szpilman

Ojciec mówił: Pójdź na medycynę, lekarz to i w więzieniu, i w obozie sobie poradzi. Z Haliną Szpilman rozmawia Małgorzata Rusek

Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Żona Szpilmana, córka przedwojennego prezydenta Radomia albo matka syna, który uczy Japończyków ich historii. Nie przeszkadza pani to, że rzadko kiedy jest pani po prostu Haliną Szpilman? 

Przy różnych oficjalnych okazjach jestem anonsowana jako żona bohatera filmu ''Pianista'', bo ludzie tak prędzej mnie skojarzą niż jako lekarza. Gdy ktoś się tak do mnie zwraca, pytam, czy widział film, a on często: ''Nie widziałem'' (śmiech). Lekarzem byłam całe lata, byłam też przez wiele lat konsultantem wojewódzkim z zakresu reumatologii. Jeździłam po miasteczkach: do Grójca, Białobrzegów, Lipska, Kozienic i Zwolenia. Nadal przyjmuję pacjentów. Ciągle pracuję w Instytucie Hematologii, w przychodni, pomagam w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich i w Fundacji Sue Ryder.

Gdy pani się urodziła, pani tata, Józef Grzecznarowski, był prezydentem Radomia i właśnie zostawał posłem na Sejm II RP, działał w PPS. 

Prawdę powiedziawszy, dla niego najważniejsze były sprawy społeczno-polityczne. Budowa Domu Robotniczego, osiedli dla robotników, wodociągu i kanalizacji, gazowni, działalność w związkach zawodowych. A niedawno znalazłam jego zdjęcie w otoczeniu piłkarzy z jakiegoś klubu radomskiego. Więc i tam się udzielał. Ale przede wszystkim skupiał się na rozbudowie Radomia. Było zabawne współzawodnictwo między Radomiem a Kielcami...

Zostało do dzisiaj. 

Jak już coś było w Kielcach, to musiało być i w Radomiu. Ojciec starał się o utworzenie szkoły wyższej, w Kielcach uczelnia już była. To było dla niego punktem honoru. Oni mają, to i my musimy mieć! A przed wojną Radom górował nad Kielcami. Była tam fabryka broni, fabryka obuwia Bata i ''tytoniówka''. I Ericssona ojciec sprowadził. To słynna historia - zaproponował im grunt pod budowę za symboliczną złotówkę, ale zastrzegł w umowie, że Ericsson ma zatrudnić miejscowych przy budowie zakładów i przy produkcji telefonów.

Czy znajdował czas, żeby odrabiać z panią i siostrą lekcje? Chodzić na spacery? 

A skąd! Chociaż... nie. Raz zabrał mnie na spacer. Mama mi opowiadała. Ciągnął mnie na sankach. Szedł zamyślony. W pewnej chwili zorientował się, że mu te sanki jakoś lekko idą. Ogląda się, dziecka nie ma! Zgubił mnie.

Chodziłyśmy za to do kina w Domu Robotniczym, który wybudowano z inicjatywy ojca. Pamiętam projekcję ''Królewny Śnieżki'' Disneya. To było przeżycie. Przy wejściu do kina stał boy, który odprowadzał do miejsca na widowni. Robiło to wrażenie. A na placu przed Domem Robotniczym odbywały się pochody 1 Maja i wiece. Ojciec mnie na nie zabierał. Przychodziły tłumy. Na każdym wiecu było dużo mówców, którzy przedłużali swoje wystąpienia. A przemawiali z balkonu Domu Robotniczego. W pewnej chwili widzę, że tym mówcom uwiązują sznurek u nogi. I jak który za długo mówił i cały czas tylko towarzysze i towarzysze, to wtedy ktoś pociągał za ten sznurek, że kolej na następnego. To zapadło mi w pamięć.

Czuła pani, że jest córką najważniejszej osoby w mieście? 

