ledwością się zatrzymali, a tylne drzwi środkowego samochodu otworzyły się i z głośnym śmiechem wybiegł Toushi. Harry miał na tyle przytomności umysłu, aby wyciągnąć ramiona, zanim młodszy brat uderzył w niego z pełnym impetem.

- Onii-chan!! – zapiszczał Toushi, ściskając Harry’ego mocno. – Tęskniłem za tobą!

- Ja za tobą też, chibi – odparł Harry, odwzajemniając uścisk. Z limuzyn wysiedli ubrani w czarne garnitury mężczyźni. Wszyscy byli dość młodzi, ale już na pierwszy rzut oka widać było, iż nie są to ludzie, z których można żartować. Harry kilkoro z nich nawet rozpoznał, mając w przeszłości już nie raz do czynienia z członkami klanu Ryuujin, z którego pochodził Kojiro. Skinął im głową na powitanie, na co oni odpowiedzieli mu tym samym. Byli na służbie, toteż obowiązywało ich milczenie, wykluczające wszelkie rozmowy nie związane z zadaniem.

Toushi najwyraźniej nie chciał go puścić, gdyż mocno trzymał za szyję i Harry musiał się witać z rodzicami, trzymając brata cały czas na rękach.

- Witaj, tenshi – powiedziała Aiko, uśmiechając się czule i całując syna w czoło. – Jak się sprawy mają? Mam nadzieję, że wszystko w porządku.

- Na razie tak, mamo – rzekł szczerze. – Chyba pierwsze emocje już opadły.

- To dobrze.

Kojiro wyszeptał coś do jednego z ochroniarzy i ten skinął głową, po czym skłonił się i po chwili limuzyny odjechały, zostawiając rodzinę samą.

- Wrócą tu w niedzielę popołudniu – poinformował.

- Nie wiedziałem, że sprowadziłeś klan – zauważył Harry.

- Bezpieczeństwa nigdy za mało – odpowiedział Kojiro.

- Paranoi również – zachichotał Sakio. Harry mu zawtórował.

- Chodźcie, pokażę wam wasze pokoje. Dyrektor Dumbledore umieścił je niedaleko mojego, abym nie musiał się włóczyć późnymi godzinami po zamku.

Pominął fakt, iż błękitne oczy profesora błyszczały jak szalone, gdy to mówił, dodając po chwili, że zaoszczędzi to też nerwów obecnemu mistrzowi eliksirów, choć pewnie i tak nie będzie zadowolony, jak się dowie.

- I ma rację – zauważył Kaizume, spoglądając na syna poważnie. – Uczniowie mają w nocy spać, a nie zwiedzać szkołę.

- Ale przecież potrzebna jest odrobina dreszczyku emocji – odparł Sakio. – Poza tym nauczycielom by się nudziło, jakby wszyscy uczniowie byli wzorowi. Nawet oni potrzebują nieco rozrywki.

Harry parsknął śmiechem.

- Oj, co niektórzy na pewno.

 

--o0o--

 

Harry ucieszył się niezmiernie, gdy okazało się, że pokój Sakio jest niemal za rogiem, a właściwie zaledwie kilka metrów wcześniej, niż jego własny. Dzięki temu miał już całkowitą pewność, że nie będzie musiał się za daleko włóczyć.

Rodzice zabrali Toushiego i odeszli do swoich komnat, aby się rozpakować. To samo uczynił Kojiro, zapewniając jednak złowrogo, że niedługo wróci. Sakio i Harry zachichotali, słysząc to. Już nawet mogli się założyć, co będą wieczorem robić.

- Mam nadzieję, że nie zaniedbałeś treningu – rzekł Sakio, wykładając ze swojej torby kolejny sweter i podając go bratu, który włożył go do szafy. – Bo w przeciwnym razie jutro nie będziesz mógł się ruszyć. Wiesz, że Kojiro nie ma litości dla leni.

- Zdążyłem się już o tym przekonać – westchnął Harry. – Poza tym, nie chciałbym sprawić mu zawodu.

- Nie chcesz sprawić mu zawodu, czy też nie chcesz oberwać więcej niż zwykle? – zapytał podchwytliwie Sakio.

- Hmmm… Chyba jedno i drugie.

- Tak myślałem – odparł Sakio z uśmieszkiem. – A ta przy okazji, mogę cię zapewnić, że Toushi nie zamierza się od ciebie przez cały weekend odkleić. Cały czas powtarzał, że obiecałeś mu nauczyć go pleść bransoletki i nie planuje ci odpuścić, więc się przygotuj.

Harry zachichotał.

- A ty co? Przecież też umiesz pleść. Ciebie nie zaciągnął do nauki?

- Wiesz, że ja się do tego nie nadaję. Nie mam cierpliwości. A poza tym Tou-chan prawi w ogóle nie posiada umiejętności skupiania się i przytrzymać go przy czymś na dłużej nić dwie minuty, jest naprawdę trudno. Jak mam mu powtarzać co chwilę, żeby patrzał co robię, a nie rozglądał się, to obaj jesteśmy bardziej wykończeni niż to warte. Toteż po kilku próbach, dałem sobie spokój, a i on nie wykazywał ponownej ochoty, abym go uczył.

- Jak na kogoś, kto ćwiczy kyudo, to masz cierpliwości jak na lekarstwo – roześmiał się Harry.

- Powiedział co wiedział – prychnął urażony Sakio. – Pogadamy za jakiś czas. Poza tym, ja mam tyle cierpliwości ile powinienem mieć i korzystam z niej wtedy, gdy tego potrzebuję. – Westchnął rozdzierająco. – Na przykład przy czekaniu na ponowne spotkanie z Lucjuszem.

Harry odwrócił się i widząc dość przygnębioną minę brata, usiadł obok niego na łóżku, otaczając go ramieniem.

- Wciąż myślisz, że jeszcze go zobaczysz? – spytał.

- Mam taką nadzieję – mruknął szczerze Sakio. – Tylko nadzieja mi pozostała. Hari, rozmawiałem z nim tak niewiele, a mam wrażenie, jakbyśmy znali się całą wieczność. To naprawdę dziwne uczucie, jeszcze nigdy czegoś podobnego nie odczuwałem. Gdybym nie miał jeszcze nikogo bliskiego i Lucjusz byłby pierwszy, pomyślałbym, że to zauroczenie, ale przecież znasz mnie, otouto, byłem już w związkach, czy to mniej czy bardziej trwałych, ale nigdy nie czułem czegoś takiego. To wręcz przerażające!

Ramiona Sakio opadły i wręcz namacalnie wyczuwało się jego przygnębienie. W swoim życiu, jak każdy nastolatek, eksperymentował. Miał zarówno dziewczyny jak i chłopaków, gdyż jakoś nie uważał, żeby ograniczanie się do jednej płci było fair wobec życia. Chciał wszystkiego spróbować i chyba nikt nie mógłby mieć o to do niego pretensji, w końcu na tym, między innymi, polegało zdobywanie wiedzy i doświadczenia. Ale jakoś żaden z tych związków nie okazał się trwały. Kończyły się prędzej czy później, w spokojniejszy lub nie sposób. Kilka razy potrzeba było sporo czasu, aby serce Sakio się uleczyło po zerwaniu i nie raz Harry razem z matką musieli się bardzo starać, aby w końcu zapomniał i przestał się użalać nad sobą i swoim nieszczęśliwym życiem uczuciowym.

Jednak nigdy jeszcze nie czuł tak silnego uczucia. A już na pewno nie do prawie obcej osoby. Przecież nie wiedział o Lucjuszu kompletnie nic. Nie miał pojęcia czym się zajmuje, ani skąd pochodzi. Niech to, nawet nie wiedział, czy naprawdę ma na imię Lucjusz! A mimo to nie mógł pozbyć się wrażenia, iż jest on mu bliższy niż ktokolwiek inny. W pewien sposób było to przerażające, gdyż nie miał pojęcia, jak na to zareagować, nie mówiąc już o tym, że bał się, iż może nie zostać przyjętym. Ale chyba najbardziej bał się tego, że może już nigdy nie zobaczyć Lucjusza, że nie odnajdzie go i wróci do Japonii mając w pamięci tylko to jedno, krótkie spotkanie.

- Ja muszę go jeszcze zobaczyć – jęknął rozpaczliwie Sakio. – Muszę znowu poczuć, że on jest obok mnie. Niby śnię o nim po nocach, ale to mi nie wystarcza, a jedynie pogłębia moją rozpacz. Bogowie, co ja bym dał za to, aby móc go mieć nie tylko we śnie!

- Onii-chan, nie załamuj się – rzekł Harry, tuląc Sakio do siebie. – Dopiero co przyjechaliśmy i przed nami niemal cały rok pobytu w Anglii. Jeśli spotkałeś go na pokazie, to jest duża szansa, że pojawi się też na następnym. Wie, że ty na pewno tam będziesz, więc jeśli mu się spodobałeś, to będzie miał powód, aby znowu przyjść. Musisz w to wierzyć.

Sakio spojrzał na niego rozdzierająco smutnym wzrokiem.

- A co jeśli mu się nie spodobałem, jeśli nie jest mną zainteresowany? Przecież może preferować kobiety, a ze mną mu się tylko dobrze rozmawiało – powiedział z rozpaczą. – Co jeśli…

- Jeśli nie jest tobą zainteresowany, to jest ślepym głupcem – odparł stanowczo Harry. – Sa-chan, jesteś przystojny, masz urok i bynajmniej nie jesteś głupi. Gdybym nie był twoim bratem, to sam bym się w tobie zakochał bez pamięci, możesz być tego pewien. Nie wiem, jak wygląda ten Lucjusz, ani jaki jest, ale jeśli ma choć trochę gustu, to na pewno przypadłeś mu do gustu.

- A co jeśli nie podchodzę pod jego gusty?!

Harry westchnął przeciągle.

- Braciszku, powiem ci to raz i mam nadzieję, że przyjmiesz to do wiadomości. Nie wyszukuj sobie problemów na zapas! Na razie wierz w to, że jeszcze go zobaczysz, a czas przyniesie swoje. Zamartwianie się niczego nie zmieni, przyprawi cię tylko o ból głowy i bezsenne noce, a przecież musisz dbać o siebie.

- Ale ja się chyba… zakochałem – mruknął Sakio.

- To w takim razie powinieneś promieniować. I to tak mocno, aby ten twój Lucjusz oślepł.

Sakio zachichotał nieznacznie.

- Lepiej żeby nie, bo jak wtedy będzie na mnie patrzał i mnie podziwiał?

Słysząc to, Harry również się roześmiał, czując niejaką ulgę, że choć trochę humor jego brata się poprawił.

- Wolałbym być dla niego słońcem, bez którego nie może żyć – dodał rozmarzonym głosem Sakio.

- I będziesz. Uwierz mi.

Sakio spojrzał na niego z powątpiewaniem.

- Nie wiem, czy mogę. W tej rodzinie mama jest od przeczuć, a nie ty.

- To idź się jej zapytać – skwitował Harry.

- I zawstydzić się? – obruszył się Sakio. – Nigdy w życiu. Zakochałem się, a nie straciłem rozum, to jest lekka różnica.

 

--o0o--

 

Kolacja zwykle była dość gwarnym wydarzeniem. Po całym dniu uczniowie wymieniali się plotkami i wydarzeniami, jakie miały miejsce. Wszędzie słychać było głośne śmiechy i ożywione rozmowy. Nikt nie pamiętał o zadanych pracach domowych, czy zajęciach, które miał mieć następnego dnia. To był czas uczniów.

Jednak, gdy Harry wraz z rodziną weszli do Wielkiej Sali, wszystkie rozmowy nagle umilkły. Uczniowie spoglądali w zdziwieniu na dość niecodzienny, nawet jak na szkołę magii i czarodziejstwa, widok. Do Harry’ego zdążyli się już przyzwyczaić, ale to było trochę za wiele.

Wśród tutejszych czarodziejów panowała dość ekscentryczna moda i często ujrzeć można było któregoś z nich w zdecydowanie dziwnym stroju, ale rzadko który nosił się z takim wdziękiem i swobodą, jak ci nowi goście. Zdawali się być do tego przyzwyczajeni, nie widząc niczego niecodziennego w łączeniu stylu militarystycznego z klasycznym lub w ich przypadku orientalnym.

Wiele dziewczyn na Sali mogłoby pozazdrościć wdzięku i elegancji Aiko. Jej długa suknia w kolorze jasnego fioletu, z dużym rozcięciem spódnicy, sięgającym za kolana, przylegała do ciała we wszystkich odpowiednich miejscach, prezentując szczupłą figurę, a jednocześnie zdając się z niej spływać miękkimi fałdami. Wyglądała i zachowywała się jak prawdziwa dama, jednak gdy ujrzało się jej uśmiech, pełen był on ciepła i życzliwości; jakże odmienny od uśmiechów dam większości rodzin czystej krwi, które zdawały się szczycić swoim chłodem i obojętnością. Gdy roześmiała się nieznacznie z czegoś, co powiedział idący obok niej Sakio, wielu chłopców na sali westchnęło z uwielbieniem, wlepiając w nią swe rozmarzone oczy i kompletnie ignorując fakt, iż mogłaby być ich matką.

Podobna zresztą reakcja miała miejsce ze strony dziewcząt w przypadku męskiej części rodziny Sageshima. Harry nie interesował się krążącymi po Hogwarcie plotkami, a powinien, gdyż co niektóre z nich były bardzo ciekawe, a on znajdował się w samym ich centrum. W ostatnim czasie ulubionym zajęciem wieczornym dziewcząt, było rozmawianie na jego temat i wzdychanie do niego, ku zgrozie i zazdrości większości męskiej części szkolnej społeczności. Nawet w Gryffindorze i Slytherinie sytuacja miała się podobnie, mimo iż oba Domy zdawały się być wrogo nastawione wobec Harry’ego i ostentacyjnie ignorowały go na każdym kroku. A tymczasem teraz zarówno uczennice, jak i nawet kilka nauczycielek, przekonało się, że nie tylko Harry godny był zainteresowania. Można już było sobie wyobrazić te głośne westchnienia w salonach, skierowane do Sakio, Kaizume, czy nawet groźnie wyglądającego Kojiro, który zdawał się cały czas wodzić dookoła ostrożnym wzrokiem, wyszukującym wszelkie, nawet najdrobniejsze źródła zagrożenia.

Sama rodzina zdawała się niezbyt zwracać uwagę na to, iż jest w centrum zainteresowania całej szkoły.

- Mitte, Ha-chan! – zakrzyknął radośnie Toushi, wskazując na zaczarowany sufit. – Kirei!!

- Hai, chibi – odparł Harry, podnosząc brata w ramiona. Chłopczyk zapiszczał wesoło, oplatając szyję starszego chłopaka.

- Toushi, nie mogłeś zostawić w komnacie tego swojego plecaka? – spytał Sakio, wskazując na znajdujący się na plecach chłopczyka pluszowy plecak w kształcie lisa. Była to nieodłączna rzecz Toushiego, z którą nigdy nigdzie się nie rozstawał i w której przepastnych wnętrzach skrywał wiele dziwnych rzeczy.

Chłopczyk pokiwał energicznie głową.

- Iie! – rzekł z uporem. – Mój plecak!

- Wiem, skarbie. Ale naprawdę, nikt by ci go nie wziął, jakbyś zostawił go w pokoju.

- Iie!!

- Nie kłóć się z nim, Sakio – upomniała łagodnie syna Aiko. – Nikomu nie przeszkadza jego plecak, więc nie marudź.

Podeszli do głównego stołu, przy którym czekały już na nich wolne miejsca. Dumbledore, cały czas uśmiechając się promiennie, wstał i powitał ukłonem gości Hogwartu. Minęło już trochę lat od kiedy po raz ostatni miał okazję spotkać się z Mistrzynią Tokayashi, ale pamiętał jeszcze wiele rzeczy, których go nauczyła o kulturze Japonii.

- Witam państwa serdecznie w imieniu całej szkoły.

Ukłon został odwzajemniony, lekko ale z wyraźnym szacunkiem.

- Dziękujemy, Dyrektorze. Jesteśmy niezmiernie zaszczyceni pańską gościną – odparł Kaizume. Przytrzymał żonie krzesło, gdy ta siadała, pomógł Toushiemu usiąść i wtedy sam usiadł, mając po swojej lewicy Remusa.

- Moi drodzy – odezwał się do całej szkoły Albus. – Zauważyliście pewnie, że mamy wśród nas gości. Państwo Sageshima będą co jakiś czas przybywać do Hogwartu, gdzie uczy się w tym roku ich syn, Harry, dlatego też mam nadzieję, że przyjmiecie ich życzliwie i okażecie wszelką pomoc w orientowaniu się na terenie zamku. Dziękuję bardzo i życzę wszystkim smacznego.

- Czy oni zawsze się tak gapią? – spytał szeptem Sakio, mając na myśli uczniów, który wciąż spoglądali na główny stół szeroko otwartymi oczyma.

- Na początku niemal cały czas to robili, później im przeszło – odparł równie cicho Harry. – Najwidoczniej teraz znowu znaleźli powód, aby to robić.

- Teraz już wiem, jak się czują zwierzęta w ZOO – skwitował Sakio oschle.

- Wybaczcie, ale to przez to, że chyba żaden z nich nie widział jeszcze nigdy czarodziejów z Japonii – rzekł łagodnie Remus. – Jest to dla nich coś nowego.

- W to nie wątpię – mruknął Kojiro.

Posiłek pojawił się na stołach, co nareszcie odwróciło uwagę uczniów od gości, a skupiło ją na jedzeniu. Ponownie Wielka Sala rozbrzmiała gwarem rozmów i śmiechów, choć co jakiś czas ktoś rzucał w stronę głównego stołu ukradkowe spojrzenia.

- Dyrektorze – odezwał się w pewnej chwili. – Za trzy tygodnie mamy kolejną prezentację na wystawie, więc pewnie przez weekend Harry’ego nie będzie w szkole.

- Och, nie ma sprawy – odparł lekko Albus. – A skoro już mówimy o prezentacjach, to pytałem się już Harry’ego, ale powiedział, że to do państwa należy decyzja. Czy byłoby możliwe, aby przeprowadzić taki pokaz dla uczniów Hogwartu? Byłoby to coś nowego i sądzę, że przyniosło by im wiele dobrego.

Kaizume zerknął na Aiko, która skinęła głową.

- Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy tego zrobić – rzekł. – Co prawda będę musiał sprawdzić dokładnie kiedy mamy jakiś wolny termin, ale przypuszczam, iż jakiś na pewno się znajdzie.

- A co, jeśli można zapytać, robią państwo między pokazami? – zainteresowała się Minerwa.

Aiko zachichotała nieznacznie.

- Na nudę nie możemy narzekać. W przeszłości Kaizume był ambasadorem Japonii w Anglii, dlatego też jesteśmy dość dobrze znani w tutejszych kręgach politycznych i kulturowych. Kariery dyplomatycznej nie można ot tak po prostu rzucić, więc mamy pewne zobowiązania, które musimy wypełnić. Rzadko który wieczór mamy cały dla siebie, a i za dnia umówione są najróżniejszego typu spotkania i nie ograniczają się one jedynie do wystawy, której jesteśmy patronami.

- Czyli na nudę nie możecie narzekać – zauważył Remus.

- Niekiedy tak, ale niekiedy naprawdę pragnęlibyśmy mieć spokojne, ciche życie. Bycie dyplomatą na pewno zbyt dobrze nie wpływa na rodzinę i trzeba się bardzo starać, aby pogodzić te dwie rzeczy.

- Ja tam nigdy nie mogłem narzekać – stwierdził Sakio. – Przynajmniej udało nam się zobaczyć więcej świata, niż większość może marzyć. Poznaliśmy dużo wspaniałych ludzi i kultur i chociażby tylko dlatego nie żałuję.

- Nie mówiąc już o tym, że często dzięki temu mogłeś urwać się ze szkoły – wytknął Harry.

- Hej, otouto, po czyjej ty jesteś stronie? – obruszył się Sakio.

Harry zastanowił się chwilę.

- Chyba po swojej – stwierdził wreszcie.

- Chłopcy, dajcie spokój. Oboje urywaliście się ze szkoły równie często, ale sądzę, że nawet wyszło wam to na dobre. Na pewno nie znaleźlibyście w książkach tego wszystkiego, co dowiedzieliście się sami.

- Wielu z tych rzeczy nawet nie ma w książkach – rzekł Harry z przekornym uśmieszkiem.

- Bo to jest prawdziwa ironia losu i swoisty paradoks, że pomimo całej wiedzy zawartej w książkach, nie nauczysz się z nich tego, co przynosi ci samo doświadczenie. Nie nauczysz się z nich życia – zauważył Kojiro, ani na chwilę nie podnosząc wzroku znad konsumowanego posiłku. Zupełnie, jakby nie spodziewał się, że jego słowa zostaną usłyszane. – Nie są one w stanie przekazać uczuć, ani zastąpić ekscytujących przeżyć. Te jesteś w stanie poznać jedynie dzięki własnej inicjatywie i podjętym decyzją, niezależnie od tego czy będą one dobre czy złe.

- Ale przecież wiedza z książek może pomóc w zdobywaniu doświadczenia – zaoponowała ostro Minerwa. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze z zapartym tchem pochłaniała kolejne książki, aby dowiedzieć się z nich jak najwięcej, stać się mądrzejszą. Książki były dla niej ucieleśnieniem wiedzy i stwierdzenie, iż mogłoby być inaczej, uważała za swoistą herezję. – Jak masz je zdobywać, jeśli nie znasz podstaw, jeśli nie potrafisz rozpoznać poszczególnych faktów? Musisz się uczyć, aby zrozumieć to, co się dokoła ciebie dzieje.

Kojiro uniósł swoje ciemne oczy, które potrafiły jednym spojrzeniem z niezwykłą łatwością wzbudzić w przeciwniku strach i pałać gniewem tak intensywnym, że wszyscy schodzili mu z drogi. Teraz jednak nie było w nich gniewu, raczej obojętność z nieznaczną domieszką zainteresowania.

- Uczono mnie zawsze, że mógłbym przeczytać wszystkie mądre książki świata, a i tak byłbym głupcem – rzekł spokojnie. – Żaden człowiek w ciągu swojego życia, nawet wydłużonego dzięki magii, nie jest w stanie poznać wszystkich tajemnic świata. Zawsze będzie miał jakieś pytania do postawienia, tezy do wysunięcia i kolejne zjawiska do zbadania. Książki mogą pomagać, ale nie powinny powstrzymywać przed własnym eksperymentowaniem. Niemożliwym jest bowiem, zamknięcie w nich całej wiedzy ludzkości, gdyż pewnych rzeczy nie da się po prostu napisać. Trzeba je przeżyć. Świat jest zmienny i dzięki temu każde pokolenie ma szansę nauczenia się od niego czegoś nowego, czego jeszcze nikt nie wie. Przychodząc na świat, zostaliśmy przyjęci do wielkiej, niekończącej się szkoły i to świat lepiej od jakiejkolwiek książki przekazuje nam wiedzę.

Po jego słowach zapadła dość głęboka cisza.

- Kojiro od czasu do czasu wpada w filozoficzne nastroje – powiedziała Aiko, uśmiechając się łagodnie. – Czasami dochodzę do wniosku, iż jest to cecha charakterystyczna dla jego klanu.

- Klanu? – zdziwił się Syriusz.

- Tak. Należę do klanu Ryuujin, czyli Boskiego Smoka. – wytłumaczył Kojiro. – Prawie każdy mag w Japonii pochodzi z jakiegoś klanu, lub został przezeń adoptowany. Dzięki temu czuje się bezpieczniejszy i ma poczucie przynależności do rodziny. Klan troszczy się o niego, ale również wymaga przestrzegania klanowego kodeksu.

- Czyli w pewien sposób zabezpieczacie się przed szalonymi czarodziejami, błąkającymi się bez celu po waszym kraju – skwitował Snape, ani na chwilę nie tracąc z twarzy swoje charakterystycznego grymasu.

- Można tak to określić – przytaknął Kaizume. – Ale, proszę nie mówcie na nas czarodzieje.

- Jak to? – zdziwił się Remus. – Przecież posiadacie dar magii, więc automatycznie jesteście czarodziejami, prawda?

- Nie jesteśmy nimi – odparł Kaizume. – I nawet to określenie zbytnio do nas nie pasuje. Prędzej już można byłoby nas nazwać magami, ale że w języku japońskim jest dużo różnych określeń na to słowo, a i w naszej kulturze mamy całe mnóstwo rodzajów magów, nie jest to takie łatwe, jakby się wydawało. W sumie chyba najbardziej odpowiednie byłoby onmyouji. Jest to mag-kapłan, posiadający zarówno dar magii jak i zdolności do komunikowania się z bogami i duchami.

Profesorowie popatrzeli po sobie.

- Trochę to zagmatwane – zauważył Syriusz sceptycznie.

- Pewnie dla kogoś z zewnątrz może się to wydawać nieco dziwne. Przyznaję. Ale chyba zauważyliście jak bardzo nasza magia różni się od waszej. – Wszyscy bez wyjątku przytaknęli. – Nie używamy różdżek, ani zwykłych zaklęć. Magia jest dla nas czymś, co niezmiernie szanujemy, a nie wykorzystujemy na każdym kroku, dla ułatwiania sobie życia. Jest to zaszczyt i dar bogów, którym należy rozsądnie rozporządzać.

- To gdzie cała zabawa? – jęknął zawiedziony Syriusz. – Jak nie można używać magii frywolnie, to musi wam być strasznie nudno.

- Nie każdy jest takim lekkomyślnym głupcem, jak ty, Black – syknął Snape.

- Za to ty, Snape, chyba połknąłeś w dzieciństwie kij, bo jesteś taki sztywny – odciął się Syriusz.

Kaizume westchnął.

- Nie zrozumiecie tego, dopóki nie poznacie dokładnie naszej kultury.

- Zapewne tak właśnie jest – odezwał się cicho Albus. – Nasze kultury strasznie się różnią, przez co trudno nam się nawzajem zrozumieć. – Uśmiechnął się promiennie. – Ale to jest właśnie piękne. Inaczej byłoby na tym świecie okropnie nudno.

Dalsza dyskusja została beztrosko przerwana przez nie przejmującego się rozmową dorosłych Toushiego. Chłopczykowi najwyraźniej nudziło się i niezauważony przez nikogo, zsunął się z krzesła, przeszedł pod stołem, po czym usiadł na stopniu podwyższenia. Zdjął plecak i z zadowoleniem zaczął w nim czegoś szukać.

- Ha-chan! – zawołał wesoło, gdy wreszcie znalazł to, co okazało się być niedokończoną bransoletką. Ściskając ją, wrócił do stołu, aby pokazać bratu z wielką dumą swoje dzieło. – Popatrz! Udało mi się!

Harry uśmiechnął się do niego i przyjrzał bransoletce. Widać było, że nie została wykonana z wielką wprawą, bo plecionka w niektórych miejscach była strasznie luźna, a gdzieniegdzie tak mocna, że aż sztywna. Ale nie umniejszało to faktu, że jak na dzieło wykonane ręką dziecka, była dość dokładna.

- Piękna – pochwalił Harry po japońsku.

- Bardzo się starałem – zachichotał radośnie chłopczyk.

- Widzę. Jak masz jeszcze jakieś nici, to pokażę ci pewną sztuczkę.

Toushi pokiwał energicznie głową i pobiegł do swojego plecaka.

- Teraz patrzcie uważnie – rzekł Sakio z krzywym uśmiechem. – Będziecie świadkami tego, co w swoim niewielkim plecaczku wszędzie nosi Toushi.

I rzeczywiście dziecko zaczęło beztrosko wyciągać z lisiego plecaka coraz to nowsze rzeczy. Książki, kredki, jakieś pudełeczka i piłeczki, gameboy'a, paczki cukierków, maskotki, a nawet kamienie, które prawdopodobnie dla niego posiadały jakąś nieokreśloną bliżej wartość. Aż dziw było, że to wszystko mieściło się w takim małym plecaku i że dziecko było w stanie go udźwignąć.

- Po co on to wszystko ze sobą nos? – zadziwił się Remus.

- Sami chcielibyśmy to wiedzieć – mruknął Harry zrezygnowanym tonem. – Po długim zastanawianiu się, doszliśmy do wniosku, że Tou-chan ma naturę chomika, który lubi swoją własność nosić ze sobą.

- Całe szczęście, że ten jego plecak nie waży tyle, ile powinien, z całą tą zawartością – dodał Sakio.

Toushi odnalazł woreczek z kolorowymi nićmi.

- Ha-chan, mam! – zawołał.

Harry odetchnął głęboko.

- Państwo wybaczą, dla mnie nadszedł czas poćwiczyć swoją cierpliwość – i z tymi słowy wstał od stołu.

- Powodzenia – roześmiał się Sakio. – Ja skapitulowałem, zobaczymy jak ty długo wytrzymasz.

Harry wzruszył ramionami.

- Chodźmy, Tou-chan – Pomógł bratu schować wszystkie rzeczy z powrotem do plecaka, uniósł go potem w ramiona i razem wyszli z sali.

- Dobra, zaczynam przyjmować zakłady, ile wytrzyma Hari w starciu z Toushim – rzucił żartem Sakio. Aiko spojrzała na niego z wyrzutem.

- Mógłbyś mieć więcej wiary w swojego brata.

- Ależ mam, mamo – odparł potulnie Sakio. – Po prostu znam Toushiego.

- Oj, on jest przesłodkim dzieckiem – powiedział Albus z uśmiechem. – Bardzo rezolutnym, pragnąłbym dodać.

- Tak, a wygląda jak aniołek, prawda? – prychnął Sakio. – Można by się pomylić.

- Może być w najbliższym czasie nieco drażliwy – zauważyła Aiko. – Za tydzień jest pełnia księżyca.

Sakio skrzywił się, przypominając sobie te wszystkie gwałtowne zmiany nastrojów swojego małego braciszka.

- Pełnia? – spytał z niepokojem Remus, wyraźnie blednąc na twarzy. – Czy on jest… wilkołakiem?

Sageshima spojrzeli na niego zdziwieni.

- Nie, nie jest wilkołakiem – rzekł Kaizume. – Pewnie wyda się wam to dość niesamowite, ale Toushi jest demonem.

- Co takiego?!

- Dokładniej mówiąc lisim demonem, czyli youko. Wiedzieliśmy o tym już w chwili, gdy go adoptowaliśmy i w sumie nie ma to żadnego wpływu na nasze życie. Ale czasami trudno wytłumaczyć takiemu małemu dziecku jak on, że w niektóre dni miesiąca musi się oszczędzać.

- Zwłaszcza, gdy musi pić specjalne mleko – westchnęła Aiko, a widząc nierozumiejące spojrzenia profesorów, dodała. – Młode youko potrzebują specjalnego pożywienia podczas pełni i gdyby Toushi był wśród swoich pewnie piłby mleko jednej z samic. Niestety nie mamy takiej możliwości i musimy mu podawać zwykłe mleko z dodatkiem odpowiednich mikroelementów. Ku jego wielkiemu niezadowoleniu.

Remus, wciąż wyglądający na zasmuconego, przytaknął i nawet zdołał uśmiechnąć się lekko.

- Ma szczęście, że trafił na takich kochających ludzi – szepnął. – U nas większość dzieci, obłożonych klątwą wilkołaka czy jakąkolwiek inną nie ma co na to liczyć. Wszędzie albo natrafiają na strach, albo na wrogość skierowaną przeciwko sobie.

Aiko przyjrzała mu się uważnie. Poczuła, jak jej dar odzywa się słabo, ale jeszcze nie na tyle, aby mogła dokładnie zinterpretować jego głos. Coś w tym słabym, schorowanym mężczyźnie wzbudzało w niej ciepłe uczucia, a jednocześnie kazało jej zachować względną ostrożność. Na pewno nie miało swoich źródeł w charakterze czarodzieja, gdyż już te kilka chwil, które spędziła w jego towarzystwie wystarczyło jej, aby poznać go na tyle, że upewniła się, iż nie byłby w stanie zrobić nikomu świadomie i z rozmysłem krzywdy. Tak więc, musiało to dotyczyć czegoś głębszego, co Remus skrzętnie ukrywał.

Położyła mu delikatnie dłoń na ramieniu, zwracając na siebie spojrzenie jego złocistych oczu.

- U nas większość ludzi przyzwyczajona jest zarówno do demonów jak i do wszelkiego rodzaju łaków, toteż mało kto się ich boi. Oczywiście, zdarzają się wypadki, jak wszędzie, gdzie ktoś zostanie zaatakowany przez taką zdziczałą lub rozwścieczoną istotę, ale nie na tyle często, aby wzbudzić w ludziach jakieś uprzedzenia.

- Miło to słyszeć – odparł Remus. – Możemy mieć tylko nadzieję, że u nas też tak kiedyś będzie.

- Aby to osiągnąć trzeba dużo pracy i dobrych chęci od oby stron – rzekł Kojiro. – Niczego nie ma się za darmo.

Kiedy kolacja wreszcie dobiegła końca i większość uczniów jak i nauczycieli rozeszła się do swoich komnat, Remus wraz z Syriuszem podeszli do państwa Sageshima. Przy świadkach nie chcieli zbytnio zwracać się z prośbą, którą do nich mieli, woląc załatwić to bez świadków.

- Przepraszam – zagadnął.

- Tak? – Kaizume i Aiko odwrócili się ku nim, zatrzymując się.

- Mielibyśmy do państwa prośbę – zaczął Remus.

- Wiemy, że państwo są rodziną Harry’ego, ale mamy nadzieję, że nie zabronicie mu w przyszłości utrzymywać kontaktów z nami – kontynuował za przyjaciela Syriusz, sądząc po wyrazie twarzy, nieco zakłopotany. – Harry jest moim chrześniakiem i niezmiernie mocno zależałoby mi na tym, abyśmy się zaprzyjaźnili. Ale trochę trudno to osiągnąć, nie znając go w ogóle.

- To całkiem zrozumiałe – rzekł Kaizume, powoli domyślając się o co chodzi.

- Dlatego też zastanawialiśmy się, czy nie mogliby nam państwo pomóc – powiedział Remus. – Może moglibyście nam opowiedzieć o dzieciństwie Harry’ego, jaki on jest, czym lubi się zajmować. Bylibyśmy wam za to niezmiernie wdzięczni.

Kaizume wymienił z żoną spojrzenia, na które ona odpowiedziała delikatnym uściskiem jego dłoni.

- Nie musicie się obawiać, nie zamierzamy wzbraniać Harry’emu kontaktów z wami. Ale pod warunkiem, że już nigdy nie potraktujecie go tak, jak na początku.

- Oj, to już obiecaliśmy samemu Harry’emu i bynajmniej nie zamierzamy łamać tej obietnicy – zapewnił ich Syriusz.

- Miło mi to słyszeć – odparł Kaizume. – A co do waszej prośby. To może spotkalibyśmy się jutro na podwieczorku w naszych pokojach. Będziemy wtedy mogli spokojnie porozmawiać, a mam wrażenie, że taka rozmowa nam wszystkim się bardzo przyda.

Słysząc to, Remus i Syriusz poczuli, jakby wielkie kamienie spadły im z serc. Wszelkie obawy, jakie do tej pory odczuwali zmniejszyły się znacznie, a to było wystarczające, aby poprawić im skutecznie humory.

- To wspaniały pomysł – ucieszył się Remus.

- W takim razie jesteśmy umówieni – skwitowała z uśmiechem Aiko. – A na razie życzę wam spokojnej nocy.

- Nawzajem – odparł Syriusz.

Jeszcze przez chwilę patrzeli za wychodzącą z Wielkiej Sali parą, nie mogąc się wprost nacieszyć, że tak łatwo im poszło. Obawiali się, że może, z powodu ich wcześniejszego zachowania wobec Harry’ego, ich prośba nie zostanie dobrze przyjęta. W końcu Sageshima mieliby do tego pełne prawo. A jednak nie zrobili tego, a nawet sami wydawali się zadowoleni z tego pomysłu. Kaizume miał chyba rację, mówiąc, iż taka rozmowa jest im niezmiernie potrzebna. Może jak poznają się nieco bliżej, może minione lata przestaną tak dzielić.





ROZDZIAŁ 21

 

Harry wyszedł z kąpieli akurat w chwili, gdy Salazar obwieścił, że ma gościa. Zdziwiony, otulił się szlafrokiem i poszedł zobaczyć, kto o tej godzinie może do niego przychodzić. Toushiego odprowadził wcześniej do komnat rodziców i życzył im dobrej nocy. Kojiro spotkał po drodze, dowiedziawszy się na pocieszenie, że pobudka będzie wcześnie rano, gdyż mężczyzna chciał przeprowadzić tuż po śniadaniu trening. Słysząc to, Harry westchnął rozdzierająco i wrócił do siebie.

A teraz właśnie w drzwiach do jego pokoju stał Sakio. W piżamie i w szlafroku, z włosami spiętymi na noc, aby się nie poplątały.

- Hej, braciszku! Chyba nie zamierzasz iść już spać?

Harry zachichotał, kiwając z rezygnacją głową.

- Sam nie wiem, może powinienem – odparł lekko. – Kojiro już zapowiedział wczesny trening.

Sakio jęknął.

- O rany! A sądziłem, że pośpię trochę.

- Chciałbyś! – prychnął Harry. Wrócił do łazienki po ręcznik i zaczął nim energicznie suszyć włosy.

- No cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz zarwę nieco noc – westchnął Sakio. Rozsiadł się na łóżku i przycisnąwszy poduszkę do piersi, spoglądał, jak brat męczy się z włosami. – ChoDŹ tutaj, pomogę ci.

- Dzięki. – Harry siadł przed nim, podczas gdy Sakio zaczął powoli i cierpliwie rozczesywać długie pasma włosów. Było to tak przyjemne uczucie, że pozwolił swoim powiekom opaść i pewnie odpłynąłby w sen, gdyby nie lekki kuksaniec od brata.

- Nie zasypiaj, otouto.

- Nic nie poradzę, że mnie to odpręża – szepnął. – Masz magiczne dłonie, Sa-chan.

Chłopak roześmiał się cicho.

- Zmienisz zdanie, jak spotkasz kogoś tylko dla siebie. Wtedy ten ktoś będzie miał magiczne dłonie.

- Przypuszczasz, że twój Lucjusz ma magiczne dłonie? – spytał przez ramię Harry.

- Oj, na pewno! – odparł Sakio. – I założę się, że są przyjemnie miękkie. – Uśmiechnął się z rozmarzeniem, wyobrażając sobie dotyk tych cudownych dłoni na swym ciele. Już na samą myśl poczuł przypływ podniecającego gorąca. – Dobra, zmieńmy temat, bo będę musiał wziąć zimny prysznic, a nie lubię tego przed snem.

Harry roześmiał się.

- A co robisz w nocy, jak ci się przyśni? – zapytał przekornie.

- Nie będę o takich rzeczach mówił – wydukał Sakio, czerwony jak buraczek. Co prawda, rzadko kiedy miał przed bratem jakieś tajemnice, ale trochę trudno było mu mówić o swoich snach o Lucjuszu. Zwłaszcza, że najprawdopodobniej na zawsze miały pozostać tylko snami. Inaczej czułby się, jakby miał choć cień nadziei, że się spełnią. A tak wolał mówić o tym jak najmniej.

Czym prędzej dokończył rozczesywanie włosów brata i zaplótł je w luźny warkocz.

- A co z tobą, braciszku? – zainteresował się, próbując zmienić temat. – Pojawił się ktoś na twoim horyzoncie zainteresowania? O nikim nie mówisz z większym zainteresowaniem, ale może po prostu trzymasz to w tajemnicy.

- Raczej nikogo nie ma – mruknął Harry, rozciągając się na łóżku obok brata.

- Naprawdę? Przecież na pewno wzbudzasz zainteresowanie, więc na brak adoratorów raczej nie powinieneś narzekać – zdziwił się Sakio.

- Adoratorzy to jedno, a prawdziwa miłość to całkiem co innego. Poza tym, większość tutaj myśli, że mnie zna, a w rzeczywistości zna jedynie wizerunek, który opisali w gazecie. Oni chcą wybawcę świata czarodziejów, chłopca-który-przeżył, Harry’ego Pottera. Nikt z nich nie zwraca uwagi na Hariego Sageshimę, więc nie mamy raczej o czym mówić.

Sakio przytulił Harry’ego.

- Nie martw się, jeśli tak myślą, to nie wiedzą co tracą.

Po chwili pokój wypełniła delikatna, niezwykle smutna melodia. Dźwięk skrzypiec, na których była wygrywana, zdawał się drżeć na granicy łez. Miało się wrażenie, że za chwilę się rozpłacze.

- Co to takiego? – zapytał zdziwiony Sakio, rozglądając się po pokoju.

- To jest prawdziwa zagadka Hogwartu – odparł Harry, po czym dodał, widząc zainteresowane spojrzenie brata. – To gra tutejszy mistrz eliksirów, ten, którego poznałeś dzisiaj na uczcie.

- Ten cyniczny, opryskliwy, z dość nieprzyjemnym charakterem i wyglądem facet?! Raczysz żartować!

- Bynajmniej – rzekł Harry. – To właśnie on. Możesz być pewien, że ja też nie mogłem w to uwierzyć. Po prostu nie mieści mi się w głowie, że ktoś taki, może być zdolny do tworzenia takiej pięknej muzyki.

- Jest to niemal niemożliwością – zakrzyknął Sakio.

- Zgadzam się, a mimo wszystko, to właśnie on gra. Salazarze, możesz do nas przyjść?

Na obrazie nad kominkiem pojawił się mężczyzna, witając obu chłopców łagodnym uśmiechem.

- Co się stało, moje dzieci? Sądziłem, że już śpicie.

- Trochę za wcześnie dla nas na sen – odparł Harry, uśmiechając się krzywo. – Mój brat właśnie dziwi się temu, kto tak gra na skrzypcach.

- Ach! – roześmiał się lekko Salazar, a leżący mu na kolanach wąż zdawał się mu wtórować. – Kolejna ofiara złudnego wizerunku profesora Snape’a.

- A żebyś wiedział – skwitował Sakio. – Mając do czynienia z tym mężczyzną na co dzień, nigdy bym nie posądził go o taki talent.

Salazar pokiwał smętnie głową, a jego srebrne oczy zdawały się przygasnąć.

- Lepiej na początku zostać miło zaskoczonym, niż później się przykro rozczarować – szepnął poważnie. Shizir uniósł głowę i widząc smutek swego pana, uniósł się, by swoim delikatnym językiem musnąć policzek Salazara. Bolało go, że jego przyjaciel wciąż cierpi z powodu tej wielkiej niesprawiedliwości, którą wyrządzono mu tyle wieków temu.

- Nie smuć się, przyjacielu – wysyczał ciepło, oplatając się wokół szyi mężczyzny, aby być jak najbliżej. – Powinieneś w końcu zapomnieć. On nie był ciebie wart.

- Tylko, że trudno zapomnieć krzywdę, którą ci wyrządzono niesprawiedliwie – szepnął w języku węży Salazar.

Harry nie powiedział nic. Rozumiał ich, ale nie uważał, aby to była dobra pora pytać o coś, co najwyraźniej było sprawą osobistą. Nie mógł się nie przyznać, że go to nie interesuje, ale może kiedy indziej będzie miał okazję się dowiedzieć. Przykro mu było jednak patrzeć, jak czarodziej, którego zdążył już polubić, nosi w sobie tak bolesne rany, że nawet po tak długim czasie są one w stanie zniszczyć mu humor.

- Przyjemnie jest słuchać jak gra, zwłaszcza tuż przed snem – rzekł Harry, próbując odegnać przygnębiający nastrój, który zdawał się pojawić znikąd. – Jego muzyka jest przyjemnie kojąca.

- Nie dziwię ci się – zachichotał Sakio. – Chyba będę się już zbierał do siebie. Lepiej żebym się wyspał, skoro mamy mieć ranny trening.

- Zostań, prześpimy się w jednym łóżku – zaoponował Harry. – Jest ono wystarczające duże, abyśmy się zmieścili, a przy okazji nie zaryzykujesz przyłapania na korytarzu, zwłaszcza, że jest już po godzinie nocnej.

- W sumie czemu nie – stwierdził Sakio, ściągając szlafrok i wsuwając się pod kołdrę.

- W takim razie, życzę wam, chłopcy, spokojnej nocy – rzekł Salazar i zniknął z obrazu nad kominkiem.

- Tobie również – zawołał za nim Harry.

Noc jednak, pomimo wszelkich życzeń Salazara i uspokajającej muzyki skrzypiec Severusa, wcale nie minęła spokojnie. A przynajmniej nie dla Harry’ego.

Jak tylko zasnął, jego sen wypełniły obrazy, które były za bardzo realistyczne i zbyt okrutne, aby być wytworem jego własnego umysłu. Znowu miał wrażenie, jakby był nieobecnym świadkiem wydarzeń, które rozgrywały się na jego oczach.

 

Stał w sali, którą doskonale pamiętał z poprzednich wizji. Tak samo, jak poprzednio wypełniały ją okutane w czarne szaty postacie, z twarzami zakrytymi przez białe maski. Na tronie zaś siedziała ta sama paskudna postać. Jej krwistoczerwone oczy przerażały Harry’ego dogłębnie. Nie było w nich miejsca na inne uczucia poza gniewem, nienawiścią i przemożną chęcią szerzenia okrucieństwa. Była to postać, która utożsamiała wszystkie najgorsze koszmary, stając się personifikacją czystego zła.

Jednak tym razem wizja ukazała mu coś nowego. U stóp tronu siedziała kobieta. Na pierwszy rzut oka niezwykle piękna i będąca w stanie jednym spojrzeniem swych błękitnych oczu zniewolić każdego mężczyznę. Jej osnuta w czerń postać była niezwykle smukła, a długie włosy opadały na ramiona złotymi pasmami. Tak, można by ją nazwać uwodzicielsko piękną, gdyby nie jeden mały, acz znaczący szczegół. Jej pięknej twarz ani na chwilę nie opuszczał pogardliwy grymas, wykrzywiając ją w bardzo nieprzyjemny sposób. Ale dla Harry’ego najbardziej odrażający był fakt, że kobieta ta spoglądała z niewysłowionym uwielbieniem i miłością na siedzącego nad nią potwora. Jej oczy wypełniało coś, co można było nazwać miłością, gdyby nie była tak wynaturzona. Szczupła dłoń kobiety spoczywała na kolanie postaci w czułym geście.

Tymczasem przed tronem klęczała inna, skulona rozpaczliwie postać. Wyraźnie widać było, że drży.

- Powiedz mi, niby dlaczego miałbym ci dalej wybaczać twoją niekompetencję? – spytał potworny mężczyzna z tronu, z wyraźnym zniecierpliwieniem w głosie. – Nie pierwszy raz zawodzisz mnie. A na dodatek, nie potrafisz wykonywać najprostszych zadań. Chyba już dawno powinienem się ciebie pozbyć, przynajmniej nie musiałbym się wtedy wstydzić za twoją głupotę.

- B…Błagam, mój panie… Daj mi jeszcze jedną szansę… Błagam… - wydukała ofiara.

- Daj mi chociaż jeden dobry powód – rzekł groźnie potwór, zaczynając się niby od niechcenia bawić różdżką.

- T… To nie moja wina, panie – jąkał skulony mężczyzna. – Dumbledore wszędzie ma swoich agentów, zdaje się zawsze być kilka kroków przed nami. A na dodatek ten Harry Potter…

- Crucio!!!

Jedno słowo wystarczyło, aby mężczyzna zaczął wyginać się spazmatycznie, wykrzykując swój ból na ile tylko było w stanie jego gardło.

Potwór na tronie i siedząca przy nim kobieta, spoglądali na to z lodowatą satysfakcją.

- Nie wypowiadaj przy mnie tego imienia! Jestem Lordem Voldemortem i nie zniosę brzmienia nazwiska Potter. Ten bachor jeszcze popamięta mój gniew, będzie żałował dnia, w którym się urodził – warknął Mroczny Lord. Po chwili spoglądania na męki poddanego, zdjął z niego klątwę, wciąż czerpiąc satysfakcję z jego jęków. – A jeśli chodzi o to, że Dumbledore zawsze zdaje się wiedzieć, co planujemy, to jest to naprawdę niepokojące. Zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie mamy wśród nas małego szpiega, któremu wydaje się, że może nas oszukiwać. Co ty na to, moja droga Narcyzo? – ostatnie słowa zwrócił do kobiety u swoich stóp. Ta spojrzała na niego z uwielbieniem, po czym uśmiechnęła się krzywo.

- Panie mój, wybacz mi moją śmiałość, ale powinieneś poddać wszystkich próbie – rzekła spokojnie kobieta, choć pewnie musiała zdawać sobie sprawę, że sporo ryzykuje, mówiąc tak otwarcie. – Niech udowodnią, jak bardzo są tobie oddani.

Voldemort przez chwilę przyglądał jej się z zaciekawieniem, jakby zastanawiając się, czy ma rzucić jakieś zaklęcie, czy też jej darować. W końcu roześmiał się głośno.

- Ach, moja droga! Twojego oddania chyba nie muszę poddawać próbie, prawda?

- Jestem ci wierna całą sobą – odparła potulnie Narcyza, spuszczając wzrok w głębokiej potulności.

- W to nie wątpię – prychnął Voldemort i Harry’emu zrobiło się niedobrze, gdy pojął o czym ten potwór mówi. Niemal poczuł wzbierające w nim mdłości. – Ale masz rację, trzeba przetestować moich poddanych i srogo ukarać tych, którzy odważą się mnie zdradzić. A zaczniemy od jednego zdrajcy, który cudem zdał się mi umknąć. Mój drogi Marasmusie!

Z tłumu postaci wyszedł mężczyzna, kłaniając się nisko i ze szczerym oddaniem.

- Czym mogę ci służyć, mój panie? – odezwał się zza maski głęboki, przeszywający chłodem głos.

- Mam dla ciebie misję – rzekł Voldemort. – A znając cię dość dobrze, jestem pewien, że sprawi ci ona wiele przyjemności. Chcę, abyś pozbył się raz na zawsze tego twojego spodlonego szczeniaka. I chcę, aby cierpiał, bardzo cierpiał. Niech Dumbledore mocno odczuje jego stratę, skoro tak bardzo mu na nim zależy. Rozumiemy się?

Harry mógł się założyć, że pod maską na usta mężczyzny wypływa uśmiech.

- Tak, mój panie.

- Cieszy mnie to. Będę czekał z niecierpliwością na rezultaty. A zanim się rozejdziecie… Crucio!

 

Harry wyrwał się z krzykiem z objęć koszmaru. Siadł na łóżku, łapiąc rozpaczliwie powietrze i czując jak dreszcze stłumionego bólu przechodzą przez całe jego ciało. Było mu zimno, tak przeraźliwie zimno, a mimo to, czuł na czole kropelki potu.

Podskoczył z krzykiem, gdy poczuł na ramieniu delikatny dotyk czyjeś dłoni.

- Ha-chan? – odezwał się mocno zaniepokojony Sakio, spoglądając na brata i próbując się nie krzywić na widok rozkojarzonego, niemal szalonego spojrzenia młodszego chłopaka.

- Oniisan? – wyszeptał z trudem Harry, jakby niedowierzając.

- Tak, braciszku, to ja – odparł Sakio. Zbliżył się powoli, nie chcąc jeszcze bardziej przestraszyć brata, po czym objął go delikatnie. Oddech Harry’ego powoli uspokajał się, a jego głowa oparła się ciężko na ramieniu Sakio, który jęknął, czując chłód skóry brata. – Kami-sama, jesteś lodowaty!

Czym prędzej sięgnął po kołdrę i otulił nią Harry’ego. Delikatnie gładził jego włosy, doskonale wiedząc, jak bardzo on to lubi i jak skutecznie go to uspokaja.

- Śnił ci się koszmar? – spytał w końcu po dłuższej chwili.

Harry skinął tylko nieznacznie głową.

- Musiał być naprawdę potworny – stwierdził.

- I był – szepnął Harry. – I co gorsza, nie po raz pierwszy śniło mi się coś podobnego.

Sakio odsunął się nieznacznie i przyjrzał się z niepokojem twarzy Harry’ego.

- Miałeś już podobne sny?

Harry skinął nieznacznie głową.

- Nigdy nie są takie same, ale zawsze są pełne chłodnego okrucieństwa – wyjąkał słabo. – Zawsze widzę zamaskowane postacie, które klęczą przed tronem, na którym zasiada sam Voldemort.

- Ten facet, którego podobno pozbyłeś się, będąc niemowlakiem? – spytał z niedowierzaniem Sakio.

- Ten sam. Śnię o tym, jak przepytuje swoich poddanych, by dręczyć ich za najmniejszą głupotę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ich ból jest moim bólem. Czuję jak przeszywa mnie, spazmami przepływając przez moje ciało. To jest potworne!

Ponownie z oczu popłynęły mu łzy. Załkał, przywierając do Sakio w rozpaczliwym żalu. Nie chciał śnić takich potwornych rzeczy. Wolałby już w ogóle nie mieć snów, niż w każdym widzieć kolejne okropności. Nie potrafił tego znieść.

- Mówiłeś o tych snach komukolwiek?

- Nie – odparł cicho Harry. – Nie chcę żeby jeszcze bardziej dziwnie się na mnie patrzyli. Już teraz albo jestem uznawany za wybawcę świata, albo też nienawidzony z powodu mojej sławy. A jakby wyszło na jaw, że jeszcze śnię o człowieku, którego wszyscy tutaj się boją, wzięto by mnie za co najmniej nieuleczalnie chorego wariata. Nie, nie chcę, aby ktokolwiek się dowiedział o moich snach.

- Ale nie możesz sam ich znosić – zaoponował Sakio. – Oni tu muszą mieć jakiś eliksir, czar, cokolwiek, co byłoby w stanie powstrzymać te sny. Przecież nie możesz się tak męczyć, bo się w końcu wpędzisz w chorobę.

Harry pokiwał przecząco głową.

- Na razie daj z tym spokój. Jak zacznę miewać je każdej nocy, to obiecuję, że komuś o tym powiem.

- Harry…

- Proszę cię, Sa-chan – szepnął Harry, spoglądając na brata błagalnie. – Zrób to dla mnie.

Sakio przez dłuższą chwilę miał ochotę powiedzieć “nie” i pójść natychmiast do rodziców, z zamiarem powiedzenia im o wszystkim. W końcu od czegoś takiego mogła stać się Harry’emu krzywda, a co jak co, ale on, będąc jego bratem nie mógł na to pozwolić. Jednak z drugiej strony, rozumiał Harry’ego. Widział, jak się na niego patrzyli tutejsi ludzie i bynajmniej mu nie życzył, aby to się jeszcze nasiliło.

- Dobrze – rzekł w końcu zrezygnowany, po czym szybko dodał. – Ale jak tylko zauważę, że to ci szkodzi…

- Rozumiem – przerwał mu Harry, obejmując go mocno. – Cieszę się, że mam takiego brata.

Sakio zaskoczyło nieco to nagłe wyznanie, ale po chwili uśmiechnął się nieznacznie i odwzajemniając uścisk, szepnął.

- Nie ty jeden, otouto.

 

--o0o--

 

Lucjusz z wdziękiem wyszedł z kominka w gabinecie Dumbledore, choć jego samopoczucie wcale do tego nie pasowało. Najchętniej wpadłby z hukiem i z miejsca zażądał swojego, nie słuchając nikogo. Jednak lata praktyki i doświadczenia nauczyły go, że: po pierwsze nie wypada tak postępować, bo i tak efekty mogą być marne, a wstydu można sobie narobić ogromnego; po drugie Albus Dumbledore nie był osobą, na której robiły większe wrażenie takie wybuchy. Ten starzec był tak efektownym manipulatorem, że obojętnie co by się nie zrobiło i powiedziało, on i tak zawsze wychodził na swoje, w dodatku w pełnej chwale, podczas gdy wszyscy dookoła mieli wrażenie, że zostali umiejętnie oszukani. Lucjusz już dawno stwierdził, że w przypadku dyrektora Hogwartu nie ma się co ekscytować, czy też denerwować, bo i tak nic to nie da, poza ogromnym uczuciem irytacji.

Szybko otrzepał tą odrobinę sadzy, która przyczepiła mu się do ubrania podczas podróży. Kiedy uniósł wzrok, dostrzegł Albusa schodzącego po schodkach z prywatnej biblioteki. Nawet pomimo późnej pory, wyglądał tak samo ekscentrycznie, jak zazwyczaj, mimo iż zamiast dziennej szaty miał na sobie ogniście czerwony szlafrok w błyszczące i na dodatek uśmiechające się gwiazdki. Lucjusz skrzywił się, ale przemilczał ten fakt, przypominając sobie, że ma ważniejsze sprawy.

- Witaj, Lucjuszu – powitał go z uśmiechem Albus. – Co cię do mnie sprowadza o tak późnej porze?

- Nasz wspólny znajomy – odparł chłodno Lucjusz i niemal natychmiast radosny błysk w oczach dyrektora przygasł. Usiadł za biurkiem i oparł głowę na dłoniach.

- Było spotkanie – bardziej stwierdził, niż zapytał Albus.

- Tak. I nie spodoba ci się to, co się na nim działo. – Przez następne kilkanaście minut Lucjusz zdawał dokładną relację. Nie lubił tego robić, gdyż musiał na nowo przeżywać te wszystkie okropności, które oglądał własnymi oczyma. Jednak nie było innego wyjścia. Podejmując się roli szpiega, wiedział na co się decyduje i jeśli dzięki temu Mroczny Lord miał zginąć, to mógł to jakoś przeżyć.

Dla Albusa nie była to także przyjemna chwila. Zwłaszcza, że w jej czasie odczuwał bardziej niż kiedykolwiek porażkę, jaką było dla niego powstanie Voldemorta. Zawsze uważał się za dobrego profesora, który jest w stanie zrozumieć swoich uczniów. Robił wszystko, aby wyniosły ze szkoły jasne podejście do życia, w którym swoje nabyte zdolności będą wykorzystywać w dobrej sprawie. Jednak, pomimo wszelkich jego, jak i jego poprzedników starań, co jakiś czas wśród uczniów pojawiała się przysłowiowa “czarna owca”. W takich właśnie chwilach opadały na niego największe wątpliwości. Pytania w stylu “co by było gdyby…” przewijały się przez umysł, mimo iż nie raz, było już na nie za późno.

- Błagam cię, Albusie, musisz coś zrobić – rzekł w końcu Lucjusz i po raz pierwszy Dumbledore słyszał w jego głosie prawdziwą, szczerą desperację. Lucjusz zawsze był niezwykle dumnym człowiekiem, skrywającym po mistrzowsku swoje emocje. Skoro teraz pozwolił sobie na ich okazanie, to musiało oznaczać, że bardzo mu zależało. Zresztą Albus wiedział, że łączyła go z Severusem niezwykle silna więź. Obaj wiele przeszli w swoich życiach i w wielu przypadkach tylko dzięki sobie nawzajem zdołali przeżyć. Nie pomyliłby się dyrektor wiele, jakby pokusił się o stwierdzenie, że są sobie bliżsi, niż ich własne rodziny kiedykolwiek były dla nich.

- Nigdy cię nigdy o nic nie prosiłem, ale teraz błagam. Musisz ochronić Severusa. Nawet Hogwart ze swoimi barierami nie jest w stanie powstrzymać Marasmusa, a dobrze wiesz, jak ten drań pragnie zemsty na Severusie. Zrobi wszystko, aby go dorwać. Proszę, dyrektorze.

Albus ponuro przytaknął.

- Masz rację, Lucjuszu, żadne bariery Hogwartu nie są w stanie powstrzymać Marasmusa. Jednak wątpię, aby udało mi się w pełni zapewnić bezpieczeństwo Severusowi. Znasz go. Wiesz, jak zareagowałby na sugestię, że nie ma opuszczać murów szkoły. Już teraz czuje się jak w więzieniu, mimo iż swobodnie porusza się po całym terenie, a nawet wychodzi do Hogsmaed. Nie mogę mu tego zrobić, bo obawiam się, iż to by go załamało.

- Doskonale wiem, co masz na myśli – westchnął ponuro Lucjusz, zapadając się w fotel. – I wiem, że Severus nie zgodzi się na żadne ograniczenia, nawet jeśli miałyby na celu jego bezpieczeństwo. Ale nie zmienia to faktu, iż martwię się o niego. Boję się, że coś mu się stanie i…

- Komu co się stanie? – spytał Severus, wchodząc do gabinetu wraz z Minerwą. Oboje dopiero co skończyli patrolować korytarze zamku.

- Tobie, a może się stać dużo rzeczy – skwitował Lucjusz. – Voldemort oficjalnie rozpoczął polowanie na ciebie. Postanowił zacząć od ciebie i skończyć na Potterze.

Jeśli wieści te zaskoczyły Severusa, to bynajmniej nie dał tego po sobie znać. Powoli usiadł w jednym z wolnych foteli.

- A czy kiedykolwiek moja sytuacja była inna? – spytał spokojnie, zupełnie jakby stwierdzał powszechnie znany fakt. – Od kiedy wyszło na jaw, że zdradziłem Ciemnego Lorda cały czas trwa polowanie na moją osobę. To nic nowego.

- Tym razem jednak to Marasmus dostał na ciebie zlecenie – rzekł Lucjusz. Minerwa spojrzała na niego zszokowana, po czym przesunęła swój zaniepokojony wzrok na mistrza eliksirów.

- Severusie, musisz się pilnować – powiedziała stanowczo. – Nie możesz niepotrzebnie ryzykować. Marasmus jest zdolny do wszystkiego, żeby tylko osiągnąć swój cel. Przecież wiesz, że to fanatyk!

Jednak Severus pokręcił przecząco głową. Zdawał sobie sprawę, że w starciu z Marasmusem nie miał większych szans. Nawet w szeregach Śmierciożerców uznawany był on za niepokonanego mistrza mrocznych zaklęć. Mimo iż robił wszystko, aby przekazać swoją wiedzę i umiejętności Severusowi, to jednak mistrz eliksirów nigdy akurat do tej nauki się nie przykładał, tym większy wzbudzając gniew ojca. Tak więc, w razie potyczki musiał się liczyć z porażką, chyba że zdarzyłby się jakiś prawdziwy cud. Jednak, pomimo tej świadomości, nie zamierzał dać się złamać.

- Nie mogę dać mu satysfakcji i ukryć się ze strachu – rzekł. – Nie pozwolę, aby się tym chwalił.

- Ale Severusie…

- Jeśli przyjdzie po mnie – przerwał Lucjuszowi Severus. – to stanie się, co ma się stać. Nie zamierzam się chować, ale też nie planuję głupio ryzykować. Nie jestem gryfonem.

Słysząc to, Albus uśmiechnął się słabo. Miło było mieć chociaż jedną pewną rzecz w tym niepewnym świecie. Nawet jeśli miał nią być pogardliwy stosunek Severusa do Gryffindoru.

- Jeśli to wszystko, to raczycie wybaczyć, ale udam się na spoczynek – Severus podniósł się z fotela i skierował do drzwi, które po chwili zamknęły się za nim cicho.

Lucjusz spoglądał za przyjacielem z niedowierzaniem. Nie mógł uwierzyć, że tak lekko potraktował on możliwość utraty własnego życia.

- Nie możesz mu pozwolić, Albusie, na taką bezmyślność – zaoponowała ostro Minerwa. – Przemów mu do rozsądku.

- Moja droga, Severus jest dorosły – zauważył spokojnie Albus. – Jeśli podjął taką decyzję, to ja nie mogę nic na to poradzić.

- Jednak ja nie muszę na to spokojnie patrzeć – żachnął się Lucjusz, podrywając z fotela. – Wystarczająco się naoglądałem. Nie muszę jeszcze do tego dodawać jego śmierci.

Z szelestem płaszcza i trzaskiem drzwi, wybiegł z gabinetu.

Albus westchnął głęboko, opierając się ciężko o oparcie fotela. Czuł wyraźnie każdy rok swego długiego życia. Czasami miał wrażenie, że jest ono zdecydowanie za długie. Zbyt wiele przeżył, zbyt wiele walk stoczył, zbyt wiele ciężkiej odpowiedzialności spoczywało na jego barkach. Dla każdego czarodzieja byłoby to brzemię nie do zniesienia, a w końcu, pomimo wszystko, był tylko człowiekiem.

- Czemu nie próbowałeś przemówić Severusowi do rozumu? – spytała ściszonym głosem Minerwa, nie mogąc zrozumieć. – Posłuchałby cię, gdybyś tylko powiedział słowo.

- Mylisz się, moja droga – zaprzeczył Albus. – Nie posłuchałby mnie, nawet jakbym urządził mu awanturę. Zbyt wiele starych spraw stoi między nami, aby Severus w pełni mi zaufał.

Minerwa spojrzała na niego zdziwiona.

- O czym ty opowiadasz? Chyba nie sugerujesz, że on tobie nie ufa?

- Nie, tego nie sugeruję. Severus mi ufa, ale nigdy nie będzie to tak głębokie zaufanie, jakiego bym pragnął. – Uniósł ciężkie powieki i spojrzał na swoją wieloletnią przyjaciółkę. –Minerwo, stare błędy mszczą się nawet po tylu latach. Gdybym w przeszłości podjął kilka odmiennych decyzji, może teraz świat byłby lepszy. Nie ma dnia, w którym bym nie żałował.

- Ale co to ma wspólnego z Severusem?

Albus podniósł się z fotela i podszedł do okna, zapatrując się smutnym wzrokiem w rozciągający się za nim pogrążony w nocy widok.

- Widzisz, Minerwo, gdybym dwadzieścia lat temu zachował się tak, jak powinienem się zachować, wszystko mogłoby ułożyć się inaczej. Zamiast zachować bezstronność i podejmować sprawiedliwe decyzje, kierowałem się nabytymi uprzedzeniami i słabostkami. Możesz zaprzeczać, ale prawda jest taka, że nawet ja, pomimo wszystkich pięknych słów o tolerancji, noszę w sobie uprzedzenia co do Slytherinu, faworyzując na każdym kroku Gryffindor. Dało to o sobie znać zwłaszcza dwadzieścia lat temu, gdy tym bardziej powinienem okazać sprawiedliwość. Zamiast tego, do końca przełamałem ten kruchy pomost, który łączył Slytherin z resztą szkoły. Pozwoliłem uprzedzeniom zapanować nad sobą. Severus nigdy mi tego nie wybaczył, Lucjusz zresztą też nie. Obaj noszą w sobie zbyt głębokie rany, a ja, zamiast starać się je uleczyć, jeszcze je podrażniłem.

- Chyba nie mówisz o tym starym incydencie?! – zawołała Minerwa z niedowierzaniem. – Severus wciąż ma o to żal?

- Tak i nie mogę go za to winić – szepnął Albus. – Po tym wydarzeniu już nigdy nie miałem poczuć jego pełnego zaufania co do mnie. Owszem, ufa mi na tyle, że wie, iż dam mu schronienie i nie wydam światu. Jednak nigdy nie usłyszę od niego prośby o pomoc. W jego oczach, tamtej nocy straciłem do tego prawo. Severus bardzo głęboko chowa urazy i doskonale pamięta, że gdy najbardziej potrzebował mojego wsparcia, odtrąciłem go. Takie rany leczą się ciężko. Zwłaszcza u kogoś, kogo całe życie raniono.

- To niemożliwe…

- Gdyby było inaczej, usłyszelibyśmy od niego dzisiaj prośbę o pomoc, bezpieczniejsze schronienie, o cokolwiek. Każdy normalny człowiek by o coś poprosił. Ale nie Severus.

- To głupie! – zawołała Minerwa. – Ryzykuje własne życie z powodu jakiegoś głupiego żartu sprzed lat?! Jest bezmyślny!

- Jest bardzo honorowy – poprawił ją Albus. – Honor dla takich jak on jest rzeczą najważniejszą. Tylko honor niekiedy utrzymuje ich przy życiu. – Oparł się ciężko o okno. – Nawet nie masz pojęcia jak bardzo mnie boli jego zachowanie. Jak bardzo pragnąłbym, aby mi wreszcie wybaczył.

Minerwa zbliżyła się do niego i delikatnie objąwszy od tyłu, złożyła głowę na jego ramieniu. Delikatnie, żeby nie dodawać ciężaru. Znali się tyle lat. Zdarzały się im zarówno lepsze jak i gorsze chwile, ale zawsze jakoś odnajdywali ku sobie drogę powrotną. W ciężkich chwilach byli sobie podporą. W radosnych dzielili się swoim szczęściem. Ale jeszcze nigdy nie widziała Albusa tak przygnębionego. Wyraźnie widać było smutek bijący z cudownie niebieskich oczu. Wbrew temu, co nieraz pisały gazety, Albus Dumbledore był tylko człowiekiem.

- Może nie jest jeszcze za późno – szepnęła. – Może jest jeszcze szansa…

- Nawet nie wiesz, jak bardzo na to liczę – mruknął Albus, gładząc Minerwę po ramieniu.

 

--o0o--

 

- Co ty sobie wyobrażasz?! – wrzasnął Lucjusz, niemal rzucając Severusa na ścianę. Zablokował go ramionami, aby nie mógł uciec. Jednak nie udało mu się spojrzeć mu w oczy, gdyż mistrz eliksirów cały czas odwracał wzrok. – Spójrz na mnie, do cholery!

Severus powoli podniósł wzrok.

- A teraz powiedz mi, co ty sobie myślisz? Jak możesz ot tak sobie rezygnować z życia? Marasmus cię dorwie i zabije, a ty zamiast prosić Dumbledore’a o ochronę, zgrywasz twardziela. Może i jest z niego lubujący się w mugolach głupiec, ale na pewno by ci nie odmówił.

- Nie będę go o nic prosił – wydukał uparcie Severus.

- A więc daj się zabić! – warknął Lucjusz. Odskoczył od przyjaciela, bo mało brakowało, a by go najzwyczajniej w świecie uderzył. Odwrócił się, cały czas czując buzujący w żyłach gniew. Tyle lat. Tyle razy obiecywali sobie, że nie poprzestaną, póki Voldemort nie zostanie do końca zniszczony. Tyle planów, mniej lub bardziej szalonych. A tymczasem Severus nagle rezygnuje. Zamiast walczyć do końca.

Nie widział, jak Severus z cichym jękiem osuwa się po ścianie, kuląc się pod nią rozpaczliwie. Nie wyglądał już jak ponury mistrz eliksirów, będący na co dzień postrachem uczniów. Nagle gdzieś uleciała cała jego groźna postawa i chłodna atmosfera, pozostawiając jedynie złamaną skorupę.

- Sądzisz, że chcę umrzeć? – spytał ledwo słyszalnie Severus, a jego głos był stłumiony przez materiał szaty, w której ukrył twarz. – Może masz rację, może rzeczywiście pragnę śmierci! Pragnę jej niemal codziennie, gdy przeklęte znamię, które muszę nosić wypełnia moje ciało bólem. To jest moja codzienność. Każda jej godzina, każda minuta jest niczym innym jak bólem. Ani na chwilę nie pozwala on o sobie zapomnieć. Tak więc, można powiedzieć, że rzeczywiście pragnę śmierci, bo pewnie tylko ona może mnie uwolnić od tego cierpienia.

Lucjusz spojrzał na przyjaciela z przerażeniem. Jeszcze nigdy nie słyszał z jego ust podobnych słów. Wiedział, jak bardzo cierpi; Severus nigdy tego przed nim nie ukrywał. A nawet jakby nic nie mówił, to i tak Lucjusz aż za dobrze zdawał sobie sprawę, jakim draniem jest Voldemort. Cudem było, że Severus przeżył jego wściekłość, co tym bardziej rozzłościło Mrocznego Lorda. Skoro nie mógł go zabić, bo Hogwart dość skutecznie do tej pory chronił mistrza eliksirów, to wcale jednak nie oznaczało, że nie mógł go dręczyć.

Jednak dotychczas Severus jeszcze nigdy nie dał po sobie aż tak bardzo znać, że nie ma już sił dłużej tego znosić. Może tylko udawał silnego?

Severus podniósł głowę i Lucjusz wyraźnie ujrzał w jego czarnych, przepastnych oczach łzy.

- Ale wiesz co jest najśmieszniejsze? – mruknął Severus. – Że tak naprawdę, to ja nie chcę umierać. Chcę żyć. Chcę móc wyjść poza mury szkoły bez obawy, że ktoś mnie zaraz zabije. Chcę dożyć chwili, gdy Voldemort, Marasmus i cała reszta zginą, a ja wreszcie poczuję wolność. Rozpaczliwie tego pragnę, Lucjuszu… Choć nie wiem, czy starczy mi sił, aby tego dożyć…

Żałosne spojrzenie przyjaciela sprawiło, iż Lucjusz poczuł jak cała dotychczasowa złość z niego ulatuje. Nie potrafił, po prostu nie mógł się gniewać na niego, tak dobrze wiedząc, przez co on musi codziennie przechodzić. Powoli podszedł do niego i przyklęknął. Nie potrafił oderwać oczu od łez, spływających po policzkach Severusa. Wyraźnie drżącą dłonią otarł jedną z nich, spoglądając ze smutkiem w twarz jednej z nielicznych bliskich mu osób. Na Merlina! Co ta bezsensowna wojna z nimi zrobiła, że nie mogli już liczyć na nikogo ani na nic, a jedynie płakać w ciemnym, pustym korytarzu?

- Och, Sev – szepnął Lucjusz, obejmując Severusa i tuląc go mocno. – Musisz przeżyć. Nie pozwól, aby oni wygrali, nie daj im tej satysfakcji. Proszę cię. Błagam!

- To trudne, Luc… Z każdym dniem coraz trudniejsze…

- Wiem, mój przyjacielu – rzekł Lucjusz. Jeszcze mocniej objął Severusa, chcąc za wszelką cenę zapewnić go, iż nie jest sam. Ku jego uldze Severus przylgnął do niego, odwzajemniając uścisk. W tej jednej chwili nic już ich nie obchodziło. Ani szkoła, ani świat, a już tym bardziej nie Voldemort. Siedzieli, nie zważając na to, że ktoś może ich zobaczyć i po prostu obejmowali się, dodając sobie wzajemnie otuchy. Potrzebowali tego obaj, a nie mając nikogo innego, mogli wspierać się tylko nawzajem.

- Sev, lepiej chodźmy do ciebie – wyszeptał w końcu Lucjusz, niechętnie rozluźniając uścisk. – Trochę tu zimno, a ostatnią rzeczą, której obaj teraz potrzebujemy, jest przeziębienie.

Severus, słysząc to, mimowolnie się uśmiechnął.

- Oj tak. Zwłaszcza, że gdy jesteś chory, jesteś nie do wytrzymania.

Skorzystał z pomocnej dłoni Lucjusza i podniósł się z zimnej podłogi. Lucjusz miał rację, było tu stanowczo za zimno jak dla niego i obawiał się, że i tak przyjdzie mu za to zapłacić, chociażby bólem głowy. Otulił się szczelniej swoją szatą, aby choć trochę się ogrzać.

- I kto to mówi? – prychnął Lucjusz. – Bo ty to taki grzeczny pacjent jesteś.

Severus udał zdziwionego.

- Zupełnie nie rozumiem, o czym mówisz – odparł, zaskakując Lucjusza, który już dawno nie słyszał z ust przyjaciela tak niewinnego tonu.

Obaj ruszyli ku komnatom mistrza eliksirów, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w ich przyjemnym cieple i z dala od wszelkich nieproszonych oczu. W tym zamku ściany naprawdę miały oczy i uszy i jeśli nie było się wyjątkowo ostrożnym, to nawet największa tajemnica mogła się nagle stać powszechną wiadomością.

- Lucjuszu – szepnął Severus, gdy stanęli przed obrazem pilnującym wejścia do jego pokojów. – Zostaniesz ze mną dzisiejszej nocy? Nie chcę żebyś pomyślał, iż chodzi mi o… no wiesz… Po prostu…

Lucjusz uciszył go, przykładając palce do jego ust i uśmiechając się nieznacznie.

- Nie musisz się tłumaczyć, Sev. Zresztą dzisiejszej nocy nam obu przyda się odrobina bliskości.

Severus odetchnął z ulgą, odsuwając na bok wszelkie swoje wcześniejsze obawy.

Gdyby ktoś jakiś czas później zajrzał do sypialni mistrza eliksirów, ujrzałby dwóch przyjaciół pogrążonych w głębokim śnie na wielkim łóżku. Tulili się do siebie mocno, ale w tym geście nie wyczuwało się ani odrobiny erotyzmu. Raczej można byłoby to nazwać rozpaczliwym pragnieniem bliskości i ciepła drugiej osoby. W rodzinach, w których przyszło im się wychowywać, nie dane im było zaznać czegoś równie kojącego, więc musieli się pocieszyć tą drobną namiastką, która choć na krótki czas, odegnała od nich wszelkie zmartwienia, pozwalając na spokojny sen.





ROZDZIAŁ 22

 

Kojiro wraz z chłopcami ćwiczył już od ponad godziny, gdy szkoła dopiero zaczynała się powoli budzić. Prawdą jednak było, że zanim dobudził swoich podopiecznych, stoczył dość zaciętą walkę z kołdrą, którą obaj się szczelnie otulili. Kojiro mógł się założyć, że siedzieli do późna, przez co tym trudniej przychodziło im obudzenie się. Ale wcale nie zamierzał okazać im litości i pozwolić spać. W końcu dyscyplina była jednym z elementów treningu, a on im wieczorem obiecał poranna pobudkę.

- Pobudka, chłopcy! Czas powitać nowy, piękny dzień – powiedział, z uśmiechem przyjmując jęki oburzenia wydobywające się spod kołdry.

W końcu jednak udało mu się ich wyciągnąć i zaciągnąć na dwór. Krótka rozgrzewka i bieg w około jeziora skutecznie dokończyły pobudki. Udający się na śniadanie uczniowie i nauczyciele mieli okazję zobaczyć, jak wiele pracy potrzeba, aby utrzymać ciało w odpowiedniej kondycji. Mimo iż w Hogwarcie były drużyny quidittcha, to jednak żaden z ich członków nigdy nie ćwiczył w inny sposób, niż latając na miotle. Nawet w szkole nigdy nie było zajęć z wychowania fizycznego.

- Rany, ale jestem głodny! – jęknął Sakio, gdy po ćwiczeniach i lekkim treningu szli do siebie, aby się umyć i przebrać na śniadanie.

- Ja też – przyznał Harry. – Kojiro chyba rzeczywiście zamierza nam zrobić wycisk. Rzadko kiedy robi aż tak męczącą rozgrzewkę.

- Mam tylko nadzieję, że nie chce na niego przeznaczyć całego dnia. Chciałbym się wybrać do tej pobliskiej mieściny. Może uda mi się tam znaleźć coś ciekawego.

- Czemu nie. Też jeszcze tam nie byłem.

Kiedy zeszli w końcu do Wielkiej Sali była ona już wypełniona uczniami. Po drodze Harry wraz z Sakio przystanęli przy stole gryfonów. Harry kompletnie zignorował posyłane w jego stronę rozgniewane spojrzenia, podczas gdy Sakio jedynie uniósł w zdziwieniu brew. Coś mu mówiło, że Harry nie jest tu za bardzo mile widziany.

- Dzień dobry, Hermiono – odezwał się Harry, zwracając na siebie uwagę dziewczyny zaczytanej w jakiejś książce. Hermiona odwróciła się i niemal od razu uśmiechnęła, całkiem zapominając o lekturze.

- Cześć, Harry – odparła. – Słyszałam, że już od wczesnego ranka nie śpisz. Co niektóre duchy plotkują już w zdziwieniu o tym, co żeście rano robili.

Obaj chłopcy westchnęli ciężko.

- Rozumiem, że w związku z tym na głównym treningu możemy się spodziewać widowni – skwitował kwaśno Sakio. Harry tylko wzruszył ramionami.

- Właśnie, gdzie moje maniery – zreflektował się po chwili. – Hermiono, poznaj mojego starszego brata, Sakio. Sakio, to jest Hermiona Granger.

Sakio zwrócił się ku niej, posyłając ujmujący uśmiech, od którego Hermiona poczuła, że się czerwieni. Widząc to, Harry nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Jego brat potrafił umiejętnie oczarowywać dziewczyny. Już w szkole słynął z tego, że żadna, będąc po urokiem jego ujmującego uśmiechu, nie potrafiła odmówić mu pomocy. Hermiona miała szczęście, iż Sakio nie uczęszczał wraz z nim do Hogwartu, bo pewnie i ona stałaby się ofiarą jego “niewinnych manipulacji”.

- Niezmiernie miło mi poznać taką uroczą młodą damę – rzekł Sakio lekko przyciszonym głosem, unosząc dłoń kompletnie zaskoczonej Hermiony i składając na niej lekki jak muśnięcie wiatru pocałunek. Dziewczyna spłonęła jeszcze bardziej, zupełnie nie dostrzegając, że siedzący obok niej Ron także z każdą chwilą robi się coraz bardziej czerwony, ale z całkiem innego powodu. Nie mógł znieść tego widoku.

- C…Cała przyjemność po mojej stronie – wyszeptała drżącym głosem Hermiona. Zrobiło jej się dziwnie gorąco i w tej chwili w życiu nie zaufałaby swoim nogom, które zrobiły się nieoczekiwanie podejrzanie miękkie. Powoli usiadła, nie chcąc się przewrócić i skompromitować.

Harry tylko przewrócił w rozbawieniu oczami i chwycił brata za łokieć.

- Wybacz, Hermiono, ale opuścimy cię – rzekł. – Musimy zjeść szybko śniadanie, jeśli zamierzamy przed treningiem zajrzeć do Hogsmaed.

- To prawda – przyznał Sakio, puszczając dłoń dziewczyny. – Do zobaczenia.

Hermiona z trudem wydukała pożegnanie, po czym odwróciła się z powrotem ku stołowi. Jednak bynajmniej nie wróciła do swojej książki. Lektura całkiem wyleciała jej z głowy.

Jeszcze nigdy nie czuła się w ten sposób. Nie rozumiała tego, ale nie mogła też zaprzeczyć, że nie spodobało jej się to. Do tej pory w całej szkole nie znalazł się nikt, kto nazwałby ją uroczą. Nawet Ron nigdy jej tego nie powiedział, choć, jak sam niedawno przyznał, uważał ją za swoją dziewczynę. A tu całkiem obcy jej chłopak mówi coś tak miłego, co powinien jej właśnie powiedzieć Ron. Nie przypominała sobie, aby Ron kiedykolwiek chociażby zdradzał zamiar powiedzenia jej czegoś miłego. Kiedy potrzebował pomocy w lekcjach, wiedział do kogo się zwrócić, ale kiedy indziej wolał się szwendać ze swoimi kolegami, niż spędzić choć kilka chwil z nią sam na sam.

Westchnęła ciężko. Teraz już wiedziała, jak czuła się osoba niedoceniana i wykorzystywana.

Tymczasem idący do głównego stołu bracia cicho dyskutowali.

- Musiałeś znowu to zrobić? – spytał z niedowierzaniem Harry.

- No co? – Sakio zrobił niewinną minę. – Powiedziałem jej tylko komplement i to taki całkiem normalny, bo chyba nie powiesz mi, że ona nie jest urocza.

- Tego nie powiedziałem. Hermiona jak najbardziej jest urocza… Hej, nie zmieniaj tematu! Zakłopotałeś ją.

Sakio jęknął, wzruszając ramionami.

- To świadczy tylko o tym, że na co dzień słyszy za mało komplementów – stwierdził.

Harry zerknął na niego, by po chwili przyznać mu rację.

- Z tego co zdążyłem zauważyć, to chłopak, który traktuję ją jak swoją dziewczynę, nie należy do tych, co obrzucają swoje wybranki częstymi komplementami.

- Jego strata! – skwitował Sakio.

Doszli do stołu i obaj powitali mamę całusami w policzek, otrzymując w zamian ciepłe uśmiechy. Kaizume i Kojiro już dawno siedzieli przy stole, dyskutując o czymś z ożywieniem z siedzącym obok nich profesorem Flitwickiem. Jedynie Toushi zdawał się być wciąż zaspany i niezadowolony z faktu, iż kazano mu tak wcześnie wstać. Siedział skulony na krześle obok Aiko i niemrawo mieszał swoje płatki z mlekiem.

- Hej, chibi! – przywitał go Sakio, rozczochrując mu już i tak nie do końca ułożone loczki. – Skąd taka niewyraźna minka.

Toushi spojrzał na niego sennie.

- Chcę spać – mruknął. – Jest za wcześnie. I nawet nie mam swoich anime!

Sakio roześmiał się nieznacznie, podczas gdy Harry pochylił się nad Toushim.

- Maleńki, pożyczę ci mój komputer, chcesz? Chyba znajdzie się na nim coś dla siebie.

Twarz Toushiego rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.

- Naprawdę?

- Tak. Zaraz po śniadaniu ci go przyniosę.

- Domo arigato, onii-chan. – Toushi uściskał mocno Harry’ego, który wcale mu się nie dziwił. Sam także tęsknił za swoimi ulubionymi seriami. To była jedna z tych rzeczy, z których nigdy by nie zrezygnował. W domu miał całą kolekcję zarówno mang jak i serii anime. Zresztą nie tylko on, bo Sakio też mógł się poszczycić całkiem niezłym zbiorem, tak samo jak prawie wszyscy koledzy z jego klasy. To była część życia Japończyków. Ich pasja w zbieraniu tego typu rzeczy dorównywała pasji, z jaką je tworzono. Mnogość historii i pomysłów, jakie prezentowano była wprost oszałamiająca i Harry nie mógł powiedzieć, żeby kiedykolwiek go nudziły.

- Swoja drogą – zaczął. – Chyba napiszę do Kuro, żeby mi przysłał coś nowego do obejrzenia. I może kilka książek i mang.

- Ja myślę – prychnął Sakio. – W końcu nie samą nauką człowiek żyje. A to mi o czymś przypomina. Będziemy mogli wybrać się na zakupy do Hogsmaed? Chociaż na godzinkę lub dwie – zwrócił się do rodziców.

Aiko i Kaizume spojrzeli po sobie.

- No cóż, nie widzę powodu, dla którego nie moglibyście pójść – odparł Kaizume. – Jeśli dyrektor Dumbledore się zgodzi. I oczywiście ktoś musi z wami pójść. Nie ma mowy, abyście poszli sami.

- Kojiro-san mógłby z nami pójść – zaproponował Harry, spoglądając na swojego nauczyciela. – Zgodzisz się? – Mężczyzna spojrzał na niego spod oka. – Tak, wiem, mamy mieć dzisiaj trening. Ale to chyba wcale nie znaczy, że nie możemy przeznaczyć trochę czasu na zakupy.

- Proszę, zgódź się! – jęknął Sakio, robiąc błagalną minę.

Kojiro zastanawiał się długą chwilę, utrzymując obu chłopców w niepewności. W końcu jednak westchnął przeciągle.

- No dobrze, pójdziemy – rzekł, po czym szybko dodał. – Ale po powrocie, nie będzie już mowy o obijaniu się. Rozumiemy się?

- Tak jest! – odpowiedzieli zgodnym chórem bracia, szeroko się uśmiechając.

- Profesorze, możemy iść? – zapytał Harry Dumbledore’a. – Mamy opiekuna, więc będziemy bezpieczni.

Profesor zamyślił się. Nie za bardzo miał ochotę pozwolić na tą wyprawę. Poplecznicy Voldemorta byli wszędzie i nigdy nie można było być pewnym, czy jest się w pełni bezpiecznym. Jednak z drugiej strony nie chciał zabraniać chłopcom tej odrobiny normalności. Przecież tak czy inaczej byli młodzi, a młodość miała swoje prawa i zasady, które, pomimo starań wielu wieków, nie dawały się wykorzenić. Jedną z takich zasad była chęć poznawania wszystkiego co nowe, zwłaszcza, jeśli było to tak odmienne od tego, do czego się przywykło. Albus wolał, aby bracia robili to informując o swoich eskapadach, niż jeśli mieliby po kryjomu się wykradać i narażać na niebezpieczeństwo. A nic tak bardzo nie kusiło, jak zakazany owoc.

- Dobrze, możecie pójść – powiedział w końcu. – Co prawda nie mam w zwyczaju puszczać dzieci do miasteczka poza wytyczonymi weekendami, to jednak tym razem zrobię wyjątek. Ale proszę was o zachowanie szczególnej ostrożności. Jeśli cokolwiek wyda się wam podejrzane, to czym prędzej wracajcie do szkoły. Dobrze?

- Może być pan tego pewien – odparł spokojnie Kojiro.

- Wspaniale! – ucieszyli się bracia.

Siedzący obok Syriusz roześmiał się.

- Macie szczęście, że nie ma tu Snape’a. On na pewno by się temu gorąco sprzeciwiał. Ten facet ma w swoim charakterze psucie innym dobrego nastroju. Jest chodzącą…

Syknął głośno, otrzymawszy silnego kuksańca od Remusa. Spojrzał na przyjaciela z wyrzutem, masując sobie obolały bok.

- No co? Czemu go bronisz? Przecież on jest draniem i wszyscy o tym wiedzą.

- Nie jest taki zły, jak już się go pozna – próbował bronić Remus. – Po prostu uprzedziłeś się do niego, bo był w Slytherinie.

- Nie tylko dlatego! – obruszył się Syriusz. – Jest wrednym draniem. I wcale nie muszę go dobrze poznawać, żeby to wiedzieć.

Remus, doskonale wiedząc, iż to jest bezsensowna walka, westchnął tylko ciężko. Po tylu latach doszedł do wniosku, że ta dwójka była po prostu niereformowalna. Bez względu na to, że byli już dorosłymi ludźmi i że tyle razy pracowali ze sobą, to jednak wciąż Severus i Syriusz pałali do siebie tak wielką niechęcią, iż chyba tylko cud mógł sprawić, aby było inaczej. Nikt już chyba jednak na to nie liczył. Nawet Remus miał coraz mniejszą nadzieję.

- Właśnie, Harry – zaczął, chcąc zmienić temat. – Coś mnie zaciekawiło i nie daje mi spokoju. W Japonii nie macie chyba za walutę naszych galeonów, sykli i knutów?

- Nie. Mamy jeny. A co? – odparł chłopak, popijając herbatę.

- Bo ciekawi mnie jak chcecie płacić w tutejszych sklepach.

Harry uśmiechnął się nieznacznie.

- Bez obaw. Przed przyjazdem tutaj wymieniliśmy część pieniędzy na angielskie, zarówno funty, jak i galeony. Poza tym w każdej chwili możemy w dowolnej walucie wybrać z naszego bankowego konta każdą kwotę.

- Wasz bank należy do czarodziejów? – zainteresował się Albus.

- Nie, jest normalnym bankiem, tylko że, jak już mówiłem, u nas ludzie są przyzwyczajeni do magii i nic już ich nie zdziwi. Poza tym – dodał przekornie Harry. – Bankowcy wszędzie są tacy sami. Nic ich nie obchodzi, poza własnym zyskiem.

Słysząc to, co niektórzy otwarcie się roześmiali. Czarodziejski bank Anglii prowadziły gobliny i mimo iż można im było wiele zarzucić, to jednak trzeba było im przyznać jedno, świetnie dbali o interesy, przy tym zupełnie nie interesując się sprawami polityki. Krótko mówiąc, idealni bankowcy.

- W takim razie, nic tylko życzyć udanych zakupów – skwitował Remus.

Bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Oj, będą, w to bym nie wątpił – zachichotał Sakio.

Niespełna godzinę później Harry, Sakio i Kojiro skierowali swe kroki ku bramie Hogwartu. Biegnący niedaleko nich Toushi, śmiał się głośno, ciesząc się, że też idzie na zakupy. Słysząc prośbę braci, bardzo szybko się dobudził i tak długo męczył rodziców, iż w końcu się zgodzili i puścili go z rodzeństwem.

- Ale pamiętaj, masz się ich słuchać – pogroziła synowi Aiko. Chłopiec miał na tyle rozumu, by zrobić niewinną minkę i uśmiechnąć się anielsko.

- Mamo, nie wiesz o co prosisz – prychnął z powątpiewaniem Sakio.

Jednak jak na razie Toushi zdawał się dotrzymywać obietnicy i zachowywał się wyjątkowo grzecznie. I nawet w jakiś magiczny sposób udało mu się błyskawicznie całkiem rozbudzić. Jak przy śniadaniu z ledwością trzymał oczy otwarte, tak teraz wprost tryskał energią.

- Tou-chan, chodź tutaj! – zakrzyknął do chłopca Kojiro. Malec podbiegł natychmiast i ująwszy dłoń mężczyzny, spojrzał na niego z wyczekiwaniem. – W miasteczku trzymaj się blisko nas, dobrze? Nie oddalaj się i mów, jeśli chcesz wejść do jakiegoś sklepu. Nie za bardzo ufam tym ludziom, a już tym mniej, gdy wiem, że na wolności jest jakiś szaleniec i jego banda. Wolałbym, aby ta wizyta minęła spokojnie i bezpiecznie. – Zerknął wymownie na dwóch starszych braci. – To się was też tyczy.

- Możesz być pewien, że my też chcemy spokojnych zakupów – mruknął Sakio. Sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej kartkę papieru.

- Co to? – zainteresował się Harry.

- Lista – odparł Sakio. – Wolałem sobie spisać wszystko, co mam kupić znajomym, żebym później niczego nie zapomniał. Już sobie wyobrażam, jaka byłaby reakcja, jak komuś nie przywiózłbym prezentu!!

Harry zachichotał.

- Tak, mogłoby być ciekawie. – Zamyślił się na chwilę, przypominając sobie te wszystkie drobiazgi, które sam otrzymał od znajomych, którzy wracali z podróży. Przez lata trochę się ich uzbierało. Jedne były lepsze, inne gorsze, lecz wszystkie wciąż miały swoje miejsce w jego pokoju. Kilka z nich z kolei tak bardzo mu się spodobało, iż stało na widocznych miejscach.

Zachowanie ludzi w Hogsmaed nie różniło się zbytnio od tego na Ulicy Pokątnej. Niemal wszyscy mijani czarodzieje i czarownice patrzyli się na nich w szoku, a nawet z niedowierzaniem. Kojiro musiał przyznać, iż wcale się nie dziwił chłopcom, że czują się zakłopotani. On sam też powoli zaczynał odczuwać niepewność, mimo że był przyzwyczajony do tego, iż jest w centrum uwagi wielu ludzi. Jednak co innego być w centrum uwagi, jako uczestnik zawodów lub ochroniarz, a co innego, gdy ludzie gapią się na ciebie, bo wyglądasz inaczej i mają na twój temat dziwne zdanie. Współczuł mocno Harry’emu, na którym to głównie skupiały się spojrzenia. Nigdy by nie przypuszczał, iż jedna blizna może wzbudzić takie zainteresowanie. Co prawda zawsze uważał iż miała ona dość dziwny kształt i niekiedy potrafiła dość nieprzyjemnie pobolewać, przyprawiając chłopaka o ból głowy, ale nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że może być taka ważna dla zupełnie obcych ludzi. Przypuszczał, iż gdyby nie jego groźna mina, która odstraszała skutecznie wszystkich, to pewnie Harry nie miałby ani chwili spokoju i znalazłby się nie jeden odważny, który chciałby ją zobaczyć z bliska, a nawet dotknąć. Cieszył się, iż zdecydował się pójść z chłopcami, bo aż strach pomyśleć co by było, gdyby byli sami.

- To gdzie najpierw wchodzimy? – spytał spokojnie, co nie przeszkodziło mu w posyłaniu kolejnemu nachalnie gapiącemu się czarodziejowi lodowatego spojrzenia.

Nie za bardzo się zdziwił, gdy każdy z trójki chłopców wskazał inne miejsce.

 

--o0o--

 

Lucjusz, podniósłszy się z wygodnego, pluszowego fotela, przeciągnął się. Już dawno nie miał tak spokojnego poranka. Zawsze w biegu, czy to za sprawami Ministerstwa, czy też z tak błahej przyczyny, jak niechęć oglądania swojej żony. Prawdziwą rzadkością były weekendowe poranki, kiedy to mógł wstać nieco później, powoli dobudzić się i bez pośpiechu zjeść śniadanie. Zwykle, zanim jeszcze zdążył spożyć poranny posiłek, już był w złym humorze, co odbierało mu całą ewentualną radość.

Pomimo nieprzyjemnego wieczoru, noc minęła zarówno jemu jak i Severusowi nadzwyczaj spokojnie. Ich sny były niezmącone, pozwalając obu odpocząć. Uśmiechnął się z goryczą, na wspomnienie tych wszystkich nocy, gdy we wzajemnej bliskości, koili swoje smutki i bóle. Czułe objęcia, drobne pocałunki i nigdy nic więcej. Tu nie chodziło o sex, który zagłuszyłby wszystko inne. Tu liczyła się delikatność i ciepło osoby, która się troszczyła. Obaj byli spragnieni tych, jakże prostych rzeczy, żyjąc w rodzinach, które nigdy im ich nie ofiarowały. Choć te szczególne noce były jednymi z najprzyjemniejszych i najspokojniejszych w ich życiu, to jednak Lucjusz nie potrafił wyzbyć się żalu, iż doprowadzały do nich tak smutne okoliczności. Z najszczerszego serca pragnął dożyć dnia, gdy ten cały ból i cierpienie wreszcie się skończą.

Kiedy tego ranka Severus obudził go delikatnie, Lucjusz przywitał go delikatnym uśmiechem, którego doświadczyli tylko nieliczni. Zjedli bez pośpiechu śniadanie w komnatach Severusa, który później udał się do swojej pracowni, aby dokończyć jeden ze swoich tajemniczych i nie do końca zrozumiałych dla Lucjusza eksperymentów. Co mógł poradzić na to, iż sztuka eliksirów zawsze była dla niezrozumiałą dziedziną.

Doczytawszy Proroka Codziennego, doszedł do wniosku, iż chyba najwyższa pora wrócić do siebie i sprawdzić, czy przypadkiem jego kochana żona nie rozniosła mu domu. Ileż to razy przeklinał zarówno ją jak i swojego ojca, który zmusił go do tego małżeństwa. Z kim jak z kim, ale z Narcyzą. Kobietą złą do szpiku kości, która od samej siebie mocniej kochała jedynie władzę. Dla zdobycia jej gotowa była zrobić wszystko, nawet sypiać z tym potworem Voldemortem. Niedobrze mu się robiło na samą myśl, iż osoba nosząca nazwisko Malfoy może się z własnej woli tak poniżać. Jej piękno, zawsze pełne chłodu i niechęci, odstręczało go niemal tak mocno, jak brzydota Ciemnego Lorda.

Zerknąwszy przed wyjściem na stary zegar, dostrzegł, iż zbliżała się już niemal pora lunchu. Tak, była najwyższa pora wrócić do domu, a przynajmniej ruszyć się z pokoju. Zapiął pelerynę i sięgnąwszy po swoją laskę, wyszedł na owiane chłodnym, jesiennym powietrzem korytarze. Hogwart zawsze wzbudzał w nim nutkę nostalgii. Spędził w nim swoje najmilsze chwile. Co prawda były też takie, które nie za bardzo go cieszyły, ale o takich wolał zapomnieć. Jego życie było wystarczająco ponure samo w sobie, aby jeszcze rozpamiętywał nieprzyjemne rzeczy.

Mijani przez niego uczniowie posyłali w jego stronę przestraszone spojrzenia, umykając mu z drogi. Dobrze zdawał sobie sprawę, jakie plotki chodzą na jego temat i jak bardzo jego nazwisko stanowi oznakę wszystkiego co złe i niegodziwe. Trudno jest zmyć z nazwiska dyshonor minionych pokoleń, zwłaszcza, gdy samemu musisz nieprzerwanie uczestniczyć w szaradzie, udając złego. Wiedział, że uczniowie pogardzają nim, próbując w ten sposób ukryć strach, ale nie zamierzał z tym nic robić, przynajmniej nie na razie.

Zobaczycie! Przyjdzie jeszcze dzień, gdy pokażę wam ile naprawdę jest warte nazwisko Malfoy – pomyślał uśmiechając się nieznacznie do samego siebie i krocząc dumnie korytarzami.

Nagle jednak zatrzymał się, nie mogąc wprost uwierzyć swoim oczom. Nie, to nie było możliwe. Nie mógł go tu widzieć.

A jednak to właśnie Sakio szedł korytarzem, niosąc różne pakunki i pogwizdując cicho pod nosem, wyraźnie zadowolony z siebie.

Lucjusz ponownie poczuł to przyjemne ciepło, powracające do jego ciała i wypełniające je. To samo ciepło, które czuł przy ostatnim spotkaniu z chłopakiem, a o którym usilnie próbował zapomnieć, nie pozwalając sobie na odczuwanie nadziei, iż jeszcze kiedyś znowu się spotkają.

Nie zastanawiając się długo, podążył za chłopakiem.

 

--o0o--

 

To były udane zakupy – pomyślał z zadowoleniem Sakio, idąc ku swojej komnacie. Obaj z Harrym obkupili się w kilka ciekawych rzeczy, zarówno dla siebie, jak i dla znajomych. Musiał przyznać, że tutejsi czarodzieje potrafili zachwycić klienta, zdając sobie doskonale sprawę, co może się mu podobać, a co nie. Sklepy po brzegi wypełnione były najróżniejszymi dziwnymi i intrygującymi przedmiotami, które skutecznie przyciągały wzrok i opróżniały kieszenie.

Nie mówiąc już o Miodowym Królestwie, gdzie nie tylko Toushiemu zaświeciły się oczy. Sakio przypuszczał, iż rodzice nie będą zbytnio zachwyceni faktem, że ich najmłodszy syn najadł się olbrzymiej ilości słodyczy. Jak go nie zemdli do wieczora, będzie dobrze.

Doszedł do swoich drzwi, a dokładniej mówiąc obrazu, który skrywał wejście do jego pokoju i wyszeptał hasło. Już chciał wejść do środka, gdy nagle poczuł silne ramiona oplatające go w pasie i przenoszące przez próg. Nawet nie zdążył krzyknąć, a już był w środku i obraz zamknął się z powrotem.

Niesione przez niego pakunki opadły z głuchym odgłosem na podłogę, podczas gdy trzymające go ręce, objęły go mocniej. Jednak ich dotyk nie był ani nieprzyjemny, ani nie wzbudzał w Sakio strachu. Wręcz przeciwnie. Kiedy te okryte czarnymi rękawiczkami dłonie przesunęły się z jego talii na biodra, poczuł, jak przechodzi przez niego ekstatyczny dreszcz. Przeraziło go to bardziej, niż jakakolwiek groźba.

- Witaj, maleńki – szepnął mu do ucha głęboki głos, wzbudzając niepokojące mrowienie wzdłuż kręgosłupa Sakio.

Znał ten głos. Słyszał go tylko raz, ale nigdy nie byłby w stanie go zapomnieć. Ale przecież nie mógł być prawdziwy. To musiała być jakaś halucynacja słuchowa. Zacisnął mocno oczy, próbując uspokoić oddech i odegnać to dziwne przesłyszenie. Pewnie to przez te słodycze, które zjadł. Może coś w nich było i teraz śni na jawie.

Jednak głos wcale nie odszedł.

- Nie sądziłem, że cię tu spotkam… mój Sakio…

Sakio zadrżał ponownie, gdy po ciepłym oddechu, jego ucha dotknęło coś wilgotnego i miękkiego. Nie mogąc znieść dłużej tej niepewności, powoli obrócił się, wciąż czując te silne dłonie na swoim ciele, by po chwili ujrzeć wpatrzone w siebie bladoniebieskie oczy. Jęknął, czując w sercu dziwny ucisk.

- Kami-sama… - wyszeptał drżącym głosem, unosząc rękę. Delikatnie dotknął policzka mężczyzny, nie mogąc wciąż uwierzyć swoim oczom i bojąc się, że za chwilę rozpłynie się on w powietrzu, pozostawiając jedynie ukłucie pustego bólu. – Powiedz, że jesteś prawdziwy… Proszę…

Usta mężczyzny rozchyliły się w nieznacznym uśmiechu. Dłonie przesunęły się z bioder na pośladki Sakio i przycisnęły go gwałtownie do większego i jakże realnego ciała, dając w pełni odczuć pełnię jego ciepła. Chłopak poczuł, że się czerwieni. Miał wrażenie, że w tych silnych rękach był jedynie zabawką. Nie miał złudzeń, że mogłyby go one unieść i zrobić prawdziwą krzywdę, a zamiast tego jedynie zaborczo trzymały, zaciskając się nieznacznie.

- Jestem jak najbardziej prawdziwy, mój mały – szepnął Lucjusz ledwo słyszalnie, ponownie przyprawiając Sakio o dreszcz. – Chyba, że gustujesz w duchach…

Sakio zachichotał słabo, po czym zrobił coś, na co miał ochotę od samego początku. Objął ramionami Lucjusza za szyję i zanim ten zdążył choćby mruknąć, przycisnął mocno swoje usta do jego. Lucjusz niemal natychmiast podniósł się z pierwszego szoku i jak najbardziej odwzajemnił pocałunek, drapieżnie atakując.

Bogowie! To było cudowne! Sakio miał wrażenie, iż cały się rozpływa, oddając się w pełni we władanie Lucjusza. Zwinny język Lucjusza szybko przejął inicjatywę, wsuwając się między wargi Sakio i delektując się każdym fragmentem ich ciepłego wnętrza.

Ludzie twierdzący, iż każdy pocałunek ma inny smak, mają w pełni rację. Mogą być pocałunki lekkie i delikatne, niczym muśnięcie letniego wiatru. Mogą być słodkie i romantyczne, niczym wyznanie pierwszej miłości. Ale mogą też być gorące i namiętne, będące niczym bój między dwoma wielkimi wodzami, z których każdy jest po równi zwycięzcą i przegranym. I taki właśnie był ten pocałunek. Lucjusz próbował zdobyć panowanie nad ustami Sakio, podczas gdy młodzieniec nie zamierzał się poddać bez walki. Przestało się kompletnie liczyć tu i teraz. Nie było już w tym wszystkim miejsca na rozsądek, ani mądre myśli. Istniało tylko czyste, rozgrzane do czerwoności pożądanie, z każdą sekundą coraz bardziej przejmujące kontrolę nad dwójką nie tak całkiem normalnych ludzi.

Dłonie zaczęły przesuwać się w swojej własnej wędrówce, błądząc po ciałach i pozbywając się stopniowo ubrań. Szaty nie były potrzebne komuś, kto usilnie pragnął poczuć pod palcami dotyk rozgrzanej skóry i odkryć wreszcie wszystkie ukrywane pod niechcianą materią tajemnice.

- Mhm… Lucjuszu… - wysapał Sakio, gdy wreszcie ich usta rozdzieliły się z tak prozaicznego powodu, jak brak tlenu. Odrzucił do tyłu głowę, czując gorące wargi Lucjusza, schodzące wzdłuż szyi i próbujące się dostać pod koszulę. Czarodziej warknął z irytacją i nie przejmując się niczym, rozerwał materiał, wreszcie mając przed oczyma upragniony cel. Zachłannie powiódł dłońmi po klatce piersiowej chłopaka, czując jak ten drży pod jego dotykiem.

- Mój… - wyszeptał Lucjusz do ucha Sakio, lekko kąsając go w szyję.

- Twój… Tylko twój… - jęknął Sakio. Oddając się pocałunkom i pieszczotom Lucjusza, zsunął z niego jego obszerną szatę, z irytacją dostrzegając znajdujące się pod nią ubranie. – Za dużo…

Lucjusz zachichotał, nie przestając ani na chwilę wodzić językiem wokół różowej aureoli sutka.

- Oj, niecierpliwy jesteś, mój kochany – zażartował.

- I kto to mówi – mruknął Sakio, nerwowo rozpinając koszulę mężczyzny i próbując jak najszybciej dotrzeć do nagiego ciała. Chciał wreszcie zobaczyć go nagiego, ofiarować swoim oczom to, co na razie tylko widział dzięki wyobraźni. Chciał wreszcie poczuć jego realne ciało, choć wciąż bał się, że jednak to jest tylko sen. Nie zniósłby tego. Poczuł jak kolana się pod nim powoli uginają, w odpowiedzi na namiętne pieszczoty, który wprawne dłonie i usta Lucjusz obsypywały jego klatkę piersiową. – Łóżko, Lucjuszu… Nie ufam swoim nogom.

Lucjusz wyprostował się i spojrzał poważnie w duże, czarne oczy Sakio.

- Sakio… Jeśli skończymy teraz w łóżku, to wątpię, abym potrafił poprzestać jedynie na pieszczotach – rzekł cicho, szukając na twarzy chłopaka jakiegoś znaku. Ale ku jego zaskoczeniu Sakio uśmiechnął się, mocniej przylegając do niego i składając głowę na jego ramieniu i chowając twarz w miękkich, niemal białych włosach.

- Nie chcę tego kończyć – szepnął. – Chcę, aby to trwało… Proszę cię…

Lucjusz spojrzał na niego i ku swojemu totalnemu zdziwieniu, po raz pierwszy od długiego czasu poczuł w sercu przyjemne ciepło. Nie było to to samo ciepło, kiedy dowiedział się o narodzinach Draco. Nie, to było o wiele głębsze. Znacznie głębsze.

- Jesteś pewien?

- Hai…

Nie czekając już ani chwili dłużej, uniósł chłopaka w ramiona i przytrzymując go blisko siebie, skierował się ku łóżku. Położył go na nim delikatnie, samemu kładąc się obok. Ich spojrzenia spotkały się. Delikatna dłoń odsunęła z twarzy Sakio pasmo czarnych włosów.

- Jesteś piękny.

Sakio uśmiechnął się tylko i wyciągnąwszy rękę, oplótł szyję Lucjusza, przyciągając go do siebie i zamykając mu usta w kolejnym, gorącym pocałunku. Teraz był czas na coś znacznie ciekawszego, niż rozmowa.

 

--o0o--

 

Sakio przeciągnął się leniwie, mrucząc niczym kot. Leżący obok Lucjusz przyglądał mu się, z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem błądzącym po ustach. Ku własnemu zdziwieniu, zauważył, iż jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze. Jego ciało rzadko kiedy było tak rozluźnione, a serce to chyba od wielu lat nie zaznało takiego przyjemnego spokoju. Nikt nie potrafił tego zrobić, nawet Severusowi się nie udawało, a przecież Lucjusz doskonale wiedział, iż jego przyjaciel się bardzo starał. Coś w Sakio było takiego, co sprawiało, że zarówno ciało jak i serce Lucjusza pragnęło być blisko niego. Podczas chwil wspólnego uniesienia po raz pierwszy w życiu czuł się taki spełniony. Wreszcie był szczęśliwy.

- To było trochę szalone – zachichotał Sakio, zwracając ku niemu swoje ciemne spojrzenie. Jego policzki wciąż pokrywał głęboki rumieniec, a oczy lśniły od emocji.

- Posunąłbym się do stwierdzenia, iż to było bardziej niż trochę szalone – odparł Lucjusz, również się uśmiechając. Odgarnął z twarzy młodzieńca pasmo jego włosów, delektując się ich cudowną miękkością i zapachem. Jego włosy, tak jak całe ciało chłopaka pachniały kojącą wonią jaśminu, który jak najbardziej odpowiadał gustom Lucjusza. – Przecież to, prawdę mówiąc, dopiero nasze drugie spotkanie.

- Chyba masz rację – przyznał Sakio.

Uczucie spełnienia rozsadzało serce młodego Japończyka. Kiedy wstawał rano z łóżka, nawet przez myśl mu nie przeszło, że będzie to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. Do tej pory co prawda miał nadzieję, że jeszcze spotka Lucjusza, ale rozum podpowiadał mu głośno, iż są to płonne marzenia i pewnie nigdy się nie spełnią. Ich ponowne spotkanie zakrawało niemal na cud. Ale najwyraźniej cuda zdarzały się na tym świecie, bo jego cud właśnie się spełnił i leżał teraz tuż przy nim. Na wszelkich bogów, Sakio przypuszczał, iż do końca życia nie zapomni już tej skrajnej ekstazy, gdy miękkie dłonie Lucjusza pieściły jego ciało, gdy jego usta zdawały się doskonale znać każde czułe miejsca, by w następnej chwili pobudzić je tak, iż Sakio wił się i krzyczał z rozkoszy. Podejrzewał, iż nawet przez samo tchnienie Lucjusza na swojej skórze, mógłby osiągnąć szczyty i to było przerażające.

- Wiesz, że podobno związki zbudowane tylko na sexie nie są zbyt trwałe – rzekł z przekąsem Sakio, uśmiechając się na wyraz zdziwienia wypływający na twarz Lucjusza.

- W takim razie my nasz będziemy musieli zbudować na innych podstawach, mój mały – odparł czarodziej i jakby na dowód, przyciągnął mocno Sakio do siebie, dając mu odczuć swoją siłę. Chłopak także nie należał do słabeuszy i Lucjusz dobrze o tym wiedział, jednak w tej chwili poddał się mu bez sprzeciwu. – Widzisz, ja nie zamierzam się z tobą rozstać. Jesteś tym, czego najbardziej potrzebuję i reszta świata może iść po prostu do diabła. Jesteś mój, tylko mój.

- Jaki zaborczy! – mruknął Sakio, zalotnie mrugając oczami. Ku jego zdziwieniu, Lucjusz zawarczał i niczym pikujący z nieba sokół, rzucił się na Sakio, kąsając go w szyję i pozostawiając wyraźny znak.

- Nie lubię się z nikim dzielić – zasyczał groźnie. – Jesteś mój, Sakio, i jeśli będę musiał to wszystkim udowodnić, zrobię to.

- Na pewno będziesz musiał udowodnić kilka spraw moim rodzicom, jeśli mówimy o nas na poważnie – stwierdził Sakio, westchnąwszy ciężko. – A mogę cię zapewnić, że oni nie są łatwowierni i pewnie będziesz musiał się nieźle natrudzić, zanim ci uwierzą.

- Jeśli to ma być jedyny bój, który przyjdzie mi stoczyć, to jestem w stanie go znieść i wygrać – zapewnił szczerze Lucjusz.

Ujął w swoje dłonie twarz Sakio, wodząc po niej wzrokiem. Na Merlina, jakże różniła się ona od twarzy Narcyzy. I nie chodziło tu tylko o to, że należała do chłopaka. W tej twarzy nie było chłodu, oczy nie spoglądały z pogardą i lodem. Biło z niej ciepło i życzliwość. Tak jak jej właściciel, była szczera i otwarta, niemal do tego stopnia, iż zarażała tym otoczenie. A przynajmniej Lucjusza, który rzadko w swoim życiu miał okazję doznać czystej szczerości. Aż dziw, iż jeszcze pamiętał czym ona jest.

- Chcę, abyś wiedział jedno, Sakio – dodał po chwili, a w jego głosie wyczuwało się niezwykłą stanowczość. – Nie jestem człowiekiem, który łatwo angażuje się w głębsze znajomości, nie mówiąc już o związkach, ani o tym, iż większość tych ostatnich miała dość wypaczony charakter.

Sakio uśmiechnął się do niego promiennie.

- Mam przeczucie, iż ze mną zaangażujesz się bardzo głęboko… do samego końca…

Lucjusz mimowolnie się roześmiał.

- Wiesz co, ja też mam takie przeczucie. Po raz pierwszy w życiu, pragnę dodać… - Musnął ustami czoło chłopaka, ponownie delektując się smakiem jego skóry. Był już od niego w pełni uzależniony. – To co robimy, pewnie dużo ludzi nazwie szalonym, jednak dla mnie to szaleństwo jest chyba najlepszą rzeczą jaka mnie w życiu spotkała. Możesz się śmiać, ale ja naprawdę nigdy nie czułem czegoś podobnego… Chyba po raz pierwszy w życiu się zakochałem.

Ostatnie słowa wypowiedział wyraźnie drżącym głosem. W przypadku tego mężczyzny było to naprawdę niecodziennym wydarzeniem. On, który słynął z zimnego obycia i nie okazywania swoich uczuć, po tylu latach zachował się jak nastolatek, wyznając miłość, chłopakowi, którego w sumie nie znał. Bogowie musieli mieć z niego prawdziwy ubaw, zabawiając się jego życiem.

- Lucjuszu… - wyszeptał Sakio, obejmując szyję mężczyzny i tuląc go do siebie. – Wcale nie zamierzam się śmiać, bo jeśli miłość nazwiesz szaleństwem, to jestem równie szalony jak ty… bo ja też się zakochałem. – Zarumienił się i Lucjusz doszedł do wniosku, że wygląda niezwykle słodko, jak się rumieni. – Zakochałem się w mężczyźnie, który zdobył moje serce od pierwszego spojrzenia. Do tej pory nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia, zawsze sądząc, iż to się przytrafia innym, a nie mnie. Jednak chyba naprawdę nie należy mówić “nigdy”, bo pewnego dnia w końcu się to zmieni. I mój dzień właśnie nadszedł. Bogowie tamtego wieczoru byli mi niezwykle łaskawi, że pozwolili mi cię poznać, Lucjuszu. Pozwolili mi cię zobaczyć i zakochać się w tobie. – Pocałował czarodzieja delikatnie, z ledwością muskając jego gorąco usta. – Kocham cię tak mocno, jak jeszcze nikogo w życiu.

Lucjusz miał wrażenie, iż nie zdoła przeżyć wypełniającego go szczęścia i zaraz eksploduje. W tej chwili miał gdzieś wszystkich i wszystko. Voldemort mógł się pójść powiesić na najbliższym drzewie i oby go wiatr przewiał, a reszta świata czarodziejów mogła się udławić wszystkimi plotkami i domysłami na temat jego przypuszczalnej mrocznej natury. Dzisiaj nie był ani Śmierciożercą, ani szpiegiem, ani niezwykle wpływowym pracownikiem Ministerstwa. Był po prostu sobą, Lucjuszem, najszczęśliwszym i chyba najbardziej zakochanym mężczyzną na świecie. A wszystko to z powodu chłopaka w jego ramionach, który, racząc wspomnieć, znowu zaczynał się o niego dość jednoznacznie ocierać. Nie, żeby mu się to nie podobało, ale jednak obaj mieli jakieś obowiązki do wypełnienia, które prędzej czy później ich dopadną. A ostatnią rzeczą jakiej życzyłby sobie Lucjusz, to to, żeby jakiś nadgorliwiec znalazł ich w krępującej sytuacji. Lepiej żeby na razie nie wywoływać otwartych skandali.

- Sakio, kochanie – szepnął, zauważając, iż z każdą sekundą coraz trudniej jest mu trzeźwo myśleć. – Nie myśl sobie, że to co robisz, nie jest przyjemne, ale chyba powinniśmy wstać i pojawić się wśród ludzi, zanim zaczną coś podejrzewać.

Sakio oderwał się od lekkiego kąsania szyi Lucjusza i zrobił niezadowoloną minę.

- Nie możemy jeszcze chwilę tu zostać? – spytał, lekko się dąsając. – Jest mi tu dobrze, z tobą.

Lucjusz roześmiał się i ukradł Sakio kolejnego całusa, tak żeby trochę bardziej zirytować chłopaka. I podroczyć się z nim. Aż za dobrze wiedział, jak w wieku Sakio trudno opanować swoje popędy.

Zerknął na zegarek.

- Niestety, mój skarbie. I tak spędziliśmy tu więcej czasu niż powinniśmy. Jest już po obiedzie i pewnie wiele osób zastanawia się, co się z nami stało.

- Po obiedzie?! – krzyknął z rozpaczą Sakio, ku zaskoczeniu Lucjusza, zrywając się w pośpiechu z łóżka. – Kusso, Kojiro mnie zabije, jak się spóźnię na trening!

Czym prędzej rzucił się ku szafie, w poszukiwaniu swojego stroju. Miał niewiele czasu, a wolał się nie spóźnić, bo to by oznaczało tłumaczenie się, a na razie nie wiedział, co ma powiedzieć. Choć pewnie Hari i tak to z niego wyciągnie.

Lucjusz przyglądał się jego krzątaninie, z nieznacznym uśmieszkiem delektując się nagim ciałem chłopaka. Ach, to był ponad wszelką miarę wspaniały widok.

- Czemu mi się tak przyglądasz? – spytał z przekąsem Sakio.

- Podziwiam – westchnął Lucjusz. – Muszę nacieszyć oczy pięknymi widokami, aby stawić czoła światu.

Słysząc to, Sakio odpowiednio się ustawił, prezentując się Lucjuszowi w pełnej krasie. Zresztą nie tylko czarodziej napawał się widokami. Sakio też przyglądał się swojemu kochankowi, pragnąc zapamiętać każdy fragment jego ciała. Nie wiedział, kiedy znowu się zobaczą i chciał zachować w pamięci jak najwięcej, by chociaż mieć o czym śnić nocami.

- Kiedy się znowu zobaczymy? – spytał po dłuższej chwili Sakio szeptem. Nie chciał wyglądać na zasmuconego, ale nie potrafił ukryć faktu, iż bynajmniej nie cieszy go rozłąka. Widząc to, Lucjusz podniósł się z łóżka i ignorując kompletnie fakt, iż jest nagi, podszedł do Sakio. Jego silne ramiona oplotły chłopaka, tuląc go mocno. Miękki dotyk jego skóry pod palcami wywołał u czarodzieja przyjemny dreszcz, przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Lucjusz musnął ustami czoło Sakio i uśmiechnął się do niego łagodnie, a jedyną osobą, która kiedykolwiek widziała ten pełen uczucia uśmiech, był Severus.

- Nie martw się, mój Sakio – szepnął. – Możemy się widywać nawet codziennie. Jestem przewodniczącym rady Hogwartu, więc nie potrzebuję specjalnego powodu, aby się w nim zjawiać. Choć teraz – dodał z przekornym uśmieszkiem, tylko lekko krzywym, jak na Malfoy’a przystało. – mam jak najbardziej ważny powód, aby się tu zjawiać codziennie, choćby nawet zamieszkać. - I z tymi słowy, skradł Sakio kolejnego całusa. Jeśli było to możliwe, to chłopak zarumienił się jeszcze bardziej.

- Cieszę się – wydukał Sakio, spuszczając głowę i nerwowo wodząc palcami po nagiej piersi – Ale ja nie zawsze będę w Hogwarcie? Co wtedy…

Lucjusz roześmiał się.

- Słodki jesteś, wiesz o tym. Jednak nie masz się czym przejmować. Nie ważne gdzie będziesz, ja zawsze cię znajdę. Przynajmniej w Anglii. Czy to dzięki sowiej poczcie, czy też innymi sposobami, ale zawsze będę mógł się przy tobie znaleźć.

Sakio odetchnął z niejaką ulgą i przylgnął do Lucjusza bardziej rozluźniony.

- Więc nie bój się, mój maleńki. To na pewno nie jest nasze ostatnie spotkanie. – Jeszcze raz pocałował Sakio, po czym posłał na nagi pośladek chłopaka żartobliwego klapsa. Sakio podskoczył i spojrzał na czarodzieja z wyrzutem, podczas gdy ten uśmiechał się szeroko. – A teraz ubieraj się, chyba, że chcesz się spóźnić.

- O nie! – zakrzyknął Sakio, czym prędzej wracając do ubierania się. – Całkiem zapomniałem!

Lucjusz usiadł na łóżku i z niejakim rozbawieniem przyglądał się, jak jego nowy towarzysz krząta się w pośpiechu po komnacie. Strój, który ubierał na siebie, a raczej sposób, w jaki to robił, wzbudził jego wyraźne zainteresowanie. Pamiętał, iż podobny, choć bardziej ozdobny, miał tamtego wieczoru na pokazie. Lucjusz musiał przyznać, że naprawdę dobrze się w nim prezentował. I jak smakowicie.

- Do zobaczenia! – zawołał Sakio i wybiegł w pośpiechu. Lucjusz z rozbawieniem pokręcił głową, jednak zanim sam wstał, by się ubrać, wejście do komnaty znowu się otworzyło i wpadł przez nie zdyszany Sakio. Bez ogródek podbiegł do Lucjusza i pocałował prosto w usta, mocno i gorąco.

- To po to, abyś miło mnie wspominał – wydyszał, rumieniąc się rozkosznie. Po tych słowach, ponownie wybiegł z pokoju, by tym razem już nie wrócić.

Lucjusz westchnął. Coś mu mówiło, iż jego ukochanego energia wręcz rozsadza. Miał tylko nadzieję, że jemu starczy sił, aby mu dorównać.

Rozejrzał się po pokoju, tym razem trochę uważniej. Kiedy się tu znalazł, raczej nie miał ku temu okazji. W sumie była to dość typowa dla Hogwartu komnata, wygodna i elegancka w swoim dekadenckim stylu. Przy drzwiach leżały paczki, z którymi przyszedł Sakio, a które wypadły mu z rąk, gdy Lucjusz go zaskoczył. Teraz podszedł i zebrał je, by odłożyć na pobliską półkę.

Wiedział, iż musi się stąd wydostać niezauważony, by nie wzbudzić dodatkowych podejrzeń. Pewnie i tak niedługo cały zamek zacznie huczeć od plotek. W tym przeklętym miejscu niczego nie można było utrzymać w tajemnicy, choć zarówno dla swojego jak i Sakio dobra wolałby, aby było inaczej. Wątpił, aby Voldemort dobrze przyjął wiadomość o jego nowym związku. Sakio znalazłby się w niebezpiecznej pozycji, a jego szpiegowanie zakończyłoby się natychmiast, prawdopodobnie jego śmiercią. A on był dość mocno przywiązany do swojego życia i bynajmniej nie zamierzał z niego rezygnować. Zwłaszcza teraz, gdy jego życie wreszcie obierało szczęśliwe tory





ROZDZIAŁ 23

 

Niemal cała szkoła zebrała się na łące, z zaciekawieniem obserwując, jak Harry i Kojiro przygotowują się do treningu. Kiedy jakiś pierwszoklasista wpadł do Wielkiej Sali po obiedzie, krzycząc z podekscytowaniem, że goście będą się bić, to natychmiast wszyscy ruszyli to zobaczyć, spodziewając się niezłego widowiska. Sztuka pojedynków była znana i niezwykle ceniona w świecie czarodziejów. Mówiono nawet, iż jednym z jej mistrzów jest sam profesor Snape, nauczyciel eliksirów. Dlatego też możliwość ujrzenia, jak walczą Japończycy wzbudziła szczere zainteresowanie wszystkich uczniów. W końcu tak niewiele wiedziano w czarodziejskiej Europie o zwyczajach kraju Kwitnącej Wiśni.

Jednak to, co zastali, zupełnie nie odpowiadało ich oczekiwaniom. Ani Harry ani Kojiro nie wyglądali na takich, co to za chwilę mają się pojedynkować. Nie mówiąc już o tym, iż żaden nie trzymał w dłoniach różdżki. Zamiast tego klęczeli naprzeciwko siebie, wyglądając co najmniej poważnie. Ubrani byli na czarno, w jednakowe keikogi i hakama, podczas gdy przed nimi leżał rozłożony sprzęt.

- Dzisiaj poćwiczymy tradycyjne kendo – powiedział Kojiro, gdy zbierali się do wyjścia na trening. – Przyda ci się trochę prawdziwego treningu, mięśnie nie mogą ci zastać. No, chyba że chcesz tak cierpieć, jak twój ojciec.

Harry nie mógł się nie roześmiać na ostatnie zdanie mężczyzny. Słyszał już od Sakio, jakie katorgi przechodzi ich ojciec, od kiedy wrócił do treningów. A Kojiro wcale nie traktował go ulgowo.

- Nie, nie chcę – odparł Harry. – Poza tym ty nigdy nie dasz mi tak zardzewieć jak ojcu.

- Święta prawda – mruknął Kojiro.

Tak więc teraz powoli przygotowywali się do treningu. Każdy z nich powoli nakładał kolejne elementy stroju. Chustę hashimaki, tare, do, a następnie maskę men i na końcu rękawice kote. Zdawali sobie sprawę z publiczności, ale tak jak zawsze, kompletnie ją ignorowali. Podczas walki nie można sobie było pozwolić na utratę skupienia, gdyż równałoby się to z przegraną, a w prawdziwym pojedynku, nawet utratą życia.

Uczniowie z podekscytowaniem spoglądali, jak Japończycy składają sobie wzajemnie ukłony, po czym ujęli w dłonie miecze shinai i podnieśli się z ziemi, przyjmując wyjściowe pozy. Po chwili Harry wyprowadził z głośnym okrzykiem pierwszy atak, który Kojiro bez większego problemu sparował.

Wymiana ciosów następowała jedna za drugą i nawet stojąca między kolegami Hermiona, musiała przyznać, iż oglądanie tego dziwnego sposobu walki jest znacznie ciekawsze niż odrabianie pracy domowej. W jej przypadku to samo w sobie było już niesamowite. Jednak w tej chwili na bok odeszły lekcje i nauka, gdy z niemałym oczarowaniem wodziła wzrokiem za każdym ruchem walczących. W tej walce tkwił jakiś niesamowity czar. Mogłaby być ona walką na śmierć i życie, a i tak w oczach Hermiony stanowiłaby ona utożsamienie piękna. Było w niej o wiele więcej elegancji, niż w pojedynkach czarodziejów. Nie mówiąc już o tym, iż spoglądając na walczących od razu można było wyczuć szacunek, jaki czuli względem siebie. Szanowali siebie i swoje zdolności, pozbawiając walkę wszelkich podstępów i niesprawiedliwych ruchów. Tak jak Harry kiedyś powiedział, honor był najważniejszy, nawet jeśli był to honor przeciwnika i obie strony gotowe były uczynić wszystko, aby go nie zszargać.

Urzeczona walką Hermiona, nawet nie spostrzegła, iż obok niej stanął Ron. Jego twarz, w porównaniu z jej, wcale nie okazywała zachwytu.

- I na co tu patrzeć? – prychnął. – Nic w tym ciekawego. Obijają się wzajemnie kijami i tyle.

Hermiona spojrzała na niego, zdegustowana jego słowami.

- Ronaldzie Weasley, jak możesz mówić coś takiego?

- A co? – mruknął chłodno Ron. – Znowu będziesz bronić swojego kochasia?

Hermiona poczerwieniała, choć nie wiedziała czy bardziej z gniewu czy ze wstydu.

- On nie jest moim kochasiem. Ale jeśli już o tym mówimy, to on przynajmniej potrafi się odpowiednio zachować. Poza tym, ja nie muszę w ogóle go bronić. Jak sam widzisz, Harry potrafi się całkiem dobrze samemu obronić.

Ron obrzucił ją powątpiewającym wzrokiem.

- Wątpię. Drewniany kij to nie to samo co różdżka. Ach, prawda, zapomniałem, on w ogóle nie ma różdżki. Na twoim miejscu, Hermiono, zastanowiłbym się poważnie, czy spoufalanie się z kimś, kto broni wrednego Slytherina i nie potrafi nawet rzucać porządnych zaklęć jest dla ciebie godnym towarzyszem.

- A ja na twoim miejscu zastanowiłabym się, czy przy rozdzielaniu domów nie zaszła jakaś pomyłka. Można by pomyśleć po twoim zachowaniu, iż nie trafiłeś tam gdzie trzeba – odcięła się Hermiona. – Nie wiem co tobie się stało, ale zupełnie mi się nie podoba. Zaczynasz brzmieć jak jeden ze Ślizgonów, wychwalając pod niebiosa swoją wyższość, podczas gdy zupełnie nic nie wiesz. Nie podoba mi się to. I dopóki nie zmienisz swojego zachowania, nie życzę sobie ciebie widzieć. Zrozumiano? A teraz, jeśli już skończyłeś swoje jęki, to albo siedź cicho, albo sobie stąd idź, bo ja zamierzam obejrzeć walkę do końca.

I z tymi słowami, odwróciła się z powrotem ku walczącej parze, ostentacyjnie ignorując Rona. Rudowłosy chłopak natomiast niemal kipiał z wściekłości. Po raz kolejny Potter go upokorzył, a co gorsza Hermiona zdawała się być całkowicie po stronie tego wyrzutka znikąd. On ją już kompletnie nie obchodził, zupełnie jakby przestał dla niej istnieć. Nie potrafił tego zrozumieć.

