Ojciec mówił: Pójdź na medycynę, lekarz to i w więzieniu, i w obozie sobie poradzi. Z Haliną Szpilman rozmawia Małgorzata Rusek
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Żona
Szpilmana, córka przedwojennego prezydenta Radomia albo matka syna,
który uczy Japończyków ich historii. Nie przeszkadza pani to, że
rzadko kiedy jest pani po prostu Haliną Szpilman?
Przy
różnych oficjalnych okazjach jestem anonsowana jako żona bohatera
filmu ''Pianista'', bo ludzie tak prędzej mnie skojarzą niż jako
lekarza. Gdy ktoś się tak do mnie zwraca, pytam, czy widział film,
a on często: ''Nie widziałem'' (śmiech). Lekarzem byłam całe
lata, byłam też przez wiele lat konsultantem wojewódzkim z zakresu
reumatologii. Jeździłam po miasteczkach: do Grójca, Białobrzegów,
Lipska, Kozienic i Zwolenia. Nadal przyjmuję pacjentów. Ciągle
pracuję w Instytucie Hematologii, w przychodni, pomagam w Biurze
Rzecznika Praw Obywatelskich i w Fundacji Sue Ryder.
Gdy
pani się urodziła, pani tata, Józef Grzecznarowski, był
prezydentem Radomia i właśnie zostawał posłem na Sejm II RP,
działał w PPS.
Prawdę
powiedziawszy, dla niego najważniejsze były sprawy
społeczno-polityczne. Budowa Domu Robotniczego, osiedli dla
robotników, wodociągu i kanalizacji, gazowni, działalność w
związkach zawodowych. A niedawno znalazłam jego zdjęcie w
otoczeniu piłkarzy z jakiegoś klubu radomskiego. Więc i tam się
udzielał. Ale przede wszystkim skupiał się na rozbudowie Radomia.
Było zabawne współzawodnictwo między Radomiem a
Kielcami...
Zostało
do dzisiaj.
Jak
już coś było w Kielcach, to musiało być i w Radomiu. Ojciec
starał się o utworzenie szkoły wyższej, w Kielcach uczelnia już
była. To było dla niego punktem honoru. Oni mają, to i my musimy
mieć! A przed wojną Radom górował nad Kielcami. Była tam fabryka
broni, fabryka obuwia Bata i ''tytoniówka''. I Ericssona ojciec
sprowadził. To słynna historia - zaproponował im grunt pod budowę
za symboliczną złotówkę, ale zastrzegł w umowie, że Ericsson ma
zatrudnić miejscowych przy budowie zakładów i przy produkcji
telefonów.
Czy
znajdował czas, żeby odrabiać z panią i siostrą lekcje? Chodzić
na spacery?
A
skąd! Chociaż... nie. Raz zabrał mnie na spacer. Mama mi
opowiadała. Ciągnął mnie na sankach. Szedł zamyślony. W pewnej
chwili zorientował się, że mu te sanki jakoś lekko idą. Ogląda
się, dziecka nie ma! Zgubił mnie.
Chodziłyśmy za to do
kina w Domu Robotniczym, który wybudowano z inicjatywy ojca.
Pamiętam projekcję ''Królewny Śnieżki'' Disneya. To było
przeżycie. Przy wejściu do kina stał boy, który odprowadzał do
miejsca na widowni. Robiło to wrażenie. A na placu przed Domem
Robotniczym odbywały się pochody 1 Maja i wiece. Ojciec mnie na nie
zabierał. Przychodziły tłumy. Na każdym wiecu było dużo mówców,
którzy przedłużali swoje wystąpienia. A przemawiali z balkonu
Domu Robotniczego. W pewnej chwili widzę, że tym mówcom uwiązują
sznurek u nogi. I jak który za długo mówił i cały czas tylko
towarzysze i towarzysze, to wtedy ktoś pociągał za ten sznurek, że
kolej na następnego. To zapadło mi w pamięć.
Czuła
pani, że jest córką najważniejszej osoby w mieście?
Nigdy
nie czułyśmy z siostrą, że jesteśmy ważniejsze. Mieliśmy tylko
pomoc domową, ale to mama była w całości odpowiedzialna za
prowadzenie domu. Nie pracowała zawodowo, tylko zajmowała się
nami, sprawami szkolnymi. Byłyśmy w szkole podstawowej...
Marii
Gajl. Słynnej ''gajlówce'', prestiżowej szkole dla
dziewcząt.
Nosiłyśmy
mundurki i tarcze z numerem szkoły. Na co dzień granatowy z
kołnierzem marynarskim, a od święta biała bluzka. Nauczycielki
miały autorytet. Klasa pierwsza na parterze, na piętrze gimnazjum.
Na przerwach biegałyśmy tam podglądać występy Marysi Fołtyn,
później słynnej śpiewaczki. Stawała na ławce i
śpiewała.