Nigdy nie czułyśmy z siostrą, że jesteśmy ważniejsze. Mieliśmy tylko pomoc domową, ale to mama była w całości odpowiedzialna za prowadzenie domu. Nie pracowała zawodowo, tylko zajmowała się nami, sprawami szkolnymi. Byłyśmy w szkole podstawowej...

Marii Gajl. Słynnej ''gajlówce'', prestiżowej szkole dla dziewcząt. 

Nosiłyśmy mundurki i tarcze z numerem szkoły. Na co dzień granatowy z kołnierzem marynarskim, a od święta biała bluzka. Nauczycielki miały autorytet. Klasa pierwsza na parterze, na piętrze gimnazjum. Na przerwach biegałyśmy tam podglądać występy Marysi Fołtyn, później słynnej śpiewaczki. Stawała na ławce i śpiewała.

Beztroskie dzieciństwo, które skończyło się w 1939 roku. 

Miałam 11 lat. Od razu nas ewakuowali, tak jak i innych samorządowców i ich rodziny, na Wschód. Jechały z nami dokumenty, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Drogi były bombardowane. Dojechaliśmy do Łucka. Tam zastało nas wkroczenie wojsk radzieckich. Ktoś uprzedził ojca, że może być aresztowany. Zapadła decyzja: wracamy. Ojciec powiedział, że w rosyjskim więzieniu siedział 11 lat, to dosyć. Uciekaliśmy przez zieloną granicę furmanką, przeprawialiśmy się przez Bug we Włodawie. Wróciliśmy do domu. Był otwarty i rozszabrowany. Meble zostały, bo były trudne do wyniesienia. Na stole leżały porozrzucane zdjęcia z olimpiady z Berlinie, które ojciec od kogoś dostał.

Tata nie uratował się od więzienia. 

Gestapowcy przyszli przed 11 listopada. Nie byłam przerażona, wtedy nikt nie wiedział, co to jest gestapo. Powiedzieli, że spodziewają się rozruchów w Radomiu, więc zabiorą ojca jako zakładnika na trzy dni. Po tygodniu dostaliśmy wiadomość, że jest w więzieniu.

Skąd mama wiedziała, gdzie jest ojciec? 

Od polskich pracowników więzienia, których Niemcy pozostawili. Oni przekazywali wiadomości. Stąd też na początku 1940 roku dowiedziałyśmy się, że ojca będą wywozić. Kazali nam iść do kościoła, do którego przylegało więzienie. Zostaliśmy tam na noc. W środku nocy polscy strażnicy przyprowadzili ojca, żebyśmy się mogli pożegnać. Był spokojny, nie rozczulał się. Gdy jego i innych więźniów zabrali, rodziny zostały w kościele do rana. Potem zaczęło się najgorsze. Przychodziły informacje, że ktoś widział, jak ojca rozstrzelali pod Radomiem, wskazywano drzewo, pod którym to się stało. Dużo później okazało się, że ojca przewieziono do obozu w Sachsenhausen.

Jak mama sobie radziła sama z dwójką dzieci? 

Niemcy zaraz wyrzucili nas z domu. Trafiłyśmy do mieszkania, pokój z kuchnią w robotniczym bloku wybudowanym za prezydentury ojca. Mama wyprzedawała wszystko, co się dało. Organizacje podziemne pomagały nam. Zaczęłam znów szkołę. Oficjalnie chodziłam do szkoły gospodarstwa domowego, pielęgniarskiej, a ukradkiem na tajne komplety. Gdy w Warszawie wybuchło powstanie, gestapo zabrało mamę na rozstrzelanie, bo była żoną więźnia politycznego. Makabra. Na szczęście okazało się, że gestapowcy, którzy wyprowadzili mamę pod bronią, puścili ją gdzieś na ulicy. Przez podwórka przedostała się do nas.