Widząc, że i tak nic nie wskóra, odwrócił się na pięcie i rozepchnąwszy na boki tłum uczniów, odszedł. Oby jak najdalej stąd. Nie zauważył, jak Hermiona posyła mu smutne spojrzenie, by z głębokim westchnieniem powrócić do obserwowania walki.

Tymczasem Harry przypuścił kolejny atak, umiejętnie sparowany przez Kojiro. Miecz chłopaka nie dosięgnął celu, podczas gdy mistrz wykonał uderzenie w jego tors. Pancerz uchronił Harry’ego przed większym zranieniem, co jednak wcale nie znaczyło, że cios pozostał bez efektu. Trening szermierki obejmował też studia nad filozofią drogi miecza, zgłębianie ich myśli, jak również taktyk i sposobów walki. I jak jeden z najznamienitszych mistrzów powiedział, nie istotny jest rodzaj broni, ale człowiek, który się nią posługuje. I to człowiek, jeśli chciał zgłębić wszystkie tajniki walki, musiał być w stanie błyskawicznie zauważać swoje błędy, bo najważniejszą drogą do poznania miecza jest ta, która prowadzi do poznania samego siebie. Kojiro wiele razy mu to powtarzał i Harry mógł to niemal wyrecytować z pamięci podczas snu. Tak więc teraz, przyjąwszy cios, drugiemu nie pozwolił już się do siebie zbliżyć, wykonując umiejętny unik.

Kojiro wyraźnie nie dał po sobie znać, iż jest zadowolony z szybkiej reakcji chłopaka, ale pod maską jego usta wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu. O tak, był dumny ze swojego ucznia. Z każdym treningiem Harry był coraz lepszy i naprawdę już niewiele brakowało mu do osiągnięcia poziomu mistrza. Oczywiście nie zamierzał mu tego powiedzieć otwarcie. Przy chwaleniu ucznia należy być bardzo ostrożnym, mawiał jego własny ojciec i mistrz. Nie można go w ogóle nie chwalić, bo straci motywację i trening przestanie sprawiać mu satysfakcję. Jednak też nie można za dużo i zbyt często tego robić, bo uzna, iż wie już wszystko i przestanie się starać. Krótko mówiąc, należało chwalić, zawsze jednak pozostawiając miejsce na jakieś “ale”. I Kojiro ściśle trzymał się tej reguły, jak na razie nie żałując.

- Dobrze, na dzisiaj wystarczy – rzekł po chwili.

Obaj opuścili miecze i odstąpiwszy od siebie, skłonili się sobie z szacunkiem, oficjalnie zakończając pojedynek. Nie zdążyli się jeszcze podnieść z ukłonu, jak przez tłum uczniów przebił się Sakio. Uklęknął, wyraźnie zdyszany i pokłonił się. Nie uniósł z powrotem głowy, doskonale zdając sobie sprawę, iż pewnie zaraz usłyszy reprymendę. Cóż, na pewno na nią zasłużył.

- A można wiedzieć, gdzie to się podziewałeś i co robiłeś takiego ważnego, iż spóźniłeś się na trening? – spytał Kojiro po japońsku, podchodząc do niego.

- Przepraszam, Kojiro-san – odparł Sakio, cicho i z szacunkiem, choć wyraźnie czuł na policzkach ognisty rumieniec. Chciało mu się śmiać z radości, ale przecież nie mógł, bo Kojiro dałby mu wtedy naprawdę popalić, zamiast tylko ukarać. Poza tym, wolałby nie mówić o powodzie swojego spóźnienia przy tych wszystkich widzach. Co prawda, mało prawdopodobnym było, aby ktoś z nich umiał japoński, ale wolał nie ryzykować. – Jestem gotowy przyjąć na siebie karę.

Kojiro zmrużył oczy. Znał Sakio od chwili jego narodzin i chłopak zawsze miał mocne powody, gdy nie wypełniał swoich obowiązków. Teraz pewnie też tak było, więc Kojiro doszedł do wniosku, iż na tłumaczenia przyjdzie czas później.

- To dobrze, bo nie zamierzam cię nie ukarać – zauważył. – Może jak trochę poćwiczysz, to będziesz poważniej traktował swoje obowiązki. – Słysząc to, Sakio jęknął cicho. Kojiro zawsze mówił to samo, gdy on lub Harry zawiedli, więc nie było to nic nowego. Nowością też pewnie nie będzie rodzaj kary. – A żeby sobie w tym pomóc, to przebiegniesz 20 okrążeń wokół stadionu quiditcha, rozumiemy się?

- Tak, sensei – westchnął Sakio i bez dalszych słów sprzeciwu podniósł się i ruszył ku stadionowi.

Harry w tym czasie ściągnął rękawice i maskę, odetchnąwszy głęboko. Czuł na czole i policzkach kropelki potu, które szybko otarł. Mimo zmęczenia fizycznego, miał wrażenie, iż rozsadza go energia. Zawsze się tak czuł po treningu. Podczas gdy inni uczniowie padali z nóg, on po prysznicu brał się do dalszej pracy.

- To było świetne.

Odwrócił się i ujrzawszy zbliżającą się Hermionę, uśmiechnął się.

- Dzięki. Co prawda dla mnie to normalka, ale pewnie ty jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widziałaś.

- Może raz czy dwa, w filmach – przyznała dziewczyna. – Ale to nie to samo co rzeczywistość. Ta jest znacznie lepsza. Długo już trenujesz?

- Od kiedy byłem wystarczająco duży, aby utrzymać miecz. A wciąż jest przede mną daleka droga.

- Może się na tym nie znam, ale jestem pewna, iż idzie ci świetnie – stwierdziła Hermiona.

- Dzięki. Miło słyszeć, iż ktoś we mnie wierzy – roześmiał się Harry.

- Ja zawsze w ciebie wierzyłem – odezwał się Kojiro tuż obok nich. Oboje spojrzeli na niego. – Chyba nie zamierzasz mi wmówić, iż nigdy o tym nie wiedziałeś?

- No cóż… Rzadko kiedy mnie chwalisz, więc… - zaczął Harry, ale przerwał, gdy Kojiro pieszczotliwie potargał mu i tak lekko zmierzwione przez chustę włosy.

- Dobry nauczyciel umiarkowanie dawkuje pochwały – zauważył filozoficzne Kojiro, choć kąciki ust lekko mu drżały.

- Tak, wiem – mruknął Harry. – Co nie zmienia faktu, że mógłbyś częściej ofiarowywać dobre słowo.

- Postaram się – co było dość wymijającą odpowiedzią.

- Harry, gdzie masz okulary? – zdziwiła się Hermiona. Przyzwyczaiła się już do widoku okularów na nosie Harry’ego i niemal już nie wyobrażała sobie go bez nich. – Widzisz cokolwiek bez nich?

Chłopak roześmiał się nieznacznie.

- Muszę coś widzieć, bo inaczej nie mógłbym walczyć. A jeśli już o tym mowa, to nie mogę nosić okularów podczas walki. Po pierwsze mogłyby spaść mi z nosa przy ruszaniu się, a nawet zbić się i mnie poranić, nie mówiąc już o tym, iż nie za bardzo by się zmieściły za maską. Dlatego też na walkę zakładam szkła kontaktowe. Są zdecydowanie wygodniejsze.

- Wcale ci się nie dziwię – przyznała Hermiona, po czym dodała wesoło. – Jednak nie martw się. Z okularami czy bez i tak wyglądasz świetnie.

Harry od razu poczuł, że się rumieni.

- I to nie tylko moje zdanie. Połowa szkoły szepcze, jaki to jesteś przystojny i co by chciała z tobą zrobić. I nie mam tu na myśli jedynie dziewczęta.

Teraz już wyraźnie Harry czuł zakłopotanie. I może odrobinkę złości.

- Teoretycznie powinno mi to schlebiać. A tymczasem czuję się jak nowe zwierzątko. Prawdę mówiąc nie wiem co we mnie jest takiego wyjątkowego, że tutejsi ludzie tak się mną interesują.

Hermiona spojrzała na niego uważnie. Nie bardzo wierzyła w jego słowa, ale przyjrzawszy się twarzy chłopaka jej wątpliwości się rozwiały. On naprawdę nie zdawał sobie za bardzo sprawy, jak niezwykle ważny jest dla tutejszego świata.

- Pomijając fakt, iż jesteś Chłopcem-Który-Przeżył – Zauważyła skrzywienie się Harry’ego na ten tytuł, ale kontynuowała. – To przypuszczam, iż chodzi im o to, iż jesteś naprawdę egzotycznym gościem. Wystarczy tylko na ciebie popatrzeć. Twoje stroje, nawet te najbardziej normalne, są czymś unikatowym, czego nigdy tu nie widziano. Parasz się magią, którą czarodzieje albo traktują za niemal czarną, albo nawet nie wiedzą, że istnieje. Nie mówiąc już o tym, iż twoje poglądy mogłyby wywołać niezły wstrząs, gdyby je publicznie ogłosić. Harry, jakbyś nie patrzał i czego nie robił, tu zawsze będziesz atrakcją.

- To może powinienem wracać do domu? – zaproponował Harry. – Tam przynajmniej będę traktowany normalnie, jak jeden z uczniów.

Nic sobie robiąc z szokowanego spojrzenia Hermiony, zaczął zbierać swój ekwipunek.

- Mógłbyś to zrobić? – spytała dziewczyna. – Pomimo, iż wiesz czego oczekują od ciebie ludzie?

Gwałtownie się ku niej obrócił, piorunując wzrokiem.

- O to właśnie chodzi, Hermiono. Ja wiem czego ode mnie oczekują, ale nie potrafię pojąć dlaczego? Czemu wszyscy mają wobec jakieś oczekiwanie z powodu rzeczy, którą, jeśli nawet zrobiłem, to tego nie pamiętam. Nie mówiąc już o tym, iż ja kompletnie nie wiem, o co wszystkim chodzi. Nie znam waszej rzeczywistości. Nie znam tego, jak wy go zwiecie, Voldemorta – Hermiona wyraźnie zadrżała, słysząc to słowo, ale Harry nie zwrócił na to większej uwagi. – Nie wiem o co mu chodzi, ani dlaczego. Jestem kompletnie zdezorientowany, a nikt niczego innego nie robi, jak tylko na mnie naskakuje, mając o coś pretensje. To jest naprawdę irytujące. – Westchnął ciężko i lekko się rozluźnił. Nie było sensu, żeby się złościł na Hermionę, bo przecież ona niczemu nie była winna. A wyżywanie się na kimś nie leżało w jego naturze. – Nie mogę zadowolić wszystkich, ale jeśli będę miał wybierać, to na pierwszym miejscu zawsze postawię rodzinę. Rozumiesz to, Hermiono?

- Rozumiem, Harry. Możesz mi wierzyć, że rozumiem – rzekła łagodnie. – I prawdę mówiąc, wcale się tobie nie dziwię. Sama pewnie też bym tak zrobiła. Ale potrafię też pojąć twoją irytację z powodu braku wiedzy na ten temat, więc może bym ci w tym jakoś pomogła. Teraz nie jest dobra pora na taką rozmowę, toteż spotkajmy się wieczorem, a wszystko ci opowiem, dobrze.

Harry przyjrzał się Hermionie uważnie, po czym skinął głową.

- Dobrze. Wiesz gdzie jest moja komnata?

- Nie przejmuj się, trafię. W razie co zawsze mogę zapytać obrazy – odparła z uśmiechem. – A teraz lecę do biblioteki, znaleźć książki, które się nam przydadzą.

Pomachała mu na pożegnanie i odbiegła w stronę zamku. Harry nie wątpił, że przygotuje się do tego spotkania i na pewno opowie mu o niejednej ciekawostce. Odwrócił się ku Kojiro.

- Potrzebujesz pomocy ze sprzętem? – spytał. – Chciałbym przebiec się z Sakio.

Kojiro zerknął na niego.

- Nie, poradzę sobie – rzekł po chwili, jakby odgadując zamiary Harry’ego. – Możesz biec.

Harry uśmiechnął się i pobiegł ku widocznemu z daleka Sakio. Spoglądający za nim Kojiro, zastanawiał się, czy uda mu się dowiedzieć czegokolwiek. Sakio nie był typem osoby, która spóźniałaby się na treningi. Wręcz przeciwnie, zwykle zjawiał się na nich nawet przed Harrym. A tymczasem nie dość, że się spóźnił, to jeszcze wyglądał na zakłopotanego. Rumieniec, który oblewał jego policzki bynajmniej nie wyglądał tylko na wywołany szybkim biegiem. Kojiro westchnął. Lepiej zostawić to Harry’emu, on prędzej wyciągnie od brata prawdę. W swoim czasie i tak o wszystkim się dowie.

Powrócił do pakowania sprzętu. W takich chwilach był dozgonnie wdzięczny za magiczne skrzynie. Zamiast dźwigać wszędzie ze sobą cały stos pakunków, wszystkie części zbroi i broni treningowej mieściły się w jednej skrzyni, skrzętnie poukładane i zabezpieczone. Dzięki temu żaden transport ani warunki atmosferyczne nie były im groźne.

Podczas gdy on zajął się pakowaniem, to stojąca nieopodal grupka uczniów Slytherinu dyskutowała o czymś zaciekle. Jednak ich twarze nie zdradzały zainteresowania, wręcz przeciwnie, można było z całą pewnością rzec, iż się z czegoś nabijają. Drwina była wyraźnie słyszalna, mimo przyciszonych głosów.

- Wielkie mi halo – prychnął Draco, wykrzywiając się nieprzyjemnie. – Każdy idiota mógłby zrobić coś takiego.

- A oni się tym tak ekscytują – dodała drwiąca, stojąca obok Pansy Parkinson.

Niemal cała szkoła była świadoma faktu, iż Pansy robiła wszystko, aby zdobyć względy “księcia” Malfoy’a. Nie ukrywała się z tym, iż chce go poślubić i zamierzała swój cel osiągnąć, nawet jeśli miałoby to oznaczać zabicie lub zniszczenie wszystkich, którzy stanęliby jej na drodze. Sytuacja była dość śmieszna, gdyż podczas gdy Pansy kleiła się do Draco niczym pijawka do skóry żywiciela, tak chłopak wcale nie odwzajemniał jej entuzjazmu. Nie rzadko nawet ją od siebie odpychał, dość mocno krytykując. Ale ona zawsze wracała, zawsze usprawiedliwiając sobie w jakiś sposób jego chłodne zachowanie i nie zauważając, iż cała szkoła się z niej wyśmiewała. Nikogo już nie dziwił fakt, że ona ciągle miała to samo zdanie co Draco, nie grzesząc nawet odrobiną indywidualności.

- Żałosne – jęknęła rozdzierająco Pansy.

- Takim kawałkiem kija każdy idiota potrafiłby wymachiwać – stwierdził Draco, głosem niemal ociekającym pogardą.

- To w takim razie może udowodnisz, co sam potrafisz – odezwał się tuż za nim spokojny, choć zdecydowanie nie żartujący głos. Ślizgoni odwrócili się i mimowolnie wszyscy zbledli. Nawet Draco nie wydawał się już taki pewny siebie. Stojący nad nimi Kojiro w tej chwili mógłby przerazić każdego, mimo iż jego twarz nie była w żaden sposób wykrzywiona. Strach tkwił w goszczącym na niej spokoju. Nikt nie potrafiłby mieć takiego spokojnego oblicza, podczas gdy głos przyprawiał o dreszcze.

- No dalej – naciskał Kojiro. – Skoro każdy idiota potrafiłby to zrobić, to pokaż co potrafisz… Chyba, że jesteś idiotą…

Draco przez pierwszą chwilę stał w miejscu niczym wmurowany. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Rzadko kto zwracał się do niego takim tonem, obawiając się potęgi nazwiska Malfoy. A tymczasem ten przybłęda w ogóle zdawał się tym nie przejmować. Dobra, skoro chciał zadrzeć z Malfoyem, to będzie ponosił tego konsekwencje.

Uśmiechnąwszy się krzywo, skinął głową.

- Zobaczysz co potrafią porządni czarodzieje!

Ku jego zaskoczeniu, Kojiro także się uśmiechnął, niezbyt przyjemnie. Jakby od niechcenia rzucił Draco drewniany miecz, udając, iż nie zauważa, z jaką niezdarnością chłopak go łapie. Doskonale zdawał sobie sprawę, do czego doprowadzi ten pojedynek. Prawdopodobnie tylko jeden z nich będzie po nim stał o własnych siłach i na pewno nie będzie nim Draco.

- Pokaż, co TY potrafisz – rzekł. – Udowodnij, iż masz prawo do tej pewności siebie.

Stanął spokojnie, nawet nie przybierając pozy obronnej. Rozluźnił wszystkie mięśnie. Nie było sensu, aby walczył z tym zarozumiałym dzieckiem na poważnie. To miała być lekcja poglądowa, a nie jakaś wendetta. Prawdą było, że nawet nie był obrażony na niego za pogardliwe słowa pod adresem sztuk walki. Bo skąd taki dzieciak mógł wiedzieć o co w tym chodzi? Kojiro już zdążył się zorientować, iż większość tutejszych czarodziejów pogardzała czymkolwiek, co miało związek ze zwykłymi ludźmi. Ślepo wierzyli w swoje różdżki i w to, że dzięki nim wszystko uda im się zrobić. Nikt się niczym innym poza magią nie interesował.

Jednak bynajmniej nie znaczyło to wcale, że zamierza mu pobłażać. Chłopakowi najprawdopodobniej przyda się ta krótka, choć dotkliwa lekcja pokory. Może dzięki niej nabierze trochę rozumu.

Draco ujął miecz, ale nie czuł się z nim zbyt pewnie. Przyzwyczajony był do różdżki. Walkę na czary i uroki miał opanowaną niemal do perfekcji, ale to nijak przypominało pojedynek czarodziejów. Nie zamierzał się jednak wycofać. Był Malfoyem, musiał dbać o reputację, a poddanie się jakiemuś obcemu, w dodatku takiemu, co to lubi mugoli, nie wchodziło w ogóle w rachubę. Zagryzł wargę, zerkając na swoich kolegów, by następnie stanąć naprzeciwko Kojiro, starając się miną nadrobić pewność siebie.

Tymczasem Kojiro stał spokojnie, zupełnie się nie spiesząc.

- Będziemy stali tak cały dzień? – zirytował się Draco. Mężczyzna westchnął.

- Czekam na ciebie – odparł. – W końcu to ty masz udowodnić co potrafisz. Ja nie muszę.

Lekceważący ton Kojiro dolał oliwy do ognia, doprowadzając Draco do złości i tym samym udowadniając, jakim jest jeszcze dzieckiem. Dobry wojownik wie, iż nie można dać się sprowokować. Silne emocje nie są dobrym towarzyszem w walce. Zaślepiają i pozbawiają racjonalnego myślenia. Dopóki się tego nie pojmie i nie będzie się w stanie trzymać ich na uwięzi, będzie się przegrywało. Jednak najwyraźniej w tej szkole nie uczono samodyscypliny, a nie było to dobrym świadectwem. Można by pomyśleć, iż będąc w trakcie wojny, nauczyciele będą się starali przygotować uczniów na wszystko. W końcu nie ma nic gorszego na polu bitwy niż gorącokrwisty nowicjusz.

Mając już dość, Draco uniósł miecz, po czym rzucił się na Kojiro. Ten tylko pokiwał z rezygnacją głową. Nie dość że chłopakowi było brak cierpliwości, to jeszcze przy pierwszym uderzeniu cały się odsłaniał w najbardziej banalny sposób. Jedynie prawdziwi mistrzowie mogli sobie pozwolić na ten sposób ataku. Kojiro nawet nie musiał się wysilać, aby powstrzymać ten narwany atak. W ostatniej chwili usunął się z drogi Draco, by następnie, jakby od niechcenia, samemu zadać cios. Twardy miecz z głuchym odgłosem uderzył w plecy chłopaka, wyrywając z ust Draco przeszywający okrzyk zdumienia i bólu.

Chłopak upadł na ziemię, w żaden sposób nie mogąc ulżyć cierpieniu. Gdy próbował się skulić, ból w plecach odzywał się nowymi falami. Na Merlina, to było okropne! Jedno uderzenie wystarczyło, aby zwijał się z bólu, to jak dopiero musiałby się czuć po całej ich serii. A wszystko wskazywało na to, że to nie był jeszcze koniec.

Powoli podniósł się na kolana, jęcząc przy każdym ruchu. Kątem oka zauważył, jak jego koledzy przyglądają się wszystkiemu ze zgrozą, nie zamierzając jednak ingerować. Draco mógł się założyć, że drżą ze strachu, tchórze.

Oparłszy się o miecz, udało mu się jakoś znowu stanąć na nogach. Odetchnął głęboko i zagryzł zęby, by ponownie chwycić mocno miecz i wycelować go w Kojiro.

- Nie myśl sobie, że pokonasz mnie jednym ciosem – prychnął buńczucznie. Kojiro w odpowiedzi tylko uniósł brew. Widać było, że słowa Draco nie zrobiły na nim większego wrażenia, gdyż stał, tak jak wcześniej, spokojnie i z opuszczonym mieczem. To tym bardziej zirytowało chłopaka. Nie lubił być ignorowany, a już tym bardziej nie zamierzał pozwolić komuś drwić z siebie.

Wkurzony, przystąpił do następnego ataku, ale i tym razem rezultat był taki sam. Draco leżał na trawie, jęcząc z bólu po kolejnym uderzeniu, a Kojiro stał nad nim z opuszczonym mieczem. Najgorsze było to, że na twarzy mężczyzny nie było widać ani złości ani gniewu, zupełnie jakby to wszystko było mu obojętne. Po prostu za każdym razem, gdy Draco przypuszczał atak, parował go i wymierzał swój własny cios, zawsze dotkliwie bolesny.

Kilkanaście minut później Draco nie miał już siły podnieść się, mogąc tylko leżeć i jęczeć. Nigdy nie sądził, że wszystko może go tak przeraźliwie boleć. Każdy raz na jego ciele promieniował ogniście, wywołując jeszcze dotkliwsze skurcze mięśni. Jak coś tak banalnego jak prosty kij, mogło być w stanie spowodować takie cierpienie? Dysząc ciężko, po raz pierwszy w życiu modlił się o koniec, miał już dość. Nie tylko został sponiewierany i pobity, to jeszcze jego duma tak ucierpiała, iż niemal przestała istnieć.

- Co tu się dzieje?! – gniewny okrzyk szkolnej pielęgniarki, Madame Pomfrey. Wybiegła na plac, zdyszana i z rozwianą szatą. Widać było, że musiała biec całą drogę od skrzydła szpitalnego. Jednak jej twarz, pomimo rumieńca wywołanego biegiem, ściągnięta była w wyrazie złości i niedowierzania. A każdy mieszkaniec Hogwartu szybko się uczył, że nie należy wchodzić jej w drogę, a już tym bardziej robić sobie z niej wroga. Jako nieliczna w szkole, traktowała wszystkich uczniów jednakowo, nie zważając na różnice w Domach. – Kiedy uczniowie przybiegli do mnie, mówiąc co się dzieje, nie chciałam uwierzyć. Ale najwyraźniej nie przesadzali. Oszalał pan? Nie można tak traktować ucznia!!

Kojiro posłał jej nieznaczne spojrzenie, ale nie widać było po nim, żeby się przestraszył.

- Jesteśmy w trakcie treningu – rzekł spokojnie.

- Czy ten trening zawsze składa się z maltretowania ucznia? – żachnęła się Pomfrey. Podbiegła do leżącego na trawie Draco, delikatnie i powoli pomagając mu odwrócić się na plecy.

- Dobry nauczyciel wie, kiedy należy skarcić, a kiedy przychodzi czas na pociechę i pochwałę – odparł Kojiro. Pomfrey piorunowała go wzrokiem, gdy podchodził do Draco. Odłożył miecz i nic sobie nie robiąc z protestów pielęgniarki, podniósł w ramiona ledwo przytomnego chłopaka. – Jeśli pani tego nie rozumie, to radziłbym pani nie mieszać się. Żadna lekcja nie zostanie porządnie przyswojona, jeśli nie towarzyszy jej trochę wysiłku.

- A niby jakąż to lekcją ma być obijanie dziecka?!

- Lekcją życia – odpowiedział krótko Kojiro i ku kompletnemu zaskoczeniu Pomfrey i wszystkich zgromadzonych gapiów, opuścił plac.

- Co za… - prychnęła pielęgniarka. – Niech no tylko Dumbledore się o tym dowie!

Sztywnym krokiem, ruszyła szybko w stronę gabinetu dyrektora.

Po drodze nawet nie zauważyła stojącego nieco w cieniu Lucjusza, który był świadkiem całego zajścia. Na początku przyglądał się temu z zaciekawieniem, ale później, widząc zachowanie Draco, zaczął być coraz bardziej pewien, iż tym razem jego syn się tak łatwo nie wywinie. Kochał Draco z całego serca. Był jedyną dobrą rzeczą, która wynikła z jego związku z Narcyzą i choćby ze względu na niego całkowicie nie żałował poślubienia jej. Jedynie Draco, za wyjątkiem Severusa, utrzymywał go przy życiu i przy zdrowych zmysłach. Gdy wracał do domu z pracy, zmęczony i mając wszystkiego dość, to właśnie radosne powitanie, jakie go spotykało ze strony Draco, było w stanie choć na chwilę odegnać na bok wszelkie zmartwienia. Jego anielski śmiech i ciepły uścisk były dla niego największym skarbem na świecie. Tylko dla nich wracał do domu. Niestety, pomimo całej miłości, jaką darzył Draco, spoglądając teraz na niego, nie potrafił sobie wybaczyć tych wszystkich błędów, które popełnił. Nie potrafił sobie wybaczyć tego, że praca była dla niego ważniejsza, niż własny syn. To on był winien temu, że Narcyza wywarła na Draco tak wielki wpływ. Podczas gdy jego nigdy nie było w domu, ona kształtowała chłopca na aroganckiego, zadufanego w sobie i poniżającego wszystkich dookoła snoba. Tak głęboko wpoiła mu swoje przekonanie co do wyższości rodzin czystej krwi, iż zdarzały się chwile, gdy Lucjusz naprawdę wątpił, czy kiedykolwiek wróci do niego jego mały Draco. Niekiedy, ku swojemu własnemu przerażeniu, nie poznawał swojego własnego syna. Ten zarozumialec w żaden sposób nie przypominał jego kochanego dziecka. Lucjusz wiedział, że przyłożył rękę do stworzenia obecnego Draco i mimo iż dałby wszystko, aby to zmienić, czasu nie można było cofnąć. A przynajmniej nie na tyle, aby naprawić stare błędy.

Spoglądając, jak ten obcy mężczyzna bije jego syna, czuł przy każdym uderzeniu ostry skurcz w sercu. Bolało go, że Draco musi tak cierpieć. Żaden rodzic nie powinien patrzeć na cierpienia swojego dziecka, będąc Śmierciożercą aż za dobrze o tym wiedział. Jednakże niekiedy najlepszą naukę przynosił właśnie ból. Nie znał tego mężczyzny, który najwidoczniej towarzyszył rodzinie Sakio, ale miał przemożne wrażenie, iż jedynie on jest w stanie zwrócić mu jego Dracona. Sam nie był w stanie tego dokonać, nie potrafił go ukarać na tyle dotkliwie, aby została wyciągnięta nauka. Za bardzo go kochał, aby być do tego zdolnym.

Mężczyzna wraz z Draco nie skierował swoich kroków do skrzydła szpitalnego, co nieco zdziwiło Lucjusza. Dopiero po chwili zorientował się, iż w tamtej części zamku znajdują się komnaty gości. Niemal mimowolnie przytaknął temu na zgodę. Jeśli tak miało być, to Lucjusz się zgadzał, modląc się w duchu, aby nigdy tego nie żałował. Zresztą, chyba nie mogło być już gorzej.

 

--o0o--

 

- No dalej, wyduś to z siebie – zagadnął Harry, dobiegając do brata i zrównując z nim tempo biegu. Sednem dobrego biegu, który przyniósłby oczekiwane efekty, wcale nie była jego szybkość, a równomierny oddech i swobodna praca mięśni, która nie nadwerężałaby żadnego. Doskonale o tym obaj wiedzieli, często biegając po lesie wokoło domu. W ten sposób potrafili zarówno wyładować nadmiar energii, jak i nerwów, nieraz również dochodząc do ciekawych pomysłów i konstruktywnych wniosków. Nie mówiąc już o tym, iż był to idealny sposób na pozostanie w kondycji.

- Niby co mam wydusić? – spytał niewinnie Sakio.

- Dobrze wiesz co – prychnął Harry. – Znam cię dobrze. Nigdy nie spóźniasz się na treningi. A już na pewno nie wpadasz na nie zdyszany, zarumieniony jak panienka… i z malinką na szyi. – Uśmiechnął się przekornie, gdy Sakio odruchowo uniósł rękę i dotknął szyi. – Przede mną niczego nie ukryjesz, nii-chan!

Słysząc to, Sakio westchnął ciężko.

- Wiesz, że ciekawość jest zgubna?

- Możliwe. Ale wiedza rządzi światem, nigdy o tym nie zapominaj. Człowiek dobrze poinformowany, zawsze będzie miał przewagę, a ja lubię mieć przewagę, więc gadaj co się stało.

Sakio zmierzył go wzrokiem.

- Momentami mnie przerażasz, braciszku. – Westchnął. – Lucjusz tu jest.

- Co takiego? – zakrzyknął Harry, przystając nagle. – Tutaj? To znaczy w Hogwarcie?

- Tak. I… no jakby to powiedzieć… - wyjąkał, czerwieniąc się. – Odnalazł mnie i… No wiesz…

- Tylko mi nie mów, że doszło do…

- Właśnie do tego doszło.

- O rany! To teraz wszystko jasne… - Zerknął na brata podejrzliwie. – Mam nadzieję, że do niczego cię nie zmusił, bo jeśli tak, to ja go…

Sakio czym prędzej popędził z zaprzeczeniem.

- O nie! Do niczego mnie nie zmusił. Wręcz przeciwnie, było po prostu cudownie. Ach, Harry, dopiero teraz wiem, na czym polega prawdziwa namiętność. Nie można mieć o czymś takim pojęcia, dopóki się tego nie posmakuje.

- A Lucjusz ci to umożliwił? – spytał z lekkim powątpiewaniem Harry.

- Tak, oj tak. Wiem, że może brzmię teraz jak jakaś nastolatka, która pierwszy raz się zakochała, ale wiesz co, Harry, chyba naprawdę zakochałem się po raz pierwszy. Nigdy nie czułem czegoś podobnego.

- Onii-chan, kocham cię, wiesz o tym – zaczął Harry. – I nie chciałbym burzyć twoich złudzeń, ale… skąd masz pewność, że to nie był jednorazowy przypadek, że przy następnym spotkaniu Lucjusz wciąż będzie taki sam i że cię nie odtrąci? Nie chciałbym, aby złamał ci serce.

Sakio spojrzał na brata i uśmiechnąwszy się lekko, przytulił go.

- Dzięki, tenshi, za troskę. Ale tym razem coś mi mówi, że będzie dobrze. Jeszcze nigdy nie byłem tego taki pewien. Coś we mnie, gdy Lucjusz jest obok mnie, krzyczy, iż to jest właśnie ten prawdziwy, ten jedyny. Nie wiem skąd się to bierze. Może to dotyk jego dłoni, może zapach, może to przez spojrzenie tych niby chłodnych, ale jednak pełnych emocji oczu. Nie wiem… I prawdę mówiąc nie chcę wiedzieć. Nawet jeśli nie będzie to trwało wiecznie, to ja chcę się nacieszyć każdą chwilą spędzoną z nim.

- Cieszę się twoim szczęście – wyszeptał Harry. – I naprawdę chcę, aby się ono nigdy nie skończyło. Chcę tego, bo widzę tą specyficzną radość, która odbija się w twoich oczach, gdy mówisz o tym Lucjuszu. Musi być on naprawdę wyjątkowy.

- Bo jest wyjątkowy. W sumie nie wiem o nim jeszcze wielu rzeczy. Ale jednego jestem pewien, jest to mężczyzna stworzony do namiętności i gorących uczuć. Sądząc po jego wyglądzie, nigdy byś na to nie wpadł, ale pod zewnętrzną zimną powłoką kryje się naprawdę wrzące wnętrze. Mówię ci, Harry, jeszcze nigdy niczyje dłonie nie były w stanie tak wspaniale pobudzić mojego ciała. Miałem wrażenie, że jestem instrumentem w rękach prawdziwego mistrza, który potrafił wydobyć ze mnie najczystsze dźwięki. To było coś niesamowitego!

- Ogniste szczegóły możesz sobie darować, braciszku – mruknął Harry, czując, iż tym razem, to on się czerwieni. – Nie koniecznie muszę znać wszystkie drobiazgi z twego życia erotycznego.

Sakio roześmiał się.

- Chyba masz rację. Muszę nad sobą panować – przyznał. – Jednak nie chodzi mi tylko o to, że jest dobry w łóżku. Ja się po prostu dobrze czuję w jego towarzystwie. Kiedy rozmawiamy, mam wrażenie, że mógłbym powiedzieć mu wszystko i o wszystkim. To naprawdę coś, nie czuć skrępowania i mówić to co się myśli.

- Wierzę… i trochę ci zazdroszczę. – Harry westchnął przeciągle. – Ale wciąż uważam, iż powinieneś najpierw z nim poważnie porozmawiać, zanim poszliście do łóżka. Tak właściwie to ty prawie nic o nim nie wiesz.

Entuzjazm Sakio przygasł. Wiedział, że Harry miał rację, aż za dobrze był tego świadomy.

- To prawda. Część mnie chce się o nim dowiedzieć wszystkiego. Ale ta druga strona woli nic nie wiedzieć, aby nie zrujnować wszystkich marzeń. Boję się, że jak go zapytam, to albo nie będzie chciał mi powiedzieć i uzna mnie za wścibskiego, albo dowiem się takich rzeczy, iż nie będę chciał już z nim być. Prawdę mówiąc nie wiem co jest gorsze. A ja nie chcę, aby to się tak skończyło!

- Sa-chan, rozumiem cię, ale wierz mi, lepiej żebyś teraz się dowiedział, zanim mocno się zaangażujesz, niż później, gdy będzie to bardziej raniło – szepnął Harry. – Poza tym, jeśli on też ciebie kocha, to zrozumie.

- Może masz rację… - mruknął Sakio, choć niechętnie. – Nie zmienia to jednak faktu, że i tak mam swoje obawy. I nie chodzi mi tylko o to, co może mi powiedzieć, gdy zacznę pytać o jego przeszłość. Boję się również o to, czy zaakceptuje mnie. W końcu światy, w których się wychowywaliśmy są zupełnie różne, niektóre… kwestie, mogą mu nie odpowiadać.

Harry westchnął. Nie mógł powiedzieć, iż nie podzielał obaw brata, wręcz przeciwnie, Sakio miał jak najbardziej podstawy, do tego by się bać. Zdążył się już sam przekonać na własnej skórze, iż społeczeństwo czarodziei angielskich jest tak potwornie konserwatywne i zamknięte, że nie dopuszcza do siebie niczego, co odmienne. Harry naprawdę się dziwił, jak długo udało im się przetrwać i… nie zwariować. Przecież takie hermetyczne zamykanie się nie mogło być zdrowe, a już na pewno prowadziło do niezdrowych sytuacji.

- Może to zabrzmi głupio… - zaczął Harry. – Ale jeśli cię naprawdę kocha, to zrozumie i zaakceptuje.

Sakio mimowolnie parsknął śmiechem.

- Oj, otouto, zupełnie jakbym słyszał jakiegoś kiepskiego psychologa.

- Co się śmiejesz? Psychologia nie jest moją mocną stroną, a nawet gdyby nią była, to chyba jeszcze nie narodził się taki, co by zrozumiał miłość.

- Ech, to prawda… A szkoda, przydałby się.

- Jak to mówi Kojiro, życie byłoby wtedy zbyt proste i byśmy spoczęli na laurach, zamiast ciągle się doskonalić.

- Daj spokój, Ha-chan – jęknął Sakio. – Nie widzę nic złego w tym, aby życie było łatwiejsze. A już na pewno nie miałbym nikomu za złe, gdyby miłość była bardziej zrozumiała, zaoszczędziłoby to wszystkim wielu kłopotów.

- I właśnie dlatego cieszę się, że mnie to na razie omija. Mam wystarczająco własnych problemów.

- Braciszku, braciszku. Pogadamy, jak sam się zakochasz. Zobaczysz wtedy, jak to jest.

- Oby stało się to jak najpóźniej. Nie mam na razie czasu na miłość.

- Ona zawsze przychodzi z najmniej spodziewanej strony i w najmniej odpowiednim czasie. Możesz być tego pewien, Ha-chan. Możesz być pewien. – Zerknął w stronę zamku i natychmiast zapomniał o rozmowie, z zaciekawieniem spoglądając, jak ich nauczyciel z jednym z uczniów na rękach opuszcza podwórze. – Coś mi się widzi, że coś nas ominęło.

Harry przytaknął.

- Chyba masz rację. To chyba Draco Malfoy, a znając go, to zapewne zagrał na nerwach Kojiro. Ten chłopak potrafi być potwornie irytujący.





ROZDZIAŁ 24

 

Kolacja minęła spokojnie, a przy głównym stole brakowało kilku gości.

Aiko i Toushi zostali w komnatach. Chłopiec podczas wizyty w Hogsmaed objadł się za dużo słodyczy i jak to zwykle w takich przypadkach bywa, zemdliło go, a Aiko stwierdziła, iż nie zostawi go samego. Pomimo całego swojego niezadowolenia z najmłodszego syna, nie potrafiła długo się na niego gniewać. Co prawda, nie była już w stanie zliczyć, ileż to razy powtarzała mu, aby nie jadł na raz dużej ilości słodkości, ale w końcu był jeszcze dzieckiem, a dzieci miały to do siebie, iż rozmyślnie łamały wszelkie zakazy i nakazy, nawet jeśli nakładano je z dobrych intencji. Nie miała więc innego wyjścia, jak tylko westchnąć z rezygnacją. Wszelkie jej słowa reprymendy i tak wkrótce zostałyby zapomniane.

Brakowało też Kojiro, który od czasu treningu nie opuścił swojego pokoju. Wprawne oczy studentów, zwłaszcza tych, którzy obserwowali ćwiczenia, od razu wyłapały również nieobecność samego Księcia Slytherinu i na wielu językach gościły różne plotki i domysły co do jego losu. W końcu nie każdego dnia można być świadkiem pognębienia samego Malfoya.

Przy stole Gryffindoru także krążyły plotki, ale część z nich była całkiem innego rodzaju. Jego członkowie od razu zauważyli, że coś jest nie tak, jak tylko Hermiona nie usiadła obok Rona. Do tej pory ta dwójka uznawana była przez cały Dom za zdeklarowaną parę, a tymczasem coś musiało się posypać, choć nawet po cichu zaczęto mówić, iż nigdy nie było między nimi żadnego związku poza przyjaźnią.

Ginny, młodsza siostra Rona, popatrzyła uważnie na brata i znając jego oraz jego wybuchowy charakter, jak również pochopność w podejmowaniu decyzji, wolała dotrzeć do prawdy z mniej gwałtownego źródła.

- Można się przysiąść? – zapytała Hermionę, jak zwykle, pomimo posiłku, zanurzoną w grubej książce.

- Jasne, Ginny, siadaj – Hermiona z ciężkim westchnieniem odłożyła lekturę.

- Niemożliwe! Po raz pierwszy widzę cię zrezygnowaną książką – zauważyła z niejakim niedowierzaniem Ginny. Dobrze znała Hermionę i jej zamiłowanie do czytania, mogąc szczerze nazwać swoją przyjaciółkę molem książkowym. Jeszcze nigdy nie widziała jej zmęczonej książką, nawet jeśli byłaby ona nie wiem jak nudna.

- Nie, to nie to – zaprzeczyła Hermiona. – Książka jest ciekawa, nawet bardzo, tylko że ja… ech, nie mogę się kompletnie nad nią skupić.

- Pozwól, że zgadnę dlaczego – przerwała jej Ginny. – Chodzi o mojego brata, prawda? Znowu zrobił jakieś głupstwo?

W odpowiedzi usłyszała kolejne ciężkie westchnienie ze strony Hermiony.

- Tym razem nie chodzi o zwykłe głupstwo, Ginny. Gdyby tak było, to bym się tym zupełnie nie przejmowała. Nie, tym razem sprawy się nieco skomplikowały.

- Jest aż tak źle?

- Sama nie wiem. Od kiedy w Hogwarcie zjawił się Harry, Ron co rusz naskakuje na niego, prowokując. Posunął się nawet do tego, iż oskarżył Harry’ego o to, iż próbuje mnie mu odebrać.

Ginny zmierzyła ją zdziwionym wzrokiem.

- Hmmm, w sumie nie mogę powiedzieć, rozumiem jego zazdrość – stwierdziła. – Harry jest naprawdę… że tak powiem, interesujący.

Obie mimowolnie zachichotały.

- Oj tak. I nie tylko z wyglądu – odparła Hermiona. – Mówię ci, jeszcze z żadnym chłopakiem mi się tak dobrze nie rozmawiało. Niekiedy mam wrażenie, jakbyśmy się znali od lat.

- A nie pociąga cię w bardziej intymny sposób?

Hermiona zarumieniła się lekko.

- Nie, właśnie nie. Ja go chyba też w ten sposób nie pociągam. Takie rzeczy można od razu wyczuć w spojrzeniu, w zachowaniu. Człowiek jest wtedy trochę bardziej spięty niż zwykle, a tymczasem oboje zachowujemy się całkiem swobodnie. W naszych rozmowach nie ma żadnych podtekstów. Harry po prostu nie interesuje mnie w taki sposób. A Ron to wszystko opacznie rozumie. I co gorsza nie chce słuchać rozsądnych argumentów.

- A powiedz ty mi, czy mój brat kiedykolwiek słuchał rozsądku? – prychnęła Ginny. – Nie raz zastanawiam się, w kogo on się wdał.

- Jest jedyny w swoim rodzaju, to prawda – szepnęła Hermiona. – Zawsze prędzej gada, niż pomyśli. I na swój sposób jest to nawet słodkie. Tylko, że on wszystko bierze za pewnik i tego w nim nie lubię. Chociażby teraz. Nagle stwierdził, że jestem jego dziewczyną, a czy choć raz poprosił mnie o chodzenie? Albo czy powiedział mi coś miłego? Są chwile, kiedy naprawdę sądzę, że on trzyma się mnie tylko po to, bym mu pomagała w lekcjach. Większość czasu spędza z Deanem i resztą, a gdy już siedzimy sami, to albo od razu zasypia, albo narzeka. To nie jest miłe, a na pewno nie sprawia, że czuję się przez niego doceniona. Nie chcę być brana za coś oczywistego, o co nie trzeba się starać. Jeśli on tego nie będzie potrafił zrozumieć… to trudno.

Ginny położyła jej delikatnie dłoń na ramieniu, w cichym geście pocieszenia. Doskonale wiedziała, co Hermiona miała na myśli. Jej brat rzadko myślał, wszystko traktując jak coś oczywistego. Dla niego wszyscy Ślizgoni byli źli, a Gryfoni dobrzy. Nie było barw pośrednich. Był też kompletnym ignorantem, gdy chodziło o dziewczyny. Po prostu nie widział potrzeby w dbaniu o relacje z nimi, a żadna dziewczyna nie lubi być w podobny sposób traktowana.

- Ron jest idiotą i tyle – mruknęła Ginny. – Jemu wszystko trzeba wytłumaczać metodą młotka.

- Ale ja już nie mam siły się z nim kłócić – wyznała Hermiona. – Jeśli chce być zazdrosny o coś, czego nie ma, to jego sprawa. Nie powiem, żeby było mi z tego powodu lekko, bo naprawdę go lubię, nawet bardzo. Tylko mam już dość.

- Nie dziwię się. – Ginny objęła Hermionę. – Ron jest głupcem. Miejmy nadzieję, że nie aż tak wielkim, aby się nie zorientować jaką głupotę popełnia. W razie czego, trzeba mu będzie wyperswadować to bardziej drastycznymi metodami.

Słysząc to, Hermiona prychnęła.

- Będziesz więc potrzebowała bardzo dużego młotka. On ma twardą głowę.

- Jak młotek nie pomoże, można go zawsze potraktować jakimś zaklęciem – skwitowała z przekąsem Ginny. – Ja się tak łatwo nie poddaję. W końcu musiałam się czegoś nauczyć, mieszkając w domu pełnym chłopców. Nikt lepiej ode mnie nie wie, jak z nimi postępować. A tak przy okazji, musisz mnie poznać bliżej z Harrym. Skoro ciebie tak zauroczył, to musi być naprawdę ciekawą osobą.

- Och, jest nią, możesz mi wierzyć – rzekła Hermiona. – Tylko nie lubi tego całego zamieszania wokół jego osoby, więc…

- Hermiona! Za kogo ty mnie uważasz? Nie mam już jedenastu lat, aby zauraczać się w każdym napotkanym chłopaku.

- Miło to słyszeć. Idę dzisiaj po kolacji do niego. Jak chcesz, możesz zabrać się ze mną.

- Czemu nie! Założę się, że gdy Ron się o tym dowie, całkiem oszaleje.

Zachichotały, po czym wróciły do przerwanego posiłku, obie już w trochę lepszych humorach, ku wyraźnemu zdziwieniu kolegów. Ich zdziwienie, a może nawet szok były tym większe, gdy po powrocie do salonu gryfonów, Hermiona zabrała ze sobą kilka książek i razem z Ginny znowu zamierzała wyjść.

- A wy dokąd się wybieracie? – spytał Seamus, gdyż Ron udawał obrażonego i nie zamierzał się odzywać, mimo iż śledził wszystko uważnym okiem. – Nie za późno trochę na spacery? Niech was tylko Snape złapie i znowu odbierze punkty Gryffindorowi.

- Właśnie! – zawtórował Neville. – Już i tak kiepsko u nas z punktami. Nie sądziłem, że ty, Hermiono, chcesz ich nas jeszcze pozbawić.

Hermiona spojrzała na nich, lekko zdziwiona.

- Nie dramatyzujcie, dobrze – westchnęła. – Poza tym, nie słyszałam takich jęków, gdy to wy ostatnio chcieliście wyjść w nocy do kuchni. Skoro wy mogliście, to czemu my nie?

Z tymi słowy, odwróciła się na pięcie i wyszła z salonu, a Ginny tuż za nią, pozostawiając chłopaków z szeroko otwartymi ze zdziwienia buziami.

- Rany, Miona, zaskakujesz mnie! – zakrzyknęła Ginny wesoło. – Gdzie się podziała ta grzeczna uczennic?.

- Wzięła sobie wolne – zachichotała dziewczyna. – Ostatnimi czasy przyłapałam się na tym, że robienie na przekór Ronowi sprawia mi niezwykłą satysfakcję. Lubię wtedy widzieć jego minę.

- Oj, tak, minę to on miał przezabawną! Chyba nigdy nie sądził, że usłyszy coś podobnego z twoich ust.

- Chyba nie – odparła Hermiona i obie wybuchnęły śmiechem. – Coraz bardziej mi się to podoba.

Po korytarzach wciąż jeszcze chodzili uczniowie, gdyż do godziny nocnej było jeszcze trochę czasu. Co niektórzy patrzeli zdziwieni na widok Hermiony i Ginny nie dość, że o tej godzinie, to jeszcze w pobliżu lochów, które zwyczajowo były terenem Ślizgonów.

Zatrzymały się przed obrazem Salazara Slytherina. Prawdę mówiąc, w tej części zamku były po raz pierwszy, zdziwił ich więc mocno widok założyciela Domu. Spodziewały się zobaczyć typowy czarny charakter, a tymczasem uśmiechająca się do nich twarz była miła i przyjazna. Nawet spoczywający na kolanach mężczyzny wąż nie sprawiał wrażenia groźnego.

- Och, witam, młode damy! – przywitał ich serdecznie Salazar. – Cóż mogę uczynić dla tak pięknych dziewcząt?

Hermiona i Ginny spłonęły rumieńcem i nie wiedziały za bardzo, czy to przez komplement, czy też z powodu osoby, która go powiedziała.

- Zastanawiamy się, czy Harry jest w środku – odpowiedziała w końcu Hermiona. – Zaprosił nas i…

- Tak, Harry jest w środku. Zaraz się go spytam, czy was oczekuje. – Salazar zniknął z obrazu, by po chwili powrócić i z kolejnym uśmiechem, rzekł. – Zapraszam! Harry już czeka.

- Dziękujemy.

Obraz się otworzył i weszły do środka, po raz pierwszy mogąc rozejrzeć się po jednej z komnat w lochach. Ich przepych był kanwą wielu opowieści. Podobno sam Salazar Slytherin je urządził, chcąc, aby jego “dzieci” miały wszystko co najlepsze. Jeśli to była prawda, to trzeba było przyznać, że miał doskonały gust.

Harry, widząc je, wstał od biurka, na którym, wokół laptopa, rozłożone były różne książki.

- Wejdźcie – zaprosił je do środka. – Wybaczcie ten bałagan, ale czekając na was, wziąłem się trochę do pracy.

- To jest bałagan? – zdziwiła się Ginny. – To dobrze, że nie widziałem mojego pokoju. Tam to dopiero panuje chaos.

- Nigdy chaos, zawsze artystyczny nieład, pamiętaj o tym – rzekł Harry z uśmiechem i Ginny po raz kolejny w przeciągu kilku minut, zaczerwieniła się płomiennie. – Ale my się chyba nie znamy.

- To prawda. Harry, poznaj Ginny Weasley, moją przyjaciółkę.

- Miło mi – odparł, z lekkim ukłonem. – Weasley? Czyżby siostra Rona?

- Młodsza siostra – sprostowała Ginny. – Na moje szczęście lub nieszczęście.

Obie westchnęły ciężko.

- No cóż, rodziny niestety się nie wybiera – mruknął Harry. – Można co najwyżej nauczyć się z nią żyć.

- Taa, wiem coś o tym – jęknęła Ginny.

- Rozgośćcie się – powiedział, wskazując stare, ale wyglądające niezwykle zachęcająco fotele, stojące przed kominkiem. – Napijecie się czegoś? Może japońskiej herbaty? Nie sądzę, abyście miały okazje jej skosztować, a jeśli mamy porozmawiać, to lepiej przy czymś rozluźniającym.

- Chętnie!

Zupełnie, jakby wyczuwając potrzeby uczniów, pojawił się skrzat. Salazar wytłumaczył mu, czym dla tutejszych czarodziejów są te istotki, ale nadal nie potrafił pojąć, skąd wiedzą, kiedy się pojawić. Skrzat skłoniwszy się, zapytał.

- Co mogę dla państwa zrobić?

- Mógłbym prosić o dzbanek mojej herbaty i coś słodkiego do tego? – poprosił Harry.

- Oczywiście. Zaraz będzie gotowe – z tymi słowy skrzat zniknął.

Harry opadł na fotel i odetchnął głęboko.

- Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że macie tu skrzaty do robienia niemal wszystkiego. W domu sami gotujemy i sprzątamy. I to bez pomocy magii.

- Jak to? – zdziwiła się Ginny. – To po co wam magia, skoro jej nie używacie?

- Używamy, tylko nie polegamy na niej aż tak bardzo. Normalne życie swoją drogą, a magia swoją. Nie mieszamy tych dwóch spraw, bo po co korzystać z czegoś tak wyjątkowego jak magia do trywialnych i przyziemnych czynności. – Na stoliku pojawiła się taca z parującym imbrykiem i talerzem pełnym herbatników. – Poza tym, muszę się przyznać, że lubię robić te przyziemne rzeczy sam.

Rozlał do filiżanek zielony płyn, którego zapach wypełnił całą komnatę.

- Dzięki temu trochę mniej tęsknię za domem, a skrzaty nie mają problemu z jej zaparzaniem – przyznał. – Teoretycznie powinienem się już przyzwyczaić do rozłąki, bo przecież często podróżuję, ale tęsknota pozostaje tęsknotą. Proszę, spróbujcie odrobiny mojego świata.

Jeżeli świat Harry’ego był równie piękny, jak podana im herbata smaczna, to dziewczyny doskonale rozumiały jego tęsknotę.

- Hmm… cudowne… - zamruczała Ginny.

- Cieszę się – odparł Harry, czując miłe ciepło na ten komplement. – Poza tym przy dobrej herbacie lepiej się rozmawia. A to sprowadza nas do prawdziwego powodu tego spotkania.

Hermiona westchnęła.

- Prawdę mówiąc nie znalazłam w książkach zbyt wielu wiadomości o Czarnym Lordzie. Autorzy wykazują znaczną niechęć do pisania o nim.

- Wcale się im nie dziwię – mruknęła Ginny. – Paskudny typ.

- Znalazłam tylko ogólnikowe informacje i oficjalnie znane fakty.

- Nie ważne, wszystko się przyda, bo ja właściwie nic nie wiem – odparł Harry. – A nie lubię nic nie wiedzieć.

- No dobrze, w takim razie, zaczynajmy – rozłożyła sobie na kolanach jedną z książek, które przyniosła i otworzyła ją na zaznaczonej stronie. – Sam-Wiecie-Kto pojawił się około roku 1970. Właściwie książki nie mówią kim tak naprawdę jest, ani skąd pochodzi. Ma się wrażenie, jakby po prostu wziął się z nikąd i od razu zaczął siać terror w magicznej społeczności. Próbował przejąć nad nią kontrolę i wprowadzić swoje własne zasady. Ogłosił się nawet dziedzicem Slytherina i jakoby ma do wypełnienia misję wprowadzenia w życie jego teorii.

- Krótko mówiąc, poniewiera wszystkimi mugolami oraz czarodziejami, którzy albo są mugolskiego pochodzenia, albo sympatyzują z nimi – dodała Ginny. – Liczy się dla niego tylko czysta krew czarodziejów, niczym nie skażona.

- Czy to nie trąca rasizmem? – spytał, jakby od niechcenia Harry.

- Nawet mocno trąca – odparła Hermiona. – Pod pewnymi względami wykorzystuje niechęć i strach, jakie czarodzieje czują względem ludzi niemagicznych. Za jego pierwszego pojawienia się, wielu czarodziejów czystej krwi przeszło na jego stronę. Miał wielu sympatyków i wciąż do końca tak naprawdę nie wiadomo, kto przy nim stoi, a kto nie. Jedynymi oczywistymi sługami Czarnego Pana są Śmierciożercy, których można rozpoznać po Mrocznym Znaku. To oni zwykle wykonują jego rozkazy i możesz być pewien, Harry, nie masz co liczyć z ich strony na litość. Oni po prostu jej nie znają.

- Przyjemnie, nie ma co – mruknął Harry. – Z każdą chwilą coraz mniej mi się to podoba.

- Wcale się tobie nie dziwię – przyznała Hermiona. – Pierwsza wojna z Tym-Którego-Imienia-Nie-Należy-Wypowiadać była okropna. Wielu zginęło, a jeszcze więcej ucierpiało nieodwracalnie w ten lub inny sposób. Twoi rodzice, to znaczy James i Lily Potter od samego początku stali przeciwko Lordowi, walcząc u boku profesora Dumbledore’a. W końcu jednak Voldemort znalazł sposób i ich zabił. Wydarzyło się to w Halloween, 1981 roku. Prawdę mówiąc nie wiadomo co się tak właściwie stało, ale ty jedyny przeżyłeś. Voldemort zniknął, pozostawiając jedynie bliznę na twoim czole po zaklęciu Avady. Pewnie profesor Lupin lub Black będą ci mogli na ten temat trochę więcej powiedzieć, więc jak będziesz miał czas, to zapytaj się ich.

- Chyba tak zrobię – szepnął Harry, wyraźnie zasępiony. To, co usłyszał, nie brzmiało zbyt optymistycznie, ani też zachęcająco. Świat tutejszych czarodziejów miał nie lada problem. Nie jest łatwo żyć, gdy społeczność podzielona jest na dwa obozy, a już na pewno nie jest łatwo, gdy ciągle w cieniu czai się widmo psychopaty, wykorzystującego te podziały.

- Wciąż jednak nie rozumiem jednego. No, może nie tylko jednego, ale jedno jest najważniejsze – rzekł po chwili. – Jeśli wtedy jakoś udało mi się go pokonać, to skąd teraz się wziął?

- Właściwie, to nie wiem – mruknęła Hermiona i widać było, że nie podoba jej się to. To był ten typ człowieka, co po prostu musi wszystko wiedzieć, bo inaczej nie wytrzyma. – Profesor Dumbledore nie chciał za dużo na ten temat mówić, a Ministerstwo w ogóle nabrało wody w usta, wszystkiemu zaprzeczając. Po prostu pewnego dnia dyrektor ogłosił, że Czarny Lord powrócił i mamy się mieć na baczności. Powinieneś się jego zapytać, w sumie tobie powinien powiedzieć.

- To prawda. Zwłaszcza, jeśli chce, abym wziął w tej wojnie jakikolwiek udział – zauważył kąśliwie Harry. – Bo jak do tej pory, to tylko słyszałem, jakie nadzieje się we mnie pokłada, ale żadnych konkretnych informacji.

- Nie martw się – odezwała się Ginny, a w jej głosie wyraźnie czuć było niezadowolenie. – Moi rodzice nie kryją się z tym, że są przeciwko Mrocznemu Lordowi, więc tym samym my, jako ich dzieci, też jesteśmy zagrożone. Nie masz pojęcia ile razy słyszałam, że mam być ostrożna, zawsze nosić ze sobą różdżkę i w ogóle takie tam. Ale gdy chciałam się dowiedzieć czegoś dokładniej, to słyszę, że jestem za młoda i to są sprawy dorosłych.

Hermiona westchnęła ciężko.

- Niestety muszę się z tym zgodzić. Cała ta sytuacja jest nieco śmieszna, bo z jednej strony uczą nas jak się obronić i nawet jak ewentualnie zaatakować i wtedy nie jesteśmy za młodzi, aby się o tym uczyć. A prawdą jest, że co niektóre zaklęcia są naprawdę paskudne. Z drugiej zaś strony, nie chcą nam nic mówić. Na początku sądziłam, iż chcą nas po prostu ochraniać, ale im dłużej się nad tym zastanawiam, to tym mniej logiki w tym wszystkim widzę.

- Bo w tym nie ma żądnej logiki! – prychnął Harry. – Z niewiedzy może dojść do głupich pomyłek, a te najczęściej mają tragiczne skutki. Muszą się w końcu zdecydować. Albo jest wojna, albo udajemy, że wszystko jest w porządku. Nie ma niczego pomiędzy.

- Wytłumacz to dorosłym – skwitowała Ginny.

- Chyba tak właśnie zrobię – odparł Harry i jakby na potwierdzenie, uśmiechnął się przekornie, zarażając tym również dziewczęta.

- Coś mi się widzi, że dzięki tobie, ten rok będzie ciekawy – zachichotała Ginny.

- Postaram się was nie zawieść – to mówiąc, Harry skłonił się nonszalancko. – Zawsze do usług, drogie damy.

To już całkiem rozładowało dość przygnębiającą atmosferę. Ginny musiała przyznać Hermionie rację. Harry potrafił intrygować. Całym sobą wzbudzał zainteresowanie. Nie dość, że był przystojny, to jeszcze można było z nim normalnie porozmawiać, a tego Ginny już dawno przestała oczekiwać od co niektórych kolegów w Hogwarcie. I ten jego miękki akcent, wyraźnie obcy. Dzięki niemu głos chłopaka brzmiał niesamowicie melodyjnie. W tej chwili Ginny doskonale rozumiała dziewczyny, które wzdychały do niego na korytarzach. Podobno niektóre nawet zaczęły swoiste polowanie, aby go usidlić. Szczerze jednak wątpiła, aby im się kiedykolwiek udało, bo Harry nie wyglądał na takiego, co poleciałby na mierne sztuczki szkolnych uwodzicielek. Sama nie zaprzeczała, podobał jej się i to bardzo. Pewnie gdyby była o kilka lat młodsza, to zadurzyłaby się w nim bez pamięci. Na szczęście dla niej jak i dla Harry’ego, ten okres już jej przeszedł i teraz nieco poważniej podchodziła do tych kwestii.

- Lepiej się zbierajmy – odezwała się w pewnej chwili Hermiona, spoglądając na zegar. – Niedługo cisza nocna, a ja, wbrew temu co sobie Ron myśli, nie zamierzam stracić punktów.

- On wciąż traktuje mnie jak rywala? – zapytał Harry, podnosząc się z fotela.

- Oj, i to bardzo – jęknęła Ginny. – Lepiej uważaj, Harry, bo dla mojego braciszka jesteś teraz wrogiem numer jeden. A to naprawdę coś niesamowitego. Do tej pory to miejsce zajmował Draco Malfoy.

Harry skrzywił się.

- To chyba naprawdę będę bardziej uważał na swoje plecy.

Odprowadził dziewczyny do drzwi.

- Spokojnej nocy – życzył na pożegnanie.

- Tobie również, Harry.

- Do zobaczenia jutro.

Zamknął za nimi drzwi i odetchnął ciężko. To, czego się dowiedział, nie brzmiało zbyt przyjemnie. Uganiał się za nim psychopatyczny morderca, który najwyraźniej go nie lubił. Cóż, Harry też nie mógł powiedzieć, żeby darzył go jakimiś przyjemniejszymi uczuciami. Prawdę powiedziawszy, po tym co usłyszał, powstało jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi, a Kojiro nie raz powtarzał, iż nie ma niczego gorszego, niż niewiedza i niepewność w krytycznej sytuacji. Hermiona miała rację, powinien wypytać kogoś dobrze rozeznanego w tym, co się dzieje, a chyba nikt nie był bardziej poinformowany od profesora Dumbledore’a. Zamierzał otrzymać odpowiedzi na swoje pytania.

Ale to może jutro. Westchnął, przeciągając się niczym kot. Co prawda, zwykle szedł później spać, ale dzisiaj zamierzał się położyć i po prostu odpocząć. Przeszedł więc do łóżka, by wyciągnąć spod kołdry piżamę. Ktoś obcy pewnie by się roześmiał, gdyby ją zobaczył. Uszyta była z mięciutkiego polaru w błękitnym kolorze, a na dodatek na piersi miała wyszytego śpiącego na chmurce kota. Co on na to mógł, że lubił takie piżamki. Nie dość, że były ładne, to jeszcze było mu w nich ciepło, a stare mury Hogwartu były naprawdę zimne i wilgotne. I tak nie miał złudzeń, że rozpocznie zimę chorobą, jak zwykle. Taki już jego pech.

- Harry… - odezwał się cicho Salazar, pojawiając się w obrazie nad kominkiem. Wyglądał na zaniepokojonego i jakby roztrzęsionego, co nie pasowało do zwykle spokojnego czarodzieja.

- Słucham.

- Harry, chcę, abyś wiedział, że to, co mówią, nie zawsze jest prawdą – wyszeptał Salazar. Harry spojrzał na niego uważnie.

- Co masz na myśli?

Po raz pierwszy widział Salzara zakłopotanego, wyraźnie unikając wzroku Harry’ego. Coś, co chciał powiedzieć, musiało być dla niego niezręczne.

- Chodzi mi o to… - zaczął. – Twoja koleżanka mówiła o dziedzicu Slytherina i o tym, że to niby ten Lord Volde-Coś-Tam ma nim być. No więc… - Shizir oplótł się wokół szyi swego pana, muskając delikatnie językiem jego policzek, zupełnie jakby chciał go pocieszyć. – On nie jest moim dziedzicem… To po prostu niemożliwe…

Harry przyjrzał się mężczyźnie. Miał wrażenie, że nie wszystko jeszcze usłyszał.

- Mogę wiedzieć czemu? – zapytał w końcu. – Przecież na pewno miałeś okazję. Wątpię, aby taki mężczyzna jak ty, nie miał powodzenia…

- Oj, na brak powodzenia nie mogłem narzekać, możesz mi wierzyć. Ale płeć żeńska, jakkolwiek by piękna nie była, nie pociągała mnie – odetchnął głęboko. – Co prawda nie czyniło to problemu z dziedzicem, gdyż, nie wiem jak w Japonii, ale tutaj czarodziej może mieć dziecko, dzięki magii i specjalnym eliksirom. A możesz mi wierzyć, nigdy nie pragnąłem niczego bardziej niż własnego dziecka. To byłoby spełnienie wszystkich moich marzeń. Niestety… los nawet tego mi poskąpił. – Przełknął z trudem, jakby przełykał gorzkie łzy. – Natura obdarowała mnie wieloma talentami i zdolnościami, których inni nie posiadali. Nie mogłaby uczynić mnie bardziej wyjątkowym, w końcu dzięki niej moje imię przetrwało wieki, a to największy zaszczyt dla czarodzieja. Ale jednego mi poskąpiła, albo po prostu nie mogła już dać. Nigdy nie miało być mi pisane mieć dziecka. Czy to samemu go nosić pod sercem, czy też dać mu życie w ciele ukochanej osoby. Moje ciało było jałowe… Na Merlina! Jak ja żałośnie brzmię!

- Masz ku temu pełne prawo – szepnął Harry. Opadł na skraj łóżka, trawiąc to, co właśnie usłyszał. Nie tego się spodziewał, musiał to przyznać. W końcu nie co dzień słyszy się takie rzeczy. Potrafił jednak zrozumieć ból, który dręczył Salazara. Podobny ból odczuwała jego własna matka, gdy po urodzeniu Sakio dowiedziała się, że nie będzie już miała dzieci. Kiedyś ją zapytał, gdy był jeszcze mały, czemu Sakio nie jest adoptowany, a on tak. Wtedy jeszcze nie zrozumiał co tak naprawdę mówi, ale jedno zapamiętał aż za dobrze. Łzy w oczach matki. Łzy, gdy wspominała o wynikach badań i wyroku lekarzy. To było dla niej niemal jak koniec.

- Zdaję sobie sprawę co musisz czuć – rzekł cicho. – Moja mama była w podobnej sytuacji. Miała jednak to szczęście, że miała już jedno dziecko. Jednak cierpiała równie mocno, gdyż zawsze kochała dzieci i pragnęła ich mieć kilkoro.

- A więc ona choć w pewien sposób mnie zrozumie – odparł Salazar, po czym dodał, już mniej przygnębionym głosem. – Nie, Harry, ja nie mam dziedzica i bez względu na to, co mówią inni, w żyłach tego waszego Mrocznego Lorda nie płynie ani jedna kropla mojej krwi. Błagam, uwierz mi… - Spojrzał na Harry’ego i w tej jednej chwili wcale nie wyglądał na wielkiego czarodzieja, który był jednym z założycieli Hogwartu. Bardziej przypominał zmęczonego człowieka, którego życie nie oszczędzało.

- Wierzę ci, Salazarze – zapewnił go Harry. – Nie rozumiem tylko, skąd przyszły w takim razie te plotki? Skoro ty…

- Tylko, że nikt o tym nie wiedział – przerwał mu szybko Slytherin, po czym posmutniał. – O takich rzeczach rzadko człowiek chce mówić, a gdy już się odważyłem, było za późno. Ludzie, których uważałem za przyjaciół i może nawet coś więcej, kompletnie źle zrozumieli moje przygnębienie i odsunięcie się od nich. Wyciągnęli własne, mylne wnioski, nie chcąc mnie słuchać. A powody naszych wcześniejszych sprzeczek bynajmniej nie pomogły. Nie minęło wiele czasu i stałem się wyrzutkiem. Cały świat stanął przeciwko mnie.

- I chyba wciąż tak jest – zauważył Harry. – Dom, który założyłeś, z samej reguły uważany jest za zły i mroczny. Nikt nie daje szansy jego uczniom, podczas gdy pozostałe Domy albo się na nich wyżywają, albo w najlepszym przypadku ignorują. Na każdym kroku słyszę, że Ślizgoni to źródło zła i nikt nawet nie próbuje zmienić tej opinii.

Salazar westchnął ciężko.

- Możliwe, że trochę jest w tym mojej winy, ale musisz pamiętać, Harry, że były to czasy dużych zmian. Nasz świat wielobarwnych wierzeń i nieskomplikowanych filozofii powoli odchodził w zapomnienie. Nowa religia rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie, wypaczając wielowiekowe tradycje i czyniąc z nich ucieleśnienie zła. Nie byłem głupcem, Harry, widziałem jak dzieci przychodzące do Hogwartu są coraz mocniej skażone nową rzeczywistością. Ich umysły nie były już otwarte i czyste. Nie, pełno w nich było uprzedzeń i wrogości. Nie wstydzę się, przyznając do tego, iż przerażało mnie to. W snach widziałem, jak te dzieci nowego boga, niszczą nasz świat, wybijając magię i zabijając wszystko, co niesamowite i niezrozumiałe. To była bardzo przerażająca wizja, dlatego próbowałem na swój sposób uchować to, co było dla mnie ważne i w czym się wychowałem. Próbowałem uchować tradycję czarodziejskich rodzin, aby nie przepadła całkowicie, aby przyszłe pokolenia mogły z niej się uczyć. Nie powiem, nie darzyłem mugolskich uczniów zbytnim szacunkiem, w każdym z nich wyszukując tej kropli, która przeleje czarę i stanie się początkiem końca. Może źle zrobiłem, nie przeczę. Niestety nikt nie chciał mnie wsłuchać, zrozumieć moich racji. Według nowej rzeczywistości, dobro zawsze musiało zwalczać zło, a ja stałem się idealnym kozłem ofiarnym. – Zaśmiał się sucho. – Zawsze znajdzie się ktoś, kto zmieni twoje zainteresowania w powód do nienawiści. Nigdy nie robiłem tajemnicy z tego, że interesuję się czarną magią. Pociągała mnie i fascynowała mnie jej odmienność od tej, którą używaliśmy na co dzień. Niestety młode pokolenia, wychowane na nowej wierze, nie chciały dostrzec, że tak naprawdę, nie ma podziału na czarną i białą magię, bo wszystko zależy od tego, w jakim celu jest ona użyta. Zamiast zrozumieć, woleli skrytykować i odrzucić, twierdząc, że to jest niegodne i plugawe. Ludzie mają to do siebie, że boją się lub nienawidzą tego, czego nie rozumieją, a najtrudniej zrozumieć kogoś, kto jest w mniejszości. Nie potrzeba było dużo czasu, aby rozniosły się plotki, jakoby to mam mordercze plany pozbycia się wszystkich niegodnych magii, czyli krótko mówiąc mugoli. Bycie wężoustym też nie dodało mi popularności, bo jak ktoś może rozmawiać z takim grzesznym, jak to mawiali, zwierzęciem. – Westchnął ciężko. – Cóż, w końcowym rozrachunku właśnie te “grzeszne” zwierzęta były jedynymi, które mnie nie zdradziły. Moimi jedynymi przyjaciółmi. Moją rodziną.

Spoglądając na Salazara, głaszczącego delikatnie ciało Shizira, Harry nie mógł pozbyć się wrażenia, iż jakże inaczej mogłoby się potoczyć życie tego mężczyzny, gdyby przyszło mu się urodzić w innym miejscu i czasie. Wyprzedzał swoje otoczenie, które się od niego odwróciło. Harry przecież też był wężoustym, a nigdy nie był w Japonii obiektem takiej nienawiści, jaką tutaj odczuwano względem tego daru. Owszem, dziwiono się, gdyż nie była to jakaś powszechna zdolność, ale bardziej motywowano go do rozwijania jej, niż potępiano. Rodzice nie raz z uśmiechem wspominali dzień, kiedy po raz pierwszy znaleźli go, rozmawiającego z jednym z ogrodowych węży. Na początku przerazili się, sądząc że niewielki gad chce zrobić ich dziecku krzywdę, w końcu nie miał wtedy nawet trzech lat. Ale po chwili zrozumieli, że nic mu nie grozi. To była jedna z pierwszych oznak zdolności, jakimi w dzieciństwie manifestowała swoją obecność magia Harry’ego, a od tamtego dnia w przydomowym ogrodzie zamieszkało kilkoro jego nowych “przyjaciół”.

Potrafił jednak zrozumieć obawy Salazara związane z nową religią, chrześcijaństwem. Orientował się w tym na tyle, iż wiedział, że jego pochód zbrukany był krwią i cierpieniem tych, co nie chcieli się podporządkować. Wbrew wszelkim zapewnieniom, wcale nie niosła ona miłości i tolerancji. Wypaczoną ją, tak jak ona sama wypaczała umysły ślepo w nią wierzących, którzy w jej imieniu dokonywali okrutnych czynów. Może gdyby ludzie trochę bardziej zwracali uwagę na obawy Salazara, polowania na czarownice nie miałyby w ogóle miejsca, gdyż społeczność czarodziejów byłaby ostrożniejsza. W obecnych czasach już mniejszą wagę przywiązywano do religii, ale minione wieki zaślepienia pozostawiły swoje echo. Japonia miała szczęście i w większości uniknęła podobnego chaosu, co wcale nie znaczyło, że nie poniosła strat w starciu z chrześcijaństwem. Obcy, próbujący zmienić całkowicie kulturę i tradycję Japończyków, zasiali ziarno niepokoju; sprawili, że brat wystąpił przeciwko bratu, całkiem zapominając o tym, iż rodzina jest najważniejsza. Prawda jednak zawsze była jedna i niezmienna, Japończycy nie potrafią żyć bez shinto. Może i nie potrzebują go na co dzień, ale czerpią psychiczny spokój z faktu jego istnienia. Nie byłoby Japonii, gdyby wypleniono shinto.

- Podobno zniknąłeś z Hogwartu bez śladu, gdy…

- Nie do końca to prawda – przerwał mu Salazar. – Ja nigdy tak naprawdę nie opuściłem zamku. Nie mógłbym, to jest także moje dzieło i gdyby ktoś się jemu bardziej przyjrzał, dostrzegłby, iż ofiarowałem mu znacznie więcej, niż pozostali założyciele. Nie potrafiłbym go tak po prostu zostawić, mojego jedynego dziecka.

- W takim razie…

- Och, Hogwart skrywa wiele tajemnic. Jak również posiada komnaty, których nikt jeszcze nigdy nie odkrył. Ukryłem się w nich, zamknąłem przed światem zewnętrznym, stwarzając w ich ramach swój własny. Taki, gdzie nikt mnie nie nienawidził. – Uniósł wzrok ku sufitowi i uśmiechnął się do niego czule. - Moje najwspanialsze dziecko, moje maleństwo, dobrze mnie skryło, nie pozwoliło nikomu odnaleźć mojej samotni. Dla świata zniknąłem, pozostawiając jedynie niemiłe, choć bezpodstawne obawy. A w rzeczywistości, to świat opuścił mnie, ja tylko odszukałem dla siebie spokój.

Harry westchnął przeciągle i z wyraźnym ciężarem.

- Nie zazdroszczę ci twego życia – wyznał po chwili. – Nie wiem czy potrafiłbym przeżyć, gdyby teraz moja rodzina i przyjaciele się ode mnie odwrócili. Nie wiem, czy byłbym na tyle silny, aby przeżyć. Może gdyby mnie nie adoptowali i dorastałbym w sierocińcu, do którego mnie oddano, inaczej bym do tego podchodził. Ale miałem to szczęście, że trafiłem na rodzinę, która mnie pokochała. Miłość to piękna rzecz, Salazarze, jednak ludzie są jej tak bardzo spragnieni, iż się od niej uzależniają i gdy już jej zabraknie, rzadko kiedy potrafią żyć bez niej. To jest chyba najgorszy narkotyk ze wszystkich, bo bez niego ciężko jest żyć, ale z nim stajemy się bezbronni i otwarci na atak.

- A mimo to, wciąż jej pragniemy – skwitował ze zrozumieniem Salazar. – Masz rację. Miłość to piękna, ale też niebezpieczna rzecz. Równie łatwo tworzy, jak i niszczy. – Zaśmiał się gorzko. – To jest dopiero paradoks, czyż nie?

- Całe ludzkie życie jest wielkim paradoksem – odezwał się nieoczekiwanie Shizir. – Wy, dwunogi, macie dziwną tendencję do świadomego ranienia się. Mówicie, że kochacie, a potem okazuje się, że nienawidzicie. Jesteście bardzo skomplikowani w tym waszym nagłym przeskakiwaniu z jednej emocji do drugiej.

Salazar pogładził smukłą głowę węża.

- Możliwe, mój kochany. Ale gdy zawiodą nas ludzie, zawsze możemy liczyć na was, naszych oddanych towarzyszy – szepnął. – Wy nigdy nie zdradzacie.

- Salazarze, nigdy nie miałeś ochoty skończyć tych wszystkich plotek? Powiedzieć po prostu prawdę i zakończyć to szaleństwo?

Slytherin pokręcił z rezygnacją głową.

- Próbowałem. Kilkadziesiąt lat po swojej śmierci zebrałem się na odwagę i odwiedziłem obraz z Godrykiem. No cóż… powiedzmy, że nie skończyło się to dla mnie przyjemnie. Nawet po śmierci jego obelgi potrafiły mnie zranić. Wtedy już całkiem zaprzestałem i poprosiłem Hogwart o przeniesienie mojego obrazu jak najdalej od ludzi. I dobre miejsce wybrał mi zamek. Rzadko kto tędy przechodzi. Jedynie profesor Snape, gdyż jego komnaty są w głębi. Nawet Ślizgoni się tu za często nie zapędzają.

- Podobno masz opinię milczka i nie rozmawiasz z nikim.

- Z wiekiem straciłem ochotę do rozmowy. – stwierdził cierpko mężczyzna. – Poza tym rozmawiam z Shizirem i teraz z tobą, to mi wystarczy.

- Czynisz mi tym wielki zaszczyt, Salazarze – rzekł Harry, skłaniając się lekko, a w jego głosie nie było ani odrobiny drwiny. Wręcz przeciwnie, Slytherin wyraźnie wyczuł szacunek. Mało którzy młodzi ludzie posiadali taki szacunek względem swoich własnych przodków, nie mówiąc już o obcych.

- Jesteś wyjątkowym chłopcem, mój drogi. I nie mam tu wcale na myśli tych śmiesznych wieści, że niby jesteś wybrany i te sprawy. Przepowiednie i opinia społeczna nie czynią wcale człowieka wyjątkowym. – Westchnął przeciągle, ale jakby trochę lżej niż do tej pory. – Stworzyłem swój Dom, aby choć coś po mnie pozostało, abym mógł być dumny z jego uczniów, niczym ojciec ze swych dzieci. Niestety… moje nadzieje nie zostały spełnione, zawiodłem się. Zamiast dumnych, pełnych zdolności młodych czarodziejów, mój Dom pełen jest słabych, nietolerancyjnych tchórzy, którzy wykorzystując moje imię spełniają prywatne cele. Dla żadnego z nich nie mam szacunku, co przyznaję z ogromnym żalem i nawet niejakim wstydem.

- Nie możesz czuć się odpowiedzialny za zachowanie innych, Salazarze. Oni nie są tego warci – odparł Harry łagodnie. – Twojego sumienia wystarczy na jedną osobą, nie obciążaj go czynami innych.

Salazar przyjrzał się mu uważnie, po raz kolejny dochodząc do wniosku, że ten młody człowiek przed nim pełen jest niespodzianek. I ciekawszy niż niejeden uczeń, który przewinął się przez tą szkołę. Chciałby poznać jego rodziców; wykonali naprawdę świetną robotę przy wychowaniu go.

- Chłopiec ma rację – zasyczał Shizir. – Weź sobie jego słowa do serca, mój kochany.

Salazar zachichotał nieznacznie.

- No dobrze, już dobrze. Postaram się.

- I tak trzymać! – zakrzyknął Harry, na co Salazar się roześmiał.

- Dobrze, Harry, leć się myć. Już późno, a ty musisz się wyspać. Wciąż masz te koszmary, prawda?

Harry jęknął.

- Niestety. Niekiedy są tak realistyczne, że aż trudno mi uwierzyć, że to tylko koszmar.

- Może to nie są zwykłe koszmary, tylko wizje – zauważył Salazar. Od kiedy Harry zamieszkał za jego obrazem, nie raz miał tą wątpliwą przyjemność widzieć jak niespokojne są jego noce. Krzyki, z którymi budził się chłopak, potrafiły nawet w jego nierzeczywistych żyłach zmrozić krew, a przypuszczał, że miałyby na niego jeszcze większy efekt, gdyby to on budził się z nimi. Harry jednak nie chciał zbytnio rozmawiać na ich temat. Widać było, iż są one czymś kompletnie nowym, gdyż miały na niego o wiele silniejszy efekt, niż jakieś stare wspomnienia. Poza tym Salazar zaczynał się o niego coraz bardziej niepokoić. Chłopcy w jego wieku potrzebowali snu, a już na pewno tacy, którzy żyli dość aktywnie, nie mogli się bez niego obejść. Na dłuższą metę te koszmarne wizje na pewno nie mogły być dla Harry’ego dobre. – Może powinieneś komuś o nich powiedzieć? Profesor Snape albo pani Pomfrey mieliby na pewno na nie jakiś eliksir, abyś mógł spokojnie spać.

- Wątpię, aby profesor Snape zechciał mi pomóc – mruknął Harry. – Nie za bardzo za mną przepada. A ja prawdę mówiąc nie wiem dlaczego.

- Och, Severus z reguły nie przepada za uczniami, więc wątpię, aby to było coś osobistego – odpowiedział lekko Salazar, ale Harry tylko wzruszył ramionami. Dla niego zachowanie profesora Snape’a miało jak najbardziej powody osobiste. Miał już styczność z nauczycielami, którzy nie za bardzo przepadali za uczeniem, ale Snape był w tej kwestii przypadkiem ekstremalnym.

- No cóż, zobaczymy. Ja idę spać, Salazarze. Może ta noc będzie dla mnie łaskawa i prześpię ją całą.

Niestety, jego życzenia, po raz kolejny, były płonne. Kolejną noc spędził, śniąc koszmarne sny.





ROZDZIAŁ 25

 

Otworzywszy oczy tuż po odzyskaniu przytomności, Draco poczuł dwa całkiem różne uczucia. Pierwszym z nich był ból. Bolało go całe ciało i to dosłownie całe. Drugim uczuciem, które w przeciwieństwie do pierwszego, rozgorzało w jego sercu, był gniew. Przyćmiewał on momentami nawet ból.

Draco zagryzł zęby i spróbował się podnieść. Udało mu się jednak jedynie unieść głowę, bo gdy próbował dalej, plecy eksplodowały ostrym bólem, od którego chłopak z głośnym jękiem upadł z powrotem na poduszki.

- Obudziłeś się już – odezwał się Kojiro, stając w drzwiach łazienki.

Draco spojrzał na niego z wściekłością. Gdyby mógł, to w tej chwili ten szlam poznałby na swojej skórze smak zaklęcia. Jednak jego różdżka leżała na krześle, wraz z jego ubraniem, co zauważył dopiero w tej chwili.

Jego oczy rozszerzyły się z niedowierzania. Jak on śmiał tak go potraktować? Nie dość, że go pobił, upokorzył na oczach połowy szkoły. Jego, Malfoya! To teraz jeszcze go rozebrał. Bezczelny typ.

Tymczasem Kojiro nic sobie nie robił z lodowatego spojrzenia, jakie posyłał mu Draco. Nie raz już w przeszłości próbowano podobnej sztuczki, ale z nim nie udawały się takie numery. Jeszcze nie znalazł godnego siebie przeciwnika, z którym mógłby poprowadzić pojedynek na spojrzenia, jak to zwykli mawiać z rozbawieniem Harry i Sakio. I musiał się z nimi zgodzić. Nawet jego ojciec, po którym najwidoczniej odziedziczył tą umiejętność i przy którego boku doszedł w niej do perfekcji, musiał w końcu skapitulować i przyznać się do porażki. Jeśli jemu się nie udało pokonać Kojiro, to Draco bynajmniej nie miał większej szansy. Jego spojrzenie było wręcz zabawne, ale na razie Kojiro nie pozwolił sobie na śmiech. Na to jeszcze nie przyszedł czas.

Spokojnie przeszedł przez pokój do szafki, na której stała dość duża szkatułka. Z niej to właśnie wyjął okrągłą puszkę. Była to tajemnica jego rodu. Mieszanina najróżniejszych górskich ziół, dobranych w odpowiednich proporcjach i połączonych w idealną całość. Kiedy otworzył puszkę, komnatę wypełnił intensywny, ale przyjemny zapach.

Ignorując ciągle wyraźnie rozeźlonego chłopaka, Kojiro przysiadł na łóżku. Kiedy Draco był nieprzytomny, dobrze mu się przyjrzał i doszedł do wniosku, że pod tą całą powłoką aroganckiego bubka, kryje się naprawdę przystojny młodzieniec. Dość wysoki jak na swój wiek, z ładną twarzą, która byłaby jeszcze ładniejsza, gdyby nie wykrzywiał jej bezustannie kwaśny grymas. Choć we śnie zdawał się on ją niemal opuszczać, co Kojiro zauważył z zadowoleniem. Włosy chłopaka miały niecodzienną barwę, ale sklejała je taka ilość żelu, iż całość bynajmniej nie wyglądała zachęcająco.

- Ta maść pomoże ci na stłuczenia – rzekł Kojiro. – Choć lepiej, żebyś przespał noc, zanim znowu zaczniesz się ruszać. Dość mocno oberwałeś.

Draco nie wierzył własnym uszom. Przecież to on był wszystkiemu winien.

- Co ty wyprawiasz? – wykrzyknął z niedowierzaniem.

- To chyba oczywiste – odparł spokojnie Kojiro. Nie przejmując się oburzeniem chłopaka, zsunął z niego do pasa kołdrę i nabrawszy na palce nieznaczną ilość maści, zaczął ją rozprowadzać po posiniaczonym torsie Draco. Jego ruchy były powolne, niemal relaksujące i każdy normalny człowiek pod ich wpływem zacząłby się rozluźniać. Niestety Draco był na to zbyt rozgniewany i kompletnie nie potrafił cieszyć się masażem, nawet wykonywanym tak wprawnymi dłońmi. – Miecz potrafi pozostawić dość bolesne siniaki. Już można je dostrzec na twojej skórze.

- Nie dotykaj mnie!

- Wolisz jutro jęczeć przy każdym kroku? – spytał przekornie Kojiro. – Jeśli nie, to radziłbym ci leżeć spokojnie i dać mi pracować.

To kompletnie zbiło Draco z tropu. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, nie mówiąc już o tym, że gdyby to on był na miejscu mężczyzny, na pewno nie przejmowałby się pokonanym. Nie wytrzymał i zapytał po prostu.

- Co chcesz przez to osiągnąć?

- Co masz na myśli?

- No… czemu się mną przejmujesz? Czemu nie zabrałeś mnie po prostu do infirmerii?

- Cóż… - westchnął Kojiro. Ani na chwilę jego dłonie nie przestawały masować posiniaczonego ciała, kojąc jego bóle. – Jeden z powodów jest dość prozaiczny. Jestem nauczycielem, a nauczyciel musi ponosić odpowiedzialność za swojego ucznia.

- Ale ja nie jestem twoim uczniem! – obruszył się Draco.

Kojiro spojrzał na niego spod oka.

- Nasz pojedynek na swój sposób był lekcją. Lekcją, o której przyswojeniu ty sam zdecydujesz.

- O czym ty bredzisz?

- Twierdziłeś, że mieczem każdy potrafi się posługiwać. Nawet idiota – odpowiedział Kojiro, po czym dodał kąśliwie. – Wyszło na to, że nie jesteś nawet idiotą.

Draco poczerwieniał ze złości. Zebrawszy resztkę samozaparcia, poderwał się z łóżka.

- Jak śmiesz… jak śmiesz mnie obrażać?! Ty parszywa mugolska szlamo! Czy ty w ogóle wiesz z kim masz do czynienia? Jestem Draco Malfoy…

- Mylisz się! – przerwał mu Kojiro i nim Draco się obejrzał, leżał na brzuchu, unieruchomiony przez mężczyznę. Kojiro był większy i zdecydowanie silniejszy, w wyniku czego Draco nie miał najmniejszych szans się oswobodzić. Jednakże, pomimo złości tego drugiego, Kojiro wciąż zachowywał spokój i jak gdyby nigdy nic zaczął smarować jego plecy. – Ja tu widzę jedynie rozkapryszonego i rozpuszczonego bachora, który nie ma za grosz szacunku dla nikogo, a sam siebie uważa za pępek świata. Pozwól więc, że cię nieco oświecę. Nie doceniłeś mnie i w tym tkwił twój błąd. Jesteś potwornie zadufany i bezgranicznie wierzysz w swoje magiczne zdolności, ale prawda jest taka, że pozbawiony różdżki jesteś kompletnie bezbronny i nieudolny. Nie przeżyłbyś minuty, gdyby przyszło ci walczyć bez czarów. – Nabrał na palce kolejną porcję maści.

- Ja przynajmniej potrafię rzucać zaklęcia – wycedził przez zęby Draco.

- A skąd ci przyszło do głowy, że ja nie potrafię? – prychnął Kojiro. – To, że nie afiszuję się z tym, wcale nie znaczy, że nie potrafię. Coś ci powiem, jesteś strasznym ignorantem. Nie znasz oblicza japońskiej magii, ale z góry zakładasz, że nie potrafię się nią posługiwać. Dlaczego? Bo nie używam różdżki? Każdy mędrzec wie, że to nie broń jest istotna, ale człowiek, który nią włada. Możesz mi wierzyć, że nawet bez broni wygrałbym w starciu z twoimi zaklęciami, bo wiem jak walczyć.

- Nie zniżę się do używania mugolskich dziwactw!

- A czarodzieje to niby nie są dziwaczni? – spytał Kojiro, zdziwiony lekko słowami Draco. – Jak dla was mugole wydają się dziwni, tak wy tacy zdajecie się być dla nich. Patrząc na was, pewnie sobie myślą, że miała miejsce jakaś ucieczka ze szpitalu psychiatrycznego. Wasze stroje, słownictwo i zachowanie na to wskazują. Wasze światy są różne, ale to wcale nie znaczy, że nie mogłyby się wzajemnie od siebie uczyć.

Draco odwrócił głowę i spojrzał na niego zszokowany.

- Chyba żartujesz! Niby czego miałby mnie nauczyć mugol? Poza tym nigdy nie zniżyłbym się do jego poziomu. To nie przystoi Malfoyom! Czarodzieje nie potrzebują mugoli. Oni plugawią nasz świat, niszczą naszą krew i tylko Mroczny Lord jest w stanie nas uwolnić od ich plagi.

Kojiro nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Ten dzieciak rzucał pustymi sloganami, zupełnie jakby wykuł się ich na pamięć, choć Kojiro tak naprawdę wątpił, czy Draco wiedział co się za nimi kryje.

- Och, naprawdę? – spytał drwiąco. – W takim razie, powiedz mi, w swojej wielkiej mądrości, co ten twój Mroczny Lord zrobi, jak już pozbędzie się wszystkich… mugoli?

- Jak to co? – zdziwił się Draco. – Wreszcie nie będziemy musieli się ukrywać. Czarodzieje będą mogli żyć otwarcie, bez głupich ograniczeń. A ci najwierniejsi zostaną sowicie wynagrodzeni i staną się elitą społeczeństwa.

Słysząc to, Kojiro pokręcił z rezygnacją głową. Tak, Draco był jeszcze dzieckiem. Niestety jednak, trzeba go było uświadomić, nawet jeśli miałby to być twardy cios, żeby nie popełnił największego błędu swego życia. Ktoś bardzo mocno wpoił mu te wszystkie bzdury, nie za bardzo przejmując się tym, co będzie, gdy Draco wreszcie zrozumie prawdę.

- I tu się mylisz, mój drogi – rzekł spokojnym głosem. – Nie wiem kto ci naopowiadał takich bzdur, ale żyję trochę dłużej od ciebie i nie jedno przeszedłem. Możesz mi więc uwierzyć, gdy mówię, iż na mugolach Mroczny Lord nie poprzestanie. Głód krwi jest jak narkotyk. Kto raz zasmakował w jego przyjemności, już nigdy się od niego nie uwolni. Temu twojemu Lordowi też nigdy nie będzie dość. Kiedy zabraknie mugoli, znajdzie sobie inne ofiary. Czarodziei, których krew nie jest aż tak czysta, jakby sobie tego życzył, którzy nie są wystarczająco bogaci i tak dalej. Nawet ci najwierniejsi nie będą tak naprawdę bezpieczni. To jest typ psychopaty, a taki nie potrzebuje właściwie żadnego powodu, aby kogoś zabić.

Cały czas Draco usilnie starał się jego nie słuchać. To były jakieś kompletne bzdury.

- Pomyśl przez chwilę, Draco – kontynuował Kojiro. – Jeżeli Mrocznemu Lordowi tak bardzo zależy na zachowaniu czystej krwi czarodziei, to dlaczego morduje rodziny, które wywodzą się z najstarszych rodów? Jeśli obecnie są one coraz rzadsze, to czy właśnie nie powinien robić wszystkiego, aby zrozumieli jego dążenia, zamiast wybijać ich jedna po drugiej? Jesteś jeszcze młody i nie wszystko ci mówiono, ale nie miej wątpliwości, co czeka tych, którzy nie spełniają jego oczekiwań.

- Robi to tylko dlatego, że oni nie chcą go zrozumieć – uparcie trwał przy swoim Draco.

- Trudno kogoś zrozumieć, gdy ten ktoś ci grozi – zauważył Kojiro. – Możesz udawać, że do niego przystajesz, ale wciąż będziesz się go bał. Powiedz mi, Draco. A ty się nie boisz? Czy byłbyś taki odważny i pewien siebie, gdybyś teraz nagle stanął przed tym swoim Lordem?

Pod palcami poczuł wyraźnie, jak mięśnie chłopaka napinają się nerwowo. Miał rację, Draco był jeszcze dzieckiem. Przerażonym dzieckiem, pomimo wszystkiego co mu wmawiano od najmłodszych lat. Kojiro bardzo wątpił, czy byłby w stanie wykonać choćby drobną “robotę” dla Voldemorta. To nie był materiał na mordercę. Jego krew nie była aż tak zimna.

Pochylił się nad jego uchem.

- Boisz się, Draco. Czuję twój strach. Jest on dowodem na twoje człowieczeństwo. Nie pozwól, aby jakiś maniak ci je odebrał, aby cię wykorzystał. Jesteś młody, całe życie przed tobą, nie odrzucaj go.

To nieprawda! – myślał sobie Draco. Słowa Kojiro zadawały kłam temu wszystkiemu, co mówiła mu mama. Mroczny Lord wcale nie był psychopatą. Służenie mu było zaszczytem, którego tylko nieliczny dostępowali. Matka tyle razy opowiadała o świecie, jaki chciał wykreować Lord. Zawsze mówiła o tym z wielkim podekscytowaniem, zupełnie jakby mówiła o prawdziwym raju, gdzie czarodzieje będą mogli żyć bez strachu przed mugolami. Czemu więc w ustach tego mężczyzny brzmiało to jak piekło?

- Rozejrzyj się dobrze. Pozwól swoim oczom dostrzec to, co było przed nimi do tej pory ukrywane. Odkryj wiedzę, którą przed tobą ukryto. Poznaj prawdę, abyś nie popełnił błędów innych. – Z tymi słowy, Kojiro dokończył masaż. Zamknął puszkę i powiódłszy palcami po raz ostatni po rozgrzanej skórze chłopaka, wstał z niego. – To jest moja druga lekcja dla ciebie. Teraz ty musisz zdecydować, jak ją wykorzystasz. Ale na razie… - Przesunął dłonią nad głową chłopaka, wyszeptując przy tym krótkie zaklęcie. Całkowicie bez różdżki. Jedno słowo wystarczyło, aby powieki Draco opadły, a on sam zapadł w głęboki, spokojny sen.

Kojiro westchnął, widząc to. W pewien sposób współczuł leżącemu przed nim chłopakowi. Jeśli przyswoi sobie rady, to cały znany mu świat zawali się, a to, niezależnie od wieku, zawsze było ciężkim przeżyciem. Wielu załamywało się z tego powodu i nie potrafiło już dalej żyć. Bo jak tu żyć, gdy wszystko w co wierzyłeś, okazało się być kłamstwem? Ktokolwiek był odpowiedzialny za jego ideologiczne zaślepienie, najwyraźniej się tym nie przejmował. Ale jeśli ten ktoś był w stanie tak głęboko wpoić dziecku swoje przekonania, to jak bardzo samemu musiał w nie wierzyć? Ta myśl była niepokojąco przerażająca, gdyż nie było gorszego psychopaty od fanatyka. Tacy byli zdolni do wszystkiego.

- Chyba będę musiał poradzić Hariemu ostrzejsze środki bezpieczeństwa – mruknął pod nosem, niezbyt zadowolony. Coraz mniej mu się podobało, iż Hari przez większość czasu był tu sam, gdyż tą szkołę można było nazwać wszystkim, tylko nie bezpieczną. Przy tych wszystkich kłębiących się w niej napięciach, to była przysłowiowa bomba z opóźnionym zapłonem.

Westchnąwszy ciężko, przykrył Draco kołdrą. Na dzisiaj miał dość ciężkiego myślenia. Nawet najwięksi mentorzy muszą przecież kiedyś odpoczywać, a w tej chwili o niczym innym nie marzył jak o śnie.

 

--o0o--

 

Harry zadrżał przy silniejszym podmuchu wiatru i szczelniej otulił się płaszczem. Coraz mocniej czuło się w powietrzu nadchodzącą zimę. Jesień angielska z każdym dniem stawała się wilgotniejsza, a słoneczne dni można było jedynie wspominać. Jeśli nie padało, to wiało, albo niebo było tak zasnute ciężkimi chmurami, że ostatnią rzeczą o jakiej marzył człowiek było wyjście z ciepłego pokoju. Niestety trzeba było z niego wychodzić na przewiewne korytarze zamku, przez co bynajmniej do rzadkości nie należało usłyszenie Harry’ego przeklinającego pod nosem. No naprawdę, jak ktokolwiek mógł tu w ogóle zamieszkać? Pierwsze co by zrobił on sam, to zamontował porządne ogrzewanie.

Tego dnia Harry jednak wolał posiedzieć trochę w samotności, nawet jeśli miałoby to oznaczać wychłodzenie się. Jego rodzina wróciła tego ranka do Londynu, a on sam, mimo iż wiedział, że to nie jest wcale tak daleko, nie potrafił zdusić w sercu uczucia osamotnienia. Miał nadzieję, że jeżeli posiedzi trochę z dala od wszędobylskich ciekawskich, to trochę mu przejdzie i się uspokoi. A już na pewno miało mu w tym pomóc wyżalenie się komuś.

Siedział więc teraz nad jeziorem, spoglądając od czasu do czasu w jego stronę, gdzie z wody wysuwały się co jakiś czas głowy zaciekawionego morskiego ludu i pisał list do Kuro. Już dawno powinien to zrobić i spodziewał się, iż przyjaciel nie będzie zadowolony ze zwłoki.

 

W sumie nie byłoby tu tak źle. Pominąwszy straszne wścibstwo i trochę homofobiczne podejście do świata, to ludzie są nawet mili. I muszę przyznać, że umieszczenie szkoły w jednym z tych średniowiecznych zamków było doskonałym pomysłem. Ma to swój specyficzny urok. A jak pobudza wyobraźnię! ;) Szkoda, że cię tu nie ma, naprawdę…

Tutejszy mistrz eliksirów jest kompletnie inny niż Mishiyo-sensei. To jest mieszanka chmury gradowej i wiecznie niezadowolonego pesymisty-depresanta. O eliksirach w formie drinków lepiej zapomnij. Przypuszczam, że on sam dostałby palpitacji serca, jakby zobaczył, jak wyglądają nasze lekcje w Akademii, hihihi. Co do reszty nauczycieli, to są w porządku. Co prawda historię wykłada duch i mogę cię zapewnić, że jest śmiertelnie nudny, a profesor od wróżbiarstwa należałoby dać na odwyk, bo jest tak znarkotyzowana od tego wszystkiego, co unosi się w jej klasie (mówię ci, atmosfera tam jest tak gęsta, że siekierą można by ją ciąć ;)) ) Ale przynajmniej na nudę nie można narzekać.

Oczywiście pełnego obrazu tutejszych czarodziejów dopełnia psychopata z ambicjami na władcę świata, ale to przecież drobnostka… No dobra, żartuję. To wcale nie jest drobnostka. Kuro-kun, ja jestem przerażony!! Nie wiem czemu jeszcze tu siedzę? Zdrowy rozsądek podpowiada mi “spakuj się i wracaj do domu!!”. Ale z drugiej strony, coś każe mi zostać. Ech, trudno to określić. Jakbyś mógł, to weź podpytaj Yokaze-sensei o bardziej zaawansowane i skuteczniejsze zaklęcia zarówno defensywne jak i ofensywne. Nigdy bym nie przypuszczał, że kiedyś będę ich potrzebował, ale wolę wrócić do domu cały. Zbyt mocno cenię sobie swoją skórę, aby pozwolić jakiemuś maniakowi ją przypalić!!!

A jeśli już chodzi o moją skórę… Znasz już może jakieś plotki, co do egzaminów? Zaskoczą nas znowu czymś? Przyznam się szczerze, że trochę się ich obawiam. Tutaj kompletnie nie wykładają zwykłych “przyziemnych” przedmiotów i to nad nimi muszę się najbardziej przykładać. Dlatego daj znać jak tylko coś usłyszysz.

Właśnie, jak się udał Festiwal? Pewnie zrobiliście furorę! ;) Oczekuję dokładnej relacji, rozumiemy się, Kuro-kun?! A żebyście tam wszyscy mieli jakiekolwiek poczucie gdzie się znajduję, to dołączam rysunek szkoły.

A na razie ściskam mocno!!!

 

I jak obiecał, tak zrobił i na dodatkowej kartce zaczął rysować obraz zamku. Z miejsca, w którym siedział miał całkiem dobry wizerunek na jego bryłę, ale musiał przyznać, iż było w niej tyle szczegółów, że nie było łatwo go odzwierciedlić.

Był tak pochłonięty rysowaniem, że nawet nie zauważył, iż nie jest już sam.

- Cóż to, Potter? – odezwał się tuż obok niego głęboki, męski głos, który niestety przesiąknięty był jadem. – Jesteśmy zbyt wielcy, aby spędzać czas razem z innymi uczniami?

Harry, zdziwiony mocno, podniósł wzrok, by ujrzeć nad sobą złowieszczą postać profesora Snape’a. Nnajwyraźniej mężczyzna znowu miał coś przeciwko niemu.

- Mogę wiedzieć o co panu chodzi? – spytał, starając się utrzymać spokojny ton głosu. Jedna awantura całkowicie mu wystarczała. – I już raz panu powiedziałem, że nie nazywam się Potter, a Sageshima.

- Chodzi mi o ciebie, Potter – warknął uparcie Snape. – Zjawiasz się nagle znikąd, w pełni chwały i od razu skupiasz na sobie uwagę. Jesteś taki sam jak twój ojciec! Zawsze musisz być w centrum uwagi, zupełnie jak on.

Harry odetchnął głęboko, po czym podniósł się z ziemi.

- Sądzi pan, że mi się to podoba? – zapytał. – Że lubię, jak się na mnie gapią i opowiadają o mnie niestworzone historie? Nie mówiąc już o tym, że jakiś wariat z wybujałym poczuciem wielkości ubzdurał sobie, iż musi mnie zniszczyć. – Przyjrzał się Snape’owi, po czym zakrzyknął z niedowierzaniem. – Na bogów! Pan naprawdę tak sądzi!

- Nie mam powodów by sądzić inaczej – wysyczał profesor. – Odkąd pojawiłeś się w Hogwarcie, panoszysz się niczym jakaś wielka gwiazda. A prawda jest taka, że podczas gdy inni mają swoje talenty, ty masz tylko tą swoją sławną bliznę.

- Jak pan śmie?! – wybuchnął Harry. Miał dość. Jeśli ten facet chciał się z nim koniecznie znowu pokłócić, to on nie będzie się sprzeciwiał. Zwłaszcza, że już od jakiegoś czasu miał ochotę się na kimś wyżyć. Pech chciał, iż tym kimś musiał być akurat profesor. – Pan mnie kompletnie nie zna. Nic pan o mnie nie wie, ale łatwo panu przychodzi ocenianie mnie. Pozwoli więc pan, że coś panu powiem. Jest pan hipokrytą, nawet nie próbującym spojrzeć dalej niż czubek własnego nosa. Może wreszcie należałoby dojrzeć, a nie zachowywać się jak rozkapryszony bachor.

- Potter…! – warknął Snape. – Jesteś tak samo bezczelny jak twój ojciec. Pewne cechy najwyraźniej są dziedziczne, a nawet się nasilają z następnym pokoleniem.

- Nie mam pojęcia, jaki był mój rodzony ojciec – odciął się Harry. – Nie znam go kompletnie i trudno mi jest go oceniać, choć pan zdaje się czuć wobec niego wielką niechęć. Nie wiem, czy jest ona uzasadniona czy nie, ale jedno wiem na pewno. To strasznie dziecinne przenosić swoją nienawiść z rodziców na dzieci. Może powinien pan wreszcie dorosnąć, pozwolić odejść duchom przeszłości. Komu pan robi krzywdę, ciągle się ich kurczowo trzymając i wyszukując sobie powodów do nienawiści? Mnie na pewno nie, bo ja nie muszę z panem utrzymywać kontaktów i jest mi to wszystko całkiem obojętne. Tylko sobie niszczy pan życie, stając się coraz bardziej zgorzkniały i samotny. Żal mi pana. – Zebrał swoje kartki, starając się nie dostrzegać wściekłego spojrzenia mistrza eliksirów. Nie miał w naturze okazywania profesorom takiego braku szacunku, ale nie lubił jak się go obrażało bez powodu. Chyba nikt tak naprawdę tego nie lubił. Aż dziw, że jeszcze nikt w Hogwarcie nie powiedział Snape’owi co o nim sądzi. Choć z drugiej strony, przypomniawszy sobie, jak wyglądały jego lekcje, przestał się temu dziwić. Większość szkoły po prostu była zbyt przerażona, aby mu się przeciwstawić. Harry jednak się go nie bał i nie zamierzał pozwolić się poniżać. – Wybaczy pan teraz, ale na mnie już czas.

I nie oglądając się za siebie, ruszył w stronę zamku. Za sobą zostawił dosłownie kipiącego ze złości profesora. W duchu nie zazdrościł uczniom, którzy mieli mieć teraz z nim lekcję, gdyż znając jego usposobienie, zapewne nieźle się na nich wyżyje.

Westchnął ciężko.

Profesor Snape był naprawdę doskonałym mistrzem eliksirów, jednak wykładowcą był okropnym. Widać było, że nie ma do tego serca; niemal otwarcie okazywał swoją nienawiść względem swojej pracy, a frustrację z tego powodu wyładowywał na uczniach. Fakt faktem, niektórzy z nich byli totalnymi ignorantami, co mogło dogłębnie irytować, ale sam Snape też się nie starał, aby choć w części zrozumieli subtelność sztuki eliksirów. Kolejne roczniki rozpoczynały naukę, będąc wobec niego uprzedzone, podczas gdy on sam zapewniał sobie co roku nowe obiekty kultujące te uprzedzenia i żywiące szczerą niechęć zarówno do niego, jak i do jego przedmiotu. W taki oto sposób kółko się zamykało.

Kiedy siadł do kolacji, aż skrzywił się na widok wyrazu twarzy Snape’a. Wciąż wyglądał na wściekłego, ale pod przykrywką złości, dało się dostrzec jakąś sadystyczną satysfakcję. Oj, to nie wróżyło nic dobrego.

- Co się stało, Harry? – spytał Remus.

- Zaliczyłem kolejne starcie z profesorem Snapem – odparł szeptem, na co Remus skrzywił się z sympatią.

- Tak, Severus potrafi ludziom zachodzić za skórę – przyznał.

- Ale ja naprawdę nie wiem czemu akurat na mnie się tak uwziął. Przecież kompletnie mnie nie zna, a ja mu nic nie zrobiłem. A od pierwszego mojego dnia w Hogwarcie zdaje się pałać do mnie niemal namacalną nienawiścią. Nie jest to nic przyjemnego.

Remus westchnął i położył Harry’emu dłoń na ramieniu.

- Severus nosi w sobie wiele goryczy – rzekł łagodnie. – Jego życie nie było łatwe. A prawda jest taka, że ani Syriusz ani twój ojciec… to znaczy, James, nie ułatwiali mu pobytu w szkole. – Widząc zaskoczone spojrzenie Harry’ego, dodał. – Zebrało się na to kilka powodów. Jednym z nich i chyba najbardziej banalnym była niemal wrodzona niechęć jaka płonie między Gryfonami i Ślizgonami. Jednak nie można wszystkiego na nią zrzucać. Ona była w sumie jedynie pretekstem do całej reszty… Ech, Harry, powiem ci jedno, gdyż reszta tej rozmowy raczej powinna się odbyć w bardziej prywatnej atmosferze. Młodzi ludzie często nie myślą o konsekwencjach swoich czynów. Nie dostrzegają, że głupie żarty, śmieszne w danej chwili, wcale nie muszą być tak naprawdę zabawne, a zamiast tego mogą pozostawić po sobie ciężkie brzemię. Błędów młodości nie daje się jednak naprawić, nawet magia w tym nie pomoże.

Harry, słysząc to, posłał ukradkowe spojrzenie w stronę Snape’a. Profesor siedział na końcu stołu, mroczny i nieprzystępny, całą swoją uwagę skupiając na posiłku. Nawet jego koledzy profesorowie zdawali się unikać z nim rozmowy, choć profesor Flitwick był chyba jedynym, który nie zrażał się lodowatym usposobieniem mistrza eliksirów i od czasu do czasu zagadywał go wesoło.

- Czyżby Snape znowu się ciebie uwziął? – zainteresował się Syriusz, widząc jego spojrzenie. – Jeśli tak, to tylko powiedz, a ja już go…

- Daj spokój, Siri, tylko dolejesz oliwy do ognia – interweniował Remus.

- Ale on…

- Nie, Syriuszu – przerwał mu Harry. – Nie wiem co między wami było, ale zdążyłem się już zorientować, że działacie na siebie jak czerwone płachty na byki. I prawdę mówiąc, już dzisiaj powiedziałem Snape’owi, iż powinien pozwolić przeszłości odejść i wreszcie dorosnąć. Do ciebie się chyba ta sama rada tyczy. Wybacz, Syriuszu, ale macie wojnę i zamiast rzucać się sobie wzajemnie do gardeł, jak para nabuzowanych hormonami młodzików, powinniście zjednoczyć swoje siły i walczyć wspólnie.

Remus parsknął śmiechem, podczas gdy Syriusz spojrzał na niego ze zgrozą w oczach.

- Harry, on jest oślizgłym Ślizgonem! – zakrzyknął Syriusz, skupiając na sobie uwagę całej szkoły. – Żaden Gryfon nigdy nie zniży się do poziomu Ślizgona.

Harry’ego najwyraźniej to zdziwiło.

- A co z nimi nie tak? – Spojrzał wymownie na stół Slytherinu. – Jak dla mnie wyglądają tak samo jak reszta uczniów. Nie są innego koloru, nie mają dodatkowych członków ani nie mówią innym językiem. Wręcz przeciwnie, w tłumie nigdy bym ich nie odróżnił. Więc jeśli jedynym powodem tej całej niechęci względem nich jest tylko to, iż mają inny emblemat na szatach, to jak dla mnie to trąca dyskryminacją i to najgorszego formatu, bo skierowaną wobec dzieci.

- Harry… - wydukał zszokowany Syriusz, podczas gdy reszta Wielkiej Sali przysłuchiwała się z zainteresowaniem. – Jak możesz w ogóle…

- Pytam się więc, co jest ich winą, że tak wszyscy ich nie lubią? Bo jakoś odpowiedź, że są z Domu Slytherinu do mnie nie przemawia.

Remus musiał przyznać, że Harry nie należał do tych, co zadawalali się łatwymi odpowiedziami. Potrafił zadawać pytania, których większość ludzi unikała. Tak po prawdzie, to ona sam nigdy nie słyszał odpowiedzi na ostatnie z nich. Ot, po prostu, Gryffindor nie lubił Slytherinu i na odwrót. Tak było od zawsze. Nikt nie próbował dojść dlaczego, gdyż każdy nowy rocznik karmiony był tymi samymi legendami, które uważał za pewnik. Nikt nie zadał pytania “dlaczego”. Rozejrzawszy się teraz po Sali, Remus był w stanie dojrzeć całą gamę różnych uczuć. Od oburzenia na twarzach Gryfonów, przez zainteresowanie u Krukonów, aż po totalne zdziwienie ze strony Slytherinu. Tym ostatnim wcale się dziwił. Harry Potter był pierwszą osobą, którą od długiego czasu stanęła w obronie znienawidzonego Domu.

Z rozbawieniem dostrzegł też niejaką dumę na twarzy Hermiony Granger i najmłodszej Weasley, mimo iż jej brat i jego koledzy zdawali się dosłownie kipieć ze złości. Podobną dumę, choć nieco zamaskowaną, wyczytał z twarzy swoich kolegów przy stole nauczycielskim. Ku jego zdziwieniu, nawet Snape zdawał się poważnie rozważać nad słowami chłopaka, co pewnie jego samego musiało nieźle szokować. Och, ta szkoła już nigdy nie miała być taka sama.

- Odkąd tu przyjechałem, niemal na każdym kroku słyszę, jakoby to Ślizgoni byli ucieleśnieniem wszelkich wad. – Ciągnął Harry, nie widząc chętnych do udzielenia mu odpowiedzi. – To w takim razie mam rozumieć, że reszta szkoły to chodzący święci, którzy nigdy nie popełnili żadnego błędu, nie podjęli złych decyzji i w ogóle nie zrobili niczego, czego można by się wstydzić? Jeżeli tak, to jakim jeszcze cudem wasz świat nie jest rajem?

- Harry, ja wcale nie mówię, że jesteśmy święci – próbował zaoponować Syriusz. Przeraziło go mocno, iż Harry tak mocno zareagował. Nie potrafił całkiem zrozumieć dlaczego. – Każdy popełnia błędy…

- No właśnie! – skwitował Harry. – Każdy popełnia błędy. Tylko czemu Ślizgonów ocenia się według błędów kilku spośród uczniów ich Domu. Spójrzmy na to z szerszej perspektywy. Czy jeżeli wśród ludzi znalazło się kilkoro złych charakterów, to czy znaczy to, że wszyscy ludzie są źli? Wśród czarodziei też macie czarne typy, ale to wcale nie oznacza, że wszyscy czarodzieje są mroczni. Nie oceniajcie większości po czynach nielicznych. – Westchnął przeciągle, czując się wykończonym psychicznie. I jakoś tak mu już się odechciało jeść. Podniósł się więc od stołu. – Przyjechałem tu, aby się uczyć, a w rzeczywistości większość czasu nic nie robię tylko udzielam rad. To naprawdę męczące i niezwykle irytujące. Ludzie, jak wy w ogóle zdołaliście dożyć do XX wieku z takim podejściem do życia?

Kiedy szedł przez Salę do drzwi, towarzyszyła mu cisza oraz kilkaset par oczu. Miał ochotę odwrócić się i warknąć, ale przypuszczał, że wtedy większość z nich po prostu padłaby na zawał serca. Nie, jak na jeden dzień wystarczająco zamieszał.

Mijając Hermionę i Ginny, obie się do niego uśmiechnęły, co nieco poprawiło mu humor. Jeżeli tutejsi czarodzieje nie mieli większych zmartwień, jak wyszukiwanie sobie podziałów, to już ich problem. On miał własne sprawy na głowie!

- I czego się do niego uśmiechasz ?! – parsknął Ron. – Teraz udowodnił, że to podły Ślizgon. Jeszcze chcesz go bronić?

Hermiona przewróciła oczyma, wznosząc modły o cierpliwość.

- Ron, jakbyś nie zauważył, to Harry nikogo nie pochwalił – rzekła. – Jedynie stwierdził fakt, iż nie należy dyskryminować ludzi bez powodu. I tak się oto składa, że w pełni rozumiem co miał na myśli.

- Co takiego?! – wrzasnął Ron, podrywając się z miejsca. – Co się z tobą stało, Hermiono? Nie poznaję cię. Jak możesz przyznawać mu rację?

To wystarczyło. Hermiona też się poderwała, mierząc chłopaka wściekłym wzrokiem. W Gryffindorze wszyscy znali niesławny wybuchowy charakter Ginny, ale nikt nie przypuszczał, że spokojna i ślęcząca wiecznie nad książkami Hermiona potrafi jej dorównać. Sądząc po wyrazie jej twarzy, Ron właśnie pociągnął o jeden nerw za wiele.

- Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytała cicho, a widząc jego przytaknięcie, popchnęła go z powrotem na ławkę. – A więc słuchaj. Aż za dobrze wiem o czym Harry mówił. Odkąd przyszłam do Hogwartu, na każdym kroku daje mi się odczuć, że jestem gorsza. A dlaczego? Bo przyszło mi się urodzić w rodzinie mugoli. Tylko dlatego. Czego bym nie zrobiła, zawsze znajdą się tacy, co będą spoglądać na mnie z wysoka, mimo iż w niejednej kwestii jestem mądrzejsza od większości z nich i wiem o sprawach o których oni w ogóle nie mają pojęcia. Jednak najwyraźniej w tym świecie wiedza wcale się nie liczy, bo krew dla was jest najważniejsza. Ten z czystej krwi ma od razu załatwioną drogę, łatwą, lekką i przyjemną, podczas gdy ja na wszystko muszę sama zapracować. Ocenia się mnie, nawet nie próbując mnie poznać, nie dając mi szansy. A na dodatek jakiś zesztywniały na śmierć psychopata zagraża mi i mojej rodzinie, bo sobie ubzdurał, że mugole są źli. Tak, Ron, aż za nadto rozumiem czemu Harry bronił Ślizgonów. Bo tak jak mnie ocenia się po urodzeniu, oni są oceniani po tym, do jakiego Domu przydzieliła ich Tiara. Nikt nie stara się ich zrozumieć, poznać ich talentów. Od razu wszyscy stawiają na nich kreskę, bo to Ślizgoni, czyli muszą na pewno być źli. Przejrzyj wreszcie na oczy, Ron, bo moja sytuacja wcale się tak zbytnio nie różni od tego, przez co oni przechodzą.

Moja szkoła, Hermionka – pomyślała dumnie Ginny. – Pokaż im wszystkim!

- A teraz mam zagadkę dla ciebie, Ron, jak również dla wszystkich innych. Swoją drogą już dawno powinnam was się o to spytać – dodała Hermiona, już trochę spokojniejszym głosem. – Skoro czarodzieje tak bardzo szczycą się swoją czystą krwią, to może powiecie mi kto był pierwszy na tym świecie: mugol czy czarodziej?

Z trudem powstrzymała się od śmiechu, widząc zszokowane spojrzenia uczniów i to ze wszystkich Domów.

- No… chyba mugol – odezwał się nieśmiało jakiś chłopak z Ravenclaw’u. Widać, też musiał być pochodzenia mugolskiego, bo dodał szybko. – Pierwsi ludzie na Ziemi nie posiadali daru magii. Nie ma na to żadnych dowodów. Nie mówiąc już o tym, że trudno jest posądzać małpę o zdolności magiczne.

- Dobrze. To skąd się wzięli w takim razie czarodzieje? – zadała kolejne pytanie, z trudem skrywając śmiech na widok co niektórych twarzy. Widać czarodzieje nigdy nie mieli do czynienia z teorią ewolucji.

- Z mugoli? – zasugerował ktoś inny.

Hermiona tym razem uśmiechnęła się lekko.

- Tak po prawdzie to jest to czysto akademicki problem. Ot, błędne koło dedukcji – stwierdziła z niejaką satysfakcją. – Ale jakby nie patrzeć, nikt na tej Sali nie może się poszczycić NAPRAWDĘ czystą krwią, bo w każdej rodzinie był kiedyś jakiś mugol, czy tego chcecie czy nie. Radziłabym więc wszystkim zastanowić się, zanim zaczną rzucać na prawo i lewo pustymi sloganami i poniewierać ludźmi, mimo iż nie mają do tego prawa.

I z tymi słowy odwróciła się i wyszła z Wielkiej Sali, pozostawiając po sobie jeszcze głębszą ciszę niż Harry. Już dawno miała ochotę to powiedzieć, ale tak po prawdzie, zawsze brakowało jej odwagi. Ale Harry miał rację. Czas przestać się wreszcie zachowywać jak rozkapryszone dzieciaki i zacząć wreszcie myśleć rozsądnie.

Jednak nie wszyscy myśleli tak jak ona. Po raz pierwszy od wielu lat, nauczyciele mogli zobaczyć tak wstrząśnięty i jednocześnie podzielony Hogwart. I nie chodziło tu tylko o podziały między Domami. Również wewnątrz Domów nie było zgody. Podziały były bardziej widoczne teraz, niż kiedykolwiek przedtem.

- Jak ona śmiała?! – warknął jeden ze Ślizgonów z miną potwornie oburzoną. – Porównać nas, czarodziejów czystej krwi do zwykłych mugoli?! Odrażające!!!

Kilkoro siedzących przy nim, jak również innych na całej Sali, przytaknęło na to energicznie, wyraźnie zgadzając się z kolegą.

- Co niektórych powinno się nauczyć szacunku – prychnęła Pansy. Jednak nie przeszkadzało to jej w klejeniu się do siedzącego obok Draco. – Prawda, Dracusiu?

Draco wcale już nie był tego taki pewien. W ogóle nie wiedział co ma myśleć. Jeszcze miesiąc temu zgodziłby się z Pansy bez mrugnięcia okiem. Miesiąc temu Granger nie wyszłaby z Sali bez starcia z nim. Ale dzisiaj zarówno jej słowa, jak i to, co wcześniej powiedzieli Potter i Kojiro, rozbrzmiewały mu w umyśle zbyt głośnym echem.

- Dracusiu? Co tobie? – zajęczała Pansy, gdy jej nie odpowiedział i jakby chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, uwiesiła mu się na ramieniu. – Jesteś ostatnio jakiś dziwny.

- A nie przyszło ci do głowy, że może nie mam ochoty na rozmowę? – warknął w końcu Draco. Pansy potrafiła być zazwyczaj bardzo irytująca, zwłaszcza, gdy nazywała go tym wkurzającym zdrobnieniem. Często miał serdecznie dość jej klejenia się, ale znosił ją, gdyż matka powtarzała, iż Pansy pochodzi z bardzo dobrej rodziny i powinien być wobec niej uprzejmy. Nie miał jednak wątpliwości o co tak naprawdę chodziło matce, a co tym bardziej wzbudzało jego niechęć do dziewczyny. Naprawdę cieszył się, że chociaż ojciec na niego nie naciskał.

- Idę stąd – stwierdził, wstając od stołu. – Potrzebuję spokoju.

Pansy spoglądała za nim, wyraźnie zbita z tropu. To nie był Draco jakiego znała i nie była wcale przekonana o tym, czy jej się teraz taki podobał. Od tamtego starcia z tym facetem z Japonii stał się jakby przygaszony. Zaczynało ją to tak niepokoić, iż coraz mocniej zastanawiała się nad napisaniem listu do pani Malfoy. W niej zawsze miała wsparcie. To ona właśnie motywowała ją, aby zakręcić się wokół Draco i rozkochać go w sobie. Prawdę mówiąc, sama tego chciała, ale dobrze było mieć motywację i dodatkowe wsparcie. Co prawda Draco nie wykazywał za bardzo zainteresowania jej zalotami, ale Pansy nie przyjmowała tego do wiadomości. Uważała więc, iż ma pełne prawo być zaniepokojona dziwnym i niezrozumiałym zachowaniem jej przyszłego narzeczonego.