Beztroskie
dzieciństwo, które skończyło się w 1939 roku.
Miałam
11 lat. Od razu nas ewakuowali, tak jak i innych samorządowców i
ich rodziny, na Wschód. Jechały z nami dokumenty, żeby nie wpadły
w ręce Niemców. Drogi były bombardowane. Dojechaliśmy do Łucka.
Tam zastało nas wkroczenie wojsk radzieckich. Ktoś uprzedził ojca,
że może być aresztowany. Zapadła decyzja: wracamy. Ojciec
powiedział, że w rosyjskim więzieniu siedział 11 lat, to dosyć.
Uciekaliśmy przez zieloną granicę furmanką, przeprawialiśmy się
przez Bug we Włodawie. Wróciliśmy do domu. Był otwarty i
rozszabrowany. Meble zostały, bo były trudne do wyniesienia. Na
stole leżały porozrzucane zdjęcia z olimpiady z Berlinie, które
ojciec od kogoś dostał.
Tata
nie uratował się od więzienia.
Gestapowcy
przyszli przed 11 listopada. Nie byłam przerażona, wtedy nikt nie
wiedział, co to jest gestapo. Powiedzieli, że spodziewają się
rozruchów w Radomiu, więc zabiorą ojca jako zakładnika na trzy
dni. Po tygodniu dostaliśmy wiadomość, że jest w więzieniu.
Skąd
mama wiedziała, gdzie jest ojciec?
Od
polskich pracowników więzienia, których Niemcy pozostawili. Oni
przekazywali wiadomości. Stąd też na początku 1940 roku
dowiedziałyśmy się, że ojca będą wywozić. Kazali nam iść do
kościoła, do którego przylegało więzienie. Zostaliśmy tam na
noc. W środku nocy polscy strażnicy przyprowadzili ojca, żebyśmy
się mogli pożegnać. Był spokojny, nie rozczulał się. Gdy jego i
innych więźniów zabrali, rodziny zostały w kościele do rana.
Potem zaczęło się najgorsze. Przychodziły informacje, że ktoś
widział, jak ojca rozstrzelali pod Radomiem, wskazywano drzewo, pod
którym to się stało. Dużo później okazało się, że ojca
przewieziono do obozu w Sachsenhausen.
Jak
mama sobie radziła sama z dwójką dzieci?
Niemcy
zaraz wyrzucili nas z domu. Trafiłyśmy do mieszkania, pokój z
kuchnią w robotniczym bloku wybudowanym za prezydentury ojca. Mama
wyprzedawała wszystko, co się dało. Organizacje podziemne pomagały
nam. Zaczęłam znów szkołę. Oficjalnie chodziłam do szkoły
gospodarstwa domowego, pielęgniarskiej, a ukradkiem na tajne
komplety. Gdy w Warszawie wybuchło powstanie, gestapo zabrało mamę
na rozstrzelanie, bo była żoną więźnia politycznego. Makabra. Na
szczęście okazało się, że gestapowcy, którzy wyprowadzili mamę
pod bronią, puścili ją gdzieś na ulicy. Przez podwórka
przedostała się do nas.
Do tego mieszkania już nie
wróciłyśmy. W pobliżu kolejnego było przedsiębiorstwo skupu
owoców i warzyw dla niemieckiego wojska. Dostałam pracę przy
zwożeniu buraków z pól, a potem byłam kasjerką. Pomyłka mogła
kosztować życie. Szef, Niemiec z Argentyny, uwielbiał wyżywać
się na Polakach. Ale praca chroniła przed wywózką. No i
dostawałam pensję i deputaty: mięso, papierosy i wódkę, które
mama sprzedawała. I tak ja, 15-latka, utrzymywałam rodzinę. Dla
zarobku udzielałam też lekcji fortepianu. Przed wojną uczyłam się
gry u pani Zabiełło. Spotkała mnie po wojnie i mówi: ''Halinka,
tyś podobno wyszła za pianistę. Pewnie się zakochał, jak tyś mu
zagrała!'' (śmiech). Nie wyprowadzałam jej z błędu. Ale
znajomość nut przydała mi się. Jak mąż miał nagranie,
przewracałam mu kartki.
Pod koniec 1944 roku oddano nam
dom, kompletnie ograbiony, nawet wyrwano parapety. A trzy dni później
wprowadzili się znów żołnierze niemieccy. A mama już dała
schronienie kobiecie z dzieckiem. Wygląd tej pani od razu zdradzał
jej pochodzenie. Była bardzo odważna. Mówiła świetnie po
niemiecku, przed wojną w Wiedniu skończyła biologię. Po trzech
miesiącach wyprowadziła się. Bała się, bo gestapo miało moją
rodzinę na oku. Przeżyła wojnę. Spotkałyśmy się w Instytucie
Hematologii w Warszawie, gdzie obie pracowałyśmy.