Do tego mieszkania już nie wróciłyśmy. W pobliżu kolejnego było przedsiębiorstwo skupu owoców i warzyw dla niemieckiego wojska. Dostałam pracę przy zwożeniu buraków z pól, a potem byłam kasjerką. Pomyłka mogła kosztować życie. Szef, Niemiec z Argentyny, uwielbiał wyżywać się na Polakach. Ale praca chroniła przed wywózką. No i dostawałam pensję i deputaty: mięso, papierosy i wódkę, które mama sprzedawała. I tak ja, 15-latka, utrzymywałam rodzinę. Dla zarobku udzielałam też lekcji fortepianu. Przed wojną uczyłam się gry u pani Zabiełło. Spotkała mnie po wojnie i mówi: ''Halinka, tyś podobno wyszła za pianistę. Pewnie się zakochał, jak tyś mu zagrała!'' (śmiech). Nie wyprowadzałam jej z błędu. Ale znajomość nut przydała mi się. Jak mąż miał nagranie, przewracałam mu kartki.

Pod koniec 1944 roku oddano nam dom, kompletnie ograbiony, nawet wyrwano parapety. A trzy dni później wprowadzili się znów żołnierze niemieccy. A mama już dała schronienie kobiecie z dzieckiem. Wygląd tej pani od razu zdradzał jej pochodzenie. Była bardzo odważna. Mówiła świetnie po niemiecku, przed wojną w Wiedniu skończyła biologię. Po trzech miesiącach wyprowadziła się. Bała się, bo gestapo miało moją rodzinę na oku. Przeżyła wojnę. Spotkałyśmy się w Instytucie Hematologii w Warszawie, gdzie obie pracowałyśmy.

Ojciec wrócił z obozu w 1945 roku. 

Od stycznia nie było wiadomo, co się z nim dzieje. Potem opowiadał, że w maju pędzono ich na północ Niemiec, 300 kilometrów. Stamtąd dostał się do Szwecji. Jego powrót do kraju pomagał zorganizować Osóbka-Morawski [późniejszy premier]. Pierwsze, co powiedział, gdy mnie zobaczył: ''To ty masz jednak warkocze!''. Mama wysyłała mu do obozu jako kartki na święta nasze zdjęcia. Na jednym miałam włosy podwiązane, ojciec myślał, że je obcięłam. Zostawiał nas małe, a zastawał dorosłe. Przystąpiłam do małej matury, w tym samym czasie zdawał też Andrzej Wajda. Nawet zagrałam ze dwa razy w przedstawieniach teatralnych, które wystawiał.

I wybrała pani studia medyczne. 

Chciałam iść na architekturę. Ojciec zabrał mnie wtedy do znajomej pary architektów, żeby przemówili mi do rozsądku. Sam mówił: ''Pójdź na medycynę, lekarz to i w więzieniu, i w obozie sobie poradzi''.

Praktyczne podejście. 

Często się potem z tego śmialiśmy - ''i w więzieniu, i w obozie''. Zdawałam do Warszawy, ale zabrakło miejsc. Próbowałam do Lublina, ale tam też miejsc nie było. Okazało się, że jest miejsce na medycynie w Krakowie. Studiowały tam dzieci znanych rodów, głównie lekarskich, nikogo nie znałam.

Studia były trudne? 

Bardzo. I jeszcze publiczne egzaminy, w auli. Jeden z kolegów nie bardzo dawał sobie radę z budową oka. Profesor chciał go naprowadzić na właściwą odpowiedź i pytał: ''Co zrobisz, jak będziesz chciał koleżance zdjęcie zrobić?''. Chodziło mu o nastawienie obiektywu. ''Muszę pstryknąć, panie profesorze'' - odpowiedział student, czym wywołał salwy śmiechu. Potem wołano na niego ''Miecio pstryknąć''.

Studentka drugiego roku pojechała w 1949 roku do Krynicy i spotkała Władysława Szpilmana. 