ROZDZIAŁ 26


Ten dzień jednak nie miał się skończyć dla Harry’ego spokojnie. Kłócąc się z profesorem Snapem na błoniach zamkowych, całkiem zapomniał o tym, iż wcześniej uzgodnił na wieczór ćwiczenia, podczas których miał go pilnować właśnie Snape.
Zgrzytnął zębami na tak jawną ironię losu, kiedy przypomniał sobie po wyjściu z Wielkiej Sali, co go jeszcze czeka. A wątpił, aby profesor był po ostatnim ich starciu przyjaźnie do niego nastawiony.
- Cześć, Sal – powitał mężczyznę. – Ten dzień jeszcze się nie skończył, a już mam dość.
- Czyli kolejny piękny dzień w Hogwarcie – zachichotał Salazar, z wtórującym mu Shazirem. Rodzice powiedzieli kiedyś Harry’emu, że wężowy śmiech brzmi zdecydowanie dziwnie, niekiedy przyprawiając słuchającego o dreszcze. Dla Harry’ego jednak nie brzmiał on wcale inaczej, niż ludzki śmiech, ale może to po prostu dlatego, iż sam posługiwał się mową węży.
- Oby jak najmniej takich – westchnął Harry.
Podszedł do szafy i otworzywszy ją, przyklęknął. Tam to, w niewielkiej acz ozdobnej skrzyni schowany był jego strój. Tym razem nie zamierzał zakładać jednak ceremonialnej, ozdobniejszej szaty. Ta leżała ukryta na dnie skrzyni, zawinięta w najprzedniejszy jedwab. Nie, tym razem wystarczyć musiała szata ćwiczebna. Może i skromniejsza w swej prostocie, ale z pewnością i tak, dla tych, którzy go zobaczą, będzie wyglądała niesamowicie.
Ostrożnie wyjął ją i rozłożył na łóżku, delikatnie wygładzając zbędne zagięcia. Zawsze, kiedy miał ćwiczyć, czy też przeprowadzać jakiś rytuał lub zaklęcie, czuł głębokie podniecenie. To było coś, co trudno było mu wytłumaczyć. W końcu robił to już kilka dobrych lat i powinien się przyzwyczaić. Jednak dla niego, każda taka chwila była wyjątkowa, zupełnie jak przy pierwszej próbie. To była umiejętność, która choć na moment stawiała go wśród istot magicznych i bogów. Nie był wtedy tylko człowiekiem obdarzonym magią. Był pośrednikiem, posłańcem, medium. Dlatego też, jak go nauczyli wpierw rodzice, a później profesorowie, nawet ćwiczenia traktował z należytym szacunkiem.
Salazar przyglądał się temu w milczeniu, wyczuwając, iż jest to dla chłopaka niezwykle ważne. I tak czuł się zaszczycony, mogąc być tego świadkiem. To była część japońskiej magii. Magii, o której, z żalem musiał to przyznać, Salazar nie miał najmniejszego pojęcia. Nie potrzebna była do niej różdżka, a mimo to odkrywała przed władającymi nią sekrety, o których tutejszym czarodziejom nigdy się nawet nie śniło.
Harry tymczasem rozebrał się, by następnie zacząć ubierać w tą specyficzną formę saifuku. Tak jak większość zarówno onmyouji, jak i Japończyków, praktykował zarówno shinto jak i buddyzm i dostrzec to można było w jego stroju. Poza tym, musiał on być swobodniejszy dla ruchów, niż szata kapłana shinto. W końcu nie raz musiał w niej walczyć, a krępujący go strój nie byłby w tym zbyt pomocny.
Jego saifuku nie było również białe, tak jak to ceremonialne, którego używał podczas obrzędów. W tym spodnie hakama miały ciemnoczerwoną barwę, przez co nie tak łatwo się brudziły podczas niekiedy długich ćwiczeń.
Skończywszy się ubierać, zaplótł mocno włosy. Dla Salazara wyglądał niezwykle poważnie, jakby nagle, wraz ze strojem, przybyło mu kilka lat. Zupełnie, jakby Harry i ten nowy młodzieniec to były dwie różne osobowości, zamieszkujące jedno ciało. Odrzucił jednak szybko ten pomysł, gdy chłopak odwrócił się do niego i uśmiechnął się promiennie.
- I jak? Wyglądam groźnie? – spytał.
Salazar roześmiał się.
- Bardzo – przyznał. – Nawet mnie udało ci się zwieść.
- Czyli wszystko w porządku – odparł Harry z przekąsem. – Prawdziwy omnouji musi stwarzać wrażenie pewnego siebie, aby siły, które przywołuje, mu się nie sprzeciwiały. W przeciwnym razie może w najlepszym przypadku się przypalić, w najgorszym oszaleć, lub co gorsza, umrzeć.
- W takim razie, chyba powinienem życzyć ci powodzenia – rzekł Salazar. – I wróć w całości. Nie chcę stracić swojego lokatora.
- Nie musisz się obawiać. Dzisiaj zamierzam tylko wybadać teren, na którym przyjdzie mi pracować.
- To czeka na ciebie nie jedna niespodzianka – szepnął Salazar tajemniczo.
Harry jednak nie zwrócił na to uwagi, opuściwszy pokój. Był już co prawda wieczór i niewielu uczniów chodziło po korytarzach, jednak ci, co jeszcze na nich byli, spoglądali na niego z szeroko otwartymi oczyma. Chyba jeszcze nie przyzwyczaili się do jego niecodziennego wyglądu. Kilka duchów, które napotkał, jakby wyczuwając kim jest, czmychnęło czym prędzej z jego drogi. Nie dziwił się. Dla każdego ducha było jasne, do czego Harry jest zdolny. Kilka talizmanów wystających zza poły szaty, oraz drobny różaniec z dzwoneczkiem, zdobiący jego lewy nadgarstek, aż za dobrze potwierdzały jego fach. Prawda była jednak taka, że Harry wcale nie zamierzał pozbywać się z zamku któregokolwiek z tutejszych duchów. Dzwoneczek był spokojny, więc żadna z tych efemerycznych istot nie miała złych zamiarów. A skoro same, po tylu wiekach, nie opuściły Hogwartu, to mogło znaczyć, iż traktowały go jak swój dom, stając się z nim jednością.
Ale jeden duch tego zamczyska powinien już dawno stąd odejść i był nim profesor Binns. Harry nie potrafił zrozumieć, jak można uczynić z tak fascynującego przedmiotu, jakim jest historia, takie zanudzanie. Ale to nie do niego należało wspominanie o tym. Jeśli profesor Dumbledore z jakichś powodów trzymał jeszcze Binnsa, to jego sprawa. Szkoda tylko, że przez to większość uczniów nie miała żadnej wiedzy z historii.
Otworzył drzwi do Wielkiej Sali i od razu zauważył siedzącego na jednej z ławek profesora Snape’a. Mężczyzna wyglądał niczym oderwany od swego właściciela cień. Mroczny, nieprzenikniony i kompletnie niewzruszony na to, co się dookoła niego dzieje. W szczupłej dłoni trzymał starą książkę, która widziała już lepsze czasy, ale nawet ona nie była w stanie odwrócić jego uwagi od pojawienia się chłopaka. Podniósł znad lektury swoje czarne oczy i zmierzył Harry’ego lodowatym spojrzeniem.
- A jednak się zjawiłeś, Potter – warknął. – Już myślałem, że nie starczy ci odwagi.
Harry nie za bardzo miał ochotę się kłócić przed ćwiczeniami, więc tylko przewrócił z irytacją oczami i nic nie odpowiedział. Wyciągnął jeden z amuletów i przytknął go do zamkniętych drzwi. Wyszeptał inkantację i amulet rozbłysnął jasnym światłem. Blask ten rozpłynął się na całe drzwi, na co Harry uśmiechnął się nieznacznie i odsunął się. Amulet ciągle trzymał się drzwi, jakby przyczepiony do nich jakąś niewidzialną siłą.
- Teraz nikt nie planowany nam nie przeszkodzi – wyjaśnił, jakby od niechcenia. Ciągle czując na sobie nieprzyjazny wzrok profesora, przeszedł na środek Sali. Jakby na zamówienie, wszystkie stoły zostały przesunięte pod ściany, zostawiając dużo wolnej przestrzeni. Było to dla Harry’ego jak najbardziej na rękę.
Wybrawszy miejsce, zaczął wyrysowywać kredą na posadzce znacznych rozmiarów pentagram. Siedzący na pobliskiej ławce Snape z trudem ukrywał zainteresowanie i niejakie zdziwienie. Do tej pory jeszcze nigdy nie słyszał o magii, która by czegoś podobnego potrzebowała. To tym bardziej umocniło go w przekonaniu, jak bardzo różnią się między sobą typy magii europejskiej i azjatyckiej. Nie dość że nie potrzebowali różdżek, to jeszcze zdawali się używać magii zupełnie w innych celach, nie polegając na niej aż w takim stopniu, jak to czynili czarodzieje europejscy. Severus musiał przyznać, iż jeszcze ani razu nie widział Pottera rzucającego jakieś trywialne zaklęcie czy urok, ot tak, dla zabawy. I choćby tylko i wyłącznie z tego powodu zasługiwał na szacunek. Mistrz eliksirów wątpił, czy którykolwiek z uczniów Hogwartu zrezygnowałby z magii w codziennym życiu. Nawet ci, pochodzący z mugolskich rodzin, byli od niej niemal uzależnieni.
Jemu samemu także trudno było sobie wyobrazić życie bez codziennej magii. Miał poważne wątpliwości, czy dałby sobie radę, gdyby przyszło mu żyć bez magii na każde zawołanie.
Harry skończył rysować pentagram i rozpoczął wplatanie w niego magicznych run. Jego profesorzy tak mocno zakorzenili w nim ich znaczenie, że nawet w nocy, przebudzony, potrafił je wyrecytować z pamięci. Teraz bez mrugnięcia okiem, w odpowiedniej kolejności, wpisywał je w rysunek. Tym razem nie było jednak wśród nich run o agresywniejszej mocy, przeznaczonych do walki. Nie, te, które rysował, miały za znaczenie ochraniać i pilnować, nie atakować.
W następnej chwili uklęknął w samym środku narysowanego pentagramu. Odetchnął głęboko, powoli zaczynając czuć to przyjemnie znane wrażenie, które potęgowało każde wypowiedziane przez niego słowo mantry. Rozluźnił wszystkie mięśnie w swoim ciele, ułatwiając przepływ rosnącej w nim mocy, by z każdą mijającą sekundą jednoczyć się z nią coraz bardziej.
Świat dookoła niego rozpłynął się. Kontury straciły swą ostrość, kolory wyblakły, a jego jestestwo oderwało się od rzeczywistości, by wśród ścieżek duszy, odnaleźć drzwi na wyższy poziom egzystencji. Poziom, na którym ciało było nicością, a umysł wszystkim.
Otworzył oczy swej duszy i aż jęknął cicho z zachwytu. To naprawdę była inna rzeczywistość, choć jak się lepiej przyjrzało, to dostrzec można było w niej coś znajomego. Harry miał niesamowite wrażenie, że spogląda na wnętrze Wielkiej Sali, ale jakby odwrócone w zwierciadle i nieznacznie zamglone. Było to coś całkiem nowego. Podczas tych ćwiczebnych medytacji, Harry nigdy nie miał od razu tak wyraźnych wizji. Musiał je sam generować. A tymczasem ta sama mu się narzuciła i to z taką mocą. Widać, Hogwart był tak mocno przesycony magią, iż jego moc przepływała nawet w świat ćwiczeń Harry’ego.
- Cześć!
Harry aż podskoczył, kompletnie zaskoczony. Nie spodziewał się usłyszeć tu czegokolwiek, a już tym bardziej nie milutkiego, dziewczęcego głosu.
Odwrócił się błyskawicznie i jego szok tylko się pogłębił. Miał przed sobą małą dziewczynkę, z wyglądu najwyżej dziesięcioletnią. Drobne ciałko okryte było zwiewną, błękitną sukienką, takiego samego koloru, jak wstążka spinająca jej długie do kolan, białe włosy. Spoglądała na Harry’ego dużymi oczyma, które można było jedynie przyrównać do rozgwieżdżonego nieba.
- Cześć… - odpowiedział, wciąż mocno roztrzęsiony.
Dziewczynka zachichotała radośnie.
- Dawno już nikt mnie nie odwiedzał – przyznała, po czym dodała z pewnym smutkiem. – A przynajmniej nikt nowy. Naprawdę zaczęło mi się już tutaj nudzić. Co jest niesamowite, zważywszy, że istnieję już ponad tysiąc lat.
- Tysiąc lat?! – zakrzyknął zszokowany Harry. Co prawda znał demony, które mogły się poszczycić podobnym wiekiem, ale ta mała dziewczynka zdecydowanie nie wyglądała na żadnego, znanego mu, demona. Prędzej określiłby ją jako zjawę lub ducha, ale i na to była zbyt cielesna. – A przepraszam, kim ty właściwie jesteś?
- Ja? – spytała z niedowierzaniem dziewczynka. – Jestem Hogwartem oczywiście. A dokładniej mówiąc, ucieleśnieniem jego świadomości. Ja i ten zamek to całość, nierozerwalna i wieczna.
- Ale jak to możliwe? Nie słyszałem, aby ktokolwiek o tobie mówił.
- Bo nikt o mnie nie wie, Harry – odparła przekornie. – Jesteś pierwszym człowiekiem, któremu się pokazałam, od czasów mojego zaistnienia. Oprócz ciebie, wiedzą o mnie jedynie duchy rezydujące w szkole, niektóre obrazy, te co bardziej rozgarnięte i Fawkes. Wszyscy pozostali, włącznie z dyrektorem, są po prostu zdania, że dziwne zjawiska, mające miejsce w szkole, to wynik całej magii, która tutaj mieszka.
- A czy tak nie jest?
Dziewczynka westchnęła przeciągle.
- Och, po części pewnie tak. Ale nawet magia nie jest w stanie nadać świadomości martwemu przedmiotowi. A takim właśnie przedmiotem jest zamek, czyż nie? Magia tchnęła w niego życie, ale to wola Fundatorów Hogwartu dała mu świadomość, czyli zrodziła mnie. Bez niej szkoła byłaby tylko ożywionym, ale bezmyślnym tworem.
- Pozwól więc, że wyrażę swoją wdzięczność, za zaszczyt, którym mnie obdarzyłaś, pokazując mi się – rzekł uroczyście Harry, skłoniwszy się nieznacznie. – Jeszcze nigdy nie przeżyłem niczego podobnego.
Dziewczynka, słysząc jego słowa, zarumieniła się nieznacznie. Dziwne to było przeżycie, spoglądać na dziecko, którego umysł skrywał w sobie wiedzę całego milenium. Pomimo jednak całej swej mądrości, wciąż było w nim wiele z dziecka i jego psotliwości. Tłumaczyłoby to niektóre zjawiska mające miejsce na terenie szkoły. Poruszające się samowolnie schody, przekornie przesuwające się drzwi komnat. Niczym zabawa dziecka, czyniącego żarty dorosłym.
- A jak mogę się do ciebie zwracać? Hogwart to ładna nazwa, ale choć pasuje do zamku, to jakoś nie potrafię sobie wyobrazić zwracania się w ten sposób do ciebie – spytał Harry.
- No cóż. Hogwart to nazwa szkoły. I choć osnuta jest wielkim szacunkiem, to jednak ja wolę, jak mówią na mnie Mary – powiedziawszy to, uśmiechnęła się łagodnie. – Proste imię, które nie przypomina mi na co dzień kim tak naprawdę jestem. To pomaga, aby nie popaść w megalomanię.
Harry nie potrafił powstrzymać śmiechu.
- Tutejszym czarodziejom przydałoby się coś takiego – stwierdził.
- Niestety – mruknęła Mary, nagle smutniejąc. Przysiadła na ławce, która, mimo iż nie wyglądała na trwałą, wytrzymała. Choć może po prostu Mary nie była aż tak cielesna, jakby się wydawało. – Kiedy mnie stworzono, świat był znacznie milszy. Ludzie byli otwarci i szczerzy. Każdy cieszył się tym co miał. Teraz wszyscy patrzą, aby jak najwięcej ze wszystkiego zyskać. Całkowicie zatracili radość z życia i z samej magii. Biorą ją za coś oczywistego, nie będąc jej za nic wdzięcznymi. To boli. Będąc dzieckiem magii, aż za dobrze to wiem. – Westchnęła ciężko. – Ale, nie popadajmy w przygnębienie. W końcu to twoja pierwsza wizyta w tym świecie. Czas, abyś coś zobaczył… no i zabawił się trochę przy okazji.
I nie czekając ani chwili dłużej, ujęła Harry’ego za rękę i wyskoczyła w górę, aby w następnej sekundzie zniknąć razem z nim w rozbłysku światła…
… i pojawić się nad ruchomymi schodami zamku.
- Och, to miejsce zdecydowanie lubię – zapiszczała radośnie Mary. – Teraz jest co prawda puste, ale za dnia mogę się wspaniale bawić, robiąc uczniom psikusy. Nawet nie wiesz jacy prześmieszni potrafią oni być, gdy nieoczekiwanie schody nie chcą prowadzić tam, gdzie tego pragną. A zwłaszcza lubię, jak mogę uprzykrzyć życie Filchowi. To nasz woźny, wiesz. Ale nie lubię go, jest zawsze taki ponury, że aż ciarki przechodzą.
Harry musiał przyznać jej rację. Miał okazję spotkać kilka razy woźnego Hogwartu, na szczęście z daleka i ani razu nie wywarł on na nim dobrego wrażenia. Nawet fakt, że miał kotkę i najwyraźniej bardzo ją kochał, w tym nie pomagał. Ten człowiek był chyba z natury chodzącym ponurakiem i po prostu nie potrafił być miły.
- Niektórzy już tak mają – odparł Harry. – Zupełnie jakby codziennie wstawali lewą nogą.
Mary roześmiała się.
- To może powinni przemeblować swoje pokoje – zaproponowała i Harry nie miał złudzeń, że któregoś dnia Filch zastanie swoje komnaty w całkiem innym ustawieniu. Naprawdę chciałby zobaczyć wtedy jego minę, no i oczywiście słyszeć na kogo będzie złorzeczył. Dziecięca beztroska Mary była wprost rozbrajająca i Harry wątpił, aby ktokolwiek mógł się na nią długo gniewać. Oczywiście, gdyby ktokolwiek o niej wiedział.
- Ja w domu co rusz przestawiam meble. Nie lubię ciągle siedzieć w tym samym ustawieniu – przyznał Harry. – Moja rodzina nie raz miała mnie już dosyć, gdy znowu chodziłem i zastanawiałem się co by tu zmienić.
- Zazdroszczę – jęknęła Mary. – Ja niestety nie mogę zbyt dużo pozmieniać w zamku. Mieszkańcy nie byliby zbytnio zadowoleni.
- Musisz koniecznie przebywać w zamku?
- Nie, mogę swobodnie poruszać się po całym terenie szkoły, a nie jest on mały. Ale czasami chciałabym zobaczyć trochę świata. Poznać nowych ludzi, może nawet odnaleźć podobne do mnie istoty. Pocieszam się tym, iż co roku przychodzą do Hogwartu nowi uczniowie. Jest to pewnego rodzaju urozmaicenie, jednak…
- Jednak miło byłoby pozwiedzać, prawda? – dokończył za nią Harry. Mary tylko przytaknęła smutno. Po chwili namysłu przyszedł mu jednak do głowy pewien pomysł. – A możesz, na przykład, czytać książki z biblioteki?
- Oczywiście. One są częścią mnie i nawet w pewien sposób ich pilnuję, aby nie stała im się zbytnia krzywda. Dzięki nim właśnie, wiem co nieco o świecie poza Hogwartem.
- W takim razie mam dla ciebie propozycję – rzekł Harry. – W moich komnatach znajdziesz kilka całkiem nowych dla siebie pozycji. Autorstwa zarówno czarodziejów jak i nie. Co niektóre mogą ci się naprawdę spodobać.
- Pozwoliłbyś mi poczytać swoje książki? – zapytała z lekkim niedowierzaniem Mary. – Nigdy nie odważyłam się sięgnąć po książki uczniów. Tylko czasami zerkam do tych, należących do profesorów, które zostawiają na wierzchu. Ale uczniowskich staram się unikać; niektóre z nich potrafią być wrednie strzeżone za pomocą zaklęć.
- Moich nie musisz się obawiać – obiecał jej Harry. – Zawsze coś ci zostawię do poczytania.
W odpowiedzi Mary rzuciła mu się na szyję, powtarzając w kółko „dziękuję”. Początkowo zaskoczony taką reakcją Harry, nie wiedział jak sam ma zareagować. Przecież to nie było nic wielkiego. Nie rozumiał, czemu nie miałby jej pozwolić czytać swoich książek. Jednak najwyraźniej dla Mary było to coś znaczącego, czego na co dzień nie doświadczała. A jednocześnie świadczyło o tym, jak bardzo ta mała dziewczynka z umysłem dorosłego czuje się samotna.
- A pomyślałby kto, że w takim wielkim, pełnym magii zamku, zawsze będzie się dużo działo ciekawego – skwitował żartobliwie Harry. – A przynajmniej na tyle ciekawego, abyś nie musiała się nudzić.
- Och, nie powiedziałabym, że jest tu nudno – mruknęła Mary, wciąż jednak ściskając go mocno. – Po prostu za długo już tu jestem i do większości rzeczy zdążyłam się już przyzwyczaić. Co prawda wciąż jest w zamku kilka miejsc, które dostarczają mi rozrywki. Na przykład gabinet dyrektora… Powinieneś tam kiedyś zajść.
- Spróbuję, jak tylko znajdę chwilkę czasu wolnego. I jeśli profesor Dumbledore pozwoli mi w nim pobuszować.
Na to Mary uśmiechnęła się przekornie i Harry mógł się założyć, iż już coś kombinuje.
- Zobaczymy co da się zrobić – stwierdziła tajemniczo.
- Trzymam cię za słowo.
Z kolejnym jaskrawym błyskiem wrócili do Wielkiej Sali.
Harry przystanął, dostrzegając na jednej z ławek siedzącego mistrza eliksirów. Zaczytany w grubej i wyraźnie postarzałej książce, wyglądał znacznie spokojniej, niż podczas zajęć. Harry miał wrażenie, jakby spoglądał na zupełnie innego mężczyznę.
- Żal mi go – szepnęła nieoczekiwanie Mary. – Jest taki smutny.
- Na co dzień trudno to zauważyć – stwierdził chłodno Harry. – Nie wiem czy wśród uczniów znalazłby się choć jeden, który go lubi. Zresztą on sam zdaje się kompletnie o to nie dbać.
- Nie popełniaj tego samego błędu, Harry – mruknęła Mary. Zbliżyła się do profesora, ale ten oczywiście nawet jej nie zauważył. Nie poczuł również, gdy swoją delikatną dłonią pogładziła go po policzku. – Tylko nieliczni naprawdę go znają, reszta widzi tylko maskę. Ale ja wiem, jaka jest prawda. Jego życie nie było łatwe, a nic tak nie zamyka serca, jak doznane w dzieciństwie okrucieństwa. Nawet nie wiesz, jak często miałam ochotę go pocieszyć. Jednak on, choć ma wystarczająco magii, aby móc mnie zobaczyć, zamknął się na wszystko dookoła. Myśli, że tylko w ten sposób nie zostanie znowu zraniony. Pociesza mnie odrobinę fakt, iż nie podzielił losu innego ucznia tej szkoły, którego życie też nie oszczędzało.
- Co masz na myśli?
Mary spojrzała na niego. Jej piękne oczy były takie smutne.
- W tej szkole zdarzyło się wiele przykrych rzeczy, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Uczyło się w niej też dużo uczniów, których życie wcale nie było takie lekkie i przyjemne, jak wszyscy by im tego życzyli. Jedni radzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, niekiedy w ogóle nie potrafiąc sobie z tym poradzić. Jeszcze tak niedawno, przynajmniej dla mnie, do Hogwartu przyszedł chłopiec. Naprawdę utalentowany, pod wieloma względami wyjątkowy. Tak jak ty, potrafił rozmawiać z wężami. Jednakże popełniono wtedy niewybaczalne błędy. Nie rozumiano go, nawet nie starano się go zrozumieć, a i on sam, pogrążony w swej rozpaczy, nie chciał zrozumieć innych. Nie ma sensu myśleć teraz w kategoriach „co by było, gdyby…”, gdyż nie da się cofnąć czasu. Ale mogę ci powiedzieć jedno, gdyby wtedy podjęto inne decyzje, świat nie miałby teraz tyle problemów.
- Niestety często później żałujemy tego, co zrobimy.
- To prawda – przyznała smutno Mary. – Jednak profesor Snape w przeciwieństwie do tamtego chłopca, nie zatracił swego serca i potrafił zawrócić z drogi, na której stałby się potworem. Już dawno odkupił swoje winy, ale on sam chyba sobie jeszcze tego nie wybaczył. Jego dusza jest udręczona, a ja widzę to bardziej niż inni.
Harry westchnął.
- Patrząc na niego na zajęciach, aż trudno uwierzyć, iż pod tą chłodną skorupą kryje się czułe wnętrze. Tylko czasami, gdy wieczorem gra na skrzypcach, jest to bardziej realne.
- Och tak, mój Severus cudownie gra – na usta Mary wypłynął czuły uśmiech. – Mogłabym godzinami słuchać jego muzyki.
- Wiem, co masz na myśli. Może pewnego dnia, będzie się czuł na tyle spokojnie, że się otworzy i może wtedy będziesz miała okazję pokazać mu swój Hogwart.
To wyraźnie rozradowało Mary.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo tego pragnę. Ale teraz idź już, Harry.
Z szerokim uśmiechem uścisnęła go mocno.
- Dziękuję, Harry.
- Proszę bardzo…
Uczucie cielesności Mary powoli zaczęło się rozpływać, a ona sama jakby zblakła, by następnie całkiem zniknąć. Kontury Wielkiej Sali nabrały ostrości, barwy stały się żywsze…
…a podłoga zdecydowanie twardsza.
Powoli otworzył oczy i odetchnął głębiej, odsuwając od siebie, aczkolwiek niechętnie, to przyjemne uczucie rozluźnienia. Zawsze, gdy kończył medytację, miał wrażenie, jakby coś tracił. Jakąś cząstkę samego siebie, która rozpaczliwie pragnęła spokoju i ukojenia. Pamiętał, że gdy pierwszy raz doznał tego uczucia straty, było ono tak realne, iż aż poczuł nagłe ukłucie bólu. Z czasem nauczył się je tłumić, jednak nie znaczyło to wcale, że smutek nie odchodził
Rozrysowane dookoła niego runy zbladły, co było wyraźnym znakiem, iż magia powoli ulatnia się, zakańczając zaklęcie. Harry podniósł się i przeciągnął. Myślami już był w wannie, wypełnionej gorącą wodą i rozluźniającymi olejkami. Cudowny odpoczynek.
Profesor Snape był tak mocno skupiony na lekturze, że nawet nie zauważył, kiedy Harry skończył. Widząc to, chłopak podszedł do niego i ostrożnie położył dłoń na ramieniu mężczyzny.
- Profesorze?
Snape niemal podskoczył, zaskoczony zarówno dotykiem, jak i głosem. Po ponad godzinie ciszy i spokoju, dzięki czemu mógł skupić całą swoją uwagę na lekturze starego dziennika jednego z dawnych mistrzów eliksirów, nagły głos, nawet cichy, wydawał się być krzykiem. Podniósł wzrok i skrzywił się, widząc nad sobą Harry’ego.
- Skończyłeś, Potter?
Harry odetchnął głęboko, z trudem powstrzymując się przed wywróceniem oczami z irytacji.
- Tak, profesorze – odparł względnie spokojnie. – Czas, abyśmy i my odpoczęli.
- Kto ci powiedział, że będę odpoczywać. Na moje nieszczęście, uczące się w tej szkole półgłówki zaszczyciły mnie swoimi wypracowaniami. Zapewne nie ma w nich nic godnego uwagi, ani też świadczącego choćby o ich znikomej inteligencji, jednakże będąc nauczycielem jestem zmuszony je sprawdzać.
Odruchowo Harry skrzywił się. Nie wiedział tylko czy bardziej z powodu wyraźnego chłodu w głosie profesora, czy też ze współczucia dla niego. Z doświadczenia wiedział jak bardzo wypracowania uczniów mogą być irytujące i kompletnie pozbawione sensu.
- Ale nawet pan musi kiedyś odpoczywać – zauważył.
- Może w przyszłym życiu – odparł skwaszony Snape. – A jak na razie, Potter, im dłużej tu stoimy, tym później położę się spać, więc może byś już nas stąd wypuścił?
Harry stłumił cisnącą mu się na usta ripostę. Widać było, że mężczyzna jest najzwyczajniej w świecie zmęczony, co tłumaczyłoby w dużej mierze jego zachowanie. Może w innych czasach, bardziej spokojniejszych, byłby całkiem innym człowiekiem.
Podszedł do drzwi, by zdjąć z nich zaklęcie. Jak tylko go dotknął, talizman rozsypał się w pył, a same drzwi na ułamek sekundy rozbłysły jasnym światłem, by następnie uchylić się nieznacznie, otwierając drogę na pusty korytarz.
- Dziękuję, panie Potter – mruknął Severus. – A teraz radziłbym szybko udać się do swojego pokoju. Nie chciałbyś chyba zostać przyłapany na korytarzach po zapadnięciu ciszy nocnej.
Harry nie potrzebował wiele, aby zrozumieć aluzję.
- Już mnie nie ma, profesorze – odparł, mimowolnie się uśmiechając. – Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. I niech pan coś dla mnie zrobi i po prostu odpocznie. Wypracowania nie uciekną. Oyasuminasai, Snape-sensei.
I skłoniwszy się nieznacznie, odszedł korytarzem w stronę swojego pokoju, całkowicie nie zauważając dziwnego spojrzenia, jakie posyłał mu profesor.
Severus zaś był co najmniej zaskoczony. Zachowanie Pottera dzisiejszego wieczoru było przynajmniej dziwne, zupełnie inne do tego wcześniejszego. A już na pewno całkiem odmienne od pewnego siebie i aroganckiego zachowania jego ojca.
Ale czy tak naprawdę był on synem swego ojca?
Ku swojemu przerażeniu, Severus z każdym dniem zauważał coraz więcej różnic, a coraz mniej spójności między nimi. Był znacznie spokojniejszy, choć nie brakowało mu wewnętrznego ognia. Poza tymi, w pełni usprawiedliwionymi szczerze mówiąc, wybuchami złości, nie słyszał na jego temat ani jednej skargi. Wręcz przeciwnie. Młodsze roczniki coraz bardziej się do niego przekonywały i Severus słyszał nawet od kilku swoich małych Ślizgonów, że Potter pomógł im czy to w sięgnięciu po książkę w bibliotece, czy też przy innej okazji. Co dziwniejsze, wszystkich uczniów traktował jednakowo. Za grosz nie było w nim uprzedzenia, z którego tak słynął James. Nawet z wyglądu trudno było dostrzec w nim Pottera, znacznie łatwiej było mu odszukać ślady Lily. I musiał przyznać, że jej cudownie zielone oczy razem ze smukłą sylwetką, długimi włosami i tymi niecodziennymi strojami, sprawiały, iż Harry Potter wyglądał bardzo egzotycznie. Nie dziwiło więc, iż pomimo różnych opinii na jego temat, większość dziewcząt i tak robiła do niego maślane oczy.
Ale prawda była taka, że Harry Potter nie był nieodzownym synem swego ojca, ku niejakiemu zaskoczeniu dużej części czarodziejskiego społeczeństwa. Jeśli bowiem spodziewali się typowego Gryfona, to się mocno zawiedli. Jakby nie patrzeć, młody Potter był bardzo niezależnym młodym człowiekiem z własnym zdaniem i całkowicie wyzbytym powszechnych uprzedzeń. Co niektórym mogło to być nie na rękę.
I teraz jeszcze, całkiem nieoczekiwanie, Potter kazał mu odpocząć. Nie, ten świat już całkiem oszalał!
Zgrzytnąwszy zębami i zacisnąwszy pięści, ruszył w stronę swoich komnat, które, tak całkiem przypadkiem, były oczywiście nieopodal pokoju Pottera.

--o0o--

Sakio bynajmniej nie mógł powiedzieć, że się nudzi. A wszystko to za sprawą, między innymi, jego własnej rodziny. Rodzice albo jeździli na różne spotkania, albo doglądali prac w galerii przy zmianach ekspozycji, podczas gdy on zostawał zazwyczaj z Toushim. Choć nie mógł narzekać. Braciszek był bardzo obrotny i poza godzinami spędzonymi na nauce, potrafił sam sobie zorganizować czas.
Jednak tak naprawdę najważniejsza teraz była dla niego sytuacja jego nowego związku. Przecież dopiero co to wszystko się zaczęło i Sakio nie potrafił pozbyć się nękającej go niepewności. W końcu trudno jest na tym etapie zaufać tej drugiej osobie, zwłaszcza gdy nie ma się jej przy sobie. Kochał Lucjusza, tego był pewien i nawet nie miał większych wątpliwości, co do tego, że mężczyzna kocha jego, ale przyjemnie byłoby móc się przytulić do niego kiedy tylko się zechce, zamiast tylko marzyć o ukochanym.
Lucjusz jednak, wbrew obawom Sakio, nie zamierzał tymczasowo uciszać ich związku tylko dlatego, iż nie mogli się widywać. Kiedy jeszcze tegoż samego wieczoru po wyjechaniu z Hogwartu, na parapecie jego okna hotelowego przysiadła sowa z listem, chłopakowi omal serce ze szczęścia nie wyskoczyło z piersi. Musiał przyznać, że w tutejszym systemie pocztowym czarodziejów było coś romantycznego. Zupełnie jak za dawnych czasów, mhmmm…
Nie mówiąc już o tym, iż Lucjusz tak cudownie pisał.
Sakio westchnął z rozkoszy, przeciągając się leniwie na łóżku. Sięgnął ręką pod poduszkę, by wyciągnąć stamtąd ostatni list od Lucjusza. Zapewne za sprawą magii, ale papier wciąż pachniał czarodziejem.
Uśmiechnął się rozmarzony. Lucjusz tak ładnie pachniał. Mydło sandałowe i odrobina perfum, doskonale dobranych do jego naturalnego zapachu. Jego zapach nigdy nie był zbyt ostry, idealnie dopełniając całość. Mógłby godzinami go wdychać i nigdy by mu się on nie znudził. Było on cudownie uspokajający, przynajmniej dla niego.
Powoli wyjął z koperty list, chcąc po raz kolejny upewnić się, czy to co w nim przeczytał, rzeczywiście wciąż tam jest. Tak, ciągle widział te same słowa, które sprawiły mu tyle radości i tak przyjemnie rozgrzały jego serce.
Po raz pierwszy w życiu czuł taki romantyczny nastrój. Do tej pory nie mógł narzekać na brak partnerów. Eksperymentował z różnym skutkiem, więc prawiczkiem bynajmniej nie był. Ale prawda była taka, że jeszcze nigdy nie czuł się w podobny sposób. Nie chciał już nikogo innego, bo nikt inny nie potrafił mu dać tego co Lucjusz. W jego ramionach czuł się… właściwie. Bezpiecznie, ciepło… Sam nie wiedział, jak to określić. Jednak przy nim miał wrażenie, że wszystko co do tej pory przeżył, było tylko zabawą, a dopiero teraz odnalazł prawdziwy sens życia… prawdziwą miłość.
Ach, Lucjusz…
Wieczorem, kiedy rodzice już wrócili, a Toushi przygotowywał się do snu, Sakio zagadnął rodziców.
- Czy jutro macie jakieś plany?
- Nie, w sumie nie – odparł Kaizume. Siedział w fotelu i z ulgą wyciągnął nogi. Był już naprawdę zmęczony, więc odpoczynek bardzo zarówno jemu jak i Aiko się przyda. – Zamierzamy posiedzieć w hotelu. A co? Chcesz gdzieś wyjść?
Sakio poczuł, że lekko rumieni się ze wstydu. Nie chciał na razie mówić rodzicom o Lucjuszu. Wolał poczekać, aż już będzie pewien co do stałości tego związku. Bądź co bądź znali się tak niedługo i mimo iż ich uczucie zdawało się mocno płonąć, to jednak Sakio ciągle nie był pewien, czy nie zgaśnie, kiedy on będzie musiał wrócić do Japonii. Do utrzymania związku potrzebne są wysiłki obu stron i nawet jeśli on będzie tego pragnął z całych sił, to nie będzie w stanie nic zrobić, jeśli Lucjusz odmówi. Na razie więc wolał utrzymać to wszystko w tajemnicy.
- Tak. W końcu kiedy byłem w Londynie po raz ostatni byłem jeszcze dzieckiem, więc chciałbym teraz trochę się po nim powłóczyć – rzekł. – Rozejrzeć się to tu to tam, porobić zakupy. Takie tam.
- Uważasz, że to bezpieczne? – spytał z niepokojem w głosie Aiko. – Pamiętasz co się przytrafiło Hariemu i Kojiro. Nie chciałabym, aby tobie stała się jakaś krzywda. Może lepiej byłoby, abyś nie szedł sam…
- Mamo, nic mi nie będzie. Potrafię o siebie zadbać. Poza tym Kojiro bardzo mocno mi wpoił zasadę noszenia zawsze ze sobą broni. Mam ją, oraz swoją magię, nie mówiąc już o tym, iż mogę ci z całego serca obiecać, że w razie zagrożenia nie będę zgrywał bohatera.
Aiko ciągle jednak nie wyglądała na do końca przekonaną. Jej dar nasyłał na nią niemal bez przerwy niepokojące przeczucia i naprawdę nie chciałaby, aby przyniosły one ze sobą nieszczęście. Wiedziała, że Sakio jest w stanie się obronić, ale mimo wszystko, lepiej było nie kusić losu.
- Sądzę, że Sakio jest już na tyle odpowiedzialny, iż nie potrzebuje opiekunki – zawyrokował Kaizume, mimo iż widział zaniepokojone spojrzenie żony. – Dobrze, możesz się jutro wybrać na miasto. Ale bądź ostrożny, dobrze?
- Obiecuję! – zakrzyknął radośnie Sakio i z szerokim uśmiechem pobiegł do pokoju.
- Naprawdę uważam, iż to trochę nierozsądne… - zaczęła Aiko, jak tylko drzwi zamknęły się za jej synem, ale Kaizume szybko jej przerwał.
- Kochanie, on już jest dużym chłopcem. Nie możesz go ciągle trzymać w zamknięciu.
- Wiem. Ale boję się, że ci dziwni ludzie…
- Shh, skarbie. Sakio nie będzie ryzykować, zaufaj mu – zauważył Kaizume, po czym dodał z lekkim uśmieszkiem. – Poza tym mam dziwne wrażenie, że ten jego wypad nie będzie wcale taki samotny.
Aiko spojrzała na niego zaskoczona.
- Sądzisz?
Kaizume przytaknął głową.
- Ale skąd to wiesz?
- Och, nie jestem tego stuprocentowo pewien. Po prostu pamiętam, jak ja się zachowywałem w jego wieku.
Aiko w odpowiedzi westchnęła przeciągle.
- Tylko z kim on się spotyka? Przecież raczej nie miał czasu nikogo poznać. Poza tym, chciałabym poznać tą osobę, upewnić się, że będzie dla niego dobra…
Kaizume uciszył ją pocałunkiem, aż za dobrze zdając sobie sprawę, iż jeszcze chwila, a na dobre wyjdzie z niej nadopiekuńcza matka.
- Zaufaj mu. Jak będzie gotowy, sam do nas przyjdzie.




ROZDZIAŁ 27


Lucjusz jeszcze raz przejrzał się w lustrze, upewniając się czy wszystko leży tak jak powinno. To była już niemal jego druga natura, pilnować swojego idealnego wizerunku. Malfoyowie zawsze byli idealni. To było niczym cecha genetyczna przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Jednak dzisiaj Lucjusz chciał wyglądać wyjątkowo dobrze. Specjalnie dla Sakio. Prawdę mówiąc, już dawno tak bardzo się nie starał. Dzisiaj bowiem chciał wyglądać elegancko, ale nie wyniośle. To nie był dzień pracy w Ministerstwie, gdzie na każdym kroku musiał okazywać swoją wyższość.
Poranny prysznic zarówno go obudził, jak również nieco otrzeźwił po bardzo przyjemnych snach o pewnym długowłosym łuczniku. Tego dnia jednak, nie miał jedynie śnić o nim, ale również mieć go przy sobie.
Po dłuższym przeglądaniu własnej garderoby, wreszcie wybrał odpowiedni strój. Obcisłe, czarne spodnie idealnie przylegały do jego nóg. Do tego szmaragdowa koszula i miękki, gruby sweter. Na wszystko narzucił czarny płaszcz, a włosy dla wygody zaplótł w warkocz, spinając go niewielką spinką. Kiedy przejrzał się w zwierciadle, uśmiechnął się z zadowoleniem. Co prawda płaszcz miał wyraźnie czarodziejski krój, to jednak przyglądając się całości, doszedł do wniosku, iż bezpiecznie może się też przejść wśród mugoli, nie skupiając na sobie zbytniej uwagi.
Jednak i tak wziął ze sobą swoją nieodzowną laskę z głową srebrnego węża. Dla niewtajemniczonego mogła się ona wydawać jedynie ozdobą, sądząc po jej misternym wykonaniu, ale w rzeczywistości skrywała w swym wnętrzu jego różdżkę, jego obronę. Nigdy się z nią nie rozstawał.
Uśmiechnął się do swojego oblicza, a ono, jak to magiczne oblicze, mrugnęło do niego zalotnie okiem. Czasami naprawdę się zastanawiał, czy jego zwierciadło przypadkiem nie zostało zaczarowane z trochę zbyt narcystycznym usposobieniem.
Zadowolony, wyszedł z pokoju.
- A gdzie to się tak wystroiłeś? – prychnęła pogardliwie Narcyza, gdy przechodził koło jej pokoju.
Przystanął i spojrzał na nią chłodno. Już dawno nie zamienił z nią choćby dwóch słów na w miarę neutralnym poziomie. Zwykle to ona mu dogryzała, a on w najlepszym przypadku starał się nie reagować, a w najgorszym kończyło się pełnowymiarową awanturą nawet z użyciem magii. W takich warunkach wcale więc nie dziwiło, iż od lat nie dzielili razem sypialni.
Niestety, prawda była taka, iż nawet na początku związek ten wyglądał podobnie. Jak to było w zwyczaju wśród rodzin czystej krwi, małżeństwo Lucjusza i Narcyzy zostało zaaranżowane. Dla niego był to prawdziwy przymus i niechętnie się temu poddał. Po prostu uległ naciskom i szantażowi ojca, któremu związek z córką rodu Black był jak najbardziej na rękę. Narcyza wręcz przeciwnie. Od początku zdawała się być zachwycona pomysłem. No tak, każda dziewczyna w tamtym czasie chciała być na jej miejscu, u boku dziedzica fortuny Malfoyów, więc czemu nie miała się cieszyć. W rzeczywistości jednak, wcale nie chodziło jej o niego, a jedynie o jego nazwisko, prestiż, a zwłaszcza pieniądze.
Lucjusz starał się początkowo tego nie dostrzegać, próbując dać temu związkowi szansę. W końcu mieli przecież spędzić ze sobą teoretycznie resztę życia i wolał, aby to życie upłynęło chociażby w przyjaźni, jeśli nie można było liczyć na miłość. Szybko jednak ulotniły się jego złudzenia. Aż dziw, że w ogóle dorobili się jakiegoś dziecka! Doskonale pamiętał utyskiwania Narcyzy, iż ciąża zniszczy jej figurę, że to wszystko jego wina i że w ogóle to powinien być jej wdzięczny iż nosi jego dziecko. Po narodzinach Draco wyraźnie zaś dała do zrozumienia, że więcej dzieci nie zamierza urodzić. Może to i dobrze, bo matką była równie parszywą, jak żoną. Uczuć macierzyńskich było w niej tyle co kot napłakał, nie obrażając żadnego kota. Jedyne co potrafiła, to tresować własne dziecko na swoją modłę, korzystając z ciągłych nieobecności Lucjusza. Tego zaś czarodziej nigdy sobie nie wybaczył.
- Czyżbyś wybierał się do świata mugoli? – zauważyła, mierząc go wzrokiem. – Staczasz się, Lucjuszu. Co by nasz Pan powiedział, gdyby się o tym dowiedział?
Lucjusz z trudem powstrzymał cisnące mu się na usta obelgi.
- Nie wątpię, że i tak doniesiesz o tym Mrocznemu Lordowi – odciął się, doskonale wiedząc, iż Narcyza latała niemal ze wszystkim do Voldemorta. Niemal spowiadała mu się, tylko nie był pewien, czy przed, czy też po tym, jak się z nim zabawiła. Aż dreszcz obrzydzenia przeszedł mu po plecach, na samą myśl.
Twarz Narcyzy napięła się, a spod grubej warstwy makijażu wypłynął purpurowy rumieniec gniewu. Był to sygnał dla Lucjusza, iż trzeba się szybko ulotnić, jeśli nie chce mieć awantury i spapranego humoru.
- On w przeciwieństwie do ciebie jest prawdziwym mężczyzną i wie jak dogodzić kobiecie!
- Znając ciebie, to wcale nie musi się tak bardzo starać – odgryzł się Lucjusz z krzywym uśmiechem na ustach. I z tymi słowy, obrócił się ostentacyjnie i odszedł, słysząc jednak za sobą wściekłe przekleństwa żony. Nie miał ochoty dłużej na nią patrzeć, ani przebywać w jej obecności. Ta kobieta i jej wyrachowanie od dawna napawały go obrzydzeniem. A ludzie dziwili się, czemu tak rzadko bywał w domu!
Opuściwszy mury domu, oraz otaczające go ochronne osłony, teleportował się do zaciemnionej alejki w pobliżu hotelu, w którym mieszkał Sakio i jego rodzina. Wyszedł na ulicę i stanął przed ozdobnym wejściem. Nie musiał długo czekać, po chwili bowiem stał obok niego uśmiechnięty Sakio. Jedno spojrzenie na młodzieńca wystarczyło Lucjuszowi, aby upewnić się, czemu on tak bardzo poruszył jego serce. W tym chłopaku było wszystko, czego brak było Narcyzie. Był pełen życia i entuzjazmu, potrafił się szczerze śmiać i spontanicznie reagować na otoczenie. A przede wszystkim był naturalny. Jego zachowanie nie było wymuszone, a oblicza nie skrywała gruba maska kosmetyków. Sakio mógł całować bez przeszkód, iż pozostanie mu w ustach posmak chemicznych specyfików do upiększania.
- Witaj, mój piękny – rzekł czule, ujmując dłoń Sakio. Jego zazwyczaj zimne oczy, zapłonęły z radości na widok lekkiego rumieńca, wypływającego na policzki chłopaka.
- Witaj – szepnął Sakio. – Nie mogłem się doczekać, kiedy cię znowu zobaczę. Ulżyło mi, gdy rodzice oznajmili, iż robią sobie dzisiaj wolne. Toushi nie będzie sam, a ja mogę przeznaczyć tobie cały dzień. Tylko tobie.
Lucjusz uśmiechnął się czule.
- W takim razie nie traćmy czasu – stwierdził. – Przyznam ci się jednak, że nie znam zbyt dobrze mugolskiego Londynu, jeśli tam zamierzasz się wybrać. Mój status społeczny, jak i brak wolnego czasu…
- W takim razie, właśnie tam pójdziemy – przerwał mu z entuzjazmem Sakio i nie czekając, pociągnął mężczyznę. – Trzeba ci pokazać uroki życia normalnych ludzi. Zobaczysz, można się z nimi cudownie bawić.
- Skoro tak mówisz… - stwierdził z niejaką wstrzemięźliwością Lucjusz. Już dawno temu nauczył się większej tolerancji wobec mugoli, choć prawdę mówiąc, nigdy nie darzył ich zbytnim zaufaniem. Nie rozumiał, jak mogli sobie dawać radę bez magii. Niby mieli tą swoją technologię, ale była ona tak niezrozumiała i pozbawiona sensu, iż wolał trzymać się od niej z daleka. Wybierał się do świata mugoli tylko wtedy, gdy musiał, lub gdy miał w tym jakiś interes. Ale nigdy nie pomyślałby, iż można się tam dobrze zabawić. A tymczasem Sakio bez żadnych obaw zamierzał go tam zaciągnąć.
- Zobaczysz, spodoba ci się – zapewnił go Sakio z szerokim uśmiechem. Entuzjazm chłopaka był jednak zaraźliwy i pomimo obaw, jasnowłosy arystokrata pozwolił sobie na rozluźnienie i nadzieję, że może ta wyprawa nie będzie taka zła.
Po kilku godzinach zupełnie zapomniał, iż wcześniej miał jakiekolwiek obawy. Tak dobrze jeszcze nigdy się nie bawił, a przynajmniej nie potrafił sobie przypomnieć. Niby ciągle po prostu szli przed siebie i Sakio sam się przyznał, iż nie za dobrze Londynu, ale w tym krótkim czasie Lucjusz bardziej poznał mugoli, niż przez całe swoje dotychczasowe życie. I musiał dość niechętnie przyznać, mieli oni swoje zalety. Może w ich życiu brakowało prawdziwej magii, ale nadrabiali jej braki z nawiązką. Tyle różnorodnych sklepów z tyloma dziwnymi rzeczami. Co prawda, ciągle uważał, że moda czarodziejów jest ładniejsza, ale nie potrafił powstrzymać pożądania, gdy Sakio w jednym ze sklepów przymierzał obcisłe i bardzo ponętne rzeczy. A te wszystkie książki na tysiące różnych tematów, muzyka o takim brzmieniu, jakiej nigdy nie słyszał. No i jeszcze te dziwne widowiska, które Sakio nazywał filmami, niemal się w nich zakochał.
Kiedy wreszcie Sakio zaciągnął go do niewielkiej i zacisznej restauracji, był nie tylko zmęczony, ale również oszołomiony. Niósł ze sobą całą torbę wypełnioną pomniejszonymi magicznie rzeczami, którym nie potrafił się oprzeć i po prostu musiał je kupić. Podobną zresztą torbę miał też Sakio, widać więc i on nie mógł się pohamować.
Z łagodnym uśmiechem patrzył teraz jak jego młody towarzysz kupuje przy barze coś dla nich na przekąskę. Wyglądał na zmęczonego ich zakupami, ale dobry humor zdawał się go nie opuszczać. Lucjusz musiał przyznać, iż nikt tak jak Sakio nie wpływał kojąco na jego serce i umysł. Przez ostatnie godziny ani razu nie pomyślał o problemach z Voldemortem, o żonie i o tym, co będzie musiał w najbliższej przyszłości zrobić. W jego towarzystwie całkiem zapomniał, iż przecież toczy się wojna i ten dzień może być jego ostatnim. Nie, przy Sakio po prostu chciał się cieszyć chwilą obecną i mieć nadzieję, że ona nigdy nie przeminie.
- Nad czym tak rozmyślasz? – spytał Sakio, stawiając na stoliku tacę, z której zdjął szklanki z jakimś ciemnym i podejrzanie syczącym napojem, oraz talerze z jedzeniem.
- Nad niczym. Delektuję się naszym spotkaniem – odparł szybko, odsuwając od siebie wszelkie mroczne myśli. – A co ty przyniosłeś?
- Prawdę mówiąc, nie wiedziałem co może ci zasmakować, a że pewnie nie często jadasz w zwykłych restauracjach, to wybrałem coś sam. Jak zjemy, przyniosą nam deser.
- I sam za to zapłaciłeś? Nie powinieneś.
- Następnym razem ty zapłacisz – wtrącił z uśmiechem Sakio.
- A więc jednak będzie następny raz? – spytał z nadzieją Lucjusz. Chłopak spojrzał na niego i spłonął rumieńcem, co Lucjuszowi wydało się niezwykle słodkie.
- Mam nadzieję, że będzie wiele następnych razów – przyznał Sakio. – Mam nadzieję, że w końcu przestaniemy je liczyć.
Mówił to szczerze, ale mimo to obawiał się, jaka będzie odpowiedź Lucjusza. Ten jednak ujął jego dłoń delikatnie i uniósłszy, złożył na niej delikatny pocałunek, od którego Sakio zrobiło się nagle dziwnie gorąco.
- Też mam taką nadzieję, Sakio – szepnął Lucjusz.
Przez dłuższą chwilę siedzieli całkiem pochłonięci przez swój mały prywatny świat. Spoglądali na siebie w milczeniu. Nie potrzebowali bowiem słów; były one zbędne, niedoskonałe do tego, co jedno spojrzenie potrafiło przekazać.
Niespodziewany hałas od strony drzwi, wyrwał ich obu z tego swoistego letargu, przywracając rzeczywistości. Uśmiechnęli się do siebie nieśmiało i najnormalniej w świecie wzięli się za swój posiłek.
- I jak do tej pory ci się podoba zwyczajny świat? – spytał Sakio, próbując się nie śmiać, gdy mężczyzna zakrztusił się nagazowaną colą, czym prędzej odstawiając szklankę. Widać było, iż nigdy jeszcze nie pił tego napoju.
- Muszę przyznać, iż jestem zaskoczony – odparł szczerze Lucjusz, próbując odzyskać oddech. – Miło zaskoczony. Do tej pory nie sądziłem, że może być on tak intrygujący.
- Nie miałeś po prostu odpowiedniego przewodnika – zauważył przekornie Sakio.
- A ty nim na pewno jesteś – przyznał czarodziej z uśmiechem. – Nie wiem skąd się to bierze, ale byłeś w stanie pokazać mi w tak krótkim czasie coś, czego 7 lat szkoły nie było w stanie mi zaprezentować. Co chyba świadczy o tym, iż byłbyś dobrym nauczycielem.
Słysząc to, Sakio wybuchnął śmiechem.
- Nie mów tego głośno. Ale cieszę się, że choć trochę udało mi się zmienić twoje zdanie na temat tego świata.
- Nie posunąłbym się aż tak daleko. Po prostu pokazałeś mi, że on też może być przyjemny. Choć nie przeczę, iż może z czasem rzeczywiście zmienię swoje zdanie.
- Najważniejszy pierwszy krok – westchnął dramatycznie Sakio, na co Lucjusz zachichotał nieznacznie.
- Jednak co do jednego, mogę cię zapewnić, że zdania nie zmienię.
- A co to takiego?
- Zdecydowanie nie polubię sposobu ubierania się tutejszych dziewcząt – rzekł z dreszczem czarodziej. – Jak w ogóle mogą im rodzice pozwalać nosić się tak skąpo? Przecież to uwłacza godności!
- Godność? Większość z nich pewnie nie wie co to takiego – zachichotał Sakio. – Lucjuszu, w tym chodzi tylko o to, aby jak najskuteczniej zwrócić uwagę mężczyzny.
- Co tu niby ma zwracać uwagę?! To, że chodzą po ulicy niemal nagie?! Przerażające! Zero szacunku dla siebie i innych. Może uznasz to za staromodne podejście, ale kobieta w naszych sukniach ma o wiele więcej wdzięku i przyjemniej pobudza wyobraźnię, niż te chodzące nago… - zabrakło mu odpowiedniego słowa, które określiłoby dobitnie to, co chciał powiedzieć. – Nie mówiąc już o tym, iż mugolska moda, zwłaszcza kobieca, jest kompletnie pozbawiona wdzięku, taka… bezpłciowa. Podczas gdy spoglądam na czarodziejskie kobiety, to widzę piękne kwiaty, a kiedy patrzę na mugolskie dziewczyny to mam dziwne skojarzenia z odrapaną gałęzią obwieszoną ewentualnie kilkoma wstążkami! Żałosne!
- Niestety, mugolska moda jest obecnie nakierowana na ilość a nie na jakość – przyznał Sakio. – To wszystko produkowane jest masowo, a te nieliczne firmy, które stawiają na jakość, niestety się cenią i nie stać na nie zwykłych ludzi. Choć prawdę mówiąc, wysoka cena nie zawsze jest oznaką dobrego gustu.
- Nie potrafiłbym tak, powiem szczerze. I nie chodzi tu wcale o to, że mam pieniądze. Po prostu nie zniósłbym myśli, że ktoś inny chodzi w takim samym ubraniu co ja. To takie… nie oryginalne.
Sakio roześmiał się.
- Ty jesteś jedyny w swoim rodzaju – stwierdził z przekąsem.
- I jest mi z tym dobrze! – obwieścił Lucjusz, na co Sakio mógł jedynie zachichotać. Pewności siebie czarodziejowi bynajmniej nie brakowało. Choć z drugiej strony, jeśli pracował w Ministerstwie, to musiał być charyzmatycznym mężczyzną. Polityka tego wymagała, bo inaczej nie miało się szans przeżyć, o osiągnięciu czegoś to już nie wspominając. Doskonale pamiętał, co mówił o tym ojciec, a on przecież znał się na tym doskonale.
- Widzisz, Lucjuszu, bo tak naprawdę chodzi o to, aby wydobyć z obu światów to, co najlepsze, zamiast jedynie krytykować.
- Co masz na myśli?
Sakio przyjrzał mu się uważnie.
- Sam mówiłeś, że świat mugoli ma jednak swoje zalety, a podobno czarodzieje nie za bardzo za nim przepadają. Z drugiej strony, wątpię, aby świat czarodziejów był idealny i bez skaz. Zamiast więc wytykać błędy, może należy po prostu robić wszystko, aby je naprawiać? – zaproponował. – Jeśli pojechałbyś ze mną do Japonii, to zobaczyłbyś, że u nas te dwa światy idealnie ze sobą współistnieją. Nie mówię tutaj, że manifestujemy się na prawo i lewo, ale każdy kto potrzebuje magicznej pomocy, wie gdzie jej szukać.
Lucjusz westchnął przeciągle.
- Ciężko mi w to uwierzyć. U nas od wieków czarodzieje ukrywali się przed mugolami. Byliśmy prześladowani i mordowani, mimo iż nic złego nie robiliśmy. Nie ma rodziny o czystej krwi, która by nie straciła kiedyś kogoś w wyniku tych polowań. Wątpię, aby u nas koegzystencja obu światów się udała. Za dużo urazy i nienawiści narosło przez te wszystkie wieki. Kwestia mugolska jest drażliwa i właściwie dzieli nasze społeczeństwo.
- A tacy, jak ten Volde-coś-tam, wykorzystują te urazy na swoją korzyść.
Lucjusz przytaknął ponuro. To był ciężki temat, ale Sakio musiał wiedzieć co jest grane. Musiał mu powiedzieć, nawet jeśli mógłby przez to znienawidzić Lucjusza.
Odłożył sztućce.
- Sakio, wysłuchaj mnie, dobrze. Kiedy pierwszy raz Mroczny Lord się pojawił, jego poglądy, choć wtedy były one odmienne od obecnych, trafiły na dość podatny grunt. Nasi ludzie naprawdę się boją mugoli. Reprezentują oni sobą coś nowego, czego nie rozumiemy, co przynosi duże zmiany. Dzieci z magicznym darem, pochodzące z rodzin pozamagicznych, często nie rozumieją naszej kultury, pogardzają nią, chcą ją zmieniać. Nie mówię, że zmiany by się nie przydały, ale trzeba je robić powoli, a nie gwałtownie. I nie wszystko należy zmieniać. Ciemny Lord właśnie uderzył w te obawy. Człowiek właściwie z nikąd, o którym nikt dotąd nie słyszał, głosił, że mugole są dla nas zagrożeniem, że jeżeli pozwolimy im wtargnąć do naszego świata, to wydadzą nas i znowu będziemy zagrożeni. Był przekonujący i wielu mu uwierzyło… Po części też ja. Musisz wiedzieć, Sakio, że moja rodzina nie ma zbyt… czystej reputacji. Nazwisko Malfoy kojarzone było od wieków ze Slytherinem i czarną magią. Jesteśmy ciemną stroną społeczeństwa i szczycimy się czystością naszej krwi. Mój ojciec był bardzo z tego dumny i kiedy pojawił się Mroczny Lord, jako jeden z pierwszych zaczął go popierać. Mówię to niechętnie, ale i mnie pewne aspekty się podobały. Aż za dobrze pamiętałem ze szkoły, jak co niektórzy uczniowie mugolskiego pochodzenia naśmiewali się z nas, że jesteśmy zacofani, prymitywni i wierzymy w zabobony. Jakby oni sami, ucząc się magii, w nie nie wierzyli. Nie wszyscy tacy byli, a i z naszej strony zdarzały się ataki, ale nie chodzi mi tu o to, by kogokolwiek usprawiedliwiać. Po prostu wiem, jak to boli, gdy coś, w czym zostałeś wychowany i co szanujesz, nagle zostaje skrytykowane, a niekiedy nawet zbrukane. Co gorsza, krytyka wychodziła nie tylko od mugolaków, ale również od czarodziejów, których się szanowało. – Westchnął ciężko, przypominając sobie te wszystkie chwile, kiedy to Dumbledore, czy też inni nauczyciele krytykowali Slytherin, jakby nie zauważając, jak inne Domy wykorzystują tą stronniczość. Słuchający go Sakio, miał wrażenie, że mężczyzna dawno z nikim nie rozmawiał na ten temat i że nie jest mu łatwo. – Kocham mój świat, Sakio. Nie jest może idealny, ale jest unikatowy, pełen wdzięku. To jest mój dom i zrobiłbym wszystko, aby go ocalić. I jak zazwyczaj nigdy nie zgadzałem się ze swoim ojcem, tak w kwestii ochrony tego świata znaleźliśmy wspólny język. To on wprowadził mnie w krąg zwolenników. Byłem wtedy młody i naiwny. Sądziłem, że to wszystko ma na względzie nasze dobro. Ale mimo to, nie byłem ślepy. Widziałem, jak powoli idee, które zgrupowały nas, są coraz mocniej wypaczane. Jak przestaje już chodzić o ochronę, a zaczyna się liczyć jedynie okrucieństwo. Tortury i morderstwa stały się codziennością. I nie ważne już było dlaczego. Każdy kto nie był z Lordem miał zostać usunięty. Kiedy wreszcie uświadomiłem sobie ponurą rzeczywistość, było już dla mnie za późno.
Głos mu zadrżał, a lewa dłoń zacisnęła się na prawym przegubie. Sakio doskonale pamiętał mroczny tatuaż, który się tam znajdował.
- Teraz jest jeszcze gorzej – kontynuował Lucjusz, ściszonym głosem. – Mroczny Lord całkiem oszalał. Jego żądza krwi nie zna granic. W zapomnienie poszły ideały, pozostała jedynie smutna rzeczywistość, od której nie mam ratunku. Gdy oprzytomniałem, obiecałem sobie, iż nigdy nie pozwolę, aby moje dzieci musiały przechodzić te same męki. Chcę, Sakio, abyś zrozumiał, jaki nasz świat jest przerażony. Z jednej strony boi się mugoli, a z drugiej Ciemnego Pana, który chce się ich pozbyć. To jest wielkie rozdarcie. I wielki problem.
Zamilkł i jakoś tak, wspominanie tego wszystkiego, całkiem odebrało mu apetyt. Odsunął od siebie talerz, by następnie ukryć twarz w dłoniach, niczym oczekując na werdykt.
Sakio wysłuchał jego słów, próbując jak najlepiej zrozumieć złożoność sytuacji. Nie sądził, że świat ten jest aż tak chaotyczny. Lepiej dla nich pewnie byłoby, gdyby nigdy tutaj nie przyjeżdżali. Przynajmniej wtedy Hari byłby bezpieczny.
- Nie wiem co powiedzieć – przyznał. – Nie spodziewałem się czegoś takiego. Z twoich słów wynika, iż wasz świat i świat mugoli tradycyjnie się nie tolerują. To poważny problem i raczej nie wróży szybkiego rozwiązania. W Japonii nie było powodów dla takiego rozłamu, więc trudno jest mi oceniać i radzić co macie zrobić. Choć pewnie, najlepiej byłoby znaleźć złoty środek porozumienia. Nikt wam przecież nie każe się ujawniać i integrować z mugolami, ale zamiast nimi gardzić, może należałoby po prostu traktować ich jak normalnych ludzi. A i czarodziejom mugolskiego pochodzenia pozwolić bliżej zapoznać się ze światem, w którym mają żyć, pomóc im go zrozumieć i zaakceptować. Na takie obustronne zrozumienie potrzeba jednak czasu i świadomości, której większości nie tylko czarodziejów ale i zwykłych ludzi niestety najwyraźniej brakuje. – Westchnął ciężko. – Ale nie zmienia to faktu, iż ten problem czarodziejskie społeczeństwo zrzuciło na barki mojego brata. Widać lubi przerzucać odpowiedzialność za swój los z jednego „bohatera” na drugiego, zamiast samemu coś zrobić. Nie pozwolę, aby ktokolwiek go skrzywdził, czy to społeczeństwo, czy też jakiś oszołom z manią wielkości.
- Będzie ci trudno. Ludzie ślepo wierzą, iż jedynie Harry Potter może ich ocalić od Mrocznego Pana – stwierdził ponuro Lucjusz.
- Sęk w tym, że on nie jest Harry Potterem! On nawet nie pamięta tego, co się stało tamtego minionego dnia, więc jak może być czyimś bohaterem? Poza tym znam swojego brata, on nie jest w stanie nikogo zabić, więc jeżeli tego od niego oczekują, to się zawiodą.
- Kochasz swojego brata – zauważył oczywistym tonem Lucjusz.
- Bardzo! Jak go bliżej poznasz, to sam się przekonasz, że jego po prostu nie da się nie lubić. Hari ma coś w sobie, co łatwo zjednuje mu ludzi. Jest szczery, otwarty i taki pogodny. Pamiętam, kiedy pierwszy raz rodzice zawieźli go do ojca Kojiro. Staruszek ma już swoje lata, ale ciągle wszyscy przed nim drżą. W końcu nie z byle powodu jest przywódcą jednego z najstarszych klanów wojowniczych Japonii. A tymczasem Hari w ciągu jednego popołudnia oplótł go sobie wokół małego palca, do tego stopnia, iż ten zagroził Kojiro, że jeśli Hariemu stanie się jakaś krzywda, to może się w domu nie pokazywać. Mówię ci, wszyscy byliśmy w szoku.
- Chciałbym, aby mój syn był taki – mruknął z żalem Lucjusz.
- A co stoi na przeszkodzie? – zaciekawił się Sakio. – Poza tym, nie wiedziałem, że masz syna.
Lucjusz zadrżał.
- Tak, mam syna i także żonę, choć to drugie już raczej nie długo – przyznał niechętnie. – Nie chciałem ci o tym mówić, gdyż najzwyczajniej w świecie obawiałem się, że możesz mnie odtrącić, bo jestem już żonaty. Wielu tak właśnie reaguje, a innym jest to kompletnie obojętne, gdyż chodzi im jedynie o moje pieniądze i nazwisko.
- Ja nie potrzebuję ani jednego ani drugiego, Lucjuszu. Moja rodzina ma pieniądze, ja też zarobiłem trochę swoich własnych. A nazwisko rodowe Sageshima w Japonii ma swoje znaczenie, więc bynajmniej nie jestem żadnym łowcą fortun, posagów, czy jak to się tam nazywa – skwitował oschle Sakio i Lucjusz doszedł do wniosku, że chyba po raz pierwszy w życiu dobrał nieodpowiednie słowa.
- Wiem o tym, teraz już wiem, że ty nie jesteś taki. Ale trudno pozbyć się starych obaw, kiedy większość ludzi całe życie cię zdradzała i oszukiwała. – Ujął dłoń chłopaka i uniósłszy, złożył na niej delikatny pocałunek, cały czas jednak obserwując jego twarz. – Wybacz mi, mój drogi Sakio. Nie chciałem cię w żaden sposób urazić. Tylko powiedz, co mam zrobić, abyś mi wybaczył.
W odpowiedzi otrzymał nieśmiały uśmiech.
- Traktuj mnie nie jak jednego z wielu, tylko jako jedynego, dobrze? Niech nie będę jedynie przelotnym romansem, pokaż, że tobie zależy równie mocno, jak mnie.
- Nigdy w to nie wątp – odparł czym prędzej czarodziej. – Jesteś dla mnie jedynym. Pierwszym, przy którym zabiło szybciej moje serce. A nie robiło tego od tak dawna, że już zacząłem się obawiać, czy jeszcze potrafi. Ale prawda jest taka, kochany, że ja nie jestem idealnym mężczyzną. Niosę ze sobą spory bagaż, podczas gdy ty jesteś taki młody, taki piękny. Taki… idealny.
Sakio spłonął rumieńcem.
- Przesadzasz – szepnął zawstydzony.
- Wcale nie. Boję się, że nie będziesz chciał mieć ze mną nic do czynienia, jak się dowiesz kim naprawdę jestem, albo kim muszę być, aby zapewnić bezpieczeństwo sobie i swoim najbliższym.
- Ludzie zmuszani są do różnych rzeczy, aby przetrwać i ja to jestem w stanie zrozumieć. Ale nie chcę, abyś przede mną ukrywał coś, co może mieć z nami związek. Wolę znać prawdę, niż nieoczekiwanie zostać niemiło zaskoczonym. A więc proszę cię, powiedz mi.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Malfoyowie nigdy nie zdradzali sekretów swojej rodziny. To była zasada, swoje problemy trzymali tylko dla siebie, świat nie miał prawa o nich wiedzieć. Ale Sakio nie był całym światem, a Lucjusz nie miał ochoty tej jednej osoby okłamywać. Przynajmniej raz w życiu chciał coś od samego początku budować na szczerości, zamiast na kłamstwie.
Westchnął przeciągle.
I opowiedział Sakio o wszystkim. Po raz pierwszy nie ukrywał niczego, wylewając całą prawdę o swoim życiu.
Wywodził się z jednego z najstarszych czarodziejskich rodów, będącego od początku utożsamianym z mrocznymi lordami, bądź też ich najwierniejszymi sługami. Malfoyowie nigdy się nie kryli ze swoimi przekonaniami, tak samo jak nie ukrywali swojej pogardy dla mugoli. Wychowywanie się w takiej rodzinie nie należało do łatwości. Od najmłodszych lat Lucjusz uczony był idealnego zachowania, nieskazitelnego ubioru, dobrej wymowy i wszystkiego tego, o czym małe dzieci nie powinny mieć kompletnie pojęcia. Dogłębnie wpojono mu również uległość względem swego ojca, a mianowicie głowy rodu. Strach przed nim był tak wielki, że nie sprzeciwił się nawet wtedy, gdy ojciec zaplanował jego małżeństwo z jedną z sióstr Black, Narcyzą. Teraz, po tylu latach, uważał tą uległość za poważny błąd. Powinien się wtedy sprzeciwić, zwłaszcza, iż jego zdanie na temat mugoli znacznie się różniło od oficjalnie przyjętego przez rodzinę. Nie nienawidził ich, a jedynie chciał się trzymać od nich z daleka. Choć pod względem magicznym dzieci z mugolskich rodzin w niczym nie odstępowały prawdziwym czarodziejom, a niekiedy nawet ich przewyższały swoją pracowitością i uzdolnieniem, to jednak młodego Lucjusza mocno niepokoiła ich chaotyczna kultura i przerażający brak tolerancji. Zdawali się kompletnie nie mieć szacunku dla odwiecznie ustalonych zasad i tradycji. To właśnie głównie dla tego wstąpił do Śmierciożerców, mimo iż naciski ojca też miały w tym duży udział. Myślał, że dzięki Mrocznemu Lordowi to wszystko się zmieni, że jego młodzieńcze niepokoje zostaną odegnane.
Zamiast tego niepokoje ciągle narastały. Nie musiał się już martwić jedynie mugolami i Mrocznym Panem. Trosk dostarczała mu również jego własna żona. To było aranżowane małżeństwo i Lucjusz wątpił, aby kiedykolwiek połączyła ich miłość. Miał jednak nadzieję przynajmniej na przyjaźń. Niestety Narcyza okazała się kochać jedynie siebie i pieniądze, zwłaszcza jego, które potrafiła wydawać bez opamiętania. To nie był materiał na żonę i partnerkę życiową, o matce już nie wspominając; przecież to mogłoby zrujnować jej idealną figurę. Gdy Draco się narodził, dość stanowczo zapowiedziała mu, iż więcej dzieci nie urodzi i nie życzy sobie nawet poruszania tego tematu. Nie żeby Lucjusz miał jakąkolwiek ochotę na bliższe kontakty z kimś tak zimnym i wyrachowanym. Nie miał najmniejszych złudzeń, że to małżeństwo właściwie się skończyło, zanim jeszcze zaczęło.
Teraz miał jednak pocieszenie. Podczas gdy matka była chodzącą górą lodową, tak Draco był dla niego prawdziwą radością. Zawsze roześmiany i taki żywy, cudowne dziecko. Lucjusz poświęcał mu każdą wolną chwilę, rozpieszczając niesamowicie i nadrabiając oziębłość matki. Przelał na niego całą swoją miłość, nie chcąc myśleć o tym, iż jego żona wzgardziła jego uczuciami.
Czasy jednak były burzliwe. Mroczny Lord był u szczytu potęgi i czuł się coraz pewniej. Lucjusz zaś zaczął szpiegować dla Albusa Dumbledore’a. Miał już dość bycia biernym świadkiem okrucieństw Mrocznego Pana. Chciał spokoju.
Domniemane zniszczenie Ciemnego Lorda tamtej pamiętnej nocy Halloween przez Harry’ego Pottera nie sprowadziło jednak spokoju. Lucjuszowi przyszło zapłacić za swoją bierność wobec ojca. Stary Lord Malfoy dostał wyrok pocałunku Dementora, co w świecie czarodziejów równoznaczne było ze śmiercią, ale on sam musiał niezwykle się starać, aby nie podzielić jego losu. Nikt nie chciał mu uwierzyć, że pomagał Dumbledore’owi, dlatego robił wszystko, aby na nowo odzyskać pozycję. Pracował ciężej od innych, tym samym niestety nie mając zbyt wiele czasu dla swojego syna. Narcyza to wykorzystała, wpływając na Draco i kształtując jego światopogląd pod siebie. Nawmawiała mu, jaka to służba u Lorda jest chwalebna, że to wszystko dla dobra świata czarodziejów i on jej uwierzył.
- Trudno mi będzie wykorzenić z niego te wszystkie kłamstwa, ale nie tracę nadziei. – Westchnął przeciągle z niejaką rezygnacją. – Draco wie, że jestem szpiegiem, tak samo jak szpiegiem był jego ojciec chrzestny Severus Snape, którego pewnie spotkałeś w Hogwarcie. Severus niestety został odkryty i cudem przeżył tortury. Ufam Draco i wiem, że mnie nie wyda, ale nie jestem do końca pewien jego motywów. Kiedy go o to zapytałem, odparł lekko, iż ma nadzieję, że ja się jeszcze nawrócę. Ironia losu czyż nie, ja mam taką samą nadzieję względem niego.
- Może zmieni zdanie, gdy dowie się prawdy? – zasugerował cicho Sakio. – Może powinieneś po prostu z nim porozmawiać i nie ukrywać niczego. Przedstaw mu rzeczywisty obraz.
- Tak, też tak myślę. Ale z drugiej strony boję się, że będzie to dla niego zbyt duży szok. Nie chcę go stracić na rzecz jakiegoś maniaka i zdradzieckiej żony, która nie kryje się z tymi, iż ogrzewa łóżko innego.
- Niestety, wątpię, aby udało ci się go bezboleśnie uświadomić, a szok może sprawić, iż zacznie dostrzegać to, czego jego oczy na razie nie chcą widzieć.
Lucjusz tylko przytaknął, milcząc przez dłuższą chwilę. Dobrze wiedział, iż rozmowa z Draco, którą odkładał tak długo, będzie musiała się wreszcie odbyć. I to jak najszybciej, sądząc po zaostrzaniu się sytuacji. Wątpił, aby długo jeszcze udało mu się zwodzić Mrocznego Pana. Nie wątpił, iż Narcyza doniosła mu już o jego częstych wizytach w Hogwarcie, i że ciągle przyjaźni się z Severusem. Przypuszczał, że już teraz Lord nie wierzy w jego wymyślne usprawiedliwienia i tylko oczekuje odpowiedniej chwili, aby się go pozbyć.
- Mam nadzieję, że pomimo tego wszystkiego chcesz być ciągle ze mną – odezwał się szeptem.
- Nie zmieniłem mojego zdania o tobie. Wręcz przeciwnie, mój szacunek wzrósł – odparł Sakio, ku zdziwieniu Lucjusza. – Nie mówię, że podoba mi się to, co robiłeś, ale jestem w stanie zrozumieć motywy twego postępowania. Szanuję cię jednak za to, iż jesteś gotowy na wszystko dla dobra rodziny i przyjaciół, nawet narazić swoje własne życie. Wątpię, aby wielu odważyło się szpiegować najgroźniejszego człowieka świata, znając ryzyko, a jednocześnie utrzymać tak przekonująco swoją rolę.
- Ja nie widzę w tym nic godnego szacunku.
Sakio ujął go za rękę i uśmiechnął się czule, tylko do niego. Mężczyzna był rozgoryczony zawodami życiowymi i umęczony cierpieniami, że nie dostrzegał ile już poświęcił na swojej drodze do przebaczenia. Jednakże nie osiągnie celu, jeśli najpierw sam sobie nie wybaczy.
- Lucjuszu, teraz ty posłuchaj mnie uważnie. Ja w ciebie wierzę i kocham ciebie. To co powiedziałeś, nie zmieniło tego. Po prostu przestałeś być dla mnie papierową postacią, o której właściwie nic nie wiem, a stałeś się realnym człowiekiem, który miał w swoim życiu wzloty i upadki. I proszę cię, nie użalaj się nad sobą, to nic nie da. Zamiast tego, walcz z podniesioną głową.
- Niby o co mam walczyć?
- Nie udawaj, że nie masz o co – zbeształ go Sakio. – Walcz o Draco, walcz o Severusa. Walcz o to wszystko co jest ci drogie. – Pochylił się nad stołem, tak że jego twarz była teraz zaledwie kilka centymetrów od twarzy Lucjusza. – Walcz o mnie…
Stalowe oczy rozszerzyły się nieznacznie w szoku, po czym złagodniały i wypełniły się czułością.
- O ciebie mógłbym walczyć całą wieczność, mój kochany – rzekł. – Nigdy z ciebie nie zrezygnuję.
- Cieszę się – uśmiechnął się Sakio i w następnej chwili musnął usta czarodzieja w delikatnym pocałunku. – Ale na razie lepiej, żeby moi rodzice nie wiedzieli, że jesteś żonaty. Są tolerancyjni, ale pewnie nawet oni mają swoje granice – dodał przekornie, na co Lucjusz roześmiał się.
- Dobrze, na razie utrzymamy to w tajemnicy – obiecał uroczyście. – Ale jak tylko będę już wolny, przedstawię się oficjalnie twoim rodzicom.
- Już się nie mogę doczekać. A teraz może zjedlibyśmy do końca nasz obiad, choć pewnie jest już zimny, bo ja mam ochotę na deser.
Lucjusz rozejrzał się uważnie dookoła, a nie widząc nikogo, wyciągnął różdżkę i jednym zaklęciem podgrzał ich posiłek.
- To powinno wystarczyć.
- Dzięki! Wasza magia też ma swoje zalety, nie powiem – przyznał z uznaniem. – A jak ci w ogóle smakuje „zwyczajne” jedzenie?
- Nadzwyczaj dobrze – odparł Lucjusz. – Nie spodziewałem się tego.
- To jeszcze nic. Poczekaj, jak namówię Hariego, aby nam coś upichcił, to dopiero ci zasmakuje.
Lucjusz uniósł brew w zdumieniu.
- Twój brat jest pełen tajemnic. Co rusz dowiaduję się o nim czegoś nowego!
- I ciągle wiele nie wiesz – zapewnił go żarliwie Sakio. – Ten świat kompletnie nie ma pojęcia, jaki naprawdę jest mój brat. Ma wiele talentów. Świetnie posługuje się mieczem, umie przepysznie gotować i cudownie maluje. Jest naprawdę uzdolniony!
- A ty jakie masz talenty, kochanie? – zainteresował się z uśmieszkiem Lucjusz. – Raczej trudno jest mi bowiem uwierzyć, że nie masz żadnych.
- Oj, znalazłoby się kilka.
- Na przykład? – nie ustępował czarodziej, chcąc się dowiedzieć o swoim młodym ukochanym jak najwięcej.
- Hmm, pomyślmy. Trudno jest mówić o samym sobie – zaczął tajemniczo Sakio. – Widziałeś już, że dobrze radzę sobie z łukiem.
- Powiedziałbym nawet, że lepiej niż dobrze.
- Dziękuję – Sakio posłał mu uśmiech, skłaniając lekko głowę w podzięce za komplement. – A poza tym to lubię robić różne rzeczy. Często można mnie znaleźć w ogrodzie, lub nad maszyną do szycia, w zależności od nastroju. Jestem też modelem, choć rodzice na razie o tym nie wiedzą i lepiej żeby jeszcze się nie dowiedzieli. Mama to może przyjmie to spokojnie, ale ojciec pewnie będzie miał obiekcje.
- A czym właściwie zajmuje się model? – zainteresował się Lucjusz. – Nie słyszałem o takiej profesji.
- No cóż, model to mówiąc w skrócie osoba, która za pomocą swoich wdzięków, coś reklamuje. Mogą być to ubrania, kosmetyki lub też cokolwiek innego. W Japonii modele wydają też albumy ze swoimi zdjęciami, czasami także bawią się w aktorów, z różnym skutkiem.
- Czyli prezentujesz swoje ciało na widok innych? – spytał dla pełnego zrozumienia Lucjusz, ale Sakio wyczuł w jego głosie niebezpieczną nutę.
- Można tak powiedzieć – odparł ostrożnie. – Ale ja na razie dopiero zaczynam i nie traktuję tego zajęcia poważnie, ani nie mam co do niego długoterminowych planów. Mam zaufanego fotografa, który zna moje granice i raczej nasze sesje są bardziej artystyczne, niż reklamowe. Można zarobić na tym dobre pieniądze. Zdziwiłbyś się ile są w stanie zapłacić młode dziewczyny za zdjęcia przystojnych chłopaków!
Obserwując twarz czarodzieja, miał wrażenie, że ten zaraz zacznie warczeć.
- Poza tym, idole zmieniają się w tym biznesie błyskawicznie. Jedni odchodzą, inni się pojawiają, a fani niezwykle szybko zmieniają swoje upodobania. Dlatego nie chcę się tym zbyt długo zajmować, a przynajmniej pozostaną mi po niej ładne zdjęcia.
- Chciałbym być obecny przy następnej twojej sesji – powiedział stanowczo Lucjusz i bardziej zabrzmiało to jak stwierdzenie, niż jak prośba. – Wolę się upewnić, że nikomu nie przyjdzie do głowy, że może…
Sakio uciszył go, kładąc palec na ustach mężczyzny.
- Nikomu bym nie pozwolił, ale z przyjemnością cię ze sobą zabiorę. Swoją drogą, tuż przed przyjazdem tutaj namówiłem Hariego do uczestniczenia w takiej sesji. Mój fotograf niedługo powinien przysłać mi zdjęcia próbne, więc wtedy zobaczysz na co się godzę. Może nawet tobie się któreś spodoba.
- Zobaczymy – skwitował niezbyt przekonany Lucjusz.
- Oj, nie rób takiej skwaszonej miny, Luci – zakwilił przymilnie Sakio, a widząc, że mężczyzna ciągle nie jest zadowolony, rozejrzał się po lokalu. Nagle rozpromienił się. – Już wiem, co ci poprawi humor. Poczekaj tu na mnie.
Wyskoczył z krzesła, zupełnie ignorując zaskoczenie Lucjusza i ruszył w stronę baru. Kiedy po dłuższej chwili wrócił na miejsce, był wyraźnie zadowolony z siebie.
- Zaraz przyjdzie kelner – oznajmił z szerokim uśmiechem. Lucjusz jedynie przyjrzał mu się uważnie, ale nie skomentował.
Tak jak Sakio powiedział, za kilka minut podszedł do ich stolika kelner. Sprawnie zabrał puste talerze po posiłku, które zastąpił szklanymi pucharami wypełnionymi lodami, bakaliami i całą masą innych smakowitych dodatków.
- Proszę bardzo. Smacznego – powiedział kelner z uśmiechem i odszedł.
Lucjusz przyjrzał się deserowi.
- To jest twój sposób poprawienia mi humoru? – spytał z przekąsem, mimo iż z przyjemnością zaczął delektować się zaoferowanymi mu słodkościami.
- No cóż – odparł Sakio, uśmiechając się przekornie, mimowolnie rumieniąc się nieznacznie. – Zrobiłbym to w inny sposób, ale niestety jesteśmy w miejscu publicznym.
Lucjusz zakrztusił się przełykanymi właśnie lodami, mierząc chłopaka niedowierzającym spojrzeniem.
- Masz rację, lepiej abyś tak mi poprawiał humor, przynajmniej w miejscach publicznych. Obawiam się, że co innego mogłoby tylko przysłużyć się mocniej do pogorszenia opinii o mnie. Malkontentów nigdy nie brakuje. Od razu by zaczęli krzyczeć, że cię uwodzę…
- A więc czuję się uwiedziony – stwierdził wesoło Sakio i Lucjusz nie miał innego wyjścia, jak roześmiać się. Przyjemnie było spędzać czas z Sakio. Już dawno nie czuł się w niczyim towarzystwie tak rozluźniony. Mimo iż dopiero co wyznał mu swoje sekrety, to jednak jakimś cudem nie czuł przygnębienia w związku z tym faktem. Coś było w tym chłopaku, co skutecznie koiło jego nerwy.
Kiedy późnym wieczorem Lucjusz odprowadził Sakio pod hotel, obaj żałowali, że ten dzień już dobiegł końca. Te spędzone razem godziny, mimo iż takie cudowne, były stanowczo za krótkie.
- Kiedy cię znowu zobaczę? – spytał zduszonym głosem Sakio. Nie chciał wyglądać na załamanego, ale w rzeczywistości miał ochotę się rozpłakać. Jakże ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, to pożegnać Lucjusza z załzawioną twarzą i czerwonymi, spuchniętymi oczyma.
- Nie wiem, mój kochany – odparł szczerze, choć niechętnie czarodziej. Ujął czule dłoń chłopaka, jednocześnie rzucając czar prywatności; nie chciał aby postronni widzowie byli świadkami tych kilku ostatnich wspólnych chwil. – Postaram się przybyć na wasz kolejny pokaz, ale z całą pewnością obiecuję, że możesz oczekiwać ode mnie sowy.
Sakio przybliżył się, tak że niemal dotykali się.
- Będę czekał na każdą z niecierpliwością – wyszeptał z trudem. Czuł się jak dzieciak, który po raz pierwszy w życiu się zadurzył. Nie przypuszczał, że w ogóle jeszcze potrafi się tak zachowywać. – Chciałbym, abyśmy mogli już otwarcie…
Lucjusz uciszył go palcem.
- To jeszcze nie najlepszy moment – wyznał szczerze. – Nie chcę, aby stała ci się jakaś krzywda, bo byliśmy nieostrożni. Ja mam naprawdę wielu wrogów, Sakio.
- A ja potrafię o siebie zadbać! – odparł buńczucznie chłopak. – Kojiro już się postarał o moją edukację w tym kierunku.
- W to nie wątpię, mój drogi. Ale nie chcę ryzykować. Proszę cię.
- No dobrze – mruknął niechętnie Sakio. – Muszę ci jednak powiedzieć jedno. Moi rodzice nie są głupi, potrafią kojarzyć fakty i pewnie niewiele czasu im zajmie zrozumienie co się dzieje. Lepiej żebyś się im odpowiednio przedstawił, bo mogą być nieco niechętni jak będziesz zbyt długo zwlekał.
Lucjusz mimowolnie uśmiechnął się, słysząc lekkie rozdrażnienie w głosie Sakio.
- Obiecuję ci, mój Sakio. Długo nie będziesz musiał czekać.
- Zaczynam odliczać sekundy – szepnął Sakio, uśmiechając się tylko odrobinę przekornie, na co Lucjusz pokręcił z rozbawieniem głową. Jeszcze tak niedawno mówił Draco, że wolałby partnera bardziej spokojnego, a tymczasem wyglądało na to, że Sakio wcale nie był takim typem. Nie, to nie tak. Jego młody towarzysz potrafił być cudownie kojącym balsamem na jego rozedrgane nerwy, ale jednocześnie miał w sobie coś, co było w stanie wypełnić go energią i sprawić, że wreszcie chciało mu się żyć. Była to dziwna mieszanka, ale musiał przyznać, iż w zaskakujący sposób przyjemna. Może tego właśnie potrzebował. Nie spokoju, w którym mógłby się użalać nad nieszczęściami swojego życia, ale właśnie motywacji, aby działać.
Objął Sakio mocno, wodząc wzrokiem po jego twarzy. Nie przypuszczał, że jeszcze kiedykolwiek w życiu będzie mu dane znalezienie kogoś wyjątkowego tylko dla siebie. Przyzwyczaił się już do pustego, zimnego łoża i cowieczornej samotności. Teraz miało się to wszystko zmienić, a przynajmniej taką miał ogromną nadzieję.
- Jesteś najlepszym, co mi się w życiu przydarzyło – wyszeptał jak najbardziej szczerze, by w następnej chwili, niby na potwierdzenie tych słów, złożyć na ustach Sakio delikatny pocałunek.
Jednakże delikatności wystarczyło tylko na kilka sekund i już wkrótce stał się on bardziej gorący, bardziej namiętny. Połączonych nim dwoje ludzi, stało pod osłoną zaklęcia, kompletnie nie przejmując się otaczającym ich światem, a Sakio, po pierwszej chwili zaskoczenia, w pełni oddał się Lucjuszowi. Kto by przypuszczał, że taki opanowany i niemalże chłodny na co dzień mężczyzna, potrafi tak cudownie całować?
Kiedy później wracał do apartamentu, wciąż nie mógł się otrząsnąć. Nie przypuszczał, że jednym pocałunkiem będzie ktoś w stanie tak w pełni nad nim zapanować. Z rozmarzonym, tylko odrobinę głupowatym uśmieszkiem, wyszedł z windy i przeszedł w stronę apartamentu.
- Już jestem – oznajmił nieobecnym głosem, nawet nie za bardzo zdając sobie sprawę, czy ktoś w ogóle jest w salonie.
- Coś mi się widzi, że miałeś rację. Nasz Sakio się zakochał – stwierdziła z rozbawieniem Aiko, kiedy jej syn już zamknął za sobą drzwi do swego pokoju. Razem z Kaizume odpoczywali, delektując się ciszą, gdyż Toushi już spał, a Kojiro wybył na chwilę. Gdy Sakio wrócił, oderwany od rzeczywistości i wyraźnie zarumieniony, zwróciło to ich uwagę.
- Czemu tak myślisz, kochanie? – spytał z zainteresowaniem Kaizume.
- No cóż – odparła z wystudiowaną powagą. – Spójrzmy na fakty. Płomienny rumieniec, nieobecny uśmiech, oderwanie od rzeczywistości… i tajemnicza postać, z którą, mogę się założyć, nasz syn spędził cały dzień. Reasumując, tak, jestem pewna, że Sakio się zakochał.
Kaizume roześmiał się, słysząc słowa żony, ale już w następnej chwili spoważniał.
- Jak myślisz, kto to jest?
- Nie wiem – wyznała szczerze, po czym szybko dodała, widząc wypływający na oblicze męża grymas. – Proszę cię jednak, abyś nie wypytywał go za mocno. Sakio jest już dużym chłopcem i zasługuje na nasze zaufanie. Jak będzie gotowy to nam powie.
- Ale…
- Cicho, skarbie – szepnęła Aiko, uciszając go palcem. – Sam mi powiedziałeś, że Sakio potrafi o siebie zadbać, a ja ufam, iż nie zrobi żadnego głupstwa.
Kaizume westchnął ciężko. Nie był zadowolony. Mógł ufać swojemu synowi bez zastrzeżeń, ale naprawdę wolałby wiedzieć, z kim Sakio się spotyka. Byli w końcu w obcym kraju, którego sytuacja nie była zbyt bezpieczna, a tajemniczy towarzysz chłopaka, mógł być niepotrzebnym dodatkowym zagrożeniem. Ale z drugiej strony, nie chciał naruszać prywatności syna. To mogłoby go urazić i zniszczyć wzajemne zaufanie. Sakio nigdy ich nie zawiódł i w głębi serca, Kaizume wiedział, że może ufać jego decyzjom. Gdyby tylko było to w stanie uciszyć jego niepokój.
- No dobrze. Na razie się powstrzymam – jęknął rozdzierająco, podczas gdy jego żona uśmiechnęła się szeroko. – Ale tylko na razie!





ROZDZIAŁ 28


„Znowu to straszne miejsce. Mroczne i przygnębiające. Pełne unoszącej się w powietrzu śmierci. Niemal kładła się ona ciężkim oparem, błądząc pasmami między nogami zebranych. Wszyscy przyobleczeni w czerń, ich twarze skryte za białymi maskami. Niczym posłańcy śmierci, zebrali się przed tronem swego pana.
A Harry wśród nich.
Aż za dobrze wiedział, czego znowu będzie świadkiem. Podobne sceny obserwował już wiele razy i za każdym były one coraz bardziej okrutne i przerażające. Nie chciał tu być, ale też nie potrafił temu zapobiec. Coś, co go tu przyciągało, uniemożliwiało mu jednocześnie powrót do rzeczywistości.
Chyba, że ból i cierpienie, którego był na tych spotkaniach świadkiem, stawał się już nie do zniesienia.
Ostrożnie rozejrzał się dookoła. Wiedział, że tak naprawdę go tu nie ma i nikt z obecnych go nie widzi, a jednak nie potrafił pozbyć się strachu, iż zaraz zostanie odkryty i podzieli los innych ofiar.
Nagły lodowaty impuls bólu przeszył jego ciało. Jęknął słabo, odruchowo dotykając czoła i znaczącej je dziwnej blizny. To ona była źródłem tego bólu. A ból oznaczał…
- Jesteście żałosni!! – wrzasnął wściekle Mroczny Lord ze swojego tronu. Jego krwistoczerwone oczy płonęły gniewnie. Harry od razu dostrzegł, że co tchórzliwsi zebrani drżą ze strachu, nerwowo śledząc ruchy ściskanej przez Voldemorta różdżki. Jeden jej ruch i dwa towarzyszące jej słowa wystarczyłyby, aby zakończyć ich życie. – Nawet nie potraficie znaleźć i pojmać jednego żałosnego dzieciaka! Czy to aż takie trudne zadanie? Czy aż tak wiele od was żądam?
- Panie – odezwał się słabo jakiś odważny. - Potter nie opuszcza Hogwartu, a wiesz dobrze, że tam nie możemy wejść. Dopóki Dumbledore…
- Crucio!!! – krzyknął Voldemort i natychmiast Śmierciożerca osunął się w drgawkach na ziemię, krzycząc przeraźliwie. Harry doskonale wiedział, co teraz czuje, gdyż sam także odczuwał ten ból. Na razie stonowany, niczym odległe echo, ale był pewien, że sen ten zakończy pełna potęga cierpienia, które było w stanie wywołać to jedno zaklęcie.
Tymczasem Voldemort przyglądał się temu z pogardą.
- Nie przypominaj mi o tym, o czym chcę zapomnieć! – warknął. – Nie chcę wysłuchiwać waszych marnych wymówek. Chcę słyszeć o sukcesach! – Machnął różdżką, odwołując zaklęcie i kończąc torturę. Zamaskowany mężczyzna nie podniósł się jednak z podłogi, jęcząc słabo i drżąc niekontrolowanie. – Ale dzisiaj nie ty jesteś głównym nieudacznikiem. Knot!!!
Harry zamarł. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Knot?! Minister Knot był Śmierciożercą?! To niemożliwe. Gdyby tak było, to oznaczałoby, że u samej podstawy oporu przeciwko Mrocznemu Panu była głęboka rysa. Wszystko bowiem wskazywało na to, że rzeczywiście Minister Magii był wśród zebranych.
Harry z niedowierzaniem spoglądał jak z tłumu powoli i chwiejnie wysuwa się skulona postać. Zbliżyła się do tronu i padła na kolana, bijąc głębokie pokłony.
- Panie mój… - wyjąkał Knot. Ale zanim zdołał powiedzieć cokolwiek, Voldemort machnięciem różdżki odrzucił go kilka metrów do tyłu, rozbijając jego maskę. Oczom wszystkich ukazało się przerażone oblicze Ministra.
- Jesteś niekompetentnym głupcem, Knot! – krzyknął Lord, podrywając się z tronu. – Tylko dzięki mnie zostałeś Ministrem i zamiast być mi wdzięcznym, to odpłacasz mi swoją niekompetencją. Gdyby nie ja, nigdy byś tego nie osiągnął. A ty nie potrafisz wykonać jednego prostego zadania!
Minister powoli ponownie uklęknął, bojaźliwie co chwila zerkając na swojego pana.
- Powiedz mi, Knot – kontynuował Voldemort. – Co takiego trudnego jest w schwytaniu jednego dzieciaka? Jesteś w końcu Ministrem, powinieneś mieć wystarczająco władzy, aby go pojmać. A więc wyjaw mi łaskawie, co cię powstrzymało?
W jego głosie brzmiała teraz bardziej drwina, niż wściekłość, choć wszyscy Śmierciożercy aż za dobre wiedzieli, iż ich Pan potrafi równie łatwo zabijać w gniewie, jak i w rozbawieniu. Knot też był tego świadomy.
- P…Panie… Potter jest chroniony… Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem…
- Ach, tak, słyszałem już o tej dziwnej magii, którą się posługuje – prychnął Ciemny Lord. – Nie powiedziałeś mi niczego nowego, Knot. Ale to ciągle nie zmienia faktu, że spartaczyłeś robotę.
- Wiem, Panie… Wybacz mi… - jąkał się Minister. – Poprawię się. Daj mi jeszcze jedną szansę, błagam! Mam być na najbliższej wystawie organizowanej przez tych jego domniemanych rodziców. Potter też ma tam być. Obiecuję ci, mój Panie, tym razem nie zawiodę.
Voldemort przez dłuższą chwilę mierzył drżącego, jęczącego Ministra. Aż za dobrze zdawał sobie sprawę, jaki ten mężczyzna był żałosny. Nic sam nie potrafił zrobić, a jak już się za coś brał, to odwalał niesamowitą fuszerkę. Gdyby nie wsparcie Mrocznego Lorda, Ministerstwo już dawno straciłoby w społeczeństwie swój posłuch. Jednakże, pomimo swojej mierności, był użytecznym źródłem informacji i tylko i wyłącznie z tego powodu Voldemort go tolerował.
Ale wszystko przecież musi mieć swój koniec.
- Dobrze, Knot, masz jeszcze jedną szansę. Ostatnią szansę! – wysyczał lodowato Lord. – Ale tym razem wolę się upewnić, że wykonasz zadanie. Weźmiesz ze sobą kilku Śmierciożerców, tak dla wsparcia. Ale chyba nie muszę mówić, że w razie niepowodzenia, nie masz po co wracać.
- Tak, Panie…Nie zawiodę cię, Panie…
- Oby tak było – warknął Voldemort. – Nie znoszę, nieudaczników, Knot! CRUCIO!!!”

Z przerażającym krzykiem Harry wreszcie wyrwał się z objęć koszmaru. Łapiąc gwałtownie kolejne hausty powietrza, ściskał kurczowo pościel, aż za dobrze wiedząc, że zarówno ręce, jak i całe jego ciało, drżą od efektów koszmaru. Nie, nie tyle koszmaru, co zaklęć, które rzucano w jego trakcie. Za każdym razem, gdy słyszał to jedno słowo, jego ciało eksplodowało bólem. Tak, jakby to jedno zaklęcie rozrywało po kolei każdą komórkę ciała, jednocześnie jednak nie pozwalając im umrzeć. Każda sekunda przeciągała się w minutę, a każda minuta była prawdziwą wiecznością.
Nie potrafił zrozumieć, jak człowiek może z zimną krwią robić coś takiego drugiemu człowiekowi. Choć z drugiej strony, z trudem przychodziło mu nazwanie Mrocznego Lorda człowiekiem. Nie było w nim już nic z człowieczeństwa. Wyglądem bardziej przypominał węża niż mężczyznę, zachowaniem zaś prawdziwie okrutnego potwora. Harry nie znał żadnej istoty, która by się z takim rozmysłem i satysfakcją przyglądała cierpieniu innych. Nie potrafił tego zrozumieć.
- Kolejny koszmar, chłopcze? – spytał nieoczekiwanie Salazar i Harry aż podskoczył ze strachu. Spojrzał na mężczyznę, a ten mimowolnie jęknął na widok bladej, zlanej zimnym potem twarzy i przerażonego spojrzenia. – Nie możesz tego dalej ukrywać, Harry. Te koszmary cię niszczą.
- Wiem, Salazarze – szepnął Harry, a głos mu drżał, tak samo jak zaciśnięcie na pościeli dłonie. – Sam już widzę, że to jest coś gorszego, niż tylko zwykłe koszmary. To są bardziej wizje, okrutne i mroczne wizje. Zupełnie jakbym był świadkiem rzeczywistych wydarzeń.
- A więc tym bardziej musisz komuś o nich powiedzieć – nalegał Salazar. – I jak nie przepadam za obecnym dyrektorem, tak nie mam najmniejszych wątpliwości, iż on może coś na to poradzić. Powiedz mu, powiedz swoim rodzicom. Nie ukrywaj czegoś, co niszczy twoje ciało i męczy twoją duszę.
Harry słabo przytaknął. Salazar miał rację. Jak bardzo Harry nie chciałby tego przyznać, to jednak potrzebował pomocy. Na początku myślał, iż jest w stanie sam powstrzymać te koszmary, ale jego siły na niewiele się zdały. To coś było silniejsze i przenikało przez medytacyjny spokój, zupełnie jakby nie stanowił on żadnej przeszkody.
Poza tym pozostawała jeszcze kwestia ministra Knota.
Czym prędzej sięgnął po leżącą na szafce komórkę i wybrał numer Kojiro. Nerwowo wyczekiwał sygnału połączenia, a następnie odebrania telefonu.
- Moshimoshi… - odezwał się zaspany i lekko niewyraźny głos.
- Kojiro, wybacz, że cię budzę…
- Hari? Czy coś się stało? – Kojiro całkowicie się rozbudził, słysząc drżący głos swojego podopiecznego.
- Ja… Kojiro, czy możesz zwiększyć ochronę na najbliższą wystawę? – zapytał niepewnie.
- Jasne. To żaden problem – odparł Kojiro i mógł się założyć, że w tym momencie usłyszał słabe westchnienie ulgi. – Co się stało, Hari? Spodziewasz się kłopotów?
Harry westchnął ciężko.
- Można tak powiedzieć. Nie mów na razie rodzicom, dobrze, ale ostatnimi czasy miewam koszmary. Nie, właściwie to są wizje spotkań Voldemorta i jego podwładnych.
- I nic nie powiedziałeś?! – krzyknął wściekle Kojiro. Harry szybko odsunął komórkę od ucha, nie chcąc ogłuchnąć. – Nigdy nie sądziłem, że zachowasz się tak bezmyślnie. Już przy pierwszym śnie powinieneś powiedzieć.
- Tak, wiem – przyznał cicho Harry. – Ale nie chciałem was niepokoić. Poza tym sądziłem, że to po prostu jakieś dziwne sny, może wywołane stresem. Jednak ostatnio stają się one coraz bardziej żywe. Nie jestem w stanie nad nimi zapanować.
- Twoi rodzice nie będą zachwyceni. Możesz się spodziewać kłótni, jak się dowiedzą.
- Zdaję sobie sprawę, ale nie jestem do końca przekonany, czy są one prawdą, czy tylko wyimaginowanymi obrazami. Dlatego właśnie proszę, abyś zwiększył ochronę na najbliższym pokazie. Jeśli te wizje są prawdą, to ona bardzo się przyda.
Przez dłuższą chwilę po drugiej stronie rozmowy panowała cisza. Kojiro zapewne zastanawiał się nad tym, co właśnie usłyszał, nie mówiąc już o tym, iż pewnie kipiał ze złości. Harry z trudem opanował dreszcz na myśl o najbliższym treningu. Jego nauczyciel nie daruje mu takiej głupoty. On sam zresztą sobie też nie daruje.
- A mogę wiedzieć, czego właściwie mam się spodziewać? – nadeszło w końcu pytanie.
- Najprawdopodobniej minister magii Knot będzie próbował zaatakować. Jeśli moje sny są prawdziwe, to pracuje on dla Voldemorta.
- To niedobrze. To bardzo niedobrze. Z całą pewnością znajduje się on na liście zaproszonych na następny pokaz. Na poprzednim też zresztą był, ale się nie zjawił, wysyłając zastępstwo.
- Na tym zjawi się na pewno i to nie sam.
- W takim razie, trzeba go będzie pilnować.
- Dlatego wolę cię uprzedzić – rzekł Harry. – Jutro powiem też o tym dyrektorowi. Powinien wiedzieć, że tutejszy minister robi im cały czas pod górę.
- Jeśli tak jest w rzeczywistości, to się nie dziwię, że tak marnie im idzie walka z tym ich Mrocznym Panem – skitował Kojiro. – Mają poważne przecieki i to niemal u samego źródła.
- Dokładnie.
- Hari, będziesz jeszcze w stanie dzisiaj zasnąć? – spytał z troską Kojiro.
- Nie wiem – odezwał się chłopak. – Z jednej strony jestem wykończony i sen by mi się przydał, ale z drugiej obawiam się, że znowu coś mi się przyśni.
- Spróbuj się przespać – nalegał Kojiro, po czym dodał. – Dzięki za ostrzeżenie, choć nadal nie podoba mi się, iż narażałeś siebie. Będziemy musieli poważnie porozmawiać, mój drogi. Rozumiemy się?!
- Tak, Kojiro. Przepraszam.
- Dobra, to nie teraz. Idź spać i spokojnych snów, Hari.
- Wzajemnie, mistrzu – i z tymi słowy, zakończył rozmowę. Odłożywszy komórkę, westchnął ciężko. – Naprawdę wątpię, abym dzisiaj jeszcze zmrużył oko.
- To może lepiej, abyś teraz poszedł do dyrektora i mu o wszystkim powiedział – zasugerował Salazar. – O takich rzeczach lepiej informować jak najprędzej. Można wtedy ocalić komuś życie. I nie martw się, że go obudzisz. Dumbledore przyzwyczajony jest do nagłych wydarzeń. Idź do niego, a ja przedtem powiadomię go, że przyjdziesz.
Harry przez chwilę siedział i zastanawiał się co ma zrobić. Jednak z całą pewnością wiedział, że już nie zaśnie, a jego wiadomość naprawdę mogła kogoś ocalić, dlatego też zsunął się z łóżka i opatuliwszy się szlafrokiem, poszedł w stronę gabinetu dyrektora.
Zanim tam dotarł, już zdążył kilka razy kichnąć, co tym bardziej nie poprawiło mu humoru, a jedynie zwiastowało nadciągającą chorobę. Na szczęście tym razem nie musiał przekonywać Hogwartu, aby otworzył mu drogę. Stojący na straży gargulec, sam się odsunął, jak tylko Harry się do niego zbliżył.
- Ach, Harry, wejdź proszę – powitał go Dumbledore. Mimo iż zapewne obudzono go zaledwie parę minut temu, wyglądał równie radośnie i nieco szalenie, jak zazwyczaj. Nieoczekiwana nocna aktywność, zdawała się jednak nie przeszkadzać śpiącemu nieopodal biurka feniksowi. Najwidoczniej był do podobnych wydarzeń przyzwyczajony. – Salazar obudził mnie, mówiąc, że masz jakieś ważne wiadomości. Prawdę mówiąc, muszą one być rzeczywiście niezwykłej wagi, gdyż wątpię, aby w innym przypadku Salazar się u mnie pojawił. Ma głęboki uraz do Gryfonów.
- Z tego co mi wiadomo, w pełni uzasadniony – zauważył Harry, z niejaką satysfakcją dostrzegając zdziwienie dyrektora. A więc wszystkowiedzący Dumbledore nie wie o wszystkim! – Ale to prawda, to co mam do przekazania jest niezwykłej wagi… i może wiele zmienić.
To sprawiło, że dyrektor spoważniał. Gestem zaprosił Harry, aby usiadł i jednym ruchem różdżki przywołał tacę z gorącą herbatą. Harry bynajmniej nią nie wzgardził, czując, jak przyjemne ciepło napoju rozlewa się po całym ciele, kojąc ciągle napięte mięśnie.
- A więc, Harry, co się stało?
I Harry mu powiedział. Dyrektor słuchał go uważnie, ale po wyrazie jego twarzy i po tym, jak się on zmieniał, widać było, iż jest zaniepokojony. Człowiek, który przeżył już nie jedno w swoim długim życiu, z jednej strony w pewien sposób jest przygotowany na kolejne problemy, z drugiej ma przemożną nadzieję uniknięcia ich. W chwili, gdy dowiedział się o sednie tej nocnej wizyty, po raz pierwszy dało się po nim zauważyć jego starość i zmęczenie. Błękitne oczy straciły swój blask.
Kiedy Harry skończył, dyrektor podniósł się, z wyraźnym trudem. Podszedł do kominka i szybko wezwał do siebie Syriusza, Remusa, Snape’a i profesor McGonagall. Harry nie do końca rozumiał, czemu akurat ich, ale najwidoczniej dyrektor miał ku temu powód. Wezwani zjawili się szybko. Prawdę mówiąc, nadzwyczaj szybko, jeśli biorąc pod uwagę, że był środek nocy.
- Co się stało, Albusie? – spytała podenerwowana profesor McGonagall. Mimo, iż nie był to pierwszy raz, kiedy nagle wzywano ją w nocy, to jednak trudno było jej to zaakceptować. Mając już swoje lata, pragnęła spokoju, a nie życia w bezustannym zagrożeniu. Ten ciągły niepokój był męczący.
- I co tutaj robi Potter? – dodał Snape. – Zachciało ci się włóczyć po nocy?
Harry zerknął na niego z rezygnacją. Powoli zaczynał się przyzwyczajać do tego, iż Mistrz Eliksirów nie potrzebuje żadnego powodu, aby się do niego przyczepić. Zaczynał przypuszczać, że to po prostu było jakieś dziwne hobby profesora, który nie wiedział co ma robić w wolnym czasie.
- Odczep się od niego, Snape – warknął w jego obronie Syriusz, siadając razem z Remusem obok Harry’ego. – To że ty lubisz udawać nietoperza, nie znaczy, że każdemu w nocy się nudzi. Normalni ludzie śpią.
- Wystarczy, chłopcy – przerwał im Albus, nie chcąc, aby przerodziło się to w większą awanturę. Było późno i każdemu z nich przydałoby się jeszcze trochę snu. Zwłaszcza Harry’emu, któremu, pomimo niedawnego koszmaru, wyraźnie zaczynały kleić się oczy. Jak adrenalina trochę opadła, trudno było mu powstrzymać powracające zmęczenie. – Wieści, które mam wam do przekazania, bynajmniej nie są zabawne. I na pewien sposób tłumaczą również niektóre ostatnie wydarzenia i niepowodzenia.
- Co się stało, profesorze? – zapytał Remus z niepokojem w głosie.
- Dzisiejszej nocy pan Potter miał wizję o Voldemorcie.
Harry jęknął cicho, gdy spojrzenia wszystkich zebranych skupiły się na nim. Syriusz doskoczył do niego.
- Nic ci nie jest? – dopytywał się.
- Nie. Teraz już nie – wyznał Harry. – Tylko podczas snu i tuż po nim bolała mnie moja blizna. Później jednak się uspokoiła.
- To by wiele tłumaczyło, jak również potwierdzało moje przypuszczenia – westchnął ciężko Dumbledore. – Twoja blizna, Harry, nie jest zwykła. Źródło tej blizny tkwi w mrocznej mocy Ciemnego Pana i tym samym połączyła was.
- Czyli, że Mroczny Pan czuje to co ja? – zapytał z niedowierzaniem Harry.
- Wątpię. Do tego potrzebne są bardzo mocne, gwałtowne emocje. Tylko takie mają na tyle mocy, aby się przedrzeć do innego umysłu.
- Chyba, że będzie świadomy tego połączenia – zauważył chłodno Snape. – Lepiej by było dla Pottera, aby Ciemny Lord się o tym nie dowiedział. Przypuszczam, że nie byłoby dla niego trudnym opanowanie czyjegoś umysłu, zwłaszcza, gdy już istnieje połączenie.
- To niestety prawda – przyznał niechętnie Albus. Perspektywa opętania Harry’ego przez Voldemorta nie była zbyt przyjemna. A aż za dobrze zdawał sobie sprawę, do czego to może doprowadzić. – Prosiłbym cię zatem Harry, abyś od dnia dzisiejszego zaczął zachowywać wyjątkową ostrożność. Znasz może sztukę okulumencji?
- Niestety nie – przyznał Harry. – Ale jeśli chodzi o chronienie mojego umysłu, to mam swoje sposoby. Moja mama pokazała mi kilka sztuczek. Posiadając dość specyficzny dar przepowiadania przyszłości sama musiała się nauczyć panować nad swoim umysłem i go chronić, aby dar nie przejął nad nią kontroli. Co prawda, żaden z nas nie ma takiego daru, ale posiadamy dar magii, a ten też potrafi być niebezpieczny. Dlatego też mama dość wcześnie nauczyła nas specjalnych technik medytacyjnych, jak również zaklęć ochronnych.
- I to działa? – spytał z wyraźnym zaciekawieniem dyrektor.
- Całkiem dobrze. Kiedy w szkole sprawdzono moje umiejętności, dopiero wzmożony napór kilku magów przebrnął przez moją ochronę.
- Cieszę się, Harry. Ale i tak proszę cię o ostrożność i jakby coś było nie tak, od razu nam powiedz, dobrze?
- Obiecuję – rzekł Harry. – Sam już mam dość tych snów. To, co w nich widzę, nie jest przyjemne, a gdy się z nich przebudzę, to później nie jestem już w stanie zmrużyć oka. Wątpię, aby ktokolwiek mógł.
Siedzący w gabinecie nic na to nie odpowiedzieli. Jeżeli te sny miały swoje źródło w Mrocznym Lordzie, to doskonale wiedzieli, jakie okropieństwa muszą one zawierać. Lord nie słynął z litości. Wręcz przeciwnie, zdawał się czerpać swoją moc z jak największej ilości cierpienia. Tylko nieliczny przeżywali jego tortury.
Severus Snape z trudem powstrzymał dreszcze. To, co Potter widział w swych snach niewiele pewnie różniło się od tego, przez co sam przeszedł z ręki Lorda. Nie życzyłby tego najgorszemu wrogowi, nawet Potterowi. Zerknął na chłopaka i mimowolnie skrzywił się. Te wizje musiały być naprawdę żywiołowe, a połączenie z Mrocznym Panem mocne, gdyż dłonie chłopaka wciąż drżały. Severus aż za dobrze znał to drżenie; efekt zaklęcia cruciatus. Ileż to razy czuł on na sobie jego działanie? Mistrz eliksirów aczkolwiek niechętnie, ale musiał przyznać, iż zaczynał szanować tego chłopaka. Niewielu byłoby w stanie przebyć całą drogę do gabinetu Dumbledore’a, odczuwając skutki crucio.
- Ale wezwałem was tu z innego powodu – kontynuował Albus. – Harry doniósł mi o czymś, co jest bardzo niepokojące. W jego wizji na spotkaniu Śmierciożerców był Minister Knot.
- Co takiego?! – zakrzyknął Snape, podrywając się, zresztą tak jak i pozostali, ze swojego miejsca.
- To niemożliwe! Knot Śmierciożercą?! – niedowierzała Minerwa.
- Jesteś pewien, Harry? – Syriusz zwrócił się do Harry’ego.
- Niestety tak. Trudno go nie rozpoznać. Ten człowiek jest równie tchórzliwy, co oślizgły. Najgorszy rodzaj polityka, jakiego znam – stwierdził. – To był on, na pewno.
- To bardzo niepokojące wieści – zauważyła Minerwa. – Teraz już wiemy, czemu nasze ostatnie przedsięwzięcia się nie udawały.
- I dlaczego Ministerstwo tak długo nie chciało zaakceptować faktu, iż Mroczny Lord powrócił – przypomniał Remus. – Skoro na jego czele stoi Śmierciożerca, to właściwie jest ono przeciwko nam.
Snape westchnął przeciągle.
- Może to dziwne, ale nawet mnie to za bardzo nie dziwi – wyznał. – Wszyscy wiemy, że Knot jest głupcem i karierowiczem. Zrobiłby wszystko, aby dostać się do władzy. Nawet zaprzedać się Lordowi.
- Niestety, ale Snape ma rację – z niechęcią przyznał Syriusz. – Ten człowiek sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach. Aż za dobrze pamiętam z jakim uporem chciał mnie posłać do Azkabanu, nawet nie próbując załatwić mi procesu. Teraz jego postępowanie zaczyna mieć sens.
Zasępił się, przypominając sobie te straszne chwile tuż po śmierci James’a i Lily. Wszyscy myśleli, że to on ich zdradził i gdyby nie pomoc Dumbledore’a, to pewnie teraz gniłby w więzieniu. Jeśli w ogóle jeszcze byłby tego świadom.
- Musimy powiadomić wszystkich członków Zakonu – zawyrokował Albus. – Nie jest już bezpiecznie ufać komukolwiek z Ministerstwa, nie wiemy bowiem jak głęboko sięga ta zgnilizna.
- Obawiam się również, że Lucjusz może być w większym niebezpieczeństwie, niż sądzimy. Jeśli Knot coś powiedział, to przykrywka Lucjusza w każdej chwili może runąć.
Słysząc to, Harry drgnął. Lucjusz. Czy to nie tak miała na imię miłość Sakio? Jeśli tak, to musiał o tym donieść bratu, miał w końcu prawo wiedzieć co się dzieje. Zwłaszcza, że znając swego brata, domyślał się, że już dość mocno się w całą sprawę zaangażował. Taki już po prostu był, jak się zakochiwał, to od razu na poważnie.
- Masz rację, Severusie – westchnął ciężko Albus. Znając mistrza eliksirów tyle lat, dobrze wiedział, iż pod tą maską opanowania, mężczyzna odczuwa wielki niepokój o przyjaciela. – Jak najszybciej powiadom go o naszym odkryciu. Niech uważa i nikomu nie ufa.
- Lucjusz i bez tego nikomu nie ufa – mruknął Severus i Albus nie potrafił się na to nie uśmiechnąć. Wszyscy Ślizgoni, którzy byli mu bliscy, mieli paranoję.
- Pozostaje też kwestia pokazu. Z tego co powiedział mi Harry, razem z Knotem ma się na nim pojawić kilkoro Śmierciożerców, aby zapewnić powodzenie ataku. Chyba nie muszę mówić, iż przy takim obrocie spraw, pokaz ten nie będzie bezpieczny.
- Uważam, że pan Potter nie powinien brać w nim udziału – stwierdziła profesor McGonagall. – To jest dla niego zbyt niebezpieczne.
- Nie zamierzam siedzieć tutaj, podczas gdy moja rodzina jest zagrożona! – oburzył się Harry, podrywając z fotela. Jak w ogóle można było coś takiego zaproponować?! – Kojiro jest już powiadomiony o zagrożeniu. Do dnia pokazu sprowadzi więcej ludzi ze swojego klanu, a mogę was zapewnić, że bardziej ufam im, niż tym waszym aurorom. Poza tym umiem zadbać o siebie. A jeśli istnieje jakieś niebezpieczeństwo, to moje miejsce jest przy rodzinie, a nie z dala od niej.
Remus podszedł do niego i łagodnie położył dłonie na jego ramionach, chcąc go uspokoić. Rozumiał Harry’ego. Też by za wszelką cenę bronił swojej rodziny, gdyby była ona zagrożona… i gdyby ją jeszcze posiadał. Jego rodzice zawsze byli przy nim i wspierali go w jego przekleństwie. Nigdy nie traktowali go jak potwora, nie odsunęli go, nie porzucili, mimo iż nie raz z jego powodu sami doświadczali wielu niesprawiedliwości. Świat czarodziejów bynajmniej nie był tak tolerancyjny, jak to na co dzień mówiono. Jego rodzice jednak zawsze, na przekór wszystkim dookoła, byli przy nim, do samego końca się go nie wyrzekli. I za to będzie im do końca swego życia wdzięczny.
Teraz, gdy już nie było ich przy nim, zdarzały się dni, gdy potwornie za nimi tęsknił. Brakowało mu ich i na miejscu Harry’ego też by tak zareagował.
- Spokojnie, Harry – rzekł uspokajająco. – Nikt nie neguje twego miejsca przy rodzinie. Sam chciałbym być ze swoją, gdybym wiedział, że grozi jej niebezpieczeństwo. – Harry spojrzał na niego, a widząc w jego obliczu szczerość, rozluźnił się nieco. – Chcemy jedynie, abyś ty też był bezpieczny.
- Jesteś jeszcze dzieckiem, panie Potter – przypomniała mu McGonagall, najwidoczniej nie zamierzając skapitulować. Harry musiał przyznać, iż profesorem była wspaniałym, ale czasami po prostu nie chciała dopuścić do siebie faktu, iż może się mylić. – Dziecko trzeba chronić. Jego miejsce jest w szkole, a nie na polu bitwy, a zazwyczaj tym właśnie kończą się ataki Śmierciożerców.
Remus zgrzytnął. To nie były odpowiednie słowa i niemal natychmiast poczuł, jak Harry znowu napina mięśnie.
- Dziwnie to brzmi, zwłaszcza, że tak niedawno zrobilibyście wszystko, abym powrócił do waszego świata i walczył za waszą sprawę – prychnął chłopak. – Z jednej strony najchętniej zamknęlibyście mnie pewnie w złotej klatce, aby broń boże nic mi się nie stało. Ale jak tylko ten wasz Lord gdzieś się pojawi, to rzucilibyście mnie na niego, abym odwalił za was brudną robotę.
Minerwa popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Panie Potter, to wcale nie…
- Och, pani profesor, proszę! Wiem, czego oczekuje ode mnie ten wasz świat. Ale ja w każdej sytuacji postawię swoją rodzinę ponad wasze problemy z maniakalnymi mordercami. Rodzina jest dla mnie wszystkim i tylko jej bezpieczeństwo się dla mnie liczy.
- Rozumiemy to, Harry – wtrącił się Albus, uśmiechając łagodnie. – Masz cudowną rodzinę i nie dziwię ci się, że chcesz ją chronić. Dlatego nie proszę cię, abyś ją opuścił w potrzebie. Proszę cię tylko o to, abyś pozwolił nam sobie pomóc.
- To znaczy? – zapytał podejrzliwie Harry.
- Pomożemy w zapewnieniu bezpieczeństwa zarówno tobie i twojej rodzinie, jak i wystawie. Nie dziwię ci się, że nie ufasz naszemu Ministerstwu, tak samo jak nie ufasz nam. Nie masz powodów, aby ufać. Ale pozwól, aby ludzie którym ja powierzyłbym swoje życie, pomogli podczas wystawy.
Harry westchnął przeciągle, ponownie opadając na fotel. Był zmęczony, obolały i nie miał ochoty się kłócić.
- Taka decyzja należy do moich rodziców i Kojiro – rzekł. – Musiałby pan ich zapytać, czy się zgodzą. Zwłaszcza Kojiro, to on jest odpowiedzialny za ochronę.
- Dobrze. Skontaktuję się z nimi i zapytam czy się zgodzą – odparł dyrektor. – Zwłaszcza, że sytuacja ta dotyczy nas wszystkich. Tu chodzi zarówno o wasze bezpieczeństwo, jak i dobro całego świata czarodziejów. Nie możemy pozwolić, aby Knotowi się udało.
- W to, że mu się nie uda, to akurat nie wątpię – odezwał się nadzwyczaj spokojnie Snape. Od dłuższego czasu siedział w milczeniu, przysłuchując się rozmowie. Czuł niepokój, o Lucjusza, o to co się z nimi stanie. A jednocześnie gdzieś w głębi tliła się nadzieja, że może wreszcie los się odmieni na lepsze. Była najwyższa pora, aby wreszcie zaczęło się coś udawać, aby Mroczny Lord przestał wygrywać. Koniec, błogosławiony koniec, po raz pierwszy od wielu lat, wydawał się być na wyciągnięcie ręki. – Knot jest idiotą. Boję się jednak, że w swojej głupocie i z pomocą Śmierciożerców urządzi prawdziwą masakrę. Jest zdesperowany.
- Niestety to prawda – mruknął Harry. – Voldemort nie jest z niego zadowolony. To jest jego ostatnia szansa.
Powaga sytuacji zawisła w całym gabinecie.
- Czyli czekają nas duże zmiany – zauważył Syriusz.
- Oby na lepsze – dodał Remus.
- Możemy mieć tylko nadzieję – westchnął Dumbledore. – Pora działać. Noc jeszcze długa, ale wieści są nie cierpiące zwłoki. Muszę powiadomić wszystkich naszych przyjaciół i sprzymierzeńców. Minerwo, pomożesz mi?
- Nawet nie musisz prosić, Albusie.
Stary czarodziej uśmiechnął się lekko. Kochana Minerwa, na nią zawsze mógł liczyć.
- Dobrze. Severusie, ty powiadom Lucjusza. Jak również, przygotuj eliksiry uzdrawiające. Jeśli nie będą potrzebne, to dobrze, ale lepiej abyśmy byli przygotowani.
- Zaraz się za to wezmę – powiedział krótko Snape.
- Do wystawy mamy niecałe dwa tygodnie. To niewiele czasu, ale postaramy się przygotować jak najlepiej możemy. Na razie też musimy utrzymać to wszystko w tajemnicy. Panika jest nam niepotrzebna i może doprowadzić do tragedii. Choć pewnie i tak w końcu nie uda nam się jej uniknąć. Ludzie rzadko ze spokojem przyjmują wiadomość o zdradzie własnych władz. – Odetchnął ciężko. Sen całkiem go opuścił i Albus zdawał sobie sprawę, iż tej nocy już pewnie nie zazna odpoczynku. – Syriuszu, Remusie, odprowadźcie proszę Harry’ego. Powinieneś, chłopcze, trochę odpocząć.
- Spróbuję, choć wątpię, abym zasnął – rzekł Harry, podnosząc się i kierując do drzwi. Syriusz podążył za nim, ale gdy Remus też chciał odejść, Severus nieoczekiwanie go zatrzymał. Wilkołak spojrzał na niego zdziwiony, a jego zaskoczenie było jeszcze większe, gdy mistrz eliksirów wręczył mu fiolkę.
- Daj to Potterowi – polecił. – Jeśli dobrze przypuszczam, to podczas wizji poczuł na sobie crucio.
Złociste oczy rozszerzyły się w przerażeniu.
- Aż za dobrze znam jego efekty i rozpoznam je w każdej sytuacji. Jeśli nic się nie zrobi, pozostaną trwałe uszkodzenia. A możesz mi wierzyć, nie są one zbyt przyjemne – to ostatnie powiedział z nieznacznym skrzywieniem się. Remus nie był idiotą. Może nie przepadali z Severusem za sobą nawzajem, ale szanował go i znał na tyle, aby wiedzieć, że mówi poważnie.
- Harry na pewno będzie ci wdzięczny – powiedział z łagodnym uśmiechem, chowając fiolkę do kieszeni. Nie raz słyszał, że jest najprawdopodobniej najłagodniejszym wilkołakiem jakiego kiedykolwiek stworzono. Ale to właśnie był cały on. Rzadko kiedy się denerwował, ale jeśli już do tego dochodziło, to każdy mądry uciekał w pośpiechu. W gniewie wilk wychodził na powierzchnię i nawet samokontrola Remusa nie była w stanie go opanować, dopóki nie zaspokoił swego gniewu.
Snape prychnął obruszony.
- Nie robię tego dla Pottera.
- Mnie nie musisz się tłumaczyć, Severusie. Doskonale rozumiem – odpowiedział enigmatycznie Remus, po czym z cichym „Dobrej Nocy”, opuścił gabinet.
Severus spoglądał za nim z szeroko otwartymi ustami. Co to niby miało znaczyć? Czyżby… Czyżby Lupin się czegoś domyślał?! Szlag by to! Czy ten kudłacz zawsze musi… Niekiedy jest gorszy od samego Dumbledore’a!
A może po prostu widać, że ja… że Potter… Niech to wszystko szlag trafi!!!
- Severusie, stało się coś? – zapytał zmartwionym głosem Albus. Stojący przez dłuższą chwilę w bezruchu Severus, w dodatku z nieobecnym wzrokiem i zszokowanym wyrazem twarzy, nie był czymś, co uspakajało, bądź co widziało się na co dzień. – Dobrze się czujesz?
Severus otrząsnął się i spojrzał na dyrektora i jego zastępczynię. Trudno mu było to przyznać, ale czuł się trochę głupio. Mimo iż ta dwójka była dla niego jak rodzina, to jednak nie wyobrażał sobie mówienia im pewnych rzeczy. Zwłaszcza takich, których sam nie potrafił zrozumieć.
- Tak… - wykrztusił niewyraźnie. – Pójdę już…
Albus i Minerwa spoglądali za mistrzem eliksirów wyraźnie zdezorientowani.
- Czy tylko ja mam wrażenie, że coś tu jest nie tak? – spytała Minerwa, powoli zwracając swój wzrok na dyrektora. Stary czarodziej westchnął ciężko.
- Nie tylko ty, moja droga. Nie tylko ty. Ale na razie możemy jedynie obserwować i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
- A będzie dobrze, Albusie? – głos Minerwy był cichy i czuć było w nim zarówno nadzieję, jak i strach. Albus spojrzał na swoją przyjaciółkę, partnerkę i najlepszą profesor transmutacji, jakiej mógłby sobie zażyczyć. Była dla niego wszystkim, zarówno w dobrych, jak i mrocznych czasach. Jeśli na kogoś mógł liczyć zawsze i bez jakiejkolwiek obawy, to właśnie tym kimś była Minerwa. Nigdy go nie opuściła, mimo iż wiedział, że ciągle ma żal. Gdyby mógł cofnąć czas, to na pewno tamtego pamiętnego dnia nie odtrąciłby tego, co ich łączyło. Wtedy myślał, że robi to dla jej dobra, ochrania ją przed wszelkim niebezpieczeństwem, teraz jednak już wiedział, iż uczynił to jedynie ze strachu i tchórzostwa. Tak, on, Albus Dumbledore bał się wtedy związać z kimkolwiek. A Minerwa była zbyt dumną czarownicą, aby ponownie poruszyć tą kwestię. I tak, krążyli wokół siebie, niczym ćmy wokół płomienia, bojąc się sparzyć, ale jednocześnie nie potrafiąc zrezygnować.
Ujął jej dłoń i delikatnie musnął ustami, z zadowoleniem dostrzegając słaby rumieniec na niestety już nie młodych policzkach.
- To wie jedynie sam Merlin.

--o0o--

Harry zszedł powoli po schodach z gabinetu na korytarz. Oczy same mu się kleiły i z trudem powstrzymywał kolejne ziewnięcia. Trochę się temu dziwił, gdyż zazwyczaj po koszmarze nie czuł zmęczenia. A tymczasem teraz nie miał najmniejszej wątpliwości, iż byłby w stanie zasnąć tu i teraz.
- Może jednak jeszcze uda mi się dzisiaj przespać – westchnął ni to sam do siebie, ni to do idącego obok Syriusza. – Ale i tak wątpię, czy będę zdolny do życia.
- Wątpię, Harry – odezwał się Remus, dochodząc do nich przyspieszonym krokiem. – To nie był pierwszy taki koszmar, prawda? – Harry zaprzeczył niechętnie. – I za każdym razem rezultaty były podobne?
- Tak, niestety – jęknął chłopak.
- Co się stało, Remy?
Wilkołak spojrzał na swojego towarzysza.
- Harry poddany był cruciatusowi.
- CO TAKIEGO?! – wrzasnął Syriusz. Pobladł i z niedowierzaniem zmierzył swojego chrześniaka. – Czy to prawda?
- Chyba tak – mruknął Harry, po raz kolejny tłumiąc ziewnięcie. Z miernym skutkiem. – Nie znam tego zaklęcia, nigdy nie słyszałem…
- I obyś więcej nie słyszał – stwierdził stanowczo Syriusz i w następnej chwili, nie zważając na szok i sprzeciwy Harry’ego, uniósł go w ramiona.
- Syriuszu! Postaw mnie, nic mi nie jest!
- Nic ci nie będzie dopiero wtedy, gdy się porządnie wyśpisz i najlepiej, jakbyś wziął antidotum. Snape powinien mieć go trochę – zripostował czarodziej. Swoich kroków bynajmniej nie skierował do pokoju Harry’ego, lecz do własnych komnat. Doskonale wiedział, że z crucio nie ma żartów. Zwłaszcza, gdy jest się poddawany jemu więcej niż raz. Uszkodzenia nerwowe mogą być nieodwracalne, nie mówiąc już o szaleństwie, w jakie człowiek może popaść. On i Remus stracili w ten sposób już kilkoro przyjaciół i ze wszystkich sił wolałby, aby Harry tego grona nie powiększył.
- Severus już mi je dał – poinformował Remus. – Jak zwykle dostrzegł efekty prędzej niż my.
- Sam nie raz odczuwał je na własnej skórze – mruknął niechętnie Syriusz. – I jest to jedyna rzecz, za którą go szanuję. Nie wiem czy ja bym był w stanie tyle znieść.
- Nie omieszkam mu o tym wspomnieć – zachichotał Remus.
- Ani mi się waż!! – krzyknął Syriusz, mimowolnie rumieniąc się. Przyspieszył kroku, a Remus, z wyraźnym rozbawieniem w złocistych oczach, podążył za nim. Harry natomiast rozglądał się zaskoczony.
- Czemu idziemy do was? – spytał. – Mój pokój jest w przeciwną stronę.
- Dzisiaj będziesz nocował u nas; mamy wolną jedną sypialnię – odparł Remus. – Po crucio lepiej nie być samemu. To wredne zaklęcie. Nawet jakiś czas później potrafi dawać się we znaki.
- Nie chcę wam przeszkadzać…
- Nie przeszkadzasz! I nawet tak nie myśl! – przerwał mu Syriusz. – Już ci kiedyś mówiliśmy, że nasze pokoje zawsze są dla ciebie otwarte. Poza tym, plułbym sobie w brodę, gdybym zostawił cię teraz samego. Jesteś moim chrześniakiem i twoje dobro leży mi na sercu, i nie jest to kwestia dyskusyjna, rozumiemy się? – westchnął przeciągle. – Nie mówiąc już o tym, iż twoi rodzice by mi nigdy nie wybaczyli, gdybym się tobą nie zaopiekował.
Kiedy doszli już na miejsce, Syriusz położył Harry’ego na łóżku, znajdującym się w drugiej sypialni. Nie była ona tak duża, jak pierwsza, ale i tak przedstawiała się imponująco. Jak wszystko w tym zamku.
- Rozumiem, że tutaj śpisz, gdy się pokłócisz z Remusem – stwierdził z przekąsem Harry. Remus nie wytrzymał tym razem i wybuchnął śmiechem, podczas gdy Syriusz spoglądał na swojego chrześniaka z niedowierzaniem. – Przypuszczam, że tu jest wygodniej niż na kanapie.
- Ty nie bądź taki przemądrzały! – odciął się Syriusz.
- Daj spokój, kochanie. Przecież Harry żartuje – rzekł Remus, delikatnie cmokając mężczyznę w policzek, tak żeby go uspokoić. Wyjął z kieszeni fiolkę z eliksirem i podał ją Harry’emu. – Wypij to. Powinno pomóc na pocruciatusowe skurcze mięśni, jak również pozwolić ci się trochę jeszcze przespać.
Harry bez słowa wychylił fiolkę, ale nie udało mu się powstrzymać grymasu obrzydzenia, gdy już ją odstawił.
- Paskudztwo – jęknął, wykrzywiając się.
- Tak, wszystkie mikstury Snape’a są paskudne – przyznał Syriusz ze współczuciem w głosie. Sam nie raz musiał znosić ohydny smak eliksirów i nie raz się zastanawiał czy przypadkiem, zamiast pomóc, nie mają one na celu przypomnienia cierpiącemu, że może być jeszcze gorzej. – Ten facet zdaje się być kompletnie pozbawiony dobrego smaku.
- Moja matka zawsze mi powtarzała, że dobre lekarstwo nie jest słodkie – odpowiedział spokojnie Remus. Otulił Harry’ego kołdrą, z zadowoleniem dostrzegając, iż powieki chłopca stają się coraz cięższe i coraz trudniej przychodzi mu utrzymanie ich otwartymi. – Śpij dobrze, Harry. W razie co, zawołaj nas, będziemy niedaleko.
- Mhmm… - nadeszła słaba odpowiedź i Harry już spał, otulony ciepłą kołdrą i ukojony eliksirem.
Widząc to, Syriusz uśmiechnął się nieznacznie. Przez te wszystkie lata zastanawiał się, jakby to było móc kłaść Harry’ego do snu i budzić go co rano. Nie pragnął wiele, ot, zwyczajne, proste życie. Teraz więc, gdy spoglądał na pogrążoną we śnie sylwetkę chłopaka, naszło go jednocześnie i rozczulenie i zazdrość, iż ktoś inny, a nie on, był świadkiem jego dzieciństwa. Zabrano im to i nikt już nie był w stanie tego zwrócić.
- Wygląda tak słodko kiedy śpi – szepnął czule. – Kiedy tak na niego patrzę, to coraz trudniej mogę dostrzec w nim James’a. Znacznie więcej w nim Lily, jej wspaniałomyślności, tolerancji i wrodzonej mądrości. – Westchnął przeciągle, podnosząc się z łóżka. – Sądziłem, że mój Harry powinien być żartownisiem i takim samym lekkoduchem jak my w młodości, że tylko wtedy będzie dobrze. A tymczasem znacznie bardziej wolę go takim, jakim jest.
- Nie chciałbyś, aby popełnił te same błędy co ty – stwierdził spokojnie Remus, a Syriusz jedynie w milczeniu przytaknął. Jego młodość nie była czysta, ale wtedy uważał, że to właśnie należy robić, szaleć i niczym ani nikim się nie przejmować. Obecnie wstydził się ponad połowy rzeczy, których wtedy się dopuścił.

--o0o--

Harry budził się powoli, delektując tym przyjemnym stanem na granicy snu i rzeczywistości. Łóżko było miękkie i ciepłe, a słońce, jeśli nawet świeciło, nie było w stanie przejść przez grube zasłony. Poza tym po raz pierwszy od tygodni nie czuł się obolały i wykończony. Nawet ostatni koszmar nie pozostawił po sobie żadnych bólów, a jedynie nieprzyjemne wspomnienia.
Ziewnąwszy szeroko, zaczął się przeciągać, niczym zadowolony z siebie kot. Otworzywszy oczy i rozejrzawszy się po pokoju, uśmiechnął się leniwie. Na fotelu przy posłaniu leżał jego skrzętnie złożony mundurek, a na nim samotna kartka. Sięgnął po nią, nie wstając z łóżka.