Ojciec
wrócił z obozu w 1945 roku.
Od
stycznia nie było wiadomo, co się z nim dzieje. Potem opowiadał,
że w maju pędzono ich na północ Niemiec, 300 kilometrów. Stamtąd
dostał się do Szwecji. Jego powrót do kraju pomagał zorganizować
Osóbka-Morawski [późniejszy premier]. Pierwsze, co powiedział,
gdy mnie zobaczył: ''To ty masz jednak warkocze!''. Mama wysyłała
mu do obozu jako kartki na święta nasze zdjęcia. Na jednym miałam
włosy podwiązane, ojciec myślał, że je obcięłam. Zostawiał
nas małe, a zastawał dorosłe. Przystąpiłam do małej matury, w
tym samym czasie zdawał też Andrzej Wajda. Nawet zagrałam ze dwa
razy w przedstawieniach teatralnych, które wystawiał.
I
wybrała pani studia medyczne.
Chciałam
iść na architekturę. Ojciec zabrał mnie wtedy do znajomej pary
architektów, żeby przemówili mi do rozsądku. Sam mówił: ''Pójdź
na medycynę, lekarz to i w więzieniu, i w obozie sobie
poradzi''.
Praktyczne
podejście.
Często
się potem z tego śmialiśmy - ''i w więzieniu, i w obozie''.
Zdawałam do Warszawy, ale zabrakło miejsc. Próbowałam do Lublina,
ale tam też miejsc nie było. Okazało się, że jest miejsce na
medycynie w Krakowie. Studiowały tam dzieci znanych rodów, głównie
lekarskich, nikogo nie znałam.
Studia
były trudne?
Bardzo.
I jeszcze publiczne egzaminy, w auli. Jeden z kolegów nie bardzo
dawał sobie radę z budową oka. Profesor chciał go naprowadzić na
właściwą odpowiedź i pytał: ''Co zrobisz, jak będziesz chciał
koleżance zdjęcie zrobić?''. Chodziło mu o nastawienie obiektywu.
''Muszę pstryknąć, panie profesorze'' - odpowiedział student,
czym wywołał salwy śmiechu. Potem wołano na niego ''Miecio
pstryknąć''.
Studentka
drugiego roku pojechała w 1949 roku do Krynicy i spotkała
Władysława Szpilmana.
Pojechałam
z koleżanką. Jej mama była tam w sanatorium, my miałyśmy chodzić
po górach. Przyglądał mi się na spacerze, widać było, że
zabiega, żeby mnie poznać. Wciąż się spotykaliśmy, to na
fajfach, to na tańcach, ale nie odważył się podejść. Rok
później ojciec jechał do Krynicy. Nie miałam ochoty na wakacje w
tym samym miejscu, ale pojechałam. Pierwszą osobę, którą
spotkaliśmy, był mój przyszły mąż. Został mi przedstawiony.
Szybko się oświadczył.
Ale
wcześniej zabiegał trochę?
Oczywiście.
Wróciłam do Krakowa, on pracował w radiu w Warszawie. Prosił
znajomych muzyków, którzy przyjeżdżali do Krakowa na koncerty, by
kupowali mi kwiaty. Panowie byli praktyczni i oszczędni, uważali,
że najlepszy będzie kwiat w doniczce. Miałam więc całą serię
fiołków alpejskich.
Zaraz
potem przeprowadzka do Warszawy?
I
zmiana ogromna. Ślub wzięliśmy szybko, w czerwcu, w następnym
roku urodziłam Krzysia. Jednocześnie studiowałam. Dziekan mówił,
żebym się zastanowiła, bo małżeństwo, dziecko, oznaczało, że
medycyna będzie odłogiem leżała.
Mąż
wspierał?
Jak
jeździłam na zajęcia, a musiałam wyjść przed 7.30, gotowałam
dziecku posiłki. On miał tylko odgrzać i nakarmić syna. Ale
zdarzało się, że kasza mu się wygotowywała. Wracałam, w garnku
klucha, a dziecko płacze, że głodne (śmiech). Ale jakoś szło.
A
rodzice?
Ojciec
zbytnio się nie interesował, znów był szalenie zajęty, miał
zresztą swoje kłopoty. Dla niego okres powojenny był bardzo
trudny. Gdy nie zgodził się na połączenie partii [PPS z PPR],
wykluczono go, kazano mu opuścić Radom i skierowano do budowy Nowej
Huty. Ukazała się też taka broszura pt. ''Grzecznarowszczyzna''.
Dwie historyczki napisały o tym, jak to ojciec wyprzedawał polski
majątek zagranicznym firmom. Chodziło m.in. o tę ziemię dla
Ericssona. Był przedstawiony bardzo negatywnie. Podobno próbowano
go oskarżyć nawet o kontakty szpiegowskie, bo jakiś lotnik, który
był w Londynie, pisał do niego listy. Ale interweniował premier
Józef Cyrankiewicz i dali spokój.