Pojechałam z koleżanką. Jej mama była tam w sanatorium, my miałyśmy chodzić po górach. Przyglądał mi się na spacerze, widać było, że zabiega, żeby mnie poznać. Wciąż się spotykaliśmy, to na fajfach, to na tańcach, ale nie odważył się podejść. Rok później ojciec jechał do Krynicy. Nie miałam ochoty na wakacje w tym samym miejscu, ale pojechałam. Pierwszą osobę, którą spotkaliśmy, był mój przyszły mąż. Został mi przedstawiony. Szybko się oświadczył.

Ale wcześniej zabiegał trochę? 

Oczywiście. Wróciłam do Krakowa, on pracował w radiu w Warszawie. Prosił znajomych muzyków, którzy przyjeżdżali do Krakowa na koncerty, by kupowali mi kwiaty. Panowie byli praktyczni i oszczędni, uważali, że najlepszy będzie kwiat w doniczce. Miałam więc całą serię fiołków alpejskich.

Zaraz potem przeprowadzka do Warszawy? 

I zmiana ogromna. Ślub wzięliśmy szybko, w czerwcu, w następnym roku urodziłam Krzysia. Jednocześnie studiowałam. Dziekan mówił, żebym się zastanowiła, bo małżeństwo, dziecko, oznaczało, że medycyna będzie odłogiem leżała.

Mąż wspierał? 

Jak jeździłam na zajęcia, a musiałam wyjść przed 7.30, gotowałam dziecku posiłki. On miał tylko odgrzać i nakarmić syna. Ale zdarzało się, że kasza mu się wygotowywała. Wracałam, w garnku klucha, a dziecko płacze, że głodne (śmiech). Ale jakoś szło.

A rodzice? 

Ojciec zbytnio się nie interesował, znów był szalenie zajęty, miał zresztą swoje kłopoty. Dla niego okres powojenny był bardzo trudny. Gdy nie zgodził się na połączenie partii [PPS z PPR], wykluczono go, kazano mu opuścić Radom i skierowano do budowy Nowej Huty. Ukazała się też taka broszura pt. ''Grzecznarowszczyzna''. Dwie historyczki napisały o tym, jak to ojciec wyprzedawał polski majątek zagranicznym firmom. Chodziło m.in. o tę ziemię dla Ericssona. Był przedstawiony bardzo negatywnie. Podobno próbowano go oskarżyć nawet o kontakty szpiegowskie, bo jakiś lotnik, który był w Londynie, pisał do niego listy. Ale interweniował premier Józef Cyrankiewicz i dali spokój.

A mama? 

Wspierała nas, jak mogła. Był tylko kłopot: nie było jej gdzie położyć. Mieszkanie to był pokój z malutką kuchnią, a było jeszcze pianino, dwa fotele, koszyk dziecka. I tłumy ludzi. U nas odbywały się próby. A po urodzeniu u Krzysia rozpoznano wadę serca. Dramat. Miałam kłopot ze znalezieniem specjalisty. W końcu mówię do męża: ''Błagam, idź do szpitala dziecięcego i poproś, może jakiś lekarz będzie mógł go zbadać''. Mąż grał wtenczas ze znanym skrzypkiem Tadeuszem Wrońskim, który oprócz muzyki fascynował się astrologią. I mąż wraca i mówi: ''Wiesz, Tadziu powiedział, że wszystko będzie dobrze''. Cóż, w dosadnych słowach wyjaśniłam, co myślę o astrologii. W końcu lekarz przyszedł. A u nas znowu próba. Zbadał dziecko i mówi: ''Żona zwariuje, dziecko będzie głuche, ale wady serca nie ma''. I wyszedł.