Dzień dobry, Harry!
Mamy nadzieję, że dobrze spałeś. My już poszliśmy (niestety) na zajęcia. Nie budziliśmy cię, gdyż doszliśmy do wniosku, że po wczorajszej nocy zasłużyłeś sobie na odpoczynek. (Szczęściarz!!!) Profesor Dumbledore też się z tym zgodził, więc się nie obawiaj, twoja nieobecność na dzisiejszych zajęciach będzie usprawiedliwiona.
Poprosiliśmy skrzaty, aby przyniosły ci twoje rzeczy. Raczej wątpliwe, abyś chciał w świetle dnia paradować w piżamie i szlafroku po korytarzach szkoły. Niczym się nie przejmuj i do zobaczenia na obiedzie (do tego czasu chyba się już obudzisz, co?!).
Syriusz i Remus

Harry roześmiał się. Będzie musiał podziękować im za przezorność co do jego ubioru. Ostatnią rzeczą, jakiej by chciał, to skompromitować się przed całą szkołą. Wystarczyły mu te plotki o nim, które już wokoło krążyły, nowych nie potrzebował.
Zsunął się z łóżka i sięgnąwszy po rzeczy, skierował się do łazienki. Kolejną osobą, której musiał podziękować przy obiedzie, będzie profesor Snape. Nie był w stanie zaprzeczyć, iż mężczyzna ten był oschły i nieprzyjemny, nie mówiąc już o tym, iż mocno irytujący, ale żadną miarą nie mógł negować jego zdolności w warzeniu eliksirów. Był prawdziwym mistrzem. Po jednej fiolce sporządzonego przez niego eliksiru nie dość, że przespał nieprzerwanie resztę nocy i prawie pół dnia, to jeszcze nie czuł żadnych bólów mięśni, jakie zazwyczaj odczuwał po tych paskudnych koszmarach.
- Gdyby jeszcze był milszy – westchnął ciężko, odkręcając wodę w prysznicu. – Trochę pracy i odpowiednie podejście, a mogę się założyć, że byłby bardzo… interesującym mężczyzną. Oj, Harry, jesteś beznadziejny. Daj sobie lepiej spokój.
Zrezygnowany, zaczął się mechanicznie myć, myślami jednak będąc w podziemiach szkoły, razem z ich władcą. Ciekawe co teraz robił. Pewnie prowadził lekcję, męcząc się z uczniami. Nie był materiałem na nauczyciela, nie miał do tego cierpliwości i od razu dawało się to wyczuć. Jednakże było w nim coś, co pomimo całego chłodu i wrednego charakteru, urzekało. Przynajmniej Harry’ego. W tej jego wysokiej, obleczonej w czerń sylwetce była jakaś tajemniczość. Falujące wokół niego szaty, gdy szybkim krokiem przemierzał szkolne korytarze, zdawały się skutecznie chronić przed światem zewnętrznym wszelkie tajemnice Mistrza Eliksirów. I te jego oczy! Czarne, nieprzebyte, niczym dwie studnie mrocznej duszy. Duszy, w której szczupłych, zręcznych dłoniach nie raz złożona była pewnie decyzja co do czyjegoś życia lub śmierci. Cóżby w tej chwili Harry dał, aby móc poczuć je na swoim ciele.
Z przeciągłym jękiem oparł się o ścianę. To nie było sprawiedliwe. Ani jedno spotkanie z profesorem Snapem nie było miłe, a mimo to właśnie o nim myślał teraz, gdy jego nastoletnie ciało domagało się ukojenia. Mroczny upadły anioł prześladował jego myśli, a jego głęboki głos rozbrzmiewał mu echem po głowie, wywołując przyjemny dreszcz całego ciała.
To było beznadziejne zauroczenie.
Z ciężkim westchnieniem dokończył się myć. Mimo iż chwilowo ulżył ciału, to jednak głód ten został zaspokojony tylko tymczasowo. Z niejakim przerażeniem zauważył, iż coraz mocniej popadał ten w swoisty obłęd pozbawiony drogi ucieczki. Jedno spojrzenie na Snape’a, jedno słowo wypowiedziane z jego ust, a Harry już czuł pod skórą tą przyjemną truciznę.
Niedawno przecież prosił Sakio, aby uważał na swoje serce, a tymczasem sam coraz bardziej potrzebował pomocy, zanim całkiem popadnie w obłęd.
Szybko się ubrał, włosy jednak zostawiając rozpuszczone. Nie były jeszcze suche, więc nie widział potrzeby w związywaniu ich. Na starym zegarze w salonie wybiła właśnie 13, więc obiad się rozpoczął.
- Jak się pospieszę, to jeszcze zdążę coś zjeść – mruknął i wybiegł z profesorskich komnat. Dobiegając do Wielkiej Sali z zadowoleniem zauważył, że jego kondycja nic nie straciła. Wciąż przebiegał taki dystans nawet bez zadyszki.
Wszedł przez otwarte szeroko drzwi i nie rozglądając się na boki, ruszył ku głównemu stołowi. Musiał przyznać, iż był bardzo głodny.
- Hej, Harry, wyspałeś się? – przywitał go Remus.
- Tak, czuję się znacznie lepiej.
- Cieszę się, Harry – powiedział dyrektor z łagodnym uśmiechem na ustach. – Trochę nas wczoraj zaniepokoiłeś. Ale widać w twoim wieku, dobry sen jest lekarstwem na wszystko.
- Dobry sen i dobry eliksir – odparł Harry, zwracając się w stronę profesora Snape’a i próbując nie myśleć o niczym nieprzyzwoitym. – Dziękuję, profesorze. Pański eliksir naprawdę mi pomógł.
Jego słowa zaskoczyły Severusa. Spojrzał na chłopaka w taki sposób, iż od razu było wiadome, że nie spodziewał się od niego podziękowania. Potter nigdy by mu nie podziękował, nawet gdyby zawdzięczał mu życie.
Ale czy to jest jeszcze Potter?! – odezwał się cichy głos w jego głowie. Z coraz większym trudem Severus dostrzegał w tym młodym mężczyźnie jego ojca, James’a. Ani postawą, ani wyglądem, ani tym bardziej zachowaniem Harry go w ogóle nie przypominał.
- Proszę bardzo – odpowiedział cicho, jak gdyby nigdy nic wracając do posiłku. Dodał jednak po chwili. – Ale na drugi raz nie czekaj do ostatniej chwili z czymś takim. To nierozsądne.
- Obiecuję. – Harry uśmiechnął się. To były pierwsze nie-wrogie słowa, jakie usłyszał z ust mistrza eliksirów. I to właśnie one sprawiły, że mimowolnie w sercu chłopaka rozbłysła iskierka nadziei, iż może to jego zauroczenie nie jest takie beznadziejne, jak przypuszczał.
Usiadł na swoim stałym miejscu i nałożył sobie na talerz. Jedzenie w Hogwarcie było naprawdę wyśmienite, a skrzaty nie raz przechodziły wszelkie wyobrażenia. Jednakże do jednego nie mógł się przyzwyczaić, a mianowicie do soku dyniowego. Kompletnie mu on nie podchodził, a przez gardło z trudem przepływał. Już nie mógł się doczekać kolejnej wystawy, kiedy będzie mógł się napić czegoś normalnego.
Miał dzisiaj odpoczywać, a więc właśnie to zamierzał robić. Zresztą w planie i tak nie miał już tego dnia żadnych zajęć. Po posiłku szybko pobiegł do swojego pokoju.
- Harry! Witaj, chłopcze! – powitał go radośnie Salazar. – Już się o ciebie martwiłem. Nie wróciłeś w nocy.
- To prawda, miniona noc zakończyła się trochę inaczej niż planowałem – przyznał Harry, zaczynając się przebierać z mundurka w coś wygodniejszego. – Ale muszę przyznać, że wreszcie udało mi się trochę wypocząć. A eliksir profesora Snape’a pomógł na bóle.
- Miło słyszeć, że Severus ciągle jest mistrzem. Już myślałem, iż zmarnował swój talent ucząc tych ignorantów – prychnął zjadliwie. – Obecne młode pokolenie kompletnie nie docenia potęgi, jaką skrywa w sobie sztuka warzenia eliksirów. Naprawdę żałuję, że to nie on otworzył moją Komnatę. Znalazłby tam wiele przydatnych rzeczy.
- Jaką Komnatę? – zainteresował się Harry, zatrzymując się w połowie nakładania bluzy dresowej.
- To dla mnie wyjątkowe miejsce – wyszeptał z wyraźną nostalgią Salazar. – W nim odnajdywałem spokój, zawsze wtedy gdy mi go brakowało. Przez lata narosła wokół niego zła reputacja, ale w rzeczywistości tak naprawdę nikt niczego o nim nie wie.
- Każdy potrzebuje takie miejsca – zauważył Harry.
- To prawda – przyznał wiekowy czarodziej, po czym uśmiechnął się do chłopca. – Ale to nie rozmowa na teraz. Idź trochę odpocznij. Zasłużyłeś sobie na przerwę w nauce.
- Dobrze. Ale chciałbym jeszcze usłyszeć coś o tej Komnacie.
Harry sięgnął po laptopa i wyciągnąwszy z walizki piłkę, wybiegł z pokoju, zostawiając za sobą rozbawionego Salazara.
- ‘Oj, Shizir, z takiego dziedzica byłbym naprawdę dumny’ – odezwał się do swojego familiara.
- ‘To naprawdę niezwykły chłopiec’ – przyznał Shizir.
- ‘Tak, masz rację. I patrząc na niego, znowu odzywa się we mnie żal, iż los nie pozwolił mi mieć własnego dziecka. Może byłby właśnie taki, jak Harry.’
Shizir połaskotał językiem policzek przyjaciela, próbując dodać mu choć trochę otuchy. Jak nikt inny wiedział, jak Salazar cierpiał z powodu tej niesprawiedliwości. A ten idiota, Gryffindor, zamiast go pocieszać, tylko go pogrążył. Nie raz Shizir miał ochotę ugryźć tego idiotę, ale to by tylko przysporzyło smutku Salazarowi. Pomimo wszystko, czarodziej nadal go kochał.
- ‘Jego rodzice mogą być z niego naprawdę dumni.





ROZDZIAŁ 29


Harry z zadowoleniem znalazł sobie puste miejsce na wewnętrznym dziedzińcu szkoły. Widać uczniowie albo mieli jeszcze lekcje, albo odrabiali zadane prace domowe, więc na razie na korytarzach panował przyjemny spokój, a on miał chwilowo to miejsce tylko dla siebie.
Postawił laptopa na gzymsie i już po chwili z jego głośników popłynęła muzyka. Z szerokim uśmiechem zadowolenia, Harry zaczął do jej szybkiego rytmu podbijać rękoma piłkę. Brakowało mu tego. W Hogwarcie zdawali się w ogóle nie uprawiać żadnych sportów. No, jeśli nie licząc oczywiście quidditcha, na którego punkcie niemal cała populacja szkoły miała totalnego bzika. A jemu brakowało właśnie tego najzwyklejszego w świecie ruchu, oraz odrobiny międzyklasowej rywalizacji, na normalnym, zdrowym poziomie. Podczas gdy tutaj nawet przyjemność z uprawiania sportu była wypaczona przez chorą sytuację między Domami. Zupełnie, jakby cały sens gry, czyli najzwyklejsza w świecie zabawa, przestać się liczyć.
Trudno było mu się do tego przyzwyczaić, zważywszy, iż w Akademii niemal każda wolna chwila spędzana była na jakichś zajęciach, czy to sportowych, czy też innych, z czego wszyscy, bez względu na wiek i klasę czerpali wiele radości. Świat Akademii też miał swoje problemy i ciemne owce, tego Harry nie przeczył, ale jakoś był taki bardziej… żywy. W porównaniu z nim, Hogwart wydawał się strasznie ociężały i rozleniwiony. Mało komu tutaj chciało się robić coś ponad to, co nakazują mu profesorowie, a posłuchawszy uczniów można było dojść do wniosku, że znaczna też część uczniów niemal łaskę robi nauczycielom, że uczęszcza na ich wykłady. Jedni twierdzili, że to, co się uczą, nigdy im się do życia nie przyda, drudzy zaś uważali, iż wiedzą znacznie więcej niż sami profesorowie, a jeszcze inni to by po prostu siedli i nic nie robili, bo po co się mają męczyć. I miało to miejsce we wszystkich Domach, nawet w Rawenclawie, który przecież słynął z uzdolnionych i mądrych. Zupełnie tak, jakby wszyscy czarodzieje pogrążyli się w marazmie lub samozadowoleniu. Jesteśmy tak idealni, że nie musimy już nic robić.
Co niektórym przydałoby się kilka godzin z co niektórymi wykładowcami z Akademii. Szybko nauczyliby się pokory.
- Harry!
Na zawołanie, Harry przytrzymał piłkę, aby zwrócić się ku wchodzącej na podwórze Hermionie.
- Cześć!
- Nie było cię dzisiaj na zajęciach. Coś się stało?
- Nie, nic poważnego. Miałem trochę koszmarne sny, przez które prawie w ogóle nie zmrużyłem oka. Dlatego dostałem dzisiaj przykazanie, aby wypocząć – odparł. Wiedział, iż jego wytłumaczenie było co najmniej grubymi nićmi szyte, ale nie chciał niepokoić Hermiony. Znał ją od niedawna, ale zdążył już poznać na tyle, aby wiedzieć, iż dziewczyna wszystko bierze nazbyt poważnie i od razu się przejmuje. Dlatego też szybko skierował rozmowę na inne tory. – Mam jednak nadzieję, że użyczysz mi swoich zapisków z dzisiejszego dnia. Nie chciałbym stracić niczego ważnego.
- Oczywiście, że ci dam – zapewniła go lekko Hermiona. Niesione książki położyła obok laptopa Harry’ego. Uśmiechnęła się, zerknąwszy na działający odtwarzacz. Co prawda większości tytułów, które znajdowały się w jego playliście, nie kojarzyła, ale zdecydowanie nie były to piosenki świata czarodziejów. Inne brzmienie. Aż się chciało tańczyć. Odwróciła się z powrotem do Harry’ego. – Nie wiedziałem, że grywasz w siatkę.
- Trochę. Ale nie można mnie nazwać siatkarzem. Ot, po prostu lubię sobie czasami poodbijać – odparł. – Nie lubię bezczynności, a skoro nie ma tu nic innego do roboty poza nauką, to trzeba było sobie samemu zorganizować czas. W końcu nie samą nauką żyje człowiek, prawda?
- Niestety, nie znajdziesz tu żadnej z tak zwanych mugolskich dziedzin sportu. Oprócz quidditcha nie znają tu niczego innego.
- A ja akurat za quidditchem nie przepadam – wyznał Harry, na co Hermiona się roześmiała.
- Lepiej nie mów tego zbyt głośno, bo co niektórzy cię zakraczą. W tej szkole nie brakuje fanatyków tej gry.
- To mają problem, bo za fanatyzmem też nie przepadam – skwitował z przekąsem, wzbudzając jeszcze większe rozbawienie dziewczyny. – Poodbijasz ze mną? Samemu to trochę nudno.
- Chętnie! – Zdjęła wierzchnią szatę, aby było jej wygodnie. Mimo, iż była późna jesień, to jednak nie było jeszcze najzimniej, a szata by jedynie przeszkadzała w ruchu. – Ale proszę, bądź cierpliwy. Sport nie jest moją mocną stroną.
- Obiecuję, że będę delikatny – rzekł nonszalancko Harry, skłaniając się nieznacznie.
Grając między sobą nawet nie zauważyli, jak wokół dziedzińca zebrała się spora grupka uczniów i nie tylko. Zarówno muzyka, jak i tego typu gra, wzbudzały wśród nich wielkie zainteresowanie. Nie byli przyzwyczajeni do takiej prezentacji mugolskich zamiłowań w magicznej szkole. Nie mówiąc już o tym, iż większość z nich nawet nie wiedziała na co tak właściwie patrzy.
Stojącego pośród uczniów Rona, irytowało jednak co innego.
- Co ten bubek ma takiego, czego mi brakuje? – warknął. – Czemu Hermiona tak go lubi?
- Bo on nie traktuje jej jak przedmiot – odpowiedział mu nieoczekiwanie profesor Lupin. Ron spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Ja jej nie traktowałem jak przedmiot! – oburzył się, ale Remus jedynie się uśmiechnął.
- Ron, popatrz na nią. Ona się uśmiecha i co dziwniejsze, nie siedzi i nie uczy się, a najzwyczajniej w świecie bawi się. – Widząc pełen niezrozumienia wyraz twarzy chłopaka, westchnął i kontynuował. – Prawda jest taka, Ron, że z tobą Hermiona nie miała o czym mówić. Ona nie przepada za quidditchem, ani żartami, a ty o niczym innym nie chciałeś rozmawiać. Nie, nie zaprzeczaj, bo nie raz widziałem, jak się zachowywaliście. Ty nie próbowałeś jej zrozumieć, porozmawiać z nią o czymś co i ją by interesowała, dlatego Hermiona nauczyła się wyłączać. Ona się uczyła, a ty prowadziłeś swoje monologi. Czy nie tak?
- No cóż… - wydukał chłopak, czerwieniąc się płomiennie ze wstydu. Nigdy nie patrzał na to w ten sposób. Przecież ona zawsze zdawała się wiedzieć, pomimo ciągłego czytania, co się wokół niej dzieje. Przyzwyczaił się do tego, że Hermiona zawsze się czegoś uczy i traktował to, jak swoiste przyzwolenie; nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że może się najzwyczajniej w świecie nudzić w jego towarzystwie.
- Harry natomiast rozmawia z nią, naprawdę rozmawia. Poza tym nie traktuje jej jak ozdobę, którą można się chwalić. Dla niego jest przyjaciółką i świetną towarzyszką rozmów. Przy nim Hermiona się rozluźnia i jest po prostu sobą, zamiast na siłę dostosowywać się do innych. Wreszcie ma kogoś, kto ją rozumie, bo z tego co wiem, to w Gryffindorze raczej niewielu zna ją dobrze. Niby jest Ginny, ale ona ma także swoje koleżanki. No i jest Neville, ale w końcu to chłopak i twój kolega. A ty… Mówiąc szczerze, raczej marnie się starasz.
- Czyli powinienem z nią rozmawiać? – zapytał zaskoczony Ron. – To wszystko?
Remus westchnął z odrobiną rezygnacji.
- Jesteś jeszcze za młody, Ron, aby zrozumieć pewne sprawy. Ale pozwól, że powiem ci coś, co kiedyś sam usłyszałem od mojego ojca. Kobiety lubią być adorowane, doceniane i należy zawsze przypominać im, że się je kocha. Nawet mąż powinien zawsze traktować swoją partnerkę, nie jak żonę, a jak kochankę, o którą musi bezustannie zabiegać. Tylko wtedy zdobędziesz sobie przychylność kobiety i jej bezwarunkowe uczucie. Zresztą, co ja ci mówię. Wystarczy, że spojrzysz na swoich rodziców. Tyle lat po ślubie, a oni ciągle zachowują się jak nowożeńcy.
Ron jęknął. Ileż to razy czuł się zażenowany zachowaniem swoich rodziców i tym, iż okazywali sobie publicznie swoje uczucie. W ich wieku uważał, iż nie powinni się z tym obnosić, że to nie wypada. A tymczasem profesor Lupin mówił mu, że właśnie tak ma się zachowywać. Trudno było mu to zrozumieć. Zawsze brał za coś oczywistego, iż Hermiona jest jego dziewczyną; on miał swoich znajomych, a ona swoich, ale w końcowym rezultacie mówił o niej jak o swojej dziewczynie. Dopiero pojawienie się Harry’ego Pottera zrodziło w nim wątpliwości.
- Zrobisz z moją radą co zechcesz, Ron – rzekł w końcu profesor. – Ale na twoim miejscu, przemyślałbym wszystko dokładnie. Spróbuj na nowo pozyskać względy Hermiony. Zainteresuj się tym, jaka ona jest, a nie jaką ty byś chciał, aby była. Pokaż jej, że zależy ci na niej, a nie choćby na jej notatkach. Bo chyba zależy ci na niej, prawda?
- Oczywiście! Hermiona jest cudowną dziewczyną. Piękną, mądrą, z marzeniami na przyszłość i charakterem, którego nie jeden mógłby jej pozazdrościć. Może nie jestem tak mądry jak ona i nawet nie próbuję udawać, że wiem o czym ona niekiedy mówi, ale lubię patrzeć na nią, kiedy się uczy. Jest wtedy taka… Nie potrafię znieść myśli, iż mogłaby być z kimś innym.
- A więc powiedz jej to! – naciskał Remus. – Ron, jesteś dobrym chłopcem, masz serce na właściwym miejscu, ale musisz to udowodnić. Pokaż Hermionie, jak bardzo ci zależy.
- Nie wiem jak… Nie potrafię…
- Potrafisz, Ron. Ja to wiem i możesz mi wierzyć, że się nie mylę. Po prostu zastanów się poważnie. Poza tym będziesz miał niedługo okazję się wykazać.
- Jak to?
- Na Halloween urządzany będzie bal. Wykorzystaj tą okazję. Udowodnij na nim Hermionie, że jesteś jej godzien. Zdobądź jej serce. Może teraz jest na ciebie obrażona, ale mam wrażenie, że naprawdę by się ucieszyła, jakbyś to ty ją zaprosił na ten bal.
- Dziewczyny są kompletnie niezrozumiałe – mruknął przygnębiony Ron.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo – roześmiał się Lupin i z tymi słowy, odszedł w stronę Syriusza, kierującego się ku Harry’emu i Hermionie, zostawiając Rona samego z własnymi myślami.
- Wow, Hermiona! Ty się nie uczysz! – zauważył zszokowany Neville, także podchodząc do grającej pary. – To naprawdę niecodzienny widok.
Momentalnie dziewczyna się zarumieniła.
- Daj spokój, Neville. Zazwyczaj siedzę i się uczę, bo nie ma tu nic innego do roboty.
- Rozumiem cię. Mam ten sam problem, bo nikt nie rozumie mojego zamiłowania herbologią.
- Nie przejmuj się tym. Ważne, że to lubisz i jesteś w tym naprawdę dobry. Inni po prostu ci zazdroszczą, ot co!
- Może masz rację – przyznał z cieniem żalu w głosie, po czym zwrócił się do Harry’ego, wyciągając ku niemu rękę. – Nawet nie miałem ci jeszcze okazji podziękować za tamten ratunek na lekcji eliksirów. Gdyby nie ty, to znowu bym wysadził przynajmniej kociołek.
- Nie ma sprawy – odparł pogodnie Harry, ściskając zaoferowaną dłoń. – Zawsze do usług. Choć muszę ci szczerze powiedzieć, że raczej w tej dziedzinie nie osiągniesz zbyt wiele. Nie masz do tego serca, prawda?
Neville zarumienił się zakłopotany.
- Nigdy nie potrafiłem pojąć eliksirów. Hermiona nie raz próbowała mi to wytłumaczyć, ale mi to po prostu nie wchodziło do głowy. – po czym dodał, już znacznie lżejszym tonem. – Poza tym, chyba za bardzo lubię rośliny, aby być potem w stanie je „maltretować” nożem.
Hermiona i Harry roześmiali się.
- Bardzo prawdopodobne, Nev – przyznała dziewczyna.
- Nie martw się, nikt nie może być dobry we wszystkim – wyznał Harry. – Co prawda moja profesor od chemii i eliksirów jest całkiem inna od profesora Snape’a, ale i tak najbardziej lubię tą część lekcji, kiedy można się samemu pobawić. Zazwyczaj wtedy zlewamy wszystko do jednej próbówki. Mówię wam, piękne rzeczy nie raz wychodzą.
- Wolno wam?! – zapytali z niedowierzaniem zarówno Hermiona jak i Neville.
- No cóż, z tym przyzwoleniem to tak różnie bywa – stwierdził wymijająco Harry. – Ale ogólnie w Akademii panuje niepisana zasada: „Jak coś raz spróbujesz i się sparzysz, to drugi raz już lekkomyślnie tego nie zrobisz”. I w pełni się z tym zgadzam. Poza tym, nie raz przez takie właśnie niekontrolowane eksperymenty może dojść do wielkich odkryć.
- U profesora Snape’a to by nie przeszło – zawyrokował posępnie Neville. – A ja naprawdę się staram na jego zajęciach…
- Nie łam się, Neville. On może jest dobry w eliksirach, ale raczej wątpię, czy by wiedział, jak wyhodować choćby połowę ze składników, których do nich używa.
Podbił piłkę dolnym sposobem w stronę Hermiony.
- Wzbudzacie niezłe zainteresowanie – zauważył, zbliżający się do nich w towarzystwie Remusa, Syriusz. – Nikt tu nigdy nie widział gry w siatkę.
- Ich strata – odparł Harry, odbijając podanie Hermiony. – Siatka to bardzo przyjemna gra.
- A czy grasz w quidditcha? – zapytał się z zainteresowaniem w głosie Syriusz. James był rewelacyjnym szukającym, dlatego też było bardzo prawdopodobnym, iż talent ten także przeszedł na jego syna. A przynajmniej taką miał nadzieję.
- Przykro mi, ale jak już mówiłem Hermionie, akurat ta gra mnie nie pociąga – wyznał i niemal natychmiast wyraz twarzy Syriusza zapadł się nieco. Takiej odpowiedzi się nie spodziewał. – Jest dynamiczna i na pewno szczerze pasjonuje jej wielbicieli, ale jak dla mnie trochę za brutalna i niesprawiedliwa.
- Jak to niesprawiedliwa? – zdziwił się Neville.
Harry zatrzymał piłkę, powstrzymując się od kolejnego odbicia.
- W każdej grze zespołowej liczy się cała drużyna. Jedni są silniejsi inni słabsi, ale w końcowym rezultacie jeśli grają zespołowo, to mają duże szanse na wygraną. Tymczasem patrząc na quidditcha mam ogromne wrażenie, że tak naprawdę liczy się tylko szukający. Właściwie to drużyny mogłyby być jednoosobowe, wszyscy bowiem liczą jedynie na szukającego, a reszta grających jest jakby tłem, umilającym widzom czas, jaki jest potrzebny szukającym na schwytanie znicza. To właśnie, według mnie, jest niesprawiedliwe.
- No cóż, jak tak na to patrzeć, to rzeczywiście, jest w tym trochę racji – stwierdził po chwili namysłu Neville.
- Ale przecież Japonia ma drużyny quidditcha – zaoponował Syriusz.
- No jasne, że ma i to całkiem niezłe. To, że ja nie lubię tej gry jest tylko i wyłącznie moim zdaniem, a nie ogółu. Kwestia gustu.
- Czyli jest szansa, że przyjdziesz kibicować na najbliższym meczu? – zapytał Remus. – Będzie grał Gryffindor przeciwko Slytherinowi, więc raczej walka będzie zaciekła.
- Jasne, że przyjdę, w końcu zawsze ciekawie jest oglądać zmagania sportowe.
- Uf, ulżyło mi – westchnął dramatycznie Syriusz. – Już się bałem, że jesteś całkiem nastawiony anty do tej gry.
Z trudem jednak ukrywał zawód. Sam uwielbiał quidditcha. Razem z Jamesem zagrali nie jeden zacięty mecz i zawsze sądził, iż z Harrym będzie podobnie. Ileż to razy wyobrażał sobie, jak w prezencie daje mu nowy model miotły, który później wypróbowują. A tymczasem akurat ta dyscyplina zdawała się kompletnie nie interesować chłopaka.
- Harry, a czy twoja niechęć tyczy się również latania? – spytał nieoczekiwanie Remus. Też był zdziwiony słowami Harry’ego, dlatego też szukał innego wytłumaczenia, poza tym, które usłyszał od chłopaka.
- Nie – odpowiedział nieco zdziwiony Harry, po czym dodał nieco rozmarzonym tonem. – Uwielbiam latać. To jest cudowne uczucie, móc czuć tak cudowną wolność.
To wyraźnie uradowało Syriusza.
- A jaką masz miotłę?
- Nie mam żadnej. Nie potrzebuję miotły.
Tego już zupełnie nie potrafili zrozumieć, a Harry jakoś nie kwapił się z tłumaczeniem, dlatego też w rezultacie doszli do wniosku, iż po prostu używa którejś ze szkolnych mioteł. Nic innego bowiem nie przyszło im do głowy.
Tamtego dnia, kogoś jeszcze światopogląd zaczął się rozpadać. To już nie było lekkie zachwiane, gdyż teraz na jego fundamentach pojawiały się coraz większe pęknięcia.
Zza jednej z kolumn otaczających dziedziniec całej scenie przyglądał się Draco, nie potrafiąc stłumić rodzącej się w nim zazdrości. Jak to możliwe, że Harry-Święty-Potter mógł mieć szczęśliwe, radosne i beztroskie życie, podczas gdy on sam potrafił przypomnieć sobie zaledwie kilka chwil, w których mógł sobie pozwolić na okazanie takiej szczerej i lekkiej radości. I tu nie chodziło tylko o Pottera, ale również o całą jego rodzinę, będącą właśnie taką, jakiej Draco by pragnął. Przecież był Malfoyem, powinien mieć wszystko, co najlepsze i być obiektem zazdrości innych.
A więc czemu to on zazdrościł innym?
Nigdy by nie przypuszczał, iż będzie czegokolwiek zazdrościł Potterowi. Ale to właśnie Potter a nie on miał cudowną matkę. Nie tylko piękną, ale również łagodną i kochającą, a nie taką, która zwraca na ciebie uwagę tylko wtedy, gdy czegoś chce, albo gdy jest zła. To właśnie Potter, a nie on, miał wspaniałego ojca. Nie chłodnego arystokratę, który tylko go poucza, a troskliwego opiekuna i przyjaciela, na którego zawsze może liczyć i który by go obronił, nawet za cenę własnego życia.
To właśnie Potter miał rodzeństwo. Nigdy nie był sam, nie musiał dźwigać na swoich barkach całego dziedzictwa rodowego. Miał się z kim bawić, gdy był dzieckiem i z kim porozmawiać, gdy już dorósł. I tego mu chyba zazdrościł najbardziej, rodzeństwa.
Z tłumioną złością opuścił dziedziniec, kierując się w stronę podziemi. Był zły, to fakt, ale chyba bardziej niż zły, był rozżalony. To nie było sprawiedliwe! Czemu ktoś taki jak Potter, mógł zaznawać w życiu tyle miłości, a on o każdą odrobinę czułości musiał niemal żebrać, aby w końcowym rezultacie i tak nigdy jej nie otrzymać.
Niemal biegnąc, dotarł do drzwi komnat Severusa, bez wahania podając hasło. Nie chciał być teraz sam, potrzebował kogoś, nawet jeśli tylko na chwilę.
- Wujku Severusie! Jesteś tutaj?! – zawołał, mając nadzieję, że głos mu nie drżał. Malfoyowie przecież nie okazywali uczuć.
- Draco? Co ty tu… - zaczął Severus, wychodząc z prywatnego laboratorium. Nie oczekiwał dzisiaj wizyty chłopaka, ale gdy tylko spojrzał na jego młodą twarz, od razu wiedział, iż coś jest nie tak. Nigdy nie widział Draco płaczącego, nawet gdy był on małym chłopcem, ale w tej chwili jego stalowym oczom niewiele było potrzeba, aby pociekły z nich łzy. – Co się stało, na Merlina?!
Podbiegł do chłopaka i otaczając ramieniem, zaczął szukać przyczyny tego dziwnego zachowania, jakiejś rany lub klątwy spowodowanej rzuconym na niego zaklęciem. Ale Draco po prostu przylgnął do niego, oplatając ramionami w pasie i chowając twarz w jego czarną szatę.
- Draco, na litość boską, co się stało? – dopytywał się coraz bardziej zaniepokojony Severus. Już dawno temu przyzwyczaił się do tego, iż Draco stał się „rasowym” Malfoyem i nie okazywał uczuć. Z żalem to zaakceptował, pamiętając te chwile z dzieciństwa chłopaka, gdy to właśnie on był jedynym oparciem emocjonalnym dla swego chrześniaka.
- Nie chcę być sam – wyszeptał ledwo słyszalnie chłopak. – Nie chcę już być sam…
Severus spojrzał na niego zdziwiony.
- Przecież nie jesteś sam, Draco. Masz ojca i matkę. Masz również mnie…
- Nie o to mi chodzi! – krzyknął Draco, wyrywając się z jego objęć. Teraz już nie powstrzymywał łez i Severus, ku własnemu przerażeniu, dostrzegł jak jedna po drugiej spływają po bladych policzkach chłopaka. – Nie chcę już być Malfoyem! Nie chcę już być sam! Chcę być taki, jak inni! Chcę być szczęśliwy!!! – Spojrzał na Severusa błagalnie, po czym dodał już spokojniejszym i o wiele cichszym głosem. – Czy o tak wiele proszę?
Mistrz eliksirów westchnął ciężko, tłumiąc przekleństwa. Nie był zły na Draco, o nie. Był zły na cały świat, a zwłaszcza na rodziców chłopca i siebie samego. Już dawno ostrzegał Lucjusza, że coś podobnego może się wydarzyć, iż jego syn po prostu się załamie.
Powoli, ale stanowczo poprowadził chłopaka w stronę kominka i usadził go na jednym z foteli. Po chwili wręczył mu szklankę z odrobiną brandy. Co prawda wciąż był jego profesorem i nie powinien go rozpijać, ale w tej chwili miał wrażenie, że Draco potrzebuje czegoś mocniejszego. Sam usiadł naprzeciwko niego, cierpliwie czekając.
- Przyglądam się Potterowi i nie potrafię mu nie zazdrościć – zaczął wreszcie Draco, a jego głos był cichy i tylko odrobinę drżący. – Ale wiesz co jest najśmieszniejsze, wujku, że nie zazdroszczę mu tego iż jest Potterem, tylko tego, że ma wspaniałą rodzinę i beztroskie życie. Choć, co gorsza, tego ostatniego zazdroszczę niemal wszystkim szlamom w Hogwarcie. Czy zauważyłeś, że ich rodzice zawsze tak uczuciowo ich żegnają i witają na dworcu, przesyłają im w ciągu roku upominki. A ja mam szczęście, jeśli w ogóle ktoś mnie odprowadzi na pociąg, lub z niego odbierze, a o upominkach to nawet nie mam co marzyć. Listy od moich rodziców nigdy nie mówią mi, jak bardzo jestem kochany. Są ze mnie dumni, albo rozczarowani, zazwyczaj to drugie, ale nigdy nie ślą miłości. I jakoś tak do tej pory nie zauważałem, że coś jest nie tak. Sądziłem, że tak po prostu ma być, że tak wyglądają rodziny z wyższych sfer. Chłodne, nieprzystępne i kompletnie pozbawione uczuć. A tu pojawia się Potter i wszystko szlag trafia! – odetchnął głęboko, jakby nabierając sił na ciąg dalszy. – Ja słucham uważnie, o czym się mówi na korytarzach. W tym zamku trudno cokolwiek utrzymać w tajemnicy. Nawet profesorowie plotkują. Wiem, że ci adoptowani rodzice Pottera należą do japońskiej arystokracji. Wysoko ceniony dyplomata i była dama dworu. To z całą pewnością nie są zwykli ludzie, nawet jeśli nie są czarodziejami i niejeden tutejszy czarodziej czystej krwi mógłby się od nich wiele nauczyć pod względem kultury i ogłady. Najgorsze jest jednak to, że pomimo, iż należą do wyższych sfer, są całkiem inni… - Spojrzał na Severusa rozpaczliwie. – Zrobiłbym wszystko, aby moi rodzice byli tacy…
Severus upił duży łyk napoju z własnej szklanki, z zadowoleniem przyjmując lekkie palenie w przełyku. Bez względu na jego uczucia względem Pottera, musiał przyznać Draco rację, to była rodzina, jakiej mógłby życzyć swojemu chrześniakowi. Spotkał ich zaledwie parę razy, a do dłuższej rozmowy nawet nie doszło, ale Severus potrafił obserwować. Niewiele potrzebował czasu, aby pojąć, jak cała rodzina Sageshima jest ze sobą blisko zżyta. Na każdym kroku okazywali sobie uczucia, sprawiali radość najmniejszymi drobiazgami, troszczyli się o siebie nawzajem. On sam już dawno wyrósł z marzeń o własnej, kochającej się rodzinie, a mimo to widok Sageshima kłuł w jego serce bolesnym impulsem. Jak więc okropnie musiał się czuć Draco?
- Czemu jego rodzice go kochają, a moi tylko akceptują? Co zrobiłem źle? Czym sobie zasłużyłem…
- Nic nie zrobiłeś źle, Draco! – sprzeciwił się gwałtownie Severus. – I nawet nigdy tak nie myśl! Dziecko nigdy nie jest niczemu winne. Ech, Draco, chciałbym, aby odpowiedzi na twoje pytania były proste, ale niestety takimi nie są. Po części takie a nie inne zachowanie twoich rodziców, można tłumaczyć tym, iż sami też tak byli wychowywani i po prostu nie znają innej metody. Choć nie jest to tylko ich problem, gdyż większość rodzin czystej krwi zachowuje się podobnie. Ale możesz mi wierzyć, iż to naprawdę nie jest tak do końca prawdą. Znasz mnie, wiesz, że pochodzę z rodziny równie starej i arystokratycznej co twoja. Pewnie co nieco słyszałeś o „urokach” mojego dzieciństwa.
Draco przytaknął nieśmiało. Kilka razy udało mu się podsłuchać rozmowy jego ojca z Severusem i to, co dowiedział się o przeszłości ich obojga, nie było zbyt przyjemne. Zwłaszcza to, co dotyczyło Severusa.
- Mój ojciec, Marasmus, był, jest i do końca swych dni pozostanie wrednym draniem i sadystą. Już dawno przestałem nazywać go ojcem. Dla mnie jest potworem i gdyby ktoś go zabił, to pewnie z radości zatańczyłbym na jego grobie, nie uroniwszy nawet jednej łzy. Wychowywał mnie na modłę wielu rodzin czystej krwi. On nie chciał mieć dziecka, nie chciał go kochać, ani się z nim bawić. Jedyne czego pragnął, to miniaturowej kopii samego siebie i robił wszystko, aby to osiągnąć. Na jego nieszczęście, moja matka była całkiem inna. I to dzięki niej w dużej mierze, jestem dziś tym, kim jestem. Marasmus zranił mnie głęboko i są to rany, które pewnie nigdy się nie zabliźnią, ale matka dała mi na tyle siły i wiary w lepszą przyszłość, iż nie podporządkowałem się Marasmusowi. A przynajmniej nie na tyle, aby stać się równie bezdusznym potworem.
- Dlatego zdradziłeś Mrocznego Lorda? – zapytał Draco.
- Tak. Dla mnie on utożsamia to wszystko, czego nienawidziłem w Marasmusie. Zabija dla samej przyjemności zabijania, czerpie radość z oglądania cierpień innych. Obaj są sadystami, a tego w żaden sposób nie można usprawiedliwić. Tacy jak oni, nie mają prawa żyć! – Upił kolejny łyk alkoholu, dodając sobie odwagi i uspokajając głos. – Znosiłem służbę u Ciemnego Pana wystarczająco długo. Było mi łatwiej, wiedząc, iż każda dostarczana przeze mnie informacja pomaga w walce z nim. Ale nie wyobrażasz sobie, z jaką ulgą przyjąłem fakt, iż nie muszę już szpiegować. Gdyby jeszcze udało mi się pozbyć tego plugawego znamienia, byłbym naprawdę wolny.
- Ale matka zawsze opisywała to wszystko w takich chwalebnych barwach – zdziwił się szczerze Draco. – Niemal zawsze w jej słowach służba u Lorda jest szczytem marzeń każdego czarodzieja, że on to wszystko robi dla dobra społeczności i tylko głupcy go nie rozumieją.
Słysząc to, Severus nie potrafił powstrzymać oschłego śmiechu. Na Merlina, jakież naiwne były słowa Draco, syna jednego z najwyżej postawionych Śmierciożerców! Jeśli wszyscy młodzi rekruci byli tak właśnie zindoktrynowani, to Severus szczerze im współczuł, gdyż szok między opowieściami rodziców, a rzeczywistością musiał być dla nich potworny.
- Jeżeli byłoby to takie piękne, to czemu twój ojciec za każdym razem powraca ledwo żywy ze spotkania z Mrocznym Lordem? – spytał rzeczowo. – Nie, Draco, w tym nie ma niczego chwalebnego. Możesz mi nie wierzyć, w końcu jestem zdrajcą, ale nigdy cię nie okłamałem i teraz też tego nie robię. Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym losu ofiar Lorda. I nie chciałbym, abyś ty kiedykolwiek był celem jego tortur. Nie raz byłem świadkiem najokrutniejszych i najpodlejszych zbrodni, morderstw, tortur i gwałtów. Nie raz widziałem jak swoje własne sługi zabijał dla drobnego kaprysu. Rozdzierane rodziny, zmuszane do przyglądania się cierpieniom swoich bliskich. Nie, Draco, to nie jest wspaniałe, to jest potworne.
- Matka kłamała? – wydukał z niedowierzaniem Draco. Severus po raz kolejny sklął w myślach opieszałość Lucjusza. Jego przyjaciel już dawno powinien zareagować i najzwyczajniej w świecie odsunąć Narcyzę od Draco. A teraz, to właśnie Severus miał zniszczyć wszystko to, co chłopak uważał za prawdę.
- Możesz mi wierzyć, Narcyza nic nie robi bez powodu – zaczął powoli, uważnie dobierając słowa. – Poślubiła Lucjusza, widząc w tym doskonałą możliwość awansu społecznego. Rodzina Blacków może i wiekowa, zbyt mocno utożsamiana była z czarną magią, aby zajmować odpowiednio wysoko postawione stanowiska. Tymczasem Malfoyowie, mimo iż też raczej zaliczający się do mrocznej strony, zawsze stali wysoko w hierarchii społecznej. Do tego byli nieziemsko bogaci, a twoja matka jest próżną osobą, to chyba nawet ty zauważyłeś.
Draco przytaknął, choć wolałby, aby to nie była prawda. Zbyt często widywał swoją matkę strojącą fochy, bo krój sukni był niemodny, bo kolor do niej nie pasował, a biżuteria była za tania. Wydawała prawdziwą fortunę na wszystko, co ją otaczało. Albo jeśli widziała w tym jakiś interes. Severus miał rację, jego matka była najbardziej próżną osobą, jaką Draco kiedykolwiek spotkał.
- Przykro mi to mówić, gdyż wiem, że żadne dziecko nie chce podobnych rzeczy usłyszeć o swoich rodzicach, ale uważam, iż powinieneś znać prawdę – kontynuował Severus, starając się w taki sposób dobierać słowa, aby jeszcze bardziej nie wstrząsnąć chłopakiem. To, co zamierzał mu powiedzieć i tak będzie dla niego wystarczającym szokiem. – Widzisz, Draco, twoja matka bynajmniej nie była i nie jest wierna Lucjuszowi. Będąc fanatycznie oddaną Mrocznemu Panu, nie zawahała się ani chwili, gdy ten zaczął ją uwodzić. Długo nie musiał próbować, gdyż szybko mu uległa.
- I ojciec na to pozwolił?! – poderwał się z fotela. Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Wiedział, że jego matka nie była najczulszą osobą i bynajmniej zarówno ona jak i ojciec nie ukrywali faktu, iż się nie kochają. Ale żeby matka otwarcie zdradzała ojca, a ten się na to godził? Nie, w to Draco po prostu nie mógł uwierzyć
- A co niby twoim zdaniem miał zrobić? – warknął Severus. – Nie bądź głupcem, Draco. Nawet ty powinieneś wiedzieć, że Mrocznemu Panu się nie odmawia. Godząc się na bycie jego sługą, oddaje się mu również własną rodzinę. Często właśnie to rodzina ponosi karę za niepowodzenie Śmierciożercy. Wyobrażasz sobie, co by się mogło z tobą stać, gdyby Lucjusz się sprzeciwił? Zapewne już by cię dawno nie było wśród żywych. Twego ojca również.
- Ale… czemu się z nią w takim razie nie rozwiódł? Czemu to znosi?
- Lucjusz został zmuszony w swoim życiu do wielu wyżeczeń. Aby ciebie ochronić, gotów był nawet się upokorzyć. Ty możesz tego nie dostrzegać, ale on cię naprawdę kocha. Może nie okazuje tego tak, jakbyś tego chciał, ale nigdy nie wątp w jego miłość. To on tak naprawdę opiekował się tobą, gdy byłeś maleńki, gdyż Narcyza nie chciała mieć nic do czynienia z niechcianym niemowlęciem. Karmił cię, przebierał, robił dosłownie wszystko. To, co w innych rodach robią skrzaty domowe, robił przy tobie twój ojciec. Nawet nie wiesz z jakim trudem przychodziło mu zostawienie cię samego. Jednak bardzo rzadko dochodzi do rozwodów w czarodziejskich rodach. Nie muszę ci tłumaczyć, z jaką niechęcią są one przyjmowane. A ostatnią rzeczą jakiej chciał Lucjusz, to zła opinia o rodzinie i cała masa paskudnych plotek, które w takich chwilach zawsze się pojawiają. Dlatego też, zagryzł zęby i dalej udawał, że nic się nie stało. Ale możesz mi wierzyć, papiery rozwodowe od dawna leżą w jego biurku.
Severus cały czas obserwował Draco i z każdą chwilą jego twarz coraz bardziej wykrzywiał grymas niedowierzania. Ale gdzieś pod tym wszystkim tkwiło coś jeszcze. Gniew i rozżalenie. Całe jego życie, to co uznawał za oczywiste i łatwe do zrozumienia, nagle się rozpadło. Młody człowiek myśli, że wszystko na czym się opiera jest wieczne, niezmienne i nie do zniszczenia. Ogromnym szokiem jest, gdy wraz z wejściem w dorosłe życie okazuje się, że rodzice nie są nieomylni i nie zawsze wszystko wiedzą, że podstawy swojego światopoglądu mogą być oparte na błędach i kłamstwach. Czasami ten szok nie jest zbyt duży, ale zdarza się, tak jak teraz, gdy naprawdę trudno jest uwierzyć, iż rzeczywistość tak bardzo się różni od tego, w co się wierzyło.
- Nigdy nie sądziłem… Nie przypuszczałem… - wydukał Draco, opadając bezwładnie na fotel i skrywając twarz w dłoniach. – Zawsze sądziłem… miałem nadzieję… że może się nie kochają, ale chociaż szanują.
- Nawet na szacunek trzeba sobie zasłużyć, Draco – westchnął Severus.
- Ale czemu akurat moi rodzice? Czemu ja mam takiego pecha, że akurat moi rodzice muszą się nienawidzieć? To nie jest sprawiedliwe!
- Przykro mi to mówić, ale życie nie jest sprawiedliwe.
- A powinno być! – wybuchnął Draco. – W końcu jestem czarodziejem, w dodatku bogatym czarodziejem! Moje życie powinno być lekkie i przyjemne!
- Draco, nie bądź… - drzwi trzasnęły z hukiem i Severus dokończył już w pustym pokoju. - …naiwny. Pieniądze nie dają szczęścia, jeśli wcześniej go nie było.
Westchnął przeciągle, dopijając swój trunek. Takie właśnie są skutki ignorancji. Współczuł Lucjuszowi, gdyż to on będzie się musiał najmocniej tłumaczyć. Teraz, gdy Draco dowiedział się choć części prawdy, będzie chciał dociekać dalej, będzie próbował odnaleźć odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Przybył tu na granicy łez, a wybiegł już na pewno ze łzami w oczach, ale za to w znacznie bardziej wybuchowym nastroju.
Jeśli jednak te wiadomości wywołały taką eksplozję emocji, to co będzie, jak Draco wreszcie się dowie o prawdziwej roli Lucjusza w tej wojnie? Przerażająca perspektywa.





ROZDZIAŁ 30


Draco nie pobiegł daleko. Zaledwie minął jeden zakręt korytarza, a już cała energia go opuściła. Nie mówiąc już o tym, iż tak naprawdę nie miał dokąd uciekać. W całym tym przeklętym zamku nie miał ani jednego miejsca, gdzie mógłby się schować i po prostu pomyśleć. Osunął się po ścianie, kuląc w ciemnym zakamarku, skrywając się przed wzrokiem niepożądanych świadków swojego upadku. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek ujrzał go w takim rozdygotanym stanie. Jego reputacja ucierpiałaby bezpowrotnie.
Ale właściwie, po co on się przejmował reputacją? W tej chwili miał poważniejsze problemy. Nie co dzień bowiem słyszy się nieprzyjemną prawdę o własnych rodzicach, jak również o swojej ewentualnej przyszłości.
Na Merlina, ależ był wielkim głupcem. Tamten Japończyk miał rację. Chciał być traktowany jak dorosły, podczas gdy w rzeczywistości zachowywał się jak rozkapryszony bachor. Wierzył we wszystko, co matka mu wmawiała, ani razu nie kwestionując jej słów. Wierzył w cudowną bajkę. A przecież prawda leżała tuż przed nim. Jak coś mogło być chwalebnego, jeśli przynosiło cierpienie? Przecież ojciec był wiernym sługą Mrocznego Pana, zawsze wypełniał jego rozkazy i był na każde wezwanie. Czemu więc z każdego spotkania powracał na granicy śmierci? Jeżeli Lord własne sługi traktował w taki sposób, to co dopiero uczyniłby z resztą świata?!
Nie, ktoś kto nie szanuje swoich podwładnych, najstarszych i najbardziej prestiżowych rodów, nie może mieć na względzie dobra czarodziejów! Jak w ogóle mogli dopuścić, aby ich potęga tak podupadła? Jak mogli pozwolić, aby jeden człowiek, o którym właściwie nikt nic nie wiedział, poza tym, iż miał być dziedzicem Salazara Slytherina, tak nimi pomiatał? W tym momencie już pewnie większość służyła mu nie z szacunku, a jedynie ze strachu przed karą i tylko fanatycy byli z tego dumni.
Tacy fanatycy, jak jego własna matka.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu po plecach. Już nigdy nie będzie potrafił spojrzeć jej w twarz, nie czując przy tym obrzydzenia. Jak ona mogła? Tyle razy słyszał z jej ust, że mugole nie mają poczucia własnej godności, że są jak barbarzyńcy znajdujący się tylko o stopień wyżej od zwierząt. A tymczasem ona, arystokratka ze starego rodu, zachowała się podlej niż ci, których tak oczerniała, zdradzając świętość z jaką świat czarodziei traktował związek dwojga ludzi. Nie ważne, że ich małżeństwo było aranżowane, nie zmieniało to faktu, iż powinna na tyle szanować ojca, aby nigdy się na to nie przystać.
A ojciec musiał się na to godzić, chcąc zachować życie i rodzinę. Na Merlina, do czego to doszło, że Malfoy się aż tak upokarzał!
- Niech to wszystko szlag trafi! – wycedził przez zęby, zaciskając dłonie w pięści. Nim zdążył sam siebie powstrzymać, jedna z tych pięści wymierzyła wściekle w ścianę, uderzając w nią z głuchym odgłosem. Ostry paroksyzm bólu niemal natychmiast eksplodował w kończynie docierając gwałtowną falą aż do mózgu. Draco nie potrafił stłumić okrzyku bólu, oraz łez, które napłynęły mu do oczu. To było z jego strony naprawdę idiotyczne posunięcie i teraz aż nadto zdawał sobie z tego sprawę, czując kolejne fale przeszywającego bólu.
Z przerażeniem spojrzał na swoją dłoń. Kostki palców były pozdzierane i mocno krwawiły. Niby minęło zaledwie parę sekund, a już na jego oczach ręka zaczęła puchnąć. Nawet nie był w stanie jej dotknąć, a kiedy próbował rozprostować palce, to niemal zemdlał z bólu.
- Lepiej tego nie rób.
Draco odwrócił się, zaskoczony i jednocześnie przerażony, że ktoś go naszedł i widział, jak się rozkleja. Ku jego jeszcze większemu niezadowoleniu w korytarzu stał Harry Potter i niemal natychmiast poczuł, jak jego zaskoczenie przeobraża się w gniew.
- Czego tu szukasz?
- Niczego – odparł neutralnie Harry, nie odpowiadając na ewidentną zaczepkę. – Po prostu radzę ci, abyś nie próbował prostować palców. A najlepiej by było, jakby to obejrzała pielęgniarka. Mogłeś coś złamać…
- Nic nie złamałem! I nie potrzebuję pomocy!
- Teraz może i nie, ale możesz mi wierzyć, jutro zmienisz zdanie – nie zważając na oburzoną minę Draco, ujął go pod rękę i zaczął prowadzić w stronę swoich pokoi. – A skoro nie chcesz iść do pielęgniarki, to chyba nie mam innego wyjścia jak samemu ci pomóc.
- Czego ty ode mnie chcesz? Czemu to robisz? – zapytał, kompletnie zbity z tropu Draco. Nie był przyzwyczajony do bezinteresownej pomocy. Do tej pory wszyscy, którzy kiedykolwiek mu pomagali, prędzej czy później chcieli czegoś w zamian. Niemal oczekiwali tego od niego. Dlatego już jako dziecko nauczył się nie przyjmować od nikogo pomocy.
- Nieufny jesteś – skwitował z lekkim uśmiechem Harry, zaskakując jasnowłosego chłopaka, ale nawet nie zwalniając. – Ale mnie nie musisz się obawiać. Niczego od ciebie nie chcę, możesz mi wierzyć. – Doszli, a raczej Harry dociągnął Draco do obrazu. – Witaj, Salazarze. Możesz nas wpuścić? Youko.
- Oczywiście, mój chłopcze – odparł Salazar i otworzył drzwi.
- Salazar?! – zakrzyknął zszokowany Draco, spoglądając to na Harry’ego, to na mijany właśnie obraz. – Salazar Slytherin?!
- Tak – odparł Harry, nakazując mu usiąść na łóżku i zaczynając szukać czegoś w jednej z szafek.
- Jak to możliwe, że on strzeże twoich drzwi? – wykrztusił blondyn. – Przecież ty jesteś gryffonem!! A poza tym, skąd w ogóle w tym zamku wziął się jego jakiś obraz?
- Nie jestem żadnym gryffonem, gdyż nie przypominam sobie, abym był kiedykolwiek wybrany do jakiegokolwiek Domu – odpowiedział Harry, stwierdzając oczywisty fakt. Wyjął dość pokaźnych rozmiarów skrzynkę i postawił ją na łóżku obok Draco. W następnej chwili pobiegł do łazienki, przynosząc z niej małą miskę z zimną wodą. – A raczej smutne jest, że nie wiedziałeś o patronie swojego Domu. Kto jak kto, ale chyba ty powinieneś o nim wiedzieć więcej niż inni. Zwłaszcza, iż wśród uczniów nazywany jesteś Księciem Slytherinu.
Draco już chciał zripostować kąśliwie, ale w tej akurat chwili Harry włożył jego poturbowaną dłoń do wody. Nagły chłód przeszył nerwy.
- Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął Draco, próbując wyrwać dłoń. – To boli!
- Wiem, że boli. Byłoby dziwne, gdyby nie bolało. Tak zmaltretowana ręka ma prawo boleć. A skoro nie chcesz iść do pielęgniarki, to siedź cicho i pozwól mi działać – stanowczo odparł Harry, przytrzymując dłoń drugiego chłopaka w wodzie. Ze skrzynki wyjął niewielki flakonik. Gdy go otworzył, po pokoju rozniósł się ziołowy zapach. Wlał z niego do wody dość sporą ilość gęstego płynu.
- Co to jest? – spytał podejrzliwie Draco. – To nie jakaś trucizna?
- Nie bądź śmieszny. To jest mieszanina soków z mięty pieprzowej, szałwi i odrobiny lawendy. Ich mieszanina działa zarówno przeciwbólowo, jak i przeciwzapalnie oraz rozkurczowo. Bynajmniej więc, nie musisz się obawiać trucizny.
Draco skapitulował i pozwolił swojej dłoni moczyć się. Pomimo swojej nieufności i wrogości wobec czarnowłosego chłopaka, niechętnie musiał przyznać, iż dłoń z każdą chwilą zdawała się boleć coraz mniej. Ciągle co prawda czuł rytmiczne pulsowanie, ale chłód wody w połączeniu z ziołami, znacznie uspokoił nerwy i rozluźnił mięśnie.
- Lepiej? – zainteresował się Harry, widząc wyraz ulgi wypływający na oblicze Draco. Jak tak mu się przyglądał spod oka, to nie ulegało wątpliwości, iż chłopak jest naprawdę przystojny. Pozbawiona zwykłego pogardliwego grymasu twarz, miała w sobie coś, co z łatwością mogło przykuć uwagę i rozpalić ogień. Gdyby jeszcze charakter chłopaka dał się tak łatwo ułagodzić?
- Tak, dziękuję – wydukał szeptem Draco, wyraźnie zakłopotany.
- Cieszę się – odparł lekko i z uśmiechem Harry. – Zioła potrafią zdziałać cuda, jeśli wie się jak ich użyć. Choć często są niedoceniane.
Podniósł z wody rękę i wytarł ostrożnie miękkim ręcznikiem, zważając na ciągle świeże rany. Następnie sięgnął po słoiczek z maścią. Wchodzące w jej skład aloes, babka wąskolistna i bukwica powinny przyspieszyć gojenie się ran, ograniczając jednocześnie krwawienie oraz lecząc wszelkie ewentualne stany zapalne. Sam nie raz używał tej maści i doskonale wiedział, iż może nie wygląda zbyt ciekawie, to jednak rezultaty jej stosowania są naprawdę dobre. A przede wszystkim można ją było stosować na otwarte rany, dlatego też bez żadnych obaw zaczął nakładać jej grubą warstwę na całą dłoń chłopaka.
- Co prawda nie gwarantuję, że jutro nie będzie boleć, ani że nie będzie opuchlizny – wytłumaczył, tak na wszelki wypadek, zaczynając obwiązywać rękę bandażem. – Ale będziesz mógł tej dłoni używać, choć radziłbym być delikatnym. Swoją drogą, co cię napadło, aby tak traktować swoje ciało? Bo chyba nie myślałeś, że zetknięcie ze ścianą będzie dla niej dobre.
- Nie twoja sprawa Potter! – warknął Draco, wyrywając dłoń. – To wszystko twoja wina!
Harry spojrzał na niego, nie do końca rozumiejąc o co mu chodzi.
- To w końcu moja czy nie moja sprawa? Bo jeśli coś jest moją winą, to chyba…
- Po co się w ogóle pojawiłeś?! Dopóki ciebie nie było, wszystko było w porządku. Ale nie, wielki pan Potter musiał się zjawić i wszystko zniszczyć!
- Przykro mi bardzo, że takie masz odczucia – odpowiedział spokojnie Harry. – Ale ja ciągle nie wiem co takiego tobie uczyniłem, że jesteś na mnie zły? Ty mnie kompletnie nie znasz, ja ciebie też przed przyjazdem tutaj nigdy nie widziałem. A chyba nasze utarczki w szkole nie są tego przyczyną.
- Nie drwij ze mnie, Potter! – wrzasnął Draco, podrywając się z łóżka. Teraz już nie wyglądał zachęcająco. Na blade zazwyczaj policzki, wypłynął wściekły rumieniec, który akurat nie przysparzał mu uroku. – Wielki święty Potter, robi wszystkim przysługę, zjawiając się znikąd na lśniącym koniu i obiecując światu zbawienie przed złym dziedzicem Slytherina…
- Chwileczkę! Niczego nikomu nie obiecywałem… - zaczął Harry, lecz nagle przerwał mu trzeci głos, znacznie bardziej wkurzony, sądząc po tonie.
- On nie jest moim dziedzicem!!! – wrzasnął Salazar, pojawiając się na obrazie nad kominkiem. Harry aż zadrżał od siły jego głosu, a Draco najwyraźniej odebrało mowę, gdyż siedział oniemiały, spoglądając w obraz. – Jaki głupiec w ogóle uwierzyłby w taką bzdurę?! Każdy mądry czarodziej, który choć trochę przykłada się do historii doskonale wie, że nigdy nie miałem żadnych dzieci. To skąd niby miałbym mieć dziedzica? Z próbówki?! Czego was w tej szkole uczą? Kto wykłada historię?
- Profesor Binns – odparł Harry, gdyż Draco najwyraźniej nie był w stanie wydusić ani słowa. – Jest zafascynowanym goblinami duchem, któremu chyba gdzieś umknął fakt, że już nie żyje.
Salazar zdawał się zgrzytnąć zębami.
- Trzeba mu będzie chyba złożyć wizytę – mruknął. – Jak można być takim ignorantem? Nie dziw wtedy, że społeczeństwo czarodziejów jest takie niedouczone. – Zwrócił swój wzrok na ciągle oniemiałego Draco i nie wyglądał na zadowolonego. Nawet można byłoby powiedzieć, iż zdawał się być zmartwiony. – A ty, młody ślizgonie, rozczarowałeś mnie. Sądziłem, że chociaż członkowie mojego Domu orientują się w kwestiach życiorysu swojego fundatora. Wstyd!
- Ale… Tak wszyscy mówią!
- Jacy wszyscy, młody człowieku? – zainteresował się Salazar. – A ty, jak idiota, wierzysz wszystkiemu, co ci powiedzą? Nie interesuje cię poznanie prawdy? Kiedy tworzyłem dom Slytherinu, chciałem, aby moje dzieci nie były tak bezmyślne, jak reszta świata.
- Nie jestem jakimś kujonem z Ravenclawu! – oburzył się Draco. – Jestem dumnym Ślizgonem czystej krwi…
- Jesteś idiotą! – wytknął mu Salazar, uciszając skutecznie chłopaka. – Na co ci czysta krew, jak w głowie pustka świeci? Powiem ci coś, dzieciaku, długo nie pożyjesz, będąc takim niedouczonym, pełnym ignorancji chwalipiętą, który nie ma za grosz odwagi. Jedynie bowiem głupcy i tchórze wierzą we wszystko, co im się mówi! Skoro dla ciebie zdobywanie wiedzy oznacza jedynie bycie kujonem, to naprawdę zawiodłem się na moim Domu. Nie dziw, że jak owieczki na rzeź, daliście się omamić jakiemuś oszustowi, gotowi umrzeć za coś, co nawet nie jest prawdą. Litości!!!
Opadł ciężko na swój fotel, kręcąc ze zrezygnowaniem głową. Był przygnębiony i to było widać, i nawet cichy syk Shizira nie był w stanie go pocieszyć.
- Świat miał być dumny z mojego Domu. Chciałem, aby moje dzieci pokazały wszystkim czarodziejom, co znaczy prawdziwa magia. Mieli być ambitni, mądrzy, odważni, ale nie pochopni w swym postępowaniu. A tymczasem z każdym następnym pokoleniem coraz bardziej jestem rozżalony i rozczarowany. Zawiodłem się na was…
- To nie nasza wina! – krzyknął Draco żarliwie. – Jesteśmy tacy, jakimi stworzył nas świat. Mamy być źli, to jesteśmy źli. Mamy być przebiegli i dwulicowi, więc jesteśmy. Mamy służyć Mrocznym Lordom, więc służymy!
- A jakby ktoś wam kazał skoczyć z klifu, bo macie latać, to byście skoczyli? – spytał z drwiną Salazar. – Nie bądź śmieszny! To, że świat chce, abyście tacy byli, to nie znaczy, że macie tacy być. Sami decydujecie o swoim życiu. Na waszym miejscu zrobiłbym właśnie wszystko, aby udowodnić całemu światu, jak bardzo się myli.
Westchnął przeciągle, jakby zmęczony.
Tymczasem Draco nie mógł uwierzyć własnym uszom. Zawsze był dumny z tego, kim jest, że pochodzi ze starej rodziny i należy do Domy Slytherinu. A teraz sam Fundator tego Domu, mówił mu, iż jest jego członkami rozczarowany. Nie, tego się nie spodziewał. Jak wielu innych rzeczy tegoż wieczoru.
- Jak możesz tak mówić? – zapytał z niedowierzaniem Draco. – Przecież sam uważany byłeś za Mrocznego Lorda. Twoja niechęć do mugoli była powszechnie znana, nie kryłeś się również z niechęcią do czarodziei mieszanej krwi.
- Miałem swoje powody, chłopcze – odparł szeptem Salazar. – Nie próbuj mnie zrozumieć, bo nie zdołasz. Ja sam zdaję się siebie nie rozumieć. Ale czasy mają to do siebie, że się zmieniają i trzeba się nauczyć do nich przystosować. A mając kilka tysięcy lat, człowiek może nie raz zorientować się, że się mylił.
- Mugole kochają magię – odezwał się po raz pierwszy Harry, skupiając na sobie uwagę obu czarodziejów. – Co prawda, ich wizja magii nie raz jest znacznie odmienna od tej rzeczywistej, ale od razu widać, że są nią zaintrygowani i zachwyceni. Pozwala im ona uciec od codziennych problemów i zmartwień. A i oni mają swoją własną magię. Nowe, coraz bardziej skomplikowane technologie, nauka, filmy i zabawki. Na każdym kroku tworzą całkiem nowe oblicze magii.
- To co, może mamy zaprosić ich do naszego świata i pozwolić im go zniszczyć? – prychnął drwiąco Draco.
- Skąd u ciebie ta tendencja do przeinaczania moich słów? – spytał z zaciekawieniem Harry. – Nie mówię, że macie się otworzyć na mugoli i powiedzieć im o swoim istnieniu. Salazar już mi mówił, iż w Europie po prostu za dużo narosło między oboma światami nienawiści i strachu, aby udało się to szybko i bezboleśnie zmienić. Ale może najwyższa pora, aby czarodzieje przestali uważać zwykłych ludzi za jakiś gorszy gatunek. W końcu, tak prawdę mówiąc, niewiele się różnicie.
- Co takiego?!
- Harry ma rację, chłopcze – przyznał Salazar. – Niby jesteśmy z dwóch innych światów, ale i mugole i czarodzieje mieszkają na tej samej planecie. Oddychamy tym samym powietrzem, to samo ogrzewa nas słońce. Nasze światy połączone są nierozerwalnie i nic tego nie zmieni. Ani ty, ani ja, ani żaden Mroczny Lord. Nie mówiąc już o tym, iż starych rodzin czarodziei jest zbyt mało i są już zbyt mocno ze sobą skoligacone, aby pozostawało to bez skutków ubocznych. To niezdrowa sytuacja, a świeża, mugolska krew jest dla nas ratunkiem.
- Przecież to bluźnierstwo! Nie mogę tego słuchać! – krzyknął Draco, w dziecinnym geście zakrywając sobie uszy.
- Pozwól, że coś ci powiem – zaczął Salazar niewzruszenie. – Kiedy w Europie zaczęła pojawiać nowa religia, zwana chrześcijaństwem, rozpoczęły się prześladowania czarodziejów i starej tradycji. Rodziny obdarzone magią, zaczęły izolować się od reszty społeczeństwa, tak jak teraz robią to czarodzieje przed resztą świata. I wszystko znowu byłoby dobrze, gdyby nie okazało się, że coraz mniej dzieci rodziło się z darem magii, a te które już go posiadały, to albo były bardzo słabe, albo ich moc była tak niestabilna, iż nie dało się nad nią zapanować. Powoli sami, na własne życzenie, żeśmy się uśmiercali. Wtedy udało nam się w porę to dostrzec i zapobiec tragedii. Ciągle się ukrywaliśmy, to prawda, ale pozwoliliśmy sobie na większy margines zaufania. Wieki później, inkwizycja znowu nas zaatakowała, jednak tym razem czarodzieje nie byli już tacy przezorni. Odcięli się od świata, a wielu zaczęło postrzegać mugoli jako barbarzyńców, a nawet zwierzęta. Nie dopuszczali do siebie myśli, iż mimo, że społeczność czarodziei była większa niż w starych czasach, to jednak prędzej czy później znowu będą musieli stawić czoła tym samym problemom. Magia magią, moi chłopcy, ale natura kieruje się swoimi prawami, których żaden czar nie jest w stanie zmienić. Możemy się jedynie oszukiwać.
- Nie, to nie może być prawdą! Jak pan może tak w ogóle mówić?! To by znaczyło, że Ciemny Lord…
- Wasz Ciemny Lord jest kłamcą i oszustem. Bynajmniej nie jest moim dziedzicem i wcale bym się nie zdziwił, gdyby także nie był czarodziejem czystej krwi, za jakiego chce uchodzić. Jeśli ktoś jest w stanie skłamać w jednej kwestii, aby osiągnąć swoje cele, to w innej też nie będzie miał problemów.
I z tymi słowami, nie czekając na ciąg dalszy dyskusji, opuścił obraz. Harry domyślał się, iż cała ta rozmowa o jego przeszłości i dziedzicu, sprawiła Salazarowi ból. Wiekowy czarodziej bardzo żałował, iż nie dane mu było posiadanie własnego dziecka, a świadomość, że mogłoby ono wyrosnąć na takiego potwora, jak Voldemort, tym bardziej raniła jego serce.
- To za dużo – wyjąkał Draco pustym głosem. Ramiona mu opadły, a głowa zwiesiła się bezwładnie. Wyglądał jak lalka, z której nagle wyparowało wszelkie życie. – To za dużo, jak na jeden wieczór. Najpierw dowiaduję się, że moja matka zdradziła mojego ojca z najmroczniejszym czarodziejem świata, który okazał się być potworem. To jeszcze teraz sam Salazar Slytherin mówi, iż tenże czarodziej wcale nie jest jego dziedzicem, a on sam jest rozczarowany swoim Domem. Tego jest za dużo…
- No cóż, nie powiem, żebym ci zazdrościł – przyznał Harry, po czym westchnął ciężko. – Niecodziennie życie obiera zwrot o 180 stopni i na pewno trudno jest sobie z tym poradzić.
- Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo.
- Och, myślę, że mam – szepnął Harry, zwieszając głowę.
- Wątpię – prychnął drwiąco Draco.
- Nie zakładaj, że mnie znasz, Malfoy – warknął nieoczekiwanie Harry. – Bo nie masz o mnie najmniejszego pojęcia. Jak myślisz, jak ja się czułem, gdy nagle się okazało, że nie jestem zwykłym chłopakiem, jak mi się do tej pory wydawało, a jakimś wielkim zbawicielem? Jeśli sądzisz, że mi się to spodobało, to chyba naprawdę jesteś idiotą!
- Potter, prawie wszyscy uczniowie Hogwartu chcieliby być na twoim miejscu…
- To chętnie im je oddam! Niech piszą o nich gazety, wymyślając niestworzone historie, niech na każdym kroku ludzie się na nich gapią, nie dając ani chwili spokoju, niech to za nimi ugania się psychopata! Ja chętnie wrócę do domu, zapomnę o wszystkim i najzwyczajniej w świecie zacznę przygotowywać się do egzaminów. Z miłą chęcią pozwolę im siebie zastąpić, możesz mi wierzyć!
- To czemu po prostu nie spakujesz się i nie wrócisz do tej swojej Japonii? – zapytał wprost Draco.
- Bo już na to za późno – odparł z rezygnacją Harry, a widząc, że blondyn kompletnie zdaje się go nie rozumieć, kontynuował. – Czy ty sądzisz, że dali by mi teraz spokój, skoro już wiedzą kim jestem i gdzie mieszkam? Myślisz, że mój powrót do Japonii by coś zmienił? Wątpię! Nie byłoby na całej planecie miejsca, gdzie by mnie wreszcie nie znaleźli. Nie mówiąc już o tym, iż ten wasz Volde-coś-tam także nie dałby mi spokoju. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, to ściągnąć jego i jego plugawość do Japonii. Nie potrzebujemy u nas problemów Europy.
- Czyli dalej zamierzasz odgrywać rolę szlachetnego rycerza, ratującego świat czarodziei – zadrwił Draco. Harry pokręcił głową.
- Jak dla mnie, to cały wasz świat czarodziei może iść do diabła, razem z tą swoją nietolerancją, małostkowością i konserwatyzmem. Nie, Draco, w tej chwili chcę być rycerzem tylko dla mojej rodziny. Tylko ją chcę ocalić przed szaleńcem, reszta świata mnie nie obchodzi. Owszem, mógłbym uciec do Japonii i pewnie nikt z moich najbliższych nie miałby tego mi za złe. Ale to nie zlikwidowałoby problemów. – Westchnął przeciągle. – Poza tym, pierwszy raz w życiu żałuję, że zostałem wychowany w duchu Japonii, że honor jest dla mnie wszystkim, gdyż właśnie ten honor nie pozwala mi uciec. – Spojrzał uważnie na siedzącego obok chłopaka, który spoglądał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – A co z twoim honorem, Draco?
- Nie rozumiem – zdziwił się czarodziej.
- Pochodzisz ze szlachetnego rodu, a nawet w Europie honor musi coś znaczyć. Co chcesz dalej robić?
Draco zerknął na niego niepewnie.
- Co masz na myśli, Potter?
- Draco, życie toczy się dalej, bez względu na to, jak wielkie mamy problemy. Zostałeś oszukany, ale tak naprawdę nie tylko ty. Możesz nie przyjąć mojej rady, w końcu według ciebie jestem Potterem i nie lubisz mnie, ale uważam, iż powinieneś coś zrobić, zamiast użalać się nad sobą.
- Niby co mam zrobić? Cała moja rodzina wierzy w to co im powiedziano, cały Dom Slytherinu także. Co ja mogę sam uczynić?
- Jesteś Malfoyem – stwierdził Harry, zupełnie, jakby mówił coś oczywistego. – Nie raz słyszałem, jak chwalisz się, jakoby twoja rodzina była najpotężniejsza, że ty jesteś Księciem Slytherinu. A więc skorzystaj teraz z tej władzy. Zrób tak, jak Salazar mówił, poznaj prawdę o nim samym, a mogę się założyć, że nie kłamał, tym samym poddasz w wątpliwość to, co twierdzi Lord Voldemort. Opowiedz o tym swoim kolegom z Domu, pokaż, że ich życie może być lepsze. Daj przykład, że Slytherin wcale nie musi oznaczać złego czarodzieja.
- To nie będzie łatwe. Oni na pewno uznają mnie za zdrajcę…
- Nic nie jest łatwe. Mój nauczyciel nie raz powtarzał mi, że życie nie jest łatwe, ale dzięki temu stajemy się coraz silniejsi i mądrzejsi. Udowodnij, że świat się myli, że Malfoyowie jeszcze mają honor, że są siłą, z którą należy się liczyć. Kogo jak kogo, ale Malfoya ślizgoni posłuchają. Masz rację, nie wszyscy ci uwierzą, ale nawet odrobina wątpliwości, która się zakradnie do ich przekonań, jest warta zachodu. Nawet jedno życie jest warte ocalenia. Ja sam także postaram się coś zrobić, aby poznać prawdę. Pójdę, wypytać dyrektora, na pewno wie coś o Voldemorcie, co może nam się przydać, a i profesorowie Lupin i Black, czy też Hermiona też mi pewnie pomogą.
Ramiona Draco zadrżały od oschłego śmiechu.
- W twoich ustach brzmi to tak łatwo, Potter.
- Nigdy nie należałem do ludzi, którzy siedzą bezczynnie. Moi rodzice mnie tego nauczyli – stwierdził z dumą Harry.
Draco spojrzał na niego uważnie, po raz pierwszy zaczynając dostrzegać w nim kogoś innego, niż Pottera.
- Zazdroszczę ci twojej rodziny, wiesz o tym? – wyznał nieoczekiwanie. – Gdy patrzę na ciebie, widzę wszystko to, czego nie dane mi było doznać i od razu czuję wściekłość. To niesprawiedliwe!
Harry położył mu dłoń na ramieniu. Młody Malfoy nie wyglądał w tej chwili na młodego gniewnego, który gotowy był się bić o najmniejsza głupotę. Bardziej przypominał osamotnione, zranione dziecko, które w życiu zamiast miłości, doznawało jedynie rozczarowania. Zagubiony w wielkim świecie koneksji i fałszu, nie wiedział już co jest prawdą, a co jedynie ułudą.
- Przykro mi, Draco, ale ja naprawdę nie jestem temu winnien.
- Wiem, gdzieś w głębi serca ja to wiem, ale trudno jest się wybyć starych nawyków.
Harry mimowolnie roześmiał się.
- A więc trzeba ci je zmienić. Nasza znajomość, jakimś dziwnym trafem, nie zaczęła się zbyt dobrze. Może najwyższa pora to zmienić. – Wyciągnął do Draco rękę i przyjaznym głosem, dodał. – Jestem Harry Sageshima. Miło mi cię poznać.
Przez chwilę Draco spoglądał niepewnie na dłoń chłopaka, ale po chwili ujął ją na tyle, na ile pozwalała mu na to obandażowana, ciągle boląca dłoń.
- Mnie również, Harry. Jestem Draco Malfoy – odparł równie przyjaźnie. – Cieszę się. Choć wiesz, że na razie…
- Tak, na razie to jest nasza niewielka tajemnica.
- No, nie taka całkiem niewielka – uśmiechnął się Draco, a uśmiech ten sprawił, iż znowu wyglądał pociągająco. – Wujek Severus nigdy mi nie uwierzy, gdy mu powiem.
- Profesor Snape jest twoim wujkiem? – zapytał zdziwiony Harry.
- Tak, najlepszym wujkiem, jakiego mógłbym mieć – przyznał szeptem Draco, a w jego głosie Harry od razu wyczuł szczerze uczucie. Nie potrzebował wielu słów, aby zorientować się, że blondwłosy chłopak bardzo kocha starszego czarodzieja. – On zawsze był przy mnie, gdy tego potrzebowałem.
- Każdy potrzebuje mieć kogoś takiego – przyznał Harry. – Jest już późno, nie ma sensu, abyś wracał do swojego Domu. U mnie jest wystarczająco miejsca dla nas dwóch. – Draco zaczął oponować, ale Harry już wręczył mu jedną ze swoich piżam i popchnął w stronę łazienki. – Idź się umyj. Lepiej, abyśmy trochę odpoczęli.
- Wiesz, że będą plotkować, jeśli wyjdzie na jaw, że spałem u ciebie – spróbował po raz ostatni Draco, ale Harry tylko zaśmiał się, choć nie był to wesoły śmiech.
- Tej szkole wystarczy drobiazg, aby po korytarzach rozeszły się plotki – stwierdził oschle. – Tak więc, nie martw się.
- Ja się nie martwię. Przestałem zajmować sobie tym głowę, po kolejnej usłyszanej idiotycznej i kompletnie pozbawionej sensu plotce na swój temat – wyznał i Harry po raz pierwszy dostrzegł na jego twarzy szczerość. – Gdyby tak je wszystkie spisać, to wyszłoby, że w swoim łóżku zaliczyłem całą szkołę i pewnie połowę nauczycieli, drugie tyle zabiłem i w ogóle w nocy odprawiam jakieś czarne rytuały, aby zapewnić sobie bogactwo i urodę.
Harry roześmiał się głośno.
Kiedy jakiś czas później Draco wyszedł z łazienki, przebrany w piżamę i z wilgotnymi jeszcze włosami, ponownie bardziej przypominał zagubionego chłopca, niż rozwydrzonego bachora. Podszedł do Harry’ego, siedzącego przy biurku i zajrzał mu przez ramię. Chłopak pisał coś w skupieniu na swojej dziwnej maszynie. Draco nie raz widział go z nią, zarówno podczas zajęć, jak i poza nimi i pomimo całej ignorancji, jaką darzył wszystko co mugolskie, musiał przyznać, iż ta dziwna rzecz go intrygowała. Z tego co zdołał usłyszeć, to można było dzięki niej robić niemal wszystko. A teraz Harry pisał w niej coś, co już na pierwszy rzut oka wyglądało jak rozprawka szkolna, mimo iż nie był w stanie przeczytać ani jednego słowa, gdyż wszystko było po japońsku. Zerknąwszy jednak na rozłożone dookoła podręczniki, od razu pojął, iż nie są one o tematyce czarodziejskiej.
- Po co się tego uczysz? – spytał zaskoczony.
- To jest moja praca na zaliczenie semestru z biologii w Akademii – wytłumaczył Harry, nie odrywając się jednak od pracy. – Z kilku przedmiotów mam takie właśnie wypracowania. Jak dostanę za nie pozytywną ocenę, to będę mógł przystąpić do egzaminów zaliczeniowych.
- Ale przecież jesteś czarodziejem – zauważył Draco. – Po co się uczysz mugolskich rzeczy? Po co marnujesz na nie czas?
- Jakoś nigdy nie rozróżniałem nauki na czarodziejską i mugolską. Bardziej traktuję je jako dwie strony tej samej monety, które idealnie się nawzajem uzupełniają.
- Nie rozumiem.
- A jak myślisz skąd się wzięły podstawy przedmiotów czarodziejskich? – spytał Harry. – Herbologia to bardziej magiczna wersja botaniki, opieka nad magicznymi stworzeniami to pochodna zoologii, a przy eliksirach nie można wyzbyć się porównań do chemii. Nigdy tego nie zauważyłeś?
- Raczej nie. Zresztą nigdy nie interesowały mnie mugolskie sprawy. Wolałem się od nich trzymać z daleka. Nie mówiąc już o tym, iż mocno wątpię, aby nasza wiedza była pochodną mugolskiej. Przecież oni kompletnie się nie orientują w wielu jej aspektach. Są okropnymi ignorantami.
- Jak mogą być ignorantami w czymś, o czego istnieniu nawet nie mają pojęcia? Przecież wasz świat niemalże hermetycznie odgrodził się od zwykłych ludzi, więc skąd mają oni znać waszą wiedzę?
- Nie mam pojęcia! – prychnął Draco. – Zresztą i dobrze, że nic nie wiedzą. Szkoda byłoby patrzeć, jak nasze osiągnięcia są wykorzystywane przez takich prostaków, jak mugole.
Harry spojrzał na niego zdziwiony.
- A ty uważasz, że mugole nie mają własnych osiągnięć?
- Oni? Nie rozśmieszaj mnie, Potter! – parsknął Draco. – Ktoś tak nudny, jak mugole na pewno niczego nie potrafiłby osiągnąć. Spójrzmy prawdzie w oczy. Wszystko muszą robić sami i zazwyczaj zabiera im to strasznie dużo czasu, nie mówiąc już o straconej energii. Poza tym są tacy chaotyczni, kompletnie pozbawieni kultury, wręcz barbarzyńscy. Nie, oni na pewno nie mają własnych odkryć. A na pewno już nie takich, które mogłyby przyćmić nasze.
Harry mimowolnie roześmiał się.
- Widać, że nigdy nie chciałeś dowiedzieć się o nich niczego.
- A niby po co miałbym chcieć wiedzieć o nich coś więcej? – ofuknął się Draco. – Jestem czarodziejem, do tego czystej krwi. Nie potrzebuję nic wiedzieć o jakichś prymitywnych mugolach. To poniżej mojej godności.
Niemalże natychmiast twarz Harry’ego wykrzywił bardzo nieprzyjemny wyraz. Młody Malfoy jeszcze nigdy nie miał okazji takiego widzieć. Była to mieszanina gniewu, irytacji, ale również dziwnego zmęczenia.
- Przestań być takim zadufanym w sobie idiotą! – warknął Harry. Bezceremonialnie popchnął Draco, aż ten usiadł na łóżku, patrząc na niego z szeroko otwartymi w szoku ustami. – Siedź i słuchaj. Czas, aby ci co nieco wytłumaczyć, bo mam już dość słuchania, jak to czarodzieje są wielcy i wspaniali, a mugole be i w ogóle nie miejmy z nimi nic wspólnego. Pozwól, że coś ci powiem. Mam wielu przyjaciół wśród zwykłych ludzi i wcale nie uważam ich za coś gorszego. Wszystko muszą stworzyć własną pracą, a nie ot po prostu machnąć róźdżką i gotowe. To jest znacznie trudniejsze, a nie mogą sobie pozwolić na pójście na łatwiznę. A mimo to potrafią osiągnąć wielkie rzeczy.
- Na przykład jakie? – spytał z wyraźnym powątpiewaniem Draco.
- Mają bogatą i różnorodną kulturę. Powinieneś obejrzeć ich filmy, posłuchać ich muzyki, przeczytać ich książki. Mimo iż może większość z nich nie zdaje sobie sprawy z istnienia świata magicznego, to jednak potrafi tworzyć własną magię. Magię wymyślonych światów, stworzeń bardziej magicznych, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić i przeżyć, które potrafią zarówno zachwycać jak i przerażać. Nie ma dnia, aby nie dało się słyszeć o kolejnym odkryciu naukowym, ułatwiającym życie, bądź je ratującym. I pozwól, że coś ci powiem, Draco. Jestem tu już jakiś czas, ale dochodzę do wniosku, że chyba znacznie bardziej wolę moją magię, od której się nie uzależniłem, niż tą waszą różdżkową, bez której nikt z was nie przeżyłby minuty. Nic już nie potraficie zrobić samemu. Do wszystkiego używacie magii. A magia nie zastąpi wrodzonego talentu, czy zdolnego umysłu. Możesz się krzywić i sprzeciwiać, ale w moich oczach, zwykli ludzie bardziej zasługują na mój szacunek, niż to wasze czarodziejskie społeczeństwo razem wzięte.
- Jak śmiesz…?!
- Czy nie widzisz, że wasz świat zastygł w marazmie? – spytał Harry, nie pozwalając dojść chłopakowi do słowa. – Ma swój urok, nie przeczę. Ale wszystko dookoła was i wy sami, wygląda, jak wyjęte ze średniowiecza. Przykrył was kurz czasu i przestaliście się rozwijać. Myślisz, że nie widziałem, z jakim przerażeniem co niektórzy uczniowie spoglądają na moje przybory? Boicie się tego, czego nie znacie i co gorsza, nawet nie próbujecie poznać. Zatraciliście wszelką ciekawość. Wszelkie próby otwarcia na świat traktujecie od razu jak atak. A prawda jest taka, że zwykli ludzie wcale nie różnią się od was tak bardzo jak myślicie. Pod wieloma względami są tacy sami jak czarodzieje. – Uśmiechnął się łagodnie, dodając. – Czy wiesz, że mugole, jak ich nazywasz, znaleźli sposób, aby polecieć w kosmos? Chodzili już nawet po księżycu, a to jest naprawdę niesamowite osiągnięcie, podczas gdy tobie, nawet przy pomocy najlepszej miotły i najpotężniejszego zaklęcia, by się to nie udało.
- Nie wierzę, że mogliby tego dokonać bez magii! Nie wierzę! – zakrzyknął gwałtownie Draco. – Czemu ty w ogóle ich wychwalasz? Zachwycasz się nimi tak, jakby byli idealni…
- Tego nie powiedziałem. Nie uważam, aby byli idealni. Nikt nie jest…
- Naprawdę?! – prychnął pogardliwie blondyn. – Zjawiasz się nagle w naszym świecie, z całkiem odmienną magią i rewolucyjnym spojrzeniem na świat. Prawisz kazania, niczym wszystkowiedzący mędrzec. Jak myślisz, jak my się czujemy?
- Jak mugole, którzy mieli tą nieprzyjemną okazję zetknąć się z czarodziejem – odciął się Harry, zamykając Draco usta. Obaj spoglądali na siebie przez dłuższy czas, aż wreszcie Harry westchnął ciężko. – Przykro mi, że tak się czujesz, ale możesz mi wierzyć, to nie było moim zamiarem. Dla mnie to, co tu zastałem było prawdziwym szokiem. Postaw się na moim miejscu, Draco. Całe życie uczono mnie tolerancji, honoru i otwartego spojrzenia na świat, a przyjeżdżając do Anglii znalazłem więcej konserwatyzmu, chorego alienowania się i wrogości niż potrafię zrozumieć. A w Hogwarcie wcale nie jest lepiej. Dla twojego Domu jestem ucieleśnieniem wroga, gryfonem jak to mówicie i pewnie niewiele się pomylę, jeśli stwierdzę, iż pewnie połowa z was chętnie by mnie w najlepszym wypadku zaatakowała jakimś zaklęciem na ciemnym korytarzu, a w najgorszym zabiła. Z kolei Gryffindor od razu mnie skreślił choćby z tak błahego powodu, jak zielony mudurek szkolny. Zaś cała reszta szkoły raz mnie uwielbia i wychwala jako swego zbawcę, a już po chwili obgaduje mnie za moimi plecami. Nie mówiąc już o tym, iż jakoś nie możecie sobie wbić do tych waszych twardych głów, że nie nazywam się Potter, a Sageshima. Tego naprawdę nie da się znieść. I ty się dziwisz, że prawiłem wam moralizatorskie kazania? Ktoś inny na moim miejscu już dawno by was chyba pobił.
Draco mimowolnie się roześmiał, słysząc te ostatnie słowa.
- Prawda jest taka, Potter, iż większość szkoły ci zazdrości.
- Niby czego? – zdziwił się Harry.
- Już ci mówiłem. Jedni oddaliby wszystko dla twojej sławy, inni wyglądu, jeszcze inni bogactwa i ciekawego życia – odparł Draco. – Ja sam chociażby zazdroszczę ci twojej rodziny. Tego, że jesteście ze sobą szczęśliwi, że się kochacie i nie kryjecie się z tym.
- Ale przecież też masz rodzinę, prawda?
- Tak, rodzinę – zaśmiał się z goryczą chłopak. – Mój ojciec większość czasu jest tak zapracowany, że prawie w ogóle go nie widuję, a nawet gdy już ma dla mnie czas, to okazuje się, iż jesteśmy sobie niemalże obcy i nie mamy wspólnych tematów do rozmów. A moja matka dostrzega mnie tylko wtedy, gdy jest jej to na rękę. Tak właściwie, to nigdy nie chciała mieć dzieci i możesz mi wierzyć, nie jest to coś, co dziecko chce usłyszeć… Tak samo, jak nie chce słyszeć, że jego własna matka otwarcie zdradza ojca z najmroczniejszym czarodziejem wieku.
Zadrżał na wspomnienie słów Severusa i choć nie chciał w nie uwierzyć, to jednak jeśli miałby już komuś zaufać, to właśnie swojemu ojcu chrzestnemu.
- Tak więc widzisz, Potter, chyba mam dużo powodów, aby ci zazdrościć – rzekł, spoglądając poważnie na Harry’ego.
- To dlatego tak wybuchłeś? – spytał cicho Harry.
- Tak. Dopóki się nie pojawiłeś w moim małym świecie, może nie było idealnie, ale przynajmniej panowała w nim jako taka stabilizacja. Przyjechałeś i jakimś sposobem udało ci się to zniszczyć. – Westchnął ciężko. – Nie chciałem dostrzegać pewnych rzeczy, mimo iż od dawna powinienem wiedzieć, że coś jest nie tak. W końcu nie jestem już dzieckiem. Ale prawda jest taka, że wszyscy moi znajomi pochodzą z podobnych rodzin. Nie znam nikogo w Slytherinie, w którego domu okazywano by sobie uczucia, troszczono się o siebie, tworzono po prostu rodzinę. Wszędzie liczy się tylko pozycja społeczna, bogactwo i Mroczny Lord. Dzieci są po to, aby być godnymi dziedzicami, drobnymi kopiami swoich rodziców, a nie po to, aby się z nimi bawić, czy je kochać. To uważałem za coś oczywistego i byłem w stanie nawet zaakceptować. A tymczasem ty i twoja rodzina w krótkim czasie daliście temu wszystkiemu kłam. Okazało się, że bogactwo i pozycja społeczna wcale nie muszą oznaczać chłodu i obojętności. Ty ze swoim ochroniarzem jesteś bliżej, niż ja kiedykolwiek byłem ze swoją matką czy ojcem. Chciałbym móc kochać ich bezwarunkowo, ale coraz częściej czuję do nich jedynie żal… Chyba więc w rzeczywistości nie jest ze mnie dobry Malfoy.
- Za to masz jeszcze szansę na stanie się dobrym człowiekiem – rzekł Harry, delikatnie kładąc mu rękę na ramieniu i uśmiechając się nieznacznie. – A możesz mi wierzyć, to jest znacznie ważniejsze.
Draco jedynie skinął głową.
- Dzisiejszego wieczoru stanowczo za dużo się wydarzyło. Będę miał nad czym myśleć.
- Jak będziesz chciał z kimś porozmawiać, to wiesz gdzie mnie szukać.
- Dzięki, Potter. Wiesz, może nie jesteś taki do końca zły.
Harry roześmiał się.
- Miło to słyszeć. Ty również, Draco, jesteś całkiem w porządku… Dopóki nie zaczynasz zgrywać cóż-to-nie-ja. Ale sądzę, że jeszcze będą z ciebie ludzie. A teraz kładź się spać. Ja wstaję bardzo wcześnie, uprzedzam.
Draco wsunął się pod kołdrę i przytulił twarz do jednej z poduszek. Musiał przyznać, iż bardzo ładnie pachniała, delikatnie i kojąco; idealnie, jeśli mowa o pościeli. Zerknął na Harry’ego. Chłopak zamknął tą swoją mugolską maszynę i poodkładał książki, a zgasiwszy światło, ułożył się pod kołdrą.
- Dobranoc, Draco – szepnął. – Spokojnych snów.
- Dobranoc, Potter – odparł ziewając. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek dzielił z kimś łóżko. Co prawda zdarzyło mu się w dzieciństwie kilka razy spać z ojcem, ale to było tak dawno, że niemal się nie liczyło. Ale mimo, iż były to naprawdę rzadkie wydarzenia, to jednak doskonale pamiętał to uczucie ciepła i bezpieczeństwa które wtedy czuł. Silne ramiona ojca, tulące go delikatnie, ten przyjemny, doskonale znany mu zapach i miękka pieszczota długich włosów. W dzieciństwie uwielbiał bawić się włosami Lucjusza. Zresztą od najmłodszych lat chciał być taki jak ojciec.
Teraz już nie tak bardzo.
Ciągle go kochał, jednak pomimo miłości, nie chciał popełnić tych samych błędów co on. Coraz mocniej chciał być po prostu sobą, a bał się, iż trudno będzie mu przekonać do tego ojca. Przez te wszystkie lata stali się sobie niemal obcy i Draco bał się, że nawet jego miłość nie wystarczy, aby ojciec go zrozumiał.
Może wujek Severus mi pomoże – pomyślał, zamykając oczy i pozwalając sobie na sen.

--o0o--

Severus z każdą chwilą był coraz mocniej zaniepokojony. Draco wybiegł od niego kilka godzin temu i jak do tej pory nigdzie nie mógł go znaleźć. W Slytherinie nikt go nie widział, w bibliotece ani na boisku też go nie było. Jakby zapadł się pod ziemię, co w przypadku Draco wcale nie było dobrą oznaką. Znał chłopaka od dzieciństwa i aż za dobrze wiedział, iż pomimo usilnych prób udawania charakterystycznej dla Malfoyów obojętności, jego chrześniak obdarzony był naprawdę wybuchowym charakterem. Jego awantury były w Slytherinie doskonale znane i nie raz Severus słyszał jak starsze roczniki uprzedzają pierwszoroczniaków, aby uważały i nie złościły Księcia Slytherinu. Było to niekiedy nawet zabawne, gdy widział przerażenie malujące się na bladych obliczach dzieci.
Teraz jednak było dla niego źródłem głębokiego niepokoju. Bał się, że Draco, w swoim wzburzeniu, może wpaść w jakieś kłopoty, a o nie w szkole pełnej wrogo nastawionych do Slytherinu uczniów nie było trudno. Co prawda była już nocna pora i wszyscy powinni spać, ale…
- Mistrzu Snape!
Przystanął nagle i odwrócił się, spoglądając w twarz samego Salazara Slytherina. Uważał to za co najmniej dziwne, że ktoś taki strzegł wejścia do komnat Pottera. Chyba był jedynym w całej szkole, który w ogóle rozmawiał z fundatorem swojego Domu. Robił to już w czasach szkolnych, a później, pomimo całego natłoku pracy, znajdywał zawsze choćby chwilkę, aby z nim pogawędzić. Szczerze żałował, że nikt nie zdawał się dostrzegać zalet i wiedzy tego czarodzieja. Nawet uczniowie z jego własnego Domu wydawali się go ignorować.
- Witaj, Salazarze – rzekł, podchodząc do obrazu. – Czy coś się stało?
- Raczej nie – odparł z uśmiechem Salazar. – Ale myślę, że szukasz pewnej zguby, którą ja znalazłem.
To wyraźnie zwróciło uwagę Severusa.
- Wiesz, gdzie jest Draco? Szukam go już jakiś czas i coraz bardziej się niepokoję.
- To już nie musisz. Pozwolę ci wejść, ale warunkowo i proszę, bądź cicho, bez względu na to, co zobaczysz. Dobrze?
Severus skinął głową, acz niechętnie. Salazar uśmiechnął się i po chwili jego obraz odsunął się, otwierając drzwi. Severus przeszedł przez nie i niemal natychmiast przystanął w szoku, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
Na skąpanym w drgającym świetle kominka łóżku leżał Draco razem z Harrym Potterem. Obaj byli pogrążeni w głębokim śnie, zwracając ku sobie twarze. Gdyby ktoś Severusowi powiedział, iż kiedykolwiek będzie świadkiem podobnego widoku, to nigdy by mu nie uwierzył i nazwał szaleńcem. Potter i Malfoy w jednym łóżku.
- Och, nie martw się, nie łączy ich nic poważnego – oznajmił Salazar, a Severus nie potrafił się nie skrzywić na nutkę rozbawienia w głosie czarodzieja. – Harry po prostu znalazł się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, aby pomóc młodemu Malfoyowi.
- Raczysz żartować! Potter pomagający Malfoyowi!
- Mówiłem, że masz być cicho – skarcił go Salazar. – Źle oceniasz Harry’ego. Ten chłopiec nie zasłużył sobie na twój gniew i nienawiść. A wręcz przeciwnie. Powinieneś być mu wdzięczny, gdyż coś mi mówi, że dzięki niemu jest jeszcze szansa dla młodego Draco i reszty twoich dzieci.
Severus spojrzał na siedzącego nad kominkiem Salazara z głębokim powątpiewaniem.
- Potter jest dokładnie taki sam, jak jego ojciec. Zadufany w sobie, arogancki i bezczelny.
- A ty jesteś niesprawiedliwym furiatem – odciął Salazar. – Nie myśl, że nie widzę w jaki sposób traktujesz Harry’ego i jest mi naprawdę wstyd. Rozumiem twój żal i złość, jakimi darzysz jego biologicznego ojca. Merlin mi świadkiem, że sam nie raz miałem ochotę go zakląć za to, co zrobił tobie i innym Ślizgonom. Ale ten chłopiec sobie nie zasłużył na takie traktowanie. On nie jest swoim ojcem, tak jak ty nie jesteś swoim. On nawet nie zna swojego ojca. Tak samo, jak ty nie znasz Harry’ego. – Westchnął ciężko. – Nie dałeś mu szansy, z góry zakładając iż jest najgorszy. A przecież nawet ty nie możesz być aż tak ślepy, aby nie widzieć, jak bardzo on się różni od James’a Pottera.
Severus ponownie spojrzał na łóżko.
Pomimo wszelkich, nawet największych chęci, nie potrafił zaprzeczyć słowom Salazara. Byłby głupcem nie widząc tych wielkich różnic między Harrym a Jamesem. Harry był tym wszystkim, czym James nigdy by się nie stał. Był pewny siebie, ale nie arogancki. Wesoły i skory do żartów, ale nie okrutny. Ani razu nie widział go, dyskryminującego lub też wyżywającego się na którymś z młodszych uczniów, wszystkich traktował jednakowo. Nawet Ślizgonów. Nie był idealny, o nie, ale czy ktokolwiek inny był? Potrafił irytować, zwłaszcza jego, ale Severus musiał przyznać, że w tym co mówił, było sporo prawdy.
Odetchnął głęboko, osuwając się na krzesło.
- Wiesz, że Harry opatrzył rękę Draco? – zagadnął Salazar.
- A co się stało? – zaniepokoił się Severus.
- Nie wiem, kiedy przyszli ręką Draco była cała we krwi. Przypuszczam, iż chciał się wyżyć na ścianie, gdyż był raczej wzburzony, a że ściana z reguły jest twardsza od ręki… Zresztą nie muszę ci tego tłumaczyć. Sam nie raz doświadczyłeś podobnej głupoty. Ale wracając do tematu… Opatrzył go i z tego, co udało mi się usłyszeć, to rozmawiali dość poważnie.
- Draco czekają trudne chwile – przyznał Severus, a zmęczenie wyraźnie pobrzmiewało w jego głosie. – Będzie musiał dokonać pewnych wyborów i obawiam się, że nie jest na to przygotowany. Może udawać dorosłego, ale w rzeczywistości jest jeszcze dzieckiem.
- Każde dziecko musi się kiedyś nauczyć odpowiedzialności i samodzielności, jak również tego, że rodzice nie zawsze będą w stanie go chronić – odparł Salazar. – Nie znaczy to jednak, iż musi się tego uczyć w samotności. Teraz jak nigdy przedtem potrzebuje przy swoim boku kogoś, kto mu dobrze poradzi i wysłucha. Owszem ma ciebie, zawsze ciebie miał. Ale uważam, iż Harry trochę lepiej spełni to zadanie. Nie jest w to wszystko zaangażowany i obiektywniej spogląda na świat, w którym przyszło żyć Draco.
- Mam pozwolić Draco na kontakty z Potterem? To chcesz powiedzieć? – zapytał Severus.
- Nie zabraniaj mu ich. Mam przeczucie, że Harry będzie miał na niego dobry wpływ – Salazar uśmiechnął się łagodnie. W tych nielicznych chwilach, kiedy Severus widział go uśmiechniętego, zazwyczaj poważne, wręcz chłodne oblicze czarodzieja łagodniało. Salazar był naprawdę przystojnym mężczyzną. Nie umięśnionym, ale też nie cherlawym, i pomimo iż jego sylwetka nie świadczyła o wielkiej sile, to jednak nawet po tylu wiekach i będąc już jedynie obrazem, emanował wewnętrzną charyzmą. Gdyby przyszło mu żyć w innych czasach, to pewnie poszłyby za nim tłumy. Gdyby jeszcze chciały go zrozumieć…
- Zresztą, nie tylko na Draco miałby dobry wpływ – dodał Salazar z przekąsem. – Znam pewnego mistrza eliksirów…
- Lepiej skończ swoje zbereźne insynuacje, Salazarze, albo tak cię przeklnę, iż nie będziesz wiedział, którędy droga do Hogwartu – warknął Severus, podrywając się z dość przygnębiającego nastroju.
- Naprawdę? W takim razie, czemu się czerwienisz, Severusie?
Profesor zmiął w ustach przekleństwo. Bezczelny obraz!
- To nie twoja sprawa! – wysyczał przez ściągnięte wargi.
- Och, sądzę, że po części moja. W końcu ty także jesteś moim wężem i twoje dobro leży mi na sercu. A znam cię lepiej, niż myślisz – skwitował przekornie Salazar. – Spójrz na niego i powiedz, że on cię nie pociąga.
Severus westchnął zrezygnowany, ale mimowolnie zerknął na śpiącego chłopaka, czując jak mu zapiera dech w piersi. Leżał skulony pod pościelą, z tymi swoimi różowymi ustami lekko rozchylonymi, niczym w niemym zaproszeniu do pocałunku. Na Merlina, co on by oddał, żeby móc teraz złożyć na nich ten jeden jedyny i niezapomniany pocałunek. Na więcej raczej nie miał co liczyć…
- Daj spokój, Sal, to beznadziejne – jęknął, odwracając się od łóżka. – On i ja?! Nie żartuj!
- Dlaczego, Severusie? Niby czemu nie miałoby to być realne?
- A chociażby dlatego, że ja jestem nauczycielem a on uczniem. To nieprofesjonalne i nieetyczne.
- Ale jego nauczycielem masz być tylko ten rok – wytknął mu Salazar. – Kiedy on wróci do Japonii przestaniesz nim być, a wtedy…
- Wtedy co? Myślisz, że ktoś taki jak on zwróciłby w ogóle uwagę na kogoś takiego jak ja? Przejrzyj na oczy, Salazarze. Jestem byłym Śmierciożercą, moje ręce są splugawione… A poza tym mógłbym być jego ojcem! Razem z Jamesem chodziłem do szkoły i pewnie Potter przewróciłby się w grobie, gdybym złączył się z jego synem. Koniec tematu…
- Severusie…
- Daj spokój, Sal! Nie dręcz mnie. Wystarczy, że codziennie sam się zadręczam. – wymamrotał Severus, wycofując się z pokoju i zamykając za sobą drzwi. – Pewne marzenia po prostu się nie spełniają





ROZDZIAŁ 31



Ranek nadszedł dla Draco stanowczo zbyt wcześnie. Spał spokojnie, ale kiedy rano otworzył oczy, po pierwszej chwili upojenia odpoczynkiem, wróciły do niego urywki poprzedniego dnia. I wtedy przestało już być mu tak dobrze. Skulił się pod kołdrą i zadrżał. Najchętniej w ogóle nie wychodziłby z łóżka, ale niestety po pierwsze nie mógł sobie na to pozwolić, a po drugie, nie był w swoim łóżku.
- Dzień dobry, Draco – przywitał go Harry, wychodzący właśnie z łazienki. Widać było, iż dopiero co wyszedł spod prysznica, gdyż ciągle był mokry, a włosy kleiły mu się do skóry. Przepasany w pasie ręcznik ukrywał niewiele, przez co Draco, ku własnemu zakłopotaniu, zauważył, iż nie dość, że się rumieni, to jeszcze zaczyna mieć pewien bardziej skomplikowany problem. Przeklęte hormony!
- D…dzień dobry – wydukał, starając się nie pokazać po sobie zażenowania. – Długo już nie śpisz?
- Z jakieś dwie godziny. Jak twoja ręka?
Draco przypomniał sobie o ręce i spojrzał na nią, próbując nawet poruszyć palcami.
- Chyba nie najgorzej. Boli, ale już nie tak bardzo.
- Cieszę się. Ale i tak uważam, że powinna ją obejrzeć pielęgniarka. Nie wiadomo, czy czegoś sobie nie złamałeś – odparł Harry. Skończył wycierać włosy i zaczął je rozczesywać, nie zdając sobie sprawy, że Draco z każdą chwilą czuje się coraz bardziej niezręcznie.
- To ja się chyba umyję i ubiorę – wykrztusił. – Pora, abym wrócił do Domu…
I właściwie wyskoczył z łóżka.
Kiedy pół godziny później szedł do swojego Domu, ciągle czuł na policzkach ognisty rumieniec. Nie rozumiał tego. Jeszcze nigdy jego ciało nie reagowało tak na drugiego chłopaka. Zresztą na dziewczynę też nie. Owszem, potrafił dojrzeć piękno i zachwycić się nim, ale nigdy nie na tyle, aby zwróciło to na dłużej jego uwagę. Prawda jednak była też taka, że jeszcze nie spotkał nikogo wartego. Większość dziewczyn w Hogwarcie i nie chodziło tu tylko o jego własny Dom, bardziej zainteresowana była jego fortuną i koneksjami, niż nim samym. Zwłaszcza Pansy Parkinson. Ta to nawet wstydu nie miała, otwarcie się do niego klejąc i kompletnie ignorując jego zniesmaczenie. Narcyza Malfoy od dawna trenowała ją na przyszłą panią Malfoy, zupełnie nie pytając się syna, czy się z tym zgadza. Jego zdanie się nie liczyło, nie ważne było, że nie był w stanie znieść jej towarzystwa dłużej niż minutę, nieważne, że nie miał z nią o czym rozmawiać. Nieważne, że napawała go obrzydzeniem za to swoje nachalne zachowanie. Najważniejsze było bowiem to, że rodzina Parkinsonów od dawna była głęboko oddana sprawie Mrocznego Pana.
Ostatnimi czasy coraz mocniej mu to przeszkadzało. Czuł się jak zwierzę rozpłodowe, a nie jak człowiek.
Wypowiedział hasło i wszedł do wspólnego pokoju Domu Slytherinu, niemal natychmiast napotykając zaniepokojonego Blaise’a.
Jeżeli Draco mógłby nazwać kogokolwiek w tej szkole swoim przyjacielem, to z pewnością byłby nim właśnie Blaise Zabini. Zawsze z charakterystycznym dla siebie spokojem, wysłuchiwał wybuchów i narzekań Draco. Mimo iż pochodził z oficjalnie neutralnej rodziny i teoretycznie Draco powinien go ignorować, tak jak to robiła znaczna większość Domu, ale prawda była taka, że Blaise był jednym z nielicznych Ślizgonów, z którym można było sensownie pogadać. Nawet jeśli czasami za bardzo przypominał krukona.
- Gdzie się podziewałeś całą noc? – zapytał, wyraźnie poirytowany Blaise. – Włóczysz się gdzieś…
- Nigdzie się nie włóczyłem! – przerwał mu Draco.
- To w takim razie może mnie oświecisz i powiesz, gdzie spałeś? Znam cię zbyt dobrze, aby uwierzyć w te wszystkie plotki o tobie i jak to zaliczyłeś połowę Hogwartu, więc raczej wątpię abyś był na romantycznym sam-na-sam, toteż gadaj, albo to z ciebie wyciągnę.
Draco spoglądał na niego przez chwilę, po czym westchnął ciężko.
- Spałem w pokoju Pottera – wyszeptał, tak aby tylko Blaise go usłyszał. Nie chciał tego mówić, gdyż wyobrażał sobie, jaki to może być szok, ale z drugiej strony nie za bardzo miał ochotę okłamywać Blaise’a.
Tymczasem Blaise spojrzał na niego zszokowany, nie mogą uwierzyć własnym uszom.
- Raczysz żartować…?
- Nie…
- Ale… jak to…? Ty? U Pottera?!
- Wykrzycz to jeszcze głośniej! Nie wszyscy cię słyszeli! – warknął Draco, odruchowo rozglądając się po pokoju i upewniając się, że nikt jednak nie słyszał. Byłoby mu dość trudno się z tego wytłumaczyć. On, Książę Slythrinu spędzający noc w pokoju Pottera! – Tak, spałem u Pottera.
- Ale dlaczego? – dopytywał się Blaise.
Draco poczuł na policzkach nienaturalne ciepło.
- Miałem wczoraj… małe załamanie – wydukał. – Dowiedziałem się pewnych rzeczy i zaakceptowanie ich przyszło mi z trudem. Prawdę mówiąc, ciągle ich nie akceptuję. A Ha… Potter mnie znalazł i zabrał do siebie. Opatrzył mnie, porozmawiał… no i było już za późno, więc zaproponował, abym przenocował u niego.
Blaize zerknął na niego podejrzliwie.
- Ale tylko przenocował? Nic więcej?
Draco obrzucił go oburzonym wzrokiem, prostując się sztywno.
- Teraz to ty sobie nie żartuj!! W ogóle, jak możesz insynuować takie rzeczy? Ja i Potter? Zaraz zrobi mi się niedobrze.
Blaise odetchnął głęboko i na jego oblicze wypłynęła szczera ulga.
- Uuf! Miło to słyszeć, bo już się bałem, że czegoś nie wiem. – Obejrzał Draco dokładnie, dostrzegając starannie zabandażowaną rękę. – Wszystko w porządku?
- Tak… Teraz już tak… A przynajmniej na tyle, na ile to możliwe. Muszę kilka spraw poważnie przemyśleć, tylko tyle.
- To coś ważnego, prawda? – stwierdził Blaise poważnie, a widząc przytaknięcie przyjaciela, równie poważnego, westchnął. – Bałem się, że kiedyś coś takiego się stanie.
- Co takiego…
Draco jednak nie dokończył. W drugim końcu salonu zebrało się kilkoro uczniów z wyższych roczników i krzyczało na kogoś dość głośno, zwracając na siebie uwagę.
- Ty mały śmieciu! – krzyczała Pansy, której piskliwy głos Draco poznałby wszędzie. – Jak śmiesz tak plamić Slytherin?
- Nie jesteś godna, aby być członkiem naszego Domu! – dodał swoje trzy grosze Nott. Draco i Blaise spojrzeli po sobie zdegustowani i mocno zaniepokojeni. Jeśli Pansy i Nott połączyli swoje siły, do spółki z siłą fizyczną Crabbe’a i Goyle’a, których łatwo było dostrzec w tym małym tłumie, który się tak zebrał, to nie wróżyło to niczego dobrego. – Jak Sam-Wiesz-Kto dowie się o twoim zachowaniu, to…
- Co tu się dzieje?! – zakrzyknął Draco, przebijając się przez zgromadzenie. W końcu będąc swoistą głową Slytherinu, musiał wiedzieć, co się w nim dzieje. Tuż za nim podążał Blaise. – Robicie tyle hałasu, że oszaleć można.
- Och, Dracusiu! – zapiszczała Pansy, nie zauważając kompletnie, jak blondyn zgrzyta zębami ze złości. Nienawidził tego głupiego przezwiska, ale Pansy zdawała się je uwielbiać i im bardziej on się złościł, tym częściej ona je używała. – Ten głupi bachor obraził nasz Dom!
Draco podążył wzrokiem za oskarżycielskim palcem dziewczyny. Na jego końcu stała mała dziewczynka, najwyraźniej pierwszoroczniak. Zapłakana i przerażona tak bardzo, że pomimo obszernych szat uczniowskich, widać było jak drży. Draco nie przypominał jej sobie, ale prawdą było, iż nie zwracał większej uwagi na młode roczniki.
- O co tu chodzi? – spytał twardym tonem, na który dziewczynka jeszcze bardziej się skuliła ze strachu. – Może byście raczyli mi wytłumaczyć, zamiast robić od razu awanturę.
- Ta mała wczoraj bawiła się z Potterem, szlamą i resztą gryfońskiej hałastry – warknął oskarżycielskim głosem Nott. Wyraz jego twarzy wiele mówił o tym, co by chłopak najchętniej chciał zrobić z małą Ślizgonką i Draco, ku własnemu zdziwieniu, poczuł obrzydzenie. – Grała z nimi w tą ich mugolską grę.
Draco zerknął na niego spod oka.
- No i co z tego? – zapytał.
- Jak to co, Dracusiu?! – zakrzyknęła zdziwiona Pansy, niedowierzając własnym uszom. Spojrzała na swojego prawdopodobnego przyszłego męża zszokowana. – Czy nie słyszałeś z kim się bawiła? Jest skazą na honorze Ślytherinu! Należałoby…
- To nie do ciebie należy decyzja, co należałoby, a co nie, Parkinson – uciął ostro Draco. – Robicie tyle hałasu tylko o to, że mała zagrała z nimi w grę. Jakby to było coś dziwnego. My notorycznie gramy z gryfonami w quidditcha i nikt nie robi z tego awantury.
Pansy odebrało mowę. Zresztą nie tylko jej. Część zgromadzonych wokół ślizgonów także stała z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami. Draco Malfoy właśnie obronił dziewczynkę, którą wcześniej sam by okrzyczał i zrównał z błotem za o wiele mniejsze przewinienie względem Domu.
- Ale to była mugolska gra!! – wrzasnął Nott, próbując ratować swoje racje.
- I co z tego? – powtórzył Draco. – A ta mała jest tylko dzieckiem. I skoro nikt inny nie chciał się z nią bawić, to czemu nie miała się bawić z Potterem i spółką. Mam nadzieję, że nie zrobili ci nic złego? – te ostatnie pytanie skierował bezpośrednio do oskarżanej dziewczynki.
Ta szybko zaprzeczyła.
- N…nie. Byli bardzo mili. I Harry Potter nawet odprowadził mnie potem do Domu, aby nic mi się nie stało na korytarzu – powiedziała szczerze, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
- To dobrze – skwitował Draco. Był naprawdę wdzięczny Potterowi, za odprowadzenie małej, co jednocześnie tłumaczyło jego wczorajszą obecność w tamtych rejonach lochów. – A wy przestańcie ją atakować. W końcu jest tylko dzieckiem i ma prawo zachowywać się jak dziecko i bawić się z kim jej się podoba. Atakujecie ją, jakby co najmniej zabiła jednego z nas.
- Zrobiła coś gorszego!
- Nott ma rację! – zaskrzeczała Pansy, robiąc się purpurowa na twarzy. – I gdybyś był sobą, przyznałbyś nam rację. Ona zhańbiła nasz Dom i powinna być ukarana.
- Nasz Dom okryty jest już znacznie większą hańbą, niż zabawa z gryfonami – zauważył niby od niechcenia Blaise.
- Zamknij się, Zabini! – warknął Nott. – Ciebie też należałoby przykładnie ukarać, może wtedy ty i ta twoja rodzina nabralibyście rozumu i pojęli po której stroni warto stanąć, zamiast chować głowę w piasek!
Blaise spojrzał na niego niewzruszony.
- Chodzi ci o stronę Mrocznego Lorda? Nie, dziękuję. Nie lubię się przed nikim płaszczyć, a poza tym nie uważam, aby mordowanie i torturowanie innych było dobrą metodą na zabicie czasu. Jeśli ktoś w ten sposób musi się dowartościowywać, to chyba ma poważny problem i powinien się leczyć.
- Pożałujesz swoich słów, Zabini!
- Wątpię, Nott. I lepiej przestań z siebie robić takiego wielkiego Śmierciożercę, bo tylko się ośmieszasz. Gdyby przyszło co do czego, to mogę się założyć, że posikałbyś się ze strachu, jakbyś miał stanąć przed Mrocznym Lordem. A wątpię, aby był on zachwycony z zabrudzenia swojej posadzki. Na pewno nie pożyłbyś po czymś takim zbyt długo.
Widać było, iż Nott jest bliski prawdziwego wybuchu. Może i uważał siebie za fanatycznego sługę Ciemnego Pana, ale Blaise miał rację. To wszystko było tylko na pokaz i tylko w słowach. Podobna sytuacja miała miejsce przynajmniej wśród połowy Ślizgonów.
- Dracusiu, jak możesz tego słuchać?! – skrzeczała Pansy, gdyż trudno było nazwać inaczej jej obecny głos. – Czemu czegoś nie zrobisz?
- Bo uważam, że Blaise ma rację.
- Co takiego?! Co ci się stało? Jak możesz tak mówić? Jak możesz pozwalać na obrażanie naszego Pana? Czemu w ogóle się tak zachowujesz?
Draco jęknął ciężko.
- Parkinson, dorośnij wreszcie! W życiu są znacznie ważniejsze sprawy, niż to, po której stać stronie, czy też z kim się bawić. I możesz mi wierzyć, wolę znacznie bardziej trzymać z Blaisem, gdyż jemu ufam, niż z wami, którzy na jedno słowo swoich rodziców, pewnie byście wbili mi nóż w plecy, najpierw okradając ze wszystkiego.
- Dracusiu, jak możesz tak mówić? Ja cię tak kocham! – jęczała Pansy, tonąc w pokazowych łzach. – Ranisz mnie swoimi słowami i zdradzasz…
- Po pierwsze nie zdradzam, bo nie jesteśmy parą. To że moja matka ci tak non stop wmawia, to nie znaczy, że ja tego chcę – przerwał jej Draco. – Więc tym samym, ani nie mogę cię ranić, a już na pewno cię nie kocham. Mam po dziurki w nosie twoich idiotycznych scen, niestrawnych przezwisk i wieszania się na mnie, gdy tylko to możliwe. Jesteś ostatnią osobą z którą chciałbym spędzić resztę życia. Dlatego też, z łaski swojej, daj mi wreszcie święty spokój!!!
Odwrócił się ku dziewczynce, nieoczekiwanie posyłając jej nieznaczny uśmiech.
- Nie martw się, nikt już nie będzie na ciebie krzyczał. A w razie gdyby nawet, to przyjdź do mnie, dobrze?
- Dobrze! – zakrzyknęła radośnie dziewczynka. – Dziękuję! Jesteś naprawdę fajny, Draco! O wiele lepszy niż mówią.
- Ludzie nie zawsze są tacy, jak się o nich mówi – mruknął, wycofując się z tłumu. – Koniec przedstawienia. Nie macie lepszych zajęć do roboty? Do nauki byście się wzięli, a nie wszczynali bzdurne awantury.
Skierował się ku sypialni chłopców, żałując, iż tak wcześnie wyszedł od Pottera. Tam przynajmniej było przyjemnie i spokojnie. Nie to co tutaj.
- Nie daruję ci tego, Malfoy! – wrzasnął za nim Nott. – Mroczny Lord dowie się o tym i popamiętasz! Możesz mi wierzyć!
- Najpierw zbierz się na odwagę i mu to powiedz – odciął się Draco niewzruszenie, otwierając drzwi od sypialni, pozwalając Blaise’owi zamknąć je za nimi.
- Wiesz, że to nie skończy się tak spokojnie – zauważył czarnowłosy chłopak, siadając na swoim łóżku. – Wiesz, że możesz mieć z tego wszystkiego poważne problemy.
- Wiem.
- Prawdopodobnie Mroczny Pan rzeczywiście dowie się o tym, co miało dzisiaj miejsce, a wtedy możesz się znaleźć w prawdziwym zagrożeniu. Twoje słowa można by uznać za zdradę.
- Twoje również, przyjacielu – wytknął Draco. – Po wczorajszym jednak uważam, iż bynajmniej nie powinienem siedzieć cicho i udawać, że nic się nie dzieje. Ciemny Lord nie dostanie mnie; nie ważne co mu naopowiadała moja matka, nie pozwolę mu się tknąć. Mam swój honor.
- A co z twoim ojcem? Jak mu to powiesz?
Draco zamarł. O tym jeszcze nie myślał. W ogóle o niczym jeszcze nie myślał. To, co powiedział w salonie, mimo iż nadal uważał, że było słuszne, bardziej było pod wpływem chwili, niż po poważnych przemyśleniach. Zupełnie nie pomyślał, co na to wszystko powie jego ojciec. Jak zareaguje? Nie chciał go stracić. Matki i tak nigdy tak naprawdę nie miał, a więc chciał, aby chociaż ojciec go kochał i zawsze przy nim był, bez względu na wszystko. Ale przecież jego ojciec zawsze powtarzał, że honor rodziny jest najważniejszy, a zdrada najbardziej go hańbi.
- Nie wiem… - wyznał szczerze. – Najchętniej nic bym mu nie mówił, ale jakoś trudno mi uwierzyć, aby udało mi się to utrzymać w tajemnicy. Raczej nie mam zbyt wiele czasu.
- Przypuszczam, że już go nie mamy – skwitował Blaise. – Po dzisiejszym radziłbym zachować najwyższą ostrożność. Nie chciałbym dostać jakąś paskudną klątwą w plecy.

--o0o--

W piątek po obiedzie w gabinecie dyrektora zebrało się spore grono osób, oczekujących aktywacji świstoklika, który miał ich przetransportować do Londynu, a dokładniej mówiąc do zamkniętej alejki w pobliżu hotelu.
- Wszyscy gotowi? – spytał Albus, z charakterystycznym dla siebie uśmiechem mierząc zebranych.
- Chyba tak – mruknął Syriusz, tak na wszelki wypadek sprawdzając jednak, czy w kieszeni jego szaty znajduje się pomniejszony magicznie i o wiele lżejszy bagaż jego i Remusa.
- Boisz się, że czegoś zapomniałeś? – spytał zgryźliwie Severus. – Skleroza nie boli…
- Uważaj, żeby zaraz ciebie coś nie zabolało, Snape! – warknął Syriusz.
- Panowie, koniec kłótni – przerwał im Dyrektor, stawiając na swoim biurku starą butelkę po oranżadzie. Czwórka podróżników dotknęła jej i już po chwili poczuli ostre szarpnięcie. Samo w sobie nie było ono nieprzyjemne, ale wirowanie, które nastąpiło po nim, przyprawić mogło o mdłości. Dla Harry’ego, który nigdy nie podróżował w podobny sposób, nie było to zbyt miłe przeżycie.
- Uch, nigdy więcej – wyjąkał, podnosząc się powoli z chodnika, na który upadł po wylądowaniu. Remus ujął go pod rękę i pomógł się podnieść.
- Do świstoklika trzeba się przyzwyczaić – rzekł z lekkim uśmiechem. – Nie jest to zbyt przyjemna forma podróżowania, ale zdecydowanie najszybsza i chyba najbezpieczniejsza. Sieć fiuu może i jest szybka, ale stosunkowo łatwo ją zakłócić, zaś aportacja jest sama w sobie trudna do nauki. Pozostaje więc świstoklik.
- A gdzie się podziały stare, dobre bramy międzywymiarowe? – mruknął Harry, otrzepując ubranie.
- Skończyliście już narzekać? – spytał kąśliwie Snape. – Nie mam ochoty sterczeć tu bezczynnie przez resztę dnia. Nie mówiąc już o tym, że jest tu brudno, zimno i kompletnie odrażająco.
Niestety, zakątek w którym wylądowali nie należał do przyjemnych. Ale prawda była też taka, że w obecnych czasach nie było rzadkością, iż bogactwo i bieda sąsiadowały ze sobą przez ulicę. Wystarczyło zejść tylko odrobinę z jasno oświetlonego, rozbawionego traktu, a można było trafić do najgorszego koszmaru w swoim życiu.
- A pomyślałby kto, że poczujesz się tutaj jak w domu – odburknął Syriusz.
Snape odwrócił się ku niemu tak szybko, że z trudem można było uwierzyć, iż jest zwykłym człowiekiem. Ludzie z reguły nie potrafią poruszać się tak szybko, a tymczasem on zdawał się robić to bez większego wysiłku.
- Co to miało znaczyć, Black? – wysyczał przez zęby, mrużąc oczy.
- To co słyszałeś, Snape. Twoje lochy niewiele się różnią od tego miejsca, więc to chyba oczywiste, iż nie powinno ci to robić większej różnicy – odparł lekko Syriusz, wzruszając ramionami.
Remus pokręcił zrezygnowany głową, rozpoznając aż za dobrze znane mu objawy rodzącej się awantury. Nie mówił tego przyjacielowi, ale miał już serdecznie dość tego ciągłego dogryzania sobie nawzajem. Pomyślałby kto, że po tym wszystkim, przez co przeszli, Syriusz i Severus będą potrafili zachować względem siebie chociażby chłodną dyplomację. A tymczasem oni wykorzystywali każdą możliwą okazję, aby sobie wzajemnie dogryźć i upokorzyć. Zerknąwszy na Harry’ego od razu dostrzegł, że on też nie jest zachwycony tą rozwijającą się nieprzyjemnie kłótnią. I Remus mu się nie dziwił.
- Nie ma na to… - spróbował interweniować.
- To samo można byłoby powiedzieć o tobie, Black – wpadł mu w słowo Snape, kompletnie ignorując ten fakt i powoli sięgając po schowaną w kieszeni różdżkę. Już w myślach przygotowywał klątwę, którą rzuci. – W końcu takie zapchlone kundle jak ty powinny wiedzieć, gdzie ich miejsce.
- Wolę być kundlem, niż śmierdzącym ślizgonem!
Tym razem Severus nie zamierzał jednak ripostować. Te bzdurne dyskusje z Blackiem zazwyczaj do niczego nie prowadziły, a jedynie wywoływały ogromny ból głowy i potworną frustrację. Były naprawdę męczące, mimo iż czasami miał swoistą satysfakcję z dogryzania gryfindorskiemu psiakowi. Jego tak łatwo można było wyprowadzić z równowagi. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie miał ochoty na gierki słowne.
Jednym błyskawicznym ruchem ręki, wyciągnął z kieszeni różdżkę, skierowując ją przeciwko Blackowi. Z satysfakcją zauważył, iż mimo przeciwnik uczynił to samo, to jednak jego reakcja była wolniejsza od jego własnej. W końcu nie bez przyczyny nosił tytuł Mistrza Pojedynków. Uczniowie mogli sobie myśleć, że to tylko puste plotki, ale on rzeczywiście nie miał sobie równych.
Jednak, ani on ani Black nie zdążyli wypowiedzieć nawet jednej sylaby zaklęć, gdyż ku ich ogromnemu zaskoczeniu ich własne różdżki wyleciały im z dłoni, prosto do wyciągniętej ręki Harry’ego.
- Potter, co ty wyprawiasz?! – wrzasnął wściekle Snape. – Natychmiast oddawaj mi moją różdżkę!
- Harry, nie wygłupiaj się! – równocześnie zakrzyknął Syriusz.
Harry jednak ani drgnął. Ściskał w dłoni obie różdżki, mierząc ich właścicieli dość niemiłym spojrzeniem. Stojący obok niego Remus był trochę zdziwiony zachowaniem chłopaka, ale musiał przyznać, iż jego szybka reakcja najprawdopodobniej ocaliła ich od tragedii. Tych dwoje mogłoby sobie zrobić poważną krzywdę, nie mówiąc już o tym, iż pewnie cała dzielnica mugoli byłaby świadkiem ich magicznego pojedynku. I jak oni by to wytłumaczyli Ministerstwu?
- Potter!
- Jak się chcecie pozabijać, to wolna droga, ale bynajmniej nie zrobicie tego za pomocą magii – skwitował oschle Harry, całkowicie ignorując mordercze spojrzenia, posyłane mu przez obu czarodziejów. – Zachowujecie się jak para rozpieszczonych bachorów, pokazujących na prawo i lewo swoje fochy. Nie wiem, co jest między wami, i prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie to, to nie moja sprawa. Ale chyba najwyższa pora, abyście zaczęli zachowywać się jak dorośli.
- I kto to mówi? – prychnął Severus, ale Harry nie odpowiedział na zaczepkę.
- Mamy ważniejsze sprawy na głowie, niż wasze dziecięce urazy, a jeśli nie rozumiecie tego, to możecie tu zostać i kontynuować swoją zabawę. – Schował różdżki do kieszeni i odwrócił się ku wyjściu z alejki. – Idziemy, profesorze? – zapytał Remusa.
- Tak, Harry – odparł spokojnie mężczyzna. – Już i tak jesteśmy spóźnieni. Twoi rodzice pewnie zaczynają się niepokoić.
- To prawda. Nie zdziwiłbym się, jakby już skontaktowali się z dyrektorem – przyznał, po czym rzucił przez ramię. – A wy, jak już załatwicie swoje sprawy i spoważniejecie trochę, to wiecie gdzie nas szukać.
I z tymi słowy Harry i Remus opuścili alejkę, wychodząc na zatłoczoną i hałaśliwą ulicę, po której drugiej stronie stał hotel. Stojący przy jego ozdobnym wejściu pracownik w liberii, rozpoznał Harry’ego i przywitawszy go z ukłonem, otworzył przed nim drzwi.
Stojący w alejce czarodzieje spoglądali na to wszystko zszokowani. Czegoś takiego się nie spodziewali. Jeszcze nigdy nikt nie zareagował w podobny sposób na ich kłótnie. Zazwyczaj wszyscy albo je ignorowali, albo z zainteresowaniem się im przyglądali. Ale nikt nie zachował się tak, jak to właśnie uczynił Harry.
- Co on sobie wyobraża?! – wściekł się Severus. Jeszcze żaden dzieciak nie zachował się wobec niego z takim brakiem szacunku. Uczniom w Hogwarcie nawet przesz myśl by nie przeszło, że można się tak zachować, ale najwyraźniej Potter wcale nie był taki dobrze wychowany, za jakiego chciał uchodzić. – Ten zadufany w sobie, przemądrzały…!!!
W następnej chwili pięść Syriusza z rozpędem spotkała się z już i tak nie raz złamanym nosem profesora eliksirów.
- Nie waż się obrażać mojego chrześniaka!