Po kilku miesiącach dostaliśmy większe mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, i było łatwiej, ale życie towarzyskie bardziej rozkwitło. Żeby było zabawniej, nasi goście byli rówieśnikami męża, ja byłam dużo młodsza. Proponowali, żebym mówiła im po imieniu, a mnie nie chciało przejść przez usta do Lutosławskiego czy Grażyny Bacewicz mówić na ty. Wciąż ktoś nocował. Kolacje, przyjęcia. Denerwowałam się, żeby dobrze wypaść, a następnego dnia egzamin. Mąż na to: ''Zawsze mówisz, że nie zdasz, a wszystko zdane z doskonałym wynikiem''.

Pasjonował się medycyną. Bardzo lubił leczyć znajomych, przez telefon stawiać diagnozę i doradzać. Ale wielu rzeczy się przy mnie nauczył i dzięki namowom dwóch jego przyjaciół trafiło do właściwych specjalistów. Niestety, za późno. Potem już ja opiekowałam się parą naszych przyjaciół. Małżeństwo Boguckich pomagało mężowi w czasie wojny. Byliśmy z nimi bardzo blisko. Nigdy nie mówiło się o poświęceniu, narażaniu życia. Andrzej był świadkiem na naszym ślubie razem z Czesiem Lewickim, znanym dyrygentem. To z nim mój przyszły mąż konsultował sprawę obrączki. Chodziło o to, że jako pianiście będzie mu przeszkadzała. Czesio na to: ''Muszą być z dukatowego złota. Jest miękkie, to się ułoży''. Mąż do końca życia grał z obrączką na palcu.

Rodzina, dom, goście, studia. Jak pani sobie z tym radziła? 

Trzeba było się zorganizować. A doszły praktyki. Na ginekologii zostawało się ciągiem siedem dni. Zatrudniliśmy opiekunkę. Któregoś dnia wracam, a Krzyś ma atak astmy. Dusił się. Okazało się potem, że ona karmiła go tylko koglem-moglem. Dostał uczulenia na jajka. Kolejną panią poleciła mi znajoma. Było tuż przed Bożym Narodzeniem, przytaszczyłam kurę, rybę i proszę, żeby się tym zajęła. Ona, że nie umie. Zakasałam rękawy, ona stanęła obok z moim synem na rękach, w dłoni papierosek, i mówi do męża: ''Ale ma pan żonę!''. I tak mnie chwaliła całe święta. Po świętach jej podziękowałam.

Po studiach urodził się drugi syn, a pani poszła do pracy.

Do przychodni rejonowej, miałam też wizyty domowe i jeszcze zostałam wolontariuszem w Instytucie Hematologii. Zajęta byłam od rana do wieczora. Teraz to sobie myślę, że może to było trochę na przekór wszystkim i wszystkiemu. Wciąż słyszałam, że po co mi to, że mam dziecko, męża pianistę, więc mogę w domu siedzieć. A ja się uparłam, że będę pracować jako lekarz, że pokażę, że świetnie daję radę.

Co to była za sprawa w 1963 roku? 

Grupa kompozytorów, dwadzieścia kilka osób, napisała na męża donos do KC, że propaguje muzykę amerykańską i że tępi kompozytorów polskich. Uważali się przez niego poszkodowani. Władek był wówczas redaktorem działu muzyki rozrywkowej w Polskim Radiu. KC próbował odsunąć męża, ale żeby nie wyglądało, że decyzje są skutkiem donosu, zrobiono go zastępcą dyrektora muzycznego, czyli kopniak w górę. Mąż szybko zrezygnował z tego stanowiska, zajął się wyłącznie muzyką, stworzył Kwintet Warszawski. A po panach, którzy napisali donos, niewiele zostanie, jeśli chodzi o twórczość muzyczną...

Zaglądała pani do teczki męża w IPN? 

Nie. Dla mnie ruszanie tych akt i wyciąganie, że ten był taki, a tamten siaki, jest strasznie smutne. Trzy lata temu ukazał się artykuł w biuletynie IPN: ''Pianista pod specjalnym nadzorem''. Ujawnili, że SB interesowała się moim mężem, i że ktoś chciał na niego coś znaleźć. ''Sensacja'' była taka, że jeden z przyjaciół, nawet podejrzewamy kto, spotykał się z mężem i przekazywał dalej jakieś bzdury.

Państwo odczuwali wtedy jakiś ''nadzór''? 

Miałam kłopot z paszportem. Gdy starałam się o wyjazd do Paryża na sympozjum naukowe, smutny pan krzyczał na całą salę, żeby wszyscy słyszeli: ''Pani Szpilman, mamy na panią haka!''. Mężowi zatrzymano paszport w 1968 roku, gdy wraz z Kwintetem Warszawskim miał jechać na Kubę, a potem do Meksyku. Oddali mu w ostatniej chwili. Wielokrotnie interweniowałam w sprawie paszportu syna...

Który to był rok, gdy wyjechał? 

1963. Krzysztof po maturze pojechał na trzy tygodnie do Londynu. Przeciągnął pobyt. Byliśmy przerażeni. Wtedy, jak się mówiło, że się jedzie na trzy tygodnie, to po trzech tygodniach paszport trzeba było oddać do biura. A on nie oddał, w konsekwencji nie mógł wrócił do Polski przez kolejne 23 lata. Widywaliśmy się za granicą, on skończył tam studia i wyjechał do Japonii uczyć historii.

Mąż - znany za granicą. Pani - lekarka - mogłaby pracować wszędzie. Nie myśleliście, aby wyemigrować? 

Mąż miał różne propozycje, ale nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. Miał w salonie swój fotel i mówił zawsze: ''Na tym fotelu będę siedział do śmierci''. Niektórzy się dziwili, że nie wyjechał, że przecież tu, w Warszawie, stracił całą rodzinę. Ale on czuł się związany z Warszawą, z Polską. Nawet jak po koncertach miał możliwość pozwiedzać, to wolał jak najszybciej wracać. Był we Francji, gdy zaczęto mówić o stanie wojennym. Mógł zostać, ale nie wyobrażał sobie, aby w takim momencie być odciętym od domu.

13 grudnia nawet się nie zorientowaliśmy, że to się już stało. U nas nie było nawyku włączania od rana telewizora. A telefon, że milczał? Cóż, często się psuł. Dopiero gdy na obiad dotarła do nas pani Potocka, poinformowała nas, że na ulicach Warszawy stoją czołgi. Zaraz potem miałam dyżur w szpitalu. Dostaję telefon z izby, że przywieźli pacjentkę pod obstawą milicjantów z bronią. Schodzę i widzę znajomą panią ze Związku Literatów. Przywieźli ją z ośrodka internowania w Olszynce Grochowskiej. Strażniczka mówi, żeby dać jakieś leki i ją zabiorą. Zaczynam słuchać serca i pytam: ''Nie ma pani żadnych dolegliwości?''. A ona: ''Nie mam''. Mrugam do niej i pytam: ''Na pewno?''. Wołam siostrę, żeby zrobić EKG, i proszę o wezwanie kardiologa. Już pacjentki o nic nie pytałam, bo znowu coś palnie. Pokazałam kardiologowi wydruk EKG, mówię, że jest pani z objawami sercowymi. Zorientował się od razu i zarządził, że zostawia ją na oddziale. Dzięki ''rozpoznaniu'' zwolnili ją z internowania. Przywieziono do nas, też z internowania, znaną pisarkę. Miała poważne zmiany naczyniowe. Musiała mieć operację. Jakaś organizacja solidarnościowa z Francji zadeklarowała, że ją przyjmie i sfinansuje tę operację. Napisałam list do Kiszczaka, żeby zezwolili jej wyjechać. Udało się.

W 1993 roku poważnie zachorował pani syn. 