--o0o--

- Wiesz, że będą na ciebie wściekli? – spytał tak dla zasady Remus, gdy drzwi windy rozsunęły się przed nimi z cichym dzwonkiem.
- Wiem i prawdę mówiąc, nie jestem z siebie dumny – odparł cicho Harry, a po jego twarzy widać było, iż jest tą całą sytuacją zmartwiony. – Ale jakoś tak ostatnimi czasy moja wyrozumiałość jest nadwątlona. Czy oni zawsze tak się zachowywali?
- Odkąd tylko pamiętam – przyznał z rezygnacją Remus. – Już w szkole pałali do siebie niechęcią. I nie pytaj mnie dlaczego, bo sam nie wiem. Po prostu od pierwszego spotkania działają na siebie jak płachty czerwone na byka, a że obaj mają ciężkie charaktery, no i zostali wybrani do wrogich sobie Domów, to tym bardziej nie było lekko.
- Ale jak można się aż tak nienawidzieć z tak idiotycznego powodu?
- No cóż, Domy były jedynie początkowym pretekstem. Później doszły do tej wzajemnej niechęci inne powody, do których obaj przyłożyli ręce. Syriusz ma gwałtowne usposobienie i często działa zamiast myśli. Natomiast Severus swoją zemstę zawsze skrupulatnie planował, aby była ona tym bardziej upokarzająca i dotkliwa. Możesz mi wierzyć, Harry, lata szkolne nie upłynęły nam w spokoju.
Westchnął przeciągle, przypominając sobie te wszystkie głupie i bezsensowne żarty, które miały na celu jedynie jak największe pognębienie przeciwnika. Nie raz nawet nie były śmieszne, a po prostu mściwe. Gdyby można było cofnąć czas, to Remus nie jedno chciałby zmienić i nie raz przyłożyć Syriuszowi i Severusowi za tą bezmyślną wrogość.
- Jak skończyliśmy szkołę, to wydarzenia, jakie wtedy miały miejsce, jeszcze bardziej pogłębiły ich wzajemną niechęć. A później… później już nie dało się tego naprawić.
- Aby coś naprawić, potrzebna jest chęć obu stron – stwierdził Harry. – I Severus i Syriusz powinni chcieć zgody.
Remus zaśmiał się gorzko.
- Wątpię, aby kiedykolwiek do tego doszło! Są jednakowo uparci.
Harry przytaknął. Zdążył się już o tym przekonać.
Zapukawszy do drzwi apartamentu, otworzył je, aby już w następnej chwili ściskać rozchichotanego Toushiego.
- Witajcie! – rzekła uśmiechnięta Aiko, widząc swojego syna całego i zdrowego. Ale czemu był z nim tylko Remus, skoro Dumbledore mówił jeszcze o dwóch innych profesorach, którzy mieli go eskortować. – Jesteście sami?
- Pozostała dwójka dołączy do nas za jakiś czas – odparł szybko Remus, starając się nadać swojemu głosowi lekki ton. Nie chciał, aby rodzice Harry’ego wyczuli jego niepokój. – Coś ich zatrzymało.
- Niech się lepiej nie spóźnią, bo ich minie wspaniała okazja – roześmiał się Sakio.
- Hai! Hai! – przytaknął wesoło Toushi.
- Jaka okazja? – zainteresował się Harry. – Czy ja o czymś nie wiem?
Niemal od razu pożałował swojego pytania, bo oto wlepione zostały w niego dwie pary błagających, płaczliwych oczu. Aż za dobrze znał tego typu spojrzenia, sam zresztą też ich nie raz używał. Potrafiły być one niezmiernie irytujące dla tego, w kogo były wpatrzone, ale z całą pewnością przynosiły efekty. Były do tego stopnia skuteczne, że należało się ich bać. I teraz Harry poczuł nieprzyjemny dreszcz niepokoju, przepływający mu po plecach.
- Ha-chan, braciszku, wiesz, że cię kochamy, prawda? – zaczął się przymilać Sakio, podczas gdy Toushi cały czas mu wtórował.
- Tak, kochamy!
- I naprawdę cieszymy się, że znowu z nami jesteś.
- Tak, tak, cieszymy!
- Bo jesteś naszym braciszkiem.
- Tak, naszym braciszkiem!
- Dobra, dobra! – Harry przerwał tą zabawę w echo, bo powoli zaczynała go boleć głowa. – Powiedzcie w końcu czego chcecie, za ile i co ja z tego będę miał.
Sakio promieniał z zadowolenia.
- Naprawdę nie chcemy wiele – rzekł. – Tylko, żebyś przyrządził coś naszego do jedzenia. Kupiliśmy wszystko, czego mógłbyś potrzebować, no i sam przyznasz, że z przyjemnością zjesz pyszną kolację w gronie rodzinnym. Co ty na to, Hari? Proszę, zgódź się!
- A więc o to chodzi! Chcecie, abym wam gotował. No nie, nic tylko mogę poczuć się wykorzystywany! A nie moglibyśmy na przykład zjeść czegoś na mieście? Na pewno mają tutaj jakąś japońską restaurację.
- Pewnie mają, ale restauracja to nie to samo, co przyrządzone przez ciebie dania. Proszę cię, Hari.
Harry spojrzał z nadzieją na matkę.
- Nie powiem, też bym zjadła coś naszego – odpowiedziała na jego niewypowiedziane pytanie Aiko. – A i Kojiro i Kaizume jak wrócą z treningu zapewne się ucieszą.
- Poza tym, założę się, że pan profesor – tu Sakio skinął na Remusa. – nigdy nie miał okazji zjeść prawdziwego, japońskiego posiłku.
- No cóż… rzeczywiście, nigdy nie miałem tej przyjemności – przyznał z uśmiechem mężczyzna.
- To tym bardziej powinien pan żałować – skwitowała Aiko. – Hari świetnie gotuje.
- Zgódź się, Ha-chan! – błagalnie kontynuował Sakio. W międzyczasie Toushi uczepił się nóg brata i spoglądając na niego, dodawał swoje prośby do ogółu.
- Ale wy sprzątacie – skapitulował w końcu Harry, na co dało się słyszeć dwa głośne okrzyki radości. – Mogę gotować, ale bynajmniej nie lubię sprzątać, a skoro już gotuję to ktoś inny może posprzątać. W końcu, czemu wszystko mam robić sam.
- Nie martw się, synku, już ja dopilnuję, aby posprzątali – zapewniła go matka. – A na razie, zabieram Remusa na dół do kawiarni, aby wam nie przeszkadzać.
Wyciągnęła ku profesorowi rękę, a ten ująwszy ją delikatnie, poprowadził w stronę drzwi.
- Mam nadzieję, że to nie będzie dla Harry’ego kłopot – zaczął niepewnie.
- Ależ skąd – przerwała mu Aiko. – Mój średni syn czuje się w kuchni jak ryba w wodzie. Lubi to robić, a przede wszystkim umie. Nie raz się zastanawiałam, czy przypadkiem nie zwiąże z tym swojej przyszłości, ale prawdę mówiąc on o tym nic nie wspomina, więc chyba najwyraźniej nie.
Remus pokręcił nieznacznie głową.
- Harry jest pełen tajemnic – rzekł. – Skąd u niego takie zamiłowania? Bo mogę panią zapewnić, że ani James ani Lily nie byli dobrzy w kuchni.
- Co mówiłam o tym, abyśmy mówili sobie po imieniu? – spytała najpierw karcącą Aiko, a widząc zakłopotany uśmiech mężczyzny, kontynuowała. – No cóż, kiedy wróciliśmy z Harrym do Japonii, był on bardzo skrytym i nieśmiałym chłopcem. Nasza gospodyni, Tokiko, niemal od razu rozpostarła nad nim swoje opiekuńcze skrzydła, a mogę cię zapewnić, że ona wszystkich traktuje jak matka kwoka swoje kurczęta. Harry spędzał z nią równie dużo czasu, co z Kojiro i nami, więc to właśnie ona zapewne zakorzeniła w nim miłość do gotowania. Choć Harry nie ma na to zbyt wiele czasu, toteż na co dzień pozostawia to gospodyni, ale od święta kuchnia jest w jego niepodzielnym władaniu.
- Tak o tym mówisz, że naprawdę robię się już głodny – roześmiał się Remus.
- To lepiej nie zamawiaj za dużo ciasta, bo nie będziesz miał miejsca na to, co przygotuje Harry – zauważyła Aiko. I zgodnie z własnymi słowami w kawiarni zamówiła jedynie herbatę, podczas gdy Remus wolał kawę. Z rana musiał jeszcze przeprowadzić zajęcia i teraz zaczynał odczuwać zmęczenie, a jeśli nie chciał zasnąć przy kolacji, to musiał pobudzić się w inny sposób.
- Jak Harry sobie radzi w Hogwarcie? – zapytała Aiko, gdy usiedli przy jednym z eleganckich stolików. – Boję się, że się przemęcza. Jednoczesne uczęszczanie na zajęcia i nadrabianie zaległości z Akademii na pewno wywiera na nim jakiś efekt.
- Z tego, co mówią inni profesorowie, to choć nie jest nadgorliwym uczniem, to jego prace są bardzo wysoko oceniane i zawsze jest przygotowany do zajęć – odparł Remus. – Wiem to po swoich lekcjach. Mimo, iż pewnie wiele rzeczy jest dla niego nowych, to jednak Harry stara się tego nie pokazywać. Słyszałem, że z panną Granger godzinami siedzą w bibliotece, więc odważę się stwierdzić, iż szkoła nie sprawia mu problemów.
- Harry ma w sobie coś z niegroźnego kujona – Aiko uśmiechnęła się pobłażliwie. – Książki pochłania w zastraszającym tempie, ale muszę przyznać, że jest też wybredny. Jak coś go nudzi, to już więcej do tego nie wraca. Ale jak coś z kolei go wciągnie, to oddaje się temu bez reszty.
- Zdążyłem zauważyć – zawtórował jej Remus. – To tłumaczy, skąd on ma taką wiedzę i czemu tak dobrze się z nim współpracuje. Żeby inni uczniowie byli tacy ciekawi świata, to byłoby nauczycielom znacznie łatwiej.
- Gdyby tak było, to nauczyciele byliby w raju. I czy wtedy w ogóle byliby potrzebni?
- Właśnie. A skoro nie ma raju, to nauczycielska przyszłość jest zapewniona – skwitował rozbawiony czarodziej. – Nie jest to może szczyt moich marzeń, gdyż nigdy bym nie pomyślał, że będę profesorem, ale w moim przypadku nie mogę być wybredny.
- A to czemu? – zdziwiła się Aiko. – Jesteś młodym, wykształconym człowiekiem, który na pewno ma swoje zainteresowania i posiada wiele umiejętności. Czemu więc nie możesz spełniać się w innym zawodzie?
Remus spojrzał na nią niepewnie. Bał się jej powiedzieć, jaką klątwą została obłożona jego egzystencja. Nie raz już to przeżywał. Najpierw było zaskoczenie, a potem przerażenie i po krótkim czasie tracił kolejną pracę i znajomych. Sam już nie pamiętał ile tego było. Dopiero Albus Dumbledore, sprzeciwiwszy się Radzie Hogwartu, zatrudnił jego i Syriusza na posadzie profesora Obrony przed Czarną Magią, a że był w tym naprawdę dobry, toteż po raz pierwszy udało mu się utrzymać pracę dłużej niż pół roku. Nie chciał, aby teraz matka Harry’ego zareagowała na niego w podobny sposób.
- Widzisz… nie wiem jak to powiedzieć – zaczął.
- Normalnie, Remusie. Poza tym musiałoby to być coś naprawdę okropnego, żebym nie była w stanie zrozumieć – zapewniła go Aiko.
- Dla co niektórych tym właśnie jestem – westchnął Remus. – Bo widzisz, Aiko, ja jestem wilkołakiem.
Powiedział to. I teraz jedyne co mógł zrobić, to oczekiwać na reakcję, mając nikłą nadzieję, że tym razem będzie ona inna niż zazwyczaj. Na Merlina, niech tym razem będzie inaczej. Nie chciał stracić przez to swoje przekleństwo Harry’ego, a zdawał sobie sprawę, że gdyby jego rodzice tego nie zaakceptowali, to chłopak najprawdopodobniej dostałby zakaz kontaktowania się z nim.
- Jeśli mogę spytać? – odezwała się cicho i spokojnie Aiko. – Jak się nim stałeś? Urodziłeś się już taki, czy może…
- Zostałem zmieniony – odpowiedział szybko Remus. – Byłem jeszcze małym dzieckiem, gdy to się stało. Zresztą, nie mogłoby być inaczej, gdyż w Anglii wilkołaki mają ministerialny zakaz rozmnażania się. Nie mamy prawa mieć dzieci…
- To czemu ciągle tu jeszcze siedzisz? – zdziwiła się. – Już dawno powinieneś stąd wyjechać. Skoro cię tu nie chcą, to po co się zadręczać.
- Prawdę mówiąc, nie raz się nad tym zastanawiałem. Syriusz na pewno pojechałby za mną bez słowa sprzeciwu, gdyż doskonale wie, jak jest mi ciężko. Ale ciągle tu jesteśmy, bo nie chcemy zostawiać przyjaciół. Nie teraz, gdy wojna na nowo rozgorzała. Możemy się przydać, możemy być pomocni. Może, to będzie dla ciebie dziwne, ale mimo iż ta społeczność w większości mnie nie akceptuje, to jednak dla mnie świadomość, iż dzięki moim lekcjom ocalę komuś życie, jest naprawdę kojącym balsamem.
Aiko spoglądała na niego ze smutkiem.
- Wiesz, że oni na ciebie nie zasłużyli – stwierdziła. – Nie mogę powiedzieć, że wiem co czujesz, bo ja nigdy podobnych problemów nie miałam. Mimo, iż Toushi jest demonem, to jednak społeczność w Japonii o wiele bardziej tolerancyjnie do tych spraw podchodzi. Nie mówię, że jest idealnie, bo chyba nigdzie nie jest i nawet w Japonii takich spraw nie rozgłasza się wszem i wobec, ale przynajmniej nie muszę się obawiać, że mój syn będzie miał ciężkie i pełne niesprawiedliwości życie. – Delikatnie dotknęła szczupłej dłoni czarodzieja. Teraz wreszcie jej przeczucia stały się dla niej jasne. Wreszcie mogła wytłumaczyć jego słabowity wygląd, zbyt mocno, jak na jego młody wiek, przyprószone siwizną włosy. I te złociste oczy, których u normalnego człowieka nie sposób szukać. Ileż on musiał wycierpieć, aby w jego wieku wyglądać tak słabo? – Nie musisz się obawiać. Jeśli boisz się, że nasza rodzina cię odrzuci, to lepiej przestań. U nas zawsze znajdziesz zrozumienie i pomoc. Jak mało kto zasługujesz na szacunek, iż pomimo tylu przykrości i cierpień, jesteś nadal pełnym ciepła i dobroci człowiekiem. Wielu innych pod mniejszymi problemami już dawno by się ugięło.
- Ja też bym się ugiął – przyznał drżącym głosem Remus. – Jedynie Syriusz trzyma mnie przy życiu. Nie wiem co bym zrobił, gdyby jego zabrakło.
- A więc nie myśl o tym. On jest przy tobie i to jest najważniejsze. Myślenie w kategoriach „co by było, gdyby…” zostaw chronicznym pesymistom i tym, którym się nudzi. Człowiek nie powinien się zadręczać tego typu myślami. Życie jest na to stanowczo za krótkie.
Remus z łagodnym uśmiechem, odwzajemnił uścisk jej dłoni.
- Dziękuję, Aiko. Dziękuję, że mnie nie odtrąciłaś.
- Ani ja, ani nikt z mojej rodziny nigdy tego nie zrobi. Ale obiecaj mi, że gdy to wszystko się skończy, wyjedziesz stąd i wreszcie zaczniesz żyć, dobrze?
- Dobrze, obiecuję – powiedział już znacznie lżej Remus, po czym otrząsnął się ze wszystkich obaw, które go do tej pory zżerały. – Ale wracając do naszego wcześniejszego tematu. Sądzę, że twojego syna bardziej niż szkoła, męczy Mroczny Lord.
Aiko niestety musiała przytaknąć ponuro.
- Kojiro nam powiedział. I możesz być pewien, nie omieszkam uciąć sobie z Harrym poważnej rozmowy na temat odpowiedzialności i dbania o siebie. Co to w ogóle ma być? Powinien nam od razu powiedzieć o tych snach, a nie męczyć się z nimi. Znaleźlibyśmy na nie jakiś sposób.
- Harry mówił, że nauczyłaś go kilku technik chronienia umysłu. Podobno bardzo mu pomagają, a to może mu się teraz bardzo przydać.
- Tak, cała trójka to potrafi.
- A można spytać, czemu ich tego nauczyłaś? Niewielu znam rodziców, nawet wśród czarodziejów czystej krwi, którzy wierzą, iż można się dostać do czyjegoś umysłu i zapanować nad nim.
- Jeśli w to nie wierzą, to są głupcami – zripostowała ostro Aiko. – W mojej rodzinie kobiety obdarzone są specyficznym darem widzenia przyszłości. Nie jest to do końca jasnowidztwo, bardziej jakby nagłe, acz niezwykle szczegółowe olśnienia. Coś, jak magiczny instynkt.
- Możesz na nim polegać? – spytał zaintrygowany Remus.
- Powiedzmy tak, moje przeczucia jeszcze nigdy mnie nie zawiodły – odparła Aiko, całkiem pewna swoich słów. - W historii mojego rodu nie raz zdarzały się przypadki, iż kobiety z niezwykle silnym darem były w stanie niemalże wymusić na otoczeniu wiarę w ich przepowiednie, albo że ktoś chciał na nie wpłynąć i zmusić do wykreowania przepowiedni korzystnej dla siebie. Prowadziło to do wielu problemów i nie raz było powodem tragedii, dlatego też od pokoleń wszystkie dziewczęta są szkolone w metodach obrony swojego umysłu przed wpływem z zewnątrz. Ja dodatkowo przekazałam je synom. Może nie mają mojego daru, ale czuję się lepiej, wiedząc, że nikt nie będzie w stanie nimi manipulować.
- Nie dziwię ci się – przyznał Remus, upijając swojej aż zbytnio letnie jak na jego gust kawy. – W dzisiejszych czasach wielu jest w stanie posunąć się do manipulacji, aby tylko osiągnąć swoje cele. To jest przerażające.
- Ludzie to jednak niezmiernie dziwne i pełne sprzeczności istoty, nie sądzisz?
- Takimi ich stworzono.
- I jeśli się nie zmienią, to takimi też umrą…















ROZDZIAŁ 32



Ciemna alejka z każdą minutą zapadającego wieczoru zdawała się być jeszcze ciemniejsza. Mijający ją ludzie przemykali czym prędzej, woląc nawet do niej nie zaglądać w obawie przed nagłą napaścią,. Może to i dobrze, bo gdyby przystanęli i dokładnie się przyjrzeli, to mogliby z coraz gęstszych ciemności wyłowić dwie postaci, oparte ciężko o przeciwległe ściany.
Zarówno Syriusz jak i Severus nie mieli ani siły, ani ochoty podnieść się z ziemi. Obaj też nie wyglądali najlepiej i już na pierwszy rzut oka widać było, że brali niedawno udział w bijatyce. Rozcięta warga, krwawiący nos, podbite oczy, nie mówiąc już o poranionych dłoniach i niezliczonych siniakach. Tak w skrócie można by opisać ich wygląd. Już dawno nie czuli się tak obolali i zmaltretowani, a przynajmniej nie potrafili sobie przypomnieć, aby po którymś z ich licznych pojedynków mieli równie podłe samopoczucia.
- Przypomnij mi, Snape, abym nigdy już nie bił się na pięści – jęknął Syriusz, rękawem ocierając skapującą z nosa krew. – Znacznie bardziej wolę magiczne pojedynki.
- W tej jednej kwestii zgadzam się z tobą całkowicie, Black – mruknął Severus. Spoglądając na swoje opuchnięte dłonie, szczerze wątpił, aby przez najbliższe dni udało mu się sporządzić jakikolwiek eliksir. – Przypomnij mi też, czemu tak właściwie żeśmy się pobili?
- Bo obraziłeś Harry’ego.
- Ach, tak, prawda – mruknął. – Pan Potter ma nadnaturalną zdolność do mącenia ustalonych światopoglądów, nie sądzisz, Black? Wcześniej żadnemu z nas nie przyszłoby do głowy bić się na pięści.
Syriusz zaśmiał się nieznacznie.
- To prawda. Ale przyznaj, Snape, była to prawdziwa odmiana. I jakoś tak od razu lepiej się czuję, jak ci przywaliłem! Czysta satysfakcja!
Severus mimowolnie mu zawtórował.
- Chociaż raz to ty masz złamany nos, a nie ja.
- Nie przypominaj mi! – warknął Syriusz. – Mam wrażenie, jakbym miał na twarzy kartofel zamiast nosa.
- Jest jednak sprawiedliwość na tym świecie!
Przez chwilę siedzieli w ciszy, a przynajmniej w relatywnej ciszy, zważając na dochodzące z ulicy hałasy.
- Wiesz, mam dziwne wrażenie, że to jest nasza pierwsza rozmowa, kiedy nie rzucamy się sobie do gardeł – zauważył Syriusz.
- Bo już nie mamy na to siły – skwitował ironicznie Severus. – Ale masz rację, Black. Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek siedzieli tak blisko siebie i nie chcieli się zamordować. Na swój sposób jest to nawet przyjemne.
Syriusz podniósł wzrok i przyjrzał się uważnie mistrzowi eliksirów.
- Jak nie jesteś taki cyniczny i wredny, to nawet jesteś znośny, Snape – przyznał. – Nienawidzę tego twojego cynizmu. Już w szkole potrafiłeś mnie tym doprowadzić do szału.
- Gdybyś przeżył i widział to, co ja, też byłbyś cyniczny. Po pewnym czasie człowiek po prostu musi się jakoś chronić, bo inaczej by zwariował.
- Możliwe. Ale ja też nie miałem łatwego życia, a mimo to znacznie bardziej wolę ratować swój umysł radością i beztroską. Tylko w ten sposób jestem w stanie wywalić z głowy przykre myśli.
- Z kolei ja u ciebie nienawidzę tej właśnie beztroski – wyznał Severus. – Żyjąc w takich ciężkich czasach i na każdym kroku napotykając na okrucieństwa, po prostu nie można pozostać beztroskim i wesołym. Nie ufam człowiekowi, który w jednej chwili potrafi z rozmysłem robić komuś krzywdę, a w następnej uśmiecha się jak gdyby nigdy nic. To nienaturalne!
- A co niby mam zrobić? – zakrzyknął Syriusz. – Usiąść i zacząć płakać? Wierz mi, nie jedną noc przepłakałem i ciągle mam całą masę powodów, aby przepłakać kolejne. Za to, że przyszło mi się urodzić w takiej a nie inne rodzinie. Za to, że mój ukochany jest traktowany jak zwierzę, mimo iż jest więcej wart niż to całe społeczeństwo razem wzięte. Za wszystkie te niewinne życia, które musiały zostać zakończone, aby jakiś maniak mógł się dowartościować. Za to, że ten sam maniak zabił najbliższych mi ludzi i ciągle nie poniósł za to kary… Na Merlina, Snape, ja niosę ze sobą tyle smutku, że mógłbym się od niego zadławić. Ale nie mogę… Nie mogę zostawić tych ludzi, na których mi zależy. Ratuję się więc w jedyny sposób, jaki znam, po prostu o tym nie myśląc. Wolę się śmiać i wywoływać śmiech na twarzach innych, niż stać się chodzącą depresją.
- Widać, każdy ma swoje sposoby na problemy – mruknął Severus.
- Chyba taki lepszy, niż notoryczne upijanie się?
- Ja tak właśnie robiłem – a widząc zdziwione spojrzenie Blacka, kontynuował. – Co jakiś czas szukałem pocieszenia właśnie w butelce. I to z różnych przyczyn… Pierwszy raz spróbowałem się upić po tamtym incydencie z Remusem. Później było wiele kolejnych prób. Nawet tamtej nocy, gdy Lily i Potter zginęli… Gdybym był szybszy, gdybym zaryzykował i wypytał Mrocznego Lorda, może by udało się ich uratować.
Syriusz zadrżał.
- Możliwe, że zginąłbyś razem z nimi, a i tak niczego by to nie zmieniło. – Westchnął ciężko, zupełnie, jakby z trudem przychodziło mu mówienie o tym. – Teraz tak mówię, ale przyznam ci się szczerze, wtedy chciałem cię za to zabić. Nie mogłem zrozumieć, czemu oni zginęli. Dla mnie oni bardziej zasługiwali na to, aby przeżyć, niż ty. A Dumbledore jeszcze obwieścił, jaka w tym wszystkim była twoja rola, twoja i Malfoya, że obaj cały czas ryzykowaliście wszystkim, aby pomóc sprawie. Ślizgoni, których zawsze uważałem za tchórzy i egoistów. I poczułem jeszcze większą złość. Gdzieś we mnie wreszcie dojrzała myśl, że tak naprawdę, to ty i Malfoy walczycie z Ciemnym Panem, podczas gdy my, wspaniali dobrzy czarodzieje, jedyne co robimy, to się ukrywamy, mając nadzieję na cud. – Pokręcił z rezygnacją głową. – Wtedy byłem ignorantem i nie do końca to rozumiałem, ale niedawno Harry powiedział mi coś, co wszystko rozjaśniło. Snape, myśmy tak naprawdę chcieli, aby ktoś inny wygrał za nas tą wojnę. Cały czarodziejski świat uwierzył bez mrugnięcia okiem, że pojawi się wybraniec z przepowiedni i nas uratuje. Nikt nic nie robił, wszyscy czekali tylko na niego i tylko gdy dochodziło do jakiejś tragedii zaczynaliśmy narzekać. Wszyscy zrzuciliśmy odpowiedzialność za nasze losy na barki dziecka, bo tak było najwygodniej! – Spojrzał na własne dłonie, teraz poobcierane i pokrwawione. – Niby potrafimy działać niemal cuda naszą magią, ale tak naprawdę jesteśmy śmierdzącymi leniami. Jedyne co nam dobrze wychodzi, to narzekanie!
- Dziwisz się? – zapytał Snape, zaskakując Syriusza. – Coś ci powiem. Będąc głową Slytherinu nie jedno widziałem. Większość moich uczniów pochodzi z rodzin czystej krwi i gdyby nie magia, to pewnie nawet nie byliby w stanie zawiązać sobie sznurówek. Większość z nich nie przeżyłaby jednego dnia, gdyby nagle odebrano im ich magię. I oni nie są wyjątkiem. Tak jest z całym naszym społeczeństwem i to już od bardzo dawna. Obrazy malujemy za pomocą różdżki, to samo z muzyką, pisaniem książek, szyciem, budowaniem, gotowaniem. Czegokolwiek bym nie wymieniał, mamy na to zaklęcie. Kiedy ostatni raz robiliśmy cokolwiek własnymi rękoma?
- Nie wiem, Snape. A ty?
Severus zaśmiał się gorzko.
- Black, przy ważeniu eliksirów prawie wszystko muszę robić sam. Większość moich dzieł byłaby albo bezużyteczna, albo reagowałaby gwałtownie, gdybym machał nad nimi swoją różdżką. Eliksiry są jedyną dziedziną magii, która tak naprawdę jej nie akceptuje, przez co znaczna część czarodziejów nie uznaje jej nawet za magię. – Odetchnął głęboko. – Możesz mi wierzyć, nawet mój ojciec nie był zachwycony, gdy się dowiedział o mojej pasji. Dał mi to bardzo dotkliwie odczuć.
Aż się wzdrygnął na tamto wspomnienie. Do tej pory nosił na swoim ciele pamiątki jego niezadowolenia; zarówno po bacie, jak i po zaklęciach. Czego jak czego, ale braku wyobraźni przy torturowaniu swoich ofiar nie można było Marasmusowi zarzucić. I fakt, że tym razem ofiarą był jego własny syn, wcale go nie złagodził. Wręcz przeciwnie, z jeszcze większą zaciętością go dręczył.
- Harry chyba ma rację, za bardzo żeśmy się uzależnili od magii – zauważył Syriusz cicho.
- Zaczynam mieć dziwne wrażenie, że wizyta Pottera pozostawi po sobie niezatarte wrażenie. W Hogwarcie na każdym kroku słychać „Potter to…”, „Potter tamto…”.
Syriusz prychnął.
- A dziwisz się? Nasz świat już dawno nie przeżył podobnego szoku. Nikt nie spodziewał się, że Harry Potter może aż tak bardzo różnić się od James’a Pottera. Przyznaj, Snape, ty też myślałeś, że będzie klonem swojego ojca.
- A ty nie? – odciął się Severus kąśliwie. – Miałeś nadzieję, że będzie taki jak James, czyż nie? Tak, jak Albus miał nadzieję, że Potter będzie jego małym złotym chłopcem, słuchającym z uwagą każdego jego słowa. A tymczasem, los sprawił nam niespodziankę. Zamiast małej kopii Pottera, ujrzeliśmy niezależnego, pełnego tolerancji i świeżego spojrzenia na świat chłopaka, który gotowy był pomóc każdemu, kto tego potrzebuje. Co byś nie mówił i jak nie wychwalał swojego przyjaciela, James nigdy nie był nawet w połowie tak tolerancyjny, jak Harry. Dla niego, tak samo jak dla ciebie, zawsze Gryffindor był najlepszym i najbardziej idealnym Domem. Inne z ledwością tolerował, albo, jak w przypadku Slytherinu, zwalczał. Jak myślisz, jak czuje się dziecko, które już pierwszego dnia jest nastawione na nieuzasadnioną niczym wrogość? Ty i Potter zawsze traktowaliście Ślizgonów z pogardą, a inni szli za waszym przykładem. Jedynie Remus i Lily zachowywali się inaczej. Jedynie oni próbowali zrozumieć.
- Nie byłem ideałem, zdaję sobie z tego sprawę – odparł poważnie Syriusz. – Nie musisz mi mówić, jakim byłem idiotą. Zachowywałem się jak rozpieszczony bachor, a przecież powinienem rozumieć was bardziej, niż ktokolwiek inny. W końcu sam pochodziłem z czarnej rodziny i doskonale wiedziałem, jak ciężkie jest w niej życie. Ale… nie chciałem o tym pamiętać. Robiłem wszystko, aby udowodnić, iż nie jestem taki, jak reszta mojej rodziny, nie zauważając, że staję się taki sam jak oni. Nie, Snape, nie musisz mi o tym mówić. Sam jestem tego świadomy. A Remus nie raz dał mi odczuć, jak bardzo gardzi tą stroną mojej przeszłości. To zabolało mnie bardziej, niż cokolwiek innego, a jednocześnie otrzeźwiło. Nie przeżyłbym jego utraty. – Skulił się pod ścianą, cały czas jednak wbijając spojrzenie swoich niebieskich oczu w Severusa. – Wiem, że może trochę na to za późno, ale przepraszam. Przepraszam, za to wszystko, co uczyniłem w szkole. Przepraszam…
Severus milczał. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się nigdy usłyszeć tego słowa z ust mężczyzny. Właściwie, to pogodził się z tym. W końcu zawsze Ślizgoni byli traktowani niesprawiedliwie i nigdy nikt nie pokwapił się z przeprosinami, jeśli zostali bezpodstawnie oskarżeni. A już na pewno nigdy nie przeprosił ich żaden Gryfon. To była też pierwsza tak szczera rozmowa, w jakiej brali udział. Rozmowa, podczas której nikt nie musiał ich rozdzielać. Niby tyle lat się znali, nie raz przyszło im ze sobą współpracować, a tak naprawdę nie wiedzieli o sobie niczego. Codziennie jedli przy jednym stole, a byli dla siebie kompletnie obcymi ludźmi.
Może była najwyższa pora, aby to zmienić?
- Przyjmuję twoje przeprosiny, Black – odparł Severus powoli. – I mam nadzieję, że ty też przyjmiesz moje. Może nie zlikwiduje to wiekowego rozdarcia między Griffindorem i Slytherinem, ale mam nadzieję, że choć trochę je zmniejszy, że w tych trudnych czasach, zrozumiemy wreszcie, iż najważniejsza jest jedność.
- To zabrzmiało jak coś, co mógłby powiedzieć nasz dobry, stary dyrektor – roześmiał się Syriusz. - Albus byłby z ciebie dumny!
- Nie waż mu się o tym mówić! – warknął Severus, ale w jego głosie nie dało się usłyszeć wrogości. – Albus nie dałby mi o tym nigdy zapomnieć. Nie mówiąc już, że chodziłby dumny, świecąc tymi swoimi denerwującymi oczyma. Naprawdę, mam wrażenie, że te jego cytrynowe cukierki są czymś nafaszerowane.
- To ty nie wiesz?! – zdziwił się Syriusz. – Mogę cię zapewnić, że niektóre z nich nasączone są eliksirem uspakajającym.
Severus z niedowierzania, aż zaklął pod nosem.
- To wyjaśnia, czemu zawsze osiąga swoje cele! Mówię ci, Black, nasz dyrektor to rasowy Ślizgon.
Ku jeszcze większemu zdziwieniu mistrza eliksirów, Syriusz roześmiał się głośno.
- Wcale bym się nie zdziwił.
Severus musiał przyznać, acz niechętnie, że było to naprawdę zabawne. Zrobiłby wszystko, aby ujrzeć twarze Gryfonów, gdyby rzeczywiście okazało się to być prawdą. Ciekawe, co by świat czarodziei powiedział na podobne nowiny?
- Czemu dopiero pojawienie się Pottera sprawiło, że jesteśmy w stanie ze sobą porozmawiać? – spytał po długiej chwili milczenia. – Czemu wcześniej do tego nie byliśmy zdolni?
- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Może po prostu do pewnych spraw człowiek musi dorosnąć – odparł Syriusz, ignorując dziwne spojrzenia rzucane mu przez Severusa.
- Nigdy nie sądziłem, że coś podobnego usłyszę z twoich ust.
- A ja nigdy nie sądziłem, że ci to powiem, więc jesteśmy kwita – odciął z krzywym uśmiechem Syriusz, na co Severus pokiwał głową z rezygnacją. Black chyba nigdy nie zamierzał się zmienić. Choć może to i dobrze. W tak niepewnych czasach, potrzebna była choć jedna stała rzecz.
- Chyba powinniśmy się stąd zabierać – zasugerował Syriusz, rozglądając dookoła. – Robi się coraz ciemniej, a jakoś tak nie mam ochoty siedzieć tu po nocy. Mam dziwne wrażenie, że nie byłoby to przyjemne przeżycie.
- Co prawda, to prawda. – Z tłumionym jękiem powoli podniósł się, cały czas przytrzymując się ściany. Zaczynało mu się robić zimno, a obrażenia po bójce piekły coraz mocniej. Jeśli wyglądał równie kiepsko jak Black, to musiał stwarzać naprawdę okropny widok.
Po raz pierwszy w życiu wyciągnął rękę, proponując swojemu dotychczas śmiertelnemu wrogowi, pomoc. Syriusz spojrzał najpierw na ofiarowywaną dłoń, a później na niego, po czym skinąwszy głową, ujął ją.
- Dzięki – rzekł. – To chyba początek nowej ery, co Snape?
- Chyba tak. Ale nie oczekuj, że od razu zacznę ci się rzucać na szyję i okazywać wielką przyjaźń, Black. Do tego jeszcze daleka droga!
- Na Merlina! Oby jak najdalsza! Aż mam dreszcze na samą myśl o tym. Nie mówiąc, że Remus mógłby być bardzo zazdrosny, a wierz mi, nie ma nic gorszego niż zazdrosny wilk – zażartował Syriusz. Po chwili jednak dodał, już poważniejszym głosem. – Mam do ciebie tylko jedną prośbę. Przestań traktować Harry’ego jak James’a. Ten chłopak jest naprawdę inny, lepszy pod każdym względem. Nie rób mu przykrości. Daj mu szansę.
- Postaram się – odparł trochę niezręcznie Severus, by następnie uśmiechnął się przerażająco. – Może nie będzie to dla mnie łatwe, ale… zrobię to z tym większą satysfakcją, że wiem, iż James przewróci się w grobie.
- Ty się nigdy nie zmienisz? – jęknął Syriusz, ale także nie potrafił ukryć rozbawienia. Tak, James zdecydowanie przewracał się właśnie w grobie, pewnie dziękując wszelkim bogom, iż nie dożył dnia, kiedy to Syriusz i Severus zawarli pokój. Wspomnienia o przyjacielu ciągle sprawiały mu ból i pewnie miało tak być już do końca jego życia, ale miał coraz mocniejsza świadomość, iż zmarli nie należą już do tego świata i należy dać im spokój, zamiast na każdym kroku rozpamiętywać. Zmarli odeszli i nic tego nie zmieni. Natomiast żywi mogli zmienić wiele rzeczy.
- Nie wyglądamy zbyt dobrze – zauważył, przyglądając się swojemu brudnemu ubraniu. Cieszył się, że było ono czarne, bo pewnie wyglądałoby jeszcze gorzej. Ale wolał nawet nie myśleć, jak prezentuje się jego twarz., choć sądząc po Severusie, musiała prezentować się równie opłakanie. – Mam nadzieję, że nie będzie problemów i wpuszczą nas do hotelu. To jest podobno bardzo ekskluzywny hotel.
- A Potter jak na złość musiał zabrać nasze różdżki – mruknął cierpko Severus. – Coś mi się widzi, że trzeba go będzie uświadomić co do faktu, iż czarodziej bez swojej różdżki robi się strasznie drażliwy i nieobliczalny!

--o0o--

- O bogowie! – zakrzyknęła Aiko, widząc dwóch wchodzących do apartamentu mężczyzn. Właściwie, to bardziej zaskoczył ją ich wygląd, niż sam fakt, że przyszli. – Co wam się stało?
Severus i Syriusz popatrzeli po sobie, nie za bardzo wiedząc, jak to powiedzieć. A poza tym, nie do końca chcieli o tym powiedzieć. W końcu, dwóch dorosłych i względnie poważnych facetów powinno wiedzieć lepiej i nie rzucać się na siebie z pięściami. Ale życie nie raz udowadniało, że nawet najbardziej racjonalne jednostki, prędzej czy później posuwają się do kompletnie nieracjonalnych czynów. Tak jak w przypadku Blacka, Severus był tego pewien, częściej zdarzało mu się właśnie działać nieracjonalnie, tak mistrz eliksirów do tej pory nie mógł uwierzyć, że zrobił coś tak głupiego.
- Powiedzmy, że to był pewien eksperyment – rzekł Severus niechętnie.
- Właśnie! – szybko potwierdził Syriusz. Trochę za szybko, aby uznać jego odpowiedź za wiarygodną.
- Bardziej mi to wygląda na rezultaty bójki – zawyrokował Remus, przyglądając się uważnie obrażeniom na twarzy Syriusza. Nos jego ukochanego był cały opuchnięty i zakrwawiony. Lewe oko miał spuchnięte i zsiniałe, a liczne skaleczenia i siniaki znaczyły zarówno resztę twarzy, jak i dłonie mężczyzny. – Ten, kto ci rozwalił nos, miał naprawdę mocny prawy prosty.
Stłumił śmiech, widząc mordercze spojrzenie posłane przez Syriusza w stronę Snape’a. A więc miał rację, ta dwójka się pobiła. Zdziwiło go tylko, że mistrz eliksirów tylko wzruszył ramionami i jakby nawet uśmiechnął się krzywo pod nosem, zaś Syriusz westchnął przeciągle. Czyżby to możliwe, że tych dwoje doszło wreszcie do porozumienia? Jeśli tak, to będzie musiał postawić Harry’emu wielkie lody z wdzięczności.
- Nie ważne, kto kogo pobił – ingerowała Aiko. – Oni nie mogą tak chodzić. Aż dziw, że w ogóle wpuszczono ich do hotelu. Idźcie się natychmiast umyć. Kojiro, masz trochę maści leczniczych? Daj im je, bo wątpię, aby jutro byli w stanie się swobodnie ruszać. Naprawdę, dwóch dorosłych mężczyzn, a takie głupoty im w głowach! Jak dzieci!!
Odwróciła się i skierowała swe kroki w stronę oddzielonego od reszty apartamentu aneksu kuchennego, skąd dobiegały głośne śmiechy.
Kaizume uśmiechnął się do gości.
- Kobiety nigdy nie zrozumieją mężczyzn – stwierdził. – Tak już ten świat został ułożony.
- Ale ona niestety ma rację, to było nierozważne – przyznał ciężko Severus, po czym nieoczekiwanie dodał z lekkim uśmieszkiem – Dumny Ślizgon w ogóle nie powinien tak postępować. Tak się nie godzi. Bądź co bądź, nie jest głupim Gryfonem.
Syriusz od razu pochwycił zaczepkę, ale nawet Remus dostrzegł, iż w jego głosie nie było znanej mu z wcześniejszych kłótni, złośliwości.
- Zważaj sobie, Snape. Rozejm nie oznacza, że nie mogę cię przeklnąć.
- A kto ci różdżkę przytrzyma? – spytał Severus z pełnym słodyczy uśmiechem na ustach, co samo w sobie było o wiele gorsze od zwykłej zjadliwości Ślizgona. Syriuszowi aż ciarki przeszły po plecach. Do wrednego Snape’a był przyzwyczajony i nie robił on już na nim większego wrażenia. Ten nowy był za to naprawdę przerażający. Snape i uśmiech nigdy nie chodzili w parze, to po prostu się nie zdarzało.
- Ty naprawdę potrafisz przerazić – wykrztusił Black. – Chyba wolę cię bardziej jako mrocznego drania.
- Pamiętaj o tym za każdym razem, jak będziesz chciał ze mną zadrzeć, Black – odparł lekko Severus, po czym spytał, jak gdyby nigdy nic. – W którą stronę do łazienki?
Remus wskazał mu pobliskie drzwi. Co prawda, wynajęli pokoje na tym samym piętrze, ale lepiej aby nikt niepowołany nie widział tej dwójki w takim stanie. Mogliby zwrócić na siebie niepotrzebną uwagę i sprowadzić kłopoty na rodzinę Sageshima, a nikt z nich nie miał ochoty tłumaczyć się mugolskiej policji co się stało.
Severus skinął mu głową w podzięce i ruszył tym swoim sztywnym krokiem. Dopiero jak zamknęły się za nim drzwi, Syriusz odetchnął głębiej.
- Nie dziwię się, że uczniowie trzęsą się na samą wzmiankę o nim – przyznał. – Ten facet potrafi przerażać.
- To jest jego obrona – odparł Remus. – W ten sposób zapewnia sobie bezpieczeństwo, a jednocześnie nie pozwala, aby ktokolwiek zbliżył się do niego bardziej, niż byłoby to konieczne.
- Jest on bardzo skomplikowanym mężczyzną – zauważył Kaizume. – W nim nie wszystko jest takim, jakby się wydawało. I powiem wam jedno, nie chciałbym musieć mieć w nim przeciwnika, a o wrogu to nawet nie wspominam. Ktoś taki, jak wasz profesor eliksirów, nigdy nie odkrywa wszystkich swoich asów. Zupełnie, jak nasz Kojiro – tu posłał przyjacielowi szeroki uśmiech. Kojiro jedynie uniósł brew i wycofał się z salonu. Spoglądający za nim Remus i Syriusz mieli przemożne wrażenie, jakby widzieli drugiego Snape’a.

--o0o--

Harry delikatnie zapukał do drzwi łazienki. Posiłek był już prawie gotowy i wszyscy czekali tylko na profesora Snape’a. Mama wysłała go z naręczem świeżych ubrań dla czarodzieja, jak również on sam ciągle miał w kieszeni jego różdżkę. Syriuszowi już oddał jego własność, ale tego samego zadania w przypadku mistrza eliksirów nieco się obawiał. Bądź co bądź nawet i bez tego profesor nie pałał do niego przyjaznymi uczuciami.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, więc zapukał jeszcze raz, po czym powoli otworzył drzwi i wszedł do łazienki. Nie raz już się zastanawiał, jak to jest, że w ekskluzywnych hotelach łazienki były niekiedy nawet większe od pokoi i tak bogato wyposażone, że z prawdziwym trudem się to wszystko ogarniało. Jakoś nie potrafił pojąć, na co ludziom na przykład były potrzebne złote uchwyty od wanny.
- Profesorze? – zagadnął, nie chcąc zaskoczyć mężczyzny. Nagle jednak przystanął jak wryty. Stojący za niewielką ścianką działową profesor był całkowicie niewidoczny od strony drzwi, ale z kolei Harry jak najbardziej go widział.
I cóż to był za widok.
Pod obszernymi szatami, które na co dzień nosił mężczyzna, ukrywało się naprawdę imponujące ciało. Smukłe, ale doskonale umięśnione. Widać było, że nie obcy jest mu ruch, tak samo jak walka, po której widać było na nim liczne pamiątki. Znaczyły one różowymi liniami jego jasną skórę niczym pajęcza sieć. Dziwne, ale do tej pory Harry nigdy nie zauważył, jak jasną cerę miał czarodziej. Zazwyczaj jego twarz i ręce miały dziwny, chorobliwy odcień żółci, a tymczasem teraz doskonale widać było, iż tak nie jest. Nie wyglądały ani na chore, ani na zaniedbane, ani tym bardziej na odpychające. Podobna sprawa miała się z włosami profesora, które przestały wyglądać jak tłuste, zaniedbane postronki. Teraz, mimo iż wciąż były one mokre od wody, to już widać było iż lekko falują i mają tendencję do niesfornych kosmyków. Opadały swobodnie na plecy, a spływająca z nich woda błądziła po skórze dalej w dół, aż do pośladków, aby spłynąwszy po nich, podążyć nogami do samej ziemi.
Harry całkiem zapomniał po co właściwie tu przyszedł i że tak naprawdę to nie powinno go tu w ogóle być. Przypuszczał, iż Snape raczej nie byłby zachwycony, wiedząc, że jeden z jego uczniów, nawet jeśli tymczasowy, go podgląda. Pewnie nawrzeszczałby na niego za wszystkie czasy i zawalił karami do końca jego pobytu w Anglii. Nie mówiąc już o tym, iż najprawdopodobniej odczułby na własnej skórze nie jedną z jakichś dotkliwych klątw. Ale, pomimo świadomości tego wszystkiego, nie mógł się w ogóle ruszyć. Stał tak, oniemiały, czując, jak na policzki wypływa mu rumieniec, a pewna część ciała aż za bardzo daje o sobie znać. Jednocześnie cieszył się i żałował, że mężczyzna stoi do niego prawie że tyłem. Gdyby było inaczej, to pewnie niełatwo byłoby mu się uspokoić, a tak, mimo iż czuł dziwne gorąco, rozpływające się po jego ciele, to jednak nie było ono jeszcze na tyle gwałtowne, aby całkiem nad nim zapanować, pozwalając tym samym na przyjemne podziwianie wąskich bioder i długich nóg czarodzieja. Snape mógł być później na niego nieziemsko wściekły, jednak teraz Harry nie mógł oderwać oczu od tego cudownego ciała i szczupłych dłoni, które energicznymi ruchami ręcznika wycierały je. Ach, cóżby dał, żeby w tej chwili być tym ręcznikiem!
Gdyby to od niego zależało, to zatrzymałby czas i pozwolił chwili trwać wiecznie, gdyż zapewne teraz był najbliżej profesora i pewnie bliżej już nigdy nie będzie. Nie mówiąc już o tym, iż raczej niemożliwym było, zważywszy na ich wspólne animozje, żeby kiedykolwiek indziej znalazł się bliżej.
Snape skończył wycieranie i odłożył ręcznik, tym samym wybijając Harry’ego z jego skrytego podglądania. Chłopak szybko cofnął się parę kroków i odetchnąwszy głęboko, zapukał ponownie, tym razem znacznie głośniej.
- Profesorze?! – zawołał.
Severus w pierwszej chwili zamarł, po czym odwrócił się błyskawicznie, już mając na języku ciętą odpowiedź, na wypadek gdyby przyłapał chłopaka na podglądaniu. Ale, ku jego zdziwieniu, nie było go tutaj. Czym prędzej owiązał się w pasie ręcznikiem i wyszedł zza ścianki, od razu dostrzegając stojącego przy drzwiach Pottera.
- Słucham? – spytał cierpko, nieco dziwiąc się na widok szkarłatnego rumieńca, zdobiącego policzki chłopaka. Raczej trudno było mu uwierzyć, aby to on był jego powodem.
- Przyniosłem świeże ubranie – wydukał Harry, wstydliwie spuszczając wzrok. – Kolacja też już jest gotowa, więc…
- Zaraz przyjdę – odparł zwięźle Severus, przerywając mu. Harry tylko skinął głową i wręczył mu naręcze ubrań. Następnie sięgnął do kieszeni własnych spodni i wyjął z niej różdżkę profesora.
- Syriuszowi już oddałem, a więc i panu oddaję – rzekł. – Przepraszam, że w ogóle je wam zabrałem. Nie powinienem był…
Wzdrygnął się nieco, przypominając sobie dezaprobujące spojrzenie matki, gdy dowiedziała się o jego wyczynie. W tamtej chwili zupełnie nie przyszło mu do głowy, że różdżki dla tutejszych czarodziei mogą spełniać tak bardzo osobistą rolę. Pewnie nie byli przyzwyczajeni do egzystowania bez nich, zwłaszcza teraz, gdy czasy były dla nich niepewne. Kompletnie zapomniał, iż bez nich są praktycznie bezbronni. Gdyby coś im się stało, a oni nie mieliby swoich różdżek…
Wolał nawet o tym nie myśleć.
- Rzeczywiście, panie Sageshima – przyznał Severus i o dziwo w jego głosie Harry nie wyczuł zwyczajowej wrogości. Odebrał z ręki chłopaka swoją różdżkę, odruchową wodząc po niej palcem. Ileż to razy ocaliła mu ona życie? – To było dość nierozważne z pana strony, choć pewnie z pewnego punktu widzenia całkiem zrozumiałe. Ale radziłbym na przyszłość nie robić więcej takich głupot. Chyba, że względem swojego wroga. Wtedy lepiej jest mu odebrać różdżkę jak najszybciej.
- Będę pamiętał, profesorze. I jeszcze raz przepraszam. – To mówiąc, skłonił się nisko. – Będziemy na pana czekać z posiłkiem.
I czym prędzej uciekł z łazienki.
Severus spoglądał przez chwilę na drzwi, za którymi zniknął Harry, nie do końca rozumiejąc co się tak właściwie stało. Po raz pierwszy w życiu rozmawiał względnie przyjaźnie z Potterem i sam nie mógł w to uwierzyć. Nie, musi oduczyć się myślenia o nim jako o Potterze. To nie był Potter, pomimo iż w jego żyłach płynęła krew właśnie tej rodziny.
Tymczasem za drzwiami Harry oparł się o ścianę, dysząc ciężko. Nie mógł się uspokoić. Nie mógł uspokoić swojego ciała, serce wciąż mu waliło, a policzki nadal płonęły rumieńcem. To… to było coś… Kompletnie brakowało mu słów!
- Hej, Ha-chan – zagadnął wesoło Sakio, wychodząc z pokoju, przebrany już do posiłku. Zauważywszy jednak stan w jakim znajdował się jego brat, od razu spoważniał. – Co się stało?
- Nie, to nic… – wydukał Harry.
- Ładne mi nic! – oburzył się Sakio. – Z ledwością stoisz na nogach. I czy ty przypadkiem nie masz gorączki?
Z niepokojem dotknął twarzy Harry’ego, czując pod palcami wyraźne ciepło.
- Nic mi nie jest, naprawdę – rzekł wymijająco młodszy chłopak, po czym dodał lekko rozmarzonym tonem. – Przeżyłem coś niezwykłego!
Sakio spojrzał na niego z powątpiewaniem. W następnej jednak chwili drzwi od łazienki otworzyły się i wyszedł z nich profesor Snape, na co Harry spłonął jeszcze czerwieńszym rumieńcem, jeśli w ogóle było to możliwe. Sakio widząc reakcję brata, dyskretnie przyjrzał się mężczyźnie i musiał przyznać, że pod swoimi zwyczajowymi szatami skrywa on ciało godne zawieszenia na nim oka. Jeśli zaś w ubraniu wyglądał tak dobrze, to dopiero jak musiał się prezentować bez niego!!!
Czarodziej przeszedł obok nich, posyłając im jedynie nieznaczne spojrzenie, zupełnie jakby nie chciał na nich patrzeć. Ale jak tylko się oddalił, Sakio przycisnął brata.
- Teraz już wszystko jasne – stwierdził z uśmieszkiem. – Powiedz, Ha-chan, pewnie bez tego ubrania wygląda bosko, co?
- Nawet nie masz pojęcia – jęknął rozmarzony Harry, po czym, zorientowawszy się, co właśnie powiedział, zawstydził się. – To nie tak… jak myślisz…
- A co myślisz, że ja myślę? – spytał przekornie Sakio, czerpiąc swoistą radość z dręczenia brata. Ileż to razy znajdował się na miejscu Harry’ego, wypytywany przez młodszego chłopaka o wszelkie szczegóły. Teraz wreszcie nadeszła chwila zemsty. – Bo jak dla mnie to jest całkiem oczywiste. Widziałeś czcigodnego, nieco zgryźliwego profesora nago, a sądząc z tego, że nie wyrzucił cię z krzykiem z łazienki, to pewnie on nie jest tego faktu świadomy. Czyż nie tak?
Harry tylko skinął nieznacznie głową.
- Warto było zaryzykować?
Ponownie otrzymał w odpowiedzi kiwnięcie.
- Powiedz mi, braciszku, jak to jest, że moją uwagę zazwyczaj zwracają jednostki, których piękno widać na pierwszy rzut oka, podczas gdy ty zawsze musisz wyszukać w tłumie ukryte skarby? – zapytał Sakio. – Na co dzień nawet nie zwróciłbym na niego uwagi, a tymczasem pod tą odpychającą skorupą zdaje się skrywać całkiem przyjemne wnętrze.
- I lepiej nie zwracaj na niego uwagi! – zruszył się Harry, sam się sobie dziwiąc, skąd w nim tyle gwałtowności. Przecież nie miał powodów do bycia zazdrosnym, bo i o co? On i profesor Snape raczej nie mieli szans zbliżyć się do siebie, a o związku to nawet nie wspominając. Czemu więc słowa Sakio go zaniepokoiły?
- Spokojnie, braciszku – bronił się Sakio. – Nie musisz się niczego obawiać z mojej strony. Ja tylko stwierdziłem fakt. Poza tym wolę swojego Lucjusza. Jest… jakby to określić?… Bardziej przystępny.
Harry westchnął rozdzierająco, całkiem zapominając o swoim wcześniejszym podnieceniu.
- Właśnie, twój Lucjusz świata poza tobą nie widzi, a profesor Snape, mogę się założyć, najchętniej by się mnie ze świata pozbył. I tu tkwi właśnie mój problem.. Ja mogę sobie co najwyżej popatrzeć i pomarzyć o tym, co jest dla mnie nieosiągalne.
Sakio objął go, nieznacznie przytulając.
- Nigdy nie mów nigdy, Ha-chan – powiedział łagodnie. – Los bywa przewrotny.
- Ale bywa również złośliwy – odciął się Harry, po czym dodał bardziej zrezygnowanym głosem. – Szkoda gadać.
- Och, nie będzie tak źle – zapewnił go brat, obejmując ramieniem. – Pamiętasz co mi jeszcze nie tak dawno mówiłeś? Mam nie tracić nadziei, no i nie traciłem. Ty też nie możesz rezygnować. Poza tym… - dodał konspiracyjnie ściszonym tonem. – Zawsze można by coś zaaranżować. No wiesz…
Harry nic na to nie odpowiedział. Jedynie westchnął ciężko, po czym ruszył w stronę jadalni.





Rozdział 33

 

- Wracaj tu, Toushi! – zakrzyknął Sakio, puszczając się w pogoń za bratem. Chłopiec, ściskając mocno kołczan pełen strzał, niemalże tak duży jak on sam, uciekał przed młodzieńcem, cały czas śmiejąc się głośno.

Taką właśnie scenę ujrzeli nowoprzybyli czarodzieje. Profesor Dumbledore i jego towarzysze, zanim pozwolono im wejść do galerii, zostali dokładnie sprawdzeni przez japońskich strażników, którzy nie brali niczego za oczywiste. Było to mocno pokrzepiające. Widać było, iż ludzie sprowadzeni przez Kojiro, znali się na swojej robocie i kwestie bezpieczeństwa brali bardzo poważnie.

- No no, porządnie wyszkolone młokosy – mruknął z niechętnym uznaniem Alastor Moody, rozglądając się czujnie dookoła, po części z powodu swojego magicznego oka, a po części dlatego, że nigdy nie czuł się pewnie w nowym otoczeniu. Niektórzy nazywali to paranoją, on wolał używać terminu “przezorność”. – Wiedzą, co robią. Nie powiem, nie obraziłbym się, gdybym miał ich w swoim zespole.

- Dziękuję, przekażę im pańskie słowa uznania – odezwał się, podchodzący do nich Kojiro. Skinął nieznacznie głową w stronę ochroniarzy, a ci czym prędzej oddalili się, wracając na swoje stanowiska.

- Hmm, a czy w walce też są równie skrupulatni? – spytał kąśliwie Alastor.

- Mam nadzieję, że nie będziemy się musieli się o tym przekonać – odparł spokojnie Kojiro. – Ale pokładam w nich pełne zaufanie, a mogę was zapewnić, że nie daję go łatwo.

Przez dłuższą chwilę on i Moody mierzyli się twardym wzrokiem. Widać było, iż obaj są zaprawieni w boju i nie jedno już w życiu przeżyli. Obaj wymagali też od swoich podwładnych najwyższych umiejętności, nie pozwalając sobie, ani też innym, nawet na odrobinę rozluźnienia. To byli wojownicy, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że życie często zależy od szczegółów i jeśli te zawiodą, to nawet największe i najwspanialsze plany mogą się nie powieść.

- Czyli mogę być choć odrobinę spokojniejszy – stwierdził w końcu Moody, uśmiechając się krzywo, co w parze z bliznami na jego twarzy oraz magicznym okiem, stwarzało dość makabryczne wrażenie.

- Jeśli to w ogóle możliwe, w takich okolicznościach – zauważył ponuro Kojiro.

- Święta racja.

Stojący obok Albus cały czas uśmiechał się nieznacznie. Wszystko wskazywało na to, że Alastor wreszcie znalazł równego sobie paranoika w kwestiach bezpieczeństwa. Ale prawda była taka, że mimo iż niekiedy mógł się on wydawać śmieszny lub szalony, to jednak Albus umieściłby go na jednym z pierwszych miejsc na swojej liście osób godnych zaufania. Tak samo zresztą traktowali go jego podwładni. Mogli się z niego naśmiewać a niekiedy nawet bać, ale gdy przychodziło co do czego, bez mrugnięcia okiem wykonywali jego rozkazy. Będąc nie raz świadkiem podobnego zdarzenia, dyrektor Hogwartu mocno podejrzewał, iż tylko i wyłącznie dlatego Ministerstwo ciągle trzymało go przy sobie, choć tak naprawdę Alastor już dawno powinien być na emeryturze.

Rozejrzał się po galerii, ciesząc oczy jej wystrojem. W kilku miejscach zmieniano aranżację ekspozycji, w jednej alkowie składano starą zbroję, a wszędzie dookoła stawiano świeże kompozycje z kwiatów, jako wykończenie.

- Widzę, że prace już prawie skończone – zauważył.

- Tak, zostały jedynie drobne poprawki – odparł Kojiro. – Musieliśmy trochę poprzestawiać niektóre gabloty, aby zrobić więcej miejsca na pokaz.

Wskazał ręką w stronę wolnej przestrzeni, na której właśnie Harry razem z Syriuszem rozkładali maty. Dookoła biegał Sakio, nadal goniący Toushiego, choć od razu było widać, iż rozmyślnie go ciągle nie złapał. Wreszcie chłopczyk dopadł do nadchodzącego Remusa, uczepił się jego nóg i schował za nimi.

- Hej, mały, nie oszukuj! – zakrzyknął oskarżycielsko Sakio.

- Nie oszukuję! – odparło buńczucznie dziecko, ani na chwilę nie przestając się śmiać.

- Nie ma co, rośnie nam mały ślizgon – zachichotał Syriusz, przysiadając na krawędzi dopiero co rozłożonej maty. Pomimo zabiegów z poprzedniego wieczoru, nos ciągle miał zaczerwieniony i nieco spuchnięty. Może i byli świetnymi czarodziejami, jeśli chodziło o zaklęcia bojowe, ale niestety z uzdrawiającymi było u nich znacznie gorzej. Nawet Severus niewiele się w tej kwestii orientował, zaś eliksiry, które akurat miał przy sobie, nie za wiele zdziałały, poza uśmierzeniem bólu. Do przygotowania mocniejszych i bardziej skutecznych potrzebowałby laboratorium, a o to w mugolskim hotelu było raczej ciężko. – Udaje niewiniątko, nawet będąc przyłapanym na gorącym uczynku.

- A ja uważam, że bardziej będzie pasował do Gryffindoru – zauważył spokojnie Severus. Podszedł do Remusa i pochyliwszy się nad chłopcem, ku zaskoczeniu nowoprzybyłych, uśmiechnął się do niego nieznacznie. – Najpierw nabroi, a potem chowa się za plecami silniejszego. Czyż nie?

Toushi popatrzył na niego chwilkę, po czym energicznie pokiwał główką na zgodę, aż mu się rozwichrzyły złote loczki.

- A mi się wydaje, że pasowałby idealnie do oby dwóch Domów – stwierdził lekko Harry. – Sztuką jest bowiem umiejętnie uniknąć kary, nawet jeśli dowody wskazują na naszą winę. Ale jednocześnie dobrze jest to robić w taki sposób, aby mieć po swojej stronie kogoś silniejszego, kto będzie gotowy nas bronić.

- Krótko mówiąc, Gryffindor i Slytherin wcale nie różnią się tak bardzo, jakby się mogło wydawać – Remus podjął myśl chłopaka. – Przebiegłość i odwaga mogą się nawzajem uzupełniać.

- Ach, moi chłopcy! – ucieszył się Albus. – Czyli jest jeszcze nadzieja, że dożyję dnia zgody między Domami. Napełnia to moje stare serce wielką radością.

- Nie dramatyzuj, Albusie – mruknął zdegustowany Severus.

- Właśnie – zawtórował Syriusz. – Raczej wątpliwym jest, aby Gryffindor i Slytherin kiedykolwiek żyli w zgodzie.

Albus zerknął na nich zza swoich okularów, ani na chwilę nie przestając się uśmiechać.

- Moi drodzy, wszystko jest możliwe. Zwłaszcza teraz, gdy widzę was dwóch wreszcie zgadzających się ze sobą. To właśnie, lepiej niż cokolwiek innego, udowadnia, że mam rację.

Wszyscy dookoła wybuchnęli śmiechem. Nawet Alastor próbował ukryć rozbawienie, kręcąc z rezygnacją głową. Mógł mieć różne zdanie na temat zarówno młodego Black’a jak i Snape’a, ale nie zmieniało to faktu, iż obaj byli naprawdę świetni w tym co robili. Na niczyich eliksirach tak bezwarunkowo nie polegał, jak na tych, uwarzonych przez Snape’a, nawet jeśli za nim samym nie przepadał. Natomiast dnia, kiedy Syriusz Black odszedł z oddziału aurorów Moody nie zapomni do końca swego życia. Był to bowiem dzień, kiedy utracił swojego najlepszego podwładnego, nawet jeśli często był on w gorącej wodzie kąpany, a znaczenia słowa “subordynacja” nigdy nie poznał.

W całym tym towarzystwie jedynie Severus i Syriusz spojrzeli po sobie zdegustowani.

- Czemu mam wrażenie, że nie da nam o tym nigdy zapomnieć? – spytał Syriusz.

- Mnie bardziej niepokoi fakt, do czego on może to wykorzystać – skwitował ponuro Severus.

- Och, nigdy nie wiadomo – rzekł enigmatycznie Albus. – Nigdy nie wiadomo. – Powiódł po wszystkich tym swoim roziskrzonym wzrokiem. – Ale, ale. Czy nie sprawiłoby problemu, jeśli Alastor i jego ludzie rozejrzeliby się trochę po galerii? Wiemy, że wasi ludzie są kompetentni, ale chcielibyśmy pomóc wam w razie kłopotów. W końcu, jakby na to nie patrzeć, ponosimy za to znaczną odpowiedzialność.

- Proszę bardzo – odparł Kojiro. – Ale prosiłbym jedynie, aby nie przeszkadzali moim ludziom.

- I błagam, niech uważają na wszystko dookoła – wtrąciła zaniepokojonym głosem Aiko.

- Oczywiście, madame – zapewnił Alastor, nieco skłaniając się w jej stronę. – Osobiście tego dopilnuję.

- Będę panu bardzo wdzięczna. Już i tak z Kaizume martwimy się ogromnie bezpieczeństwem eksponatów; żywię głęboką nadzieję, że jednak nic się dzisiaj wieczorem nie wydarzy i nic im nie zagrozi.

- Jeśli to panią uspokoi, to moglibyśmy każdy eksponat otoczyć ochronnymi zaklęciami, tak aby nic im się nie stało – zaproponował Albus.

- Nie sprawiłoby to problemu? – spytała z wyraźną nadzieją w głosie. Gdyby im się to udało, przynajmniej o jedną sprawę mogłaby się mniej martwić. Wystarczyło, że i tak niepokoiła się całym sercem o bezpieczeństwo swojej rodziny. Tego wieczoru będą wiele ryzykować, zwłaszcza Hari. Kojiro nieufnie spoglądał na każdego pracownika, którego on sam nie znał. Swoim ludziom przykazał być dyskretnie, acz kompletnie uzbrojonymi i nie lekceważyć nawet najdrobniejszego ewentualnego zagrożenia. Kaizume denerwował się do tego stopnia, że poprzedniego wieczoru zaproponował nawet, że można przełożyć pokaz. Aiko wiedziała, że nie darowałby sobie do końca życia, gdyby komukolwiek z nich stała się krzywda. Podobnie jak ona, dla rodziny gotów był oddać życie i fakt, że została ona zagrożona, spędzał mu sen z powiek. Do tej pory jeszcze jakoś znosił tą całą napiętą sytuację, gdyż nie dokonano żadnego bezpośredniego ataku.

Tego wieczoru miało się to jednak zmienić.

- Najmniejszego – odparł Albus.

Przez następną godzinę wspólnymi siłami angielskich czarodziei i ekipy japońskiej, uczyniono rozmieszczone w galerii eksponaty odpornymi na wszelkiego rodzaju wypadki i zniszczenia. Śmierciożercy nie słynęli z delikatności wobec dzieł sztuki i skarbów historii. Niszczyli wszystko i wszystkich, pozostawiając po sobie nierzadko jedynie zgliszcza. Byłoby niepowetowaną stratą dla świata, gdyby to wszystko miało zostać bezpowrotnie zniszczone. Magia może i była w stanie odbudować zniszczone przedmioty, ale jednak nie były one już tym samym co przedtem.

Kiedy wreszcie mogli odpocząć i usiąść przy herbacie i lekkim poczęstunku, wszyscy mieli poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

- Teraz możemy jedynie mieć nadzieję, że te wszystkie zabezpieczenia i przygotowania nie będą potrzebne – stwierdził ponuro Kaizume. Siedząca obok Aiko ujęła jego dłoń i lekko ścisnęła. Może to i niewiele pomogło na obawy mężczyzny, ale chociaż pozwoliło mu odczuć, że nie jest w nich osamotniony.

- W razie co, zawsze mogę potrenować strzelanie do żywego celu – rzekł Sakio, uśmiechając się przy tym bardzo nieprzyjemnie. – Żaden czarodziej nie jest w stanie wiele zrobić, gdy mu z pleców wystaje strzała.

Wieczór dla wszystkich nadszedł zbyt szybko. Ochroniarze, zarówno japońscy, jak i angielscy rozmieszczeni zostali dyskretnie po całej galerii. Alastor z uznaniem spoglądał, jak kilkoro ludzi Kojiro, ubranych w tradycyjne stroje, całkiem dobrze udawało kelnerów, cały czas jednak obserwując wszystkich uważnie i przysłuchując się ich rozmowom. Coraz bardziej upewniał się w przekonaniu, że będzie musiał sobie z tym facetem dłużej pogadać na temat szkoleń, jakie przechodzą jego ludzie. Okazywały się one nadzwyczaj przydatne.

- Jest i Knot – wysyczał Syriusz, ściskając nerwowo różdżkę. Ze swojego miejsca na tarasie galerii doskonale widział co się dzieje w dole. Każdego nowoprzybyłego mierzył podejrzliwym wzrokiem, szukając ewentualnych Śmierciożerców. Szczególną uwagę skupił zwłaszcza na tych, z którymi rozmawiał Knot. – I nie jest sam. Zawsze sądziłem, że Percy lepiej dobierze sobie mentora.

Stojący obok Artur Weasley westchnął ciężko, z wyraźnym żalem spoglądając na stojącego przy Ministrze syna. Przez ostatni rok nie zamienił z nim nawet słowa, mimo iż obaj pracowali w Ministerstwie. Percy zawsze był niesamowicie ambitny, spragniony władzy i pieniędzy. Ileż to razy powtarzał, że spokojne życie jego rodziny mu nie odpowiada? To prawda, że nikt go w domu nie rozumiał. No, może poza jego matką, ale Percy od początku był jej pupilkiem. Choć z drugiej strony, matka zawsze kocha wszystkie swoje dzieci, nawet te wyrodne.

Artur jednak nie potrafił wykrzesać w sobie wiele miłości, patrząc jak jedno z jego dzieci upadło do takiego stopnia, aby robić za psa gończego Ministerstwa.

- A co to za paskuda im towarzyszy?

- Dolores Umbridge – odparł Artur. – Jest równie paskudna z charakteru co z wyglądu. Możesz mi wierzyć.

Syriusz roześmiał się ponuro.

- Nikt normalny raczej nie chciałby mieć z Knotem nic wspólnego.

- Szczera prawda – przyznał niechętnie Artur. – Co robimy?

- Na razie nic, czekamy. Pokaz dopiero się zacznie, a goście jeszcze się schodzą. Raczej wątpliwe, aby Knot odważył się teraz wykonać jakiś ruch. Poza tym, widzę, że Albus już trzyma naszego Ministra na oku.

Obaj z niejakim rozbawieniem zauważyli nieciekawą minę Knota, gdy ten zauważył zbliżającego się dyrektora Hogwartu.

- Ach, Korneliusie! – powitał go wesoło Albus, niemal promieniejąc radością, co w połączeniu z jaskrawoczerwoną szatą w złociste wirujące gwiazdki, stwarzało niesamowite wrażenie. Dobrze, że czarodziej pomyślał o zaklęciu maskującym, gdyż w przeciwnym razie wszyscy mugole na sali gapiliby się na niego w totalnym szoku.

- Witaj, Dumbledore – odparł z wyraźnym niezadowoleniem Knot. – Co ty tu robisz?

- Och, Harry mnie zaprosił – odpowiedział lekko Albus. – W końcu jestem jego dyrektorem, nawet jeśli tylko tymczasowo. Poza tym, z prawdziwą chęcią oglądam te wszystkie dzieła sztuki różne dziwne artefakty. Muszę przyznać z przykrością, że u nas już takich nie robią, nie sądzisz?

- Taaa. Nasza kultura upada.

- A wszystko to wina tych przeklętych mugoli – warknęła stojąca obok Umbridge. Dumbledore spojrzał na nią zza swoich okularów, nie dając jednak po sobie znać, jaką niechęcią darzy tą kobietę. Mało kogo tak nie lubił, jak właśnie ją.

- Widzi pani, tu się z panią nie zgodzę – rzekł spokojnie. – Wszystko co pani widzi dookoła, zostało wykonane dzięki współpracy japońskich magów i zwykłych ludzi. Jest to chyba wystarczającym dowodem na to, że mugole jednak nie niszczą kultury, a wręcz przeciwnie wzbogacają ją.

- Raczej w to wątpię – prychnęła Umbridge, robiąc skwaszoną minę. – Ktoś tak ograniczony, jak mugole, nie miałby nawet pojęcia co to jest prawdziwa kultura. A to, że ci obcy tego nie widzą i pozwalają im na taką nienaturalną współegzystencję, świadczy tylko i wyłącznie o degeneracji tamtejszego czarodziejskiego społeczeństwa.

Albus tym razem pozwolił, by jego spojrzenie nabrało twardości.

- Jest pani niesamowicie uprzedzona, co jest raczej nie na miejscu, zważywszy, że nie orientuje się pani w tamtejszych obyczajach. Na ich korzyść świadczy chociażby fakt, iż ich społeczeństwo żyje w harmonii, nie musząc się przejmować mrocznymi lordami, podczas gdy nasze wykazuje niesamowitą wręcz tendencję do stwarzania ich, czyż nie?

Umbridge chciała pewnie coś dodać, co zapewne nie byłoby ani kulturalne ani przyjemne, jednakże ostre spojrzenie Ministra, szybko ją uciszyło. Albus uśmiechnął się tylko na to i zwrócił swój wzrok na młodego Weasley’a.

- A pan, panie Weasley, jak się panu podoba wystawa?

- Ciekawa – przyznał młodzieniec. – Muszę przyznać, że żałuję, iż nie znam japońskiego, gdyż widziałem w jednej z gablot stary manuskrypt mówiący o zagadnieniach prawnych. Chętnie bym się dowiedział, co zawiera.

- Jestem pewien, że znalazłby pan tam wiele ciekawych rzeczy. Może nawet doświadczyłby pan innego spojrzenia na świat, a przecież dobry pracownik Ministerstwa powinien mieć szerokie horyzonty. – Mówiąc to, Albus z niejaką satysfakcją dostrzegł niezadowolenie, wręcz zdegustowanie malujące się na twarzach zarówno Knota, jak i Umbridge, podczas gdy sam Weasley zdawał się być zadowolony z jego słów. Może jeszcze była dla niego nadzieja.

Rozmowa nieco przygasła, kiedy oznajmiono rozpoczęcie głównego pokazu. Stojący na rozłożonych matach Kojiro, Kaizume i Harry najpierw ukłonili się z szacunkiem widowni, po czym sobie nawzajem, aby w następnej chwili rozpocząć walkę. Trzech walczących sprawiało niecodzienne wrażenie. Widzowie mieli wrażenie, że raz jeden z nich jest przeciwnikiem, by w następnej chwili stwierdzić, że jest nim ktoś inny. Stojący poza matą Sakio, przyglądał się temu z lekkim uśmiechem. Widać było, że ojciec odzyskał dawną formę. Znowu posługiwał się mieczem równie sprawnie i szybko, jak Harry i Kojiro.

Nagle poczuł oplatające go w talii ramiona. W pierwszej chwili drgnął nerwowo, sięgając już po ukryty nóż, jednak po sekundzie poczuł znajomy zapach, swoistą kombinację drzewa sandałowego i kadzidła, z odrobiną subtelnej dekadencji. Po prostu cały…

- Lucjusz – mruknął Sakio z zadowoleniem, starając się nie rozpłynąć tu i teraz.

- Witaj, kochanie – szepnął mu do ucha czarodziej. Otaczający ich tłum był tak zaaferowany pokazem, że nikt nawet nie zwracał uwagi na to, iż dwóch mężczyzn obejmuje się czule. – Nie bierzesz dzisiaj udziału?

- Nie. Dzisiaj nie jest mój dzień – odparł. – Ale to chyba dobrze. Inaczej byś nie mógł…

- Oczywiście, że dobrze. Choć muszę przyznać, że podobasz mi się w tradycyjnym stroju – Lucjusz uśmiechnął się delikatnie. – Mógłbym cię w nim oglądać codziennie.

- A nie znudziłoby ci się?

- Nigdy – zapewnił Lucjusz, składając na szyi chłopaka pocałunek, niczym dodatkowe potwierdzenie. Po chwili jednak odsunął się od niego lekko, choć cały czas go obejmował, a ich twarze były bardzo blisko siebie. – Czy coś już się działo?

- Na razie spokojnie – odpowiedział Sakio, doskonale wiedząc o co mu chodzi. – Wszędzie mamy zarówno swoich ludzi, jak i czarodziejów Dumbledore’a z jakiegoś waszego Zakonu Feniksa.

- Zauważyłem kilku – przyznał Lucjusz. – Tak samo, jak zauważyłem kilku podejrzanych.

- Ja również – odezwał się nieoczekiwanie czyjś nowy głos. Obaj odwrócili się, aby ujrzeć stojącego tuż obok Severusa Snape’a. Profesor eliksirów nawet na nich nie spojrzał, całą swoją uwagę kierując na pokaz. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie. – Nie znam ich za dobrze, ale kojarzę. Choć raczej nie nazwałbym ich elitą.

- Wątpię, aby Mroczny Lord dał Knotowi swoich najlepszych ludzi, zważywszy na to, jak Minister umiejętnie partaczy każdą robotę – skwitował kwaśno Lucjusz. – Ale stwarza to zagrożenie, że zamiast doświadczonych i względnie mądrych przeciwników, mamy tutaj bandę nadgorliwców.

- Czy ochrona już wie? – spytał Sakio.

- Tak, powiedziałem im przed chwilą. Już kilkoro z nich ma ich na oku – poinformował Severus. Przyglądający mu się Sakio, uśmiechnął się lekko. Coś tutaj rzeczywiście pochłaniało uwagę mistrza eliksirów, ale bynajmniej nie był to ani pokaz, ani zagrożenie ze strony Śmierciożerców. Bardziej obiekt tego zainteresowania był dość niewysokim młodzieńcem z czarnym warkoczem i szmaragdowymi oczyma.

- Jest piękny, prawda – zagadnął niewinnie Sakio.

- Taaa... – odparł dziwnie niewyraźnym głosem Severus. Dopiero po chwili zorientował się w sytuacji. Spojrzał na Sakio wściekle, podczas gdy Lucjusz miał okazję widzieć swojego przyjaciela chyba po raz pierwszy w życiu tak zakłopotanego. Nawet rumieniec wypłynął mu na policzki.

- Co ty za bzdury insynuujesz, gówniarzu! – oburzył się Severus.

- Sev… - zaczął ostrzegawczo Lucjusz.

- Może i bzdury, profesorze – rzekł ciągle niewinnie Sakio. – Ale ja wiem swoje. Mój brat się panu podoba…

- Co takiego?!

- Niech pan sobie wmawia co pan chce, ale prawdy pan nie zmieni – wytknął Sakio, po czym jak gdyby nigdy nic, odwrócił się do Lucjusza. – Napijesz się szampana?

Blondyn tylko skinął głową i Sakio już się oddalił, posyłając przekorny uśmiech na pożegnanie.

- Co za impertynencki bachor! – złościł się Severus.

Lucjusz przyjrzał się najpierw przyjacielowi, po czym swój wzrok skierował na walczącego chłopaka.

- Co ci się w nim nie podoba? – spytał z zaciekawieniem. – Jest przystojny, pełen energii. Ma cudowne zielone oczy i do tego te włosy. Musisz przyznać, że jest bardzo przyjemny dla oka. Gdyby nie to, że Sakio jest bardziej w moim typie, to może…

- Jest Potterem! – wycedził przez zęby Snape. – Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby ludzie się dowiedzieli, że on i ja…!

- A od kiedy to przejmujesz się tym, co powiedzą ludzie? – wytknął mu Lucjusz.

- A co powie jego rodzina? W końcu mógłbym być jego ojcem.

- A pytałeś się?

- A ty pytałeś? – odpowiedział pytaniem na pytanie Severus, spoglądając na przyjaciela wymownie. – W końcu to samo tyczy się ciebie i tego… twojego chłopaka.

Lucjusz westchnął ciężko.

- Przyznaję, ten ciężki bój mam dopiero przed sobą – rzekł z rezygnacją.

- A więc daj mi znać, jak ci pójdzie. Może wtedy sam się zdecyduję.

Lucjusz zaśmiał się nieznacznie.

- Trzymam cię za słowo.

Tymczasem pokaz dobiegł końca i jego uczestnicy pokłonili się publiczności, otrzymując w zamian gromkie brawa. Kaizume pierwszy opuścił matę. Jako jeden z gospodarzy, miał jeszcze inne obowiązki wobec gości, niż tylko pokaz. Co prawda nie wątpił w to, że Aiko zaniedbała któregokolwiek z nich, ale dobre wychowanie kazało, aby i on przywitał każdego z osobna i zamienił choć parę zdań.

Jeszcze dobrze widzowie się nie rozeszli, jak do Harry’ego podeszła delegacja z Ministerstwa. Knot mierzył go tak nieprzyjaznym wzrokiem, iż gdyby było to możliwe, to Harry pewnie już by się zwijał z bólu. Umbridge zaś nie potrafiła się chyba zdecydować, między zdegustowaniem, a obleśnym mierzeniem sylwetki chłopaka. Było to tak paskudne w wykonaniu kogoś takiego jak ona, iż Harry poczuł na plecach gęsią skórkę. W całej tej grupie, jeśli nie licząc Dumbledore’a, to jedynie Percy spoglądał na niego jeśli nie z zaciekawieniem, to przynajmniej z neutralną obojętnością.

- Dzień dobry, panie Potter – odezwał się z fałszywym uśmiechem Knot, całkiem nie zauważając zdegustowanego skrzywienia się chłopaka. – Znowu się widzimy.

- Mam nadzieję, że tym razem będzie pan się kulturalniej zachowywał – odparł z równie nieszczerym uśmiechem Harry. Widok Ministra przyprawiał go o gęsią skórkę, bynajmniej nie z przerażenia, a sama świadomość, w jakim celu on tu przyszedł, napawała go obrzydzeniem. Nigdy nie potrafił zrozumieć ludzi, którzy dla większej władzy, byli w stanie zaprzedać diabłu całe swoje życie, włącznie z rodziną. A ten tutaj był najgorszym przykładem tego typu. – Raczej nie byłoby stosowne, aby Minister Magii znowu przeleciał przez pół sali. Mógłby pan jeszcze coś zepsuć, a mogę pana zapewnić, duża część zgromadzonych tu eksponatów jest bezcenna. Nie starczyłoby panu życia, aby zrekompensować ich stratę.

Nie mógł się powstrzymać. Ostatnim razem był grzeczny, aż do bólu, ale tym razem, wiedząc o tym człowieku, co już wiedział, nie potrafił się zdobyć na kulturalną wypowiedź. A przynajmniej nie na tyle kulturalną, aby nie dać odczuć Ministrowi jak bardzo go nie lubi. Rodzice pewnie nie byliby tym zachwyceni, ale cóż, zdarzają się chwile, kiedy po prostu trzeba odsunąć na bok wszelkie konwenanse.

Ministrowi wyraźnie skwaśniała mina, za to jego “piękna” towarzyszka aż pozieleniała na twarzy.

- Jak śmiesz się tak odzywać do Ministra Knota, ty paskudny bachorze! – zakrzyknęła. – Widać, że ci twoi nowi rodzice zupełnie nie wpoili ci szacunku dla starszych. Ale czego się można spodziewać po azjatyckich dziwakach!

Harry poczuł, jak krew mu się w żyłach burzy, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż poczuł na ramieniu delikatny uścisk ręki Kojiro. Nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, iż mężczyzna stoi tuż za nim, gotowy w każdej chwili zaatakować.

- Niech pani nie wypowiada się na tematy, o których nie ma pani pojęcia – wysyczał Kojiro groźnym, acz spokojnym głosem. – Z tego co wiem, to przy ostatnim spotkaniu Minister bynajmniej nie zachował się w sposób, za jaki można byłoby go szanować. A szacunek, jak wszystko inne na tym świecie, jest rzeczą względną, na którą trzeba sobie zasłużyć. Nikt nie daje go za darmo.

Stojący obok Albus czym prędzej się odwrócił, aby nie roześmiać się w twarz Ministrowi i jego podwładnej. Już dawno powinien ktoś im to powiedzieć. Korneliusz za bardzo był pewien tego, że skoro jest Ministrem, to wszyscy obligatoryjnie go szanują. Szkoda, że społeczność magiczna nie miała w zwyczaju robić sondaży popularności, gdyż wtedy czekałaby go niemiła niespodzianka.

- A szacunek jest jedną z najdroższych rzeczy, jaką znam – dodał łagodnie Albus. – Jest niezmiernie trudno go zdobyć, a jeszcze trudniej utrzymać.

- Zgadza się – przyznał Harry. – Znam bardzo niewiele osób, którym się to udało.

- Muszą to być wspaniali ludzie – zauważył cicho Percy, woląc nie spoglądać w stronę Ministra i Umbridge, którzy pewnie mordowali go właśnie wzrokiem. Będzie się tym martwił później. – To był naprawdę wspaniały pokaz. Po raz pierwszy widziałem, aby ktoś w ten sposób walczył.

Dumbledore w myślach podziękował swojemu byłemu uczniowi.

- Gdyby nie było tu tylu zwykłych ludzi i gdyby sala była większa, można byłoby do pojedynku włączyć jeszcze magię – odparł Harry. – Wtedy dopiero jest ciekawie.

- Świętokradztwo! – oburzyła się Umbridge. – Kalać magię mugolskimi sposobami walki! Coś okropnego!

- A co by pani zrobiła, jakbym pani teraz powiedział, że to magia stanowi skazę dla tych sposobów walki? – spytał jakby od niechcenia Kojiro, cały czas jednak uważnie obserwując tą irytującą kobietę, przy której nawet ropucha wydawała się być królową piękności. I nie miał tu na myśli urody, gdyż tego akurat nikt nie może sobie wybrać. Nie, w tym przypadku bardziej chodziło o paskudny sposób bycia i po prostu odpychającą osobowość. – Punkt widzenia, zależy od punktu patrzenia.

- To prawda – przyznał Albus. – Ktoś mi kiedyś powiedział, że prawda jest jak piękny klejnot – ma tyle twarzy, ile faset na jego powierzchni.

- Właśnie, tak jest ze wszystkim – rzekł Harry. – To co dla jednych może się wydawać złem, dla innych jest błogosławieństwem. Po prostu należy znaleźć wyważony środek, a wtedy panuje równowaga.

- Świat nie jest taki łatwy, panie Potter – prychnął Korneliusz. – Nie możemy być aż tak naiwni.

- Nikt nie mówi, że jest to łatwe – wytknął mu Harry. – Ale trzeba tego chcieć. Łatwo jest nienawidzić i zwalczać to, czego się nie rozumie, ale znacznie trudniej jest spróbować to zrozumieć i zaakceptować. Strach bierze się z niewiedzy.

- Co ty próbujesz insynuować, Potter? – warknął Knot.

Harry spojrzał na niego niewinnie.

- Nie wiem. Niech pan mi powie? Czego pan się boi? A może kogo? I może wreszcie przestanie pan mówić do mnie Potter. Nie jestem Potterem, to nazwisko jest dla mnie całkiem puste.

- Może dla ciebie, chłopcze. Ale dla tutejszych ludzi jest ono wszystkim.

- Zdążyłem już zauważyć – mruknął z rozdrażnieniem Harry. – Jedni mnie z jego powodu uwielbiają, inni nienawidzą, jeszcze inni nie mogą się zdecydować, czy właściwie mnie uwielbiają, czy też nienawidzą, ale ogólnie wszyscy mają jakieś chore wrażenie, że mogą wchodzić do mojego życia ze swoimi brudnymi buciorami i panoszyć się w nim do woli, jakbym był ich własnością. A przepraszam, poza nimi jest jeszcze jeden, ewenement na skalę światową. Jedyny w swoim rodzaju psychopatyczny megalomaniak, który z jakichś kompletnie nie zrozumiałych dla mnie powodów, uwziął się na mnie i koniecznie chce mnie zabić. Musi mu się bardzo nudzić, skoro nie ma lepszych zajęć do roboty!

Jeśli Minister zamierzał jakoś zareagować, to nie zdążył, gdyż w następnej chwili ponad gwar galerii przedostało się głośne

- AVADA KEDAVRA!!!

Zielone światło przeleciało ponad głowami rozkojarzonych gości…

i byłoby trafiło celu, gdyby nie nagły rozbłysk tuż przy Harrym, w którego wnętrzu tkwił skrawek pergaminu. I to on przyjął na siebie całą siłę zaklęcia, pochłaniając je i unicestwiając, aby samemu także rozpaść się w drobny pył.

Zaskoczeni goście rozglądali się nerwowo dookoła, nie będąc pewnym co się dzieje. Czyżby kolejny punkt programu?

Kojiro jednak nie tracił już ani sekundy, błyskawicznie zasłaniając własnym ciałem Harry’ego, będąc wdzięczny stojącemu nad galerią Sakio. Jego szybka reakcja uratowała im życie. Będzie musiał mu później pogratulować trzeźwości umysłu.

Co nie zmieniało faktu, iż sam powinien wcześniej zauważyć zbliżające się zagrożenie.

Cholerny instynkt! Zrobił sobie przerwę, czy co?! – złorzeczył w myślach wściekle.

Stojący obok Albus, jak na swój wiek, także zadziwiająco szybko wyciągnął swoją różdżkę i bynajmniej nie wyglądał już jak dobry dziadek, który wszystkich kocha i wszystkim pobłaża.

- Bądź ostrożny, Harry – szepnął do chłopaka, po czym zerknął zza okularów na Percy’ego. – Panu też to radzę, panie Weasley. Twoja matka byłaby niepocieszona, jakby coś ci się stało.

Percy zarumienił się nieznacznie z zakłopotania, ale w jego ręku tkwiła już różdżka, a sądząc po ściągniętych brwiach, przypominał sobie właśnie wszystkie zaklęcia, jakie mogą mu się przydać w walce. Bo, że dojdzie do walki, to nie miał najmniejszych wątpliwości.

W następnej chwili w galerii wybuchł istny chaos. Voldemort najwyraźniej doszedł do wniosku, iż Knotowi przyda się każda ilość wsparcia i oprócz przebywających już na wystawie Śmierciożerców, uważnie obserwowanych przez ochronę, nagle zaczęli się pojawiać nowi, nie pokazujący swoich twarzy, skrzętnie zakrytych białymi, upiornymi maskami, które wyglądały jeszcze potworniej w zestawieniu z czarnymi szatami.

Goście dostali prawdziwej histerii, widząc te postacie z piekła rodem i nikt już nie miał wątpliwości, iż nie jest to częścią pokazu. Ich wrzaski skutecznie zagłuszały rzucane zaklęcia, a bezładne bieganie bynajmniej nie pomagało walczącym. A przynajmniej nie tym, którzy zamierzali bronić tego rozszalałego tłumu, bo Śmierciożercom było wszystko jedno kogo zabijają.

- Szlag by to! – warknął Syriusz, zbiegając po schodach na parter. Początkowo chciał działać z tarasu, mając tam lepszy widok, ale przy ciągłym ruchu obu stron mógłby przez przypadek trafić zaklęciem kogoś ze swoich. A poza tym nigdy nie należał do ludzi, którzy stoją z boku.– O tym żeśmy nie pomyśleli!

Rzucił okiem w stronę Remusa, upewniając się, że nic mu nie jest, ale momentalnie się uśmiechnął, widząc, jak jego ukochany powala zaklęciem kolejnego przeciwnika, umożliwiając jednocześnie drogę ucieczki dla grupki mugolskich gości. Kto jak kto, ale Remus potrafił walczyć. Nawet Syriusz nie znał tylu zaklęć.

Z tego zagapienia oprzytomniał dopiero wtedy, gdy tuż nad jego głową przeleciało jaskrawozielone zaklęcie. Przystanął i odwrócił się z różdżką gotową do ataku.

- Zawsze wiedziałem, że mnie kochasz, Bellatrix – stwierdził z sarkazmem. – Ale nie sądziłem, że aż tak bardzo.

- Nie schlebiaj sobie, braciszku – syknęła wściekle kobieta zza swojej maski. – Zawsze byłeś śmieciem i pozostaniesz śmieciem. Matka powinna cię utopić tuż po narodzinach. Oszczędziłaby nam wszystkim wstydu.

- I ty mówisz o wstydzie?! – prychnął Syriusz. – Nawet nie masz pojęcia, co to takiego! Ja tod opiero się mogę wstydzić, widząc, jak dwie moje siostry robią za dziwki niewyżytego potwora. – Tym razem śmiercionośne zaklęcie dosłownie minęło go o włos. – Prawda w oczy kole, co? Ale już powinnaś się do niej przyzwyczaić. EXPELLIARMUS!!!

Parę metrów dalej także toczyła się walka, choć już nie tak słowna i zdecydowanie mniej sprawiedliwa. Severus Snape robił wszystko, co mógł, aby nie dać się pokonać trzem atakującym go Śmierciożercom. Nie widział ich twarzy zakrytych maskami, ale musieli być bardzo zdesperowani, gdyż walili jedno zaklęcie za drugim, tak że Severus z każdą chwilą miał coraz większe problemy, aby którymś nie dostać.

- Ale żeście się uwzięli! – mruknął pod nosem, dysząc ciężko. – Mało wam tu innych ofiar?!

Odpowiedział mu pogardliwy śmiech jednego z nich.

- Ty jesteś wyjątkowy, Snape. Jeśli uda nam się ciebie dostarczyć Lordowi, to na pewno sowicie nas wynagrodzi.

- Raczej potraktuje dodatkowym crucio, Nott – warknął Snape. – To jest jego uniwersalna odpowiedź na wszystko.

Posłał kolejne zaklęcie, w myślach klnąc soczyście. Tego mu jeszcze brakowało, aby pustogłowe podnóżki Mrocznego Pana urządzały sobie zawody, kto prędzej go dopadnie.

- Nie bądź taki pyskaty, Snape! – krzyknął Nott. – IMPEDIMENTO!

Severus zdołał usunąć się z drogi, ale w tym samym momencie dwaj towarzysze Notta również zaatakowali, przez co mistrz eliksirów i tak wylądował na podłodze, oszołomiony i z paskudnym cięciem wzdłuż pleców. Jęknął niewyraźnie, próbując się podnieść. Nott jednakże nie zamierzał dawać mu drugiej szansy. Stanął nad leżącym czarodziejem z różdżką wymierzoną prosto w jego głowę.

- Wcale nie jesteś taki cwany, Snape – zarechotał. – Nasz Pan się ucieszy, jak mu ciebie dostarczymy. Będzie mógł się zabawić.

- Chyba z twoim trupem, Nott! Expelliarmus! Drętwota!

Dwóch pozostałych Śmierciożerców spoglądało w szoku, jak ich kolega zostaje odrzucony siłą zaklęcia, a następnie unieruchomiony i rozbrojony. A wszystko to za sprawą Lucjusza Malfoya.

Jasnowłosy czarodziej stał zaledwie parę kroków za nimi, z różdżką jakby od niechcenia zwróconą w ich stronę i tak drapieżnym wyrazem twarzy, iż obu im przeszły ciarki po plecach. Rzadko kiedy można było zobaczyć Lorda Malfoy podczas walki, zazwyczaj słyszało się jedynie o tym, jakim niezwyciężonym jest przeciwnikiem, przez co nie tylko wśród Śmierciożerców otaczano go wielkim szacunkiem. Sam Lord Voldemort nie raz wspominał, iż jego armia pozyskała wielkiego czarodzieja w postaci Lucjusza Malfoya.

Tego samego, który teraz zaatakował Śmierciożerców.

- Co ty wyprawiasz, Malfoy?! – warknął jeden z zamaskowanych czarodziejów.

- To co już dawno powinienem zrobić – odparł spokojnie Lucjusz. – Możecie powiedzieć Mrocznemu Panu, że składam wymówienie. Albo nie… Czekajcie… Sam mu to powiem. A wy… Petryficus Totalus!

Jeden ze Śmierciożerców padł rażony. Lucjusz spokojnie mógłby go zabić i nawet nie miałby później najmniejszych problemów z wytłumaczeniem się, w końcu to byłoby uznane jako obrona własna. Ale doskonale wiedział, że przesłuchując ludzi Mrocznego Pana mogą się dowiedzieć o wiele więcej, niż po prostu zabijając ich. Przecież nikt nie mówił, że nie można ich później zabić, prawda?

Lucjusz odwrócił się w stronę pozostałego Śmierciożercy, aby potraktować go takim samym losem, ale ten właśnie padał na posadzkę z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma. Z jego pleców wystawała strzała.

Severus i Lucjusz spojrzeli w kierunku, z którego musiała nadlecieć, a gdzie stał Sakio ze swoim łukiem w ręku.

- Nawet najlepszy czarodziej ze strzałą w plecach traci na umiejętnościach – skwitował ironicznie chłopak, zbliżając się do nich.

- Ten tu na pewno nie był najlepszy – stwierdził Severus. – W przeciwnym razie nie leżałby martwy.

- Też prawda.

- Nic ci nie jest, Sev? – dopytywał się zaniepokojony Lucjusz, ostrożnie pomagając przyjacielowi wstać. Mistrz eliksirów skrzywił się wyraźnie, ale niczym więcej nie dał po sobie znać, iż go boli. A musiało go boleć cholernie, gdyż gdy Sakio delikatnie rozsunął rozcięty materiał szaty, ujrzał mocno krwawiącą i stosunkowo głęboką ranę, biegnącą od prawego ramienia, aż do lewego biodra mężczyzny.

- Przeżyję – mruknął Severus.

- Możliwe, ale na pewno przez jakiś czas nie będziesz spał na plecach – stwierdził Sakio.

Snape posłał mu mroczne spojrzenie.

- Jak już powiedziałem… przeżyję. Bardziej mnie martwi to, co ty zrobiłeś, Lucjuszu.

- Uratowałem ci życie – odparł spokojnie Malfoy.

- To wiem! – żachnął się Severus. – I nie myśl sobie, że nie jestem ci wdzięczny, bo jestem i ty to wiesz. Ale teraz będziesz w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Ty i Draco…

Lucjusz uciszył go palcem.

- Już dawno powinienem to zrobić – zauważył głosem nie znoszącym sprzeciwu. – I prawdę mówiąc, wolę zginąć walcząc, niż oberwać przez pomyłkę, bo Ciemny Lord ma zły dzień i musi się na kimś wyżyć. Więc w sumie nic się nie zmieniło.

- Lucjuszu…

- Daj spokój, Sev. Tego co zrobiłem, nie da już się cofnąć. A poza tym, masz powód do radości; zawsze mówiłeś, że powinienem to rzucić.

Spojrzał uważnie na przyjaciela, uśmiechając się lekko. Może i jego decyzja była pochopna i najprawdopodobniej w jej wyniku on i Draco stanęli na bardzo niebezpiecznej pozycji. Jednakże w tej chwili nie potrafił się nie cieszyć, że zrobił to, co planował od tak dawna. Ulżyło mu ogromnie. Wreszcie będzie mógł zapewnić Draco taką rodzinę, na jaką chłopak zasługuje, być dla niego ojcem, a nie jedynie głową rodu. I co najważniejsze pozbyć się z ich życia Narcyzy, tego chodzącego jadu i nienawiści.

- Będzie dobrze, Severusie. Zobaczysz! – zapewnił czarodzieja. Ścisnął ramię, na którym może teraz nie czuł, ale z całą pewnością wiedział co się znajduje. – Jak jeszcze uda nam się pozbyć tego przekleństwa, to będę całkiem szczęśliwy.

Severus chciał coś odpowiedzieć, ale głośny krzyk bólu całkowicie odwrócił ich uwagę.

- Hari!!! – zakrzyknął Sakio i rzucił się w stronę brata. Tuż za nim podążyli Lucjusz i Severus, który zagryzł zęby i odsunął na bok ból. Walka jeszcze się nie skończyła.

Żaden z nich nie zauważył tłustego szczura, który czym prędzej czmychnął z galerii.

W tym samym czasie Harry i Kojiro, wzajemnie ubezpieczając sobie plecy, robili wszystko, aby nie pozwolić Śmierciożercom zyskać przewagi. Jeśli ktokolwiek miał do tej pory wątpliwości, że poza pokazami walka na miecze jest przeżytkiem, to teraz zmienił zdanie. Walczący nieopodal Albus i Alastor z uznaniem zauważyli skuteczność, z jaką ostrza rozprawiały się z przeciwnikami, niekiedy nawet odbijając od swojej lśniącej powierzchni rzucane przez nich zaklęcia. Ani razu nie posłużyli się w walce magią, rozprawiając się ze Śmierciożercami tak efektownie, iż Alastor podejrzewał, że nie jeden auror będzie zazdrosny.

- Za dużo tu ludzi! – jęknął Harry, gdy chyba po raz setny z trudem uniknął uderzenia jednego z gości.

- Trochę to niewygodne – odburknął Kojiro. – Przypomnij mi, abym następnym razem wziął to pod uwagę.

Harry zachichotał lekko. Sięgnął po jeden ze swoich ukrytych pod ubraniem sztyletów, który już po chwili tkwił w piersi Śmierciożercy.

- Ja mam nadzieję, że już nigdy nie…AAACH!!!

- Hari!! – Kojiro rzucił się ku chłopakowi, łapiąc go, zanim ten, zatoczywszy się z szoku, upadł na podłogę. Zarówno miecz chłopaka, jak i jego własny uderzyły z brzękiem o podłogę. – Hari, co ci jest? Hari?!

Przez tłum już przedzierał się do nich Sakio w towarzystwie dwóch czarodziei. Z innej strony nadbiegał Kaizume, zupełnie nie zważając na latające w powietrzu zaklęcia i na rozhisteryzowanych ludzi dookoła.

A tymczasem nad Kojiro i oszołomionym Harrym stanął Knot. Tylko, że teraz nie wyglądał już jak Minister, nawet nie przypominał nieudolnego Ministra, do którego wszyscy przywykli. Nie, w tej chwili jego podstarzałe oblicze wykrzywiał histeryczny uśmiech, a oczy lśniły obłędem, niczym u psychopatycznego mordercy.

- Udało się! Potter wcale nie jest taki niezwyciężony! Pokonałem Harry’ego Pottera!– krzyczał euforycznie. Spojrzał na podpieranego przez Kojiro chłopaka z wyraźną satysfakcją. – Teraz już nie jesteś taki ważny, co Potter? Teraz ta twoja dziwna magia na nic się zdała! Jesteś niczym, Potter! Za to Lord Voldemort jest wszystkim! Słyszeliście?! Wszystkim!!!

- EXPELLIARMUS!!!

Trzy głosy niemal jednocześnie wykrzyknęły zaklęcie i w następnej chwili chory śmiech Knota utonął w jego wrzasku, a samego Ministra wyrzuciło kilka metrów w górę. Wszyscy jakby zamarli w miejscu, patrząc jak z głuchym odgłosem uderza o posadzkę i już się z niej nie podnosi.

Percy, który do tej pory walczył w pobliżu Ministra, teraz był jednym z trzech czarodziejów, którzy zaatakowali Knota. Trzymaną w dłoni różdżkę wciąż miał w pozycji do ataku i choć ręka wyraźnie mu drżała, a twarz była nienaturalnie blada, to jednak szczęki miał zaciśnięte.

- Społeczeństwo czarodziejów nie może być prowadzone przez zdrajcę i szaleńca – stwierdził ponurym głosem.

Po chwili podszedł do niego Szalonooki Moody i jak zazwyczaj był on surowym czarodziejem, tak teraz uśmiechał się nieznacznie. Położywszy rękę na dłoni młodego Weasley’a, opuścił ją powoli.

Upadek Knota był niczym zwrot akcji. Widząc go, pozostali jeszcze przy życiu bądź świadomości Śmierciożercy zaczęli uciekać, czy to aportując się, czy też używając staromodnej metody brania nóg za pas. Również ci najbardziej zagorzali, zdawali sobie sprawę, że atak ten nie ma już większych szans powodzenia. Lada chwila zaczną się tu pojawiać do pomocy aurorzy Ministerstwa, a wtedy już na pewno będzie to prawdziwa klęska.

- Przeklęty partacz! – syknęła Bellatrix wściekle i zanim Syriusz zdążył ją ogłuszyć, aportowała się z galerii.

Syriusz zamrugał oczyma, jakby powracając do rzeczywistości i ciszy, która nagle zapanowała dookoła. Galeria stała się w ciągu tych paru sekund przeraźliwie pusta. Śmierciożercy uciekli, zwyczajowo pozostawiając swoich nieprzytomnych lub nie zdolnych do ucieczki kolegów na pastwę aurorów. Goście wystawy też jakimś cudem się ulotnili. Pozostali jedynie obrońcy i… nie tknięte eksponaty. Uśmiechnął się ponuro. Choć coś w tym ich planie zadziałało, tak jak powinno.

- Hari!

- Ha-chan!!

Kaizume i Sakio dopadli do Kojiro, bladzi i roztrzęsieni z niepokoju. Fakt, że Harry był przytomny uspokoił ich tylko w drobnej części, gdyż już po chwili dostrzegli, iż prawie cała jego prawa strona jest okryta popalonym materiałem, zza którego widać było ogniście czerwoną, poparzoną skórę i powstające na niej pęcherze.

- Nic mi nie jest, naprawdę – wyszeptał dość słabo i niezbyt przekonująco Harry. – Tylko trochę mnie przypaliło.

- Trochę???!!! – wrzasnął z niedowierzaniem Sakio. – Ha-chan, trochę, to jest mocne niedomówienie…

- Uspokój się, Sakio. Twoje krzyki na nic się tu zdadzą – upomniał syna Kaizume. Delikatnie ujął rękę Harry’ego, przepraszając cicho, gdy ten syknął z bólu. – Matka będzie wściekła, wiesz o tym.

- Taa – mruknął Harry, krzywiąc się nieznacznie. Bolał go cały bok, nie tylko ręka, więc przypuszczał, że oparzenia znaczą także jego tułów i nogę. – Moje osłony osłabiła walka, a ja nie wziąłem tego pod uwagę. Byłem głupi!

- Tylko nierozważny – sprostował Kojiro. – Głupi już dawno by nie żył.

Wsunął jedną rękę pod kolana Harry’ego, drugą obejmując jego plecy, po czym powoli i ostrożnie podniósł się. Mimo, iż jego podopieczny już dawno przestał być małym dzieckiem, to jednak wciąż ważył mniej niż jego rówieśnicy i Kojiro bez większych problemów trzymał go na rękach.

- Nie jestem umierający, Kojiro – zaprotestował Harry. – Mogę iść o własnych siłach.

- Nie sprzeciwiaj się, synu – rzekł stanowczo Kaizume. – Jak obejrzy cię jakiś lekarz, to zobaczymy, a na razie…

Harry westchnął ciężko. Bolało go, to prawda i to nawet bardzo bolało, ale był już dużym chłopcem. A tymczasem ojciec i Kojiro zachowywali się, jakby miał pięć lat. Rozumiał, że się martwili i naprawdę nie chciał im przysparzać nowych zmartwień swoimi humorami, ale choć trochę zrozumienia by się przydało. W końcu chyba żaden chłopak w jego wieku nie chce być noszonym jak dziecko. Co za wstyd!

- To żaden wstyd przyznać się, że potrzebuje się pomocy – szepnął mu do ucha Kojiro, zupełnie jakby wiedział o czym Harry myśli. – A poza tym, chyba masz większy problem…

- Hari, kochanie! Nic ci nie jest?!

Wszyscy obejrzeli się i zobaczyli, jak kilku ochroniarzy prowadzi Aiko i trzymającego się jej Tuoushiego z ich dotychczasowego schronienia. Jak tylko zaczęła się walka, ludzie Kojiro nie zwlekali ani sekundy i ukryli Aiko z synem. Kobieta bynajmniej się nie sprzeciwiała. Walka nie była jej mocną stroną i nie chciała nikomu być ciężarem, upierając się, że może zostać. Nie mówiąc już o tym, iż musiała myśleć o Toushim. Teraz jednak, jak zobaczyła jedno ze swoich dzieci w ramionach Kojiro, na dodatek wyraźnie ranne, to niemal oszalała z niepokoju.

- Jak się czujesz, skarbie?! – dopytywała się, delikatnie, lecz szybko sprawdzając jego obrażenia. – Jak znajdę tego, co ci to zrobił…

- Nim już się pani nie musi przejmować – wtrącił Moody z wyraźną satysfakcją. Dwóch jego młodych podwładnych podnosiło właśnie z podłogi wciąż otumanionego Ministra Knota. Bez zbędnych ceremoniałów uniósł rękaw jego szaty i wszyscy zebrani dokładnie mogli zobaczyć mroczny znak znaczący skórę. Aurorzy byli wściekli. Wielu z nich ściskało różdżki, szykując już zaklęcia, którymi potraktowaliby Ministra. Do linczu nie doszło tylko i wyłącznie dlatego, iż był wśród nich Alastor, a skoro on zachowywał względny spokój, choć powszechnie znano jego nienawiść do Śmierciożerców, to oni też trzymali się wpojonej im dyscypliny.

- Ach, Korneliuszu – westchnął Albus, spoglądając na mężczyznę, którego znał od lat, a który teraz jawił się w jego oczach jako ktoś zupełnie mu obcy. Wiedział, że Knot jest słaby psychicznie i niezwykle wpływowy, ale zawsze sądził, iż jest on zbyt wielkim tchórzem, aby służyć Mrocznemu Panu. Choć może właśnie dlatego zaczął mu służyć, bo się go bał. – Co takiego zaoferował ci Tom, że do niego poszedłeś? Naprawdę było to tego warte?

Tymczasem Aiko posłała Knotowi bardzo nieprzyjazne spojrzenie. Gdyby wzrok mógł zabijać…

- Zabierzcie go stąd, bo nie gwarantuję za siebie.

Kaizume delikatnie położył jej ręce na ramionach.

- Spokojnie, kochanie. On nie jest tego wart.

- Skrzywdził moje dziecko! – zaoponowała kobieta.

- Wiem i zapłaci za to. Obiecuję ci to – zapewnił ją spokojnie. – Ale ten śmieć nie jest warty ani twoich nerwów, ani tym bardziej twojej wolności. Bo jak mógłbym wytłumaczyć fakt, iż zabiłaś nieuzbrojonego człowieka.

- Żaden sąd nie skazałby kobiety, która mściła się za krzywdę swoich dzieci – odparła rezolutnie Aiko.

Kaizume nie wiedział co ma na to odpowiedzieć. Z jednej strony wiedział, iż miałaby pełne prawo przynajmniej poturbować Knota, ale z drugiej strony nie był tak do końca przekonany, czy instynkt macierzyński byłby dobrym alibi dla sądu.



Rozdział 34

 

Madame Pomfrey nie dała poznać po sobie, iż została zaskoczona, gdy nieoczekiwanie, ni stąd ni zowąd, w jej sali szpitalnej pojawiła się raczej spora grupa ludzi. Teoretycznie, na terenie Hogwartu nie można się było ani aportować, ani też korzystać ze świstoklików, ale w końcu dyrektor miał pewne przywileje, a co za tym idzie, mógł naginać prawa rządzące szkołą, gdy wymagała tego od niego sytuacja.

- Był atak – rzekł Albus zwięźle, jakby to wszystko tłumaczyło.

Jednak Poppy nie potrzebowała wiedzieć nic więcej. Nie pierwszy raz stawała przed skutkami ataku Śmierciożerców i pewnie nie miał być to jej ostatni. Miała już w tym takie doświadczenie, że chyba nawet w samym szpitalu Świętego Munga nie potrafiono działać tak szybko i efektownie, gdy chodziło o życie ofiar Mrocznego Pana. Czym prędzej rozeznała się w ogóle sytuacji i z niejakim uśmiechem zauważyła, iż nie jest ona tak beznadziejna, jak już nie raz bywało. W sumie potrzeba było tylko trochę eliksirów dezynfekujących i przeciwbólowych, maści na stłuczenia i tylko w dwóch przypadkach trochę bandaża. Resztą miał się zająć porządny sen.

Nie minęło parę minut, jak wszyscy siedzieli rozlokowani po łóżkach, dzierżąc w dłoniach odpowiednie specyfiki i mając surowy nakaz zajęcia się obrażeniami. Bądź co bądź, szkoła miała tylko jedną Madame Pomfrey i nawet ona, pomimo wielu chęci, nie potrafiła się rozdwoić. A w tej chwili jej umiejętności były potrzebna gdzie indziej.

- Proszę położyć go na łóżku – zwróciła się do Kojiro, wskazując jedno z pustych, zaściełanych nienagannie łóżek. Mężczyzna podszedł do niego i ostrożnie położył Harry’ego, który i tak syknął z bólu. Odsunął się, zwalniając miejsce Aiko, która już w następnej sekundzie zaczęła pomagać Poppy ostrożnie usuwać przypalone ubranie. Pielęgniarka nawet nie podniosła się znad swojej czynności, gdy nagle jej rozkazujący głos wypełnił salę. – Severusie Snape, wracaj mi tu zaraz! Nie zamierzam się za tobą uganiać po całej szkole, a znając ciebie tak dobrze jak znam, to mogę się założyć, że potrzebujesz mojej pomocy.

Mistrz eliksirów, który był już zadziwiająco blisko drzwi, przystanął jak rażony piorunem.

- Nic mi nie jest, przeklęta kobieto – warknął przez zaciśnięte zęby.

Poppy podniosła się znad Harry’ego i ze słodkim uśmiechem powiedziała.

- Ależ oczywiście, że nic ci nie jest. Tylko dla przyjemności zakrwawiasz moją podłogę, co?

Severus z przerażeniem spojrzał w dół, aby zauważyć, że rzeczywiście jego ślady znaczone są czerwienią. Czarne szaty ukrywały jego ranę, ale krew najwyraźniej spłynęła mu po nogach. Zaklął siarczyście.

- Severusie, Poppy ma rację – rzekł dobrodusznie Albus. – Potrzebujesz pomocy.

Mistrz eliksirów spojrzał na dyrektora z miną wróżącą zemstę. Nienawidził szpitali, nie cierpiał megomedyków, a już na pewno miał awersję do Poppy i jej chorobliwej zaborczości. Nie raz miał przemożne wrażenie, że jakby mogła, to pozamykałaby wszystkich w swoim szpitalu, aby móc nad nim skakać i narzekać.

- Lucjuszu, jakbyś był tak łaskaw, połóż go na łóżko i rozbierz, zaraz się za niego wezmę – poprosiła niewzruszona Poppy, zasuwając wokół łóżka Harry’ego zasłonę i zapewne wracając do przerwanej wcześniej czynności. Lucjusz z tłumionym śmiechem, ujął przyjaciela za rękę i poprowadził do sąsiedniego posłania.

- Daję słowo, ta kobieta żyje tylko po to, aby mnie dręczyć – narzekał głośno Severus, starając się nie dostrzegać rozchodzących się dookoła chichotów. A już tym bardziej nie chciał widzieć szaleńczo błyszczących oczu Albusa.

- Zrób jej tą przyjemność. Ona tak zawsze pragnęła cię zatrzymać w szpitalu na dłużej – odparł Lucjusz. Nie zwracając uwagi na wisielczy humor przyjaciela, rozpiął mu szatę, delikatnie zsuwając mu ją z ramion. Uśmiechnął się czule, widząc Sakio, stojącego za plecami profesora, który przejął od niego ubranie, ostrożnie ściągając je do końca.

Nie mając co robić, gdyż Harrym zajęły się pielęgniarka z matką, a samemu nie będąc rannym, Sakio doszedł do wniosku, że pomoże Lucjuszowi, zamiast siedzieć bezczynnie. I teraz zarumienił się nieznacznie, gdy dłonie mężczyzny delikatnie musnęły jego przy ściąganiu koszuli Severusa.

- Moglibyście przestać flirtować nade mną? – spytał zgryźliwie Severus. – Ja tu cierpię, jakbyście nie zauważyli.

- Naprawdę? – zdziwił się Lucjusz niewinnie. – Dopiero co przed chwilą mówiłeś, że nic ci nie jest.

Słysząc to, Syriusz nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Nawet krzywiąc się od szczypania eliksiru dezynfekującego, nie potrafił przestać się śmiać. Tak samo zresztą jak Remus, Albus i reszta towarzystwa. Nawet Kojiro i Kaizume nie potrafili się nie uśmiechnąć, choć ten ostatni jednocześnie cały czas spoglądał czule na swojego syna. A więc zagadka została rozwiązana! Tajemniczy wielbiciel się odnalazł.

- Śmiejcie się, śmiejcie! Bawcie się moim kosztem, patałachy – warczał Severus wściekle, starając się w ten sposób ukryć swoje zażenowanie całą sytuacją. Nienawidził być tak odsłonięty. – Przez tych dwoje jest tutaj aż gęsto od hormonów.

Uśmiechając się pod nosem, Lucjusz obszedł łóżko dookoła. Momentalnie jednak skrzywił się, widząc długą ranę ciągnącą się w poprzek pleców przyjaciela, z której wciąż wypływała świeża krew. Może nie był magomedykiem, ale lata życia na krawędzi sprawiły, że co nieco wiedział o uzdrawianiu.

- Poppy, standardowa dezynfekcja wystarczy? – spytał głośno.

- Jak rana jest czysta i prosta, to tak – nadeszła odpowiedź.

Lucjusz skinął głową, po czym w przyłóżkowej szafce odszukał flakonik z odpowiednią zawartością. Kochał Poppy za jej uporządkowanie i systematyczność. Zawsze było wiadomo, gdzie co chowa i że na pewno to tam jest. Odkąd pamiętał, nigdy się nie zdarzyło, żeby w szkolnym oddziale szpitalnym zabrakło medykamentów. Może i Poppy z Severusem na porządku dziennym dogryzali sobie nieziemsko, ale w kwestiach współpracy zawodowej, nie było lepiej współdziałającego zespołu.

- Wiesz co to jest, więc nie muszę ci mówić, że może zaboleć – poinformował Severusa.

- Zaczynaj już – mruknął mistrz eliksirów. – Zimno mi się robi.

Lucjusz odpiął rękawy swojej szaty i zaczął podciągać je do łokci. Zaschnięta krew była ciężka do usunięcia, a jak jego krawiec był w stanie poradzić sobie z mechanicznymi uszkodzeniami szaty, tak z plamami mógł mieć trochę gorzej. Nie mówiąc już, że zawsze pozostałaby mu psychiczna świadomość, iż strój ten zbrukany został krwią przyjaciela. Takiej szaty nie byłby już w stanie nigdy założyć. I tu wcale nie chodziło o to, że nie mógłby sobie kupić drugiej, takiej samej.

Stojący nieco z boku Kaizume, nagle zmrużył wściekle brwi.

- Sakio! – zakrzyknął ostro. – Ze mną!

Zdziwiony Sakio spojrzał na ojca i aż się skrzywił, widząc jego nieprzystępny wyraz twarz. Nie wróżyło to nic dobrego. Zerknął na Kojiro, ale ten tylko wzruszył ramionami.

 

--o0o--

 

Kaizume zamknął za nimi drzwi z tak donośnym trzaskiem, iż zadrżały szyby w oknach, a Sakio aż podskoczył.

- Czy to on? – spytał bez ogródek, nie spuszczając syna z oka. Sakio zaczerwienił się i jakby w zawstydzeniu unikał jego spojrzenia.

- Nie wiem, o co ci chodzi, tato – odparł wymijająco.

- Nie kłam! – zakrzyknął Kaizume. – Czy to z tym facetem się spotykasz? Z tym… Lucjuszem?!

Tym razem Sakio zerknął na niego z lękiem.

- Tak… To on… - wyszeptał.

- Czy wiesz kim on jest? – zapytał natychmiast Kaizume.

- Nie rozumiem… - zaczął Sakio, coraz mocniej zaniepokojony. Nie wiedział co się dzieje. Jeszcze nigdy nie widział ojca tak rozeźlonego. A przynajmniej nie na niego. A tymczasem wszystko wskazywało na to, iż to właśnie na niego ojciec jest zły. – Jeśli zrobiłem coś złego…

- Widziałeś co on ma na ręku?!

Sakio pobladł. A więc o to chodziło!

- Wnioskuję zatem, że wiedziałeś o tym – stwierdził cierpko Kaizume, a widząc przytaknięcie syna, warknął. – I co zamierzałeś w związku z tym zrobić?

- Nic…

- NIC???!!! – wściekł się Kaizume. Niedowierzał własnym uszom, jak to możliwe, że jego własny syn był takim lekkomyślnym idiotą! – Sakio, na litość boską, widziałeś przecież co ludzie noszący ten znak są zdolni zrobić. Przez jednego z nich twój brat leży właśnie w szpitalu ranny! A ty, wiedząc, że twój wybranek też jest taki sam, nie zamierzałeś nic z tym zrobić? Gdzie ty masz rozum, dzieciaku?!

- To nie tak! - próbował się bronić Sakio. Wiedział, że mogą być problemy z zaakceptowaniem Lucjusza przez rodziców, ale nie spodziewał się, że aż takie. A sądząc po tym, w jaką stronę zmierzała ta rozmowa, raczej nie mógł mieć nadziei. – Lucjusz nie jest taki, jak oni…

- Skąd wiesz?! – Zrezygnowany Kaizume, opadł ciężko na samotne łóżko. Widząc na ręku Lucjusza Mroczny Znak, krew w nim zawrzała. Musiał to wyjaśnić i to czym prędzej, a nie chciał tego robić przy wszystkich. Bądź co bądź, spraw rodzinnych nie rozwiązuje się przy świadkach. Zaciągnął więc niemalże Sakio do najbliższego pokoju, gdzie mogli mieć choć odrobinę prywatności, czyli do separatki szpitalnej. Teraz, spoglądając na syna, próbował ocenić, co kłębi się w tej jego głowie. Nie przypuszczał, że jego własny syn może zachować się tak lekkomyślnie. Westchnął ciężko. – Sakio, jak długo go znasz? Miesiąc? Dwa? Jak myślisz, ile możesz się w tak krótkim czasie dowiedzieć o człowieku, którego wcześniej na oczy nie widziałeś?

- Lucjusz mi wszystko powiedział… Wytłumaczył, dlaczego… - Sakio rozpaczliwie próbował ratować sytuację.

- A ty mu uwierzyłeś?! – prychnął z niedowierzaniem Kaizume. Chłopak skinął nieznacznie głową, od czego Kaizume aż opadły ręce. – Jesteś po prostu rozbrajający, Sakio, wiesz o tym? Gdzie się podział twój rozum?! Nie tak cię przecież wychowaliśmy. Tyle lat wpajania, że obcym się nie wierzy, że trzeba dać sobie czas, zanim się komuś zaufa. A ty co robisz? Lecisz i zakochujesz się w pierwszym lepszym typie z podejrzaną przeszłością, niczym jakaś nastoletnia dzierlatka…!

Tego Sakio już nie wytrzymał.

- DOŚĆ!!! – wrzasnął drżącym głosem. – Dość tego, ojcze!

- Oj nie, Sakio, jeszcze nie dość! – zripostował Kaizume, podrywając się z łóżka. – Ja dopiero zaczynam. I wiedz, że skończę dopiero wtedy, jak ci wbiję do głowy, jaką głupotę odstawiłeś!

- Nie chcę tego słuchać, ojcze! Nastawiłeś się z góry na “nie” i nie chcesz niczego innego słyszeć. Nie dopuszczasz do siebie żadnych argumentów.

- To daj mi jakieś sensowne, proszę! Wytłumacz, dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego naraziłeś całą rodzinę? Acha, nie przyszło ci nawet do głowy, że ten twój Lucjusz może chcieć się do ciebie zbliżyć, aby nas szpiegować! – zawołał z triumfem Kaizume, widząc, jak na twarz syna wypływa przerażenie. Nie chciał mu tego robić, nie chciał burzyć jego radości, ale był głową tej rodziny i ponad wszystko musiał dbać o jej bezpieczeństwo. Nie mógł sobie pozwolić na sentyment i rozczulenie. – Nie przyszło ci do głowy, że skoro w tym świecie trwa wojna, to żadne prawa nie obowiązują? To, że my cenimy honor ponad wszystko, wcale nie znaczy, że ci ludzie też tak robią. Co z tego, że on ci powiedział, że ci niby wszystko wytłumaczył, skoro ty nie masz żadnego sposobu, aby to sprawdzić?

- Ale przecież on nam dzisiaj pomógł! Sam widziałeś! – bronił się rozpaczliwie Sakio. Oczy miał wilgotne od łez i z prawdziwym trudem je powstrzymywał. Nie chciał płakać, nie chciał pokazać, że to, co mówi ojciec, te wszystkie raniące słowa, mogą okazać się prawdą. – On nie może być zły!

- Nie bądź naiwny, Sakio. Nie jesteś już dzieckiem. Taka słodka naiwność i głupota nie przystoi w twoim wieku!

- Dlaczego nie?! – wrzasnął Sakio. – Czemu nie mogę być słodki i naiwny? Co w tym złego?

- Nie chodzi o to, co w tym złego! – zripostował piorunem Kaizume. – W każdej innej sytuacji pozwoliłbym ci się cieszyć tą miłością do woli. Ale nie kiedy stanowi ona zagrożenie dla całej rodziny, a twoja głupota może skończyć się tragicznie.

- Moje uczucie to nie głupota!!!

- Uczucie może nie, ale sposób w jaki je akceptujesz, tak! Na litość boską, Sakio, nawet w miłości nie można przyjmować wszystkiego bezwarunkowo. Gdzie się podział twój zdrowy rozsądek? Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, aby syn, którego zdawało mi się, że znam, nagle zgubił gdzieś swój rozum. Nie tak cię wychowałem, prawda?!

 

--o0o--

 

W tym samym czasie oddział szpitalny ponownie wypełnił się gwarem i nawet Madame Pomfrey nie oponowała, zajęta opatrywaniem Harry’ego. A wszystko to za sprawą Alastora Moody’ego i młodego Weasley’a, którzy dopiero teraz pojawili się w szkole. Pozostali w galerii, aby dopilnować obowiązków, które na nich spoczywały. Moody od razu przejął dowództwo nad nowoprzybyłymi aurorami, nie kryjąc swojego niezadowolenia z ich opieszałości i obiecując im wyciągniecie konsekwencji z tak opóźnionej reakcji.

- Po co wydajemy pieniądze na wasze szkolenia, skoro zawsze przybywacie po fakcie i na nic się nie przydajecie! – warczał wściekle, chodząc po galerii. Co młodsi aurorzy kulili się ze strachu, czując na sobie jego przeszywający wzrok, a już zdecydowanie wszyscy nie zwlekali ani sekundy przy wykonywaniu rzucanych oschle rozkazów. Błyskawicznie wszyscy jeszcze żywi Śmieciożercy zostali aresztowani i odtransportowani do Ministerstwa, włącznie z samym Ministrem Magii i jego współpracownicą Umbridge, którą znaleziono w kącie, unieruchomioną zaklęciem.

Przy takim obrocie sprawy, młody Weasley został jedynym przedstawicielem Ministerstwa, który był na miejscu, a nie był skorumpowany. Jeśli wcześniej Percy marzył o powierzeniu mu odpowiedzialnej funkcji, to chyba jego marzenie nie mogło się lepiej spełnić. Nawet Moody cicho w duchu musiał przyznać, że na takiego młokosa, który do tej pory chodził z wysoko zadartym nosem, Weasley okazał się naprawdę kompetentny i sprawny w działaniu, nawet pomimo ciążącej na nim presji. Od razu wziął się do roboty, dokumentując rzetelnie minione wydarzenia i jednocześnie rozkazując jednemu z wracających do Ministerstwa aurorów, aby wezwał Madame Bones. Tylko ona, będąc przewodniczącą Departamentu Przestrzegania Prawa i głową Wizengamotu, mogła teraz poprowadzić Ministerstwo, zapobiegając panice i chaosowi.

- Nie jestem twoim chłopcem na posyłki! – usłyszał jednak w odpowiedzi od oburzonego aurora.

- Rób co ci każe, albo jutro będziesz mógł się zgłosić do raportu dyscyplinarnego! – warknął czym prędzej Alastor, stając za plecami młodego czarodzieja. Percy spojrzał na niego, nie ukrywając zdziwienia. Nigdy by się nie spodziewał wsparcia od Alastora Moody’ego, który biurokratów chyba nie lubił równie mocno jak Śmierciożerców. Ten jednak tylko uśmiechnął się krzywo. – Z niektórymi to trzeba ostro, bo inaczej nie dociera do ich twardych głów.

Percy tylko skinął głową, oniemiały, po czym wrócił do pracy, ciągle jednak nie wierząc, że Szalonooki Moody mu pomógł. Czym prędzej jednak odsunął to na bok, gdyż już po chwili zjawiła się Madame Bones, żądając raportu, co się właściwie działo. Przybył również przedstawiciel ambasady japońskiej, wyraźnie zaniepokojony stanem eksponatów. Ten niczym nie wyróżniający się, niski mężczyzna bynajmniej nie był pomniejszym gryzipiórkiem i nie dał się zmyć twierdzeniom aurorów, iż wszystkiego dopilnują. Czym prędzej przywołał do siebie dowódcę japońskiej straży i razem z nim obszedł całą galerię każdy eksponat uważnie oglądając. W końcu zadowolony podszedł do Madame Bones, wysłuchującej raportu Weasley’a.

- Witam, panią – rzekł, skłaniając nieznacznie głowę. – Mam nadzieję, że sprawcy tego wydarzenia zostaną przykładnie ukarani.

Amelia Bones nie pracowała w Ministerstwie Magii od wczoraj i od razu wyczuła stanowczość w głosie Japończyka. Wolała nawet nie myśleć, jaki skandal może wywołać dzisiejsze zajście. Już i tak Europa była unikana przez inne czarodziejskie społeczności, obawiające się wciągnięcia w nie swój konflikt. Współpraca ekonomiczna podupadała, a od wielu lat nie było żadnych propozycji wymiany szkoleniowej czy kulturalnej. Nawet ta zniszczona galeria była zorganizowana z zaproszenia Królowej Anglii, a nie zaś władz magicznych. Stawali się przysłowiowym odludkiem, trędowatym, którego należy unikać i przed którym ostrzega się dzieci. Mroczny Lord wyniszczał ich na znaczniej więcej sposobów, niż tylko przez walkę. A co będzie, jak wyjdzie na jaw, że teraz jego podwładni zaatakowali gości z Japonii? Katastrofa wisiała w powietrzu!

- Może być pan pewien, że nie puścimy tego płazem – odparła spokojnie. – Najwyższy czas, aby skończyć z ukrywaniem się. Śmierciożercy posunęli się za daleko.

- Miło słyszeć, że wreszcie ktoś zamierza zacząć działać i zrobić coś z tym waszym… problemem – to ostatnie powiedział z wyraźnym zdegustowaniem.

- Jeszcze dziś w nocy zbierze się Wizengamot i mogę zapewnić, że będzie to najbardziej żywiołowe jego spotkanie od bardzo dawna.

Mężczyzna uśmiechnął się ledwo zauważalnie.

- Czekam na dobre wieści. Tak samo jak moi zwierzchnicy.

- Przekażę je, jak tylko będą oficjalnie – zapewniła Madame Bones, po czym rozejrzała się po galerii. Wszędzie walało się szkło i ubrania, stwarzając krajobraz godny bitwy, która się tu rozegrała. – Mam nadzieję, że eksponaty nie ucierpiały za bardzo.

Japończyk ponownie się uśmiechnął, po raz pierwszy jednak szczerze i bez ciężkich implikacji.

- Nie, straty są minimalne. Całe szczęście, że Sageshima-san tak wspaniale je zabezpieczył, bo inaczej wątpię, aby ktokolwiek w Anglii mógł zapłacić za ich utratę. Będę musiał podziękować Sageshima-san za jego przewidywalność.

- Przekażę mu pańskie słowa – odezwał się Moody i choć jego głos jak zwykle był chrapliwy i dość nieprzyjemny, to jednak twarz nie zdradzała niechęci. W tym krótkim czasie Japończycy zdobyli u niego większy szacunek, niż całe społeczeństwo czarodziejskie przez dziesięciolecia. – Niedługo wracam do Hogwartu, a z tego co wiem, państwo Sageshima się tam znajdują.

- Och, to niech pan też powie, że ambasador chętnie by się spotkał z Sageshima-san. Jak najprędzej, jeśli byłoby to możliwe – poprosił wysłannik.

- Powiem mu to od razu, jak tylko go zobaczę – obiecał Alastor.

Japończyk przyjął to skinieniem głowy i pożegnawszy się ze wszystkimi, opuścił galerię, razem ze swoją ochroną.

- Musimy zrobić wszystko, aby dzisiejsze zajście nie przerodziło się w międzynarodowy skandal – stwierdziła szeptem Bones. – W przeciwnym razie jesteśmy skończeni. Japonia może i nie jest zbyt dużym krajem, ale w obecnej sytuacji lepiej nie róbmy sobie dodatkowym wrogów. Zwłaszcza, że w razie konfliktu rodzice Harry’ego Pottera, nie zawahają się go stąd zabrać z powrotem do domu.