Krzysztof zadzwonił z Japonii. Powiedział, że ma jakieś kłopoty z gardłem, że migdał powiększony. Kazałam iść natychmiast do lekarza. Okazało, że to był nowotwór. Mój mąż odchodził od zmysłów. Krzysiek przyjechał po operacji do Polski, tu przeszedł ciężką chemię. Od tamtej pory minęło parę lat, dzięki Bogu jest wszystko dobrze.

Władysław Szpilman pisał o rodzinie: ''Żona moja Halina jest nadzwyczajnym człowiekiem. Jest Polką, podobnie jak moja synowa. Druga synowa jest Japonką. Udało mi się faktycznie! Mam dwóch synów. Jeden syn mieszka w Hamburgu, drugi w Japonii. Mam dwoje wnucząt. Tak więc życie toczy się dalej''. 

O, mąż skory do komplementów nie był. Oszczędny w wyznaniach. Kiedyś tylko wyrwało mu się: ''Wiesz co, muszę ci powiedzieć, że cię coraz bardziej kocham''. Dobra wypowiedź po prawie 50 latach małżeństwa! Mąż był bardzo rodzinny, dumny z synów, wnucząt. Jeździliśmy do nich albo synowie, gdy już mogli, przyjeżdżali do Polski. Krzysiek ma tu liczne związki naukowe z Uniwersytetem Warszawskim. Daniel, syn Andrzeja, zna kilka języków, był przez miesiąc wolontariuszem w biurze Konkursu Chopinowskiego. Niedawno robił pracę maturalną w Szwajcarii na temat muzyki w czasie okupacji ze szczególnym uwzględnieniem muzyki w getcie. Wnuczka Alina też artystka. Śpiewa, występuje. I robi filmy, które publikuje w internecie. Sama pisze scenariusze i sama je realizuje. Pisze opowiadania i powieści. Danielek miał osiem lat, a Alinka trzy, jak umarł mąż.

''Śmierć była dla niego łaskawa. Szybko go zabrała. Jeszcze w czerwcu wyjechaliśmy na koncert, czuł się zupełnie normalnie'' - powiedziała pani w jednym z wywiadów. W innym stwierdziła, że nie musiał jeszcze odchodzić, że mógł jeszcze żyć. 

Mnie - lekarzowi - jest szczególnie trudno. Uważam, że zmarł w wyniku błędu lekarskiego, podczas pobytu w szpitalu wprowadzono mu infekcję. Dla nas to był szok. Bo przed całą tą historią w ogóle nie chorował. Smutne. Mój ojciec zresztą też dramatycznie odszedł... Trafił do szpitala z problemami krążeniowymi. Sytuację opanowano, szykował się do wyjścia. Przyjechałam do niego wieczorem i widzę, że ma objawy niedrożności jelit. Natychmiast operacja, po której już nie doszedł do siebie. Zmarł miesiąc później.

W Radomiu rozpętała się dyskusja nad nadaniem honorowego obywatelstwa Józefowi Grzecznarowskiemu. Przeciwnicy doszukują się ciemnych plam w jego powojennej działalności. Musi też teraz pani bronić imienia męża po publikacji książek o Wierze Gran i Wilmie Hosenfeldzie. 

To bardzo przykre. Wiem, ile ojciec zrobił dla Radomia, a jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, to jego problem. Jeśli zaś chodzi o Wierę Gran, sprawa jest dla mnie trudna do zrozumienia. Zaskarżyliśmy autorkę książki i wydawnictwo, proces się toczy. Przykre jest też to, że wykorzystano nazwisko męża do promocji tej książki.

Agata Tuszyńska w ''Oskarżona: Wiera Gran'' cytuje: ''Widziałam wyraźnie. Szpilman w czapce policjanta. Wywlekał kobiety za włosy. Chronił dłonie''. Co kierowało Wierą Gran? 