- Wcale bym się nie zdziwił, jakby już planowali to zrobić – mruknął ponuro Alastor – I powiem pani coś, w pełni bym popierał ich decyzję. Już dawno twierdziłem, że wojny powinni toczyć dorośli, gdyż to oni je wywołują. A my zamiast tego, wysyłamy dzieci, aby za nas toczyły nasze boje.

Amelia Bones pojrzała na starego aurora z niedowierzaniem.

- Czy ja dobrze słyszę? Alastor “Szalonooki” Moody sugeruje, iż ktoś nie powinien walczyć? Co się stało, Alastorze, że tak zmieniłeś zdanie?

Moody spojrzał na nią.

- Chyba o jeden raz za dużo widziałem walczące dzieciaki – odparł ciężkim głosem.

I teraz, zjawiwszy się w szpitalu w Hogwarcie i ujrzawszy poparzenia Harry’ego i obrażenia swoich aurorów, tym mocniej upewnić się w swoich słowach. Większość młodych aurorów nie miała skończonych jeszcze 25 lat, dla niego to były właściwie jeszcze dzieci. I choć ich rany może nie były tym razem zbyt poważne, to jednak prędzej czy później nadejdzie taki dzień, że szczęście ich opuści, a los zetknie się ze śmiertelnym zaklęciem. A wtedy co powie ich rodzinom? Że ich syn zginął chwalebnie? Nie ma w walce nic chwalebnego, jeśli pozostawia ona po sobie jedynie zranione serca i osamotnione dusze. Medale i odznaczenia przyznawane pośmiertnie uciszają jedynie sumienia tych, którzy rozkazują im walczyć.

A Harry Potter… Cóż, Albus mógł sobie mówić, że jest on dzieckiem z przepowiedni, tym naznaczonym przez los do pokonania Voldemorta, ale Alastor nigdy nie był zwolennikiem wróżbiarstwa i tym bardziej nie wierzył w przepowiednie. Wolał być pewien, że jego los zależy tylko i wyłącznie od niego samego, a nie od jakichś niematerialnych sił sprawczych. Co to w ogóle za bajki?! Nie, Albus się mylił. Przepowiednia, przepowiednią, ale dziecko pozostaje dzieckiem. A Harry Potter… poprawka, Hari Sageshima, nigdy się nie prosił o to, aby stać się celem jakiejś przepowiedni. I tym bardziej nie zasługiwał na to, aby poświęcić swoje życie za tysiące nieznanych mu osób, które co gorsza, nic nie robiły, aby mu pomóc, a tylko czekały aż ktoś ich zbawi. On na miejscu chłopaka powiedziałby im wszystkim, aby się cmoknęli w…

- No, szykują się zmiany w Ministerstwie. Nie ma co! – poinformował na samym wejściu. – Amelia nie zamierza kontynuować polityki Knota.

- Całe szczęście! – zakrzyknął Lucjusz, odsuwając na bok swoje zazwyczaj powściągliwe zachowanie. Nie co dzień bowiem słyszy się, że największy idiota na świecie, będący jednocześnie nieszczęśliwym trafem twoim szefem, wreszcie zostaje zastąpiony przez kogoś kompetentnego.

- Może nie być to takie łatwe – mruknął Severus, krzywiąc się nieco, podczas gdy Poppy bez najmniejszego mrugnięcia i jakby całkiem odłączona od rzeczywistości, traktowała jego ranę kolejną maścią. – W Ministerstwie jest ciągle wielu, którym odpowiadała nieudolność Knota. Co prawda Amelia jest silną kobietą, ale i tak będzie potrzebowała każdego wsparcia, jakie tylko może uzyskać.

- A my zamierzamy je udzielić, czyż nie? – spytał wesoło Albus. Posłał wymowne spojrzenie w stronę młodego Weasley’a. – Rozumiem, że jeszcze dzisiaj zbierze się Wizengamot?

- Tak, dyrektorze – odparł Percy. – Madame Bones prosiła, aby zjawił się pan w Ministerstwie jak najszybciej. Obawia się, że każda zwłoka, może stworzyć jeszcze większy chaos.

- Chaosu raczej nie da się uniknąć – stwierdził Kojiro. – Ludzie prędzej czy później dowiedzą się o zdradzie Knota, a wtedy wszystko się może zdarzyć. Od zamieszek, aż po pełnowymiarową rewolucję.

- Niestety, ale to prawda – dodała Aiko. – Lepiej, abyście byli przygotowani i mieli w zanadrzu jakieś sensowne plany, aby ludzi uspokoić. Nie ma nic gorszego, niż rozjuszony tłum.

- Rewolucji bym się nie obraził – zauważył z czarnym humorem Moody. – Nasłalibyśmy tłum na Mrocznego Pana, żeby się wzajemnie wymordowali. Może bez kilku idiotów, świat byłby lepszy!

Poppy uniosła się i zmierzyła aurora dezaprobującym wzrokiem.

- Naprawdę Moody, twoje metody są barbarzyńskie! – skrytykowała.

- Niech sobie będą barbarzyńskie, ważne żeby działały – odciął się Alastor, przy okazji posyłając pielęgniarce krzywy uśmiech. Następnie rozejrzał się po swoich podwładnych. – Dobra, młokosy, ruszać się. Mamy robotę, a chyba żaden z was nie jest umierający, co?

Ignorując niezadowolenie Poppy, aurorzy, jak jeden mąż, podnieśli się z łóżek. W najbliższych godzinach każda para rąk się przyda, a godziny te najprawdopodobniej będą jednymi z najcięższych, jakim przyszło stawić czoła społeczności czarodziejskiej.

- Severusie, powiedz o wszystkim Minerwie – poprosił Albus. – Raczej nie wiem, kiedy wrócę. Będziecie musieli…

- Albus! – przerwał mu Severus. – Idź, wiemy co robić.

Dyrektor uśmiechnął się nieznacznie.

- Dziękuję. A, jeszcze jedna sprawa. – powiedział, po czym zwrócił się do Aiko. – Pani Sageshima, proszę aby pani i pani mąż rozważyli przeprowadzenie się do Hogwartu.

Aiko wyglądała na zaskoczoną. Zresztą nie tylko ona, bo także Harry i Kojiro spojrzeli na dyrektora z niedowierzaniem, choć obaj raczej chętnie przystaliby na jego propozycję.

- Jest pan pewien?

- Jak najbardziej! Mogę zapewnić, że nie byłby to dla szkoły żaden problem, a w Hogwarcie bylibyście znacznie bezpieczniejsi. I tak, panie Kojiro, wiem, że jest pan w stanie zapewnić im bezpieczeństwo, ale przypuszczam, że także Harry byłby spokojniejszy, gdyby miał swoją rodzinę przy sobie, czyż nie?

Harry od razu zaskoczył.

- Och, tak!! – zawołał, patrząc na matkę z nadzieją. – Mamo, proszę zgódź się. Przecież cały czas powtarzałaś, że wolałabyś, aby cała rodzina była razem, że będziesz wtedy spokojniejsza. Proszę, mamo! Proszę!!!

- Właśnie, to byłoby idealne rozwiązanie – zawtórował mu Syriusz, a jego twarz aż promieniała energią, a stojący obok Remus, przytaknął głową. – I Harry by się cieszył i państwo byliby zadowoleni.

Aiko westchnęła ciężko. Dobrze wiedziała, że mieli rację. Byłaby znacznie spokojniejsza, jakby miała przy sobie całą rodzinę, no i bezpieczniej byłoby. Zwłaszcza teraz, gdy Śmierciożercy już się za bardzo nie kryli i gotowi byli zaatakować bez ostrzeżenia.

Zerknęła na Kojiro i jeśli znała go tak dobrze, jak myślała, że zna, to raczej też był on gotowy przystać na propozycję dyrektora. Kto jak kto, ale Kojiro zrobiłby wszystko, aby zapewnić maksimum bezpieczeństwa.

Tylko, co na to powie Kaizume?

- Ja się zgadzam – rzekła w końcu, ale czym prędzej dodała. – Ale muszę jeszcze z mężem to omówić, choć nie przypuszczam, aby miał coś przeciwko.

- Och, to by mnie naprawdę ucieszyło – zapewnił ją Albus wesoło. – Jeśli się państwo zdecydują, to mogą państwo od razu zająć pokoje, w których państwo przedtem mieszkali. Na pewno Minerwa…

- Albusie, pospiesz się! – przerwał mu Severus, wskazując na czekających na dyrektora, coraz mocniej zniecierpliwionych aurorów i pana Weasleya. Starali się tego po sobie nie okazywać, ale raczej marnie im to wychodziło.

Dumbledore uśmiechnął się niewinnie.

- No cóż, obowiązki wzywają – stwierdził i ruszył ku drzwiom. – Życzę wam powodzenia.

- Ty go będziesz bardziej potrzebował – odparł Lucjusz, doskonale wiedząc, co mówi. Albus posłał mu wiele mówiące spojrzenie, po czym skinął tylko głową i razem z pozostałymi wyszedł.

Tymczasem Poppy kończyła opatrywać ranę Severusa.

- Niestety, ale pozostanie blizna – zawyrokowała.

- Kolejna, nic nowego – mruknął ponuro mistrz eliksirów.

- Rana jest zbyt głęboka, aby ją od razu uleczyć, więc radzę ci przez jakiś czas oszczędzać plecy. Ktoś, kto ci ją zrobił, znał się na rzeczy. – Na zaleczone nieco cięcie, zaczęła kłaść jasnozieloną maść. – Najlepiej, abyś niczym jej nie podrażnił, nawet ubraniem…

- Jeśli insynuujesz, że mam chodzić roznegliżowany po szkole, to raczej wybij to sobie z głowy, Poppy – żachnął się Severus.

- A już miałam nadzieję – zachichotała przekornie Poppy.

Zarówno ona, jak i pozostała żeńska część profesury Hogwartu od lat robiła zakłady, kiedy Severus wreszcie zmieni swoje czarne szaty na coś bardziej żywego. Całymi godzinami potrafiły rozprawiać o planach, jakby to osiągnąć, ale jak do tej pory, wszystko spalało na panewce. Severus Snape zdawał się być dosłownie przyklejony do czarnego koloru i nawet najmocniejsze zaklęcie nie było w stanie tego zmienić. Choć z drugiej strony, po co zmieniać coś, co idealnie do niego pasowało?

- Tym razem raczej się wam upiekło – stwierdziła. – Żadnych poważniejszych obrażeń. Pan, panie Sageshima, przez najbliższy czas raczej będzie miał wrażliwą skórę i może nieco pobolewać, ale jeśli przez noc nie wystąpią żadne komplikacje, to wszystko powinno się zagoić.

- Całe szczęście – westchnęła z ulgą Aiko. Zawsze twierdziła, iż żadna matka nie powinna oglądać swoich dzieci w szpitalu. To była istna tortura. Zwłaszcza wtedy, gdy pomimo najlepszych chęci, nie było się w stanie w żaden sposób pomóc, a jedyne co można było zrobić, to patrzeć, jak to małe życie powoli ulatuje z tego świata. Ona aż nazbyt dobrze poznała ten gorzki smak cierpienia. Jej życie było naznaczone śmiercią dzieci i świadomość, że mogłaby stracić nawet te, które żyły, była dla niej nie do zniesienia. Zbyt wiele miała już pogrzebów.

Z czułym uśmiechem pochyliła się i musnęła czoło Harry’ego w delikatnym pocałunku. W następnej chwili okryła jego na wpół nagie ciało kocem, zostawiając na zewnątrz jedynie obłożone maściami miejsca. Harry uśmiechnął się do niej nieznacznie.

- Wszystko będzie dobrze, kochanie – szepnęła.

- To samo tyczy się ciebie Severusie i nie, nie zamierzam cię zwolnić ze szpitala, spędzisz tu przynajmniej tą noc. Zrozumiano?!

Severus uparcie milczał, choć bardziej było to spowodowane zrezygnowaniem, niż uporem. Przed Poppy Pomfrey nikt nigdy nie uciekł.

- Cieszę się – rzekła z zadowoleniem Poppy. – Co do reszty…

Głośny trzask drzwi, przerwał jej w połowie zdania. Z izolatki niemalże wybiegł rozgniewany Kaizume i gdyby teraz ktoś stanął mu na drodze, to pewnie skutki dla takiego pechowca byłyby opłakane. Minął wszystkich, na nikogo nawet nie rzucając okiem i zatrzymał się dopiero przed Lucjuszem. Może i nie był taki wysoki jak blodnwłosy arystokrata, ale w sumie przecież nie tylko wzrostem można przerażać. A tym razem, patrząc w twarz Japończyka, Lucjusz poczuł niepokojący dreszcz na plecach.

- Jeśli choć raz zrobisz mojemu synowi jakąkolwiek krzywdę – wycedził przez zęby Kaizume. – To przysięgam ci, ten twój Voldemort będzie twoim najmniejszym problemem, bo w przeciwieństwie do niego, ja na śmiertelnym zaklęciu nie poprzestanę. Zrozumieliśmy się?!

Zaskoczony całą sytuacją Lucjusz jedynie przytaknął w milczeniu.





Rozdział 35




Jezioro było spokojne i jakby uśpione za sprawą późnej pory. O tym, iż w jego głębinach nadal toczy się życie, świadczyły jedynie nieczęste pluski i fale wytworzone przez najwyraźniej mieszkającą w nim ośmiornicę. Ale nawet ona zdawała się być cichsza niż zwykle, zapewne drzemiąc już od jakiegoś czasu.
Stojący nad brzegiem Kaizume, nie był jednak spokojny i nawet nocny chłód nie był w stanie ugasić jego gniewu. Spoglądał przed siebie, jego brwi były ściągnięte, a pięści to się mocno zaciskały, to znów rozluźniały.
Był zły, to na pewno. Ale oprócz złości czuł się jeszcze potwornie rozżalony i tak zaniepokojony, że tylko siłą woli powstrzymywał się przed ogryzaniem paznokci z nerwów i niepokoju. U dyplomaty wyglądałoby to co najmniej nieprofesjonalnie.
- Nie mówiąc już, że bardzo paskudnie – stwierdził Kojiro, jakby doskonale rozumiał, o czym myśli przyjaciel. Podszedł do Kaizume powoli. – Rozumiem, że coś cię gryzie.
Kaizume westchnął ciężko.
- W tej chwili raczej nie jestem zbyt chętny do rozmowy – odparł. – Wolałbym zostać sam.
Ale Kojiro, jak to Kojiro, nigdzie się nie ruszył, spoglądając cierpliwie na jezioro.
- Zaniepokoiłeś wszystkich – kontynuował, jak gdyby nigdy nic. – A Sakio już dawno nie widziałem takiego załamanego. Co się między wami stało?
- Lepiej na razie nie wspominaj mi o Sakio – wycedził prze zaciśnięte zęby Kaizume. – Muszę najpierw ochłonąć.
- Czemu? – zdziwił się Kojiro. – Znam go i wiem, że raczej nie zrobiłby niczego, co mogłoby wywołać u ciebie taki gniew.
- A co powiesz na zakochanie się w najbardziej nieodpowiednim i cholernie niebezpiecznym facecie, którego przeszłość jest równie czysta, co smoła na bagnie, a sytuacja tak zagmatwana, że wcale bym się nie zdziwił, jakby już gorzej być nie mogło. Nie wspominając już o tym, iż jest on w moim wieku i jest żonaty, na litość boską! Czy to nie jest wystarczający powód, aby być złym na swojego syna?!
- Hmm, no cóż – mruknął Kojiro po dłuższej chwili, gdy już udało mu się przyjąć do wiadomości przedstawione mu informacje i po pierwszym szoku, pozwolić dojść do głosu rozsądkowi. – Nie powiem, samemu pewnie też bym nie był zachwycony…
- Widzisz! – zakrzyknął z satysfakcją Kaizume.
- Ale… - wtrącił zdecydowanie Kojiro. – Czy trochę nie za bardzo ponoszą cię emocje?
- Och, ja jeszcze nawet nie zacząłem się ponosić! – odciął się Kaizume zaciekle. – Mógłbyś mówić, że ponoszą mnie emocje, jakbym kogoś uderzył, a ja nawet nie dotknąłem tego… zboczeńca. A mogłem! Miałbym do tego święte prawo! Aż mnie ciarki przechodzą, gdy pomyślę, że ktoś w moim wieku mógłby z moim synem…
Zadrżał wyraźnie na samą myśl.
Kojiro tymczasem mierzył go uważnym wzrokiem. Znali się tyle lat i nie zawsze w tym czasie było lekko i przyjemnie, więc teraz nie za bardzo wierzył, w to, co przyjaciel właśnie powiedział. Kaizume nigdy nie był aż tak małostkowy.
- Jakoś nie mogę uwierzyć, że chodzi ci tylko o wiek wybrańca Sakio. Ani też o jego stan cywilny, jeśli już o tym mowa. Nie, nie mówię, że to nie ma znaczenia. Rozsądek podpowiada, że Sakio powinien związać się z kimś w swoim wieku, ale z drugiej strony, czy starszy partner nie jest szansą na większą stabilność? Znasz Sakio, wiesz jaki on jest.
Kaizume niechętnie przytaknął.
- Zawsze miał nadzieję, że ten każdy nowy związek, będzie tym prawdziwym – westchnął. – Z boku mogłoby się wydawać, że skakał z kwiatka na kwiatek, kompletnie niezdecydowany, ale w rzeczywistości…
- W rzeczywistości twój syn jest dojrzalszy, niż wskazywałby na to jego wiek – dokończył za niego Kojiro. – Nie mówiąc już o tym, że nie jest już dzieckiem. Jeśli chce zaryzykować i związać się z kimś znacznie starszym, to jego sprawa.
Kaizume spojrzał na niego.
- A ty byś mu na to pozwolił, gdyby Sakio był twoim synem? – zapytał z naciskiem. – Powiedz szczerze, Kojiro, pozwoliłbyś swojemu synowi na taki związek?.
- No cóż… - zaczął niepewnie Kojiro, aby zamilknąć na dłuższą chwilę. Nie mógł w pełni szczerze powiedzieć, że zgodziłby się bez wahania. Znając siebie, to zapewne tak jak Kaizume zrobiłby mu awanturę. Dobrze jest prawić komuś mądre rady, gdy nie jest się dotkniętym bezpośrednio przez podobną sytuację, ale już znacznie gorzej jest samemu słuchać swoich rad. – Na szczęście ten problem mnie nie dotyczy i raczej nigdy nie będzie. Ale powiem ci jedno, teraz możesz na niego krzyczeć, grozić mu, a nawet bić, ale w końcowym rezultacie on i tak pozostanie twoim synem. I jeśli stanie mu się krzywda, to nie zawahasz się ani chwili i polecisz mu na ratunek. Miłość przychodzi i odchodzi, tak już jest, ale rodzina pozostaje.
Kaizume westchnął na to ciężko, po czym usiadł na wilgotną trawę.
- I tak naprawdę o rodzinę mi chodzi – wyznał szeptem. – Zapewne nie robiłbym Sakio takich wielkich problemów, gdyby nie to, że ten jego wybranek, ten Lucjusz… Wiesz, że on jest Śmierciożercą? Mój syn zakochał się chyba w najmniej odpowiedniej osobie pod słońcem. I co gorsza, nie pozwala sobie przemówić do rozsądku.
- A co podpowiada ci twój zdrowy rozsądek? – spytał Kojiro, siadając obok. – Nie ojcowskie serce, ale rozsądek.
- Nie wiem, czy w tej chwili jestem w stanie rozdzielić te dwie sprawy – przyznał szczerze Kaizume.
- Spróbuj.
- Jestem wściekły na Sakio. Nie sądziłem, że może tak bezmyślnie narazić całą rodzinę. Powtarza bez przerwy, że Lucjusz go kocha, że nigdy by go nie skrzywdził i nie zdradził. A ja nie potrafię mu uwierzyć, bo jak może być on taki pewny kogoś, kogo zna od tak niedawna!
- A ty nigdy tak się nie zachowywałeś? – zainteresował się Kojiro, uśmiechając się nieznacznie pod nosem. – Akurat mam tą przyjemność pamiętać twoje zachowanie, gdy poznałeś pewną śliczną młodą damę. Czy to nie ty wtedy próbowałeś mi wmówić, iż jest to miłość od pierwszego wejrzenia.
- To nie to samo!! – zakrzyknął oburzony Kaizume. – Aiko nigdy nie stanowiła zagrożenia dla rodziny. A tymczasem Lucjusz Malfoy w każdej chwili może nas wszystkich zdradzić!
- Skąd taka pewność? – zapytał wprost Kojiro. – Z tego co dzisiaj widziałem, nie jest on taki zły. Już na pierwszy rzut oka widać, że dla Sakio poszedłby w ogień. No i chyba sam przyznasz, iż chłopak mógłby gorzej trafić.
- Mógłby… - wydukał niechętnie Kaizume. Po czym westchnął, po raz kolejny, ale równie ciężko. – Kocham go, Kojiro, mojego pierworodnego syna, z którego nie mógłbym być bardziej dumny. Chciałbym jednak dla niego jak najlepiej. Chciałbym, aby jego życie było łatwe, pozbawione problemów i cierpień. Czy to moja wina, że jako ojciec chcę mu oszczędzić rozczarowań? Czy to moja wina, że chcę zapewnić mu jak najlepszą przyszłość? A jaką przyszłość może on mieć przy boku kogoś, kto nie dość, że nadal jest żonaty, to jeszcze albo może zginąć, albo samemu zabić? Nie takiej przyszłości życzy sobie ojciec dla swoich dzieci!
Podniósł pierwszy lepszy kamyk i wściekle cisnął go w toń jeziora. Głośny chlupot przeciął ciszę nocy i najwyraźniej rozbudził ośmiornicę, która zatrzepotała mackami, najwyraźniej poirytowana, że ktoś ją budzi.
- Kaizume, znasz mnie i wiesz, że moja przeszłość też nie jest zbyt czysta. Mam się czego wstydzić i pewnie do końca życia będę żałował tego, co zrobiłem w młodości. Ale powiem ci coś, co powiedział mi kiedyś mój ojciec, gdy zapytałem, czemu nie próbował mnie powstrzymywać. Rolą rodzica jest kochać swoje dzieci i powinien to robić bezwarunkowo. Ale nie ma prawa kontrolować życia swoich dzieci. Jeśli zamierzają one popełnić błąd, to ma im doradzać, a gdy mimo to, popełnią ten błąd, ma być przy nich, aby pocieszyć i pomóc wyciągnąć wnioski.
- Z tego co pamiętam, to twój ojciec zanim cię z powrotem przyjął do domu, to najpierw nie chciał cię znać, potem kilka razy obił ci skórę, a na koniec traktował bardziej jak niewolnika, niż jak syna – wytknął mu oschle Kaizume, na co Kojiro ze smutkiem przytaknął głową. Aż za dobrze pamiętał tamte dni.
Nie twierdził, że sobie na to nie zasłużył. Zhańbił honor rodziny przystępując do mafii, świadomie i z rozmysłem wykonywał jej zlecenia, a gdy wreszcie przejrzał na oczy, siedział w tym już tak głęboko, że niemal nie było już dla niego odwrotu. I tylko Kaizume mu wtedy pomógł, tylko on go nie opuścił. Pomógł mu się wyrwać z tego błędnego koła przemocy, choć do tej pory nie chciał powiedzieć, jak mu się to udało. Mafii przecież nie można opuścić ot tak, zazwyczaj cena takiego czynu jest ostateczna i nieunikniona. A jednak jemu się udało. Zwolniono go z przysięgi i pozwolono odejść, przypominając, że nie ma już dla niego powrotu.
Tylko, że ojciec też nie chciał go widzieć.
Kaizume za niego poręczył. Kiedy inni mówili, że Kojiro jest stracony i zbyt wypaczony, aby zasługiwać na drugą szansę, on uparcie twierdził, iż każdy zasługuje na przebaczenie. Nie opuścił go i chyba tylko dzięki jego uporowi, ojciec zgodził się przyjąć go z powrotem do swojego domu.
Ale to nie był bynajmniej koniec. Nie łatwo przyszło mu uzyskać przebaczenie rodziny. Przedtem musiał udowodnić, iż na nie naprawdę zasługuje, a gdzie jak gdzie, ale w Japonii raz stracony honor było niesamowicie trudno odzyskać. Trwało to długo. Ojciec wiele razy traktował go podczas ćwiczeń jak worek treningowy, a poza nimi pomiatał niczym najgorszym śmieciem, a Kaizume przyjmował to wszystko ze spokojem i pokorą. Bolało, ogromnie bolało. Nie raz miał ochotę to skończyć, gdyż nie był już w stanie dłużej widzieć w oczach ojca tej pogardy, jaką czuł on względem syna. Chciał oszczędzić swoją rodzinę. Wierzył, że gdy umrze, to chociaż wtedy ojciec, pochylając się nad jego trumną, spojrzy na niego z czułością. Na szczęście nie posunął się do tego ostatecznego czynu, nie musiał. Ojciec powoli przyjął go z powrotem do siebie, a dzień, kiedy Kojiro znowu poczuł wokół siebie jego ramiona, był najszczęśliwszym dniem w całym jego życiu.
- Tak, pamiętam – szepnął. – Ale pamiętam też, że wtedy to mnie nikt nie chciał dać szansy. Spisano mnie na straty, za jedną błędną decyzję młodości. Wtedy to ty uparcie twierdziłeś, iż nie jestem zły, że zasługuję na drugą szansę.
- Coś podobnego powiedział mi Sakio – odparł Kaizume.

- Tato, ja chcę wreszcie znaleźć swoje własne szczęście. Nie psuj tego! – zakrzyknął Sakio Drżał na całym ciele, opierając się o ścianę, jakby ta miała jednocześnie podtrzymać go i dodawać odwagi. – Żadna moja dotychczasowa znajomość, żaden dotychczasowy związek nie był tym, czego pragnę. Niby byłem szczęśliwy, ale tak naprawdę zawsze szukałem drugiego dna, tego ukrytego celu, którym kierowały się te drugie osoby. Nie potrafiłem szczerze wierzyć w ich słowa, gesty, radość, jaką sprawiało im przebywanie ze mną. Nie potrafiłem im zaufać. Kiedy poznałem Lucjusza… - zaczął po chwili Sakio tak cichym głosem, że Kaizume miał trudności z usłyszeniem go. – Kiedy go poznałem, po raz pierwszy w życiu wszystko zaczęło mieć dla mnie sens. Chciałem cieszyć się tym cudownym uczuciem upojenia, delektować się jego bliskością, czerpać radość z komplementów i wyczekiwać kolejnych czułych gestów. Chciałem to zrobić tak, jak moi rówieśnicy, bez reszty i bez pamięci. Możliwe, że po prostu nie miałem wielkich nadziei, iż to będzie trwałe. Od początku przecież wiedziałem, że wrócę do Japonii, a on zapewne zostanie tutaj. Zapomnimy o sobie i wszystko będzie po staremu. A może po prostu byłem niepoprawnym romantykiem. Nie wiem. Ale jednego nie przewidziałem, że tym razem moje serce na poważnie się od kogoś uzależni, że życie bez tej jednej osoby przestanie mieć sens. Ja, który nigdy nie wierzyłem w miłość od pierwszego wejrzenia! Żałosne! – Jęknął rozpaczliwie, spoglądając na ojca. Nie powstrzymywał łez, spływały mu one swobodnie po policzkach. – Kiedy już się zorientowałem co się stało, było za późno, aby się wycofać. Nie chciałem tego kończyć, nie chciałem pamiętać o tym, iż powinienem być ostrożny i nie ufać mu. Byłem gotowy uwierzyć we wszystko co mi powie, aby tylko ten cudowny stan trwał. Nie chciałem, aby skończyło się to w taki sam sposób, jak wszystko przed tym. I wiesz co, ojcze, pomijając już wszystko inne i spoglądając na to trzeźwym wzrokiem, ja nadal mu wierzę. Nie wiem skąd to się bierze. Po prostu gdzieś w głębi mnie, coś mi mówi, że Lucjusz mówi prawdę, że mnie nie okłamuje. Jeśli nie potrafisz uwierzyć w jego zapewnienia, to chociaż uwierz w moje.
Spoglądali na siebie długą chwilę. Ojciec i syn. I żaden nie wiedział, ani co ma powiedzieć, ani co tak naprawę chce, aby ten drugi powiedział. Kiedy Kaizume zaciągnął tu Sakio, to miał w planie tylko nawrzeszczenie na niego i zmuszenie, aby to zakończył i to natychmiast. Nie przewidział takiego rozwoju sprawy. Nie przewidział tego, co właśnie usłyszał. Niby wciąż był zły na syna za jego lekkomyślność, ale gdzieś tam w głębi, coraz silniejszym głosem, odzywała się druga strona jego natury, ta będąca kochającym ojcem, a nie doświadczonym dyplomatą. Ona cieszyła się szczęściem syna i chciała go zapewnić, że na pewno wszystko się ułoży.
Chyba taka właśnie ma być rola rodzica – żyć w ciągłej rozterce. Z jednej strony potrzeba utrzymania stanowczej i pełnej rozsądku twarzy, z drugiej jednak marzenie, aby dziecko było szczęśliwe i gotowość, aby uczynić wszystko, by osiągnęło to szczęście. Nawet najwięksi mędrcy nie potrafili pogodzić ze sobą ścieżek serca i rozsądku, więc jak jemu miało się to udać?
- Sakio… Nie wiem co mogę ci powiedzieć – zaczął Kaizume. – Naprawdę cieszę się, że znalazłeś kogoś, kogo kochasz i niczego bardziej nie pragnę, jak tego, abyś był z tym Lucjuszem szczęśliwy. W końcu jesteś moim synem i zależy mi na tobie. Jednak… - Głos mu zadrżał. – Jednak nie potrafię uciszyć obaw. Może masz rację, może Lucjusz rzeczywiście cię nie okłamał i jest szczery w swoim oddaniu tobie, ale mając w pamięci to, co słyszałem o Śmierciożercach oraz ciągle widząc przed oczyma ich dzisiejsze dokonania, nie mogę siedzieć spokojnie, wiedząc, iż był on, albo ciągle jest jednym z nich. Nie byłbym dobrym rodzicem, jakbym się tego nie obawiał.
- A więc daj mu chociaż trochę czasu, tato – odezwał się błagalnie Sakio. – Pozwól mu udowodnić, że jest szczery w tym co robi. Proszę, tato. Zrób to dla mnie!
Kaizume podszedł do niego i przykucnął, aby być na wysokości jego oblicza.
- Nie wiem, czy potrafię, Sakio – odparł szczerze. – Nie wiem, czy potrafię z rozmysłem narazić naszą rodzinę.
- Daj mu drugą szansę, ojcze! – zakrzyknął Sakio, rozpaczliwie zaciskając dłonie na koszuli ojca. – Dałeś ją Kojiro, więc daj też Lucjuszowi. Błagam cię, ojcze!
Kaizume drgnął. Czyżby naprawdę już dwadzieścia lat minęło? Wtedy był na miejscu Sakio, błagając o drugą szansę dla Kojiro. Jego ojciec nie chciał go widzieć, raczej mało subtelnie wyrażając się, iż najchętniej to widziałby Kojiro martwym, bo dla niego jego syn umarł bezpowrotnie. Kaizume wtedy za niego poręczył, będąc głęboko przekonanym, mimo iż wszyscy mu odradzali, że Kojiro naprawdę zasługuje na jeszcze jedną szansę.
I nigdy nie żałował swojej decyzji.
Wtedy to jego nazywano naiwnym głupcem, który słucha głosu serca, zamiast rozsądku. On wierzył Kojiro. Wierzył w jego szczerość i gotowy był na wszystko, aby dowieść, że się nie mylił. Wtedy on też, tak jak teraz Sakio, nie chciał nikogo słuchać, nie dał sobie przemówić do rozumu.
Wtedy to on zachował się tak jak jego syn!
Westchnął, siadając ciężko na podłodze.
- Najwidoczniej, dzieci są skazane na to, aby iść w ślady rodziców – rzekł cicho. – Skazane, aby popełniać te same błędy.
- Ja nie uważam tego za błąd – odparł stanowczo Sakio. – I raczej wątpię, abyś ty za takowy uważał sprawę z Kojiro.
Kaizume roześmiał się mimowolnie.
- Nigdy! Przez te wszystkie lata, Kojiro ani razu nie dał mi powodu, aby tak uważać. Ale to nie znaczy, że każdy zasługuje na taką szansę – dopowiedział czym prędzej.
- Wiem. I nie każdemu jestem gotowy ją dać. Ale w moich oczach, Lucjusz zrobił wystarczająco, aby ją otrzymać. Zasługuje na to!
Chłopak zadrżał nieco, gdy ojciec ujął jego twarz i zmusił go do spojrzenia sobie w oczy.
- I sądzisz, że on jest warty takiego ryzyka?
- Zaryzykowałbym dla niego równie wiele, co dla matki, Toushiego, Hariego i ciebie, ojcze – zapewnił gorąco Sakio.
Kaizume widział w twarzy syna, że on już nie zamierza się cofnąć. Nie było powrotu z tej raz obranej drogi. Nie można było się nagle odkochać i zapomnieć. Jak już raz zaczęło się grać w tą ryzykowną grę, to należało ją ciągnąć, aż do końca, jaki by on nie był. I Sakio był w tym zawzięty.
- Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz tego żałował – stwierdził w końcu Kaizume.

- Naprawdę mam nadzieję, że tak jak ja, nie będzie musiał żałować swojej decyzji – powtórzył cicho do siedzącego obok przyjaciela.
- Tego nikt nie wie, Kaizume.
- Ale przyznam ci się szczerze, że nigdy nie sądziłem, że Sakio wyskoczy z czymś takim. Może nie jest i nigdy nie był zbyt spokojny, ale…
- Lepiej się ciesz, że to tylko Sakio – zripostował Kojiro. – Dopiero miałbyś problemy, jakby także pozostała dwójka wyskoczyła z czymś podobnym.
- Bogowie brońcie! – zakrzyknął Kaizume ze szczerym przerażeniem. – Mam nadzieję, że Toushi ma jeszcze dużo czasu do sercowych rozterek. A Hari… No cóż…
- Hari to Hari – skwitował enigmatycznie Kojiro. – Chyba jedynie Sakio kiedykolwiek jakoś orientował się w jego życiu uczuciowym.
Kaizume nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Ale mi się synowie trafili, nie ma co! Jeden obwieszcza każdy swój nowy związek z wielkim hukiem, a z drugiego trzeba to wyciągać siłą. – Nieoczekiwanie zamilknął i spoważniał. – Czy myślisz, że przyjazd tutaj był błędem? Bo ja nie potrafię się pozbyć takiego wrażenia.
Kojiro westchnął przeciągle.
- Cóż, z jednej strony, to nie wygląda to na najmądrzejszą twoją decyzję – przyznał. – Ze względów bezpieczeństwa wydaje się być ona kompletnie nierozważna i nieprzemyślana.
- Czyli, że to był błąd – mruknął zrezygnowany Kaizume. Wiedział jednak, że tak naprawdę, kwestia przyjazdu do Anglii nie była jego decyzją. Otrzymał misję dyplomatyczną i jego obowiązkiem było ją wypełnić. Jedyną jego decyzją w tej sprawie, było zabranie ze sobą rodziny. Ale do tej pory zawsze ją ze sobą zabierał, wiec nigdy nie przypuszczał, że ten raz będzie jakiś wyjątkowy.
- Z drugiej strony – kontynuował Kojiro. – Mam wrażenie, że było to nieuniknione.
Kaizume, słysząc to, spojrzał na niego zdziwiony.
- I ty to mówisz? Ten, co nigdy nie wierzył w żadne przepowiednie i horoskopy? Zadziwiasz mnie?!
- W końcu mieszkam z takimi, co w nie wierzą, więc czego się czepiasz – żachnął się Kojiro. – Ale mówiąc serio. Nie masz wrażenia, że prędzej czy później musiały wyjść na jaw sekrety przeszłości Hariego? Bądź co bądź, nie wiedzieliśmy o nim właściwie niczego, ponad te szczątkowe informacje z sierocińca. A jakoś nigdy, przynajmniej mi, nie chciało się wierzyć, że jest on zwykłym dzieckiem. Ta jego dziwna blizna na czole emanująca potężną mocą, zdolności magiczne…
- Paranoja daje o sobie znać, co?
- Nie paranoja, instynkt – poprawił go Kojiro. – Magiczne dziecko w zwykłym sierocińcu, o które nie dopytywał się nikt z tutejszego świata czarodziejów. Zbyt dużo niedomówień, nie sądzisz?
Kaizume nie miał innego wyjścia, jak przytaknąć. Kojiro miał rację. Jak na społeczeństwo, które skrywa się przed mugolami, trochę dziwne, że dziecko z wyraźnie magicznymi uzdolnieniami i to nie o przeciętnej sile, pozostało niezauważone w zwykłym sierocińcu. Przecież większość tutejszych rodów była ze sobą tak ściśle powiązana, że na pewno znalazłoby się jakieś dalekie wujostwo lub kuzynostwo, które mogłoby się nim zająć. A tymczasem o Hariego nie pytał nikt, tak, jakby wszyscy albo chcieli o nim zapomnieć, albo byli święcie przekonani, że znajduje się w dobrych rękach.
- Kiedy mówiłem, że jest wyjątkowym dzieckiem, naprawdę nie chodziło mi o to, że jakiś maniak na niego poluje, a cała zgraja desperatów ma go za swojego wybawcę – zauważył z goryczą.
- Wątpię, aby jemu też o to chodziło.
- Twierdzisz, więc, że nie dałoby się tego wszystkiego uniknąć? – spytał Kaizume.
- Szczerze wątpię. Nieuniknionego się nie uniknie, można co jedynie przesunąć je w czasie.
- Ale czy nie lepiej byłoby, aby wydarzyło się to nieco później?
- Hari nie jest już dzieckiem, Kai – przypomniał mu ochroniarz. – A lepiej dla niego, aby jego przyszłość wyjaśniła się teraz, niż jakby miał żyć w ciągłej niepewności. Niech pozna odpowiedzi na pytania skąd pochodzi, kim byli jego biologiczni rodzice i co się z nimi stało. Znając prawdę, będzie mu łatwiej zaakceptować to, kim jest. A poza tym, sądzę że Hogwart może być dla dzieci dobry. Ma trochę inne spojrzenie na magię i może chłopcy coś z tego wyciągną. W końcu Akademia też nie jest rajem na ziemi.
- Taa, wredni profesorowie i rozpieszczone bachory zdarzają się nawet w najlepszej szkole.
- Dokładnie. A poza tym – dodał z krzywym uśmieszkiem Kojiro. – Sam przecież zawsze powtarzałeś, że nigdy nie wiadomo, kiedy się mogą przydać nowe znajomości.
Kaizume warknął, ignorując rozbawienie przyjaciela.
- Nie lubię, jak moje własne słowa do mnie wracają.
Jakby w odpowiedzi na jego ciężki humor, ośmiornica gwałtownie zatrzepotała ramionami, wywołując niespokojne fale.
- Ciebie też nie lubię! – zakrzyknął w jej stronę Kaizume, całkiem rozbrajając Kojiro, który teraz już śmiał się głośno. – Czy to w ogóle dozwolone, aby w szkole żyły takie potwory?!
- Nie bądź taki zrzędliwy, Kai – powiedział Kojiro, obejmując go ramieniem. – Oni mają ośmiornicę, a my całą masę demonów i innych stworów, więc raczej nie mamy prawa do krytykowania ich. A teraz chodź, już dość żeśmy ponarzekali. Mogę się założyć, że Sakio pewnie ucieszyłby się, jakbyś go teraz przytulił, a i Lucjusz przyjąłby z ulgą wiadomość, że jednak nie zamierzasz go jeszcze zabijać.
- Ja nie żartowałem! Naprawdę zrobię mu krzywdę, jeśli…
Kojiro uciszył go.
- Gdy dojdzie do tego „jeśli”, to Lucjusz Malfoy będzie błagał o śmierć – rzekł bardzo poważnym tonem. – Obiecuję ci to. Ale do tego czasu, pozwól Sakio cieszyć się tym, co ma.
- Czyli mam mu pozwolić na tą znajomość? – zapytał z niepewnością Kaizume.
- Sakio jest już na tyle duży, że raczej trudno byłoby mu czegokolwiek zabronić. Będziemy więc obserwować rozwój sytuacji, ale na razie dajmy mu szansę. Skoro Sakio mu ufa i twierdzi, że Lucjusz naprawdę jest godny tego zaufania, to my chyba też w pewnym stopniu możemy mu zaufać… Ale tylko w pewnym stopniu! Jeśli naprawdę jest taki szczery w swoich zamiarach względem Sakio, to teraz pora na jego ruch. My nasz wykonaliśmy.

--o0o--

Oddział szpitalny Hogwartu pogrążył się w nocnej ciszy. Po wieczornym zamieszaniu nie było śladu, jeśli nie licząc oczywiście zajętych paru łóżek.
Na jednym spał profesor Snape. Walczył zaciekle i sprzeciwiał się jak tylko mógł, ale nawet on nie miał szans w starciu z Madame Pomfrey. Jeśli pielęgniarka stwierdziła, że musi zostać w szpitalu przynajmniej tą jedną noc, to nic i nikt nie było w stanie zmienić jej zdania. I tak, Severus Snape, którego bały się kolejne roczniki uczniów, został zmuszony do kapitulacji i niechętnego pozostania w szpitalu. Postawił jednak jeden warunek – Lucjusz musiał mu przynieść jego własną piżamę, gdyż pod żadnym pozorem nie zamierzał spać w jednej z tych szorstkich, szpitalnych.
Na łóżku, tuż obok niego, leżał, pogrążony w spokojnym śnie, Harry Potter. Zmożony bólem i wydarzeniami minionego wieczoru, nie potrzebował nawet eliksiru usypiającego, gdyż, jak tylko szpital opustoszał, zasnął głęboko. Przyczyniła się też pewnie do tego świadomość, iż jego własna rodzina jest tu niedaleko, w komnatach Hogwartu; bezpieczna w murach, których nie potrafiło pokonać żadne zło.
A przynajmniej on w to wierzył.
Magia nigdy go nie zawiodła, zawsze chroniąc i pomagając. Szanował ją, a ona odwdzięczała mu się niejednokrotnie, kiedy tego najbardziej potrzebował. Teraz też w nią wierzył i choć może była to nieco inna magia od tej, do której przywykł, to jednak magia dla niego zawsze pozostanie magią, niezależnie od jej oblicza.
A Hogwart był zrodzonym z magii zamkiem, w którym wszystko mogło się wydarzyć.
Nagle więc w mrokach szpitala, tuż przy zajętych łóżkach, powietrze zafalowało i jakby pojaśniało, aby w następnej chwili zgęstnieć i przybrać formę Salazara Slytherina. Spoglądając na niego, naprawdę trudno było stwierdzić, czy jest to forma w pełni cielesna, choć z drugiej strony, trudno byłoby go uznać za ducha. Był zbyt… kolorowy i jakby żywy, podczas gdy wszystkie duchy Hogwartu wyglądały jak białe i wyblakłe zjawy. W jego przypadku zaś, trzeba było się dobrze przyjrzeć, aby zauważyć, iż jednak jest trochę prześwitujący. Poza tym, jedynym co tak naprawdę zdradzało jego duchową egzystencję, była delikatna poświata wokół jego osoby, ale i to mogło być mylne, zważywszy na to, iż w historii magii zdarzały się już osoby światłem manifestujące swoje ogromne moce.
Salazar podpłynął i stanął między łóżkami Harry’ego i Severusa, spoglądając na obu śpiących z wyraźną troską.
- Czasy stają się naprawdę mroczne – szepnął w ciszę. Wszystkie obrazy i duchy zamkowe mówiły tylko o jednym, o ataku Śmierciożerców na wystawę. Nikt nie krył oburzenia na brutalność i bezwzględność tego ataku, jak również na niemalże bezczelny sposób jego przeprowadzenia. Wcześniej nigdy żadnemu czarodziejowi nie przyszłoby do głowy tak otwarcie atakować innego czarodzieja w obecności mugoli. Świat czarodziei mógł mieć swoje zatargi i problemy, ale mugole nie mieli prawa o nich wiedzieć. To było niepisane prawo, szanowane od stuleci. A tymczasem Voldemort zdawał się z rozmysłem bezcześcić wiekowe tradycje i jeszcze, ku zgorszeniu wielu, twierdzić, iż czyni to w obronie świata czarodziejów przed mugolami. Na Merlina, większej bzdury jeszcze chyba nikt nie wymyślił! Salazar naprawdę dziwił się, jak całkiem mądrzy czarodzieje mogą tak ślepo za nim podążać, nie kwestionując jego poczynań i nie dostrzegając ich destrukcyjnej potęgi.
Nauczył się jednak, że nikt nie chciał go słuchać. Nikt nie dbał o zdanie Salazara Slytherina, nikt nie chciał usłyszeć jego słów mądrości, gdyż wszyscy woleli wierzyć w to, co kiedyś było plotką niskich lotów, a przez wieki nabrało statusu dogmatu. Dla czarodziejów był nie lepszy od Voldemorta.
A mimo to, nawet po tylu wiekach, zdarzali się ludzie, na których mu zależało i choć nie raz zastanawiał się nad przejściem na drugą stronę, to jednak nie potrafił odejść. Nie miał tyle odwagi, aby wykonać ten ostateczny krok.
- "Chyba nas nie opuścisz, ojcze?" – zapytała z wyraźnym strachem Mary, pojawiając się tuż przy nim i oplatając swoimi efemerycznymi rączkami jego także nie do końca cielesną postać. Przylgnęła do niego rozpaczliwie, jakby bojąc się, że jak go puści, to ten odejdzie i już nigdy nie wróci.
Salazar uśmiechnął do niej smutno.
- Nie martw się, moja kochana. Nie odejdę, jeszcze nie teraz – obiecał. – Jeszcze zbyt wiele jest do zrobienia. Jeszcze jestem tu potrzebny.
- "A więc skąd te ponure myśli? Przerażasz mnie!"
- Ja sam jestem przerażony, Mary – przyznał się Salazar. – Przeraża mnie to, co stało się z tym światem. Nie taką przyszłość żeśmy sobie wyobrażali, gdy tworzyliśmy Hogwart. Świat miał być lepszy, czarodzieje mieli być bezpieczni, a tymczasem zgnilizna nie przyszła z zewnątrz, jak żeśmy się obawiali, ale zaatakowała od środka. Okazało się, że czarodzieje, pomimo całej swojej niezwykłości, są podatni na wszystkie przyziemne wady i pokusy. A już ponad wszystko, ukochali sobie poczucie władzy!
- "Ojcze, nie mogliście tego przewidzieć" – wyszeptała drżącym głosem Mary. – "Nikt nie mógł wiedzieć, że tak się stanie."
- Może i nie mogliśmy tego przewidzieć, ale powinniśmy zabezpieczyć się na każdą ewentualność. A już na pewno powinniśmy określić bardziej rygorystyczne wymagania w stosunku do dyrektora szkoły i pracujących w niej profesorów – mruknął przez zaciśnięte zęby Salazar. – Przecież to oni w dużej mierze są odpowiedzialni za wychowanie powierzanych im uczniów. To oni dają przykład młodym pokoleniom!
Mary spojrzała na niego, nieco zdziwiona.
- "Ale przecież profesor Dumbledore jest dobrym dyrektorem" – zauważyła.
- Dobrym, to prawda, ale nie najlepszym.
- "Jak to?"
Salazar westchnął ciężko.
- Widzisz, moja droga Mary, może i jest wyjątkowo dobrym dyrektorem – rzekł powoli, po czym dodał, tym razem z większym sarkazmem. – W porównaniu z co niektórymi z przeszłości, wręcz wspaniałym. Jednak nawet on nie jest pozbawiony wad. I to niekiedy bardzo poważnych wad – to mówiąc, przysiadł na krawędzi łóżka Harry’ego, a Mary, wykorzystując sytuację, usadowiła mu się na kolanach. Objął ją delikatnie, niczym prawdziwy ojciec swoją córkę. W pewien sposób bowiem był jej ojcem, jednym z dwóch. – Dumbledore, pomimo wszelkich swoich zapewnień, jest zbyt stronniczy, aby być dobrym dyrektorem. Zawsze faworyzował Gryffindor.
- "Wywodzi się z tego Domu. To chyba normalne."
- W przypadku każdego innego czarodzieja przyznałbym ci rację. Ale dyrektor powinien stać ponad podziałami. Przewodzi całej szkole, a nie tylko wybranemu Domowi. Wszyscy uczniowie powinni wiedzieć, że jeżeli zwrócą się do niego z problemem, potraktuje ich sprawiedliwie i jednakowo. A niestety, Dumbledore doprowadził do tego, że Gryfoni są zbyt pewni jego poparcia, podczas gdy Ślizgoni nie ufają mu, ku czemu mają mocne podstawy.
- "Czyżbyś go nie lubił?" – zapytała zdziwiona Mary.
- Cóż, nie przepadam za nim, to prawda, ale ja też nie jestem obiektywny, bądź co bądź dobro mojego Domu jest dla mnie najważniejsze – roześmiał się gorzko Salazar. – Nie, moja niechęć wobec jego osoby wynika całkiem z czego innego. Jak na mój gust Dumbledore jest zbyt wielkim manipulatorem. I ten jego wiecznie zadowolony uśmiech! Mary, zapamiętaj sobie, nigdy nie ufaj komuś, kto zawsze się uśmiecha, bo to znaczy, że nie jest szczery. Dumbledore może i ma dobre intencje, ale mając na względzie dobro ogółu, może nie zawahać się poświęcić jednostki, a to bardzo niedobrze.
- "Ojcze, on nie byłby zdolny do czegoś takiego!" – zakrzyknęła mary, podrywając się z jego kolan i spoglądając na swojego ojca z niedowierzaniem. – "Znam Dumbledore’a, obserwuję go już tyle lat i może masz rację, nie jest idealny, ale ma dobre serce. Troszczy się o ludzi, ich dobro zawsze leży mu na sercu!"
Salazar odetchnął głęboko. Pod wieloma względami Mary naprawdę była dzieckiem, a dzieci nie rozumiały pewnych spraw, zaś ich łatwowierność i ufność sprawiały, że ich ocena nigdy nie była obiektywna. A kogo jak kogo, ale Dumbledore’a lubiły wszystkie dzieci. On i te jego słodycze; jakie dziecko by go nie lubiło?!
- Mam nadzieję, że masz rację – rzekł cicho, zwieszając głowę. – Może po prostu stałem się zbyt rozgoryczony, aby jeszcze wierzyć w czyjąś bezinteresowność i altruizm.
- "Och, ojcze" – jęknęła Mary, tuląc mocno Salazara. Jeśli nie liczyć Shizira, to przez te wszystkie wieki tylko ona mu pozostała. Samotny, odtrącony przez świat, dla którego poświęcił całe swoje życie. Porzucony nawet przez swoje własne Dzieci. Mary aż za dobrze wiedziała, jak bardzo jej ojciec cierpi. Nie raz miała ochotę zakończyć te cierpienia i po prostu powiedzieć Godricowi całą prawdę, ale Salazar zmusił ją do przysięgi, że nigdy tego nie zrobi. Nie rozumiała dlaczego, ale nie mogła nic na to poradzić. Mogła mieć jedynie nadzieję, że Salazar pewnego dnia sam o wszystkim powie.
- "Co chcesz teraz zrobić?" – zapytała w końcu Mary, przyglądając się uważnie czarodziejowi.
- Cóż, dokładnie to jeszcze sam nie wiem – wyznał Salazar. Spojrzał na śpiącego Harry’ego. – Zastanawiam się poważnie, czy nie powiedzieć mu o Komnacie.
Mary zerknęła na niego niepewnie.
- "Pamiętasz, co się wydarzyło ostatnim razem?"
- To była pomyłka – przyznał Salazar z niechęcią. – Pomyliłem się w swoim osądzie. Miałem nadzieję, że dobrze wybrałem, ale widać mój osąd nie jest nieomylny, a granica między ambicją i szaleństwem jest bardzo płynna. Kiedy oczekiwałem po Tomie wielkich czynów, nie sądziłem, że ich wielkość będzie taka potworna.
- "Więc czemu chcesz znowu zaryzykować?"
- Bo sądzę, że już najwyższy czas. Poza tym Harry jest najwłaściwszą ku temu osobą. Chyba sama przyznasz mi rację.
Mary westchnęła ciężko, o ile duchowe ucieleśnienia zamków mogą wzdychać i spojrzała na śpiącego chłopaka.
- "Nie powiem, lubię go. Jest pierwszym, który mnie zauważył. I jest taki miły. Wiesz, że pozwolił mi czytać swoje książki?!"
Salazar mimowolnie roześmiał się, słysząc w głosie Mary tą, jakże mu dobrze znaną, dziecięcą ekscytację.
- Wiem, w końcu pilnuję jego komnat – przypomniał jej delikatnie, na co dziewczynka oblała się srebrzystym rumieńcem.
- "No fakt… Ale to, że jest miły nie wystarczy, aby powierzyć mu jeden z największych sekretów szkoły, prawda?"
- Nie, to nie wystarcza. Ale też nie chodzi tylko o to. Może to są tylko moje złudzenia, ale coś mi mówi, że dzięki niemu naprawionych zostanie wiele błędów przeszłości. I nie, nie mam tu na myśli tej idiotycznej przepowiedni, że jakoby on miał być zbawcą świata czarodziejów! – prychnął ostentacyjnie Salazar. – Tylko głupcy wierzą w takie bzdurne przepowiednie. Przecież przyszłość jest w ciągłym ruchu, więc jak można wierzyć, iż paroma słowami się ją określi? Nigdy tego nie pojmę i bynajmniej nie uwierzę! Nie, Mary, tu chodzi o coś, co podpowiada mi moja intuicja. Bo skoro już złożono na jego barki ten wielki ciężar zagrożenia i odpowiedzialności, to byłbym prawdziwym egoistą, gdybym nie pomógł mu w zrzuceniu go.
- "A czy ty przypadkiem nie czujesz się odpowiedzialny za tą całą sytuację?" – spytała ostrożnie Mary. Salazar aż zamrugał, zdziwiony jej pytaniem. Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiał. Wiedział, że ten przeklęty Voldemort nie jest jego dziedzicem, ale możliwe, że gdzieś w głębi serca rzeczywiście miał poczucie winy. Bądź co bądź wszystko zaczęło się od jego legendy i nawet jeśli była ona całkowicie wyssana z palca i w jego oczach pozbawiona sensu, to jednak z jej powodu wyrządzono wiele krzywdy.
- Sam nie wiem… - odparł cicho. – Choć przypuszczam, że tylko głupiec nie czułby się za nią odpowiedzialny. Każdy czarodziej powinien…
Nie dokończył, gdyż nagle ich uwagę przykuło słabe poruszenie na łóżku Harry’ego. Chłopak jęknął rozdzierająco, niczym w bólu.
- "Co się dzieje, ojcze?" – zaniepokoiła się Mary. Podpłynęła bliżej Harry’ego i spróbowała go dotknąć, ale czym prędzej cofnęła rękę. – "Tyle bólu…" - jęknęła, po czym rozpłynęła się w powietrzu. – "Tyle ogromnego bólu…"
- To musi być jeden z tych jego koszmarów – zawyrokował Salazar. – Sądziłem, że już sobie z nimi poradził.
W następnej sekundzie Harry zaczął się rzucać na łóżku, targany drgawkami w okrutnym ataku. Jęki zastąpił przerażający krzyk, wydzierający się z młodego gardła i burzący ciszę szpitala. Nie było szans, aby śpiący obok Severus pozostał na niego obojętny.
Czarodziej wyskoczył z łóżka, błyskawicznie sięgając pod poduszkę po różdżkę, bez której nigdy się nie rozstawał. Po pierwszej chwili zdezorientowania i nerwowego rozglądania się dookoła w poszukiwaniu napastników, jego wzrok wreszcie padł na Harry’ego.
- Co się tu dzieje?! – zapytał właściwie sam do siebie.
- Przypuszczam, iż to kolejna wizja zesłana przez Voldmorta – stwierdził Salazar, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu, gdy mistrz eliksirów odwrócił się ku niemu błyskawicznie, sądząc po wyrazie jego twarzy, mocno zszokowany.
- S… Salazar…? – wydukał, po raz pierwszy w życiu zapominając języka.
- Tak, tak, to ja – odparł Salazar tonem kogoś, kto stwierdza fakt oczywisty. Ale zaraz dodał już ostrzej. – Później będziesz mógł się na mnie pogapić! Młody Harry potrzebuje twojej pomocy! Rusz się!!!
Kolejny rozdzierający krzyk Harry’ego momentalnie przywrócił Severusa do rzeczywistości. Jego wprawne oko od razu rozpoznało spazmy Crucio. Mroczny Lord najwyraźniej nie próżnował.
W tym stanie raczej zwykłe poszturchiwanie, aby obudzić chłopaka, nie zdałoby rezultatu; zbyt głęboko tkwił on we śnie. Potrzebna była bardziej gwałtowna metoda.
- Eneverate! – krzyknął Severus, jednocześnie machnąwszy różdżką.
Reakcja była natychmiastowa. Harry z głośnym ostatecznym wrzaskiem, usiadł gwałtownie na łóżku. Zielone oczy otworzyły się szeroko, spoglądając przed siebie z przerażeniem. Dopiero po kilku długich sekundach zdał sobie sprawę, że to już nie jest sen i z przeciągłym jękiem opadł z powrotem na poduszkę, dysząc ciężko.
Severus bez słowa sięgnął do szafki i wyciągnął z niej zakorkowaną fiolkę. Otworzywszy ją, podał Harry’emu. W pierwszej chwili chłopak spojrzał na niego zdziwiony i jakby zawstydzony, ale zaraz sięgnął po ofiarowywany eliksir. Ręce tak mocno mu drżały od efektów mrocznego zaklęcia, że nawet nie był w stanie sam ująć fiolki i Severus musiał mu pomóc, jedną ręką podtrzymując mu głowę, a drugą podając lek.
- Ciemny Pan? – spytał szeptem Severus, pomagając mu się położyć. Doskonale wiedział, jaka będzie odpowiedź, ale i tak musiał zapytać. Chłopak skinął głową i niemal natychmiast tego pożałował. Głowa zapulsowała mu ostrym bólem, by następnie Harry poczuł jak coś mu spływa po nosie na policzek. Oczy Severusa rozszerzyły się na krótką chwilę, ujrzawszy wypływającą z przeklętej blizny chłopaka krew. Nie zastanawiając się, profesor czym prędzej sięgnął po swoją własną chusteczkę i przytknął ją do odświeżonej rany, próbując zatamować krwawienie.
- Jest wściekły – skwitował Harry chrapliwym od krzyku głosem, domyślając się, co się stało. – Jeszcze bardziej, bo Knot został odkryty.
- Nie dziwię się – mruknął profesor. – Stracił właśnie bardzo ważną kartę i już raczej jej nie odzyska. Knot może i był idiotą, ale jego pozycja Ministra stanowiła, iż był dla Lorda nieoceniony.
- Kto tu większy idiota? Ten, co przewodzi, czy ten co za nim podąża? – zaśmiał się gorzko Salazar, ponownie skupiając na sobie uwagę. – Tyle wspaniałych rodów…
- Sal… Przecież ty…A co z portretem? – wydukał, zaskoczony Harry.
- Och, w obecnej chwili na portrecie pozostał jedynie Shizir – odpowiedział lekko czarodziej. – Nie martw się, on dopilnuje twoich komnat równie dobrze, jak ja.
- Sądzę, że panu Sageshima nie o to chodziło – zauważył oschle Severus. Nie okazywał tego po sobie, ale sam niemalże umierał z ciekawości, jakim cudem Salazar Slytherin zszedł z obrazu. To był precedens na skalę światową!
- Ach, no tak – zreflektował się Salazar, po czym uśmiechnął się przebiegle. – A co wyście myśleli, że ktoś taki jak ja, wspaniały czarodziej i jeden z założycieli jeszcze wspanialszego Hogwartu, pozwoli się uwięzić czemuś tak przyziemnemu, jak ramy obrazu? Proszę! Miejcie o mnie wyższe mniemanie!
Severus zerknął na Harry’ego, upewniając się, że chłopak także nie za bardzo rozumie, co się stało.
- Ale… w takim razie… kim ty jesteś? – zapytał Harry. – Wizerunkiem na obrazie, czy też duchem?
- Chyba i jednym i drugim po trochu – wyznał Salazar. – Widzicie, moi drodzy, Hogwart to iście magiczne miejsce, w każdym znaczeniu tego słowa. Gdy go tworzyliśmy, każdy z nas oddał mu cząstkę samego siebie. Nie mówcie, że nikt nigdy nie zwrócił na to uwagi! Przecież Hogwart potrafi być niezwykle lojalny wobec swoich mieszkańców, tak samo jak lojalna była Helga. Jest jak Rowena, spragniony wiedzy i nowych doznań. Potrafi swoich czarodziejów strzec z równie wielką odwagą, co sam Godric i jeśli trzeba, potrafi być przebiegły… zupełnie jak ja.
- Co to ma wspólnego z…
- Całkiem dużo. Widzicie, oddając mu część siebie, zapewniliśmy sobie w pewien sposób wieczne życie. Oddana cząstka nas samych rozbłysła do życia, gdy nasze prawdziwe postaci odeszły z tego świata. Ale myliłby się ten, kto powiedziałby, że jestem duchem. Nie! Bardziej trafne byłoby określenie, iż jestem duszą Salazara. Jestem tym wszystkim, co pragnął, aby szkoła magii posiadała, jego uczuciami i pragnieniami względem niej, a także jednocześnie pewnego rodzaju strażnikiem. Magia sprawia, że na terenie zamku nie ma dla mnie ograniczeń, bo przecież, tak naprawdę, to ja sam jestem częścią tego zamku.
- Czy to znaczy więc, że inni Fundatorzy też są nadal w Hogwarcie? – niedowierzał Severus. – Przecież żaden z nich nie pojawiał się od wieków. Twój obraz był jedyny…
Salazar wyraźnie posmutniał, co dało się zauważyć nawet po jego poświacie, która jakby przygasła.
- Tak, pozostali też są nadal na zamku, ale stronią od jego mieszkańców. Poukrywali się i nie pojawiają się już od tak dawna, iż pewnie zapomniano. Ja sam nie wiem, gdzie ich szukać, ale to i tak nie ma znaczenia, gdyż żaden z nich nie chciałby ze mną porozmawiać. – Westchnął ciężko zrezygnowany. – Czasy się zmieniły. Może i obecni czarodzieje wiele mówią o Fundatorach, ale prawda jest taka, że nie poznaliby ich, nawet gdyby ci przed nimi stanęli, nie mówiąc już o tym, iż nie byliby oni tacy, jak się mówi. Tak naprawdę, obecni czarodzieje wcale nas nie potrzebują. Przypominają sobie o nas jedynie wtedy, gdy szukają pretekstu lub wymówki dla usprawiedliwienia swoich czynów. Łatwo jest zwalać winę na kogoś, kto już nie żyje i nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że my nigdy pewnie nie opuścimy tego świata. Jakaś cząstka nas zawsze tu pozostanie, w naszych dziełach, nawet gdy nasze dusze przejdą już na tamtą stronę.
- Ale dlaczego zamieszkałeś obraz? – zapytał Harry.
Salazar mimowolnie się uśmiechnął.
- Bo pomimo całego żalu, jaki czuję wobec świata czarodziejów, nadal go kocham. Wiem, jestem sentymentalnym głupcem. Kocham coś, co dawno mnie odrzuciło, ale trudno zrezygnować z miłości, gdy oddało jej się całe swoje życie.
- Wcale nie jesteś głupcem – nieoczekiwanie szepnął Severus, powoli podchodząc do Salazara. – Jesteś wspaniałym czarodziejem, Salazarze. Mądrym i wyrozumiałym. Ty sam, choć już od dawna nie żyjesz, bardziej byłeś mi ojcem, niż mój rodzony i żyjący kiedykolwiek był. To cały świat jest głupi, skoro nie widzi jakim cudownym człowiekiem byłeś i jesteś.
- Och, Severusie, nie mów tak – zaoponował Salazar. – Nie jest wcale idealny. Narobiłem w swoim życiu wiele błędów.
- A kto z nas nie narobił? – przypomniał mu Severus. – Ja sam mam niejedno na sumieniu i minie sporo czasu, zanim będę w stanie sam sobie przebaczyć, jeśli w ogóle. Ale prawda jest taka, że ty jako jeden z nielicznych, nigdy mnie nie oceniałeś ani nie potępiałeś. Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczyło!
Salazar spojrzał na niego, uśmiechając się łagodnie. Ileż to lat już minęło, od kiedy w murach Hogwartu pojawił się cichy chłopiec o oczach czarnych jak węgiel i języku ostrzejszym od stali? Ileż to razy chłopiec ten zakradał się do niego po nocy, zwierzając się ze wszystkiego i słuchając jego rad, czasem osobistych, czasem dotyczących eliksirów? Z tamtego chłopca już dawno wyrósł mężczyzna i choć życie nie było dla niego ani łatwe ani też przyjemne, to jednak nadal było w nim wiele z chłopca, do którego Salazar tak mocno się przywiązał. Gdy stwarzał swój Dom, to marzył o uczniach właśnie takich jak on.
- Zaczynamy być na starość sentymentalni, nie sądzisz, Severusie – mruknął z rozbawieniem Salazar. Nie chciał się rozklejać. Nie tutaj i nie teraz. Wolał poczekać, aż będzie sam, wtedy dopiero pozwoli sobie na uwolnienie emocji.
Severus roześmiał się nieznacznie. Był to pierwszy raz, kiedy Harry słyszał mistrza eliksirów śmiejącego się, tak naprawdę śmiejącego się. I musiał przyznać, iż podobał mu się ten dźwięk. Głęboki i rezonujący lekko głos profesora brzmiał naprawdę przyjemnie.
Nie miał jednak czasu się nim delektować, gdyż Snape odwrócił się do niego i utkwił w nim stanowcze spojrzenie swoim ciemnych oczu.
- Wszystko wskazuje na to, iż pańskie metody ochrony umysłu nie zdały tego egzaminu – zawyrokował, choć bez drwiny w głosie. Harry niestety musiał przyznać mu rację. Do tej pory medytacje doskonale chroniły go przed koszmarami, ale najwyraźniej ten dzisiejszy nie był do końca złym snem.
- Emocje Mrocznego Lorda były tak silne, że moje osłony na nic się zdały – rzekł cicho. – Po prostu przebił się przez nie.
- Zapewne wykorzystując tą twoją bliznę.
- To dlatego osłony Harry’ego nie zadziałały – stwierdził Salazar. – Jeśli ta blizna łączy Harry’ego z Voldemortem, to nie dziw, że osłony padły, skoro miały u samych podstaw mocną rysę.
Severus spojrzał najpierw na Slytherina, po czym ponownie zwrócił się ku chłopakowi. Podszedł do niego i ostrożnie odsunął z jego czoła nasiąkniętą krwią chusteczkę. Blizna wyglądała niemal na świeżą. Skóra dookoła niej była wściekle zaczerwieniona i mimo iż sama blizna nie była otwarta, to jednak nadal płynęła z niej krew, choć już znacznie słabiej.
- Najlepiej byłoby zniszczyć więź, która łączy ją z Ciemnym Panem, ale to zadanie niemal niemożliwe. Nie znam sposobu, aby to osiągnąć, przynajmniej nie jest on znany naszej magii.
- Czyli cokolwiek bym nie zrobił, to i tak będę miał te koszmary? – zapytał z przerażaniem w głosie Harry. Nie chciał ich śnić! Nie chciał widzieć tych okrucieństw!
- Można by spróbować jeszcze oklumencji – zaproponował Salazar. – Już za moich czasów była to bardzo skuteczna technika. Teraz chyba nie jest inaczej, co Severusie?
- Nadal jest to najlepsza obrona umysłu, jaką znam – przyznał Severus. – Nie jest ona łatwa, to prawda, ale skuteczna. Ani razu mnie nie zawiodła.
- Nie znam jej.
Salazar i Severus spojrzeli na niego i gdyby nie to, że oparzenia nadal go bolały, to pewnie Harry wzruszyłby po prostu ramionami.
- To Severus cię nauczy – stwierdził nagle dziwnie zadowolony z siebie Sazalar. Gdyby pozostali znali go nieco lepiej, to pewnie wiedzieliby, iż ten uśmiech, goszczący na ustach wiekowego czarodzieja, aż za dobrze oznacza, iż on coś kombinuje. – Jest mistrzem oklumencji…
- Ale dlaczego ja mam uczyć Po… Sageshimę?! – zakrzyknął Severus. – Czemu Dumbledore nie może go uczyć? On też umie…
- Do pewnych rzeczy obecny dyrektor Hogwartu się po prostu nie nadaje – odparł enigmatycznie Salazar, po czym zwrócił się do Harry’ego. – Severus nauczy cię oklumencji jak nikt inny. Pewnie nie będzie to łatwe, a i Severus do lekkich nauczycieli nie należy…
- Bo te półgłówki nie chcą słuchać! – żachnął się profesor.
- … potrafi naprawdę dać w kość… – kontynuował Salazar, kompletnie nie zważając na oburzone przerywniki Severusa.
- Jakoś muszę wymusić u nich posłuszeństwo!
- …i tak właściwie, to w ogóle nie nadaje się na wykładowcę…
- Bo nigdy nie chciałem nim być! – niemalże krzyknął Snape, dostając rumieńców, które dość mocno odznaczały się od jego bladej cery.
- …ale nie znam nikogo, komu zaufałbym bardziej w kwestii czy to twojej nauki, czy też bezpieczeństwa – zakończył z zadowoleniem Salazar, po czym zerknął na mistrza eliksirów, który spoglądał na niego kompletnie zaskoczony. – Czemu się dziwisz, Severusie? W całym tym zamku nie ma chyba bardziej godnej zaufania osoby od ciebie. Jeśli już miałbym kogoś nazwać prawdziwym Ślizgonem i dziedzicem Slytherina, to na pewno byłbyś nim ty, Severusie.
- S… Salazarze… - wydukał z trudem mistrz eliksirów. Kompletnie zabrakło mu słów. Jemu, który słynął ze swego ciętego języka i riposty na każdą wypowiedź, teraz nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Aż go ścisnęło w gardle. Tyle razy słyszał, że za swoją zdradę przestał być Ślizgonem, że zdradził ideały samego Salazara Slytherina i choć ten uparcie mu powtarzał, iż to wcale nie są jego ideały i że go nigdy nie zdradził, to jednak Severus nie mógł pozbyć się wrażenia, że jednak nie zasługuje już na miano Ślizgona. A tymczasem sam Salazar Slytherin uważał go za najbardziej godnego tego miana. Większego zaszczytu nie mógł dostąpić.
- Sal… - spróbował jeszcze raz, choć głos nadal mocno mu drżał. Efemeryczny czarodziej jednak tylko machnął ręką.
- Tak, wiem, na starość robimy się sentymentalni – powtórzył, jakby od niechcenia, po czym dodał, już spokojniej. – Lepiej dajmy już sobie na dzisiaj spokój. Późno już, powinniście odpocząć i pozwolić swoim ranom się goić. Coś mi się widzi, że jutro będzie ciekawy dzień. A nawet taki stary, nie żyjący od dawna czarodziej, potrzebuje odpoczynku.
I z tymi słowy, oraz z łagodnym uśmiechem goszczącym na ustach, rozpłynął się w powietrzu, równie bezgłośnie, jak się pojawił.
Przez chwilę zarówno mistrz eliksirów, jak i Harry spoglądali na miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą znajdował się duch Salazara. Po chwili jednak Severus przeniósł swój wzrok na leżącego na łóżku chłopaka, który ciągle przyciskał do czoła jego chusteczkę. Co go podkusiło, aby w ogóle mu ją dać? Chyba Slytherin miał rację, robił się na starość sentymentalny!
- Ani mi się waż powiedzieć o tym komukolwiek – zagroził chłodno. Położył się z powrotem na łóżku i okrył kołdrą. Zamknąwszy oczy, miał nadzieję, iż czym prędzej zaśnie, bowiem im prędzej zaśnie, tym szybciej nadejdzie ranek i Poppy wypuści go ze szpitala, a tym samym będzie mógł wrócić do swoich komnat…
- Nikt niczego ode mnie nie usłyszy – obiecał mu Harry. Odsunął ostrożnie chusteczkę z czoła, a nie widząc na niej świeżej krwi, schował ją do kieszeni piżamy, obiecując sobie, że ją upierze i dopiero wtedy odda. A na razie… Przykrył się szczelniej kołdrą i zamknął oczy, mając nadzieję, że jeszcze trochę się prześpi. – Dobranoc, profesorze.
- Dobranoc, panie Sageshima – odparł Severus, po dłuższej chwili przyglądania się chłopakowi.
- Wie pan co? – zapytał nagle Harry, gdy profesor już myślał, że śpi.
- Co takiego?
- Nie jest pan wcale taki zły, za jakiego chce pan uchodzić.
Severus momentalnie spiorunował go wzrokiem, ale marny miało to efekt, zważywszy na to, iż Harry leżał szczelnie otulony kołdrą i z zamkniętymi oczyma.
- Mały… przemądrzały… bachor… - wycedził przez zaciśnięte zęby, choć kąciki ust zadrżały mu zdradliwie.



Rozdział 36


Następny dzień wstał deszczowy i tak zimny, jak jeszcze żaden do tej pory. W pewien sposób odpowiadało to nawet atmosferze panującej tego ranka w magicznym świecie, choć tam nastroje były bardziej burzowe. Wszędzie wręcz huczało.
Wiadomość, iż Minister Knot pracował dla Sami-Wiecie-Kogo uderzyła w społeczność z siłą do tej pory niespotykaną. Od wieków nie było podobnego skandalu. Nie było zakątka, gdzie nie dałoby się słyszeć okrzyków zgrozy, oburzenia, a nawet przerażenia. Nikt się nie spodziewał zdrady Knota, a teraz, gdy do niej doszło, świat czarodziejów zaczął pogrążać się w chaosie. Gazety miały pożywkę i prawdziwe święto, prześcigając się w przedstawianiu coraz to gorętszych szczegółów afery i prezentując różne wizje jej zakończenia, włącznie z perspektywą totalnej zagłady świata. Żaden „szanujący się” dziennikarz nie mógł sobie odpuścić, przez co nagle pojawiła się cała masa „wybitnych” pismaków, którzy nie mieli kompletnie pojęcia o sytuacji, ale za to potrafili umiejętnie dobierać słowa, skupiając na sobie uwagę tłumu, który niemalże spijał słowa z ich ust, albo jak kto woli, z piór.
Już na pierwszy rzut oka widać było, iż czarodzieje nie byli przyzwyczajeni do afer o podłożu politycznym i to w dodatku na taką skalę. Mugole przeszliby obok podobnej informacji od razu do porządku dziennego, a tymczasem dla czarodziejów załamał się cały świat.
W Hogwarcie też nie było lepiej. Nawet tutaj dotarły gazety z nowinkami, a nieobecność Dumbledore’a tym mocniej podkreślała powagę sytuacji. Zapanowanie nad tym wszystkim było kompletnie niemożliwe, więc profesor McGonagall, nie mając innego wyboru, ogłosiła ten dzień wolnym od zajęć.
Nie trzeba było długo czekać, aby Wielka Sala opustoszała, a uczniowie rozeszli się we wszystkich kierunkach. Nastroje pomiędzy nimi były jednak zróżnicowane, w zależności od Domu. Hufflepuff wyglądał tak, jakby zaraz cały miał paść od ataku totalnej paniki. Siedzieli w dużych grupach, skuleni, rozglądając się nerwowo, jakby w oczekiwaniu na atak. Krukoni z kolei byli całkowicie zdezorientowani, co musiało być dla nich prawdziwą tragedią, zważywszy na ich zazwyczaj skrupulatnie ułożone życie. Nie dość, że znany im świat mocno się zatrząsł, to jeszcze teraz odwołano zajęcia i wielu z nich nie wiedziało, co było gorsze.
Natomiast chodzący tu i ówdzie Gryffoni do złudzenia przypominali rządnych krwi mścicieli, którzy bez zastanowienia polecieliby wymierzyć byłemu już Ministrowi sprawiedliwość. Ich zacięte twarze i nerwowe zabawy różdżką co niektórych z nich, nie wróżyły za dobrze. Może i byli odważni, ale przy tym niezmiernie lekkomyślni i porywczy, a to nigdy nie stanowiło dobrej kombinacji.
W takich chwilach aż nazbyt wyraźnie dawały o sobie znać wszelkie antagonizmy, a największym wrogiem Gryffindoru od wieków był Slytherin.
W tej chwili jednak uczniowie tego ostatniego też nie byli jednomyślni i dało się dostrzec, iż podzielili się na dwa obozy, co samo w sobie było już niespotykane. Część z nich nie ukrywała swojej satysfakcji z tego co się wydarzyło, jawnie ciesząc się z chaosu i świadcząc o tym, do jakiej strony przynależą. Jednakże znaczna grupa uczniów wcale nie wyglądała na zadowoloną. Mimo, iż ich twarze były spokojne, to, zwłaszcza u młodszych Ślizgonów, dało się wyczuć niepokój, gdyż aż nazbyt dobrze wiedzieli, iż od tej pory nie mogą się spodziewać niczego pozytywnego. Ich „koledzy”, którzy otwarcie sympatyzowali z Mrocznym Panem starali się jak tylko to możliwe, uprzykrzyć im życie, dając do zrozumienia, kto tu rządzi. Z kolei reszta uczniowskiej społeczności będzie ich traktować tak, jakby już zaprzedali swoje dusze na służbę ciemnym mocom, dyskryminując ich i niesprawiedliwie oceniając. Bo i co z tego, że Knot nie był Ślizgonem, ale był zdrajcą, a cały świat uparcie twierdził, że wszystko co złe i niegodziwe musiało pochodzić ze Slytherinu.
Nikomu nawet przez myśl by nie przeszła inna możliwość.
Idąc korytarzem, Hermiona i Ginny rozglądały się na boki, cały czas jednak trzymając ręce na różdżkach. W ciemnych korytarzach Hogwartu nie trudno było kogoś zaatakować, a one bynajmniej nie chciały dostać jakimś paskudnym zaklęciem czy to od Ślizgona, czy też od nadgorliwego Gryffona.
- Aż ciarki mnie przechodzą – mruknęła Ginny. – Jestem tak nerwowa, że podskakuję na każdy dźwięk.
- To niedobrze – odparła Hermiona, mimo iż sama czuła się podobnie. – W takiej nerwowej atmosferze może dojść do tragedii. Szkoda, że nie ma tu profesora Dumbledore’a, on zawsze wie, jak uspokoić sytuację.
Ginny westchnęła ciężko, przytakując przyjaciółce. Sama nie wiedziała, kiedy właściwie zaczęła się ich przyjaźń. Może wtedy gdy Ron zaczął niby chodzić z Hermioną, a może znacznie wcześniej. Zresztą, czy to było ważne? Hermiona była nad wyraz poważna i już na pierwszy rzut oka nie pasowała do Gryffindoru, przez co z początku nie było jej łatwo się dostosować. Za to Ginny zawsze miała wrażenie, że jest zbyt przebiegła, jak na warunki tego Domu. Jej zemsta, jeśli już sytuacja takowej od niej wymagała, nie była pochopna, lecz dokładnie zaplanowana i Ginny mogła czekać na nią aż nadeszła odpowiednia pora. Tak, jak Hermiona bardziej pasowała na Krukonkę, tak ona, ku zgrozie Rona i jej własnej matki, a ku dziwnej uciesze reszty braci, bardziej była Ślizgonką. Obie więc nie pasowały do Domu, do którego przydzieliła ich Tiara i możliwe, że to był jeden z powodów, dla których tak dobrze im się rozmawiało. Rozumiały się doskonale.
- Mama mi napisała, że tata też nie wrócił na noc do domu – wyznała. – Został w Ministerstwie i będzie dobrze, jeśli w ogóle pojawi się dziś w domu na obiedzie. Możliwe nawet, że nie wyjdzie z pracy przez kilka dni. Podobno Wizengamot cały czas obraduje.
- Ma nad czym – zauważyła Hermiona. – W świecie mugoli z powodu takich afer potrafiły wybuchać wojny.
- Jakbyś zapomniała, Miono, to my już jedną mamy.
- Tak i dlatego tym bardziej się boję. Co będzie, jeśli oprócz wojny z Mrocznym Panem, wybuchnie jeszcze wojna wśród zwykłych czarodziei? Knot miał spore poparcie, jego poplecznicy mogą się nie zgodzić z jego aresztowaniem.
- Będą musieli – prychnęła Ginny. – Mrocznego Znaku raczej trudno nie zauważyć.
- Mnie bardziej dziwi, skąd Knot w ogóle miał na to odwagę. Bardziej zblazowanego i tchórzliwego czarodzieja ze świecą szukać.
- A mi, prawdę mówiąc, chce się śmiać. Ciemny Lord musi być naprawdę zdesperowany, skoro bierze do siebie takich nieudaczników, jak Knot – i z tymi słowy, obie wybuchnęły śmiechem. Nawet nie zauważyły, że mijają siedzących na balustradzie Rona i jego kolegów.
- Co wam tak śmieszno? – spytał Seamus.
Obie przystanęły i spojrzały na nich, ciągle się uśmiechając.
- Ach, nic takiego – odparła Ginny. – A wy co tu robicie, tak blisko lochów? Polujecie na kogoś?
Ron, Dean i Seamus wymienili porozumiewawcze spojrzenia i tylko Neville miał raczej niewyraźną minę, jakby w ogóle nie miał ochoty tu być.
- A co jeśli tak? – spytał odważnie Ron.
- Nic, tylko nie przylatujcie z płaczem, jak coś wam się stanie – odparła lekko jego siostra.
- Jeśli już komuś stanie się krzywda, to pewnie jakiemuś oślizłemu wężowi, a nie nam – stwierdził Ron, niezwykle pewny siebie. – Już dawno należało zlikwidować Slytherin. Z tego Domu nigdy nic dobrego nie wyszło.
- Czy ja wiem, znalazłoby się kilka pozytywów – powiedziała Ginny, robiąc zamyśloną minę, podczas gdy Hermiona starała się ukryć śmiech na widok czerwonej z gniewu twarzy Rona. Jak na kogoś, kto lubił żartować, miał on naprawdę mierne poczucie humoru. – Trzeba przyznać, że niektórzy ze Ślizgonów są naprawdę przystojni i mają gust. Taki chociażby Malfoy. Pominąwszy jego… hmm, ciężki charakter, to naprawdę jest na czym oko zawiesić. Nie dość, że ładny, to jeszcze ma świetny gust i nienaganne maniery. Nie sądzisz, Hermiono?
Hermiona tłumiąc rozbawienie, przytaknęła.
- Masz rację, Gin. Nie siorba przy posiłku, nie mówi z pełnymi ustami, umie sam sobie zawiązać krawat i dobrać skarpetki do koszuli. I co najważniejsze, ma zawsze czyste ręce. Nie cierpię facetów z brudnymi rękoma, obrzydzenie mnie bierze. – Z trudem nie parsknęła, widząc, jak cała czwórka gryffonów dokonała szybkiej inspekcji swoich dłoni. Sądząc po ich minach, nie wyszła ona za dobrze. – Przyznam się szczerze, gdyby nie to, że nie przepadam za blondynami, to zakręciłabym się przy nim.
- Hermiono!!! – krzyknął oburzony Ron. – Jak możesz tak w ogóle mówić?! Przecież to Ślizgon i pewnie już od dawna Śmierciożerca!
- To, że jest Ślizgonem bynajmniej mi nie przeszkadza – odpowiedziała spokojnie Hermiona. Doskonale wiedziała, że naciska Ronowi na odcisk i maltretuje jego poczucie męskości, ale jak do tej pory niezbyt wiele inicjatywy wykazywał, aby polepszyć stosunki między nimi. Nawet jej nie przeprosił, więc jeśli myślał, że ona będzie czekała na niego przez wieczność, to się grubo mylił. Owszem, zależało jej na nim, ale nie miała zamiaru dać mu sobą pomiatać. Najwyższa pora, aby Ron wbił sobie do głowy, iż ona jest panią własnego losu i ma prawo do własnego zdania. – Z tym drugim mógł by być co prawda pewien problem, ale podobno prawdziwa miłość jest w stanie wyleczyć wszystko.
- Trochę czasu by to wymagało, ale myślę, że by ci się udało – zawtórowała jej Ginny. – Znam cię, jesteś potwornie uparta.
- To skoro tak mówisz, to może powinnam spróbować? – spytała niewinnie Hermiona.
- ZABRANIAM CI!!! – wrzasnął Ron, podrywając się z balustrady. – Nie pozwalam ci się kręcić wokół żadnego paskudnego Ślizgona! Jesteś Gryffonką! Gdzie twój honor?! Jak w ogóle możesz mówić podobne rzeczy?!
Hermiona zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
- A kim ty jesteś, aby mi mówić, co mogę, a czego nie? – zripostowała, a widząc, że jego koledzy chcąc mu ruszyć z pomocą, spiorunowała ich takim wzrokiem, że od razu skapitulowali, kuląc się w sobie. Może i była kujonem, ale to nie znaczyło wcale, iż pozwoli sobie wejść na głowę. – Nie powinno cię obchodzić, co robię, bo to nie twoja sprawa.
- Moja, gdy jedna z nas zamierza się puścić z…
Ostry policzek uciszył go momentalnie. Z niedowierzaniem dotknął piekącej skóry, aby w następnej chwili ujrzeć łzy spływające po policzkach Hermiony.
- Jak śmiesz, ty zadufany w sobie, egocentryczny… Ach, szkoda na ciebie słów! Tak marudzisz na Malfoya, ale w rzeczywistości wcale nie jesteś od niego lepszy! Co z tego, że nosisz inną naszywkę na szacie, skoro twój mały móżdżek jest równie ograniczony i paskudny, jak jego! Zapamiętaj sobie raz na zawsze, nie masz najmniejszego prawa mnie krytykować i jeśli jeszcze raz usłyszę coś podobnego z twoich ust, lub od twoich kolegów, to Merlin mi świadkiem, wypróbuję na tobie wszystko, czego się do tej pory nauczyłam. A mogę cię zapewnić, że nie jest tego mało. – Odwróciła się na pięcie i ruszyła dalej przed siebie. Nagle się jednak zatrzymała i zerknęła przez ramię. – A do twojej wiadomości, jakbyś nie dosłyszał, to nie lubię blondynów!!!
I z tymi słowy odeszła korytarzem, ignorując totalnie zszokowane spojrzenia mijanych uczniów.
Ron i reszta długi czas spoglądali za nią oniemiali.
- Ale żeś oberwał, brachu – wykrztusił wreszcie Dean. – Kto by pomyślał, że Hermiona ma w sobie tyle odwagi, aby ci przyłożyć.
- To tylko świadczy o tym, jak mało ją znacie – mruknęła Ginny, po czym zdegustowana przyjrzała się ogniście czerwonemu policzkowi brata. – A ty jesteś prawdziwym idiotą, Ron. Aż mi za ciebie wstyd! Jak coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy?! Nie wiem, co chciałeś tym osiągnąć, ale raczej nie polepszyłeś tym waszych relacji.
Ron jęknął i ciągle trzymając się za policzek, opadł z powrotem na balustradę.
- Nie wiem już co mam robić – szepnął. – Wszystko, co robię, zamiast pomóc, jeszcze bardziej niszczy. Nie rozumiem tego…
- Niewiele brakuje, abyś całkiem ją stracił. I wcale by mnie to nie zdziwiło. Sama nie chciałabym mieć za chłopaka kogoś tak ograniczonego, jak ty – rzekła Ginny, po czym pognała za Hermioną.
Koledzy Rona spojrzeli na nią zaskoczeni, po czym przenieśli swój wzrok na ciągle zszokowanego Rona, który wyglądał tak, jakby zaraz miał się przewrócić. Jego policzek zdobił wściekle czerwony odcisk dłoni, widoczny doskonale nawet zza przykrywających go palców chłopaka.
- Teraz wiem, czemu wolę własną płeć – mruknął Seamus, podczas gdy Dean ochoczo mu przytakiwał. – Przynajmniej nie muszę stawiać czoła humorom.
Aż zadrżał, na samą myśl o czymś takim. Raz spróbował z dziewczyną i miał dość po całą wieczność. To jej nie pasowało, tamto nie odpowiadało, a to w ogóle było do niczego. Bardziej się namęczył, próbując jej dogodzić, niż podczas zaciętego meczu quidditcha. I nigdy nie było dobrze, zawsze bowiem znalazła jakieś „ale”. W końcu powiedział dość. Po prostu się do tego nie nadawał. Jeżeli związek z dziewczyną miał być prawdziwą drogą przez mękę, to on pasował na wstępie. Znacznie bardziej odpowiadało mu towarzystwo Deana. Z nim przynajmniej rozumieli się bez słów.
Nagle w korytarzu rozbrzmiał czyjś głośny i wyraźnie drwiący śmiech. Odwróciwszy się, ujrzeli grupkę rozbawionych Ślizgonów. Nieprzyjemną twarz Pansy Parkinson poznali od razu, tak samo jak stojących z nią Crabbe’a, Golyle’a i Notta, jak również paru innych. Ostatnimi czasu często widywano ich razem, a zazwyczaj tam, gdzie się pojawiali, od razu szykowały się kłopoty.
- Czego tu, gadziny? – warknął Dean. – Za mało wam miejsca w lochach?
Ślizgoni chwycili po swoje różdżki, ale Pansy powstrzymała ich gestem. Zamiast tego, uśmiechnęła się wrednie.
- Czyżbyś stracił dziewczynę, Weasley? – spytała drwiąco. – Kto by pomyślał, że taka szlama ma aż tyle gustu i odwagi, aby cię rzucić?
Ron momentalnie poczerwieniał na twarzy i to tak, że nawet ślad po uderzeniu przestał być widoczny.
- Zamknij się, Parkinson! – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco.
- Uuu, czyżbym cię uraziła, Weasley? Jak mi przykro. – I z tymi słowy ona i jej koledzy wybuchnęli śmiechem. – Musisz być naprawdę żałosny skoro nawet brudna szlama cię nie chce.
- Spójrz lepiej na siebie, gadzino – warknął Ron, po czym prychnął. – Obnosisz się ze swoją czystą krwią, ale prawda jest taka, że nawet Malfoy się ciebie brzydzi.
To było uderzenie w jej czuły punkt i od razu dało się to zauważyć. Pansy od razu przestała się śmiać i jeśli do tej pory powstrzymywała się przed otwartym atakiem, tak teraz błyskawicznie wyciągnęła różdżkę, kierując ją na Weasley’a. Tylko jedno, małe zaklęcie i pozbędzie się tego śmiecia. Mroczny Pan na pewno się ucieszy, może nawet ją nagrodzi. A Draco… Tak, co bardziej zadowoli Draco, jeśli nie pozbycie się jego największego wroga?!
- Panno Parkinson! – nieoczekiwanie przerwał im profesor Lupin, wychodzący właśnie zza zakrętu korytarza. Jego zazwyczaj spokojna i łagodna twarz, teraz nosiła wyraźne ślady zmęczenia i niepokoju. Jednakże gdy tylko jego wzrok padł na wyciągniętą różdżkę, od razu pojawił się na niej grymas dezaprobaty. – Mam nadzieję, że nie zamierzała pani wszcząć bójki na korytarzu.
- Nie, profesorze – odparła Pansy, choć Remus wyraźnie dostrzegł z jaką niechęcią opuszcza różdżkę. Pansy Parkinson zawsze była jednym z tych uczniów, do których nie potrafił wykrzesać w sobie cieplejszych uczuć. I nie chodziło tu wcale o to, że należała do Slytherinu. Bardziej chodziło o jej charakter. Pansy była osobą, której po prostu nie dało się lubić. Opryskliwa, wredna, całkowicie pozbawiona szacunku wobec innych, traktując ich w najlepszym przypadku jak powietrze, a w najgorszym jak śmiecie. A swojego obrzydzenia osobami, które uważała za niższe w hierarchii bynajmniej nie kryła, nawet jeśli należały one do jej własnego Domu. Remus nie raz słyszał, w jaki sposób traktowała niektórych swoich kolegów, zwłaszcza tych z młodszych roczników, co bynajmniej nie przysparzało jej przyjaciół. Ostatnimi czasy nawet Malfoy miał już jej dość, mimo iż ona uparcie zabiegała o jego względy i traktowała tak, jakby już byli przynajmniej po zaręczynach. Prawda była jednak taka, że Draco unikał jej jak ognia, przez co Pansy widywano jedynie w towarzystwie Ślizgonów nie kryjących swojej sympatii wobec Mrocznego Lorda.
Remus westchnął w duszy. Nie miał złudzeń, iż ślepe oddanie Pansy doprowadzi ją kiedyś do śmierci, czy to z rąk jakiegoś aurora, czy też jej własnego pana.
- To dobrze – rzekł jednak na głos. – W tych mrocznych czasach nie powinno być miejsca na coś tak przyziemnego i dziecinnego jak międzydomowa niechęć.
- Tu nie chodzi tylko o niechęć! – zaprotestował ostro Ron. – Kto jak kto, ale pan, profesorze, powinien doskonale wiedzieć, że Ślizgoni nie przynoszą niczego dobrego.
Remus westchnął ciężko, tym razem już nie tylko w myślach. Kiedy świat się aż tak zmienił, że nawet dzieci zostały skażone nienawiścią? Błędy minionych wieków i kłamstwa, które narosły wraz z nimi, przysłaniały prawdziwe przesłanie Hogwartu, międzyczarodziejską współpracę i sprawiały, iż stworzenie jedności między Domami, zdawało się być całkowicie nieosiągalne.
- Slytherin nie ma monopolu na zło – odparł spokojnie, nie zwracając uwagi na zaskoczone miny co niektórych uczniów i pogardliwe innych. – Jesteście jeszcze zbyt młodzi, aby wiedzieć, czym tak naprawdę jest zło. Dla was świat nadal jest czarno-biały. Ja jednak widziałem już w życiu nie jedno, więc pozwólcie, że coś wam powiem. Nie raz otrzymywałem pomoc od czarodziejów, których otoczenie uważało za złych i mrocznych, podczas gdy ci, teoretycznie dobrzy i wspaniali, dopuszczali się potworniejszych czynów, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić. Dlatego też, pierwszą rzeczą, jakiej musicie się nauczyć, to ta, że między czernią i bielą, jest jeszcze cała gama szarości, a wszystko zależy od punktu widzenia. – Powiódł wzrokiem po otaczających go uczniach. Te wszystkie twarze były jeszcze tak przeraźliwie młode. Ich ciała i dusze nie nosiły jeszcze blizn, których nawet czas nie był w stanie uleczyć, ale zamiast cieszyć się swoim dzieciństwem i beztroską, uporczywie chcieli wejść w dorosłość i wszelkie jej okrucieństwa. Harry miał rację, świat tutejszych czarodziejów był zbyt mocno wypaczony, aby mógł żyć w spokoju. – Potraktujcie to jako lekcję waszego profesora, ale również jako radę kogoś, komu leży na sercu wasze dobro.
I z tymi słowy, zaczął się oddalać. Był jeszcze jednak na tyle blisko, aby usłyszeć kąśliwe słowa Pansy, bo jakże by kogo innego.
- A komu zależy na sercu wilkołaka?
Przystanął i nie odwracając się, rzekł.
- Jeśli tak bardzo chcesz służyć swojemu Panu, to radzę ci uważać co mówisz o wilkołakach. Mroczny Lord bardzo sobie ceni ich współpracę.
Potem nie zwlekał już dłużej, ani też nie słuchał ewentualnych ripost, tylko odszedł, pogrążony w niezbyt przyjemnych myślach, pozostawiając uczniów ich własnym rozmyślaniom.

--o0o--

Drzwi sali szpitalnej otworzyły się z głośnym trzaskiem, jakby uciekając przed wyraźnie rozeźloną Hermioną. Na szczęście Madame Pomfrey nie było w jej gabinecie, gdyż pewnie już by z niego wyskoczyła, krzycząc z oburzeniem na takie hałasy. Jednakże rezydenci szpitala jak najbardziej spojrzeli na nowoprzybyłą z wyraźnym zaskoczeniem. Nawet profesor Snape uniósł wzrok znad czytanej książki i zerknął na młodą Gryfonkę, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział ją w podobnym nastroju.
Hermiona zaś, nie zwracając uwagi na nic ani na nikogo, szybkim krokiem przeszła przez salę, by następnie opaść na stojące między łóżkami Harry’ego i Snape’a krzesło i ostentacyjnie założyć ręce na piersi. Wyraz jej twarzy raczej nie zachęcał do konwersacji.
- Aż się boję zapytać – odezwał się cicho Harry. Madame Pomfrey tego ranka zawyrokowała, że słabsze oparzenia już się prawie wyleczyły i jedynie ręka ciągle wymaga świeżych okładów z maści. Jednakże obrażenia te nie były już poważne, przez co czarownica zawyrokowała, iż będzie mógł wyjść przed kolacją. Podobna sprawa się miała z profesorem Snapem, choć ten nie omieszkał zrobić awantury, że chce się ze szpitala wydostać natychmiast, a nie czekać ponad pół dnia. Z Poppy się jednak nie dyskutowało i nawet jego mordercze spojrzenia nie robiły na niej większego wrażenia.
Tuż za Hermioną, do szpitala wpadła Ginny. Także nie wyglądała na zadowoloną, ale sądząc po minie i tak bardziej przystępną, niż jej przyjaciółka.
- Może ty nam powiesz, co się stało.
- Och, nic wielkiego – odparła Ginny, siadając na krawędzi łóżka profesora Snape’a, jakby zupełnie nie zauważyła morderczego spojrzenia, rzucanego jej przez czarodzieja. – Tylko mój brat jak zwykle okazał się idiotą i znowu powiedział coś, czego nie powinien powiedzieć.
- Niech zgadnę. Znowu rzucał aluzje w stylu „ja i Hermiona”…
- Mniej więcej.
Harry westchnął przeciągle.
- Co muszę zrobić, aby wreszcie dał mi spokój?
- Czego byś nie zrobił, to i tak nie poskutkuje – zauważyła Ginny. – Mój brat ma wyjątkowo twardą i nieprzepuszczalną głowę.
- Dość lekko powiedziane – prychnął pod nosem Snape.
- Czasami mam wrażenie, że to aż niemożliwe, aby ktokolwiek mógł być takim ignorantem. Nie ma najmniejszego sensu siadać z nim do rozmowy, jeśli nie ma się w zanadrzu dużego młotka, którym można byłoby wtłuc mu swoje argumenty do głowy.
- Młotek to za mało! – zakrzyknęła Hermiona. – Teraz to najchętniej powaliłabym jego głową w ścianę. Może by się w końcu zdecydował, czy zamierza mnie ignorować, czy też być zazdrosny, bo ja już mam serdecznie dość jego fochów! Rany, ale mnie wkurzył! Jeszcze nikt nigdy… Aaargh!!! Jak on w ogóle śmiał coś takiego powiedzieć??! Ja mu jeszcze pokażę! Popamięta mnie tak, że do końca życia będzie drżał na wzmiankę o moim imieniu!!!
Harry i Sakio popatrzeli po sobie, nie wiedząc co powiedzieć i prawdę mówiąc, nie do końca rozumiejąc o co tak właściwie chodzi, podczas gdy Toushi zupełnie się niczym nie przejmował, gmerając z zadowoleniem w swoim nieodzownym plecaku i szukając tylko sami bogowie wiedzą czego.
Za to Aiko podeszła do Hermiony i położyła jej dłoń na ramieniu, uśmiechają się łagodnie. Aż za dobrze wiedziała, co się stało i choć nie słyszała żadnych szczegółów, to jednak nie musiała ich znać. Problemy wszystkich nastolatków, niezależnie od kraju i społeczeństwa, zawsze były podobne.
- Moja droga, jeśli chcesz się zemścić na chłopaku, to musisz to zrobić tak, aby się kompletnie nie zorientował, co go uderzyło – rzekła, przykuwając tym samym uwagę obu dziewcząt.
- To znaczy jak, proszę pani? – spytała Ginny.
- Chłopcy w tym wieku są wyjątkowymi głupcami. Z wiekiem niekiedy im to przechodzi, a niekiedy nie, ale jeśli chcesz, aby ten dostał nauczkę, to musisz to zrobić po kobiecemu. „Męskie” metody na niego nie podziałają, bo jest do nich przyzwyczajony.
- To co mam zrobić? – jęknęła Hermiona. Była wściekła na Rona, okropnie wściekła, ale również, pod przykrywką tej całej złości krył się żal, iż w ogóle on mógł względem jej osoby coś podobnego zainsynuować. Przecież powinien ją znać, aby wiedzieć lepiej… Sama się sobie dziwiła, że do tej pory w ogóle z nim wytrzymywała. Nawet Ginny wielokrotnie powtarzała, iż bardziej niedobranej pary jeszcze nie widziała. Oczywiście, jeśli można było ich nazwać parą. Bo jak ktoś tak ambitny i głodny wiedzy może być w związku z kimś równie lekkomyślnym i wręcz bezmyślnym, który poza sobą i swoimi „problemami” rzadko kiedy cokolwiek innego dostrzega. Ale mimo tej całej głupoty, niewrażliwości i całkowitego nieokrzesania Rona, Hermiona nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego, w którymś bowiem momencie, zaczęła go akceptować takim, jakim jest. Stał się częścią jej świata, przez co ostatnie dni bez jego ciągłego marudzenia, czy też jęczenia o notatki czy pracę domową były dla niej prawdziwą udręką. Brakowało jej go.
- Pokazać mu, że nie może bez ciebie żyć i uświadomić, co straci, jeśli nie zmądrzeje – odparła przekornie Aiko.
- Z tym zmądrzeniem może być raczej kiepsko – skwitował Snape, nie podnosząc nawet głowy i udając, że nadal czyta. Ginny jednak parsknęła śmiechem, doskonale zdając sobie sprawę, iż profesor ma rację. Może i Ron był jej bratem i naprawdę go kochała, ale czasami nawet własnego brata można było mieć ochotę zabić.
- Krótko mówiąc, moja droga… - kontynuowała z uśmiechem Aiko. - … uwiedź go.
Hermiona szeroko otwarła oczy ze zdumienia, po czym spuściła głowę.
- Nie wiem czy potrafię – wycedziła.
- Och, na pewno potrafisz, możesz mi wierzyć! W końcu, taka już nasza natura. – Z tymi słowy, obrzuciła krytycznym wzrokiem obie dziewczyny. – Choć w tych waszych szatach może być to rzeczywiście trudne. Kto je projektuje?! Czegoś tak bezpłciowego już dawno nie widziałam!
- Uczniowskie szaty Hogwartu nie zmieniły się od wieków – poinformowała dumnie Hermiona.
- To widać – mruknęła Aiko dezaprobująco. – Mogę się założyć, że nawet wasi dziadkowie w takich chodzili. Czy nikt wam tutaj nie mówił, że stagnacja jest najkrótszą drogą do degeneracji?
- Ale taka jest tradycja!
- Tradycję szanować trzeba, nie przeczę. Ale są pewne sprawy, które po prostu należy zmieniać. Chodźcie, spróbujemy coś na to poradzić. Z moimi pomysłami i waszą magią, jeszcze tego wieczoru zabłyśniecie!
I z tymi słowy, ujęła obie dziewczyny pod ręce i wyprowadziła z sali szpitalnej. Harry i Sakio spojrzeli po sobie, zdziwieni.
- Coś mi się widzi, że Hogwart nie będzie nawet wiedział co go uderzyło – rzekł ironicznie Sakio, na co Harry przytaknął nieznacznie. – Choć podobno najskuteczniejsze są kuracje wstrząsowe.
- Mam tylko nadzieję, że wasza matka ma wzgląd na to, iż Hogwart to stary zamek i może tego nie przeżyć – skwitował profesor Snape, mając jednak nadzieję, że Poppy dotrzyma słowa i wypuści go przed kolacją. Po prostu nie mógł pozwolić, aby ominęło go takie przełomowe wydarzenie. Bo, że będzie ono przełomowe, to nie miał wątpliwości.



Rozdział 37

 

Mimo, iż na zewnątrz słońce zdecydowało się obłaskawić ziemię ostatnim jesiennym ciepłem, to w komnatach Severusa nadal panował półmrok, a to za sprawą płonącego leniwie kominka, którego ogień stanowił jedyne światło.

W tych ciemnościach trudno było dostrzec dwie postacie leżące na podwójnym łóżku. Ubrane na czarno, zlewały się z otoczeniem i dało się zauważyć jedynie ich jasne, niemalże białe włosy oraz twarze.

Lucjusz spoglądał czule na wtulonego w niego i pogrążonego w głębokim śnie syna. Tulił go do siebie, nie chcąc wypuścić z ramion. Po raz pierwszy od lat pozwolił sobie na okazanie uczuć. Nie musiał i nie chciał się już ich wstydzić. To był jego syn, a on miał prawo tulić go i mówić, że go kocha i że jest z niego dumny. Cały świat mógł iść do diabła, ale Lucjusz nigdy już nie zamierzał opuścić Draco.

Nie pozwoli mu już nigdy czuć się samotnym.

Pogładził go delikatnie po włosach, delektując się ich miękkością. Cieszył się, że Draco przestał nakładać na nie te całe tony żelu i ulizywać je do tyłu. Zamiast tego, teraz mogły swobodnie opadać mu wokół twarzy, przynajmniej do czasu, kiedy będą na tyle długie, aby mógł zacząć je spinać.

To była jedna z tych tradycji Malfoyów, które Lucjusz nadal kultywował i które również Draco przypadły do gustu. Mugole mogli spoglądać z dezaprobatą na długie włosy u mężczyzn, ale on był czarodziejem i chociażby z tego powodu zamierzał się odznaczać. Nie mówiąc już o tym, iż dbanie o długie włosy było prawdziwą sztuką i wyzwaniem. Zwykłe umycie ich i rozczesanie nie wystarczało. Narcyza nie raz naigrywała się z niego, że spędza ze szczotką w ręku więcej godzin, niż nie jedna próżna kobieta, z nią samą na czele. I choć może było w tym coś z próżności, to jednak Narcyza nigdy nie mogła z nim konkurować pod względem miękkości i połysku włosów, nawet wtedy, gdy na swoje nałożyła niezliczoną masę kosmetyków. Może i były misternie ułożone, ale dla niego wyglądały po prostu sztucznie.

Tak samo sztucznie, jak jej twarz – prychnął w myślach, z obrzydzeniem przypominając sobie posmak chemikaliów w ustach po każdym pocałunku. – Przynajmniej, gdy całuję Sakio, całuję jego, a nie jakąś tam maść.

Spojrzawszy na Draco, uśmiechnął się nieznacznie. Poprzednią noc prawie całą przegadali i dla obu była to ciężka rozmowa. Mieli sobie tyle do powiedzenia, tyle do wytłumaczenia. Tyle się przez te lata wydarzyło, ostatni bowiem raz byli sobie tak bliscy, gdy Draco był jeszcze małym chłopcem. Wtedy jednak łącząca ich więź znajdowała się na zupełnie innym poziomie. Wtedy Draco był malutki i potrzebował opiekuna w osobie Lucjusza. Teraz, gdy stał na progu dorosłości, chyba bardziej od opiekuna, potrzebował ojca i przyjaciela, który poradzi mu, co dalej robić ze swoim życiem i któremu będzie jego dalszy los leżał na sercu.

Ileż to do tej pory popełnili błędów?! On, starający się nauczyć Draco, że życie jest ciężkie i niesprawiedliwe i Draco, który robił wszystko, aby zadowolić ojca, mylnie sądząc, że tego właśnie pragnie. W tym wszystkim, nawet się nie zorientowali, że tak naprawdę coraz bardziej się od siebie oddalają. Że nie powinno wcale chodzić o utrzymanie lodowatej maski Malfoyów, którą oglądał świat, a o nich samych. Na co bowiem komu rodzina, skoro po powrocie do domu, napotyka się jedynie na pustkę i martwą ciszę?

Obu ulżyło ogromnie, gdy wreszcie mogli wyznać sobie to wszystko, co stało przez te lata między nimi. Lucjuszowi chyba nigdy nie było tak lekko, gdy kiedy powiedział Draco o swoim byciu podwójnym agentem.

Spoglądał wtedy z wyczekiwaniem w jego jakże młodą twarz, oczekując reakcji. Bał się jej. Tak potwornie się bał. Czy jeszcze będzie miał syna, czy też odwróci się od niego i zabije na miejscu, tak jak by sobie tego życzyła pewnie jego matka.

- Czyli nie będziesz się gniewał, jeśli ci powiem, że nie chcę służyć Mrocznemu Panu? – zapytał w pewnym momencie rozmowy Draco. Nadzieja, wyczuwalna w jego głosie, dała się również dostrzec w jego oczach.

Lucjusz był zaskoczony tym pytaniem, nie takiej reakcji się spodziewał. Jednak chyba nie mógł sobie lepszej wyobrazić. Czym prędzej objął mocno syna.

- Nie mógłbym być z ciebie bardziej dumny – szepnął łamiącym się głosem. – Ciemny Lord nie dostanie cię w swoje łapy, obiecuję ci to tu i teraz. Nawet jakbym miał wybić połowę świata czarodziei i pójść później siedzieć do Azkabanu. On cię nie dostanie!

- Nie rób tego! – zakrzyknął Draco, rozpaczliwie do niego przylegając. – Nie opuszczaj mnie znowu.

- Nigdy, mój synu. Nigdy!

Stali wtedy, mocno objęci, ciesząc się sobą nawzajem. Pewnie, gdyby nie to, że Lucjusz zaprowadził Draco do komnat Severusa, aby mogli mieć trochę prywatności, to pewnie ktoś by ich naszedł i doznał szoku swego życia. Malfoyowie przecież publicznie nie okazywali uczuć. Ale w tamtej chwili, nawet pojawienie się samego Voldemorta nie byłoby w stanie popsuć ich nastrojów.

- A co z matką? – spytał w końcu Draco, nie puszczając jednak ojca.

- Wreszcie zrobię to, co powinienem zrobić już dawno temu – odparł spokojnie Lucjusz. – Wysłać jej papiery rozwodowe.

- Wiesz, że nie będzie zadowolona. Mroczny Pan również.

- Po ostatnim wieczorze i tak pewnie by nie byli. Nie mam co wracać do szpiegowania. Stanąwszy w obronie rodziny Sageshima, wyraźnie dałem do zrozumienia, gdzie leży moja lojalność. Powrót do Śmierciożerców oznaczałby śmierć. A ja mam zbyt wiele do stracenia, aby dać się zabić!

- Czyli szukamy nowego domu? – spytał niepewnie Draco.

- O nie! To Narcyza poszuka sobie nowego domu, zapewne u Ciemnego Lorda, jeśli nadal będzie ją chciał po utracie moich wpływów i moich pieniędzy. Nigdy nie oddam im naszego domu. Co prawda pewne rzeczy trzeba będzie w nim zmienić i na pewno wzmocnić magiczne osłony, aby nie wpuszczały niepowołanych, jednakże Rezydencja Malfoyów nadal znajdować się będzie tam, gdzie do tej pory – odpowiedział stanowczo Lucjusz, ale po chwili dodał. – Choć przez jakiś czas, pomieszkamy w Hogwarcie, aby zbędnie nie ryzykować.

- Wujek Severus się ucieszy – zauważył z uśmiechem Draco.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo – zaśmiał się Lucjusz. Musnąwszy ustami czoło Draco, przytulił go jeszcze mocniej. – Nie masz pojęcia, jak ja się cieszę, że Narcyzie jednak nie udało się zrobić z ciebie Śmierciożercy. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym cię stracił.

Słysząc to, Draco westchnął.

- Byłem na najlepszej drodze do tego – wyznał cicho. – Jednak kilka osób otworzyło mi oczy…

Opowiedział ojcu o swoich rozmowach, najpierw z Kojiro, później z Severusem, aż wreszcie z Harrym i Salazarem. Starszy Malfoy w duszy cieszył się, że Draco i Harry zaczęli kroczyć mniej wrogą ścieżką. Może dzięki temu, jego synowi będzie łatwiej zaakceptować w przyszłości fakt, iż Lucjusz jest związany z Sakio. Na razie nie chciał i nie zamierzał mu tego mówić. Wystarczyło mu własnych emocjonalnych przeżyć, kolejne były zbędne.

Wcale się więc nie zdziwił, gdy prawie nad ranem, kiedy co niektórzy w zamku już się budzili, Draco po prostu zasnął, wtulony w niego, jedną ręką obejmując go w pasie, jakby obawiając się, że może zniknąć. Lucjusz zaś, mimo iż też był potwornie zmęczony, resztę nocy spędził na krótkich drzemkach, co jakiś czas upewniając się, że ciągle ma przy sobie swojego syna. Kiedy późnym rankiem obudził się z tego czuwającego snu, czuł się jednak bardziej wypoczęty niż po przespanej całej nocy.

Nagły rozbłysk światła odwrócił jego uwagę od syna. Nie podnosząc zbytnio głowy z poduszki, spojrzał w stronę nóg łóżka, gdzie na ramie siedział Fawkes, otoczony jeszcze resztkami płomieni, dzięki którym podróżował.

Lucjusz uśmiechnął się łagodnie.

- Witaj, Fawkes. Masz dla mnie jakieś wieści?

Cudowny ptak przekręcił lekko na bok głowę, jakby z zainteresowaniem, po czym zaświergotał znacząco. Lucjusz nie musiał rozumieć jego mowy, aby wiedzieć, o co mu chodzi.

- Zaraz tam przyjdę.

To Fawkes’owi wystarczyło i w następnej chwili zniknął z sypialni.

Lucjusz tymczasem spojrzał na ciągle śpiącego syna. Z jednej strony nie chciał go budzić, ale z drugiej jednak wolał go uprzedzić, że wychodzi, wiedząc, że Draco pewnie nie chciałby się obudzić samemu.

- Draco… - odezwał się łagodnie. – Draco, obudź się.

- Mhmmm… jeszcze chwilkę… - wymamrotał nieprzytomnie Draco, mocniej wtulając się w ojca. Lucjusz mimowolnie się uśmiechnął. Malfoy czy nie, wszystkie dzieci były takie same – niezwykle trudno przychodziło je obudzić.

- Przykro mi, Draco, ale musisz się obudzić – rzekł, tym razem bardziej stanowczo, jednocześnie delikatnie potrząsając chłopakiem. – No już, wstawaj.

- Dlaczego…? Przecież jest jeszcze wcześnie – żalił się Draco, mimo to otwierając oczy i siadając na łóżku. W tej chwili kompletnie nie przypominał wiecznie eleganckiego Malfoya. Zeszłodniowe ubranie miał pomięte, zaś zazwyczaj dokładnie ułożone włosy, teraz sterczały w różnych kierunkach. I do tego jeszcze ten niewyraźny, zaspany wyraz twarzy.

- Bynajmniej nie jest wcześnie – odparł Lucjusz, samemu zsuwając się z łóżka. – Zbliża się już pewnie pora obiadu, jeśli już nie jest po.

- To i tak za wcześnie – mruknął niezadowolony Draco. Spojrzał na ojca. Ten jednym machnięciem różdżki odświeżył swoje ubranie i wyczarowanym grzebieniem, rozczesywał włosy. Nie mógł się pokazać wśród ludzi zaniedbany, nawet jeśli ludzie ci wcześniej nie raz widzieli go obdartego i zakrwawionego. – Czemu w ogóle mnie obudziłeś? Tak dobrze mi się spało.

- Muszę iść do profesora Dumbledore’a – odpowiedział szczerze Lucjusz. – Pewnie wrócił już z Ministerstwa i ma ważne wiadomości.

- Czemu nadal się tym przejmujesz? – spytał cicho Draco, spuszczając wzrok. Nawet nie zauważył, że machinalnie gładzi materiał narzuty łóżka. – Czemu po prostu nie wyjedziemy stąd i nie zapomnimy o wszystkim? Mroczny Pan…

- Przed nim nie ma ucieczki – przerwał mu ojciec. Przysiadł obok syna. Powoli podwinął rękaw koszuli, odsłaniając paskudny tatuaż. Skóra wokół niego była zaczerwieniona i Draco zaczął przypuszczać, iż musi mu mocno dokuczać. Lucjusz powiódł palcem wokół tatuażu, krzywiąc się z obrzydzeniem. – Kto raz oddał się na służbę Mrocznemu Panu, nie może od niej uciec. Końcem jej może być jedynie śmierć, dlatego też ucieczka nic by nie dała.

- Ale przecież coś musi być…

- Niestety, nasza magia jest bezsilna – mruknął zrezygnowany Lucjusz, nie mogąc znieść rozpaczy na twarzy syna. – Nieznane jest żadne zaklęcie, czy też eliksir, które by mogły zerwać tą więź. Severus próbował, możesz mi wierzyć.

Draco przysunął się do niego bliżej. Wiedział, że Severus po tym, jak został odkryty, robił wszystko, aby usunąć przeklęte znamię. Bez wytchnienia przeglądał stare księgi z zaklęciami i eliksirami, ale magia, pomimo całej swojej potęgi, nie była w stanie zdziałać niczego, a każda próba przynosiła jedynie kolejne uderzenia bólu. Znak zdawał się być wypalony nie tylko w ciele, ale również w duszy, bo nawet gdy usunęło się ciało, to powracał wraz z odradzającą się świeżą tkanką.

- Ale czemu ty i wujek Sev nadal chcecie ryzykować? Czy nie moglibyśmy po prostu zamknąć się w domu, otoczyć osłonami i po prostu zapomnieć o całym świecie. Przecież nie jesteście mu nic winni…

- Och, Draco, w pewien sposób masz rację – przyznał smutno Lucjusz. – Nie jesteśmy nic dłużni temu światu. Jednak powiem ci coś, co kiedyś powiedział mi Lupin

- Profesor Lupin? – zdziwił się Draco. Nie wiedział, że jego ojciec zna go na tyle dobrze, aby z nim rozmawiać. Choć po ostatnich wydarzeniach i świadomości, iż jego ojciec współpracował z Dumbledorem, to nie powinien się aż tak dziwić.

- Tak, profesor Lupin. Wiesz, że jest wilkołakiem? – spytał, a widząc przytakujące kiwnięcie syna, kontynuował. – Świat na każdym kroku daje mu odczuć, iż uważa go za czarodzieja trzeciej kategorii, niemalże zwierzę. Ministerstwo niemal codziennie ogranicza jego prawa i swobody i nie kryje się z tym, iż najchętniej pozabijałby wszystkie wilkołaki. A tymczasem on całe swe życie poświęcił ochronie ludzi, którzy tak go poniżają i gnębią. Zapytałem go kiedyś, czemu to robi, czemu po prostu nie powie im, co o nich myśli i nie zostawi ich własnemu losowi. Wiesz co mi odpowiedział? – Draco pokręcił przecząco głową. – Że nawet jedno życie, uratowane dzięki jego staraniom, jest warte tych wszystkich upokorzeń. Nie robi tego dla nich, nie dla czarodziejów, którzy się nad nim wywyższają, ale dla siebie samego, żeby mieć świadomość, że mimo swojego wilkołaczego przekleństwa, jest w stanie zrobić więcej dobrego, niż nie jeden człowiek, mając nadzieję, że kiedyś ludzie będą go pamiętać, nie ze względu na jego lykantropię, ale za to, jaki był. I ja po części też tego chcę. Chcę, aby w przyszłości inne pokolenia Malfoyów pamiętały mnie nie ze względu na to, że byłem Śmierciożercą, ale przez to, że byłem potężnym czarodziejem, który wiedział, co należy zrobić i po której stronie stanąć. – Roześmiał się nieznacznie, ale był to raczej pusty śmiech. – Czyż to nie egoistyczne?

- Mnie nie musisz niczego udowadniać, ojcze – zapewnił go Draco, tak szczerze, jak chyba nigdy dotąd. – Niech sobie ludzie gadają, ludzie zawsze będą gadać. Mnie wystarczy, że ja wiem, że jest inaczej.

Lucjusz objął go.

- Ty jesteś najważniejszy. Reszta świata nigdy nie będzie tak ważna – I z tymi słowy, pocałował chłopaka w jego jasne włosy.

- Czyli zostajemy?

- Tak, zostajemy.

Lucjusz wstał z łóżka, a Draco także zsunąwszy się z niego, podszedł do stojącego w kącie lustra. Nawet się zbytnio nie zdziwił, gdy pozostało ono milczące i nie skomentowało jego zaniedbanego, ponocnego wyglądu. Znając wujka Severusa doskonale wiedział, iż nie wytrzymałby on przemądrzałego gadania swego odbicia. On sam nie raz miał ochotę przeklnąć lustro w sypialni Slytherinu, którego ego po prostu było nie do zniesienia, nawet dla niego, który, bądź co bądź, miał w sobie nieco z narcystycznej natury i wcale się z tym nie krył.

- W tej chwili dałbym wszystko za żel – jęknął, widząc stan swoich włosów, z których każdy sterczał w inną stronę.

- Bez niego wyglądasz znacznie lepiej – zauważył Lucjusz, a widząc powątpiewającą minę syna, zbliżył się do niego, cały czas uśmiechając się krzywo. Odpowiednie zaklęcia i już po chwili w lustrze odbijała się para czarodziejów o idealnych fryzurach i w wyprasowanych na kant szatach.

- Malfoy zawsze musi się nienagannie prezentować – Draco przytoczył jedną z zasad bycia Malfoyem.

- Malfoyowie też powinni zawsze być chłodni, zdystansowani, nie okazywać uczuć i co najważniejsze, zawsze służyć czarnej magii – dopowiedział Lucjusz.

- Niektóre zasady należy zmienić.

- Właśnie – zgodził się Lucjusz, kładąc dłonie na ramionach syna. – A zacznijmy od tej… Od dzisiaj Malfoyowie nie są niczyimi sługami i przed nikim nie klękają.

- Najwyższa pora, aby tak wreszcie było.

- I będzie. – Nagle jednak jego oblicze spoważniało. – Proszę cię, Draco, nie ryzykuj. Bądź ostrożny. Teraz nie możesz być pewien nikogo ani niczego, a już tym bardziej nie swoich kolegów ze Slytherinu. Mroczny Pan ma swoich sprzymierzeńców wszędzie, nawet w chcącym uchodzić za lśniąco czysty Gryffindorze. Mogę się założyć, że zarówno Lord, jak i twoja matka, a może właśnie w szczególności ona, posuną się do wszystkiego, aby ciebie uprowadzić. Nie zdziwiłbym się, gdyby Narcyza była przekonana o twoim oddaniu “sprawie”.

Draco zadrżał z obrzydzenia i Lucjusz momentalnie to wyczuł. Kiedyś termin ten brzmiał tak dumnie i chwalebnie, teraz robiło mu się od niego niedobrze. To co opowiedział mu wujek Severus i ojciec wystarczyło, aby już nigdy nawet nie pomyślał o takim rodzaju chwały. Bo jeśli ktoś przez chwałę rozumiał bezsensowne mordowanie, to co dopiero uznałby za okrucieństwo?

- Mogę być pewien, że Pansy będzie próbować. Zwłaszcza, że już z nią zadarłem – wyznał niechętnie, kuląc się nieznacznie pod dezaprobującym spojrzeniem ojca.

- Nie zrób niczego głupiego, Draco! Nie jesteś jakimś tam pierwszym lepszym gryffonem! – Tak długo wpatrywał się w Draco, aż ten przytaknął nieznacznie głową. Zadowolony, Lucjusz przygarnął go ramieniem. – Nie chciałbym cię stracić.

- Jak powiedziałeś, nie jestem głupim gryffonem, nie tak łatwo mnie zabić – skwitował z krzywym uśmieszkiem Draco, choć dla Lucjusza było jasne, że jego syn się boi. Nie powiedział tego jednak wprost. Obaj woleli nie nazywać pewnych rzeczy po imieniu.

- Kończmy z tą czułą atmosferą, bo się popłaczę – jęknął Draco, robiąc umęczoną minę. – Łzy nie są dobre dla cery.

Lucjusz nie miał innego wyjścia, jak roześmiać się.

Kiedy w końcu wyszli na korytarz, opuszczając bezpieczne mury komnat Severusa, ich twarze jednak ponownie przybrały wyraz chłodnej obojętności. Nikt w Hogwarcie nie musiał wiedzieć, iż pod tą zasłoną nieprzystępności i wyćwiczonej pogardy, kryje się całkiem inna rzeczywistość, którą jeszcze przez jakiś czas należało ukrywać. Co prawda z dnia na dzień nie było się w stanie wyzbyć starych nawyków i Lucjusz raczej wątpił, aby Draco zapałał nagłą miłością do mugoli, ale nikt mu przecież nie kazał od razu ich kochać. Najważniejsze, aby nie miał wobec nich morderczych instynktów i nie służył jakiemuś maniakowi, lub co gorsza, sam się nim nie stał.

- Będziesz na kolacji? – spytał Draco, zamierzając skręcić w korytarz wiodący do Domu Slytherinu.

- Raczej tak – odparł Lucjusz spokojnie. – Na razie Hogwart będzie moim domem. Przynajmniej dopóki nie wywalę twojej matki z rezydencji i nie wznowię osłon. Teraz nie dowierzałbym w ich skuteczność.

Draco skinął nieznacznie głową. Po raz pierwszy w historii Malfoyów, ich własny dom nie był dla nich bezpieczny.

- To do zobaczenia.

- Uważaj na siebie. – Może to i było proste i kompletnie nieklimatyczne pożegnanie, ale Draco wystarczyło, że w oczach ojca widział czułość, której w głosie nie mógł okazać.

Z tymi słowy, rozeszli się, Draco do swojego Domu, a Lucjusz w stronę gabinetu dyrektora.

Przestępując jego próg, od razu wyczuł, iż panująca w nim atmosfera jest co najmniej poważna, choć lepszym określeniem byłoby pewnie przygnębiająca. Nawet zazwyczaj pogodny Fawkes siedział na swojej żerdzi, skulony i jakby przygasły.

- Wnioskuję, że wiadomości nie są zbyt optymistyczne – zauważył cynicznie, siadając w jednym z rozstawionych wokół biurka dyrektora foteli. – Czy dotarliśmy już do fazy tragedii, czy też nadal mamy jeszcze kryzys?

Albus mimowolnie uśmiechnął się. Widać było, że Lucjusz jest przyzwyczajony do polityki i mało co było w stanie zrobić na nim wrażenie. Dyrektor Hogwartu nie raz dochodził do wniosku, że młodszy czarodziej utraciłby swoje chłodne opanowanie jedynie wtedy, gdy zagrożone byłoby życie jego syna, Severusa, bądź też kilku innych, bardzo nielicznych osób, problemy polityczne bowiem już dawno przestały go ruszać, a przynajmniej nie okazywał tego po sobie.

- Sądzę, że tragedii jeszcze nie mamy, ale powoli wychodzimy poza granice kryzysu – odparł Dyrektor, do prawda spokojnie i z cieniem dawnego blasku w niebieskich oczach, ale jak to z Albusem bywało, nigdy się nie wiedziało, co mu po głowie chodzi. Jedyną oznaką ostatnich wydarzeń, były aż nazbyt wyraźne bruzdy zmęczenia i niepokoju, znaczące jego już i tak starą twarz.

- Rozumiem – stwierdził krótko blondyn, rozglądając się po pozostałych obecnych. Siedząca najbliżej biurka Minerwa wyglądała na szczerze zasmuconą, co tak jak w przypadku Albusa, pogłębiło zmarszczki na jej twarzy. Nawet ta ostoja szkolnego spokoju i opanowania miała bowiem swoje granice, a prawdą było, że w swoim życiu przeżyła już niejedno.

Lupin i Blask wyglądali z kolei tak, jakby nie mogli się zdecydować między niepokojem, a złością, choć sądząc po nerwowej zabawie różdżką w wykonaniu Blacka, to raczej skłaniali się ku tej drugiej opcji. Lucjusz miał okazję widzieć, mocno rozgniewanego wilkołaka i musiał przyznać, że ta perspektywa sama w sobie działała prewencyjnie. Przynajmniej u tych, co mieli okazję przeżyć podobne wydarzenie. Swoją drogą, gdyby nie to, że Lupin miał bardzo łagodne usposobienie, to Lucjusz nie raz pewnie by go poprosił o nastraszenie co oporniejszych idiotów i fakt, że on był Ślizgonem, a Lupin Gryfonem do szpiku kości, nie miał z tym najmniejszego znaczenia. Arystokrata bowiem zawsze wyznawał zasadę, że w interesach nie ma miejsca na podziały, liczy się tylko dobry zysk.

Z kolei Kaizume i Kojiro zdawali się być nie tyle zmartwieni, co zamyśleni. Z jednej strony Lucjusz zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę cała zaistniała sytuacja w żaden sposób ich nie dotyczyła. Równie dobrze mogliby się teraz spakować, wyjechać i kompletnie się tym nie przejmować. Jedynie co ich pewnie niepokoiło, to fakt, iż zdrajca pracował dla czarodzieja, który polował na Harry’ego, a przed którym nie mieliby już dokąd uciekać. Teraz bowiem, gdy wyszło na jaw, że Harry Potter żyje, Mroczny Lord nie spocząłby, póki by go nie zabił i nawet fakt, że tenże Harry bynajmniej nie był już Potterem nie miałby dla niego większego znaczenia.

Osobiście czuł się trochę nieswojo, przebywając w jednym pomieszczeniu z ojcem Sakio, zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu. Nie mógł powiedzieć, że go nie rozumiał, bo pewnie sam by się tak zachował, gdyby chodziło o Draco, ale nie zmieniało to faktu, iż będąc na drugim końcu takiego wybuchu czuł się co najmniej niepewnie. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie przeżył; rodzice Narcyzy zdawali się być wręcz zadowoleni, że się jej pozbywają i nie obchodziło ich, co się z nią stanie. Widać w normalnych rodzinach było inaczej.

Zerknął na Kaizume, który akurat w tej chwili spojrzał w jego stronę, lecz zamiast wrogiego wzorku, czy też chociażby chłodu, mężczyzna skinął lekko głową w jego stronę. Lucjusz nie był pewien, co ten gest właściwie miał oznaczać, ale jakoś tak zrobiło mu się lżej, iż jednak nie miał w ojcu Sakio wroga na całe życie.

- Co zarządził Wizengamot? – zapytał w końcu, zwracając swoją uwagę na pilniejsze sprawy.

Albus westchnął ciężko.

- Mogę powiedzieć, że było to jedno z najbardziej burzliwych spotkań w moim życiu – wyznał. – Najpierw mieliśmy wielką awanturę…

- Można się było tego spodziewać – prychnął Syriusz. – Pewnie co niektórych Knot zdążył już przekupić.

- Nie zdziwiłoby mnie to. Kilkoro podejrzanie ostro negowało wieści o jego zdradzie. Było to co najmniej dziwne, zważywszy, iż doskonale pamiętam, jak nie tak dawno krytykowali jego głupotę.

- Zaczynają się obawiać o swoje skóry. Skoro poleciał Knot, mogą polecieć i oni – zawyrokował Remus.

- I wszystkim wyszłoby to na zdrowie – mruknął Syriusz. – Za bardzo przyzwyczaili się do swoich stołków.

Remus delikatnie położył mu dłoń na kolanie, próbując go uspokoić. Sam jednak też nie pałał miłością do tej instytucji świata czarodziejów. On i Syriusz przeszli przez prawdziwe piekło, gdy po pamiętnej halloweenowej nocy, oskarżono Syriusza o zdradę Potterów i nikt nie chciał wtedy uwierzyć, że prawdziwym zdrajcą był Peter. Zwłaszcza co niektórzy członkowie Wizengamotu apelowali za jego skazaniem, posuwając się nawet do żądania dla niego Pocałunku. Razem z Dumbledorem stoczyli wtedy zacięte boje o życie Syriusza i dopiero czysty przypadek sprawił, iż szala przesunęła się na ich korzyść. Nikt bowiem nie przypuszczał, iż Peter w swej szczurzej formie ukrył się u Weasleyów, jednej z najbardziej antyvoldemorskich rodzin w całym świecie. I pewnie, gdyby nie bliźniaki i ich co najmniej podejrzane eksperymenty, nikt by o tym nie wiedział. A tak, któryś ze spektakularnych wybuchów zmusił go do porzucenia swojej bezpiecznej kryjówki i ujawnienia się. O lepszy dowód dla Wizengamotu nie mogli prosić i choć Peter uciekł, unikając kary, to jednak Syriusza udało się uratować przed skazaniem. Jednak, mimo swojego uniewinnienia, stracił on swoją pracę jako auror, i spędził kilka przerażających dni w Azkabanie, czego nie chciał już nigdy w życiu powtórzyć. Nie dziwiło więc, iż nie pałał względem Wizengamotu zbyt pozytywnymi uczuciami i pewnie byłby pierwszym, który oddałby głos za jej zlikwidowaniem, albo chociaż za zmodernizowaniem, aby już nikt nie musiał przeżywać tego co on i nie został ukarany za coś, czego nie zrobił.

- Ciekawe ilu niewinnych za sprawą Knota, dostało wyroki skazujące?

- Wszystkie jego zalecenia zostaną dokładnie sprawdzone, Syriuszu.

- Bardziej mnie ciekawi, kogo on cały ten czas krył? – zainteresowała się McGonagall.

- Raczej wątpię, aby Knot wiedział coś istotnego. Nawet Mroczny Pan nie jest aż tak głupi, aby powierzyć mu jakieś ważne tajemnice.

- To prawda. Knot jest niesamowitym plotkarzem – uśmiechnął się mimowolnie Remus.

- Sam fakt, iż do tej pory Lord trzymał go w tajemnicy i z dala od innych Śmierciożerców jest znaczący. Może i nie chciał zdradzać jego zaangażowania, ale bardziej prawdopodobne jest, iż nie chciał, aby Minister znał zbyt wiele nazwisk i szczegółów. Gdyby nie wizje pana Sageshima, pewnie nadal byśmy nie zdawali sobie sprawy z jego podwójnej gry – zawyrokował Lucjusz, wzdychając przeciągle. – Pod tym względem, nawet ja okazałem się bezużyteczny. Gdybym wcześniej wiedział…

- Nie zadręczaj się tym, mój chłopcze – przerwał mu łagodnie Dumbledore. – Nie mamy do czynienia z pierwszym lepszym głupcem, ale z bardzo przebiegłym przeciwnikiem. Voldemort nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie był tak paranoicznie nieufny.

- Dobry polityk musi być nieufny – zauważył nieoczekiwanie Kaizume. – A Voldemort jak najbardziej jest politykiem, choć bardzo brutalnym i bezkompromisowym.

- Nie można zaprzeczyć, charyzmy mu nie brakuje i gdyby tylko wybrał inną drogę, mógłby stać się prawdziwym przywódcą waszej społeczności – dodał całkiem poważnie Kojiro.

- To prawda – przyznał cicho Albus. – Smutne, ale prawdziwe. Bezsensowne zmarnowanie wielkiego talentu.

- A co Wizengamot zamierza z tym wszystkim zrobić? – zapytała bezpardonowo Minerwa. – Bo chyba nie zostawi tego ot tak.

- Bynajmniej.

- Kto zastąpi Knota?

- Na razie Madame Bones przejmie jego obowiązki.

- Czeka ją sporo pracy – zauważył Lucjusz, w myślach już układając listę tego wszystkiego, co należałoby na samym początku zrobić. – Ale przyznam się szczerze, że nie potrafię sobie wyobrazić nikogo lepszego. Amelia ma olbrzymi posłuch wśród pracowników Ministerstwa i jeśli już kogoś ludzie posłuchają, to właśnie jej. Choć nie zazdroszczę zadania. Nie będzie łatwo.

- Niestety, czeka ją bardzo niewdzięczna praca – rzekł Albus, zrezygnowany. Zaczynał się już zdecydowanie robić za stary na takie kryzysy, zwłaszcza, że wtedy wszyscy zwracali się o pomoc właśnie do niego. – Miałbym do ciebie prośbę, Lucjuszu.

Starszy Malfoy spojrzał na niego podejrzliwie.

- Mam nadzieję, że nie karzesz mi służyć kolejnemu idiocie!

- Nie, nie, mój drogi! – zaprzeczył błyskawicznie Dyrektor, mimowolnie się uśmiechając. Nawet Remus z Syriuszem zdali się być tym rozbawieni, nie co dzień bowiem widzi się Lucjusza Malfoya niemalże z cierpiętniczą miną. – Tym razem prosiłbym cię, abyś pomógł Amelii. Masz duży posłuch wśród starszych rodów, a widząc twoje poparcie, mogą się nieco uspokoić. Nie mówiąc już o tym, iż przyda jej się twoje doświadczenie. Nie znam nikogo, kto tak dobrze poruszałby się w polityce. Poprosiłbym również pana Sageshima… – tu skłonił się z szacunkiem w stronę Kaizume, który odpowiedział mu podobnym gestem. – …który również, z tego, co mi wiadomo, ma spore doświadczenie w tych kwestiach. Ale obawiam się, że nie zostałoby to dobrze odebrane, gdyby do naszej polityki wmieszał się ktoś obcy. Sytuacja już i tak jest drażliwa, nie pogarszajmy jej.

- Sam miałbym podobne odczucia, gdyby chodziło o mój kraj – przyznał Kaizume. – Teraz najlepszym doradcą jednak będzie rozwaga.

- Nie znaczy to jednak, że nie może pan zagrać roli szarej eminencji i od czasu do czasu nie doradzić – zauważył z lekkim uśmieszkiem Albus.

- Właśnie – zawtórował mu niewinnie Kojiro, lekceważąc posyłane w jego stronę spojrzenia przyjaciela. – Och, nie mów, że ci tego nie brakuje.

- Może… trochę… - odparł niechętnie po dłuższej chwili Kaizume.

- Trochę?! – zakrzyknął z niedowierzaniem Kojiro. – Kai, sam mówiłeś, że to jest jak narkotyk. Popatrz tylko, ile razy obiecywałeś sobie, że już z tym kończysz i nic z tych twoich obietnic nie wychodziło. Ty po prostu nie potrafisz żyć bez tego dreszczyku emocji.

- Powiedz to mojej żonie! – mruknął Kaizume. – Mnie to prosiła o rzucenie polityki, a sama wyjeżdża do Pałacu, gdy tylko ją potrzebują. Kto tu jest bardziej uzależniony?

- I niech mi ktoś powie, że kobiety nie lecą na władzę – skwitował sarkastycznie Lucjusz, mając w swoim przypadku raczej niemiłe z tym skojarzenia.

- Wypraszam sobie! – ofuknęła się Minerwa. – Ja nie lecę na władzę! Nie jestem jakąś tam, pierwszą lepszą…

- Minerwo, pragnąłbym ci przypomnieć, że jesteś wicedyrektorem jednej z najbardziej prestiżowych szkół magii na świecie. Jeśli to nie jest władza…

- Och, ucisz się, Syriuszu! – warknęła profesor, udając, iż nie zauważa rozlegających się w gabinecie chichotów. Nawet Albus zdawał się bawić jej kosztem.

- Co będzie z Knotem? – zapytał wreszcie Remus, skutecznie przerywając to lekkie rozluźnienie.

- Głosowałem za tym, aby jak najszybciej przesłuchać zarówno jego, jak i jego najbliższych współpracowników, ale w końcu większość zdecydowała, że trzeba zrobić to z odpowiednią procedurą, bo bądź co bądź był on Ministrem.

- Zanim do tego dojdzie, Knot może już dawno nie żyć – zawyrokował Lucjusz ponuro. – Mroczny Pan nie będzie czekał, aż go przesłuchają. Bardziej prawdopodobne, iż się go najnormalniej w świecie pozbędzie.

- Też się tego obawiam. Dlatego uprzedziłem już Amelię, aby aurorzy byli w ciągłym pogotowiu i ani na sekundę nie zostawiali go samego.

- To na niewiele się zda. Lord pewnie użyje Znaku, aby go zabić, a wtedy nawet cały oddział aurorów nic nie poradzi. – Lucjusz zadrżał mimowolnie. Nie chciał tego mówić na głos, ale sam się potwornie obawiał podobnego losu. Aż za dobrze pamiętał męki Severusa i do tej pory nie wiedział, jak jego przyjacielowi udało się je przeżyć. Był pierwszym, który tego dokonał, przez co Ciemnemu Panu tym bardziej zależało na jego śmierci.

- W Ministerstwie Knot nie jest jedynym problemem – zawyrokował Syriusz. – Połowa tam pracujących jest w ten czy inny sposób skorumpowana lub stronnicza, a wiele stanowisk zostało obsadzonych ludźmi kompletnie się nie nadającymi.

- Taka jest niestety ciemna strona polityki – przyznał Kaizume. – Hipokryzja i nepotyzm są na porządku dziennym. Sam nie raz miałem do czynienia z takimi dwulicowymi draniami i z czasem człowiek po prostu zaczyna już nikomu nie ufać. Aiko nie raz robiła mi za to awantury.

- Polityka i rodzina nigdy nie szły w parze – skwitował Lucjusz. Sam coraz mocniej się zastanawiał, czy przypadkiem po tym wszystkim nie rzuci swojego dotychczasowego zajęcia i nie uda się na czarodziejką emeryturę, resztę życia spędzając na byciu ekscentrycznym dekadentem z Sakio u swego boku. Była to bardzo przyjemna perspektywa i niezwykle kusząca.

- Moody pewnie szaleje z wściekłości – prychnął Syriusz, doskonale znając wybuchowy charakter swojego ex-szefa.

- Oj, nawet nie masz pojęcia – zachichotał Albus. – Odgrażał się, że cały Wizengamot po pierwsze przeklnie tak, że aż poczują to ich prawnuki, a po drugie puści wszystko z dymem. Skończyło się jednak na tym, że najpierw przejrzy się dokumenty Knota, przedstawi się mu oficjalne zarzuty i wtedy przesłucha na formalnym procesie.

- To może się ciągnąć miesiącami – zauważył sceptycznie Kojiro. – A do tego czasu będzie panować niezdrowa atmosfera podejrzeń i insynuacji. Takie rzeczy powinno się rozwiązywać szybko, choć z zachowaniem zdrowego rozsądku.

- Też tak uważam. Nie powinniśmy zwlekać. Teraz każdy dzień jest istotny, więc zamiast czekać, musimy zebrać siły i pokazać, że to nas nie złamało, a wręcz przeciwnie, jesteśmy jeszcze silniejsi.

Albus westchnął ciężko, dochodząc do wniosku, że ostatnio robi to nad wyraz często.

- Prawdę mówiąc, bardziej jestem zaniepokojony sytuacją uczniów. Obawiam się, że teraz tylko kwestią czasu będzie inicjacja niektórych z nich. Voldemort będzie szukać nowych sług, a oni są jeszcze tacy młodzi, tacy niedoświadczeni…

Minerwa wstała i podeszła do niego. Doskonale wiedziała, jak musi się czuć. Może i była głową Gryffindoru, ale dla niej również każdy utracony na rzecz Voldemorta uczeń był bolesnym przeżyciem. Opłakiwała zarówno tych, przez niego zabitych, jak i tych, którzy odeszli, aby mu służyć. Oni wszyscy dla niej byli utraconymi szansami, zaprzepaszczonym życiem, które mogło tak wiele osiągnąć. Albus przeżywał to jeszcze mocniej, wiedząc, iż w przeszłości nie raz przyczynił się do sprowadzenia niektórych uczniów na ciemną drogę. Co prawda, udało mu się też kilku uratować, dzięki czemu nadal był w stanie spoglądać na siebie w lustrze, tym zacieklej walczył o ocalenie każdego, młodego życia. Miał nadzieję, że może kiedyś uda mu się wyrównać rachunek.

- Albusie, nie uratujesz wszystkich – szepnęła łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu.

- A na pewno nie tych, którzy nie chcą być uratowani – rzekł Lucjusz. – Przykro mi to mówić, ale Ślizgoni są bardzo wpływowi i gdy znajdzie się ktoś, kto wie jak z nimi postępować i co im mówić, pójdą za nim na ślepo. Mogę próbować wpłynąć na niezdecydowanych, ale z góry cię zapewniam, że taka chociażby Parkinson czy też Nott mogą być już spisani na straty.

- Smutne, że do tego doszło.

- Pewnych rzeczy nie zmienisz. Nawet jakbyś żył wiecznie.

- Ale nie muszę się z tym godzić!

- Dyrektorze, dzieci można chronić jak są małe. Z wiekiem niestety nie ma się już wpływu na to, co robią i co myślą. Jeśli ktoś nie będzie chciał słuchać głosu rozsądku, to nawet największy światowy autorytet nie będzie w stanie przekonać go do swoich racji – odezwał się cicho Kojiro, a w jego głosie zabrzmiała dziwna nuta. Zupełnie, jakby mówił z własnego doświadczenia.

- Ale naszym zadaniem, jako ich nauczycieli, jest sprawić, aby zobaczyli prawdę – zripostowała Minerwa.

- Prawda zależy od strony, z której się na nią patrzy – westchnął Kaizume. – Dla was to, co robicie jest słuszne i odpowiednie, ale pewnie dla zwolenników Voldemorta ich działania też wydają się właściwe. Obie strony chcą nawzajem się przekonać do swoich racji, choć każda obiera do tego inne metody. Sztuką jest zaakceptować, że przeciwnik też może mieć pod pewnymi względami rację.

- To niby co mamy zrobić?! – oburzyła się Minerwa. – Zaakceptować to, że chcą zabijać niewinnych ludzi?! Na to nigdy się nie zgodzę!!!

- I nie powinna, pani – potwierdził Kojiro. – Kaizume raczej chodziło o to, że na pewno nie uda się wam ocalić tych dzieci, jeśli będzie do tego podchodzić w kategoriach “my jesteśmy dobrzy, a wy jesteście źli”. Zamiast tego, może lepiej byłoby zaprosić ich do dyskusji. Niech wytłumaczą swój punkt widzenia, a wy przedstawicie swój. Musicie spróbować ich zrozumieć. To, że są jeszcze dziećmi, wcale nie znaczy, że są głupi i nie rozumieją co się wokoło nich dzieje. Jednak, przykro to mówić, ale nauczyciele rzadko kiedy dopuszczają do siebie myśl, że ich uczniowie mogą wiedzieć więcej, niż im się wydaje. Niezwykle trudno mistrzowi zaakceptować mądrość ucznia, tak samo jak trudno pojąć uczniowi, że jego mistrz także ma prawo się mylić, ale jest to najważniejszy krok, jaki muszą wykonać obie strony.

- Będzie to raczej niewykonalne – mruknął Albus, wyraźnie przygnębiony. – Nikogo z nas nie posłuchają, bo aż za dobrze wiedzą, po której stronie stoimy.

- Nie jesteśmy dla nich neutralni – przyznał niechętnie Remus, zwieszając głowę.

- Nikt nie jest – skwitował Lucjusz.

Kaizume i Kojiro wymienili spojrzenia.

- A co, jakbym powiedział, że mogę kogoś takiego znaleźć? – rzucił jakby od niechcenia Kaizume.

Wszyscy zebrani spojrzeli na niego jednocześnie zaskoczeni, ale i pełni nadziei, podczas gdy Kojiro cały czas uśmiechał się krzywo pod nosem, wyraźnie zadowolony.

- Miałbyś kogoś takiego? – zapytał Remus.

- Raczej tak. Zważywszy, iż nie znam nikogo lepszego, kto orientowałby się tak dobrze zarówno w magii ofensywnej jak i defensywnej, to sądzę, że byłby on wprost idealny. I tak myślałem, czy by go nie sprowadzić na kilka dni, aby pomógł Hariemu wzmocnić osłony i może trochę z nim poćwiczyć, więc przy okazji można by go poprosić o wygłoszenie jakiegoś wykładu albo prelekcji, której temat akurat przypadkiem nawiązywałby do waszego problemu. Co wy na to?

- A kto to niby miałby być? Kim on jest? – Profesor McGonagall zaczęła dociekliwie wypytywać. – Nie możemy pozwolić, aby ktoś obcy, o kim kompletnie nic nie wiemy, zjawił się w szkole i jeszcze do tego nauczał w niej. To by z całą pewnością wywołało spore niezadowolenie.

- U was wszystko wywołuje spore niezadowolenie – prychnął ostentacyjnie Kojiro, zakładając ręce na piersi i kompletnie ignorując dezaprobujące spojrzenie czarownicy. Jednak, zanim Japończyk zdążył dodać coś jeszcze, Kaizume położył mu dłoń na ramieniu, lekko kręcąc przecząco głową. Nie było sensu się sprzeczać o coś, na co i tak nie miało się wpływu. Tutejszym ludziom naprawdę ciężko było dogodzić.

- A czy ten ktoś jest naprawdę taki dobry, jak mówisz? – spytał z zaciekawieniem Syriusz.

- Lepszego nie znajdziesz – wyznał szczerze Kaizume. – Nie mówiąc już o tym, iż jak nikt inny Shinji Yokaze ma zdolność przekonywania.

- Yokaze? Czekaj, czy ja już gdzieś nie słyszałem tego nazwiska – Remus zamyślił się na chwilkę, po czym jego twarz nagle się ożywiła. – Czy to nie jest profesor Harry’ego? To ten, co jest wampirem.

- Dokładnie. Yokaze jest profesorem Akademii i jest, jak wy to mówicie, wampirem. Nie ma drugiego takiego.

- Co takiego???!!! – zakrzyknęła Minerwa. – Chcecie do Hogwartu sprowadzić wampira? Czy wyście oszaleli?! Albusie, nie możesz na to pozwolić. Nie zgadzam się, aby jakiś krwiopijca panoszył się po naszych korytarzach i robił Merlin wie co! Kto zagwarantuje, że nie skrzywdzi któregoś z dzieci.

- Pani profesor – rzekł spokojnym, acz niezbyt przyjemnym tonem Kaizume. – Jak na kogoś, kto chce uchodzić za osobę niezwykle tolerancyjną, nosi pani w sobie wiele uprzedzeń.

Policzki Minerwy wyraźnie się zaczerwieniły i choć spiorunowała Kaizume wzrokiem, to jednak nie udało się jej ukryć zakłopotania. Jeszcze nikt jej prosto w twarz nie powiedział, że jest nietolerancyjna. Zawsze uważała się za osobą, która wszystkich traktuje równo i była z tego powodu niezwykle dumna.

- Tu nie chodzi o uprzedzenia, a o bezpieczeństwo uczniów – wykrztusiła, próbując nadać swemu głosowi pewności siebie, która właśnie została nadwątlona.

Kaizume tylko wzruszył ramionami.

Albus jednak uśmiechał się tak promiennie, jakby mu dopiero co oświadczono, że Gwiazdka będzie cały rok.

- A jak szybko, mój chłopcze, możesz go tu sprowadzić? – zapytał entuzjastycznie, nie zauważając jak Kaizume krzywi się na nazwanie go chłopcem.

- Jeszcze dzisiaj mam się spotkać z Toyodachi-san w ambasadzie. Stamtąd wyślę oficjalne zaproszenie i prośbę o przybycie Yokaze-sensei. Raczej wątpliwe, aby Mistrzyni Tokayashi miała coś przeciwko jego wizycie, więc powinien być tu za dwa, góra trzy dni.

- Och, to doskonale! – ucieszył się dyrektor. Gdyby nie to, że jednak miał już swoje lata, to pewnie zaklaskałby z entuzjazmem w dłonie. – Może choć trochę pomoże i przekona wątpiących.

- Zobaczymy – mruknął Kojiro.

Kaizume odetchnął głęboko, raz po raz zaciskając i rozluźniając pięści.

- Nie mogę powiedzieć, że jestem z tego wszystkiego zadowolony, bo nie jestem – wyznał chłodnym głosem. – Wręcz przeciwnie, jestem wściekły. Gdybym wiedział, że przyjazd tutaj stworzy takie zagrożenie dla mojej rodziny, nigdy bym się na niego nie zgodził.

- Ale wtedy Harry nie dowiedziałby się o swojej przeszłości – zaoponował gwałtownie Syriusz. Nie potrafił sobie wyobrazić życia bez swojego chrześniaka. Przedtem zaczynał się powoli oswajać z tą myślą, nie mając już nadziei na odnalezienie go, ale teraz, gdy Harry się znalazł, nie potrafiłby zaakceptować jego ponownego zniknięcia.

- A czy to taka zła rzecz? – spytał kąśliwie Kaizume. – Przynajmniej wtedy nie musiałby uważać na żadnego psychopatę, byłby bezpieczny. Jeśli ceną za to bezpieczeństwo miało by być porzucenie przeszłości, to chyba nie jest ona wygórowana, nie sądzicie?

Syriusz zwiesił ponuro głowę. Nie potrafił się z tym sprzeczać. Sam najchętniej by zrobił wszystko, aby uchronić Harry’ego przed Mrocznym Panem. Mimo iż przypuszczał, że Harry nadal nie nosi względem niego głębszych uczuć, niż w najlepszym przypadku przyjaźń, to Syriusz doskonale wiedział, że on sam rzuciłby się dla niego w ogień. I tak, jak nowy ojciec Harry’ego gotowy był odrzucić przeszłość syna, aby zapewnić mu bezpieczeństwo, tak on gotowy był zaakceptować, że pewnie nigdy nie będzie dla chłopaka tak bliski, jakby sobie tego życzył.

- Może rzeczywiście byłoby dla niego lepiej, gdyby nigdy się nie dowiedział – przyznał cicho, a siedzący obok Remus, tylko skinął głową. Nawet Lucjusz, mimo iż nie dał tego po sobie znać, wiedział, że w podobnej sytuacji już dawno zabrałby Draco w jakieś bezpieczne miejsce, oby jak najdalej stąd. Nawet teraz, mimo iż przecież jego syn nie był dzieckiem z przepowiedni, to jednak nad jego głową wisiało stanowczo zbyt duże niebezpieczeństwo, aby Lucjusz mógł spać spokojnie. Może dla niego samego nie było ucieczki, ale Draco nie musiał się zbytecznie narażać i Lucjusz zaczynał się zastanawiać, czy nie wysłać go stąd, gdziekolwiek, oby tylko jak najdalej od Voldemorta.

- Dobrze, że się rozumiemy - skwitował Kaizume. – W razie co, nie będzie zbędnego zaskoczenia, gdy zabiorę go do domu.

Wstał, a za jego przykładem poszedł Kojiro.

- A teraz państwo wybaczą, ale chciałbym odwiedzić rodzinę, zanim znowu wezwą mnie obowiązki. – Cały dzień spędził w galerii, doglądając napraw i upewniając się, czy żaden z kręcących się wokoło aurorów i pracowników Ministerstwa, niczego nie zniszczy. Ich delikatność dorównywała tej, należącej do słonia w składzie z porcelaną. Jeżeli w taki sposób podchodzili do wszystkiego, to wcale nie dziwiło, iż kultura tutejszych czarodziejów podupadała; większość zabytków pewnie zniszczyli sami.

- Na nas też już pora – westchnął Remus, również wstając i kierując się ku drzwiom, w których już znikali Kaizume i Kojiro. – Mam jeszcze kartkówki do sprawdzenia. Nauczyciele nie mają wolnego czasu.

- Mów za siebie! – żachnął się Syriusz. – Ja mam mnóstwo wolnego czasu.

- A kto powiedział, że jesteś nauczycielem?

Syriuszowi chwilę zajęło, zanim pojął sens tego, co usłyszał.

- Hej! – zawołał oburzony, biegnąc za swoim partnerem. – Co to niby miało znaczyć, co? A kto ci pomaga?! Kto siedzi razem z tobą…

- Jesteś pewien, Albusie, że zatrudnienie Blacka na pozycji drugiego profesora od obrony było dobrym pomysłem? – spytała sceptycznie Minerwa, gdy tylko drzwi gabinetu zamknęły się, posyłając Dyrektorowi znaczące spojrzenie. Albus zaś uśmiechnął się pobłażliwie.

- Syriusz jest i pozostanie Syriuszem – odparł. – I choć może ma wiele wad, to jednak on i Remus są najlepszymi nauczycielami obrony, jakich mógłbym sobie życzyć. Dzięki nim przynajmniej dzieci się czegoś nauczą.

- Niechętnie to mówię, ale masz rację – mruknął Lucjusz. – Black i Lupin znają się na rzeczy, a w obecnych czasach to prawdziwa rzadkość.

Minerwa spojrzała na nich, nadal nie do końca przekonana. Niby Remus z Blackiem pracowali już w Hogwarcie prawie pięć lat, to jednak, jak Remus był idealnym profesorem, tak Black’a trudno było zakwalifikować do tej kategorii. Choć z drugiej strony, musiała przyznać, że ich zajęcia były przez uczniów ubóstwiane i to niezależnie od Domu.

W końcu dumna profesor wzruszyła tylko ramionami.

- Ja też już pójdę. Nazbierało mi się kilku delikwentów do odpracowania kar, którymi muszę się zająć.

- Ale spotkamy się na kolacji? – spytał z nadzieją Albus. Minerwa uśmiechnęła się do niego łagodnie.

- Na to na pewno znajdę czas – odpowiedziała, po czym opuściła gabinet.

Lucjusz też szykował się do wyjścia. Chciał jak najprędzej zacząć uporządkowywać swoje życie, mimo iż wiedział, że nie będzie to łatwe. A przynajmniej nie teraz, gdy cały świat czarodziejów był o stopień od pogrążenia się w chaosie, zaś on sam razem ze swoim synem znaleźli się w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż dotychczas.

Podniósł się z fotela, odruchowo wygładzając dłonią wszelkie zagniecenia szaty.

- Lucjuszu… - zaczął nieoczekiwanie Albus. Młodszy czarodziej spojrzał na niego wyczekująco, choć pod tą chłodną maską opanowania, skrywały się wielkie pokłady niepewności. Życie nauczyło go, aby nigdy niczego nie brać za pewnik, a już na pewno wpoiło mu, aby nigdy nikomu nie ufać. Albus przypuszczał, że on samemu sobie nawet momentami nie ufał.

- Tak, Dyrektorze?

- Zdajesz sobie sprawę, że teraz ty i Draco znajdziecie się na czarnej liście Voldemorta.

- Ja na pewno – odparł krótko Lucjusz, po czym westchnąwszy ciężko, dodał. – Jeśli chodzi o Draco, to bardziej obawiam się tego, że Narcyza może chcieć go porwać i nawet siłą oddać Mrocznemu Panu. Pewnie jest święcie przekonana, iż jej indoktrynacja była skuteczna i Draco chce mu służyć.

- Mam nadzieję, że nie chce…

- Nie… już nie… - rzekł cicho i z wyraźną ulgą Lucjusz. – Co nie zmienia faktu, że tak czy inaczej znajduje się on w wielkim niebezpieczeństwie. Zdaję sobie sprawę, że moje ostatnie działania przyczyniły się do tego, ale po prostu nie mogłem postąpić inaczej. Zrobiłbym to samo, gdybym ponownie musiał wybierać. Zdaję sobie sprawę, że w ten sposób Zakon utracił ostatniego szpiega…

- Lucjuszu! – przerwał mu gwałtownie Albus i ku zaskoczeniu blondyna, podszedł do niego, kładąc mu dłoń na ramieniu i spoglądając głęboko w oczy. Jego intensywnie błękitne spojrzenie nie skrzyło się jednak radośnie. Zamiast tego Lucjusz ujrzał w nim głęboką i co najważniejsze szczerą troskę. – Mój chłopcze, niech ci nigdy nawet przez myśl nie przejdzie, że na twojej misji zależało mi bardziej, niż na tobie samym. Dla mnie, Lucjuszu, zarówno ty jak i Severus jesteście znacznie ważniejsi niż wszelkie informacje o Voldemorcie. Moje stare serce szczerze się raduje, teraz, gdy także ty możesz wreszcie przestać się narażać.

- To jesteś jednym z nielicznych – zauważył ponuro Lucjusz. – Nie, Albusie, nie zaprzeczaj. Nawet w twoim szlachetnym Zakonie Feniksa są tacy, co najchętniej widzieliby mnie martwym. Nie obchodzi ich to, ile dla nich narażaliśmy, Severus i ja. Liczy się tylko to, że jesteśmy Ślizgonami z Mrocznym Znakiem wypalonym w nasze ciała.

Albus westchnął ponuro, wyraźnie wyczuwając żal w głosie młodszego mężczyzny.

- Do tego niestety sam przyłożyłem rękę.

- Przez grzeczność nie zaprzeczę – mruknął Lucjusz, wywołując u Dyrektora mimowolny uśmiech, który jednak szybko zniknął.

- Popełniłem wiele błędów – wyszeptał smutno. – Na naprawienie wielu jest już za późno, a skutki ich wszystkich ciągną się bez końca. Jeśli ktoś ci kiedyś powie, że z wiekiem przychodzi mądrość, wyśmiej go. Ja bynajmniej nie czuję się wcale mądrzejszy. Tylko sumienie coraz bardziej mi ciąży.

Lucjusz przyjrzał się mu uważnie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że stary czarodziej jakby zapadł się w sobie. Widać było, że obecne kryzysy wyciskają na nim coraz większe piętno. Coraz częściej widywano go przygnębionego i wyraźnie przygarbionego.

- Co teraz zrobisz, Lucjuszu? – spytał nieoczekiwanie Albus, zmieniając nieco temat. – Nie możesz przecież wrócić do domu. Nie jest on już dla ciebie bezpieczny.

- Przynajmniej nie do czasu wywalenia z niego Narcyzy – zauważył oschle czarodziej. Co prawda swojemu prawnikowi dał już znać, że ma rozpocząć procedurę rozwodową, to jednak szczerze wątpił, aby Narcyza bez problemów się na to zgodziła. Nie ona, która równie mocno jak władzę, kochała pieniądze, a tych zostałaby bezpowrotnie pozbawiona.

Kontrakty małżeńskie w świecie czarodziejów w takich sytuacjach były niezwykle sprecyzowane. Skoro jedna ze stron wchodziła do zawiązku jedynie ze swoim posagiem, nie przyczyniając się w trakcie trwania związku do powiększenia wspólnego majątku, to po rozwiązaniu kontraktu miała prawo jedynie do swojego posagu. A z tego, co się Lucjusz orientował, posag Narcyzy nie był wcale imponujący. Było więc raczej pewne, że Narcyza będzie próbowała wszystkich dostępnych metod, aby uzyskać choć część fortuny Malfoyów, od prawnych zaczynając, a na morderczych kończąc.

- Nie muszę ci chyba mówić, że możesz zostać w Hogwarcie tak długo, jak tylko zechcesz – rzekł jak najbardziej poważnie Albus. Lucjusz skinął mu nieznacznie głową.

- Dziękuję, Dyrektorze. – Malfoyowie znani byli z tego, że nie przyjmowali pomocy od kogokolwiek, tak samo jak przed nikim się nie płaszczyli. A przynajmniej tak było kiedyś. Czasy się zmieniły i z historycznej dumy rodu Malfoyów niewiele pozostało. Nie dość że całowali buty jakiegoś psychopaty z manią wielkości, to jeszcze zmuszeni byli do proszenia o pomoc. Ale jeśli już Lucjusz musiał prosić kogoś o pomoc, to wolał, aby to był Dumbledore.

- To nic wielkiego, mój chłopcze – uśmiechnął się łagodnie Albus. – Boję się, że w najbliższym czasie Hogwart stanie się dla wielu jedynym, bezpiecznym schronieniem.

- Przypuszczam, że zanim będzie lepiej, sytuacja się jeszcze pogorszy – stwierdził ponuro Lucjusz. – Teraz Mroczny Lord nie ma już raczej nic do stracenia.

- Tego się właśnie obawiam. Fanatycznych i kompletnie bezsensownych ataków – mruknął Albus. – To będzie dla nas wszystkich wielka próba sił.

- W której powinni wziąć udział wszyscy, a nie tylko Aurorzy czy Zakon, podczas gdy cała reszta czeka aż wykonają brudną robotę i znowu będzie spokój. Jeśli chcemy wygrać, to całe społeczeństwo musi się zaangażować. Koniec ze spychaniem odpowiedzialności na innych i biernym czekaniem na zbawienie.

Albus roześmiał się z goryczą. W pełni podzielał zdanie Lucjusza. Czarodzieje już dawno popadli w nieuleczalny konformizm. Niczego nie robili już samemu, bo i po co, skoro mógł to za nich zrobić ktoś inny. Z taką postawą społeczności nie dziwiło wcale, że Voldemort tak łatwo i szybko zdobył władzę.

- Powiedz o tym Amelii – zauważył. – Znając ją, zacznie nawoływać do prawdziwej krucjaty.

- Oby przyniosła zamierzony skutek.

Poprawił zapięcie swojej szaty, po czym sprawnie nałożył rękawiczki. W prawej dłoni ścisnął swoją kunsztownie wykonaną laskę, upewniając się, że ukryta w niej różdżka nadal tam jest. Zamierzał udać się do Ministerstwa. Skoro jego dotychczasowe zajęcie dobiegło końca, miał zamiar skupić swą uwagę na czymś, w czym zawsze był dobry. Co prawda w obecnej sytuacji, znajdował się w ogromnym niebezpieczeństwie, a każde wystąpienie i postawienie się przeciwko Mrocznemu Panu, narażało go na atak. Skoro więc już miał ryzykować, to zamierzał to robić, będąc przygotowanym.

- Pora na mnie, obowiązki wzywają – rzekł, skłaniając się lekko Dumbledore’owi.

- Bądź ostrożny, Lucjuszu.



Rozdział 38

 

 

Narcyza zawsze była niezwykle dumna ze swojego opanowania. Nigdy ale to nigdy nie traciła zimnej krwi i nawet w chwilach największego zdenerwowania, nie dała po sobie niczego znać.

A przynajmniej nie przy świadkach, bowiem w prywatnym zaciszu, gdzie nie mogły jej wytropić wścibskie spojrzenia, w pełni dawała upust swoim emocjom. Jedynie skrzaty domowe wiedziały czym to grozi, gdyż musiały później sprzątać po kolejnym wybuchu złości.

Tak więc Narcyza Malfoy szczyciła się swoim opanowaniem równie mocno, jak swoją urodą.

Jednak, jak to mówią, zawsze jest ten pierwszy raz i tego dnia Narcyza miała jeśli nie całkowicie zrujnować, to przynajmniej mocno nadwerężyć swoją reputację w tej kwestii.

To był iście niefortunny splot czasowy. Ciemny Lord zebrał wszystkich swoich wiernych poddanych, pławiąc się w ich uwielbieniu i jednocześnie przerażeniu, niczym jakieś mityczne bóstwo, posiadające władzę nad życiem i śmiercią swoich wyznawców. Ostatnie wydarzenia zdecydowanie nie stanowiły ukojenia dla jego charakteru, przez co wszyscy Śmierciożercy, bez wyjątku, drżeli ze strachu, w każdej chwili oczekując tortur.

Zebrawszy się przed tronem swego pana, oczekiwali w napięciu jego decyzji co do dalszego działania, bądź też, co było bardziej prawdopodobne, kolejnej sesji tortur bez większego powodu.

- Moi oddani… - zaczął melodramatycznym głosem Voldemort, ale zanim zdążył cokolwiek dopowiedzieć, w sali rozległ się trzepot skrzydeł, skutecznie uciszający wszelkie jego słowa. Głęboko poirytowany, zaczął rozglądać się po sali w poszukiwaniu źródła niespodziewanego hałasu, aż wreszcie jego wzrok padł na zniżającą lot sowę mszarną. Zwierzę, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że właśnie przeszkodziło najniebezpieczniejszemu człowiekowi świata, kierowała się do swojego celu. Niestety miało tego pecha, że Mroczny Lord akurat tego dnia był w wyjątkowo podłym nastroju i nie dość tego, miał przy sobie różdżkę.

- AVADA KEDAVRA!!!

Jaskrawozielona klątwa dosięgła sowę w chwili, gdy ta właśnie zrzucała niesioną przez siebie przesyłkę.

- Nagini, głodna jesteś, moja droga? – zasyczał Voldemort. Leżący u jego stóp olbrzymi wąż aż zadrżał z zadowolenia.

- Nie odmówię przekąski.

Już po chwili martwa sowa zaczęła być powoli konsumowana, podczas gdy większość Śmierciożerców cieszyła się, że nosiła maski, gdyż w przeciwnym razie Voldemort ujrzałby na ich twarzach głęboki wyraz obrzydzenia. Iście groteskowa sytuacja, zważywszy na to, iż zebrani dookoła ludzie wywodzili się właśnie spod znaku węża, a w rzeczywistości nie byli nawet w stanie patrzeć, jak ich godło wykonywało bardzo prozaiczną i przyziemną czynność, a mianowicie pożywianie się.

Jednak już po chwili uwagę wszystkich skupiła na sobie Narcyza Malfoy, w której to dłoniach spoczywał dostarczony przez nieszczęsnego ptaka list. Ta, która zazwyczaj uwielbiała być w centrum uwagi, teraz poczuła się co najmniej nieswojo. Po pierwsze, Mroczny Pan spoglądał na nią bardzo nieprzyjemnym wzrokiem, a Narcyza nie była głupią kobietą i doskonale wiedziała, iż pomimo wszystkich względów, jakimi cieszyła się u Lorda, nie uszłaby jej na sucho zniewaga. A po drugie, na trzymanej przez nią kopercie widniało godło ekskluzywnej kancelarii prawniczej; tej, która od wieków zajmowała się sprawami rodu Malfoyów.

- Narcyzo, może podzielisz się z nami tą wiadomością, która była tak ważna, że aż musiała przerwać nam spotkanie – rzekł Voldemort, niby miłym głosem, ale nie wiedzieć czemu, Narcyzie przeszły ciarki po plecach.

- Właśnie, droga siostrzyczko. Wszyscy jesteśmy bardzo ciekawi – zachichotała złośliwie Bellatrix, na co Narcyza posłała jej mordercze spojrzenie. Na Merlina, jak ona nienawidziła swojej rodziny!

W tej chwili jednak nie miała innego wyjścia. Idealnie wypielęgnowanym paznokciem zerwała pieczęć i powoli rozłożyła pergamin. Ku własnemu zdegustowaniu zauważyła, że drżą jej dłonie. Dobrze, że chociaż głos nadal brzmiał stanowczo.

 

Szanowna Pani Black

Pragniemy zawiadomić, iż minionego wieczoru, na życzenie Lorda Malfoy, rozpoczęta została procedura zerwania kontraktu małżeńskiego, zawartego między rodami Black’ów i Malfoy’ów.

Niniejszym, w zgodzie z warunkami wyżej wspomnianego kontraktu, zostaje Pani odebrany tytuł Lady Malfoy, a także zostaje Pani pozbawiona dostępu do wszelkich dóbr Rodu Malfoy (posesji, kont bankowych etc. etc.)

Pragniemy również poinformować, iż ostateczna dokumentacja rozwodowa zostanie dostarczona do Pani sowią pocztą…

 

Reszty grzecznościowych formułek Narcyza już nie przeczytała, gdyż z wściekłością zmięła pergamin w dłoniach, tak mocno, że aż jej pobielały kostki.

Jak on śmiał? Jak ten beznadziejnie sentymentalny, honorowy… Malfoy, śmiał się z nią rozwieść?!

Poczuła, jak płoną jej policzki, ale nawet świadomość, iż pewnie wygląda okropnie z tymi kompletnie nie pasującymi do jej urody rumieńcami nie była w stanie przytłumić jej wściekłości.

Tak ją upokorzyć!!!

Ten jeden krótki i lakoniczny list zrujnował jej wszystkie plany. Co jej po tym, że wywodziła się ze szlachetnego rodu Blacków, skoro był on biedny i już od dawna groszem nie śmierdział. W niebyt poszły dawne fortuny, utracone na łapówki, rozrzutny styl życia i sponsorowanie mrocznych przedsięwzięć. Teraz byli równie biedni jak ci parszywi Weasley’owie.

Jedyne korzyści, jakie dostrzegała ze związku z Lucjuszem, to jego wielki majątek i odpowiednia pozycja społeczna, bądź co bądź ktoś taki jak ona, musiał mieć wszystko co najlepsze. Reszta to była czysta żenada! Kto by pomyślał, że dziedzic takiego znakomitego rodu, okaże się być takim słabeuszem. Nie było w nim nic z dumy Slytherinu. Sentymentalny, ponad miarę honorowy, zupełnie jak jakiś pierwszy lepszy Gryfon.

I to jego chorobliwe przywiązanie do rodziny!

Litości!!!

Niemal zwymiotowała słysząc, że chciałby mieć więcej niż jedno dziecko. Z prawdziwym trudem i nie kryjąc swego obrzydzenia zgodziła się na jedno, na dziedzica, ale nic ponad to. Jeśli Lucjusz chciał mieć więcej bachorów, mógł sobie je zrobić z kimś innym, bo ona nie zamierzała więcej się tak męczyć. Ale jak to Lucjusz, jego poczucie honoru nie pozwoliło mu na tak jawną zdradę. Głupiec!

Urodziła mu to jedno dziecko, Dracona, ale bynajmniej nie chciała go widzieć na oczy. Małe, oślinione i ciągle płaczące. Jak ktokolwiek może w ogóle chcieć coś tak… odrażającego? Zaczęła okazywać mu zainteresowanie dopiero wtedy, gdy zorientowała się, iż tak naprawdę Draco może stanowić idealną ofiarę dla Mrocznego Pana, dowód jej ostatecznego oddania. Skoro jego ojciec był taki beznadziejny, to chociaż ona odpowiednio wyszkoli syna.

A tymczasem ostatnio zaczęły dochodzić do niej niepokojące wieści, że wszelkie jej wysiłki najwyraźniej poszły na marne i syn okazał się być taki sam jak ojciec.

I teraz jeszcze ten rozwód!

Z całą pogardą, jaką czuł dla Lucjusza, musiała jednak przyznać, że rozegrał to po mistrzowsku. Nigdy by się tego po nim nie spodziewała, zważywszy na to, iż doskonale wiedział, jak niechętnie społeczeństwo czarodziejskie spogląda na rozwody.

Tym jednym posunięciem, odsunął ją zarówno od swojej fortuny, nazwiska, jak również od Draco, uniemożliwiając jej spełnienie tak misternie uplecionych planów.

Ale to jeszcze nie był koniec!

Jeśli Lucjusz myślał, że się jej pozbędzie, to grubo się mylił. Narcyza tak łatwo nie daje się odsunąć na bok!

- Nie wierzę! – roześmiała się histerycznie na cały głos Bellatrix. – Lucjusz Malfoy cię zostawił. Moja droga, dumna siostrzyczka porzucona! Nie sądziłam, że dożyję tego dnia!!!

- Zamknij się! – warknęła Narcyza przez zaciśnięte zęby. I oni się dziwili, że nienawidziła nawet słowa “rodzina”. Wywodząc się z takiej, jak ona, nie powinno to być wcale zaskoczeniem. Kuzyn szlamowatym zdrajcą, siostra wariatką i sadystką. Nic, tylko kochająca rodzinka!

Prawda była taka, że gorszego momentu ten przeklęty list nie mógł sobie wybrać. Upokorzona na oczach wszystkich Śmierciożerców, z których większość jawnie okazywała na każdym kroku swą niechęć względem jej osoby. Teraz już całkiem zrobią sobie z niej pośmiewisko.

Najgorsze było jednak to, że stało się to wszystko na oczach Ciemnego Pana, który teraz spoglądał na nią ze skwaszoną miną, wyraźnie niezadowolony.

Będzie musiała się niezwykle natrudzić, aby ponownie odzyskać jego względy.

- Spójrz prawdzie w oczy, Narcyzo – zaskrzeczała Bellatrix. – Malfoy miał już dość zimnego łoża. Kto jak kto, ale ty jesteś wybitnie zimną rybą.

Tym razem wszyscy Śmierciożercy wybuchnęli śmiechem, nie kryjąc już swojej pogardy. Nawet Voldemort uśmiechał się krzywo, co w dziwny i niezrozumiały sposób ją zabolało.

- Lepiej spójrz na siebie, pokrako! – warknęła. – Zamknąć się, patałachy!!! – I z tymi słowy, odwróciła się na pięcie i najzwyczajniej w świecie opuściła salę.

Nie miała teraz czasu na głupie i pozbawione sensu spotkania. Musiała zaplanować zemstę… i już nawet wiedziała kogo poprosi o pomoc…

 

--o0o--

 

Tego wieczoru, przy kolacji, miały miejsce dwa wydarzenia, które przynajmniej na jakiś czas odwróciły uwagę uczniowskiej społeczności Hogwartu od spraw wojny.

Pierwsza z nich wydarzyła się tuż przed samą kolacją, kiedy Wielka Sala wypełniona już była po brzegi oczekującymi na posiłek. Wszyscy z niecierpliwością wyczekiwali pojawienia się na stołach potraw, kiedy przez drzwi weszła dość nietypowa grupa, na której widok cała sala, a w szczególności Slytherin i Gryffindor, oniemiała w totalnym szoku.

Harry wraz ze swoimi dwoma braćmi szedł ramię w ramię z Severusem Snapem i Draco Malfoyem. I co dziwniejsze, rozmawiali o czymś raczej neutralnie, jeśli nawet nie przyjaźnie, choć w przypadku Mistrza Eliksirów nie dało się tego w stu procentach stwierdzić. Harry prawą rękę miał na temblaku, jak również prawy policzek wyglądał na dość mocno zaczerwieniony. Zamiast swojego mundurka, ubrany był w luźne spodnie i koszulę, aby jak najmniej dotykać podrażnionego ciągle ciała. Idący tuż obok profesor Snape, także zdawał się iść sztywniej niż zazwyczaj.

Madame Pomfrey niechętnie wypuszczała ich ze szpitala. Gdyby mogła, zatrzymałaby ich przynajmniej do rana, ale nie mogła nic na to poradzić. Ich rany były już na tyle podgojone, iż nie musieli dłużej leżeć i choć obaj nadal nie czuli się najlepiej, a obrażenia doskwierały i pobolewały, to nie było większego sensu zostawiać ich w szpitalu na kolejną noc.

- Panie Sageshima, przez najbliższe dni nie chcę pana widzieć ćwiczącego, rozumiemy się?! – to mówiąc, Poppy spojrzała na chłopaka wymownie. Widziała te jego treningi i wiedziała, że nie mogą być one lekkie; nawet aurorzy tak intensywnie się nie ruszali, a przecież podobno ich szkolenie było ciężkie. Świeżo zregenerowana skóra Harry’ego potrzebowała czasu, aby do końca się odbudować, dlatego też, zanim Poppy pozwoliła mu opuścić szpital, nałożyła na gojące się oparzenia grubą warstwę maści, a rękę, która przyjęła główne uderzenie, zawinęła bandażem.

- Tak, Madame – odparł Harry, kiwając głową i wcale nie zamierzając się z nią spierać. Zwłaszcza, że ciągle czuł nieprzyjemne pieczenie skóry, a przy gwałtowniejszych ruchach miał wrażenie, że zaraz mu ona pęknie.

- Cieszę się. – Z tymi słowy, odwróciła się w stronę Severusa, który jak gdyby nigdy nic się ubierał. A przynajmniej próbował, gdyż nakładanie koszuli przychodziło mu z wyraźnym trudem i jeśli grymas, jaki miał na twarzy, był wyrazem jego bólu, to nie mógł być on mały. Poppy popatrzyła na to z wyraźną dezaprobatą. – A ty co wyrabiasz, Severusie?

Mistrz eliksirów rzucił jej jedno ze swoich opatentowanych spojrzeń, od których pewnie nie jeden uczeń zemdlałby na miejscu a które na Madame Pomfrey nie zrobiło najmniejszego wrażenia.

- Jeżeli nie widzisz, to może najwyższa pora sprawić sobie okulary, Poppy – odpowiedział zjadliwie Severus. Ona jednak puściła tą uwagę mimo uszu, będąc aż za dobrze przyzwyczajoną do jadowitego języka profesora.

- Na co mi okulary, skoro mogę cię poprosić o eliksir na wzrok, Severusie – odcięła się ze słodkim uśmiechem, po czym odwróciwszy się na pięcie, pomaszerowała do swojego gabinetu, mijając po drodze właśnie wchodzących do szpitala Draco i Sakio z Toushim na ramieniu.

- Profesorze…? – zaczął Harry.

- Poppy i ja mamy długą historię – odpowiedział Severus na nie zadane pytanie chłopaka. Przestał próbować założyć koszulę, tylko usiadł zmęczony na łóżku, wzdychając ciężko. – Sprzeczamy się i dogryzamy sobie nawzajem tak długo, że już nawet nie pamiętamy jak to się zaczęło. To jest swoista tradycja.

- Co jest swoistą tradycją? – zainteresował się Draco, przystając przy profesorze. Sakio podszedł do Harry’ego, sadzając Toushiego na łóżku. Chłopczyk błyskawicznie umościł się blisko brata i przytulił się do niego mocno, na szczęście od jego zdrowej strony. Harry pogłaskał go czule po złocistych loczkach, na co ten zachichotał radośnie i jeszcze mocniej się przytulił.

- Moje utarczki z Poppy – odparł Severus. – Draco, bądź tak dobry i pomóż mi założyć koszulę. Mam dość siedzenia półnagi i zimno mi się robi.

- Dobrze, wujku.

- Wujku? – zdziwił się Harry.

- Tak, wujek Sev jest moim ojcem chrzestnym – stwierdził Draco. Sięgnął po koszulę i z delikatnością, która zaskoczyłaby jego towarzyszy ze Slytherinu, pomógł mężczyźnie ją założyć, po czym, nie dając mu się ruszyć, zaczął zapinać. Severus uśmiechnął się do niego łagodnie. To był Draco, którego znał i kochał, bez żadnej skrywającej go maski i na pewno bez nawyków wpojonych mu przez matkę. Tylko Draco.

- A co ty tu właściwie robisz? Powinieneś być na kolacji.

- Kolacja nie ucieknie – odparł Draco. – Ojciec udał się do Ministerstwa i pewnie wróci dopiero jutro, a jakoś nie mam dzisiaj zbytniej ochoty na towarzystwo kolegów, jeśli w ogóle jeszcze jacyś mi zostali.

Uwagi Severusa nie umknęło rozgoryczenie, brzmiące w ostatnich słowach chłopaka. Domyślał się, że wśród Ślizgonów rozniosła się już wieść o zdradzie Malfoyów, co pewnie drastycznie wzmogło niechęć wobec osoby Draco. Tak, jak to miało miejsce po jego własnej zdradzie. Tylko, że on był w tej o tyle komfortowej sytuacji, że nie dość, iż był profesorem, to jeszcze potrafił wzbudzić w swoich uczniach odpowiedni strach, który, jak to zwykł mawiać Albus, pewnie niekiedy znacznie przewyższał lęk względem Mrocznego Pana. Nie mówiąc już o tym, iż mało który Ślizgon był na tyle głupi, aby zaryzykować oblanie Eliksirów, albo co gorsza, wywalenie z Hogwartu, a tym zazwyczaj kończył się atak na nauczyciela.

Severus miał ogromną nadzieję, że jego chrześniak będzie ostrożny i nie da sobie zrobić krzywdy.

- Spotkaliśmy się w drodze tutaj – dodał Sakio. Ignorując zawstydzenie Harry’ego, założył mu buty, nie pozwalając się schylić, aby niepotrzebnie nie naciągać podrażnionej skóry. – Ojciec z Kojiro pojechali najpierw na spotkanie w ambasadzie, a później planowali spakować nasze rzeczy z hotelu i przywieźć je do Hogwartu. Matka gdzieś zniknęła, co samo w sobie jest podejrzane.

- Jeśli mnie pamięć nie myli, to obiecała jakąś prezentację podczas kolacji – zauważył Severus, powoli wstając z łóżka i pozwalając Draco, nałożyć sobie wierzchnią szatę.

- Właśnie! – zakrzyknął entuzjastycznie Sakio. – Pospieszmy się, nie chciałbym tego przeoczyć.

I tak grupa ta pojawiła się razem w Wielkiej Sali. Dla wielu był to swoisty symbol. Harry Potter, utożsamiany, pomimo adopcji i wychowania w obcej kulturze, z Gryffindorem, idący ramię w ramię z dwoma osobowościami, które uważano za idealnych Ślizgonów. Oba Domy spoglądały na to z mieszanymi uczuciami. I wśród jednych i wśród drugich, jak również w dwóch pozostałych Domach, byli ci, którzy traktowali to za zdradę, oraz ci, którym albo było to obojętne, albo też widzieli w tym niecodziennym sojuszu wymierne korzyści.

- Draco! – zakrzyknął Blaise, podrywając się z miejsca i podbiegając do przyjaciela. Nie widział go od zeszłego wieczoru, a słysząc te wszystkie plotki o zdradzie Malfoyów, zaczął się poważnie niepokoić. Mroczny Pan nie wybaczał zdrad. Jedyną osobą, która przeżyła, był Severus Snape i choć doskonale znał potęgę obu Malfoyów i ich umiejętności magiczne, tak raczej wątpił, aby mieli szansę w starciu z Lordem i jego armią. Co prawda, widział na korytarzu Malfoya seniora, całego i zdrowego, i to go nieco uspokoiło, ale wolał, aby Draco był przy nim, jeśli bowiem dobrze odczytywał wszystkie sygnały, w Slytherinie szykowała się rewolucja.

- Blaise – powitał go z wyraźną ulgą Draco.

- Nic ci nie jest? Wszystko w porządku? – dopytywał się Zabini.

- Z tym porządkiem to tak nie do końca. Ale nie jest źle.

Blaise przyglądał się przyjacielowi uważnie, nagle jednak on i Draco poczuli na swoich ramionach ręce Profesora Snape’a.

- To nie czas ani miejsce na takie rozmowy – rzekł poważnie. – Zbyt wiele niepowołanych uszu słucha.

- Racja – przyznał Blaise, uśmiechając się z zakłopotaniem. Pociągnął Draco ze sobą do stołu, przy czym obaj raczej nie zdziwili się, że co niektórzy Ślizgoni odsunęli się od nich ostentacyjnie. Nott i spółka posyłali im mordercze spojrzenia, co nie wróżyło za dobrze, zaś Pansy nie potrafiła się chyba zdecydować między nienawiścią, a rozpaczliwą sceną żalu, przez co wyglądała raczej żałośnie z zaczerwienioną i wykrzywioną groteskowo twarzą. Pocieszające było jednak to, że kilkoro uczniów przysunęło się do nich. Nawet mała pierwszoroczna, którą Draco tak niedawno uratował przed bandą Notta, a która, jak się później dowiedział, miała na imię Ariana, usiadła teraz przy Draco, uśmiechając się do niego promiennie. Blaise zachichotał, widząc wyraz ledwo skrywanego uwielbienia, malujący się na twarzy dziewczynki. Coś mu mówiło, że Draco może za niejaki czas żałować, iż zagrał bohaterskiego Gryffona. Takie małe istotki potrafiły być bardzo męczące.

Wszelkie ewentualne awantury i bójki uciszyło jedno spojrzenie mistrza eliksirów, który następnie odszedł w kierunku stołu nauczycieli, gdzie rodzeństwo Sageshima właśnie się sadowiło.

- Jak się czujesz, Harry? – zapytał od razu Remus.

- Całkiem dobrze. Trochę jeszcze boli i mam wrażenie, jakbym miał napiętą skórę, ale nie jest źle. Najbardziej to doskwiera mi ręka.

- A więc nie używaj jej – odciął Sakio i z tymi słowy zaczął nakładać bratu na talerz wszystkiego po trochu, kompletnie ignorując niezadowolone spojrzenie chłopaka. – Nie patrz się tak, ciesz się, że to nie mama. Ona na pewno nie poprzestałaby tylko na…

Nie dokończył, bo oto przez drzwi do Wielkiej Sali weszła Aiko, a wraz z nią Ginny i Hermiona, choć w przypadku tych ostatnich, trzeba się było dwa razy przyjrzeć. Niby tak naprawdę w nich samych nic się nie zmieniło, ale ich stroje… Obie miały na sobie proste, czarne i poszerzane spódnice, sięgające nieco za kolana, pod którymi wyraźnie znajdowały się halki, lekko szeleszczące przy każdym kroku dziewcząt. Do tego także czarne, jednoczęściowe gorseciki i czerwone bluzki z powiewnymi rękawami, zakończone koronkowymi mankietami. Pod szyją jednej i drugiej dziewczyny zawiązane były białe, koronkowe apaszki, spięte broszką, na której, jeśli przyjrzeć się dokładniej, dostrzec można byłoby herb Hogwartu.

- Mama poczyniła swoją magię – szepnął z uznaniem Sakio, spoglądając nowym okiem na obie uczennice. Wreszcie nie wyglądały jak pozbawione gustu chłopczyce, a zaczęły przypominać piękne, młode damy.

Wraz ze strojem miało się wrażenie, że zmieniło się w nich także coś jeszcze. Jakby nagle, w magiczny sposób nabrały pewności siebie. Sakio i Harry od razu zorientowali się, iż matka musiała udzielić im kilku lekcji etykiety, gdyż ich krok był stanowczy, ale jednocześnie płynny, trzymały się prosto i z wyraźną dumą, a całe ich sylwetki niemal promieniały.

Większość uczennic spoglądała na nie z zachwytem i zazdrością, podczas gdy chłopcy siedzieli z rozdziawionymi ustami i po prostu gapili się. Jeszcze tego ranka wszyscy widzieli tą kujonkę i chłopczycę, idące szkolnymi korytarzami i nie zwracające na siebie niczyjej uwagi. Teraz zaś, nie sposób było się za nimi nie obejrzeć.

Siedzący przy stole Gryffindoru Ron, całkiem zapomniał o posiłku i po prostu rozdziawił usta ze zdziwienia, najzwyczajniej w świecie gapiąc się na mijające go dziewczyny.

Zwłaszcza na jedną z nich.

To była Hermiona? Niemożliwe!!! Jakim cudem nigdy nie zauważył, jaka naprawdę jest ładna. Owszem lubił ją i nie mógł zaprzeczyć, że mu się podobała, ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że pod szkolną szatą może się ukrywać taka piękność. Nie potrafił powiedzieć, co tak naprawdę się w niej zmieniło. Może rzeczywiście była to kwestia ubioru, a może po prostu inna fryzura, ale w tym momencie oddałby wszystko za jedno jej łaskawe spojrzenie.

Którego niestety nie miał dostać.

Hermiona minęła go, nawet na niego nie zerknąwszy, a on, nie potrafiąc tego wytłumaczyć, czuł się tak, jakby po raz kolejny go spoliczkowała. Zasłużył sobie na to. Wiedział o tym. Ale mimo wszystko miał nadzieję, że może jednak Hermionie nadal na nim zależało.

Rozejrzał się wokoło i poczuł nagły przypływ gorąca na policzkach. Aż zagotował się z zazdrości na widok tych wszystkich maślanych oczu wlepionych w Hermionę i Ginny. Ginny była jego siostrą i musiał dbać o jej honor, a Hermiona… Hermiona była damą jego serca i niech Merlin ma w swojej opiece każdego, kto odważyłby się do niej zbliżyć. Mówiła, że na nią nie zasługuje, że nie docenia jej. Ale on nie zamierzał z niej rezygnować. Odzyska ją!

- I jak wam się podoba? – zapytała z nieskrywaną dumą Aiko, gdy wreszcie cała trójka stanęła przed nauczycielskim stołem. Dziewczyny oblały się rumieńcem, wyraźnie zawstydzone skupianą na sobie uwagą nauczycieli, bo to że cała reszta szkoły się na nie patrzyła, kompletnie im nie przeszkadzało. W końcu, po części właśnie o to im chodziło, czyż nie?

- Wspaniale, mamo! – stwierdził jak najbardziej szczerze Sakio, podnosząc się z miejsca i podchodząc do dziewcząt, aby przyjrzeć się uważnie nowy mundurkom. Ginny z chichotem obróciła się w miejscu, aż spódnica zafalowała wokół niej, odkrywając sięgające kolan skórzane, wiązane buty. Jeśli miałaby mieć prawo wyboru, to chciałaby móc w takim stroju chodzić codziennie.

- Co to ma być, pani Sageshima? – zapytała Minerwa.

- Propozycja na wasze nowe mundurki – odpowiedziała z zadowolonym uśmiechem Aiko.

- Co takiego?! – zakrzyknęła zaskoczona Sprout.

- Po co nam nowe mundurki? – zawtórowała jej Minerwa.

- No cóż, nie mówię, że ich potrzebujecie, ale też nie ukrywam, iż przydałaby się zmiana. Na litość boską, z tego co mówiły dziewczęta wychodzi, że w takich samych szatach chodzili ich rodzice, a nawet dziadkowie! Nie sądzicie, że może najwyższa pora coś zmienić?

- Ale to jest tradycyjny strój Hogwartu! – oburzyła się profesor Vector. – A Hogwart, będący renomowaną szkołą, dba o swoje tradycje!

- Może i tradycyjny, ale bynajmniej nie potwierdzający renomy szkoły – skrzywiła się Aiko, po czym westchnąwszy ciężko, dodała. – Wybaczcie mi moją szczerość, ale obecne mundurki wcale nie dodają prestiżu tej uczelni. Uczniowie wyglądają w nich w najlepszym wypadku, jak w ubraniach po starszym rodzeństwie, a w najgorszym, jakby mieli na sobie worki parciane. Nie wspominając już o tym, iż są kompletnie bezpłciowe. Jest to co najmniej dziwne, zważywszy na to, iż cała Europa ma taką bogatą i godną pozazdroszczenia historię mody. Można by pomyśleć, że czarodzieje, tak namiętnie dbający o swoją przeszłość, będą również tą znamienitą tradycję z umiłowaniem kultywować, ale najwidoczniej…

- Dzięki tym strojom, wszyscy uczniowie wyglądają jednakowo. Podkreślają one jedność uczniowską – zaoponowała profesor McGonagall, nie kryjąc swego oburzenia. Ona również chodziła w takiej szacie uczniowskiej i zawsze była z niej dumna i choć podobały jej się nowe stroje, to jednak nie uważała, aby zmiana była konieczna. Wystarczyło, że zmieniał się świat dookoła nich; przynajmniej szkołą powinna pozostać stabilnym środowiskiem.

- Może i wyglądają jednakowo, ale z tą jednością uczniowską, to bym się spierała – mruknęła sceptycznie Aiko. – Patrząc na uczniów Hogwartu, bynajmniej nie widzę uczniów jednej szkoły. Zamiast podkreślania przynależności do uczelni, na każdym kroku eksponowana należność do Domu, a przecież nie o to chodzi. Co prawda, dziewczyny teraz mają na sobie koszule w kolorze swojego Domu, ale na broszach noszą emblematy szkoły, a nie godła Domu, co świadczy o ich uczelni, a to jest przecież najważniejsze i szczerze mówiąc, najchętniej zmieniłabym kolor tych koszul na biały. Połączenie czerni i bieli zawsze było proste i niezwykle dystyngowane, podczas gdy na przykład odcień czerwieni Gryffindoru wcale do Ginny nie pasuje. Rudy z reguły gryzie się ze wszelkimi odcieniami czerwieni i pomarańczu. Jak już bym miała wybierać, dałabym jej zieloną koszulę Slytherinu, co wręcz cudownie podkreśliłoby ogień w jej włosach.

- Moja siostra nie jest żadną, parszywą ślizgonką!!! – wypalił wściekle Ron, podrywając się ze swojego miejsca i robiąc się czerwonym na twarzy.

Aiko posłała mu pobłażliwe spojrzenie.

- To samo w kwestii kolorów tyczy się również ciebie, mój chłopcze – odparła spokojnie, zupełnie jakby miała do czynienia z rozpuszczonym dzieckiem. – Poza tym nie chodzi tu tylko o kolorystykę. Nie znam dziewczyny, która by nie chciała się podobać, jak również chyba nie ma chłopaka, który nie miałby podobnych odczuć, choć zazwyczaj żaden z nich nie chce się do tego przyznać. Profesorowie mogą temu zaprzeczać, ale nastolatki o wiele bardziej dbają o swój wygląd niż dorośli.

- Uczniowie mają się skupiać na nauce, a nie na bzdurnym strojeniu się! – zakrzyknęła Minerwa.

- A kto tu mówi o bzdurnym strojeniu się? Tu raczej chodzi o prezencję, o dumę. Uczniowie są wizytówką szkoły, są jej pierwszą oceną. Jeśli uczniowie nie prezentują się należycie, to co można powiedzieć o szkole? Na całym świecie prestiżowe uczelnie w pierwszej kolejności właśnie dbają o wizerunek ucznia. Jakbym miała wybrać uczelnię dla swoich dzieci, to jednym z kryteriów byłby właśnie jej wizerunek, tuż za jej poziomem nauczania. I jak zapewne Hogwart rzeczywiście może być wspaniałą uczelnią, jeśli chodzi o wiedzę, tak pod względem prezentacji nie dałabym mu zbyt wielu punktów.

- A mnie się podobają te nowe stroje – przyznał Remus, który razem z Syriuszem i Sakio, z bliska oglądał nowe mundurki. – Są proste, a jednocześnie dystyngowane. Czy pomyślałyście również o wersji dla chłopców?

- Zrobiłyśmy kilka projektów, zarówno dla chłopców, jak i dla dziewcząt. To, co Ginny i Hermiona mają na sobie, jest na razie prowizorką i może podlegać kolejnym przeróbkom.

- Można byłoby to przedstawić Radzie Nadzorczej – dodał Syriusz. – Oni tak bardzo zawsze chcą podwyższać standard szkoły.

- Nie ma mowy! Albusie, chyba się na to nie zgodzisz?

- Czemu nie, moja droga? – zdziwił się Dumbledore. – Mnie również podobają się one podobają.

- Ale Hogwart…

- Hogwart to uczniowie, oni są jego duszą, jego życiem. I skoro uczniowie się zmieniają, to i Hogwart musi się zmieniać wraz z nimi. Akurat mundurków nie uważam za tak wielką zmianę, a muszę przyznać, iż pomogłyby wizerunkowi szkoły. Te panny wyglądają w nich jak prawdziwe młode damy – rzekł z łagodnym uśmiechem Albus, na co obie uczennice spłonęły jeszcze większymi rumieńcami. – A czy nie jest to właśnie zadaniem szkoły, aby poza wiedzą przekazać swoim podopiecznym wszystko, co może im się w życiu przydać? Pamiętam jeszcze czasy, kiedy w Hogwarcie odbywały się lekcje etykiety i muszę ci się przyznać, droga Minerwo, uczniowie wynosili z nich nie tylko podstawy dobrego zachowania, ale również ogłady i rozeznania w otaczającym ich świecie.

- Może to nie byłby taki zły pomysł, aby przywrócić te lekcje – zasugerował cicho Severus, zerkając na pewne jednostki, również w swoim własnym Domu. – Niektórym by się one przydały.

- Severus ma rację, Albusie – poparł go Filius. – I osobiście skłaniam się ku zmianie naszych obecnych strojów uczniowskich.

- Co prawda, raczej trudno by się w nich latało na miotle – zawtórowała mu profesor Hooch. – Ale nikt nie powiedział, że nie można zaprojektować odpowiedniego wariantu, czyż nie?

McGonagall widząc, iż przegrywa batalię i większość nauczycieli spogląda na nowe stroje przychylnym wzrokiem, zwróciła swój wzrok na Harry’ego.

- To wszystko twoja wina! – krzyknęła. – Dopóki się nie pojawiłeś, wszystko było dobrze!

Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała bocznym wejściem, zostawiając za sobą zaskoczonych i nauczycieli i uczniów. Harry, który do tej pory nawet się nie odezwał słowem, teraz spoglądał na nią w oszołomieniu.

- Co ja takiego zrobiłem? – zdziwił się, na co Albus roześmiał się nieznacznie, choć w jego oczach widać było smutek.

- Nie martw się, Minerwa zawsze miała problem z akceptowaniem zmian – wyznał. – Pochodzi z bardzo tradycyjnego domu i wszystkie zmiany traktuje niemal jak osobisty afront. Trudno jej przychodzi akceptowanie, iż świat dookoła niej się zmienia. Jednak w naszym społeczeństwie dużo czarodziei ma ten sam problem. Tak jak kiedyś powiedziałeś, staliśmy się bardzo konserwatywni. Przykrył nas kurz czasu, ale co smutniejsze, nam się to podoba. Daj jej trochę czasu na przemyślenie i ochłonięcie, a wszystko będzie dobrze.

- Przypomina mi ona trochę moją babcię – wyznała smutno Aiko. – Nie zapomnę jej oburzenia, gdy oznajmiłam, że zamierzam pójść na uniwersytet. To było dla niej coś nie do pomyślenia i zaakceptowania, że kobieta aspirować może do pozycji mężczyzny. Ona wychowała się w czasach, gdzie wiedza była zarezerwowana jedynie dla ograniczonego kręgu kobiet, nie potrafiła zrozumieć, że rzeczywistość się zmieniła i kobieta może mieć większe ambicje niż być tylko przykładną żoną i matką. Chyba nigdy mi tego nie wybaczyła, choć później nie ukrywała swojej dumy z moich osiągnięć.

Po kolacji jednak Albus czym prędzej skierował swe kroki do komnat zajmowanych przez Minerwę. Wybuch przyjaciółki mocno go zaniepokoił. Zazwyczaj nie okazywała ona aż tak energicznie swojego niezadowolenia, wychodząc z założenia, iż stonowana reakcja pozostawia po sobie trwalsze wrażenie.

Zapukał delikatnie w ramę strzegącego wejścia do komnat obrazu. Znajdująca się na nim młoda czarownica wyglądała na zmartwioną.

- Moja pani jest smutna, niespokojna. Co się stało, profesorze?

- Nie wiem, droga Melisandro – odparł równie zaniepokojony Albus. – Ale dowiem się. Bądź spokojna.

Czarownica skinęła głową, po czym obraz usunął się.

- Minerwo… - zaczął Albus łagodnie, wchodząc powoli do środka.

Jeśli ktoś spodziewałby się, że komnaty opiekuna Domu Gryffindoru będą w kolorach tegoż właśnie Domu, to myliłby się ogromnie. Pokoje Minerwy McGonagall bardziej odpowiadały bowiem Slytherinowi. Ściany były w jasnym, niemalże białym kolorze, podczas gdy drewniana lamperia zbudowana była z ciemnego drewna, takiego samego, jak reszta mebli i podłoga. Z kolei wszelkie dodatki, jak chociażby dywan, tapicerka, narzuta na łóżku czy zasłony były w różnych odcieniach zieleni, od soczystej aż po tak ciemną, że niemal czarną. Zresztą sama Minerwa także nad wyraz często ubierała się w zielone szaty, nie widząc w tym nic dziwnego, pod tym jednym względem odrzucając lojalność domową.

Dla Albusa komnaty te były pełnym odzwierciedleniem Minerwy. Tak jak ona, nienagannie uporządkowane i klasyczne, nic w nich nie leżało nie na swoim miejscu, ani też nie odstawało od reszty wystroju.

Ich właścicielka siedziała w dużym, starym fotelu ustawionym przed kominkiem i po prostu spoglądała nieobecnym wzrokiem w płonący leniwie ogień. Przygnębiona i wyraźnie rozżalona, ani trochę nie przypominała siebie.

- Minerwo, moja droga – szepnął Albus, podchodząc bliżej i przyklękając przed nią. Jedna jego pomarszczona wiekiem dłoń, spoczęła delikatnie na kolanie przyjaciółki. – Co się stało? Czemu jesteś taka smutna?

Czarownica powoli i jakby trochę wbrew sobie, przeniosła na niego swój wzrok i Albus, po raz pierwszy od dłuższego czasu, ujrzał w jej oczach łzy.

- Czemu świat tak bardzo się zmienia? – spytał tak cicho, że wręcz niesłyszalnie.

- Zmiany są wpisane w jego istnienie – odparł równie cicho Albus, choć słowa te przychodziły mu z niejakim trudem, gdyż doskonale wiedział, że nie to chciała Minerwa usłyszeć. Ale jak na co dzień mógł bez mrugnięcia okiem zwodzić otoczenie, tak już dawno temu nauczył się, że nie warto zwodzić Minerwy. Była jedną z tych, które zawsze wolały usłyszeć prawdę, przez co niekiedy tak trudno było ukoić jej niepokój.

- Ale czemu muszą zachodzić akurat teraz? Czemu nie później, gdy już będzie spokój? Nie potrzebujemy więcej zmian, wystarczy, że nasz świat już sam w sobie jest niestabilny. Nie chcę…

- Ach, moja kochana – szepnął Albus, przytulając czule kobietę i mając nadzieję, że chociaż jego bliskość nieco ją uspokoi. Świat mógł widzieć w nich niezłomnych bohaterów, ale prawda była taka, że nawet niezłomni bohaterowie i potężni czarodzieje, miewali chwile załamania. A bywały one tym częstsze, gdy nikt nie był w stanie dzielić z nimi ciężaru ich odpowiedzialności. Tak, jak Albus nosił na sobie brzemię autorytetu a niekiedy wręcz wyroczni świata czarodziejskiego, tak Minerwa pełniła tą rolę w szkole, zawsze będąc tą stanowczą i silną. I jak z całym światem Albus był sobie w stanie poradzić, niekiedy po prostu go ignorując, tak Minerwa nie mogła i nie potrafiła zignorować dzieci powierzonych pod opiekę szkoły. Mogła tego nie okazywać, ale tak jak cieszyła się z każdego sukcesu swoich podopiecznych, tak porażki ich bolały ją po wielokroć bardziej.

Tylko, że tym razem chyba nie chodziło o porażkę.

- Co cię tak zabolało, że aż ronisz łzy? – spytał. – Wiesz przecież, że tego nie zatrzymasz. Tak, jak nie można cofnąć czasu, tak nie można zatrzymać zmian. One po prostu zachodzą, a my możemy biernie się im przyglądać, by w ostatecznym rozrachunku zostać zmuszonym do ich zaakceptowania.

- Nie lubię zmian…

- Czemu? Nie zawsze są one złe…

- Ale zawsze prowadzą do destabilizacji! – wybuchła Minerwa, a widząc zdziwione spojrzenie Albusa, dodała już spokojniej. – Zmiany niszczą porządek, wprowadzają chaos i zamieszanie. Czemu zmieniać coś, co spełniało przez lata swoje zadanie? Czemu nie można pozostawić wszystkiego takim, jakim jest? Czemu wszyscy od razu chcą wszystko zmieniać?!

- Minerwo… - westchnął dyrektor i starsza czarownica przez ulotną chwilę wyczuła w jego głosie taki ton, jakim zwracał się do niej, gdy była jeszcze uczennicą. – Nasze życie jest bezustannym łańcuchem zmian. Każdego dnia zachodzą w nas jakieś zmiany, a skoro my się zmieniamy, to i otoczenie musi się zmieniać. Czy nie nazwiesz zmianami przybywania nowych uczniów i opuszczanie murów szkoły przez starszych?

- No tak…

- Nawet nasza magia bezustannie się zmienia. Tworzone są nowe zaklęcia, poszerzane są granice naszej wiedzy. Nie wyobrażam sobie na przykład Severusa, nie mogącego ulepszać swoich eliksirów.

Minerwa odruchowo zaśmiała się lekko, słysząc te słowa.

- Bardziej zależy mu na poprawianiu eliksirów innych i wykazaniu, że ich twórcy się mylili – stwierdziła kwaśno.

- Być może, moja droga. Ale dla niego, jak i dla nas wszystkich, zmiany oznaczają niekiedy doskonalenie samego siebie i powiększanie swojej wiedzy. Tylko głupiec nie dopuszcza do siebie argumentów innych, bojąc się, że zburzą jego światopogląd. – Przyjrzał jej się uważnie. – Czy to dlatego tak wybuchłaś na Harry’ego w Wielkiej Sali? Bo zanegował twój światopogląd?

- To nie tak! Po prostu… nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdyby nie on, byłoby spokojniej, że wraz z nim do szkoły wtargnął chaos. Zanim się nie zjawił, wszystko było jasne i ułożone. Gryfoni nie lubili Ślizgonów i na odwrót, Minister był niekompetentny, ale przynajmniej nie był zdrajcą. Nikt niczego nie kwestionował, akceptując wszystko jak jest. Aż przybył on i świat stanął na głowie.

- Wszyscy przecież na to czekaliśmy, Minerwo – przypomniał jej Albus. – Ty również nie mogłaś się doczekać odnalezienia Harry’ego i sprowadzenia go do Hogwartu.

- Tak, ale nie sądziłam, że on będzie taki… inny. On nie ma w sobie niczego z James’a i Lily!

- Ach, o to chodzi – mruknął Albus ze zrozumieniem.

W duchu bynajmniej się Minerwie nie dziwił. I James i Lily byli dla niego jak rodzone dzieci. Kochał ich mocno, a ich śmierć odcisnęła na nim głębokie piętno. Tamtej nocy stracił coś, co uważał za swoją rodzinę. Kiedy zaś oddawał Harry’ego pod opiekę siostry Lily, Petunii, pomimo całego bólu, miał nadzieję, że jeszcze kiedyś zobaczy małego Pottera, a w nim jego rodziców. Minerwa miała do niego żal, że go oddał obcym ludziom o wątpliwej reputacji, a nie zatrzymał, aby mogli sami się nim zająć. Ale bolesna prawda była taka, że ochrona krwi była najsilniejszą, istniejącą magią ochronną, a Albus ponad prywatne szczęście, przedkładał bezpieczeństwo chłopca. Nie przewidział niestety tego, że Dursley’owie oddadzą Harry’ego do sierocińca.

I tu zaczynał się jego dylemat. Z jednej strony cieszył się, że mimo wszystko Harry znalazł szczęśliwy dom, w którym mógł wyrosnąć na cudownego, młodego czarodzieja. Z drugiej jednak, nie potrafił pozbyć się myśli o tym, co by było, gdyby uległ Minerwie i nie oddał Harry’ego.

- Patrzę na niego i nie widzę w nim ani James’a ani Lily – wyszeptała czarownica, drżącym głosem. – Bez względu na to, jak bardzo bym się nie starała… Ich po prostu w nim nie ma…

- Wiem, Minerwo, wiem. Nie ty jedna masz takie odczucia. Ale nic na to nie poradzimy. Czas zrobił swoje…

- Dlatego chciałabym móc go cofnąć! Naprawić przeszłość, nie pozwolić im zginąć. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym, aby oni znowu byli z nami. A Harry…

Albus uciszył ją delikatnie palcem.

- Nie, kochana! Nie możesz tak myśleć. Czasu nie da się cofnąć…

- Da się! Są przecież zmieniacze czasu! A jak one nie pomogą, to przecież mamy magię!!! Na pewno…!!

- Minerwo! – przerwał jej stanowczo Albus. – Nawet magia ma swoje granice i prawa, których musimy przestrzegać. Gdybyśmy je łamali, nie bylibyśmy lepsi od Voldemorta i jego podopiecznych!

- Ale tu nie chodzi o drobnostkę…

- Nie, Minerwo. Tak nie można. Rozumiem, że możesz być rozżalona i tęsknisz za James’em i Lily. Merlin mi świadkiem, że ja sam niemal codziennie za nimi tęsknię; brakuje mi beztroski James’a i łagodnej natury Lily. Brakuje mi ich potwornie. Ale zamiast popadania w obłęd, wolę się cieszyć faktem, że ich syn znalazł dla siebie nową, kochającą rodzinę, która zapewniła mu opiekę i ofiarowała szansę na jasną przyszłość. Tego chyba najbardziej pragnęliby jego rodzice, nie sądzisz, moja droga?

Minerwa z ciężkim westchnieniem, spuściła głowę. Wiedziała, pomimo całego bólu, że Albus ma rację. Niemal rytuałem stało się dla niej przystanięcie codziennie choć na chwilkę przy stojącym na kominku zdjęciu młodej pary. Żadnego ze swoich uczniów tak bardzo nie pokochała, jak tych dwoje i nawet teraz, po tylu latach, nie potrafiła nie uronić łzy na wspomnienie ich pogrzebu.

Wykorzystując sytuację, Albus podniósł się i usiadł na oparciu fotela, ramieniem obejmując czarownicę i przytulając ją delikatnie.

- Masz rację, Albusie – przyznała po dłuższej chwili Minerwa, a w jej głosie wyczuwało się wyraźny smutek. – Tylko to tak bardzo boli, gdy patrząc na ich syna, ich samym w nim nie dostrzegam.

Albus roześmiał się.

- Moja droga, dzieci nigdy nie są tacy, jak ich rodzice, bez względu na to, jakbyśmy sobie tego nie życzyli. Poza tym, przeznaczeniem Harry’ego zawsze było zwiastowanie zmian. Bo czymże innym, jak nie zmianą jest zniszczenie najgorszego Mrocznego Lorda naszych czasów? Przepowiednia naznaczyła go jeszcze przed jego narodzinami, jako tego, który zmieni nasz świat, więc nie możemy mieć do niego pretensji o to, iż wypełnia swój los. A powiedz tak szczerze, Minerwo, naprawdę nie podobają ci się mundurki pani Aiko?

Minerwa spojrzała na niego, zaskoczona nagłą zmianą tematu.

- No cóż, nie są brzydkie… Ale uczniowie nie potrzebują nowych strojów! Mają się skupić na nauce!

- Och, a ja doskonale pamiętam pewną Gryfonkę, która bezustannie stała przed lustrem i narzekała, że wygląda w swojej uczniowskiej szacie po prostu beznadziejnie i jak chłopczyca – wypomniał rozbawiony Albus, widząc jak Minerwa czym prędzej spuszcza wzrok, rumieniąc się z zakłopotania, niczym młoda panienka.

- Bo wyglądałam jak chłopczyca! Płaska i chuda, wszystko na mnie wisiało. Gdzie tam mi było do szkolnych piękności!!

- A mimo to nie przeszkodziło jej to w osiągnięciu najlepszych ocen w swoim roczniku – niewzruszenie dokończył Albus, spoglądając na czarownicę zza swoich okularów.

- Zawsze byłam inna – wydukała cicho Minerwa.

- Wcale nie inna. Zachowywałaś się raczej jak każda normalna dziewczyna i nie powiem, chętnie bym cię teraz zobaczył w tym nowym mun…

Nie dokończył, gdyż Minerwa wymierzyła mu ostrego kuksańca, dokładnie pod żebra, od którego niemalże stracił równowagę.

- Nie żartuj sobie, Albusie Dumbledore!

- Ja wcale nie żartuję, moja droga – odparł czym prędzej Albus. – Naprawdę chciałbym cię w nim zobaczyć. Mogę się założyć, że wyglądałabyś pięknie.

- Najpierw musiałbyś mi odjąć kilka lat – zaśmiała się Minerwa. – Jak to raczyłeś stwierdzić, czas zrobił swoje.

Albus ujął jej twarz i spojrzał głęboko w oczy.

- Dla mnie jesteś nadal tak samo piękna, jak w dniu, kiedy po raz pierwszy zaprosiłem cię do Hogsmaed. Nic się nie zmieniło.

- Rzeczywiście, nic się nie zmieniło – odpowiedziała przekornie Minerwa. – Nadal umiesz prawić komplementy.

- Cieszę się.

- I nadal mam do ciebie słabość.

- Cieszę się tym bardziej!



Rozdział 39



Percy przetarł piekące ze zmęczenia oczy. Nie spał właściwie kolejną noc z rzędu, a po konferencji, która miała się odbyć za niecałą godzinę, pewnie też nie zazna spokoju. Jak przy Knocie właściwie miał aż nadto spokoju, tak przy Madame Bones na nudę nie mógł narzekać. Co prawda było to efektem całej obecnej sytuacji, ale coś mu mówiło, iż nawet jak już się trochę uspokoi, nie będzie mu brakowało pracy. Nie narzekał jednak. Zawsze lubił wyzwania, lubił możliwość wykazania się. Szczerze dziwił się, że Tiara przydzieliła go do Gryffindoru, o wiele lepiej czułby się jako Krukon.
A teraz jeszcze był wdzięczny za ofiarowanie mu drugiej szansy. Ktoś na miejscu Amelii Bones zwolniłby go bez wahania. W końcu był sekretarzem Knota, a ten okazał się być zdrajcą, więc automatycznie on też powinien być jednym z podejrzanych. A tymczasem nowa Minister zdawała się mu ufać, choć gdzieś w głębi duszy miał dziwne przeczucie, iż to zaufanie zawdzięcza ojcu. Artur Weasley zawsze był poważanym, choć niejednokrotnie lekceważonym czarodziejem. Ale ponad wszystko, zawsze stał po stronie dobra.
Percy Weasley nie chciał tego przyznać, ale za to jedno sam poważał ojca, bo nie jest łatwo trzymać się swoich przekonań, gdy większość świata twierdzi, że nie masz racji.
W tej chwili jednak, Percy wyrzucił z umysłu wszelkie myśli o swoim ojcu i rodzinie. Miał przed sobą ostateczną wersję przemówienia, które zleciła mu napisać Madame Bones. Sprawdzał je chyba po raz setny, chcąc się upewnić, iż na pewno wszystko najważniejsze zostało zawarte i że jego ton jest odpowiedni do sytuacji.
Dzisiejsza konferencja prasowa miała być całkiem inna od tych, do których przywykł za rządów Knota. Nie miało być już mydlenia oczu w stylu „jacy to my jesteśmy wspaniali”. Koniec z propagandą „my mówimy prawdę, inni kłamią”. Nie, tym razem Ministerstwo miało się przyznać do panującej w nim korupcji, nieudolności i omylności. Iście przełomowe wydarzenie!
Ciche zapukanie do drzwi wyrwało go z koncentracji.
- Proszę!
Słysząc otwierające się drzwi, uniósł wzrok, aby w następnej chwili zamrzeć z zaskoczenia. W drzwiach stał jego ojciec.
Nie rozmawiali ze sobą od pamiętnej kłótni pół roku temu. Kłótni, która wstrząsnęła posadami domu Weasleyów, rozdzierając coś, co zdawało się być nierozerwalne.
Kłótni, podczas której padło wiele przykrych słów.
Tamtego wieczoru Percy spakował się i opuścił dom, wynajmując mały pokoik na poddaszu jednej z kamienic na ulicy Pokątnej.
W sumie, pół roku po tamtym wydarzeniu, obie strony zdawały sobie sprawę, iż prędzej czy później musiało dojść do tej awantury. Obie strony miały czas, aby wszystko przemyśleć, gdy po pierwszym gniewie, przyszedł wreszcie etap rozmyślania i zamiast złości, do głosu doszedł zdrowy rozsądek.
Artur Weasley musiał niechętnie przyznać, iż Percy zawsze był najmniej rozumianym dzieckiem w rodzinie. Spokojny, wyważony, ambitny, jakże się różnił od reszty rodzeństwa, które, może i posiadało ambicje, ale zazwyczaj bujało wysoko z głowami w chmurach i wolało szalone żarty od spokojnego zacisza własnego pokoju. I chociaż Molly zawsze podkreślała, że wszystkich ich kocha jednakowo i ze wszystkich jest jednakowo dumna, to jednak nie trudno było dostrzec, iż tak naprawdę preferuje towarzystwo pozostałych swoich dzieci. Cała sytuacja była raczej dość dziwna, gdyż zazwyczaj Percy był stawiany jako przykład dla swojego rodzeństwa, ale jak przychodziło co do czego, to cała rodzina zdawała się od niego stronić, nie chcąc, aby zepsuł im zabawę. Percy po prostu odstawał od reszty Weasleyów. Nigdy nie był tak wesoły i beztroski jak bliźniaki, nie tak przebojowy jak Bill i Charlie, o Ronie i Ginny już nie wspominając, bo najmłodsi zawsze byli w centrum uwagi. Ani najstarszy ani najmłodszy, zawsze nad wiek poważny. Może nie idealny, bo sam nie raz z rozmysłem nakablował na bliźniaków, albo rzucił jakąś kąśliwą i często niegrzeczną uwagę pod adresem któregoś z reszty rodzeństwa, nie mówiąc już o egoizmie i wywyższaniu się, ale prawda była taka, że gdyby nie legendarne rude włosy, trudno byłoby w nim znaleźć coś z typowego Weasley’a.
I teraz po ponad pół roku milczenia i unikania, jego ojciec stał w jego gabinecie.
- Witaj, ojcze – rzekł Percy, czując się dość nieswojo.
- Mogę przyjść później, jeśli jesteś zajęty… - zaczął Artur, równie mocno zakłopotany.
- Nie, mam akurat chwilkę przed konferencją – odparł Percy, odkładając na bok tekst przemowy. I tak nie było sensu dłużej jej sprawdzać. – Po niej pewnie będę miał nawał pracy, więc wątpię, abyśmy mogli wtedy porozmawiać.
- Zdaję sobie sprawę – odparł Artur, po czym przyjrzawszy się synowi uważnie, dodał. – Wyglądasz na zmęczonego. Kiedy ostatni raz spałeś?
Percy roześmiał się nieznacznie.
- Chyba w nocy przed pokazem w galerii – wyznał.
Artur skinął głową. Właściwie on sam od tamtej nocy mało co odpoczywał. Ale on miał żonę i dzieci, które pilnowały, aby się nie przemęczał i jadł na tyle regularnie, na ile to było możliwe, podczas gdy Percy nie miał nikogo.
- Percy, nie chcę, aby to zabrzmiało jakoś sztucznie lub pretensjonalnie, ale jestem z ciebie naprawdę dumny – rzekł cicho Artur. – Twoja reakcja, gdy Knot okazał się być Śmierciożercą…
- Chyba nie myślałeś, że mógłbym…? – zapytał z niedowierzaniem Percy, a widząc wyraz twarzy czarodzieja, zbladł z przerażenia. – Na Merlina, ojcze, za kogo ty mnie masz?! Myślisz, że mógłbym…? Że potrafiłbym…?
- Przepraszam, Percy, nie chciałem żeby to tak zabrzmiało. W ogóle nie powinienem pomyśleć, że mógłbyś zdradzić. Ale wiedząc, jak bardzo go szanowałeś… – czym prędzej przerwał mu Artur, wyraźnie zakłopotany. Może i nie rozumiał się ze swoim synem, ale powinien znać go na tyle, aby wiedzieć, że nie zrobiłby niczego podobnego. Podszedł do syna, odsuwając na bok przemożną chęć przytulenia go. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz go przytulił. Musiało to być bardzo dawno temu. – Percy, czemu nie potrafimy już nawet ze sobą rozmawiać?
Chłopak przyjrzał się ojcu. Pół roku wystarczyło, aby w jego rudej czuprynie pojawiło się więcej siwych włosów, a zmarszczki na twarzy znacznie się pogłębiły. Pomimo całego swojego rozgoryczenia, nie potrafił się nie zasmucić na ten widok. Ojca zawsze pamiętał uśmiechniętego i beztroskiego, nie raz powtarzającego w najgorszych chwilach, że jakoś to będzie. W dzieciństwie Percy wierzył mu bezgranicznie, ale z wiekiem przychodzi zrozumienie i już coraz trudniej było ufać słowom ojca. Zwłaszcza, gdy kolejne obietnice nie zmieniały niczego.
Westchnął ciężko.
- Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek potrafiliśmy ze sobą rozmawiać – wyznał z bolesną szczerością. – Nie pasuję do rodziny, nie ma sensu tego ukrywać. Widać, tym razem to mnie przypadła rola czarnej owcy.
- Nie mów tak! Wcale nie jesteś czarną owcą! To, że nie potrafimy się zrozumieć, wcale nie oznacza, że jesteś zły… Nie pomogłeś Knotowi. Jak dla mnie to wystarczy, abym wiedział, że nie możesz być zły.
- Nie jestem głupi, ojcze. Wiem, co chociażby bliźniaki szepczą za moimi plecami. Pewnie teraz też wymyślają kolejną teorię spiskową, w której biorę udział.
- Bliźniaki to jeszcze dzieci – stwierdził Artur poważnie, przysiadając na krawędzi biurka syna. – Zawsze woleli żyć w swoim własnym świecie. Nie raz miałem wrażenie, że rzeczywistość traktują jedynie jak odskocznię, gdzie można się zabawić i najeść. Są kochani, ale to nie znaczy, że nie męczący. Możesz mi wierzyć, Percy, nie są idealnymi synami. – Podniósł wzrok, aby spojrzeć Percy’emu prosto w oczy. – Żadne z moich dzieci nie jest idealne. Pod pewnymi względami zawiedliśmy jako rodzice.
- To nieprawda! – zakrzyknął Percy. – Nie znam bardziej wypełnionego miłością domu. Nawet, gdy było ciężko, zarówno ty jak i mama staraliście się…
- Percy… – przerwał mu Artur. - …gdyby rzeczywiście tak było, ty nadal byłbyś w domu. Żaden rodzic nie powinien pozwolić swojemu dziecku odejść z domu, w przekonaniu, że jest ono niekochane i niechciane. To jest nasz największy błąd, którego pewnie nigdy sobie nie wybaczymy. A twoje rodzeństwo, miejmy nadzieję, z wiekiem zacznie zauważać, iż błądzenie z głową w chmurach i wyszukiwanie kolejnych wielkich marzeń, nie jest najlepszym sposobem na życie. Może i jesteśmy czarodziejami, ale to nie znaczy, że magia zrobi za nas wszystko. – Przerwał na chwilę, odetchnąwszy z wyraźnym zmęczeniem. – Nie wiem, czy to ci pomoże, ale wiedz, że w chwilach kryzysu, prędzej polegałbym na twoim pragmatyzmie, niż na fantazjach reszty moich dzieci, gdyż wiem, że ty sobie poradzisz…
- Bill i Charlie też by sobie poradzili! – zaoponował Percy. – Kto jak kto, ale oni daliby sobie radę ze wszystkim, w ten czy inny sposób.
Weasley senior roześmiał się, choć z wyraźnym smutkiem.
- To prawda. Ta dwójka już dawno stała się samowystarczalna. Tylko czemu to muszą robić na drugim krańcu świata?
- Bo Anglia jest za mała, aby pomieścić wszystkich Weasleyów – zauważył z przekąsem Percy i Artur aż wstrzymał oddech ze zdziwienia. Jego zawsze poważny syn właśnie zażartował! Sam Percy, wyglądając na niego zakłopotanego, zebrał spisaną swoim wyraźnym, uporządkowanym charakterem pisma przemowę. – Już czas, ojcze. Za chwilę zacznie się konferencja, a ja muszę jeszcze dać to Madame Bones do przeczytania.
Artur skinął głową, wstając z biurka. Rzeczywiście, czasu było mało, a na razie mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż problemy rodzinne.
- Znając ciebie, Amelia na pewno będzie zadowolona z twojej przemowy.
- Zobaczymy – odparł wymijająco chłopak. – Zawarłem w niej kilka pomysłów pani Minister, nawet Lucjusz Malfoy dał mi parę dobrych rad. Kto by pomyślał, że ktoś taki jak on…
- Lucjusz Malfoy jest jednym z najbardziej kompetentnych ludzi w Ministerstwie – rzekł jak najbardziej poważnie Artur. – Możemy za sobą nie przepadać, ale nie zmienia to faktu, że jest on świetnym politykiem. I ma to coś, co sprawia, że ludzie go słuchają, a czego niestety, z przykrością muszę to przyznać, mnie brakuje.
- Dobrze, że jest po naszej stronie.
- Nawet nie wiesz jak dobrze! – zapewnił go ojciec. – Dziwne to czasy, kiedy bardziej można ufać Ślizgonom, niż reszcie społeczeństwa. – Westchnął i poprawiwszy szatę, ruszył ku drzwiom. – Chodźmy, bo się jeszcze spóźnimy. – Odwrócił się nagle, z dłonią na klamce, ciągle zamkniętych drzwi. – Przyjdź w niedzielę na obiad, dobrze? Mama by się bardzo ucieszyła. Tak samo jak ja.
- A co z resztą? – zapytał niepewnie Percy, wątpiąc, aby jego rodzeństwo ucieszyło się na jego widok.
- Tym się nie przejmuj. Jeśli nie potrafią zaakceptować swojego brata takim, jakim jest, to już ich problem.
Z tymi słowy Artur i Percy wyszli z gabinetu, kierując swe kroki ku sali, która nie wiedzieć czemu, nazywana była audiencyjną. Społeczeństwo czarodziejów miało zaledwie paru królów, a i ci panowali w zamierzchłej przeszłości i żaden z nich w budynku Ministerstwa, więc skąd się wziął pomysł na takową nazwę, nikt nie wiedział. Nawet najstarsi czarodzieje nie wiedzieli, choć wielu próbowało stworzyć wokół tego niesamowite legendy. Prawda jednak była taka, iż sala ta była naprawdę dużym pomieszczeniem, zaraz po majestatycznej Wielkiej Sali w Hogwarcie i doskonale pasowała do zadania, które miała dzisiaj odegrać, a mianowicie konferencji prasowej nowej pani Minister.
W jednym jej końcu umieszczono podwyższenie, z ustawioną na nim mównicą, podczas gdy reszta sali przeznaczona była dla reporterów i wszystkich czarodziejów i czarownic, którzy chcieli wziąć w tym udział. Reporterzy ze wszystkich znanych w europejskim świecie gazet i czasopism zebrali się w niej już z samego zdania, wymieniając poglądy i oczekując na nadejście umówionej godziny. Ich samopiszące pióra ani na chwilę nie przestawały pisać, notując uwagi innych kolegów po fachu, jak również zwykłych obywateli, których z każdą minutą przybywało. Wszyscy zgodnie twierdzili, iż już dawno konferencja prasowa Ministerstwa nie wzbudziła takiego zainteresowania. Każdy chciał usłyszeć słowa Madame Bones.
Percy i Artur dotarli do podwyższenia przez boczne drzwi, od razu dostrzegając kilka znajomych twarzy pośród zebranych pracowników Ministerstwa. Obecni byli przedstawiciele wszystkich Departamentów oraz Wizengamotu, a ich twarze były poważne i skupione. Mijając Lucjusza Malfoya, Artur skinął mu z szacunkiem głową, otrzymując od arystokratycznego mężczyzny podobny gest. Stanęli nieopodal, akurat w chwili, gdy na podniesienie weszła Madame Bones razem z dyrektorem Dumbledorem. Oboje ubrani byli w niezwykle skromnie. Minister miała na sobie prostą, czarną szatę, podczas gdy dyrektor Hogwartu, ku zdziwieniu zebranych zamiast swoich zwyczajowych jaskrawych i radosnych strojów, miał na sobie ciemnoniebieską szatę, bez żadnych ozdób i haftów. Wyglądał w niej nad wyraz poważnie, przez co wielu w sali miało problemy z rozpoznaniem, czy to rzeczywiście jest profesor Dumbledore.
Albus stanął obok Lucjusza, co już samo w sobie wywołało lawinę fleszy i podekscytowanych szeptów. Do tej pory obaj czarodzieje sprawiali wrażenie, jakby zbytnio za sobą nie przepadali, a tymczasem wyglądało na to, iż prawda była całkiem inna.
Amelia Bones podeszła zaś do mównicy i powiodła po zebranych wzrokiem, dostrzegając ich wyczekujące, pełne nadziei i zaufania twarze. To, co miała za chwilę im powiedzieć, na pewno nie będzie tym, co chcieliby od niej usłyszeć.
- Czcigodne czarownice i szanowni czarodzieje – zaczęła, całą siłą woli starając się, aby jej głos brzmiał pewnie i spokojnie. – Smutny to dzień, gdy osoby, w których pokładaliśmy swoje zaufanie, które wybraliśmy na naszych reprezentantów, zdradziły nas. Smutny to dzień, gdy głos tysięcy zostaje odrzucony na rzecz jednego słowa mordercy!… Iście smutny to dzień, w którym przyszło mi stanąć tu przed wami i przekazać wam tak ponure wieści… Przez ostatnie godziny gazety pełne były różnorodnych doniesień. Jedne z nich były bardziej, inne mniej prawdziwe. W jednym jednak się nie myliły… Minister Knot nas zdradził…
Przerwała, gdyż w następnej sekundzie sala wybuchła okrzykami zgrozy i wściekłości. Reporterzy ani na chwilę nie przestawali pisać, starając się zanotować zarówno słowa pani Minister, jak i wszelkie usłyszane dookoła uwagi. Gazety zapłacą każdą cenę za wszystkie gorące komentarze. Cenę podbiłyby jeszcze zdjęcia, ale niestety Ministerstwo najwyraźniej nie chciało pokazać zdrajcy.
- Wszystkie zachowane dowody… – kontynuowała Amelia, gdy pierwsza wrzawa nieco opadła. - …jak również zeznania samego Korneliusza Knota, zebrane pod wpływem veritaserum, potwierdzają, iż od prawie dziesięciu lat był świadomym podwładnym Sami-Wiecie-Kogo. Oddał mu się na służbę z własnej woli i bez przymusu, rozmyślnie narażając na niebezpieczeństwo zarówno ministerialnych aurorów, jak i każdego czarodzieja i czarownicę. Naraził nas wszystkich, cały czarodziejski świat. Dlatego też, pierwsze co teraz musimy zrobić, to naprawić to wszystko, co on zepsuł i odzyskać utraconą pozycję. Pora, abyśmy znowu liczyli się w magicznym świecie, a nie byli postrzegani jedynie jako ci, co nie potrafią poradzić sobie z jednym mordercą i jego armią degeneratów. Niegdyś czarodziejska Wielka Brytania była szanowaną i podziwianą społecznością, dopóki ludzie tacy jak Korneliusz Knot, sprzedajni, tchórzliwi i kompletnie pozbawieni moralności, nie zepchnęli jej w przepaść. – Zamilkła na chwilę, wodząc skupionym wzrokiem po zebranych i starając się zapewnić ich, iż to co mówi, nie jest jedynie pustymi słowami. – Odzyskanie tego, co zostało nam tak podstępnie odebrane, nie będzie łatwe. Na pewno zdarzą się dni tak złe, iż odechce się nam wszystkim żyć. Ale wierzę, iż jesteśmy silni w tym, co tak łatwo odrzucił Knot, a znaczenia czego Sami-Wiecie-Kto nie potrafi docenić. Jesteśmy silni jednością! Jednością w naszym dążeniu do jutra bezpiecznego, wolnego od nietolerancji i zastraszania. Jutra, gdzie wszyscy, bez względu na to, kim są, będą żyć spokojnie, bez obawy, że ich dom może zostać zniszczony, a oni sami zabici. Moi drodzy, jeśli V…Voldemort… - zająknęła się nieznacznie, po raz pierwszy w życiu wypowiadając to przeklęte imię. Bała się jego. Ten strach został jej wpojony, a wszystko co widziała i co przeżyła, jedynie utrwaliło ją w przekonaniu, iż jest on jak najbardziej realny. Ale w tej chwili doskonale zdawała sobie sprawę, iż nie będzie lepszej i bardziej czytelnej deklaracji, niż danie przykładu i pokazanie, że strach nią nie rządzi. Inni na tej sali mogli sobie pozwolić na krzywienie się, czy też drżenie z przerażenia, ale jeśli miała dobrze wykonać swoją pracę Ministra i ocalić społeczeństwo od niechybnej zguby, ku której zdążało, to musiała być twarda. – Jeśli Voldemort sądzi, że tą zdradą nas złamał, to się myli. Jego podłe knowania bowiem uczynią nas jeszcze silniejszymi. Nie pozwolimy się zastraszać! Nie pozwolimy sobą pomiatać! Ale ponad wszystko, nie zamierzamy schylać głowy przed kimś, kto pod samozwańczym tytułem Lorda skrywa jedynie okrucieństwo i brak szacunku dla innych. Zdaję sobie z przykrością sprawę, iż przeszłość Ministerstwa Magii także nie jest pozbawiona mrocznych kart, ale my w przeciwieństwie do naszych przeciwników, potrafimy uczyć się na własnych błędach. Potrafimy przyznać, iż się myliliśmy i stanąć tu teraz przed wami, prosząc o wybaczenie za nasze przewinienia wobec magii i błagając, abyście jeszcze raz obdarowali nas swoim zaufaniem i pomocą w walce z siłami zła. Prosimy was… Ja was proszę, udzielcie nam wsparcia. Sami Aurorzy i Ministerstwo nie są w stanie skutecznie stawić czoła Śmierciożercom. Potrzebujemy was, drodzy czarodzieje. Potrzebujemy waszej siły woli i waszych umiejętności. Ta walka nie może być walką jednostek. Musimy stanąć do niej razem, ramię przy ramieniu, wykorzystując to, czego wszyscy nauczyliśmy się w Hogwarcie. Koniec z czasami zrzucania odpowiedzialności na innych! Koniec z udawaniem, że to nas nie dotyczy! Jeżeli chcemy żyć w spokoju, musimy go sobie wywalczyć. My! A nie nasze dzieci! To do nas należy zapewnienie im bezpiecznej przyszłości, aby mogły być z nad dumne, a nie ponosiły odpowiedzialność za nasze błędy. Walczmy teraz, póki jeszcze mamy o co i dla kogo walczyć, bo możemy się pewnego dnia obudzić i stwierdzić, iż nasz świat już nie istnieje, a w tym nowym nie ma już dla nas miejsca. – Odetchnęła głęboko, mimowolnie nadając swoim słowom większego dramatyzmu. Nie sądziła, iż przemawianie może wymagać od niej tyle wysiłku. Przed sobą miała całe społeczeństwo magiczne, które właśnie zostało zdradzone i nie zaufa nikomu, jeśli nie uzna, iż jest on godny zaufania. Amelia Bones nie chciała być tym kimś. Nie chciała ryzykować, wiedząc, iż pewnie teraz ona i jej rodzina „awansują” na liście niewygodnych czarodziejów. Ale Albus miał rację, nie było nikogo innego. Świat potrzebował teraz kogoś charyzmatycznego, kto wskaże im drogę, a jednocześnie powszechnie znanego, kogo ludzie uznają za jednego spośród nich. Kandydatów można byłoby znaleźć kilku, ale każdy z nich miał jakąś wadę. Artur Weasley miał serce na właściwym miejscu, ale niestety brakowało mu charyzmy i pewnie nie minęłoby wiele czasu, jak całe Ministerstwo weszłoby mu na głowę, nie wspominając już o tym, iż tak naprawdę pewnie rządziłaby Molly, a nie on. Alastorowi Moody może i ufano, ale niestety był on zbyt wielkim paranoikiem i nie znosił papierkowej roboty, a tego w Ministerstwie nie dało się uniknąć. Z kolei Lucjusz Malfoy byłby idealny i pewnie poradziłby sobie sto razy lepiej od niej, jednak lata spędzone na szpiegowaniu sprawiły, iż znaczna część społeczeństwa postrzegała go jako czarnego czarodzieja i nigdy by mu nie zaufała. Co nie zmieniało faktu, iż Amelia ogromnie się cieszyła, iż posiada go u swojego boku i w razie co, zawsze może poprosić o radę, bo kto jak kto, ale Lucjusz Malfoy politykę miał we krwi.
Tak więc została ona. Sprawdzona, wiarygodna i przede wszystkim jedna z ikon dobra.
- Zdaję sobie sprawę, że wielu z was nie takiej przemowy się spodziewało. Ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, iż nie lubię ukrywać prawdy, nie znoszę sztucznych gierek, a już na pewno nie zamierzam składać żadnych patetycznych, chwalebnych obietnic, które nie miałyby większego pokrycia. Zawsze wychodziłam z założenia, iż prawda jest najważniejsza, przez co nie usłyszycie ode mnie, że wszystko jest dobrze, bo nikt z nas nie jest głupi. Nie jest dobrze… Nasza obecna pozycja w tej wojnie jest słaba. Działania Knota podkopały nas tak skutecznie, iż obecnie Sami-Wiecie-Kto ma nad nami przewagę nie tylko liczebną, ale również strategiczną, przez co nasza przyszłość nie kreśli się w jasnych barwach. Mogę wam jednak obiecać, iż zarówno ja, jak i wszyscy członkowie Ministerstwa, będziemy robić wszystko, aby wreszcie uwolnić nasz świat od jątrzącej nasz świat zarazy. Mogę wam obiecać, że się nie poddamy!!!
Madame Bones skończyła swoją przemowę. Czuła się wykończona, ale jednocześnie cisza, która zapadła na sali, przepełniła ją obawami. Jak ludzie zareagują?
Zerknęła za siebie. Wszyscy stojący za nią, wyczekiwali reakcji równie nerwowo jak ona. Dzisiejsza przemowa miała się okazać, albo wielkim przełomem, albo wielką tragedią.
Nagle jednak, po przedłużającej się coraz bardziej ciszy, cała sala wybuchła niekontrolowanym aplauzem. Wszyscy klaskali, wykrzykiwali słowa uznania i po prostu wiwatowali. Nawet reporterzy zdali się na tą jedną, ekscytującą chwilę zapomnieć o swojej pracy i najzwyczajniej w świecie przyłączyli się do tłumu. Po raz pierwszy od lat ktoś z Ministerstwa przemówił do ludzi w taki rzeczowy, a jednocześnie otwarty sposób. Żadnego udawania, żadnego mydlenia oczu.
Madame Bones, zaskoczona mocno aż tak pozytywną reakcją, skłoniła się zebranym, starając się ukryć całe swoje zakłopotanie. Przez lata pracy w Ministerstwie przywykła do przemówień i wystąpień, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się być w centrum wydarzeń. Zaczynała przypuszczać, iż nie tylko do tego będzie musiała się przyzwyczaić.
- Zapewne macie wiele pytań – odezwała się, gdy hałas nieco opadł i wszyscy przypomnieli sobie gdzie są i po co tu przyszli. Dziennikarze jak jeden mąż, sięgnęli po swoje pióra, wyciągając jednocześnie do góry ręce, zupełnie jak uczniowie zgłaszający się do odpowiedzi. – Proszę bardzo – z tymi słowy Amelia wskazała na jednego z reporterów.
- Jakie plany ma Ministerstwo?
- Trudno jest coś zaplanować, gdy nie wiadomo, czego można się spodziewać po przeciwniku – odparła Minister. – Jednak na liście naszych priorytetów jest zwiększenie bezpieczeństwa publicznego. Patrole Aurorów będą krążyć ulicami czarodziejskich enklaw zarówno w dzień jak i w nocy. Jeżeli będzie to konieczne, to wprowadzimy godzinę policyjną, ale chcielibyśmy tego za wszelką cenę uniknąć, traktując ten środek jako ostateczność.
- Ale przecież nie wszyscy czarodzieje mieszkają w skupiskach? – padło gdzieś z tłumu. – Wielu ma swoje domu w odosobnieniu.
- Zgadza się. Dlatego też, począwszy od dzisiejszego dnia do każdego domu czy też rezydencji zostanie wysłany ekspert od zaklęć ochronnych. Sprawdzi on stan osłon, w razie potrzeby wzmacniając je. Oczywiście każda rodzina może wznieść dodatkowo swoje własne osłony. Jednak przede wszystkim wszyscy musimy zachować ogromną czujność. Nie mówię tu o paranoi, gdyż ta nigdy nie prowadzi do niczego dobrego, ale miejmy się na baczności. Nie przynośmy do domu żadnych znalezionych przedmiotów, gdyż mogą one pomóc w przełamaniu naszych osłon magicznych. Nie zapraszajmy obcych i miejmy uważne oko na wszystko co się dokoła nas dzieje. Pilnujmy naszych dzieci i pilnujmy sami siebie. Zdaję sobie sprawę, iż dla wielu z was może być to ciężki okres, ale mogę was zapewnić, z doświadczenia wiem, iż można być ostrożnym i nadal żyć normalnie. Dzięki normalności bowiem jesteśmy w stanie pokazać naszym przeciwnikom, iż nie pozwolimy się zastraszać.
- A jak możemy być pewni, iż znowu nie spotka nas taka zdrada, jak w przypadku Knota? Skąd możemy mieć pewność, że inni pracownicy Ministerstwa też nie zdradzili.
Amelia westchnęła ciężko. Spodziewała się takiego pytania, prędzej czy później.
- Niestety, nigdy nie będziemy mieć stuprocentowej pewności. Zdrajcą może być każdy, niezależnie od tego kim jest, czy też do jakiego Domu uczęszczał. Zdrada bowiem ma to do siebie, iż zawsze przychodzi niespodziewanie i z najmniej oczekiwanej strony. To może być nawet członek naszej najbliższej rodziny, któremu zdawałoby się możemy bezgranicznie ufać. Dlatego też niestety, ale nie mogę was zapewnić, iż w Ministerstwie nie ma już żadnych zdrajców. I mam tu na myśli nie tylko tych, co współpracują z Mrocznym Panem, ale również tych, którzy dla prywatnego interesu, są w stanie narazić na niebezpieczeństwo innych ludzi, lub też doprowadzić do kolejnej tragedii i chaosu. Prywata niestety jest głęboko zakorzenioną cechą naszego społeczeństwa. Wielu z nas przestało myśleć w kategoriach „my”, a zaczęło widzieć jedynie „ja”. Ministerstwo czeka więc wiele zmian, nadszedł bowiem czas, aby odkurzyć stare pokoje. Sprawdzimy wszystkich, żaden pracownik Ministerstwa nie ma prawa wspierać Sami-Wiecie-Kogo, bo jeśli mamy zwyciężyć, to musimy być w stanie zaufać sobie nawzajem.
- A co z Harrym Potterem? – zapytała kąśliwie Rita Skitter, której pytań Amelia najbardziej się obawiała. Ze wszystkich reporterów była ona najbardziej jadowitą i kłamliwą jednostką, z jaką przyszło jej się spotkać. – Czemu wybawca świata czarodziejów nic nie robi?
- Właśnie!!
- To jest jego obowiązek!
- Gdzie jest Potter?!
- Chcemy Pottera!!!
Amelia posłała dziennikarce wściekłe spojrzenie, na co ta jedynie uśmiechnęła się tak słodko, że aż się mdło robiło. Czemu nikt tej kobiecie jeszcze nie przyłożył?!
- Wstydzilibyście się! – krzyknął, ku zaskoczeniu Amelii i wszystkich zebranych, Lucjusz Malfoy. Jego silny głos poniósł się po sali niczym fala, skutecznie uciszając wrzaski. – Czy świat czarodziejów upadł już do tego stopnia, iż składa odpowiedzialność na barki dziecka?! Ciekawe, czy krzyczelibyście równie mocno, gdyby to wasze dzieci miały stawić czoła Mrocznemu Panu?! Mogę wam zagwarantować, iż nikt z was by się na to nie zgodził. Ale skoro to nie jest wasze dziecko, to łatwo je wypchnąć przed szereg i powiedzieć „walcz za nas”!
- To jest jego przeznaczenie, panie Malfoy! – zakrzyknął jakiś reporter. – Przecież przepowiednia…
- Przepowiednie są dla ciemnych, ograniczonych i zastraszonych umysłów, bo nikt mądry nie uwierzyłby w słowa jakiejś bełkoczącej wieszczki, która narkotyzuje się sam Merlin wie czym!
Lucjusz nie mógł tego widzieć, ale stojący nieopodal Albus aż się skrzywił. Słowa arystokraty zabrzmiały jak bardzo ostre oskarżenie i dyrektor Hogwartu nie miał wątpliwości, iż spora część winy za obecną sytuację Harry’ego spoczywa również na jego barkach. To on nalegał, iż przepowiednia Sybilli jest prawdziwa, to on również w końcowym rezultacie zdecydował się ją ujawnić światu. Miał nadzieję, że uda mu się w ten sposób ożywić w czarodziejach nadzieję i chęć do walki. Tymczasem, jego działania, zamiast pragnienia walki, obudziły w czarodziejach ich najgorsze cechy. Po co walczyć, skoro zbawiciel ma nas uratować? Po co się w ogóle wysilać? Nie potrafił sobie tego wybaczyć. Żyjąc już tyle lat, powinien wiedzieć lepiej, a tymczasem znowu jego dobre chęci doprowadziły do całej masy problemów. Coraz częściej więc zaczynał mieć wrażenie, że gdyby nie jego działania, cała obecna sytuacja przedstawiałaby się o wiele lepiej.
- Wstydu nie macie, karząc dziecku zostać mordercą i zrobić to, co powinni zrobić dorośli. Na co wam wasze różdżki? Na co lata nauki w Hogwarcie, skoro jedyne na co się przydają, to zaklęcia do zawiązywania sznurówek lub podgrzewania herbaty?! Ale widać obecnym czarodziejom kompletnie brakuje honoru. Wolicie wyręczać się dziećmi, zrzucając na nie całą odpowiedzialność, samemu żyjąc w nieświadomości. Jesteście żałosni!
Po sali rozeszły się głośne szemry, jedne oburzenia inne wątpliwości. Czarodzieje nie przywykli do mówienia im otwarcie prawdy, zwłaszcza takiej, która nie była w zgodzie z ich opinią. Jednak wielu na sali posiadało własne rodziny i słowa Lucjusza trafiły prosto w ich serca. Ale on bynajmniej nie zamierzał przestawać.
- Dziwicie się, że Knot tak łatwo was oszukał. A ja wam powiem, że poszlibyście za każdym, kto powiedziałby to, co chcielibyście usłyszeć. Knot twierdził, że nie musicie walczyć, bo Harry Potter was ocali, a więc zaprzestaliście walki, siedząc i czekając jak te baranki, aż zjawi się wasz wybawca. A prawda jest taka, że daliście Mrocznemu Panu najlepszy prezent, jakiego mógł oczekiwać. Teraz macie pretensje, że przegrywamy, ale to wy przyłożyliście do tego rękę. Równie dobrze moglibyście zapakować cały magiczny świat i wysłać mu paczką w prezencie, bo wasza bierność tylko mu pomogła. Uświadomcie sobie, że garstka Aurorów nie jest w stanie obronić tysięcy ludzi, którzy żadną miarą jej nie pomagają, a jedynie mają nierealne wymagania i ciągłe pretensje. Nawet sam magiczny wybraniec nie jest w stanie tego dokonać! Obrośliście w piórka i zgnuśnieliście, czekając na ten wasz cud. A w rzeczywistości cud się nie wydarzy, bo jest na tyle mądry, aby się w to nie mieszać i ma na tyle wspaniałą rodzinę, aby mu ona na to nie pozwoliła. Więc jeśli chcecie cudu, to musicie sobie sami na niego zapracować, bo w przeciwnym razie już teraz możecie zaprosić Voldemorta do swoich domów. Na pewno się ucieszy, będzie miał na kim potrenować Niewybaczalne. Pani zaś, pani Skitter, chyba już zapomniała co się stało ostatnim razem, gdy postanowiła pani napisać kolejny bzdurny artykuł o Harrym Potterze. Mam przypomnieć?
Z nieskrywaną satysfakcją przyjął wypływającą na twarz reporterki bladość, gdy nieznacznie pokręciła głową. Za swoimi plecami, jak również z kilku miejsc w tłumie, wyraźnie słyszał chichoty rozbawienia. Rita Skitter była najmniej lubianą czarownicą w społeczeństwie, podczas gdy jej artykuły niestety cieszyły się niesłabnącą popularnością. Jednak nawet ona nie mogła sobie pozwolić na wytoczenie jej procesu o zniesławienie. Lucjusz nie miał wątpliwości, iż w takim przypadku rodzina Sageshima rozniosła by ją w niebyt, pozostawiając jedynie puste szczątki.



Rozdział 40



W tym samym czasie w Hogwarcie, a dokładniej mówiąc w Wielkiej Sali, zebrała się cała społeczność szkolna, oglądając na magicznym ekranie przebieg konferencji. Sam ekran nie wyglądał jak nic, co można byłoby zobaczyć w zwyczajnym świecie, bardziej bowiem przypominał ścianę bardzo gęstego dymu, w którego środku, niczym na rzutniku, widać było transmitowane wydarzenia. I choć obraz na krawędziach, gdzie dym zdawał się już rozmywać, był przyblakły i zniekształcony, to jednak zebranym bynajmniej to nie przeszkadzało. Wszyscy z uwagą wpatrywali się w transmisję, słuchając każdego słowa, niektórzy ciesząc się z obrotu wydarzeń, inni będąc nimi oburzonymi.
- Dracusiu! Co się stało twojemu ojcu?! – zakrzyknęła z przerażeniem Pansy, podrywając się ze swego miejsca i spoglądając to na ekran, to na Draco, który ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać.
Takim swojego ojca jeszcze nie widział. Tyle pasji i emocji Lucjusz Malfoy rzadko dawał po sobie poznać, zazwyczaj preferując subtelne i skryte działanie. I mimo, iż ten jeden raz pozwolił, aby zapanowały nad nim jakieś całkiem zbłąkane gryfońskie cechy, to jednak Draco jeszcze nigdy nie był ze swojego ojca bardziej dumny.
- O czym mówisz, Parkinson? – spytał niewinnie.
- O czym mówię?! – zaskrzeczała dziewczyna. – O tym, że właśnie twój ojciec otwarcie skrytykował Mrocznego Pana!!!
- No i?
- On jest zdrajcą!!!
- Ach, o to ci chodzi! Choć ja akurat nie nazwałbym tego zdradą. Zdrowym rozsądkiem, mądrością, przebiegłością, tak, ale nie zdradą. Trudno zdradzić kogoś, wobec kogo nie ma się ani odrobiny szacunku.
Jeśli do tej pory w Wielkiej Sali toczyły się jakieś rozmowy, to właśnie w tej chwili wszystkie zamarły.
- Co… Co takiego? – wydukała Pansy, opadając na siedzenie.
- To co słyszałaś – odparł spokojnie Draco. – Ten twój wspaniały Lord nie jest godzien lizać butów mojego ojca. Jest żałosnym prymitywem, który mordowaniem musi dowartościować swoje ego, w przeciwnym razie pewnie nawet nie potrafiłby przeliterować zaklęcia. Jeżeli dla ciebie ktoś taki jest godny szacunku, to tylko świadczy o tym, jak nisko upadłaś, Parkinson.
- Jak śmiesz, Malfoy?! – wrzasnął Nott. – Pożałujesz tych wszystkich bluźnierstw. Ciemny Pan będzie z radością patrzył na wasze cierpienia, twoje i tego twojego zdradzieckiego tatusia i oby to do mnie należał zaszczyt zadawania wam ich.
- Nie za wiele od siebie oczekujesz? – spytał z zaciekawieniem Blaise, starając się zachować spokój, ale mimowolnie czując, jak mu po plecach przechodzi dreszcz przerażenia. – Jeśli dobrze pamiętam, to nadal masz problemy z poprawnością Wingardium Leviosy. Jak w takim razie chcesz rzucić bardziej skomplikowane zaklęcie, jeśli nie opanowałeś jeszcze podstaw?
W panującej w Wielkiej Sali ciszy dało się słyszeć tłumione śmiechy i to nie tylko przy stole Slytherinu, ale i przy innych stołach.
- Nie mówiąc już o tym, iż do tortur potrzebna jest odrobina wyobraźni, a ani ty, ani twoi koledzy nią nie grzeszycie – wytknął dodatkowo Draco.
- Dla ciebie postaram się coś wymyślić – wycedził przez zaciśnięte zęby Nott.
- Tylko nie staraj się zbyt mocno, bo spalisz tą resztę szarych komórek, która ci jeszcze została.
Tym razem nikt już nawet nie próbował tłumić śmiechu.
Siedzący przy nauczycielskim stole Severus, obserwował całe zajście z rosnącym niepokojem. Jego ręka ani na chwilę nie odsuwała się od różdżki. Był dumny z Draco, ale równocześnie miał ochotę przełożyć go przez kolano i dać parę porządnych klapsów za takie bezmyślne ryzykowanie. Głupcy, sprowokowani do działania, mogli być nieobliczalni, a Nott zdecydowanie był głupcem.
- Spokojnie, profesorze – szepnął nieoczekiwanie, siedzący obok Kojiro. – Chłopak sobie poradzi. Wie co robi. Niech pan spojrzy na swoich uczniów.
Severus zerknął na mężczyznę, po czym poszedł za jego radą i przyjrzał się uważnie całemu Domowi Slytherinu. Siedzieli, jak gdyby nigdy nic, ale poza Nottem, Parkinson i resztą grupki zwolenników Sami-Wiecie-Kogo, reszta bynajmniej nie wyglądała na takich, co to chce walczyć w jego sprawie. Dom Slytherinu czekała rewolucja i choć na razie zmiany były subtelne i nie do końca świadome, to jednak proces już się rozpoczął i jeśli odpowiednio by nim pokierowano, mógł doprowadzić do wielkich przemian. Severus nie miał pojęcia, czy Draco to wszystko zaplanował, ale jego postawa mogła się przyczynić do odzyskania pozycji Slytherinu. W końcu, kto jeśli nie sam Książe Ślizgonów mógł nimi pokierować?
- Draco jest nieodzownym synem swego ojca – przyznał Severus.
- Potrzebuje tylko odrobiny szlifu tu i tam i jeszcze wyrośnie na ludzi – odparł Kojiro. Mistrz eliksirów posłał mu długie spojrzenie, na które Kojiro jedynie skinął głową.
- Jak możesz tak mówić, Dracusiu?! – Pansy tymczasem odstawiała scenę, roniąc krokodyle łzy. – Sądziłam, że wierzysz w Jego sprawę! Że będziemy mogli razem…
- Nawet gdybyś była ostatnią kobietą na świecie, bym cię nie tknął – odburknął z obrzydzeniem Draco, wywołując u dziewczyny jeszcze gorszy atak histerii.
- Jak możesz?! Jak możesz zdradzać ideały naszego Patrona? Przecież Ciemny Lord czyni tylko to, co do niego należy, będąc dziedzicem Slytherina? A ty…
- "Na wszystkich pomyślnych bogów, kobieto, zamilknij!" – odezwał się nieoczekiwanie czyjś kompletnie nowy głos, by po chwili, ku zaskoczeniu zebranych, nad stołem Slytherinu pojawiła się zjawa, bardziej cielesna niż wszystkie duchy Hogwartu razem wzięte.
Wielka Sala zamarła. Uczniowie i nauczyciele spoglądali na tą nową zjawę w jednakowym szoku, nie rozumiejąc co się dzieje i skąd w Hogwarcie wziął się nowy duch.
- Sal! – zakrzyknął Harry, podrywając się z miejsca. Tuż obok, to samo uczynił Severus.
- Salazarze!
- Salazar? – wydusił Syriusz, siedząc w totalnym szoku z rozdziawionymi ustami i wpatrując się w zjawę z niedowierzaniem. – Znaczy się Slytherin?
- Chcecie powiedzieć, że to jest Salazar Slytherin? – zapytała Minerwa.
- Tak – odparli zgodnie Harry i Severus.
- Dziwne – mruknął Sakio. – Nie wiedziałem, że potrafi wyjść z obrazu.
Zjawa odwróciła się w ich stronę, posyłając łagodny uśmiech i kompletnie ignorując zszokowanie innych profesorów szkoły.
- "Ach, witajcie, moi drodzy. Dawno już nie widziałem Wielkiej Sali; muszę przyznać, że zmieniło się tu nieco od moich czasów."
- Na lepsze czy na gorsze? – Severus nie zdołał się powstrzymać.
- "Zależy jak na to spojrzeć" – odparł duch enigmatycznie. Nie potrafił stłumić uśmiechu, na widok zszokowanych twarzy profesorów Hogwartu. Niektórzy z nich byli tak bladzi, że sami mogliby uchodzić za duchy, a profesor Binns sprawiał wrażenie, jakby wreszcie zamierzał przejść na drugą stronę. Nikomu z nich nawet przez myśl nie przeszło, że kiedykolwiek mogą stanąć twarzą w twarz z jednym z Fundatorów.
- To… to niemożliwe… - wydukała profesor Sprout, opadając z powrotem na swoje krzesło, z którego poderwała się w pierwszej chwili zaskoczenia.
- Niemożliwe… - zawtórował jej entuzjastycznie Flitwick. - … ale fascynujące!
- "Jesteście czarodziejami, powinniście aż nadto zdawać sobie sprawę, iż w kwestiach magii nie ma rzeczy niemożliwych."
Odwrócił się z powrotem ku uczniom, na których twarzach malowały się niemalże te same grymasy, co u ich nauczycieli. Pomyślałby kto, że będą przyzwyczajeni do obcowania z duchami!
- Lordzie Slytherin – rzekł Draco, podnosząc się ze swego miejsca i skłaniając się mężczyźnie. Jako jeden z nielicznych ze społeczności uczniowskiej Hogwartu, nie wyglądał na przerażonego. Choć co prawda był nieco zdziwiony jego pojawieniem się poza obrazem. Nie przypuszczał, że Fundator jest do tego zdolny. – Miło pana znowu widzieć.
Salazar posłał mu zaciekawione spojrzenie, po czym lekko skinął głową.
- Co tu robisz? – dopytywał się Harry, podchodząc do ducha. – Czemu się pojawiłeś?
Salazar westchnął ciężko.
- "Bo mam już serdecznie dość kłamstw, które krążą na mój temat, drogi chłopcze. Doszedłem do wniosku, iż dłużej tak być nie może. Jestem naprawdę zmęczony."
- Jesteś pewien?
- "Nie, ale, prawdę mówiąc, nigdy pewnie nie będę" – odrzekł Sal i uśmiechając się smutno, powiódł wzrokiem po zebranych w Sali uczniach i nauczycielach. – "Ja, Salazar Slytherin, jeden z czterech założycieli Hogwartu, Szkoły Magii i Czarodziejstwa, pragnę zapewnić was tu zebranych, iż Tom Marvolo Riddle, znany bardziej jako Lord Voldemort nigdy nie był i nie będzie moim dziedzicem! W jego żyłach nie płynie ani jedna kropla mojej krwi, tak jak nie płynie ona w żadnym z żyjących czarodziejów, nie ma więc on najmniejszego prawa ani do tytułu Dziedzica Slytherinu ani do przywilejów z tym związanych."
- Co takiego?! – wrzasnęła Pansy, nie zdając sobie nawet sprawy, iż jej twarz stała się niezdrowo purpurowa.
- "Mówiłem ci, kobieto, abyś zamilkła" – warknął Salazar. – "Litości, jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo o tak irytującym głosie, jak ta tutaj. Nie wiem, jak teraz wychowuje się młode damy, ale za moich czasów były one bardziej powściągliwe. A jeśli masz problemy ze słuchem, to ci powtórzę. Ten wasz Mroczny Lord jest w takim samym stopniu moim dziedzicem, co ty dziedziczką Merlina i możesz mi wierzyć, że nigdy przenigdy, będąc w pełni swoich władz umysłowych, nie wybrałbym go na swojego spadkobiercę."
- KŁAMCA!!! – wrzasnął Nott, przerywając Salazarowi w pół zdania. – Kłamca i oszust! Żaden z ciebie Salazar Slytherin. Prawdziwy Slytherin nie splugawiłby się podobnymi kłamstwami. Prawdziwy Slytherin nie zwlekałby ani chwili i wsparłby naszego Pana w…
- "Prawdziwy Slytherin już dawno uwolniłby świat od takiego podłego, zakłamanego, fałszywego…"
- Salazarze! – interweniował Severus, podejrzewając czym się zakończy kolejny, soczysty epitet zjawy. – Tu są dzieci!
Salazar zdał się być zakłopotany, rozglądając się po Sali i dostrzegając utkwione w nim bardzo młode oblicza, ale jego złość bynajmniej nie opadła. Swój wzrok umieścił w buńczucznej twarzy młodego Notta, który nie miał jeszcze na tyle zdrowego rozsądku, aby poczuć strach.
- "Tyle prawisz o prawdziwości i potędze Slytherinu, ale prawda jest taka że Dom ten jeszcze nigdy tak nisko nie upadł. Gdzie wasz honor? Gdzie wasza duma? Polecieliście i całujecie buty pierwszego lepszego patałacha, który powie, że jest moim dziedzicem. Nikt z was nie pokwapił się choćby sprawdzić, czy to prawda! Nikt ani przez chwilę nie zwątpił w jego słowa! Bo po co, skoro mówił on wam to, co chcieliście usłyszeć. Jesteście żałośni! Brzydzę się wami i jest mi wstyd, że w ogóle założyłem Dom Slytherinu!"
- Lordzie Slytherin, nie wszyscy z nas są źli – odezwał się cicho Blaise, zebrawszy w sobie na tyle odwagi, aby w ogóle się odezwać. Bądź co bądź nie co dzień ma się okazję mówić do jednego z fundatorów Hogwartu. – Wielu z nas nie miałoby dokąd pójść, gdyby nie pański Dom. Tylko Slytherin był dla nas odpowiedni i tylko on nas zaakceptował. Powinien pan być z takich właśnie uczniów dumny. W końcu w każdym Domu znajdują się jednostki, że tak powiem, nieodpowiednie.
Salazar spojrzał na niego uważnie. Nie kojarzył tego chłopca z nazwiska, ale zdążył już zauważyć, iż on i młody Malfoy trzymają się blisko, nie kryjąc swojej przyjaźni. Było to pokrzepiające, zważywszy na to, iż większość młodych Ślizgonów nie wierzyła w ogóle w coś takiego jak przyjaźń o lojalności nawet nie wspominając.
- "Tacy, jak wy, są nadzieją tego Domu, drogi chłopcze. Nie zmienia to jednak faktu, iż będąc jego ojcem, jest mi naprawdę przykro, że przez lata moje dzieło otrzymało znamię mrocznego, spaczonego i do cna złego. Nikt nie chce dostrzec, że to nie prawda. Nikt nie chce uwierzyć, że Slytherin nie musi wcale oznaczać od razu mrocznego czarodzieja. Nikt… Nawet sami Ślizgoni…"
- Sal… - zaczął ostrożnie Harry, widząc, że czarodziej robi się coraz bardziej przygnębiony. Jednak Salazar pokręcił lekko głową i rozpłynął się w powietrzu, zostawiając Wielką Salę w niezręcznej ciszy.
- Phi! I to ma być założyciel Slytherinu? Żałosne! – prychnął Nott. – Sentymentalny głu…
Nie dokończył, gdyż w następnej sekundzie trafiło go zaklęcie Blaise’a, odrzucając w tył, a wraz z nim kilku jego kolegów. Patrząc na nich, nie trzeba było dużo myśleć, aby wiedzieć, że jeśli już nie są oznakowani, to w najbliższym czasie zostaną, a Mroczny Pan pozyska kolejnych fanatycznych poddanych.
Oszołomiony Nott w pierwszej chwili nie wiedział co się stało. Dopiero, jak zobaczył Blaise’a z wyciągniętą w swoją stronę różdżką, domyślił się.
- Zabini, pożałujesz tego! – krzyknął, kipiąc ze złości. Poderwał się z podłogi, ściskając różdżkę i szykując się do rzucenia jakiejś wrednej klątwy. Może nawet samej Avady. Ciemny Lord na pewno ucieszyłby się, gdyby Nott tu i teraz zabił dziedzica jednej ze splugawionych zdradą, ślizgońskich rodzin, które nadal się jemu nie podporządkowały. Wynagrodziłby go znacznie, za taki czyn i oddanie sprawie.
- Nott, w tej chwili opuść różdżkę!!!
Nott spojrzał na zbliżającego się do nich profesora Snape’a i prychnął pogardliwie. Jego koledzy jednak, widząc wyraz twarzy Mistrza Eliksirów poczuli ciarki przechodzące im po plecach. Ten wściekły grymas nie wróżył zbyt dobrze.
- Powiedziałem coś, Nott! A może poza głupotą, jesteś również głuchy?
- A co mi zrobisz, zdrajco? – żachnął się chłopak, ani trochę nie spuszczając z tonu. – Jesteś niczym i tylko dzięki jakimś niezrozumiałym pomyłkom nadal żyjesz. Nie masz prawa mówić mi, co mam a czego nie mam robić!
Cała Sala zamarła, przyglądając się całej scenie w oczekiwaniu. Wielu nie zdawało sobie nawet z tego sprawy, ale ich dłonie instynktownie odszukały różdżki, zaciskając się na nich Panująca do tej pory niepisana zasada, że każdy Dom swoje wewnętrzne problemy załatwiał w zaciszu swoich własnych komnat, poza nimi prezentując pełną lojalność, została obrócona w niebyt.
Dom Slytherinu podzielił się!
Jego część, ta, co do której nigdy nie było wątpliwości po której stronie stoi, wyłamała się, otwarcie prezentując swoje poglądy. Jednak ku zaskoczeniu prawie całej społeczności uczniowskiej Hogwartu, znaczna jego część stanęła twardo za profesorem Snapem, włącznie z Draco Malfoyem.
Dla co niektórych Gryfonów był to tak wielki szok, że nie byli w stanie podnieść się ze swoich ławek, tylko siedzieli, gapiąc się na to wszystko w milczeniu.
"Mają nad czym myśleć" – stwierdziła w myślach Hermiona, wymieniając z Ginny porozumiewawcze spojrzenia, gdy Ron i spółka nagle zapomnieli jak to jest być inteligentną istotą i zamienili się w rozdziawione kukły.
- Nie muszę nic mówić, panie Nott – wycedził przez zęby profesor Snape, a co strachliwszym uczniom przeszły ciarki po plecach. – Za to mogę wiele zrobić. Poczynając od wydalenia cię Hogwartu, a na zgłoszeniu cię Aurorom za proVoldemorskie poglądy kończąc. Sądzę, że po ostatnich wydarzeniach, będą oni bardzo ciekawi twojej wiedzy o poczynaniach Mrocznego Pana, a mogę cię zapewnić, że w przeciwieństwie do Knota, Minister Bones nie da się przekupić i twojemu na wpół zidiociałemu ojcu nie pozwoli tak łatwo ciebie z tego wyplątać. Wręcz przeciwnie, przypuszczam nawet, że dostaniecie wspólną celę w Azkabanie. Jak to mówią… z rodziną raźniej? A jakbyś nie zauważył, w tej Sali jest wystarczająco świadków, aby cię pogrążyć na resztę życia.
Tym razem nawet Nott zbladł, cofając się o kilka kroków. Jego różdżka wyraźnie drżała, a wzrok przesuwał się nerwowo po zebranych dookoła uczniach. On i jego grupka stali się wyraźnymi odszczepieńcami. Pansy przylgnęła do niego od tyłu, raz po raz rzucając płaczliwe spojrzenia w stronę Malfoya, jakby w nadziei, że jeszcze go odzyska. Głupia, nawet on wiedział, że młody Malfoy wprost jej nienawidzi, a tylko z przymusu toleruje jej obecność. Crabbe i Goyle to były puste osiłki, idealnie przydające się do zastraszania innych, ale gdy przychodziło co do czego, to raczej nie było sensu oczekiwać od nich inteligentnego wsparcia. Reszta zaś młodych Śmierciożerców bardziej przystąpiła ze strachu z obawy, niż z prawdziwej wiary w jej słuszność.
- I co teraz pan powie, panie Nott? – spytał z bardzo nieprzyjemnym uśmieszkiem Mistrz Eliksirów. – Skończy pan tą swoją błazenadę, czy może mam tu i teraz, biorąc na świadków wszystkich zgromadzonych, pokazać co skrywa pańska ręka? A może dla ułatwienia sprawy, chciałby pan odrobinę eliksiru prawdy? Chętnie posłuchamy co ma pan takiego ciekawego do powiedzenia. Oby było to mądrzejsze, od tego co zazwyczaj serwuje nam pan na lekcjach…
Podczas gdy uczniowie zaczynali się podśmiechiwać, profesor McGonagall podniosła się ze swojego miejsca. Nie spodobała jej się groźba Severusa. To mogli być młodzi Śmierciożercy, ale mimo wszystko nadal byli uczniami tej szkoły i nikt nie miał prawa grozić im bezprawnym użyciem Veritaserum. Przecież żaden z nich nie został jeszcze oficjalnie o nic oskarżony.
Mocny uścisk na łokciu powstrzymał ją jednak i zmusił do osunięcia się z powrotem na krzesło. Spojrzała zdziwiona na rękę Kojiro, po czym przeniosła wzrok na mężczyznę. Ten pokręcił nieznacznie głową.
- Niech pani nie przeszkadza – szepnął.
- Severus nie ma prawa…
- Profesor Snape robi to, co należy do jego obowiązków i co właściwie już dawno temu powinno zostać zrobione – rzekł Kojiro, nadal ściszonym, aczkolwiek stanowczym głosem.
Profesor McGonagall ponownie spojrzała na rozgrywającą się w Wielkiej Sali, akurat w chwili, gdy…
- TO JESZCZE NIE KONIEC, SNAPE!!!! – wrzasnął wściekle Nott i odwróciwszy się na pięcie, wymaszerował z Sali, a za nim reszta jego grupy wzajemnej adoracji. Jedynie Pansy zdawała się ociągać, ale widząc, że Draco kompletnie się nią nie przejął, pociągnęła ostentacyjnie nosem i wybiegła za resztą.
- Dla pana, panie Nott, profesor Snape – wyszeptał pod nosem Severus, na co Draco, jako że był najbliżej i jako jedyny go usłyszał, zachichotał mimowolnie. Nawet dezaprobujące spojrzenie, posłane mu przez czarodzieja, nie było w stanie go powstrzymać. Profesor Snape westchnął więc ciężko i odwrócił się do swoich Ślizgonów. Na twarzach wszystkich widać było bezgraniczne zaufanie i nadzieję. Wiedział, że dla wielu z nich nieraz był bardziej ojcem, niż ich właśni ojcowie kiedykolwiek byli i nie raz musiał pełnić rolę zarówno ojca jak i matki, nie potrafiąc tak po prostu zostawić tych dzieci samym sobie. I zapewne teraz to zadanie stanie się jego pełnoetatowym.
Przy głównym stole McGonagall osunęła się z powrotem na swoje krzesło.
- Jak ja to wszystko wytłumaczę Albusowi? – jęknęła.