Zazdrość, zawiść, która się gromadziła od lat? Może miała kompleks niższości, bo mąż zrobił karierę, a ona nie? Ale jak można się mścić, formułując oskarżenia najcięższego kalibru, kłamstwa, że ktoś kogoś posyłał na śmierć w najtragiczniejszych okolicznościach? Albo ta haniebna wypowiedź pani Gran, że mój mąż na oczach brata Henryka - chudego jak szkielet - jadł, a tamten stał i nic nie dostał. Czy wolno bezkarnie powtarzać takie potworności? Czy gdyby te zarzuty były prawdziwe, to nikt wcześniej by ich nie ujawnił? Przecież po wojnie żyli ludzie, którzy ocaleli z getta. Skandalem jest to, że pani Tuszyńska nie zweryfikowała tych informacji, a wydawnictwo zrobiło jeszcze promocję pod hasłem: ''Nieznane fakty z życia pianisty''. To obrzydliwe. Mam też ogromny żal do mediów, do ''Gazety'' niestety też, że pisząc o książce Tuszyńskiej i jej ''rewelacjach'', nikt nie zadał sobie trudu, aby się z nami skontaktować, zapytać.

Na jednym ze spotkań promujących książkę o Wilmie Hosenfeldzie, niemieckim oficerze, który pomógł przetrwać ukrywającemu się w ruinach Warszawy Szpilmanowi, dostarczając mu pożywienie, ktoś zacytował kolejne oskarżenie, że mąż, choć mógł, zrobił zbyt mało, aby spróbować uratować Hosenfelda. Ten zmarł w Rosji w 1952 roku. 

Próbowałam dotrzeć do źródła tej informacji, bezskutecznie. Nie mam pojęcia, skąd mogło się wziąć takie twierdzenie. Trudno bowiem mówić, że mąż zrobił zbyt mało. Zrobił absolutnie wszystko, co mógł. W 1951 roku dostał list od żony Hosenfelda. Przysłała jego zdjęcie i pytała, czy to on pomagał mężowi, bo takie informacje miała od innego ocalonego. Mąż poszedł wtedy do Bermana [członek Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego] interweniować. Zaniósł mu swoją książkę ''Śmierć miasta''. Berman zapytał tylko, z których Niemiec pochodzi rodzina Hosenfelda. A mieszkali w zachodnich Niemczech. I na tym się skończyło. To co mój mąż mógł jeszcze zrobić? W 1957 roku w czasie tournee po Niemczech pojechał do miasteczka rodzinnego Hosenfelda, spotkał się wtedy z jego żoną, mieszkała tam z piątką dzieci. Hosenfeld już nie żył. Od tamtej pory spotykaliśmy się wielokrotnie, zaprzyjaźniliśmy się. Syn, gdy był w Hamburgu w 1983 roku, spędził u nich Wielkanoc. Rok później najstarszy syn Hosenfelda z żoną i dziećmi przyjechał do nas. Mąż zaprowadził ich we wszystkie miejsca, które miały związek z Wilmem.

W warszawskim sądzie dobiega końca proces wytoczony przez Halinę Szpilman Agacie Tuszyńskiej i wydawcy jej książki ''Oskarżona: Wiera Gran''. Sąd oddalił wniosek powodów o zakaz rozpowszechniania publikacji. Natomiast 21 maja wyższy sąd krajowy w Hamburgu zakazał wydawnictwu Insel Verlag zamieszczania w niemieckim wydaniu książki fragmentów sugerujących, że Władysław Szpilman uczestniczył w akcji policji żydowskiej w getcie w 1942 roku. W kwietniu sąd w Hamburgu zobowiązał wydawnictwo do usunięcia fragmentu sugerującego, że Szpilman przekazywał informacje polskiej Służbie Bezpieczeństwa. 








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Szpilmman [Pianista[]
Władysław Szpilman był granatowym policjantem w getcie
W starym (małym) kinie Władysław Szpilman
Szpilman Władysław Pianista

więcej podobnych podstron