--o0o--

Nikogo zbytnio nie zdziwiło, gdy późnym wieczorem okazało się, że znaczna grupa Ślizgonów, z Nottem i Parkinson na czele, opuściła zamek, zabierając ze sobą swoje rzeczy. Zadziwiające było jednak to, że wraz z nimi zniknęło również kilkunastu uczniów z pozostałych Domów. Nawet z Gryffindoru, który tak usilnie próbował uchodzić w oczach świata za nieskazitelny i idealny. Dla Minerwy był to dodatkowy i dość bolesny cios, choć Severus otwarcie zauważył, iż powinni się tego spodziewać.
Atmosfera w gabinecie Dyrektora nie była więc zbyt radosna. Tego bowiem dnia wygrywając jedną bitwę, przegrali drugą.
- Zawiedliśmy te dzieci – westchnęła Minerwa. – Powinniśmy zrobić wszystko…
- Niby co takiego, pani profesor? – spytał Remus. – Nie jesteśmy w stanie zmienić przekonań uczniów. Nie możemy ich do niczego zmusić. Staraliśmy się, próbowaliśmy, ale czasami to nie wystarcza.
- Niestety – mruknął Albus. – Ilu w sumie utraciliśmy?
- Ponad pięćdziesięciu, głównie ze starszych roczników – odpowiedziała ponuro Minerwa. – Połowa z tego ze Slytherinu, reszta z pozostałych Domów.
- W sumie możemy się cieszyć, że tylko tyle – mruknął Severus, ignorując zszokowane spojrzenie, posłane mu przez wicedyrektor. – Odeszli głównie ci, o których i tak od dawna wiedzieliśmy, a którzy byli powodem niepokojów wśród uczniów. Nie było szans na uratowanie ich, a co gorsza mogli jedynie zagrozić bezpieczeństwu innych. Bez nich jesteśmy w stanie bardziej zacieśnić wewnętrzną ochronę.
- Nie masz pewności, że wszyscy młodzi Śmierciożercy odeszli! – zauważyła ostro Minerwa. – A przecież nie możesz przepytać wszystkich uczniów pod działaniem Veritaserum!
- Ale łatwiej będzie mi mieć oko na podejrzane jednostki – odciął się Severus, po czym odetchnął głęboko. – Myśl sobie, co chcesz, Minerwo, ale dla mnie to wielka ulga. Moje małe węże są spokojniejsze i bezpieczniejsze, a nie masz najmniejszego pojęcia, jaka niezdrowa atmosfera panowała w moim Domu do tej pory. Nott i spółka wywierali ogromną presję na młodszych uczniów, terroryzując ich i zastraszając. Nieraz posuwali się do przemocy! Ślizgoni nie obnoszą się ze swoimi problemami i większość szkoły nie miała nigdy najmniejszego pojęcia, że coś jest nie tak. Zbyt często jednak musiałem leczyć poranionych uczniów…
Profesor McGonagall spuściła wzrok, zakłopotana.
- Nie miałam pojęcia, Severusie.
Mistrz Eliksirów skinął nieznacznie głową, zanurzając się głębiej w fotel, czując w każdej części swego ciała przemożne zmęczenie. Całe popołudnie spędził na tłumaczeniu swoim podopieczny, jak to jest być Śmierciożecą, co to tak właściwie oznacza. Nie chciał tego robić, aż za dobrze wiedząc, że ponad połowa z nich miała choć jednego członka rodziny w służbie Mrocznego Pana, a druga połowa po jego słowach dzisiejszej nocy albo nie zmruży oka, albo będzie miała przerażające koszmary. Jednak musiał to zrobić, to był jego obowiązek, jakkolwiek nieprzyjemny.
- A co w Ministerstwie? – spytał wreszcie Syriusz. – Jak się zakończyła konferencja?
Błękitne oczy Albusa zalśniły radośnie.
- Chyba po raz pierwszy od wielu lat zaczęto robić tam porządki – stwierdził. – Kilku już dostało wypowiedzenia i choć paru członków Wizengamotu może sprawiać problemy, to jednak presja społeczeństwa jest zbyt wielka. Tego, co dzisiaj zostało rozpoczęte, nie da się już powstrzymać. Ludzie są zbyt zmęczeni nieudolnością władz i ciągłymi atakami. To było świetne posunięcie ze strony Amelii, uderzyć w najczulsze punkty, wejść na ambicję czarodziei, odwołać się do ich dumy. Paradoksalnie, czarodziejska duma po części doprowadziła nas do obecnego stanu rzeczy i ta sama duma jest w stanie teraz pomóc nam się z niego wydostać.
- Ciekawe jak długo potrwa ta cudowna mobilizacja – mruknął powątpiewająco Snape.
- Severusie! Trochę więcej optymizmu.
Mężczyzna prychnął drwiąco.
- Życie mnie nauczyło, że optymizm prowadzi jedynie do depresji. Wolę się więc miło zaskoczyć, niż przykro rozczarować, moja droga Minerwo.
- Kiedyś tego pożałujesz, wiesz o tym?
- Raczej nie w tym wcieleniu…
Nie dokończył, bowiem nagle w jednej z ram obrazowych, wypychając z niej oburzonego eks-dyrektora, pojawił się przerażony i roztrzęsiony Salazar Slytherin. Po wcześniejszych wydarzeniach w Wielkiej Sali zniknął gdzieś na kilka godzin, zostawiając na swoim portrecie jedynie Shizira. Harry zaczął się o niego poważnie niepokoić, ale gdy już chciał wyruszyć na poszukiwania, czarodziej wrócił i z lekkim uśmiechem rzekł, że czasami nawet umarli potrzebują chwili spokoju.
- Ratunku! Szybko! Musicie pomóc! Zróbcie coś, bo on go zabije!!!
Wszyscy w gabinecie poderwali się na równe nogi.
- Kto kogo zabije?! – zapytał Syriusz.
- Uspokój się, Salazarze – rzekł Severus, czując rosnący niepokój. Salazar nigdy nie pozwalał sobie na tak jawne okazywanie emocji, a już na pewno nigdy nie panikował. – Powiedz spokojnie, co się dzie…
- Nie ma czasu! – przerwał mu ostro Salazar. – Ten wasz Voldemort zaatakował Harry’ego!
- CO TAKIEGO?!
- Gdzie, Salazarze? – dopytywał się Albus, podrywając się błyskawicznie ze swojego miejsca i już zdążając w stronę drzwi, podczas gdy pozostali także nie tracili czasu.
-W jego pokoju! – krzyknął za nimi Salazar i już zniknął z obrazu.
- Minerwo, zawiadom Poppy.
- Dobrze, Albusie – odparła czarownica i pobiegła ku infirmerii.
Salazar już czekał na nich w swoim obrazie, z zaniepokojeniem raz po raz spoglądając za siebie, jakby widział tam coś, czego od strony korytarza nie dało się dostrzec. Nie czekając na hasło, czym prędzej otworzył swoją ramę i w tej samej sekundzie uszy zdyszanych czarodziei wypełnił przeraźliwy wrzask bólu. Rozdzierający, przeszywający do głębi serca, niczym konającego zwierzęcia, którego ostatnie chwile wypełnione są cierpieniem.
Źródłem tego krzyku był sam Harry.
Chłopak leżał na łóżku, a jego ciało wywijało się i drżało w spazmatycznych drgawkach. Dłonie raz po raz to się mocno zaciskały, że aż bielały im knykcie, to znowu otwierały się, jakby w gwałtownym skurczu. Oczy, szeroko otwarte i nabiegłe krwią, zdawały się patrzeć przed siebie na coś, co musiało być powodem tej strasznej agonii. Kiedy zaś na krótką chwilę zwrócił swą mokrą od potu i łez twarz w stronę drzwi, nowoprzybyli wyraźnie zobaczyli, jak z blizny na jego czole spływa krew. Czerwona i świeża.
- Na Merlina… - jęknął Syriusz, mimowolnie cofając się o krok. To musiał być jakiś koszmar. Poczuł jak ciarki przechodzą mu po plecach. – Co się dzieje…?
- Wizja od Mrocznego Pana – rzucił krótko Severus i rzucił się ku łóżku. Sakio próbował bezskutecznie przytrzymać ciało brata, aby w tym niekontrolowanym napadzie nie zrobił sobie krzywdy, jednak agonalny szał zdawał się dawać Harry’emu niemal nadludzką siłę. Mistrz eliksirów czym prędzej ruszył z pomocą, próbując przytrzymać tułów i ręce Harry’ego, podczas gdy Sakio skupił się na nogach.
Remus także nie zwlekał ani sekundy dłużej. Widząc skulonego w kącie zapłakanego i przerażonego Toushiego, czym prędzej go przytulił, jednocześnie zasłaniając mu widok na łóżko i pogrążonego w ataku brata.
- Wszystko będzie dobrze, maleńki – szeptał Remus do ucha chłopca. – Wszystko będzie dobrze…
- Remusie, lepiej go stąd wyprowadź – rzekł łagodnie Albus, wskazując na dziecko.
Toushi jednak pokręcił szybciutko głową.
- Chcę zostać!
Albus popatrzył na niego, ale widząc upór na dziecięcej twarzyczce, tylko skinął głową.
- Nie mogę go obudzić! – krzyknął Sakio, przerażonym głosem.
- To nie jest zwykły sen. Nawet zaklęcie tu nie pomoże – warknął Severus. Pomimo swoich wysiłków nie był w stanie utrzymać chłopak, raz po raz unikając jego niekontrolowanych ciosów. – Black, rusz się wreszcie! Gapieniem się w niczym mu nie pomożesz! Pomóż go przytrzymać, bo jeszcze zrobi sobie krzywdę…
- NIEEE!!! – przerażający wrzask wydarł się z gardła Harry’ego, podczas gdy jego ciało wygięło się spazmatycznie. Z trudem przyszło im go utrzymać, a skulony w ramionach Remusa Toushi zakwilił przerażony. – Nie!!! Błagam, nieeee!!!
- Odsuńcie się od niego! – nagły okrzyk od strony drzwi przebił się ostro przez wrzaski Harry’ego, sprawiając, iż wszyscy bezwiednie wykonali rozkaz. Zanim jednak zdołali się obejrzeć i zobaczyć, kto w ogóle im rozkazuje, nie wiadomo jakim cudem z powietrza prosto na Harry’ego spadł strumień lodowatej wody.
Natychmiast, jak nożem uciął, krzyki Harry’ego umilkły, jego ciało zwiotczało, a chłopak bezwładnie opadł na przemoczone łóżko, dysząc urywanie. W następnej sekundzie przy łóżku zjawił się jakiś obcy mężczyzna. Nikt nie był w stanie powiedzieć skąd się tam wziął, po prostu w jednej sekundzie go tam nie było, a w następnej już przysiadał na łóżku, zupełnie nie zważając na to, że jest ono przemoczone i ujmując zakrwawioną i mokrą twarz chłopca, przyłożył swoje czoło do jego czoła, zamykając jednocześnie oczy.
- Yokaze-sensei… - wyszeptał drżącym głosem Sakio. Czuł się wykończony. Bolały go wszystkie mięśnie, ale wątpił czy sen byłby w stanie go ukoić. Widok brata pogrążonego w agonii wyrył się zbyt mocno w jego pamięci. Ale świadomość, iż jest tu Yokaze-sensei nieco koiła jego przerażenie. Kto jak kto, ale on będzie wiedział, jak pomóc Hariemu.
Zadrżał, czując obejmujące go ramiona, ale uniósłszy wzrok ujrzał łagodną, acz mocno zaniepokojoną twarz ojca, który tulił go, kojąco gładząc po włosach. Kątem oka dostrzegł matkę, czyniącą to samo z rozhisteryzowanym niemal Toushim. Stojący przy niej Remus i Tsubame-sensei wyglądali niczym dwa anioły stróże. Choć twarze obu były z reguły łagodne i pogodne, to teraz goszczący na nich grymas wyraźnie świadczył o determinacji. Tacy, jak oni, gotowi byli poświęcić wszystko i wszystkich, aby ratować swoich bliskich.
- Co się tu dzieje? Kim on jest? – dopytywał się nerwowo Syriusz, gdy pierwszy szok go opuścił.
- Przedstawiam wam Yokaze-sensei, profesora z Akademii, o którym wspominałem – odparł spokojnie Kaizume. – Poznajcie również Tsubame-sensei. Obaj dopiero co przybili z Japonii.
- I w samą porę, jak widzę – zauważył Aoi, spoglądając uważnie na łóżko i połączonych mentalną więzią Hariego i Rina.
- Można wiedzieć, co robi twój towarzysz? – zapytał cicho Severus, jakby bojąc się, że głośniejsze mówienie w czymś przeszkodzi.
- Próbuje uwolnić Hariego od przekleństwa jego blizny – odrzekł Kojiro.
- Miejmy nadzieję, że mu się uda…
Minuty mijały, a Hary i Yokaze Rin trwali nieprzerwanie w mentalnym połączeniu. Aiko opuściła komnatę, zabierając z niej Toushiego. Czyniła to niechętnie, jednak chłopiec nie był w stanie w pełni się uspokoić, kiedy w pokoju panowała tak przygnębiająca atmosfera, a Hariemu w tej chwili i tak nie była w stanie pomóc.
Madame Pomfrey wpadła do komnaty zasapana, ale mogła jedynie czekać, tak jak pozostali.
- Jak długo może to potrwać? – spytał szeptem Remus, stojącego tuż obok Tsubame. Jego wilcze zmysły dostawały szału, próbując wyczuć przybysza. Niby wiedziały, że jest tuż obok, ale z trudem wychwytywały jakiś charakterystyczny zapach mężczyzny, a kiedy spojrzał w jego jasnobłękitne, niemal białe oczy, miał wrażenie, jakby spoglądały na niego źrenice znacznie starsze, niż można by je o to podejrzewać.
- Trudno powiedzieć – odparł Aoi. – Zdarzało się, iż trwało to nawet tydzień, a bywało i tak, że wystarczyło parę minut. Wszystko zależy od tego, jak…
Przerwał mu słaby jęk, po którym powieki Yokaze zatrzepotały i uniosły się, a mężczyzna z przeciągłym westchnieniem wyprostował się. Nie zwracając uwagi na zebranych w komnacie ludzie, pogładził delikatnie policzek Harry’ego.
- Śpij spokojnie… - szepnął, po czym podniósł się powoli z łóżka, stając twarzą w twarz z całą grupą utkwionych w niego wyczekujących i zdenerwowanych spojrzeń. Jęknął rozdzierająco. – Nie patrzcie się tak na mnie, bo normalnie w świecie zacznę się denerwować…
- Rin!
- Jak poszło? – zapytał wprost Kojiro, nie chcąc dopuścić do sprzeczki.
- W ogóle nie poszło – wyznał ponuro Yokaze, posyłając w stronę śpiącego Harry’ego przygnębione spojrzenie. Przetarł dłonią oczy, czując się psychicznie wyzutym z wszelkich sił. Jeśli to, co widział w umyśle swojego ucznia przydarzało mu się często, to aż dziw, że jeszcze zachował swoje zmysły. Słabsi od niego pewnie już dawno by się załamali. Madame Pomfrey, korzystając z okazji, już stała nad śpiącym chłopakiem, machając różdżką i rzucając zaklęcia diagnostyczne. – Na razie udało mi się wyrzucić intruza z umysłu Hariego, ale obawiam się, że kwestią czasu jest jego powrót. A wszystko przez tą jego bliznę. Jest niczym otwarte wrota i dopóki ich nie oczyścimy i nie zamkniemy, sytuacja będzie się powtarzać. Nie mam pojęcia jaka moc ją stworzyła, ale jej mrok sięga zbyt głęboko, aby cokolwiek dało się zrobić na poczekaniu. Widać też, że połączenie zostało niedawno uaktywnione, bo kanały nadal pulsują, w wyniku czego ból kolejnych wizji jest tym mocniejszy. Możliwe, że gdyby Hari tu nie przyjechał, drzemiąca w jego bliźnie ciemność nigdy nie zostałaby uwolniona, ale to tylko taka moja mała teoria.
- Bliskość Voldemorta była katalizatorem? – zdziwił się Albus. – O tym nigdy nie pomyślałem.
- To tylko taka moja teoria – mruknął Yokaze. – Po prostu znam Hariego i wiem, że nigdy nie miał takich problemów, a zaczęły się one, z tego co wiem, wraz z przyjazdem do Anglii. Dlatego też wnioskuję, że odległość ma z tym coś wspólnego. Ale wolałbym to dokładnie przemyśleć, zanim ogłoszę ostateczne wnioski.
- W takim razie rozumiem, że Harry nadal będzie narażony na te wizje? – spytał z niepokojem Syriusz, po czym dodał ponuro. – Aż w końcu któraś go zabije…
- Przykro mi to mówić, ale tak. Tą udało mi się przerwać. Szok termiczny wywołany zimną wodą sprawił, że więź dostała swoistego sprzężenia zwrotnego, pozwalając mi łatwiej nad nią zapanować. Ale to chwilowy stan. Niedługo wróci do normy i Hari znowu będzie narażony.
- A jak on się teraz czuje, Poppy?
- Na razie śpi, Albusie. Ale nie podoba mi się jego podwyższone ciśnienie. Nie mówiąc już o mięśniach porażonych crucio i utracie krwi. Nie będę go teraz budzić, bo potrzebuje spokojnego snu, ale jutro zaaplikuję mu całą serię eliksirów i przede wszystkim musi dużo odpoczywać. Nie ma mowy, aby opuścił łóżko przez najbliższe dwa trzy dni.
- Na pewno się o to zatroszczymy, może być pani tego pewna – obiecał Kaizume, po czym zwrócił się ku Dumbledore’owi. – A tymczasem prosiłbym, panie dyrektorze o komnatę.
- Ależ oczywiście! Zaraz każę skrzatom ją przygotować – rzekł radośnie Albus. – Panowie pewnie będą chcieli odpocząć po podróży…
Yokaze objął ramieniem Aoi w pasie i przyciągnął zaborczo do siebie.
- My śpimy razem – oznajmił stanowczo, woląc od razu wyjaśnić pewne kwestie, aby nie było późniejszych nieporozumień. Nie zważał przy tym zupełnie na rumieniec wypływający na policzki towarzysza.
- Ach… rozumiem.

--o0o--

- Aaach!!!! – Voldemort rzucał się na swoim tronie w spazmatycznych drgawkach. Swoimi trupiobladymi dłońmi ściskał nagą głowę, niczym w rozpaczliwie próbie wyrwania z głowy czegoś, co nie powinno się w niej znaleźć. Jego starania zostawiały na skórze ciemne krwiaki, mocno odznaczające się na jasnej skórze. – Nie!! Wynoś się!! Wynoś się!!!
Zebrani dookoła Śmierciożercy, spoglądali na całą scenę z wyczuwalną trwogą, z każdą chwilą coraz bardziej odsuwając się od tronu. Nawet Nagini, zawsze wierna i obecna przy boku swego pana, teraz zaczęła szukać schronienia, cały czas posykując gniewnie. Czuła zagrożenie. Jej więź z Ciemnym Panem pulsowała wściekle, a mimo to, gdy próbowała dzięki niej uspokoić Lorda, coś, jakaś obca siła, odrzuciła ją bezceremonialnie. Skuliła się więc, kilka metrów od tronu, obserwując całą scenę i czekając na reakcję.
Ale sekundy mijały, a Mroczny Lord nie przestawał krzyczeć i przeklinać, to po ludzku, to znów w mowie węży. Wszyscy spoglądali na to, nie wiedząc co się dzieje. Co niektórzy bardziej odważni zaczynali szeptać, że może to jest koniec Ciemnego Pana.
- Zamknijcie się, mięczaki! – wrzasnęła Bellatrix, rzucając wściekłe spojrzenie na grupkę szepczących między sobą delikwentów. Ta cudowna noc, pełna tortur i cierpienia, dzięki którym mroczna potęga jej Ciemnego Pana była wręcz namacalna, została tak brutalnie przerwana. Wielka szkoda. Uwielbiała patrzeć na Lorda zarówno w chwilach jego triumfu, jak i złości. Był wtedy taki wspaniały, potężny i po prostu męski. Żaden z tych miernych Śmierciożerców nie miał tego czegoś, co pociągało Bellatrix. Jedynie Mroczny Pan. Jedynie on był w stanie wzbudzić w niej emocje graniczące z ekstazą. Był jedynym prawdziwym mężczyzną w jej życiu. Wszystkich innych, włącznie ze swoim własnym mężem, zaledwie tolerowała. No, może z wyjątkiem Lucjusza i Severusa, którzy, każdy na swój sposób, ją pociągali, posiadając to coś, czego nie potrafiła uchwycić, a co przyciągało ją do nich, niczym ćmę do ognia, choć za każdym razem zostawała mocno przypalona.
Obaj jednak okazali się być słabeuszami i zdrajcami, przez co w jej świecie znowu zapanował ten jeden jedyny. Dla niej liczył się tylko Ciemny Lord. I Narcyza mogła mieć go w swoim łóżku, ale to Bellatrix cieszyła się jego bezgranicznym zaufaniem i to jej Lord zlecał najtrudniejsze zadania.
- Nic nie jest w stanie pokonać naszego Pana! Słyszycie mnie? Nic!!!
- Nie bądź tego taka pewna – odciął się jeden buńczucznie. – Już raz się komuś udało, pamiętasz? A może pamięć ci szwankuje? Noc Halloween, małe dziecko. Świta coś? Wtedy Ciemny Pan jakoś nie okazał się być niezwyciężony…
Bellatrix zgrzytnęła zębami i wyciągnąwszy różdżkę, najzwyczajniej w świecie posłała czarodzieja na ścianę.
- To był głupi przypadek! A Potter zapłaci za to po tysiąckroć! – krzyknęła. – Mroczny Pan jest niezwyciężony, a jeśli ktoś z was ma wątpliwości, to może w ogóle nie powinien się tu znaleźć!
- Ślepo wierzysz w coś, co już raz runęło – mruknął inny Śmierciożerca. – I co ci wtedy zostało? Ciasna cela w Azkabanie i powolna utrata zmysłów. Taką otrzymałaś zapłatę za swoją wierną służbę. Jedynie dzięki Knotowi nie otrzymałaś Pocałunku…
- I jeśli miałoby się tak stać, przyjęłabym go dumnie, będąc wierną do końca!
- ZAMKNĄĆ SIĘ!!! Zamknijcie się wszyscy!!!
Jak nożem uciął, w sali zapanowała cisza. Podczas kłótni, nikt nawet nie zauważył, że Voldemort przestał krzyczeć. Teraz siedział, a właściwie wręcz leżał w sowim tronie, dysząc ciężko i będąc, jeśli to w ogóle było możliwe, jeszcze bledszym niż zazwyczaj.
- Panie mój… - wyszeptała Bellatrix, podchodząc kilka kroków
- Jeśli sądziliście, że to koniec to myliliście się! – wycedził groźnie Voldemort, rzucając na swoich podwładnych lodowate spojrzenie swoich diabolicznie czerwonych oczu, z satysfakcją dostrzegając, że poniektórzy aż zadrżeli. – Nie, to nie koniec. To dopiero początek! A teraz… WYNOŚCIE SIĘ STĄD! WSZYSCY!!!
Niemal natychmiast sala opustoszała. Jedynie Bellatrix się nieco ociągała, raz po raz rzucając w jego stronę dziwne spojrzenia, ale i ona w końcu wyszła, zamykając za sobą olbrzymie wrota.
Dopiero wtedy Voldemort pozwolił sobie na głębszy oddech.
- "Mój kochany, co się stało? Kto cię skrzywdził?" – zapytała Nagini, wsuwając się na jego kolana i wyciągając głowę tak, że jej badający otoczenie język niemal muskał twarz czarodzieja.
- "Nie mam pojęcia, moja droga. Miałem umysł Pottera w swoim uścisku, otwarty i łatwy do opanowania, gdy nagle… Nie znam tej siły. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek podobną wyczuł. Wyrzuciła mnie z umysłu Pottera jak szmacianą lalkę, jakby moja potęga była niczym."
- "Ktoś obcy?"
- "Zapewne. Tylko kto? Na pewno to nie był nikt z tego śmiesznego Bractwa Dumbledore’a. Te kurczaki nie mają takiej mocy, nawet stary takiej nie ma. Nie, to ktoś nowy. Ktoś, kto zna się na rzeczy i nie ma skrupułów. Ktoś, kto nie boi się mroku." – Wyciągnął dłoń i zaczął pieszczotliwie gładzić duży łeb Nagini. – "Chętnie bym go poznał."
- "Co zamierzasz zrobić?"
- "Na razie… nic. Przynajmniej nie w kwestii Pottera. Za to najwyższa pora pozbyć się paru słabych elementów. Mam już dość partaczy."
- "Czyli…"
- "Tak, moja droga, poleje się krew. I to całymi strumieniami!"
Wstał z tronu, dość chwiejnie i niepewnie. Miał wrażenie, że nogi zaraz się pod nim ugną, a głowę cały czas rozsadzał tępy ból, niczym przypomnienie niedawnego starcia. Zadrżał mimowolnie na wspomnienie zimnego dotyku, jaki poczuł, gdy ta tajemnicza siła wypchnęła go z jestestwa Pottera.
- „Pamiętaj, człowieku, nie waż się tu wracać. Jesteś śmiertelny, a ja nie pierwszy raz odegrałbym rolę Śmierci. A ze Śmiercią nawet ty nie miałbyś szans…Możesz mi wierzyć…”



Rozdział 41




Harry budził się bardzo powoli. A przynajmniej do chwili, kiedy przez jego zaspany umysł nie przedarły się wspomnienia tego, co ujrzał zeszłej nocy w wizji Voldemorta.
Mroczny Pan był wściekły. Aresztowanie Knota i konferencja w Ministerstwie zrujnowały wiele jego planów, a te, które był jeszcze w stanie ocalić, zostały znacznie utrudnione. Na dodatek utracił w Hogwarcie swoich młodych szpiegów, którzy w swojej naiwności myśleli, że Lord ucieszy się z faktu, iż porzucili szkołę i przybyli do niego, by mu służyć. Nie, Voldemort wcale nie był z tego faktu zadowolony i dał im to odczuć bardzo dotkliwie, raz po raz rzucając Cruciatusa oraz inne klątwy. Harry nie sądził, że w ogóle może istnieć ktoś, kto posiada tak bogatą wyobraźnię w kwestii tortur. Swoją drogą, to jakie chore umysły wymyśliły te wszystkie paskudne zaklęcia?
Z zeszłej nocy pamiętał potworny ból, przeszywający każdą komórkę jego ciała i odrywający go od rzeczywistości. Pamiętał krzyk Sakio, gdy nagle zawładnęła nim wizja i płacz przerażonego Toushiego. Ich wspólny, spokojny wieczór został bezpowrotnie zrujnowany, a Harry zanurzył się w mrocznych odmętach cierpienia, w którym wszystko zlało się w jedną, niezrozumiałą mieszaninę bólu, obrzydzenia i strachu.
Otworzył gwałtownie oczy, wciągając głośno powietrze. Mięśnie zaprotestowały ostro, gdy próbował się szybko podnieść.
- Spokojnie, Hari. Nie podnoś się.
Znajomy głos sprawił, że Harry uspokoił się nieco, na skraju łóżka siedział bowiem jego profesor.
- Yokaze-sensei…? – wyszeptał zdziwiony, mimowolnie krzywiąc się na dźwięk swojego chrapliwego głosu. Jeśli dobrze pamiętał swoje krzyki, to wcale nie powinien się temu dziwić. – Co… Jak…
- Po nocnej wizji zasnąłeś i spałeś naprawdę długo. Za godzinę wybije gong na południowy posiłek – odparł Rin, podając mu szklankę z wodą i pomagając napić. – Jeśli zaś chodzi o moją obecność, to twój ojciec poprosił mnie o przybycie. I widzę, że w samą porę. Hari, zawsze brałem cię za rozsądniejszego. Samemu męczyć się z takim problemem? Już dawno trzeba było komuś powiedzieć! Czemu tak długo zwlekałeś?
Gdyby to było możliwe, Harry skuliłby się pod kołdrą, próbując uciec przez intensywnym i bardzo niezadowolonym spojrzeniem mentora. Ale w tej chwili zbyt mocno go wszystko bolało, aby był w stanie choćby drgnąć, więc spuścił jedynie wzrok.
- Przeliczyłem się – wyszeptał
- Ach, tak?! – mruknął powątpiewająco Yokaze.
- Tak – rzekł Harry potulnie. – Na początku myślałem, że to są zwykłe koszmary senne. Jakieś wspomnienia z czasu jeszcze przed adopcją, albo z innych ciężkich chwil. Czasami takie miewam… Ale później… - głos mu zadrżał, zaczerpnął więc powietrza i dopiero po chwili spróbował jeszcze raz. – Później jednak było coraz gorzej. Sny stawały się bardziej realistyczne… i do tego jeszcze ten ból. Miałem wrażenie, że rozsadzi mi głowę.
- Czemu więc nikomu nie powiedziałeś? Hari, nie tego cię uczyłem.
- Wiem! Wiem… Rozsądek mówi mi, że już dawno powinienem to zrobić, ale… to nie jest takie proste…
Yokaze spoglądał przez chwilę na swojego ucznia, czekając cierpliwie, aż ten zacznie się tłumaczyć. Pierwsze, co zawsze wpajał swoim uczniom, to rozsądek i umiejętność trzeźwej oceny sytuacji. A tymczasem Hari z niewytłumaczalnego dla niego powodu, złamał te podstawowe zasady.
- To nie jest takie proste… - wyszeptał z trudem Harry.
- Chodzi o tego psychopatę? O tego Volde-jak-mu-tam?
Harry przytaknął nieznacznie, na co Yokaze westchnął ciężko.
- Wpadłeś, Hari. Twoja sytuacja jest nie do pozazdroszczenia.
- Tata pewnie będzie chciał wracać do domu. Teraz nic go już nie przekona.
Jednak Yokaze pokręcił przecząco głową.
- Żeby to było takie proste…Twój ojciec jest w tej chwili najmniejszym z twoich problemów. Hari, z chwilą, gdy postawiłeś nogę na angielskiej ziemi, tutejsza magia cię rozpoznała i rozpoczęła coś, czego nie da się już tak łatwo powstrzymać. Więź, która łączy cię z tym maniakiem, a która do tej pory była uśpiona, ożywiła się. Jego bliskość była katalizatorem i nie, tym razem wyjazd w niczym nie pomoże. Jestem niemal pewien, że twoje wizje wcale się nie skończą, wraz z powrotem do Japonii. Nie, Hari, to trzeba po prostu zakończyć.
- A jest to w ogóle możliwe? – spytał zrezygnowany Harry.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
- Na wszystko jest sposób, tylko trzeba go znaleźć. W twoim przypadku musimy cofnąć się do podstaw. Samej więzi niestety nie uda się usunąć; jest zbyt stara i zbyt głęboko sięga, aby dała się ją wymazać. Ale możemy zmienić twoją pozycję w niej.
- Jak to?
- Kiedy powstawała, ty byłeś małym dzieckiem, a Voldi dorosłym, w pełni wyszkolonym czarodziejem. W związku z tym, automatycznie i w pełni racjonalnie, to jemu więź nadała rolę strony dominującej. To przez to właśnie jest on w stanie wciągnąć cię do swojego umysłu, narzucić ci swoją wolę, nigdy tak naprawdę cię nie opuszczając. Po pierwsze więc musimy oczyścić fundamenty więzi, jak również ją całą, z obecności mrocznej aury Voldiego. Skoro nie możemy pozbyć się tego połączenia, to chociaż sprawmy, że będzie neutralne. A jak już nam się to uda, to dopiero wtedy możemy osłonić twój umysł przed nieproszonymi interwencjami.
- Neutralna więź wymaga zgody na wniknięcie obcej świadomości – wyrecytował z pamięci Harry, po raz pierwszy dostrzegając, iż może cała ta sytuacja nie jest aż tak beznadziejna, jak się mogło wydawać.
- Dokładnie, mój drogi Hari. Wreszcie znowu zaczynasz myśleć.
- Bo po raz pierwszy od dłuższego czasu się wyspałem – mruknął Harry, wsuwając się bardziej pod ciepłą kołdrę. Nie miał ochoty wstawać. To był jego pierwszy od dłuższego czasu spokojny sen i wcale by się nie obraził, gdyby pozwolono mu jeszcze pospać.
- Udało mi się na jakiś czas wyprzeć jego obecność z twojego umysłu – przyznał Rin. – Ty nie byłeś w stanie, będąc osłabionym ostatnią wizją. Ale mnie się udało. Nie jest to co prawda trwały stan i obawiam się, że niewiele mamy czasu, ale to powinno nam wystarczyć, abyś odzyskał trochę siły i żebyśmy przygotowali odpowiedni rytuał.
Harry spojrzał na niego zaskoczony.
- Rytuał? To znaczy… tutaj?
- Zobaczymy co się da zrobić. Ale tym się teraz nie przejmuj. Najważniejsze, abyś odzyskał siły – z tymi słowy Yokaze podniósł się z łóżka i poprawiwszy okrywającą chłopaka kołdrę, uśmiechnął się nieznacznie, a w tym uśmiechu, jak również w pięknych i wiekowych oczach, widniała troska. – Prześpij się jeszcze. Pogadamy później. Jak już twoi rodzice wypuszczą cię ze swoich rąk. Nie byli zadowoleni…
Harry westchnął rozdzierająco, chowając się głębiej pod kołdrę.
- Lepiej mi o tym nie przypominaj – doszedł spod okrycia jego zrezygnowany głos. Yokaze poklepał go po kołdrze i powoli skierował się w stronę drzwi. W drodze do nich jego wzrok spotkał się z uważnym spojrzeniem Salazara. Przez chwilę obaj zdawali się być zatrzymani w czasie, ale Rin w końcu uśmiechnął się krzywo pod nosem.
- Pilnuj go, dobrze? – wyszeptał. – Ten chłopiec będzie potrzebował wszelkiej pomocy.
- Na moją zawsze może liczyć. Tak samo jak na Hogwart – odparł jak najbardziej poważnie Salazar. – Harry to dobry chłopiec.
- To prawda. Ale ciągle przeraźliwie młody, a to może działać na jego niekorzyść – zauważył Rin, rzucając spojrzenie na łóżko i pogrążonego już ponownie we śnie Harry’ego.
- Młodość to dziwna rzecz. Może być jednocześnie atutem, jak i wadą.
Rin uśmiechnął się.
- Już zapomniałem jak to jest, być młodym. – I skłoniwszy się czarodziejowi, opuścił komnatę.
Westchnął ciężko, czując na twarzy chłodne powietrze, krążące po zamkowych korytarzach. Przybył do Hogwartu zaledwie parę godzin temu, a już najchętniej wróciłby z powrotem do domu. Tam przynajmniej nie czuł na każdym kroku wilgoci, a przeciągów to nawet nie pamiętał. Dobrze, że chociaż Aoi był przy nim. On zawsze pachniał domem.
- Hari śpi?
Nagłe i cicho wypowiedziane pytanie sprawiło, że aż podskoczył, odwracając się błyskawicznie. Odruchowo wysunął swoje szpony i obnażając ostre kły, przygotował się do ataku… tylko po to, aby po chwili znowu odzyskać neutralny wygląd, na widok stojącego przed nim i uśmiechającego się łagodnie Tsubame.
- Aoi! Nie strasz mnie tak!!! – warknął Rin. – Jeszcze się nie nauczyłeś, że do mnie nie należy się podkradać? Przez ciebie skończę zawałem serca!
- Byłbyś pierwszym wampirem w historii, którego spotkał taki los – odparł Aoi, uśmiechając się przekornie.
Rin zawarczał groźnie, obejmując szczuplejszego mężczyznę w pasie i przyciągając go zaborczo do siebie. Tak, Aoi zawsze pachniał domem. Ciepłem porannych promieni słońca, wieczornym wiatrem, ogrodem pełnym kwiatów, wypolerowanym drewnem i aromatycznymi trociczkami. Tym wszystkim, czym Rin od wieków się otaczał. To była swoista ironia losu. Wampir, który miał być cichym obserwatorem zmieniającej się rzeczywistości, z każdym mijającym rokiem przyłapywał się na coraz większym przywiązaniu do… drobiazgów, których na co dzień wielu nawet nie zauważało. To, co dla innych było nieistotne, dla niego stanowiło ponadczasową wartość.
A Aoi był w tym wszystkim najważniejszy. Od ponad dwustu lat.
Delikatnie odsunął z tej zawsze łagodnej twarzy kosmyk bladoniebieskich włosów. Uwielbiał czuć pod palcami naturalne ciepło skóry kochanka. Było ono uzależniające, tak jak jego zapach.
Nie potrafiąc się oprzeć, pochylił się, aby posmakować tych słodkich, ciepłych ust, ale nieoczekiwanie palec na jego własnych wargach zatrzymał go prawie u celu. Spojrzał na towarzysza zdziwiony.
- Powinniśmy udać się do Wielkiej Sali – wyszeptał Aoi z lekkim uśmiechem. – Kiedyś musimy się przedstawić szkole, a znając ciebie, to jak zaczniemy tu i teraz, to nie skończymy do jutra rana.
Elegancka, czarna brew uniosła się nieznacznie.
- A od kiedy zaczęło ci to przeszkadzać?
- Och, mnie nie przeszkadza fakt, że chciałbyś TO zrobić ze mną. Bardziej mnie martwi, kto nas może tutaj zobaczyć, a ja raczej tak… wolałbym nie…
Aoi zarumienił się mocno, na co Yokaze westchnął rozdzierająco, odsuwając się odrobinę.
- No dobrze, postaram się opanować – rzekł z miną męczennika.
- Cieszę się, skarbie. – Tsubame uśmiechnąwszy się promiennie.
Swoje kroki jednak, zamiast do Wielkiej Sali, skierowali na błonia zamkowe i nawet chłodne podmuchy jesiennego wiatru, nie były w stanie ich powstrzymać przed spacerem. A urokliwe okolice jeziora zdawały się być do tego idealne.
Ten dzień, mimo iż jeszcze się nie skończył, już należał do jednych z najcięższych. Mimo, iż Dyrektor dał im naprawdę wygodne komnaty, to Rin i tak prawie całą noc nie spał, próbując znaleźć rozwiązanie problemu, który rzucono mu do stóp.
Połowiczne środki, jak osłanianie umysłu i medytacje, nie zdały egzaminu, a przeciąganie tego niezdrowego stanu rzeczy stanowiło zagrożenie dla zdrowia Hariego, zarówno fizycznego jak i psychicznego. W ciągu tych kilku nocnych godzin, kiedy Aoi spał wtulony w niego, on próbował wyciągnąć z pamięci wszystko co wiedział o przeklętych znamionach, bliznach i tym podobnych paskudnych więziach.
A nie było tego mało.
Pomyślałby kto, że każdy następny mroczny charakter powinien mieć choć odrobinę oryginalności, a tymczasem wszyscy powielali te same nudne pomysły. Prawdą bowiem było, co Rin przyznawał niechętnie, a co kiedyś usłyszał od swojego Ojca, że najlepszymi wrednymi draniami były kobiety. Mężczyznom, pomimo całego ich zapału i siły, brakowało finezji, cierpliwości i wyobraźni. Mroczny typ płci męskiej najczęściej robił spektakularną rzeź, z dużą ilością krzyku, krwi i innych przyprawiających o mdłości okropieństw, pragnąc wyżyć się tu i teraz. A tymczasem kobieta podobną sytuację rozwiązywała tak, że jej przeciwnik nawet nie wiedział co go wykończyło. I niekoniecznie robiła to od razu. Była w stanie poczekać, zaplanować wszystko skrupulatnie i stopniowo wprowadzać swój plan w życie, krok po kroku, bez pośpiechu. Niby obu chodziło o to samo, ale wszystko zależało od szczegółów i Rin, opierając się na swoim doświadczeniu, bardziej obawiał się jednego żeńskiego przeciwnika, niż całej armii męskich, bo po tych drugich przynajmniej wiedział, czego może się spodziewać.
Tutejszy więc Mroczny Lord nie robił na nim większego wrażenia. Yokaze widział już gorszych, o wiele gorszych, którzy byli w stanie robić większe okropieństwa z mniejszych powodów. Tylko że tym razem zagrożony był ktoś, kogo Rin znał i kogo lubił, a w takim przypadku, nawet sprawa jakiegoś pomniejszego maniaka stawała się osobista.
Aoi cały czas szedł przy Yokaze, cichy i wspierający, pozwalając swojemu kochankowi rozmyślać. Nie było sensu, aby się odzywał i mu przeszkadzał. Nie znał się na magii. Nie posiadał jej w sobie i mimo iż przy boku Rina nauczył się paru użytecznych rzeczy, jak również sam nieraz sięgał po lekturę o tej tematyce, to jednak tak naprawdę nic o niej nie wiedział. To nie była jego domena.
Wolał swoją sztukę, bezpieczną i spokojną. Tak jak teraz, w milczeniu podziwiając otaczające ich widoki i w myślach tworząc kompozycje dla kolejnych obrazów. W jego świecie nie było wrogów, nie było przemocy, jedynie szkicownik z ołówkiem i płótno z farbami. Może dla niektórych był to nudny świat, ale będąc partnerem życiowym potężnego wampira, człowiek zaczynał doceniać zalety nudy.
On sam jednak nigdy się nie nudził. Na każdym kroku jego oczy wyłapywały z otoczenia kolejne ujmujące szczegóły, układając z tych drobnych elementów skomplikowane obrazy. To był świat spontanicznych doznań i głębokich przemyśleń, świat gdzie drobinka kurzu mogła się okazać zwieńczeniem wielogodzinnej pracy. Świat bogatych kolorów, ciekawych faktur i wielopłaszczyznowych przestrzeni. Świat, któremu oddał się bez reszty.
A Rin nigdy na to nie narzekał. Wręcz przeciwnie, Aoi nie raz wyczuwał jego obecność podczas swojej pracy, kiedy to on malował, a wampir siedział i przyglądał mu się. Kiedyś zapytał go, czy nie nudzi go takie długie, bezczynne przyglądanie się, ale Rin uśmiechnął się nieznacznie i stwierdził, że on się nigdy nie nudzi.
Teraz na przykład, Rin był mocno zanurzony w swoich poważnych rozmyślaniach, idąc bez celu przed siebie, podczas gdy Aoi rozglądał się dookoła z zachwytem przemieszanym z zaciekawieniem. Stary zamek, umiejscowiony nad urokliwym jeziorem, w środku otoczonej wzgórzami doliny, a wszystko to wręcz przepełnione magiczną atmosferą. Ale co najważniejsze, pełno tu było życia. Uczniowie ze szkoły i mieszkające dookoła istoty sprawiali, że miejsce to miało swój niepowtarzalny rytm, pełen energii i emocji. Dusza artysty wręcz śpiewała z radości, wyobrażając sobie już te wszystkie obrazy, natchnione tym miejscem i jego historią. Aż żal serce ściskał, na myśl, że tutejsi uczniowie w ogóle nie mieli wśród swoich zajęć artystycznych przedmiotów, kompletnie marnując to całe unoszące się dokoła w powietrzu natchnienie.
Rozglądał się, zachłannie chłonąc to wszystko, gdy nagle na jego usta wypłynął lekki uśmiech. Przy jednym z filarów dostrzegł Sakio. Młodzieniec pewnie zdążał na posiłek, ale przystanąwszy, oparł się o filar, wyraźnie zmęczony i zmartwiony. Tsubame domyślał się powodu tego zmartwienia. Jednakże zmartwienie usunęło się z oblicza młodzieńca, gdy z cieni za jego plecami wysunęła się mroczna postać o jasnej twarzy i niemalże białych włosach, obejmująca w następnej sekundzie Sakio i przyciągająca go mocno do siebie. Mimo, iż Sakio nadal znajdował się do tego obcego mężczyzny plecami, to jednak Aoi nawet z tej odległości widział, iż niemal rozpływa się w jego ramionach.
"Kto by pomyślał? Sakio nam się zakochał. I tym razem to chyba na poważnie" – stwierdził w myślach Tsubame, przesuwając wzrok w inne miejsce, by oddać dwóm mężczyznom ich prywatną chwilę.
Jednak znowu jego wzrok padł na kolejną znajomą postać. Tym razem był nią Kojiro, stojący w pewnej odległości od zamku. Ubrany w tradycyjny strój, z treningowym mieczem w dłoniach, wykonywał poszczególne ćwiczenia z mistrzowską precyzją i skupieniem. Aoi znał go na tyle dobrze, aby wiedzieć, że właśnie w tej chwili ochroniarz rodziny Sageshima próbuje spalić zapewne kłębiącą się w nim złość. Ale nawet teraz nie był on sam. Aoi nie był pewien czy Kojiro wiedział, iż cały czas zza pobliskiego drzewa przygląda mu się jasnowłosy chłopak, mniej więcej w wieku Hariego. Starał się nie zostać zauważonym, ale Tsubame był niemal pewien, że Kojiro doskonale wie o jego obecności, a skoro na nią w żaden sposób nie reaguje, to mu ona nie przeszkadza.
Z chęcią przyglądałby się jeszcze trochę, gdyby nie to, że Rin nagle przystanął, jak rażony piorunem. Spojrzawszy na niego, dostrzegł powracające do ciemnych oczu iskierki.
- Wiesz już co zrobisz? – spytał cicho.
Rin posłał mu promienny uśmiech.
- Mam pewien pomysł – przyznał. – Ale potrzebuję trochę czasu, aby go dopracować. Idź, skarbie na posiłek, a ja w tym czasie coś sprawdzę. Spotkamy się później.
Pochyliwszy się, Rin pocałował gorąco swojego błękitnowłosego kochanka i ze smakiem jego słodkich warg na swoich ustach, pognał z powrotem w stronę Hogwartu. Aoi spoglądał za nim, ni to rozbawiony nagłym entuzjazmem towarzysza, ni to zaciekawiony, co też on wymyślił.
Ktoś inny na jego miejscu, pewnie poczułby się urażony z powodu tak nagłego porzucenia, ale w przypadku Yokaze Aoi wiedział, że zostanie mu to wynagrodzone z nawiązką, tak więc tylko westchnął przeciągle i także ruszył ku szkole.
Na rezultaty natchnienia Rina długo nie trzeba było czekać. Jeszcze tego wieczoru poprosił wszystkich zainteresowanych o przyjście do swoich komnat. I choć komnaty te były stosunkowo duże, to jednak gdy wszyscy rozsiedli się w salonie, nagle okazało się, że wcale nie ma tak dużo miejsca. Zwłaszcza, że niemalże wszędzie walały się książki. Grubsze i chudsze, stare i nowe, w wielu różnych językach i dialektach. A wszystkie wyglądające tak, jakby jeszcze przed chwilą ktoś nerwowo je przeglądał. Albus, siadając z Minerwą na kanapie, nie potrafił ukryć uśmiechu, gdy Remus, Lucjusz i Severus niemal jednocześnie zaczęli przeglądać rozłożone książki. Nawet Syriusz, który uparcie cały czas powtarzał, że nie jest molem książkowym, nie potrafił się powstrzymać i nie zaglądać Remusowi przez ramię.
- Widzę, że nie próżnował pan – rzekł Albus.
- Miałem natchnienie, a czegoś takiego nie należy ani lekceważyć ani odkładać na później, zwłaszcza, gdy czas nie jest twoim sprzymierzeńcem. Może więc zaczniemy. – Z tymi słowy, wskazał wszystkim rozstawione wokół stołu fotele i kanapy. Na stole, jak na rozkaz pojawił się dzbanek z parującą herbatą i zestaw filiżanek, powszechnie bowiem wiadomo, że najlepiej pracuje się przy dobrej herbacie. Zwłaszcza gdy pachniała ona tak wybornie migdałami. – A więc tak. Przejrzałem wszystko co miałem o przeklętych bliznach, znamionach, więziach, a nawet znalazłem kilka całkiem nowych faktów. I główna zasada pozbywania się ich jest wszędzie mniej więcej taka sama, trzeba ją oczyścić, co tym samym osłabi klątwę i pozwoli się jej pozbyć. Walczenie z klątwą, gdy jest ona w pełni swej mocy byłoby samobójstwem, zarówno dla, że tak powiem, zainfekowanego, jak i dla zwalczających.
- Chyba nie muszę wszystkim przypominać, że ofiary z naszej strony raczej nie będą akceptowane – stwierdził stanowczo Kaizume, spoglądając uważnie po wszystkich zebranych. Siedzący między swoimi rodzicami Harry zadrżał mimowolnie. Jego mama nie chciała, aby był przy tej rozmowie, uważając, że jest jeszcze zbyt słaby i w ogóle nie musi tego wszystkiego słuchać. Ale on się uparł. W końcu nikt nie lubi, jak się planuje przyszłość za jego plecami.
Aiko uścisnęła lekko jego dłoń, nie będąc do końca pewną, czy chce w ten sposób podnieść na duchu syna czy samą siebie.
- Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to nie powinno być żadnych ofiar – obiecał Rin.
- A jaki jest ten nasz plan? – zainteresował się Severus.
- Cóż… Wasza magia podobno nic nie była w stanie zdziałać. Próbowaliście obejść klątwę, ale ona i tak była silniejsza. Tak więc pomyślałem, że może najlepiej będzie, jak połączymy różne metody działania. Każda z osobna może się okazać zbyt słaba, aby skutecznie stawić czoło klątwie tego, jak-mu-tam, Voldemorta, ale połączone będą stanowić mur nie do przebrnięcia.
- Poza tym, raczej małe prawdopodobieństwo, że Mroczny Pan będzie potrafił je zniweczyć, a to że będzie próbował, to jest niemal pewne – dodał Lucjusz.
- Dokładnie. Jeśli wszystko umiejętnie spleciemy razem, to gdy on będzie próbował zniwelować jedną metodę, inna zakleszczy się wokół niego i tak bez końca, aż dojdziemy do samego źródła klątwy. – Zaczął szukać za czymś wśród rozłożonych książek, aby wreszcie po chwili wyjąć spomiędzy kartek jednej z nich zapisany drobnymi znakami pergamin. – I tak wyszukałem wszystkie możliwe sposoby i rytuały oczyszczające, łącząc zarówno święte metody oczyszczania potęgą żywiołów, jak cudowne właściwości ziół, kryształów i magicznych inkantacji. Powinno to pozwolić na zneutralizowanie więzi i odzyskanie przez Hariego pozycji równorzędnej, bo jak na razie to on cały czas jest tym podległym…
Albus zaczerpnął gwałtownie powietrza, odstawiając czym prędzej na stół trzymaną filiżankę. Ręce wyraźnie mu drżały.
- To niemożliwe… - wykrztusił.
- Co takiego, dyrektorze? – zainteresował się Rin.
- Niemożliwe, że Harry jest w tej wzajemnej więzi z Ciemnym Lordem podległą stroną. Voldemort sam naznaczył go, jako równego sobie. Tak mówi przepowiednia.
Japończycy spojrzeli po sobie zdziwieni, a Harry aż zadrżał, podczas gdy czarodzieje wyglądali na zakłopotanych.
- To jest jakaś przepowiednia o mnie? – spytał niepewnie, a widząc niemrawe przytaknięcia głowami, jęknął zrezygnowany. – Dobrze wiedzieć.
- Od tej przepowiedni wszystko się zaczęło – wyszeptał Remus. – To ona tak naprawdę stała się początkiem wojny z Sami-Wiecie-Kim.
- A można wiedzieć o czym mówi ta przepowiednia? – zapytał Kaizume.
Dumbledore westchnął.
- Mówi o nadejściu tego, kto będzie w stanie pokonać Czarnego Pana. O Wybrańcu zrodzonym siódmego miesiąca, którego Mroczny Pan naznaczy jako równego sobie. O czarodzieju posiadającym wielką moc, dzięki której będzie na siłach stawić czoła siłom zła i pokonać Lorda, gdyż właśnie według przepowiedni jeden musi zginąć z ręki drugiego, bo razem żyć nie mogą. Tak więc widzicie, Harry jest równy Voldemortowi, nie ma co do tego wątpliwości.
Pewność siebie, jaką dało się czuć w głosie starego czarodzieja, aż nadto udowadniała jego wiarę w przepowiednię, o której mówił.
- Pozwólcie, że spróbuję to zrozumieć – zaczął powątpiewająco Yokaze. – Złożyliście los całego waszego świata na barki dziecka, które miało się urodzić w lipcu, bo jakiś nawiedzony wieszcz tak to ogłosił? Ludzie, wy macie naprawdę pomieszane priorytety. I to poważnie!!! Jak dla mnie to są brednie od początku do końca.
- Nie wierzy pan w przepowiednie?! – oburzyła się Minerwa.
- Droga pani, żyję na tym świecie znacznie dłużej niż wszyscy w tym pokoju razem wzięci i mogę panią zapewnić, że w ciągu całego mojego życia nie spotkałem się z żadnym niepodważalnym dowodem, iż można skutecznie przewidzieć przyszłość. Przyszłość z samej swojej zasady jest nieprzewidywalna. Wszelkie horoskopy, przepowiednie i wróżby, to są dywagacje na temat, tworzone albo ze strachu, albo z chęci zysku, a ich interpretacja zależy od punktu widzenia interpretatora, przez co tworzy to więcej problemów niż jest warte.
- Ale przecież w japońskiej kulturze istnieją sztuki przepowiadania przyszłości – zaoponował Albus. – Wasza magia, magia onmyouji w dużej mierze wykorzystywana jest również do przepowiadania przyszłości.
- Nie przepowiadania przyszłości, ale doradzania i wskazywania odpowiedniej drogi, aby zachowana została równowaga w przyrodzie. Nakazywanie komuś jednej słusznej przyszłości kłóci się z dogmatem onmyouji, nigdy bowiem nie ma jednej słusznej drogi – przerwał mu gwałtownie Sakio.
- Prawdziwe przepowiadanie przyszłości jest fragmentaryczne i może dotyczyć jedynie tej najbliższej przyszłości, maksymalnie kilku najbliższych dni – dodała Aiko. – Wiem coś o tym. Kobiety z mojego rodu obdarzone są właśnie takim darem. I mogę wam z doświadczenia powiedzieć, że nigdy nie są to jakieś wielkie przepowiednie, a jedynie migawki, instynktowne przeczucia. Zazwyczaj mam takie wrażenie, jakbym przez sekundę znalazła się w kilku, błyskawicznych ujęciach jakiegoś filmu, z którego muszę się więcej domyślać. Nigdy nie są to jednak długie sekwencje, które wszystko mówią. To jest moment i za chwilę po takiej wizji pozostaje jedynie ulotne wspomnienie.
- To jaki jest z tego pożytek, jeśli nie można dojrzeć wyraźnie nadchodzącej przyszłości? – zdziwił się Lucjusz.
Aiko uśmiechnęła się lekko.
- W przeszłości wielu możnych zabiegało o kobiety z mojego rodu. Ich dar był w stanie uprzedzić mężczyzn o próbie zamachu na ich życie, dać wskazówkę co do intencji przeciwnika, czy to na polu bitwy czy też w interesach. Osobiście bardziej nazywam to niezwykle wyczulonym instynktem, niż jakąś szczególną magiczną zdolnością. Nigdy też nie uważałam za właściwe kierowanie się na ślepo przepowiedniami, bo ludzie zawsze będą widzieli w nich to, czego się najbardziej obawiają, albo czego najbardziej pragną.
- Ale nie zmienia to faktu, że Mroczny Lord naznaczył Harry’ego, jako równego sobie – obstawał przy swoim Dumbledore.
Rin pokręcił głową.
- Jako równego sobie można zaznaczyć jedynie kogoś, kogo moc już się rozwinęła. Dziecko nigdy nie będzie równe wyszkolonemu czarodziejowi. Jego moce są zbyt chaotyczne, niesprecyzowane, krótko mówiąc niewykształcone, aby było w stanie równoważyć moc dorosłego człowieka. Poza tym, raczej szczerze wątpię, aby ten Voldemort miał zamiar zrównać swoją potęgę z jakimś niemowlakiem, bo tym samym, kierując się wszelkimi prawami logiki, aby utrzymać równowagę, musiałby pozbawić sam siebie mocy. Nie, bardziej prawdopodobne, że on chciał Hariego najzwyczajniej w świecie zabić, a taka intencja nigdy nie będzie podstawą równowagi. Dlatego też, to Hari cierpi z powodu przeklętej blizny, to do niego przychodzą wizje, podczas gdy on sam nie jest w stanie przejść na drugą stronę. Dla niego, jako podległej strony, możliwość wtargnięcia w umysł Lorda jest nieosiągalna. Tak samo, jak uchronienie się przed jego inwazją. Dopiero wyrównanie sił, przez zneutralizowanie klątwy, sprawi, że obaj staną się równi względem siebie i na równych prawach w tej więzi będą egzystować.
- A tym samym pozwoli Harry’emu zamknąć swój umysł przed wizjami Mrocznego Pana – skwitował Remus.
- Dokładnie. Szczegóły rytuału co prawda muszę jeszcze dopracować i idealnie wszystko połączyć, ale na razie mam jeden, dość poważny problem. Potrzebujemy odpowiedniego miejsca do przeprowadzenia tego rytuału. Musi to być raczej duże pomieszczenie, z mocnymi osłonami, gdyż nie wiemy co się może wydarzyć, a bądź co bądź znajdujemy się w szkole pełnej dzieci.
- Rozumiem, że Wielka Sala odpada – zasugerowała Minerwa.
- Pod względem wielkości byłaby dobra, ale za dużo w niej okien, stanowiących potencjalne zagrożenie. Poza tym przesycona jest różnymi rodzajami magii, które mogą ingerować w rytuał.
- Zasugerowałbym Pokój Życzeń, ale on sam z siebie jest magiczny, więc raczej też odpada – mruknął Snape.
- Co prawda, można byłoby to wykonać na zewnątrz, ale nie mam pojęcia jak długo to zajmie, a jest raczej zimno. Nie mówiąc już, że bylibyśmy tam wystawieni, jak kaczki do odstrzału. Rany, wielka szkoła, a brak jednej, odpowiedniej komnaty – jęknął rozdzierająco Rin, osuwając się na oparcie kanapy. Tsubame uśmiechnął się łagodnie, przyzwyczajony do niekiedy melodramatycznych zachowań ukochanego.
- Obawiam się, że nie przewidziano jej do przeprowadzania obcych rytuałów – skwitował Lucjusz.
- 'Może ja pomogę.'
Wszyscy podskoczyli, gdy pośród nich pojawił się duch Salazara.
- Co masz na myśli, Sal? – spytał Harry.
- 'Znam miejsce, które może być idealne dla waszych celów. Znajduje się w tej szkole i jest naprawdę dobrze strzeżone. Bądź co bądź, sam stawiałem bariery wokół niego.'
- O jakim miejscu mówisz? – zainteresował się Severus.
- 'O Komnacie Tajemnic oczywiście!'
- Komnacie Tajemnic? Przecież to tylko bajka! – zakrzyknęła Minerwa.
Salazar spojrzał na nią z dezaprobatą.
- 'Naprawdę, czego oni teraz uczą na lekcjach historii' – jęknął. – 'Komnata jak najbardziej jest prawdziwa. Sam przecież mieszkałem w niej przez wiele lat.'
- Chcesz powiedzieć, że legendarna Komnata Tajemnic istnieje naprawdę?! – dopytywał się profesor Snape, usilnie starając się zachować swoje opanowanie.
- Rozumiem, że to jakieś znane miejsce – powiedział jakby od niechcenia Sakio.
- Oczywiście, że znane! – zakrzyknął Remus. - O tym miejscu chodzą niezliczone legendy. Nie ma czarodzieja, który by o nim nie słyszał. Jedni mówią, że są w nim ukryte wielkie bogactwa, inni, że w tym miejscu czai się wielkie zło, ale dla wszystkich jest to niezwykle mistyczne miejsce. Zwłaszcza dla Ślizgonów. I co najważniejsze, do tej pory nikt nie wierzył, że ono naprawdę istnieje. Jak to wyjdzie na jaw… aż strach pomyśleć co się stanie.
- Dziwne, że o nim nie słyszeliście – mruknął Lucjusz, aby w następnej chwili zostać uraczonym przesłodkim uśmiechem ze strony Sakio.
- Hej, kochanie, ja się ciebie nie pytam czy słyszałeś o Źródle Amaterasu. Jak mogłeś o nim nie słyszeć? Przecież to takie sławne miejsce.
Lucjusz czym prędzej uniósł ręce w obronnym geście.
- Rozumiem, skarbie. Nie gniewaj się. Proszę.
- A kto tu się gniewa? – spytał niewinnie chłopak, jak gdyby nigdy nic, siadając mu na kolanach. Niektórzy z obecnych podśmiechiwali się na ten widok, nie przypominając sobie, aby Lucjusz Malfoy kiedykolwiek tak szybko skapitulował. Kaizume z kolei wyglądał na niezdecydowanego między poirytowaniem a rezygnacją, podczas gdy Aiko, gładząc męża po ramieniu, starała się go ułagodzić. Sakio był już dużym chłopcem.
- Ale jak ją znaleźć? Nikt nie wie, gdzie znajduje się do niej wejście – przypomniał Severus. – Raczej nie mamy czasu na przeszukiwanie całej szkoły.
- Już nie raz tego próbowano i nigdy nikomu nie udało się jej znaleźć – zauważył Albus. – O jej położeniu wie jedynie Voldemort, ale raczej nam jej nie wskaże.
- No to nie mamy problem – mruknął Syriusz.
Unoszący się wśród nich Salazar starał się zbyt mocno nie emanować swoim poirytowaniem. Jak na wybitnych przedstawicieli gatunku czarodziejskiego, ci tutaj potrafiliby być naprawdę tępi.
- 'A może byście tak zapytali jej twórcę, co?'

--o0o--

Salazar zaprowadził ich głęboko do podziemi Hogwartu, aż wreszcie, gdy już myśleli, że dalej nie da się pójść, stanęli przed najbardziej niezwykłą ścianą, jaką przyszło im w życiu oglądać. Cała jej powierzchnia pokryta była misterną płaskorzeźbą. Dumny feniks z rozpostartymi skrzydłami znajdował się w samym środku kręgu tworzonego przez węże. Jednak ani jeden jego element nie wyglądał na sztuczny i odcięty od reszty. Miało się wrażenie, że całość jakby wypływa z litej skały, stanowiącej tło, a jednocześnie można było dokładnie policzyć wszystkie pióra na feniksie, czy też łuski na splecionych ciałach węży. Spoglądając na to, miało się wrażenie, że feniks zaraz wyrwie się ze ściany do majestatycznego lotu, a węże zaczną pełzać, sycząc i wijąc się wokół swych ciał. Pomyślałby kto, że te dwa, tak odmienne stworzenia, powinny się nawzajem zwalczać, a tymczasem na tej jednej płaskorzeźbie sprawiały one wrażenie połączonych idealną harmonią.
Harry podszedł powoli do ściany i wyciągnąwszy rękę, powiódł palcem po kamiennym łbie jednego z węży, zupełnie jakby gładził żywe zwierzę.
~ "Co byś mi powiedział, gdybyś mógł mówić? Ileż ciekawych wspomnień skrywasz?" ~ zapytał w mowie węży, nie zdając zupełnie sobie sprawy, że stojący obok niego czarodzieje przeżyli kolejny szok. Syn James’a Pottera był wężoustym! Nie, to się nie mieściło w żadnych kategoriach pojmowania, udowadniając ponad wszelką wątpliwość, iż tak naprawdę, ten chłopak był synem James’a Pottera jedynie z urodzenia. Syriusz spoglądał na swojego chrześniaka z niedowierzaniem, starając się nie myśleć, co by było, gdyby jego prawdziwy ojciec żył. W jaki sposób zareagowałby na wieść, że syn posiada tak mroczny dar?
Z kolei dla Snape’a była to prawdziwa ironia losu; syn idealnego gryfona mówiący w języku Slytherina! Och, James Potter pewnie przewracał się teraz w grobie!
Choć z drugiej strony, nikt z obecnych, nawet własna rodzina chłopaka, która doskonale wiedziała o tej jego umiejętności, nie potrafił przestać wsłuchiwać się w to łagodne, hipnotyzujące syczenie. Jakże odmienne od agresywnego i lodowatego syku w wykonaniu Mrocznego Pana. W ustach Harry’ego język ten brzmiał jak jakaś subtelna, intymna pieszczota, przeszywająca dreszczem zarówno ciało, jak i umysł na wszystkich poziomach jego istnienia.
- Niesamowicie to brzmi, prawda? – na wpół spytał, na wpół stwierdził Kaizume, a czarodzieje byli w stanie jedynie niemo pokiwać głowami.
- 'Mowa węży jest naprawdę unikalnym językiem' – rzekł Salazar z uśmiechem. – 'Kiedy chce, potrafi być przerażająca, by po chwili doprowadzać swoim zmysłowym brzmieniem do czystej rozkoszy. Możecie mi wierzyć, znam to z doświadczenia.'
- I to jest wejście do Komnaty Tajemnic? – spytał Albus. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek był w tych rejonach zamku. To były najstarsze lochy, fundamenty budowli, której teraz był Dyrektorem. I nikt tu nie zaglądał od wielu lat, sądząc po mchach na ścianie, olbrzymich pajęczynach wiszących w kątach i wszędobylskiej wilgoci.
- 'Tak. To znaczy jedno z wejść. Dla bezpieczeństwa rozmieściłem po zamku kilka innych. Jedno nawet znajduje się w którejś z żeńskich toalet, ale raczej nie jest miłą rzeczą zsuwać się po wypełnionej wszelkim paskudztwem rurze. Osobiście nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek tamtędy schodził.'
- Nigdy bym nie przypuszczał, że feniks będzie strzegł wejścia do Komnaty Tajemnic – przyznał szczerze Albus. – Zawsze sądziłem, że feniks był symbolem Rodu Gryffindora.
Salazar spojrzał nieco podejrzliwie na Dyrektora Hogwartu, ale widząc w twarzy starego czarodzieja jedynie czystą ciekawość, odpowiedział szeptem.
- 'Bo był…Ale feniks jest też, ze wszystkich magicznych stworzeń, najbardziej tajemniczy. Nikt nie wie, gdzie lata, ani tak naprawdę skąd się bierze, więc…'
- …nie można prosić o lepszy symbol dla owianej wiekową tajemnicą Komnaty – dokończył za niego Lucjusz, doskonale rozumiejąc symbolikę. Nawet Albus musiał się z tym zgodzić, przyznając cicho w duchu, że nadal nie wiedział, mimo upływu ponad stu lat, skąd się wziął jego własny feniks, Fawkes.
Nagle węże na płaskorzeźbie ożyły i uniósłszy swe głowy, spojrzały najpierw na Harry’ego, a potem na pozostałych zebranych swymi kamiennymi oczyma, aby w końcu skłonić się z szacunkiem przed Salazarem.
~ "Witajcie." ~ odezwały się węże jednym, a mimo to wieloma głosami. Spoglądały na nowoprzybyłych z zaciekawieniem, od czasu do czasu badając kamiennymi językami otoczenie.
~ "Wybaczcie, jeśli zakłóciliśmy wasz sen" ~ odezwał się Harry.
~ "Nie musicie przepraszać. Salazar wskazał wam to miejsce, a to oznacza, że uznał was za godnych swej tajemnicy. Jesteście pierwszymi od tysięcy lat, którym pokazał to miejsce. To prawdziwy zaszczyt." ~
~ "Przyprowadziłem ich, gdyż czasy stały się naprawdę mroczne, a oni potrzebują wszelkiej możliwej pomocy." ~
~ "W takim razie… witajcie w Komnacie Tajemnic." ~ I z tymi słowy, węże zaczęły się poruszać, pełzając pomiędzy sobą i układając się wokół feniksa w skomplikowany wzór. Z każdym ułożonym wężem, czarodzieje słyszeli wydobywające się z wnętrza kamienia szczęknięcie, jakby poszczególne zapadki jakiegoś starodawnego zamka wreszcie przesunęły się na właściwe miejsca. Kiedy wreszcie ostatnia szczęknęła, feniks uniósł swoją głowę, a jego rzeźbione skrzydła zatrzepotały, po czym skała rozstąpiła się, otwierając wejście do długiego korytarza. Po obu jego stronach, jak za dotknięciem różdżki, zaczęły zapalać się pochodnie.
- Będziemy musieli uaktualnić naszą mapę, Remy – szepnął do przyjaciela Syriusz, który, tak jak on, nie bardzo wierzył, że oto przed nimi stała otworem najprawdziwsza w świecie Komnata Tajemnic.
Szli powoli rozglądając się uważnie dookoła. Pochodnie, mimo iż było ich całkiem sporo, dawały niewiele światła. Jedynie tyle, aby wszyscy widzieli dokąd idą.
- Nie chcę zabrzmieć dziwnie, ale… czy jesteś pewien, że to właściwa droga? – spytał po dłuższej chwili Sakio, a widząc poirytowane spojrzenie posłane mu przez ducha, czym prędzej dodał. – Nie żebym wątpił w twoje słowa, ale…
- 'Może i minęło tysiąc lat, ale mogę was zapewnić, że moja pamięć nadal jest dobra… Poza tym… drogi do domu nigdy się nie zapomina…'- I z tymi słowami zwrócił swą twarz w głąb korytarza, gdzie dopiero teraz wszyscy dostrzegli majaczący drgającym i słabym świetle pochodni zarys wrót. Te nie były już tak majestatyczne, jak pierwsza brama do Komnaty, ale i tak raczej nie wyglądały na zwykłe. Było niemal pewne, że nie są one wyrobem łączącym jedynie połyskliwe drewno i kuty metal, ale również magię, wplecioną misternie w każdy łączący je gwóźdź. Nawet największy górski troll miałby z nimi nie lada problem.
- 'Wybaczcie, ale muszę kogoś uprzedzić o waszym przybyciu' – rzekł Salazar, po czym najzwyczajniej w świecie przepłynął prze zamknięte wrota na ich drugą stronę.
Tymczasem stojący przed nimi popatrzeli po sobie niepewnie.
- I co teraz? – zapytał Kojiro.
- Chyba musimy poczekać – odparł Remus.
Nie musieli długo czekać, gdyż nie minęło pięć minut, jak wrota zaczęły się otwierać ze szczękiem nie używanych od dawna zawiasów. Przed nimi zaś rozpościerała się olbrzymia sala. Po obu jej stronach ciągnęły się rzędy kolumn, na których wspierały się kamienne łuki, a na każdym zwieńczeniu umieszczona była pochodnia, płonąca magicznym, bezdymnym ogniem. To właśnie dzięki tym niezliczonym pochodniom, sala była rozświetlona, a gra drgających cieni sprawiała, że w ogóle nie czuło się, iż miejsce to znajduje się kilka pięter pod powierzchnią ziemi.
A właściciel tego zamku siedział sobie najzwyczajniej w świecie na zwiniętym olbrzymim bazyliszku, gładząc czule swą nie do końca przezroczystą, ale też nie całkiem trwałą dłonią jego połyskujące łuski, cały czas uśmiechając się delikatnie i posykując łagodnie. Stworzenie zwróciło na przybyszów swą wielką głowę, a jego przenikliwe gadzie oczy błyszczały złotem.
Angielscy czarodzieje, widząc to, niemal natychmiast wyciągnęli swoje różdżki, szykując się do ataku, podczas gdy Japończycy spoglądali na to urzeczeni, by po chwili skłonić się nisko z szacunkiem.
- Co wy robicie? – spytał przez zaciśnięte zęby Syriusz, nie wiedząc co jest dziwniejsze, to że ma przed sobą olbrzymiego bazyliszka, czy też zachowanie Japończyków, którzy z pełną czcią pokłonili się wspomnianemu gadowi. – Nie wiecie, co to jest? Co to może wam zrobić?
- Wiemy – odparł cicho Rin. – Ale wy najwyraźniej nie wiecie, że w tym stanie to cudowne zwierzę wcale nie jest groźne. Spójrzcie, jego oczy lśnią złotem. Gdyby chciał nam zrobić krzywdę ich barwa byłaby śnieżnobiała.
- Nie mówiąc już o tym, że bazyliszki atakują tylko wtedy, gdy czują się zagrożone, albo gdy są głodne. Jak każde zwierzę – dodał Harry, po czym podszedł bliżej i skłoniwszy się ponownie, odezwał w mowie węży. ~ "Witaj, wspaniały Królu Węży. Niech Twoje leże zawsze będzie ciepłe, a potomstwo liczne. Wybacz, że naruszamy Twój spokój." ~
~ "Witaj, Dziecię Węży." ~ odpowiedział bazyliszek, samemu skłaniając się nieznacznie łbem. ~ "Salazar zdążył mi powiedzieć, że potrzebujecie tej Komnaty do jakiegoś rytuału." ~
~ "To prawda. Potrzebujemy bezpiecznego, osłoniętego przed zewnętrzną magią miejsca, aby przeprowadzić rytuał oczyszczenia. Salazar zaproponował Komnatę…" ~
Gad zwrócił głowę w stronę Salazara i wysunąwszy język, musnął go delikatnie po efemerycznym policzku, niczym w czułej pieszczocie.
~ "Skoro Salazar uznał was za godnych wejścia do naszego domu, to proszę, użyjcie go i oby wam się powiodło." ~ Złociste oczy zajaśniały lekko. Wielki łeb zniżył się, zatrzymując zaledwie pół metra od Harry’ego, tak że badający otoczenie język niemal go dotykał. ~ "Pachniesz ciepłem, Wężowe Dziecię. Mało kto teraz tak pachnie…" ~
Pozostali spoglądali na to jak zahipnotyzowani. Czarodzieje kompletnie zapomnieli o swoich różdżkach, które niemal wypadły im z rąk, patrząc z szeroko otwartymi buziami, jak Harry najzwyczajniej w świecie rozmawia sobie z bazyliszkiem, jednym z najgroźniejszych stworzeń tutejszego magicznego świata, a jego rodzina nie dość, że zdawała się tym zupełnie nie zaskoczona, to jeszcze, sądząc po ich twarzach, sprawiali wrażenie dumnych z chłopaka.
- Jak to… Nie rozumiem… - cedził Syriusz, a stojący przy nim Remus, dla pewności, że nie śpi, uszczypnął przyjaciela w ramię. Syriusz aż podskoczył, posyłając Remusowi oburzone spojrzenie i próbując rozmasować bolące ciało
- Nieprawdopodobne…. – wyszeptał Albus, próbując się uspokoić i ponownie zacząć myśleć racjonalnie. – Mowa węży jest cechą charakterystyczną dla dziedziców Slytherina. Czy to możliwe, aby Harry…
- Nie! – zaoponował ostro Syriusz, czując rosnące oburzenie. Albus Dumbledore mógł być wielkim czarodziejem, ale nawet on nie miał prawa snuć takich bezsensownych insynuacji, które bardzo mocno uwłaczały czci jego przyjaciół. – Ani James ani Lily nie mieli nic wspólnego z Domem Slytehrina!
- Spokojnie, Siri, Dyrektor nie miał nic złego na myśli – Remus starał się go uspokoić. – Ale Harry skądś musiał odziedziczyć swój dar, zwłaszcza taki niecodzienny dar.
- Może Voldemort za pomocą blizny…
- Może byście wreszcie przestali! – obruszył się Kaizume, ni to zrezygnowanym ni to poirytowanym głosem, a stojący obok Sakio i Rin zachichotali cicho, nic sobie nie robiąc z dezaprobujących spojrzeń Kojiro i Aoi.. Widząc jednak, że czarodzieje nie za bardzo rozumieją, co miał na myśli, Kaizume dodał. – Czy wy do wszystkiego musicie od razu dopisywać wielkie teorie spiskowe? A nie możecie po prostu zaakceptować, że Hari nie jest i nigdy nie będzie taki, jak jego rodzice? Że może pisane mu było urodzić się z tym darem, bez względu na to, czy ten wasz Lord by go zaatakował, czy też nie?
- Nic w świecie magii nie dzieje się bez przyczyny – odparł Albus. – Wszystko musi mieć swoje wytłumaczenie. A już na pewno musi być jakieś wytłumaczenie tego, skąd w Harrym dar mowy węży, skoro ani jego matka ani ojciec ani nikt z ich rodzin, nigdy go nie posiadał.
- A jest pan tego pewien? – spytał zaciekawiony Sakio. – Każda rodzina ma swoje tajemnice, a z całym szacunkiem, ale nie ma pan prawa wszystkiego o wszystkich wiedzieć.
- Zgadzam się – mruknął Rin. – Zbyt wielka wiedza, może być zgubna. A jeśli już mówimy o Harim i jego umiejętnościach… to nie byłby on pierwszym dzieckiem, które różniłoby się znacznie od swoich rodziców. Zamiast szukać do tego jakichś szytych grubymi nićmi wytłumaczeń, po prostu zaakceptujcie to. W końcu, nie każdy może poszczycić się taką umiejętnością.
- Tylko, że w naszym świecie uznawana jest ona za mroczną – odpowiedział spokojnie Lucjusz. – Węże i wszystko co z nimi jest powiązane, zarezerwowane jest tylko dla mrocznych lordów, a tym samym traktowane jest jak czarna magia. Węże po prostu uznawane są za nieczyste.
- No to w tej kwestii raczej nie liczcie na porozumienie z ludami Azji. A na pewno nie z Japończykami – mruknął Kojiro.
- A to czemu? – zdziwił się Remus.
- Bo w Azji węże otoczone są niemal boską czcią – wytłumaczył spokojnie Aoi, przybierając profesorski ton głosu, który Sakio i Hari tak dobrze znali. Sakio mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, słysząc go; był niczym przypomnienie szkolnych czasów. – Wierzymy, że obdarzone są wiecznym życiem. Ich umiejętność zrzucania skóry, jest symbolem odrodzenia, reinkarnacji, a same węże często są uznawane za naczynie dla nowoodrodzonej duszy. Wiele z naszych świątyń nosi symbole węży, a jeśli natkniecie się w nich na żywe węże, to radziłbym ich nie krzywdzić, bo można zostać obłożonym klątwą prze kapłana.
Czarodzieje wyglądali na mocno zaskoczonych. Spoglądali po sobie, nie wiedząc co powiedzieć, ale zanim którykolwiek zdążył się odezwać, Harry skłonił się nisko wielkiemu bazyliszkowi, który majestatycznie zaczął przemieszczać się w stronę połączonego z salą tunelu, zionącego w ścianie niczym czarna jama.
- Gdzie on… - odezwał się niepewnie Syriusz.
- Hassasha udał się do swojego leża – odparł spokojnie Harry. – Tutaj jest dla niego trochę za zimno.
- 'Nad jego leżem umieściłem nieprzemijające zaklęcie rozgrzewające, aby nigdy nie było mu zimno' – wytłumaczył Salazar. – 'Mój przyjaciel, tak jak większość węży, nie znosi chłodu. A w lochach niestety zawsze jest zimno.'
- Sądzę, że moglibyśmy coś na to poradzić – stwierdził Rin, szczerząc swoje niezbyt duże kły w szerokim uśmiechu. – Ale wszystko w swoim czasie. Na razie mamy ważniejszą sprawę…
Rozejrzał się po sali, po czym podszedł do jednej ze ścian i położywszy na niej swą dłoń, skupił się na tętniącej w tych starych murach mocy. Niemal natychmiast wyczuł ich świadomość i uśmiechnął się, słysząc ciche, acz radosne słowa.
"Jestem Mary. Jesteś przyjacielem Harry’ego?"
"Miło mi cię poznać, Mary" – odpowiedział, wyczuwając w tym dziewczęcym głosie jedynie niewinną ciekawość. – "Tak, Harry jest moim przyjacielem, a czasami uczniem. Chciałbym mu pomóc zerwać klątwę, która próbuje opanować jego ciało. Czy jesteś w stanie nam pomóc? Salazar powiedział, że możemy skorzystać z tej Komnaty."
"Dla Harry’ego wszystko!" – zakrzyknęła entuzjastycznie dziewczynka, a Yokaze z trudem powstrzymał się od chichotu. Coś mu mówiło, że młody Hari znalazł sobie adoratorkę. I to jaką? Personifikację samego zamku! Ciekawe czy był tego świadomy?!
"Dziękuję bardzo, moja droga" – i przesławszy na pożegnanie falę czystej wdzięczności, zerwał kontakt. Odetchnąwszy głęboko, odwrócił się, aby powieść wzorkiem po całej Komnacie Tajemnic. Nie musiał nawet zbyt mocno wysilać swoich zmysłów, aby wiedzieć, że to miejsce naprawdę było wiekowe. I mógł się założyć, że skrywało w sobie nie jedną tajemnicę.
Yokaze zerknął na Salazara Slytherina. Duch najwyraźniej wyczuł jego spojrzenie, gdyż odwrócił się ku niemu i uśmiechnął nieznacznie. Tak, Rin chętnie by sobie z nim porozmawiał i zapewne byłaby to najciekawsza rozmowa w jego długim życiu.
- Sądzę, że o lepsze miejsce nie moglibyśmy prosić.



Rozdział 42

 

 

Biblioteka Hogwartu jeszcze nigdy nie była tak oblegana. Uczniowie ze wszystkich Domów przesiadywali w niej w wolnych od zajęć godzinach, otoczeni stosami książek, dyskutując miedzy sobą po cichu. Nauczyciele przyglądali się temu z ogromnym zaciekawieniem, nie potrafiąc zrozumieć, czemu uczniowie tak sami z siebie wzięli się do nauki. Oni tyle razy próbowali ich zachęcić do tego, bez większego rezultatu. Bo chęć do nauki Krukonów raczej się nie liczyła.

A tymczasem, niczym w pospolitym ruszeniu, wszyscy uczniowie nagle zaczęli przejawiać niespotykaną wręcz chęć zgłębiania wiedzy, bez względu na Dom czy pochodzenie. Zaczęło się niewinnie, stosunkowo niewinnie, gdyż słowa Salazara Slytherina padły na bardzo podatny grunt.

Pierwsza była Hermiona. Tiara podczas przydzielania jej do Gryffindoru, musiała mieć chwilowe zaćmienie swojego filcowego umysłu, gdyż według całej szkoły, i nie tylko, nie było dla niej mniej odpowiedniego Domu niż Gryffindor. Może i była odważna. Ci, którzy ją znali, doskonale wiedzieli, iż jest jedną z najodważniejszych uczennic w szkole. Jednak ponad odwagę, przedkładała zgłębianie wiedzy, a to czyniło z niej idealną Krukonkę.

Po słowach Salazara, Hermiona nie byłaby sobą, gdyby nie chciała sprawdzić ich prawdziwości. Jeszcze tegoż samego wieczoru rozsiadła się w swoim ulubionym zakątku biblioteki, zaczynając wertować swoją podstawową lekturę, a mianowicie „Historię Hogwartu”. Z każdym dniem jednak lektur na stole przybywało, tak samo jak towarzystwa w bibliotece. Najpierw było to kilka osób, potem kilkanaście, aż w końcu biblioteka zaczęła przeżywać prawdziwą inwazję.

Każdy szukał wiedzy z innych przyczyn. Niektórzy dla samej chęci poznania prawdy o otaczającej ich rzeczywistości, inni aby dowiedzieć się czegoś więcej o czarodzieju, który znienawidził ich mugolskie pochodzenie. Jeszcze inni, głównie Ślizgoni, wertowali stare księgi, żeby rozwiać lub też potwierdzić mity krążące wokół postaci najciemniejszego lorda magicznego świata i może znaleźć powód, aby nie podążać tą samą ścieżką co ich rodziny. Wszyscy jednak byli zgodni co do jednej kwestii. Chcieli wreszcie poznać prawdę. Chcieli wreszcie zrozumieć.

Trudno było co niektórym młodym ludziom zrozumieć, jak jeden człowiek był w stanie tak omamić świat czarodziejów. Księgi, które przejrzeli, mówiły bowiem jasno - Tom Marvolo Riddle nie jest i nigdy nie był Dziedzicem Slytherinu. Sam się nim ogłosił, choć w rzeczywistości ród Gauntów, z którego wywodziła się jego matka, był jedynie bardzo luźno spokrewniony z rodem Slytherina. Tak luźno, że nawet nie został uwzględniony na drzewie genealogicznym Fundatora. Wszyscy wzięli jego słowa za pewnik, gdyż Riddle potrafił przemawiać w mowie węży, a był pierwszym od czasów Slytherina, który posiadał ten dar. Ale nikt zdawał się nie pamiętać, że w dawnych czasach, kiedy ludzie byli bliżej powiązani z naturą, takie umiejętności jak mowa zwierząt, były dość powszechne i spotykane na porządku dziennym. Obecnie, dary te zdawały się być w zaniku na terenie Europy i części Ameryki, przez co stały się niezwykle rzadkie i zazwyczaj przypisywano je konkretnym rodom czarodziejów. Mając w pamięci legendy o wężoustym Slytherinie, wszyscy uwierzyli w słowa Riddle’a o jego pochodzeniu.

Trzeba mu było przyznać, iż posiadał niezwykłą charyzmę; potrafił za pomocą słów sprawić, że poszły za nim setki, a wielu innych uwierzyło, iż naprawdę leży mu na sercu dobro magicznego świata. Świata, który nadal miał w pamięci niedawną wojnę światową i walkę z Grindelwaldem. Nikt jakoś jednak nie zauważał, że jego słowa bardzo zbliżone były do idei czystej krwi, którą głosił sam Grindelwald. Zachłysnęli się obietnicami bezpieczeństwa, nie widząc, albo nie chcąc widzieć faktu, iż tak naprawdę zamyka drogę połowie społeczeństwa.

A czarodzieje pochodzenia mugolskiego zawsze stanowili raczej drażliwy i niewygodny problem. Niby byli akceptowani i każde nowe dziecko z magią było powodem do radości, jednakże strach przed ich niezrozumiałym i chaotycznym światem był niezwykle silny, a uprzedzenia głębokie. Ministerstwo co jakiś czas próbowało jakoś załatwić tą sprawę. Pomysły miało różne. Próbowano zabronić przyjmowania mugolskich uczniów do magicznego świata, ale społeczeństwu nie spodobało się to, iż Ministerstwo ignorowałoby przejawy magii i pozwalało jej zdziczeć. Później podniosły się głosy, aby zabronić mieszanych małżeństw, ale to wywołało jeszcze większą burzę, po której rodziny czystej krwi, mimo iż nadal szanowane, stały się ekstremistami magicznego świata, co umiejętnie wykorzystał przyszły Mroczny Pan. Bardzo możliwe, że gdyby wybrał inną drogę walki o swoje racje, to pewnie poszłyby za nim tłumy i w krótkim czasie udałoby mu się zdobyć nawet stanowisko Ministra. Ale uczynił jeden poważny błąd, przekroczył niepisaną granicę. Zaczął mordować czarodziejów, także tych, pochodzących z najstarszych rodów, a tego społeczeństwo magiczne nie mogło wybaczyć.

Jednego wieczoru Hermiona była ostatnią, która opuściła bibliotekę. Wszyscy już zdążyli się rozejść, gdy ona dopiero odkładała na półkę swoje książki, a do godziny nocnej pozostało zaledwie parę minut.

Pozbierawszy swoje notatki i życząc Madame Pince dobrej nocy, skierowała się w stronę wieży Gryffindoru.

- Hermiono…

Dziewczyna aż podskoczyła, słysząc nagle w ciemnym korytarzu czyjś głos. Odwróciła się błyskawicznie, upuszczając notatki i wyciągając swoją różdżkę, przygotowując się w razie potrzeby do odparcia ataku. Odetchnęła jednak z ulgą, gdy z cienia wyszedł Ron Weasley.

- Ron? Co ty tu robisz o tej porze? – zdziwiła się Hermiona.

Chłopak wyraźnie się zmieszał. Spuścił głowę, jakby chcąc ukryć rumieniec, który ogniście wypłynął na jego policzki, a podchodząc do niej, wyraźnie unikał jej wzroku i jak gdyby nigdy nic, podniósł z posadzki książki. Nie podał ich jednak Hermionie, tylko włożył pod swoje ramię.

- Pomyślałem, że lepiej abyś sama wieczorami nie chodziła po korytarzach – wydukał cicho, nadal starając się nie patrzeć w jej twarz.

- Dla twojej wiadomości, świetnie potrafię dawać sobie radę – oburzyła się Hermiona, na tą jawną insynuację jej słabości, po czym dodała, z niejakim wyrzutem. – Nie pierwszy raz wracałabym sama z biblioteki wieczorem, a jakoś wcześniej ci to nie przeszkadzało.

Ron skrzywił się. No tak, musiała to powiedzieć. Nie, żeby nie miała racji, ale…

- Czy z tobą wszystko musi być takie trudne? – mruknął cicho pod nosem.

- Co takiego?!

Nie wystarczająco cicho…

- Słuchaj… Hermiono… Ja…

Nagle wszystko co planował jej powiedzieć, przychodząc tutaj, gdzieś uleciało i język zaczął odmawiać mu posłuszeństwa. Na nic zdały się godziny stania przed lustrem w sypialni i trenowania. Ta dziewczyna po prostu miała na niego taki wpływ, że… że nie potrafił być przy niej sobą. A już na pewno nie po ostatnich kłótniach. Przy każdym spotkaniu z nią był jeszcze bardziej zdenerwowany i niepewny, a cokolwiek by nie zrobił, zawsze obracało się to przeciwko niemu.

Przychodząc tutaj, miał nadzieję, że może tym razem… jednak nie zakończy się to dla niego tragedią.

- No wyduś wreszcie z siebie to, co chciałeś powiedzieć – westchnęła Hermiona. – Późno już się robi, a jak będziemy tak stać, to na pewno dostaniemy karę.

- T…tak, masz rację. Chodźmy.

I szli tak w milczeniu przez kilka minut, kierując się w stronę wieży Gryffindoru. Ron nadal trzymał notatki Hermiony, a ta jakoś nie zamierzała mu ich odbierać.

W końcu jednak zdobył się ponownie na odwagę.

- Hermiono…

- Tak?

- Słuchaj… chciałbym cię… przeprosić…

Słysząc to, Hermiona stanęła nagle, spoglądając na plecy Rona, który przeszedł jeszcze kilka kroków, zanim zorientował się, że jego towarzyszka już z nim nie idzie. Przystanął i odwrócił się, zaskoczony zdziwionym wyrazem twarzy Hermiony. Zdążył już się przyzwyczaić, że mało co było w stanie zaskoczyć najmądrzejszą uczennicę Hogwartu.

- Przeprosić?… Za co?

Ron westchnął.

- Właściwie… to chyba za wszystko. Za moje zachowanie, za głupie teksty… - jęknął w duchu, czując, że za chwilę znowu się wygłupi, albo co gorsza, rozgniewa Herminę. – Chodzi o to, Miona…Ja po prostu nie wiem czemu to tak wychodzi. Czego bym nie zrobił, czego bym się nie tknął i tak rezultat jest taki sam. Wiem, że nie mam w sobie ogłady i wychowania za grosz, wiem, że zanim pomyślę, to gadam co mi ślina na język przyniesie, wiem, że żaden ze mnie dżentelmen. Ale…Mimo wszystko, nie chciałbym cię stracić. A ostatnimi czasy mam wrażenie, że tak jest…

Spuścił głowę, woląc nie widzieć twarzy Hermiony i oczekując jej wybuchu. Będzie co ma być.

- Ron…

- Przepraszam, że nie mogę być takim chłopakiem, jakiego byś chciała… Na jakiego zasługujesz!  Zrobię wszystko, tylko proszę, nie…

Nie dokończył. Nie zauważył kiedy Hermiona podeszła do niego i położyła mu palec na ustach, uciszając w połowie zdania. Ron spojrzał na nią, zdziwiony, ale zamiast wściekłego grymasu, do którego zaczynał się przyzwyczajać, ujrzał na jej twarzy łagodny uśmiech.

- Wystarczy, Ron – powiedziała spokojnie. – Nie mogę powiedzieć, że ci wybaczam, bo byłoby to kłamstwo. Trochę za dużo się między nami wydarzyło, aby zwykłe „przepraszam” wystarczyło, ale jeśli cię to uspokoi, to jeszcze nie jesteś u mnie na straconej pozycji.

- Naprawdę?! – zakrzyknął radośnie Ron.

- Naprawdę. Teraz wszystko zależy od ciebie. Udowodnij mi, że twoje przeprosiny są szczere. Muszę wiedzieć, że mogę na tobie polegać i zaufać ci.

- Hermiono… ja…

Odeszła parę kroków od niego i oparłszy się o gzyms, wyjrzała na wewnętrzny dziedziniec szkoły.

- Lubię cię, Ron. Jesteś narwany, impulsywny, ale jednocześnie pełen energii i może to właśnie tak mnie do ciebie przyciąga. Gdybyś jeszcze tylko nie był taki lekkomyślni i nie przeskakiwał od razu do niewiarygodnych wniosków. A tymczasem ty nie pozwalasz sobie niczego wytłumaczyć, jakbyś wszystko najlepiej wiedział, a nie wiesz. I tego właśnie najbardziej w tobie nie lubię. Nie obraź się, Ron, ale jeśli się nie zmienisz…

- Postaram się zmienić, Miona! Obiecuję! Tylko daj mi jeszcze jedną szansę!

Hermiona odwróciła się do niego, znowu uśmiechając się tym swoim łagodnym uśmiechem. Na Merlina, jaka ona była piękna! Mógł się złościć nieziemsko, gdy zwracała na siebie uwagę innych chłopaków, ale prawda była taka, że dziwiłby się, jakby tego nie robiła. W końcu każdy normalny facet zwróciłby na nią uwagę. Cały jednak problem polegał na tym, aby jej uwaga była skupiona tylko na nim. Wszelkimi siłami postara się ją odzyskać!

- Dobrze. W takim razie od dzisiaj jesteś na okresie próbnym, Ron – rzekła, jak najbardziej poważnie. – Żadnej taryfy ulgowej, zrozumiano?

- Tak!

- Cieszę się. A teraz… może dojdziemy wreszcie do wieży. Wolałabym nie dostać żadnej kary.

- T…Tak jest! – Ron podszedł do nie podał ramię. – Czy mogę?

Hermiona, zaskoczona, przez dłuższą chwilę, spoglądała to na niego, to na wyciągniętą rękę. Takich gestów raczej nie spodziewałaby się po Ronie. Przynajmniej nie po dotychczasowym Ronie. Ciekawiło ją, skąd ta nagła zmiana. Czyżby ktoś mu pomagał?

- Oczywiście.

Chłopak uśmiechnął się. Pierwszy krok wykonany i to z całkiem dobrym rezultatem.

 

--o0o--

 

Voldemort nie próżnował, wściekły z powodu aresztowania Knota. Przez ten jeden niekompetentny atak, stracił więcej niż mógłby przypuszczać. Nie dość bowiem, iż utracił wpływy w Ministerstwie, które przeżywało teraz prawdziwą rewolucję pod rządami Madame Bones, to jeszcze i społeczeństwo zaczęło krzywo patrzeć na jego działania. Rodzinom czystej krwi nie spodobało się, że zaczął działać na oczach mugoli. Gazety na chwilę zapomniały o Harrym Potterze, rozpisując się o wszystkich wychodzących na jaw ciemnych sprawach byłego Ministra i podając w wątpliwość czy Lord Voldemort naprawdę wie co robi i czy przypadkiem nie planuje doprowadzić do kolejnych polowań na czarownice. Czarodzieje mogli bowiem nie lubić mugoli, ale nie lekceważyli ich liczebności i determinacji, a wszyscy pseudo reporterzy mogli się teraz wykazać swoim talentem pisarskim, a im ciekawsza historia i im język ostrzejszy, tym chętniej to czytano.

O dziwo jednak, pomimo pierwszych wątpliwości, społeczeństwo z ulgą przyjęło powrót porządku. Nikogo nie dziwiła już obecność Aurorów na Ulicy Pokątnej, nie było też większych sprzeciwów na wprowadzenie nocnych patroli, które miały prawo sprawdzać każdego. Czarodzieje zaakceptowali to, widząc w tym, pierwsze od lat, skuteczne działania przeciwko Mrocznemu Panu.

Nagle też okazało się, że społeczeństwo czarodziejskie nie jest takie bezsilne, jakby mogło się wydawać i że pod odpowiednimi rządami i z odpowiednią motywacją, jest w stanie wiele zdziałać. Albus spoglądał na to z łagodnym uśmiechem. Jak niewiele trzeba było, aby z leniwego społeczeństwa uczynić grupę zmobilizowanych i gotowych do walki czarodziejów. Madame Bones miała wspaniały pomysł, uderzając w to, co każdy czarodziej cenił najbardziej, czyli w rodzinę. Nic bowiem nie liczyło się w świecie magii tak bardzo, jak więzy rodzinne.

Jednak do cudownej utopii była raczej daleka droga. Nadal odzywały się głosy buntu i oburzenia, zwłaszcza w Ministerstwie, gdzie działania Amelii Bones doprowadziły do dokładnych kontroli i wyciągnięcia na światło dzienne wszelkich przekrętów i przypadków łapówkarstwa. Nie jeden „szanowany obywatel” stracił swoją posadę i musiał odejść pozbawiony honoru i pozycji. A tacy bardzo szybko zapominają o swojej winie, przeinaczając fakty i dostosowując je do własnych potrzeb. Tacy również bardzo łatwo ulegają wpływom silniejszych, którzy wmówią im, iż pomogą w zemście. Ministerstwo musiało się z tym liczyć, ale prawdą było, iż zawsze znaleźliby się jacyś malkontenci, którym coś by nie odpowiadało. A stanowisko, iż Ministerstwo jest dla czarodziejów, a nie czarodzieje dla Ministerstwa nie podobało się wielu, którzy przyzwyczajeni byli do wygód i przywilejów.

Na domiar złego, Ciemny Lord nie zamierzał pozwolić, aby jego tajemnice znał każdy byle czarodziej. Knot może i był idiotą, ale wystarczyło, aby na przesłuchaniu pod wpływem veritaserum wymknęło mu się kilka znaczących nazwisk, a mogłaby powstać fala, której nie dałoby się już zatrzymać, a która doprowadziłaby do jego upadku.

Na korzyść Knota działał fakt, iż był byłym Ministrem i jako takiego tyczyły się odpowiednie prawa, nawet w przypadku jego zdrady. Ministerstwo zobowiązane było traktować go w inny sposób, niż zwykłych przestępców, przez co jego adwokat miał prawie tydzień na zapoznanie się z wszystkimi zarzutami i dowodami winy i dopiero po tym czasie mogło dojść do oficjalnego przesłuchanie przed całym Wizengamotem. Do tego czasu Knot nie miał w obowiązku odpowiadać na jakiekolwiek pytania.

Madame Bones nie ukrywała swej złości z tego powodu, wychodząc z założenia, iż w przypadku zdrajców wszelkie przywileje powinny być zabierane, ale niestety miała związane ręce. Jeśli chciała być lepsza od swojego poprzednika, to musiała trzymać się prawa, bez względu na to, jak bezmyślne by ono nie było. W wyniku tego Knot siedział sobie w celi, śmiejąc jej się w twarz i ciągle wierząc, że jego wspaniały Mroczny Pan przyjdzie go uratować.

I Ciemny Lord rzeczywiście przybył, a przynajmniej przybył jego wysłannik. Ostatniej nocy przed przesłuchaniem Knota.

Żaden z Aurorów stojących wtedy na straży nie potrafił później wytłumaczyć, co się tak naprawdę wydarzyło. Nie zostało rzucone ani jedno zaklęcie, nikt z nich również nie zasnął na służbie, a mimo to Knota znaleziono rano martwego. W Ministerstwie zapanował chaos; szukano winnego, ale nie zostawiono żadnych śladów.

Dopiero pojawienie się Dumbledore’a rzuciło nieco światła na wydarzenia poprzedniej nocy.

- Albusie, Knot…

- Tak, wiem, Amelio, Korneliusz nie żyje – wtrącił jej w słowo Albus, a jego zazwyczaj spokojny głos był spięty i nerwowy.

- Skąd wiesz? – zdziwiła się czarownica, posyłając swojemu dawnemu nauczycielowi niepewne spojrzenie. – Jeszcze nawet nie miałam czasu ci o tym napisać. Alastor jest wściekły, jak nigdy dotąd. A najgorsze, że nie wiemy co spowodowało jego śmierć. Nikt do niego nie wchodził ani też nie wychodził…

To była dla niej bardzo niezręczna sytuacja. Dopiero co objęła urząd i na pewno nie życzyła sobie takich skandali, jak niedopilnowanie ważnego więźnia. Ludzie nie będą zadowoleni, gdy dowiedzą się, że Knot uciekł sprawiedliwości. W najlepszym wypadku zapanuje powszechne oburzenie, w najgorszym masowe zamieszki.

- Sądzę, że będę w stanie to wyjaśnić – odparł spokojnie Dyrektor Hogwartu. – Gdzie umieściliście ciało?

- Nadal jest w celi. Nie ruszaliśmy go, choć nasi specjaliści twierdzą, że nie ma na nim żadnych wrednych klątw, czy też świstoklików.

Ciało wyglądało stosunkowo dobrze, zważywszy na to, iż było od kilku godzin martwe. Leżało na pryczy i przy pierwszym spojrzeniu można by rzec, że mężczyzna pogrążony jest jedynie we śnie. Jednak jego skóra była zbyt szara, oczy zbyt zapadnięte, mięśnie twarzy zbyt mocno naciągnięte, a zaciśnięte na kocu dłonie zdawały się próbować go rozerwać. Nie, to nie był sen, co tym bardziej udowadniało, że ostatnie chwile życia byłego Ministra nie należały do spokojnych.

Albus spoglądał na nie, czując mimowolne ukłucie żalu. Mimo, iż rozum mówił mu, iż ma przed sobą ciało zdrajcy, który zaprowadził na śmierć wielu dobrych czarodziejów, ale serce podpowiadało mu, że przecież Korneliusz też miał rodzinę, bliskich i na pewno znajdzie się choć jedna osoba, która uroni nad nim łzę.  Nawet jeśli tą osobą miał być on sam. Trudno było mu bowiem nienawidzić kogoś, kogo znał od wielu lat, komu pomógł wejść na szczyty władzy, kogo uczył i kogo pamiętał, jako małego chłopca. Nie potrafił w sobie znaleźć nawet odrobiny złości, a jedynie bezgraniczne pokłady żalu, rozczarowania i poczucia zmarnowanego życia.

- Albusie, to na pewno jakaś magia! – warczał Alastor Moody.

- Oczywiście, Alastorze, w końcu jesteśmy czarodziejami – odpowiedział Dumbledore. Podszedł do pryczy i delikatnie, starając się nie patrzeć na twarz martwego mężczyzny, uniósł rękaw koszuli, odsłaniając Mroczny Znak. Co prawda zdawał się on być teraz nieco jaśniejszy i może już nie tak wyraźny, ale nadal bardzo mocno kontrastował z bladą skórą mężczyzny. Jednak nie to przykuło uwagę Dumbledore’a. W przeszłości naoglądał się wiele Mrocznych Znaków i znał na pamięć każdy szczegół tego wizerunku, ułożenie czaszki względem węża, a nawet ilość łusek na skórze gada. Tym razem jednak wąż nie wysuwał się spomiędzy szczęk czaszki, jak to zazwyczaj miało miejsce. Nie, ten wąż całkiem z niej wypełz, oplatając się wokół niej, przez co wyglądał tak, jakby chciał ją zgnieść. Pochyliwszy się bliżej, Albus wyraźnie dostrzegł pęknięcia na wytatuowanej kości.

- Tak, jak powiedział Harry – szepnął pod nosem, czując jak zimne ciarki przechodzą mu po plecach.

- Co takiego, Albusie? – zapytał Moody, zaskoczony zachowaniem Dyrektora, który czym prędzej odsunął się od zwłok.

- Pan Potter, przepraszam, Sageshima, miał w nocy kolejną wizję – odpowiedział Dumbledore, a wszyscy zebrani w celi aż zadrżeli. Nie dziwił im się. Jemu wystarczył widok targanego wizją chłopca, aby wiedzieć, że nie było to nic przyjemnego. – Tym razem oczami Mrocznego Pana widział śmierć Knota. Mogę cię zapewnić, mój drogi Alastorze, że nawet z armią Aurorów na zewnątrz i tyloma samymi w środku, Korneliusz i tak by zginął. A wszystko to za sprawą Mrocznego Znaku i więzi, którą łączy on wszystkich Śmierciożerców z Voldemortem.

- Jak to? Chcesz powiedzieć, że Mroczny Pan zabił Korneliusza przez swój Znak?

- Tak, Amelio. Jak do tej pory nie sądziłem jednak, że jest to aż tak głęboka więź. Wiem, że Severus notorycznie jest przez swój znak atakowany falami potwornego bólu. Ale w tym momencie zaczynam się naprawdę obawiać o jego życie. Jeśli Voldemort znalazł sposób, aby zabijać za pomocą Mrocznego Znaku, to może być tylko kwestią czasu, że zacznie wykańczać wszystkich zdrajców lub pojmanych więźniów.

- A w związku z tym nie będziemy w stanie żadnego z nich przesłuchać na tyle szybko, aby on go nie zabił – zawyrokował ponuro Moody, dodając pod nosem jeszcze kilka siarczystych epitetów, choć na tyle cicho, żeby Minister Bones nie słyszała. Przy damie bowiem nie wypadało przeklinać, nawet jeśli było się Szalonookim Moodym.

- Zgadza się – potwierdził Albus.

- Czyli mamy kłopoty – stwierdziła Amelia, posyłając przelotne spojrzenie zwłokom i widocznemu na ich ręce Znakowi.

- Jeszcze nie tak wielkie. Harry powiedział, że Vodlemort nie jest jeszcze w stanie w pełni kontrolować tej nowej umiejętności. Korzystanie z niej bardzo go męczy i jeśli to prawda, to mamy trochę czasu.

- Ale Knota już nie zdołamy przesłuchać – warknął Alastor.

- Nie, Knota nie – przyznał Albus z niejakim smutkiem. – Choć wątpię, aby Korneliusz rzeczywiście był tak blisko Ciemnego Lorda, jak się chwalił. Prędzej uwierzyłbym w to, iż po prostu był użyteczną zabawką, która bawiła Voldemorta, dopóki robiła to co kazał i przynosiła dobre wieści.

- Zapewne – jęknęła Amelia. – Nie zmienia to faktu, iż od dzisiaj przesłuchania podejrzanych o bycie Śmierciożercą przeprowadzane mają być natychmiast. Nie możemy sobie pozwolić na zwłokę. Alastorze, wybierz spośród swoich Aurorów tych, co do których masz największe zaufanie. Każdemu z nich przydzieli się fiolkę veritaserum, aby w razie potrzeby mogli pełnić rolę prokuratora. Albusie, czy profesor Snape będzie w stanie uwarzyć dość dużą porcję eliksiru prawdy?

- Wiesz, że tak, Amelio. Jego poczucie obowiązku nie pozwoli mu odmówić.

- Ten chłopak za mało o siebie dba – mruknął Moody.

- Przekażę mu twoje troskliwe słowa, Alastorze – rzekł z uśmiechem Albus, kompletnie nic sobie nie robiąc z oburzenia wypływające na pooraną bliznami twarz.

Zważywszy na te wydarzenia, pełni księżyca nadeszła w najlepszej możliwej chwili. Dumbledore powiadomił Minister Bones o planach przeprowadzenia rytuału, woląc, aby w razie potrzeby wiedziała ona o możliwych konsekwencjach i podjętych zabezpieczeniach. Poza tym, raczej wątpliwe, aby w Ministerstwie nie zostały wykryte magiczne anomalie, które będą towarzyszyć rytuałowi, a w obecnej sytuacji, każde takie niezidentyfikowane wydarzenie mogło doprowadzić do masowej histerii.

Społeczeństwo wieść o śmierci Knota przyjęło różnie. Niektórzy się z tego cieszyli, twierdząc, że zasłużył sobie na taki koniec, drudzy jednak uważali, że umknął sprawiedliwości, że śmierć nie była dla niego odpowiednią karą. Jednak obyło się bez większych incydentów, zwłaszcza, że pewne informacje po prostu nie zostały podane do wiadomości publicznej, lepiej bowiem dla wszystkich, aby ludzie nie wiedzieli, że Mroczny Pan szuka sposobów na zabijanie swoich przeciwników na odległość.

W Hogwarcie ostatnie dni przed rytuałem oczyszczenia spędzone były na intensywnych przygotowaniach. Yokaze i Harry godzinami trenowali szczegóły zaklęć, które zostaną użyte, jak również krok po kroku próbowali przewidzieć wszelkie niepowodzenia, które mogą ich spotkać. A było ich całe mnóstwo, od źle wypowiedzianej inkantacji zacząwszy, a na kolejnym ataku Lorda Voldemorta skończywszy. W tym samym czasie Sakio, Kaizume i Kojiro próbowali wytłumaczyć Severusowi i Lucjuszowi, którzy mieli również uczestniczyć w rytuale, poszczególne jego fazy i jakie było w nich ich zadanie.

Syriusz z ciężkim sercem zrezygnował z udziału.

- Wybacz, Harry. Naprawdę chciałbym być tam z tobą, ale… nie mogę opuścić Remusa. Nie mogę zostawić go same…

- Spokojnie, Syriuszu, rozumiem – odpowiedział Harry, łagodnie uciszając mężczyznę.

Syriusz przyszedł do niego wieczorem poprzedzającego dnia, gdyż ostatnio tylko tuż przed snem Harry miał wolny czas. W ciągu dnia, jeśli nie chodził na zajęcia, to trenował do rytuału, albo też nadrabiał zaległości w zadaniach z Akademii, zamierzając je przekazać za pośrednictwem profesorów Tsubame i Yokaze, gdy będą wracać do Japonii. Tak więc, nawet podczas posiłków nie miał wytchnienia, zazwyczaj umiejętnie lawirując między swoim talerzem, a czytaną książką.

- Mam wrażenie, że cię zawiodłem – mruknął ponuro Syriusz, siadając na krawędzi łóżka. – Snape będzie z tobą. Nawet Malfoy. Podczas gdy ja…

- Nawet tak nie myśl! – oburzył się Harry. – Syriuszu, będziesz z osobą, która w tą noc także będzie cię bardzo potrzebować. Nie zostawiasz mnie dla zabawy, ani przelotnego kaprysu, tylko dla ważnego obowiązku. To całkiem inna sytuacja i bynajmniej nie mam do ciebie o to pretensji.

- Ale jestem twoim ojcem chrzestnym! Chciałbym być przy tobie podczas rytuału – westchnął ciężko Syriusz, zwieszając bezwładnie ramiona. Harry przyglądał mu się uważnie, po raz pierwszy widząc czarodzieja tak przygnębionego. – Tyle lat nie byłem w stanie wypełniać swoich obowiązków chrzestnego, tyle lat przepadło, a teraz kiedy mam okazję… Nie wiem co robić, Harry. Tyle rzeczy chciałbym zrobić, tyle ci pokazać i powiedzieć, a jakoś tak nie potrafię. Myślałem, że będę w stanie ci pomóc podczas rytuału, ale…

Harry podszedł do niego i przyklęknąwszy przed mężczyzną, dotknął jego kolana, zwracając na siebie uwagę Syriusza.

- Nie staraj się tak bardzo – rzekł Harry. – Nie staraj się za wszelką cenę nadrobić tych lat. Pewnie nigdy, nawet pomimo twoich najszczerszych chęci, nie będziemy ze sobą tak blisko, jakby to miało miejsce, gdybym się wychowywał w Anglii. Ja nie jestem taki, jak myślałeś, że będę, a i ty dla mnie nie jesteś członkiem rodziny. Tego nie zmienimy; nie ma sensu naprawiać czegoś na siłę, bo można tylko wszystko zniszczyć.

- Ale ja chcę być częścią twego życia! – zakrzyknął rozpaczliwie czarodziej.

- A więc bądź nią, ale na nowych zasadach. Syriuszu, ja nie potrzebuję kolejnego ojca chrzestnego, kolejnego wujka, który nic innego nie robi, tylko na każdym kroku wspomina moich rodzonych rodziców i snuje wobec mnie nierealne plany. Ale chętnie ucieszyłbym się z przyjaciela, który zna moją przeszłość i może potwierdzić, że nie jestem dzieckiem znikąd. Przyjaciela, który będzie przy mnie, bo tak chce, a nie bo komuś to obiecał i uważa, że to jego obowiązek. Nie próbuj na siłę stać się częścią mojego życia; pozwól, aby to stało się samoistnie. Bardzo bym się ucieszył, jakbyście ty i Remus chcieli być przy mnie w przyszłości, a nie jedynie świadczyć o mojej przeszłości. – Odetchnął głęboko, zastanawiając się, jakich słów może użyć, żeby to, co zamierzał powiedzieć, nie zraniło Syriusza. – Wiem, że dla was James i Lily byli i będą bardzo ważni, ale dla mnie niestety to tylko puste imiona. Nie znam tych ludzi i na swój sposób jest mi przykro, że już ich nigdy nie poznam. Jestem im wdzięczny za to, że dzięki nim przyszedłem na świat i że kochali mnie na tyle, aby oddać za mnie życie, jednakże nie potrafię i nie chcę być taki, jak oni. Mam nową rodzinę i nie byłoby to wobec niej sprawiedliwe.

Syriusz kiwnął niemo głową. Wiedział o tym. Gdzieś na dnie serca już od dawna zdawał sobie z tego sprawę. Harry teraz tylko potwierdził jego obawy. Ale z drugiej strony, nie wszystko było stracone. Harry nadal chciał mieć z nim kontakt, nadal chciał, aby Syriusz był w jego życiu.

- Rozumiem, Harry – wyszeptał po dłuższej chwili. – Dziękuję.

Harry, ku jego zaskoczeniu uśmiechnął się, by w następnej chwili objąć go mocno. Syriusz zamarł, po czym ostrożnie odwzajemnił uścisk. Tyle lat oczekiwania i wreszcie mógł poczuć jak to jest.

- Ja też dziękuję, Siri. Wiem, jakie to musi być dla ciebie trudne.

- Dla ciebie wszystko, Harry. Dla ciebie wszystko.

Słysząc to, Harry uśmiechnął się promiennie.

- Skoro tak, to proszę, nie zamartwiaj się swoją nieobecnością na rytuale. Remus pewnie też ma z tego powodu wyrzuty sumienia, a przecież nie powinien. Uspokój go i ukochaj, jak to mówi moja mama.

Syriusz mimowolnie zachichotał.

- Obiecuję.

- Cieszę się – oznajmił Harry, podnosząc się z podłogi. – Pewnie w takim razie po rytuale i tak będziecie mieli obaj wystarczająco dużo czasu, aby się mną opiekować. Yokaze-sensei nie ukrywa, że jest on niebezpieczny, a poza tym stanowi ingerencję w istotę mojego umysłu, a to nigdy nie jest łatwe i przyjemne.

- Czemu rytuał musi być akurat podczas pełni księżyca? Czemu nie w jakąś inną noc? – zapytał Syriusz.

- Pełnia księżyca jest wyjątkowa – wytłumaczył Harry. – W tym czasie mroczne siły, mimo iż noc jest ich domeną, są najsłabsze, gdyż blask księżyca przenika przez ich aurę i rozprasza ją. Dlatego właśnie Yokaze-sensei wybrał pełnię księżyca na czas rytuału, mając nadzieję, że w ten sposób osłabi też choć trochę wpływ Voldemorta na więź. Nie mówiąc już o tym, iż przepływ magii w tym czasie zawsze jest największy. Dlatego w wielu kulturach pełnia jest czczona jako święto.

- Rozumiem. W takim razie pewnie będziecie z Remusem leżeć na sąsiednich łóżkach – skwitował Syriusz.

- Jak to? – zdziwił się Harry. – Co może grozić Remusowi?

- Harry, on jest wilkołakiem. Dzięki eliksirowi Snape’a przemiany są łatwiejsze i może zachować swój umysł, ale to i tak nie jest zabawa. Wcześniej, zanim powstał eliksir, nie raz bywało, że wilkołak wpadał w szał, ranił się dotkliwie, albo też próbował kogoś atakować, a wszystko to potem musiał przeżyć Remus i wcale nie było mu łatwo. To stąd te wszystkie blizny. Możesz mi wierzyć, Poppy pewnie ma dla niego specjalne łóżko w infirmerii.

- Dziwne… Bardzo dziwne… - wymamrotał Harry, wyraźnie zaskoczony tym, co usłyszał.

- Co takiego?

- Ach… Nie, nic. Muszę tylko coś sprawdzić – i z tymi słowy, usiadł przy biurku i sięgnąwszy po długopis i kartkę papieru, czym prędzej wziął się do pisania listu. Syriusz zerknął mu przez ramię, ale niewiele mógł rozczytać z japońskiego pisma chłopaka.

- Coś się stało? – zapytał zaniepokojony.

- Jeszcze nie wiem, Siri. Zobaczymy. Najpierw muszę to wysłać do przyjaciela w Japonii.

- Mogę cię odeskortować do sowiarni. Na pewno jakaś sowa jest wolna.

- Sowa na nic się tu nie zda – odparł Harry. – Ten, do kogo wysyłam ten list bardzo mocno strzeże swojej prywatności i żadna wiadomość bez odpowiedniej identyfikacji nie będzie w stanie do niego dotrzeć. Nie, Sakio pomoże mi stworzyć posłańca.

- Ten twój profesor mówił, że nie powinieneś się przemęczać magicznie, a jak na mój rozum, to stworzenie takiego posłańca wiąże się z pewnym wysiłkiem.

Harry posłał mu promienny uśmiech.

- Dlatego właśnie zrobi to Sakio, a ja jedynie dodam sygnaturę swojej mocy.

- Acha… Rozumiem… A przynajmniej tak myślę…

Chłopak roześmiał się i ująwszy Syriusza pod ramię, wyszedł z komnaty.

- Chodź, odprowadzisz mnie do brata – rzekł, po czym rzucił przez ramię. – Spokojnej nocy, Sal. Pewnie zanocuję u Sakio.

Czarodziej z obrazu uśmiechnął się łagodnie, zamykając wejście.

Przy kolacji uczniowie od razu zauważyli, że coś jest nie tak, że coś ważnego ma się wydarzyć. Nie co dzień bowiem brakuje przy głównym stole kilku profesorów, a sam Dyrektor Dumbledore wstaje, aby przemówić do studenckiej społeczności.

- Drodzy uczniowie, wybaczcie, że przeszkadzam wam w posiłku, ale chciałbym oznajmić wam pewną ważną sprawę – odezwał się stary czarodziej, podnosząc się ze swojego honorowego miejsca przy stole. Nikt nie musiał w żaden sposób uciszać uczniów, wszyscy instynktownie cichli, gdy Dyrektor Hogwartu chciał przemawiać. – Dzisiejszej nocy na terenie Hogwartu zostanie przeprowadzony niezwykle trudny i poważny magiczny rytuał. Ze względów bezpieczeństwa na wszelkie szczegóły będziecie musieli poczekać aż będzie po wszystkim, czyli, jeśli wszystko się uda, to pewnie do jutra rana. – Oznajmił ze swoim zwyczajowym enigmatycznym uśmiechem. – Sprowadza się to również do pewnej kwestii. A mianowicie, dzisiejszej nocy wszystkie dormitoria będą zamknięte. Uczniowie po kolacji proszeni będą do niezwłocznego udania się do swoich Domów, które zostaną zapieczętowane i otwarte dopiero jutro rano. – Zamilkł na chwilę, pozwalając swoim słowom opaść i zostać zrozumianymi. Jego uważny wzrok błądził po Sali, wyłapując wszystkich możliwych prowodyrów ewentualnych problemów i pamiętając, aby wspomnieć o nich profesorom. – Pragnę, aby było dla wszystkich jasne, że dzisiejszej nocy żaden uczeń nie ma prawa znajdować się na korytarzach Hogwartu. Jak zazwyczaj jestem bardzo wyrozumiały, tak tym razem niech nikt na to nie liczy, więc radziłbym powściągnąć swoją ciekawość oraz chęć przygód, gdyż konsekwencje mogą być bardzo niemiłe. Profesorowie i prefekci będą dyżurować na korytarzach i mają moje całkowite zezwolenie na to, aby karać każdego kto złamie zakaz.

Z tymi słowy, Dyrektor Dumbledore usiadł, podczas gdy wszyscy uczniowie niemal natychmiast zaczęli się rozglądać, nerwowo między sobą dyskutując.

- Hermiona, wiesz coś o tym? – spytała Ginny przyjaciółkę, będącą jednym z prefektów. – O co w tym wszystkim chodzi?

Dziewczyna westchnęła ciężko.

- Nie mogę powiedzieć.

- Miona, nie bądź taka! – jęknął Ron.

- Właśnie! Choć jedna mała informacja! – zawtórował mu Dean.

- Nie tym razem. To jest naprawdę ważna sprawa i lepiej, aby nikt do jutra o niej nie wiedział.

- Czyli to nie są żarty? – stwierdził ponuro Neville.

- Nie tym razem.





CDN





134


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
THE BOY WHO LIVED A BIT ?rbarella
Rowling J K Harry Potter the Prequel
RADIOACTIVE CONTAMINATED WATER LEAKS UPDATE FROM THE EMBASSY OF SWITZERLAND IN JAPAN SCIENCE AND TEC
Jean and Jeff Sutton The Boy Who Had The Power
Frederik Pohl The Boy Who Would Live Forever
The Boy Who Had the Power Jean Sutton
3 the boy who cried
The Girl Who Lived Twice Arabic
Gene Wolfe The Boy Who Hooked the Sun
(sheet music piano) john williams harry potter & the sor
Frederik Pohl The Boy Who Would Live Forever
Harry Potter The Spiders
Michael Meddor The Boy Who Sang for Others
The Golden Fleece and the Heroes Who Lived Before Achilles
Frederik Pohl Heechee 06 The Boy Who Would Live Forever
James Tiptree Jr The Boy Who Waterskied to Forever
Harry Potter The Flying Car
Rok jak zaden inny 56-62, # Harry Potter FanFic, Harry Potter - Severus Snape, Aspen in the Sunlight
Rok jak żaden inny 69-70, # Harry Potter FanFic, Harry Potter - Severus Snape, Aspen in the Sunlight

więcej podobnych podstron