A
mama?
Wspierała
nas, jak mogła. Był tylko kłopot: nie było jej gdzie położyć.
Mieszkanie to był pokój z malutką kuchnią, a było jeszcze
pianino, dwa fotele, koszyk dziecka. I tłumy ludzi. U nas odbywały
się próby. A po urodzeniu u Krzysia rozpoznano wadę serca. Dramat.
Miałam kłopot ze znalezieniem specjalisty. W końcu mówię do
męża: ''Błagam, idź do szpitala dziecięcego i poproś, może
jakiś lekarz będzie mógł go zbadać''. Mąż grał wtenczas ze
znanym skrzypkiem Tadeuszem Wrońskim, który oprócz muzyki
fascynował się astrologią. I mąż wraca i mówi: ''Wiesz, Tadziu
powiedział, że wszystko będzie dobrze''. Cóż, w dosadnych
słowach wyjaśniłam, co myślę o astrologii. W końcu lekarz
przyszedł. A u nas znowu próba. Zbadał dziecko i mówi: ''Żona
zwariuje, dziecko będzie głuche, ale wady serca nie ma''. I
wyszedł.
Po kilku miesiącach dostaliśmy większe
mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, i było łatwiej, ale życie
towarzyskie bardziej rozkwitło. Żeby było zabawniej, nasi goście
byli rówieśnikami męża, ja byłam dużo młodsza. Proponowali,
żebym mówiła im po imieniu, a mnie nie chciało przejść przez
usta do Lutosławskiego czy Grażyny Bacewicz mówić na ty. Wciąż
ktoś nocował. Kolacje, przyjęcia. Denerwowałam się, żeby dobrze
wypaść, a następnego dnia egzamin. Mąż na to: ''Zawsze mówisz,
że nie zdasz, a wszystko zdane z doskonałym wynikiem''.
Pasjonował
się medycyną. Bardzo lubił leczyć znajomych, przez telefon
stawiać diagnozę i doradzać. Ale wielu rzeczy się przy mnie
nauczył i dzięki namowom dwóch jego przyjaciół trafiło do
właściwych specjalistów. Niestety, za późno. Potem już ja
opiekowałam się parą naszych przyjaciół. Małżeństwo Boguckich
pomagało mężowi w czasie wojny. Byliśmy z nimi bardzo blisko.
Nigdy nie mówiło się o poświęceniu, narażaniu życia. Andrzej
był świadkiem na naszym ślubie razem z Czesiem Lewickim, znanym
dyrygentem. To z nim mój przyszły mąż konsultował sprawę
obrączki. Chodziło o to, że jako pianiście będzie mu
przeszkadzała. Czesio na to: ''Muszą być z dukatowego złota. Jest
miękkie, to się ułoży''. Mąż do końca życia grał z obrączką
na palcu.
Rodzina,
dom, goście, studia. Jak pani sobie z tym radziła?
Trzeba
było się zorganizować. A doszły praktyki. Na ginekologii
zostawało się ciągiem siedem dni. Zatrudniliśmy opiekunkę.
Któregoś dnia wracam, a Krzyś ma atak astmy. Dusił się. Okazało
się potem, że ona karmiła go tylko koglem-moglem. Dostał
uczulenia na jajka. Kolejną panią poleciła mi znajoma. Było tuż
przed Bożym Narodzeniem, przytaszczyłam kurę, rybę i proszę,
żeby się tym zajęła. Ona, że nie umie. Zakasałam rękawy, ona
stanęła obok z moim synem na rękach, w dłoni papierosek, i mówi
do męża: ''Ale ma pan żonę!''. I tak mnie chwaliła całe święta.
Po świętach jej podziękowałam.
Po studiach urodził
się drugi syn, a pani poszła do pracy.
Do przychodni
rejonowej, miałam też wizyty domowe i jeszcze zostałam
wolontariuszem w Instytucie Hematologii. Zajęta byłam od rana do
wieczora. Teraz to sobie myślę, że może to było trochę na
przekór wszystkim i wszystkiemu. Wciąż słyszałam, że po co mi
to, że mam dziecko, męża pianistę, więc mogę w domu siedzieć.
A ja się uparłam, że będę pracować jako lekarz, że pokażę,
że świetnie daję radę.
Co
to była za sprawa w 1963 roku?
Grupa
kompozytorów, dwadzieścia kilka osób, napisała na męża donos do
KC, że propaguje muzykę amerykańską i że tępi kompozytorów
polskich. Uważali się przez niego poszkodowani. Władek był
wówczas redaktorem działu muzyki rozrywkowej w Polskim Radiu. KC
próbował odsunąć męża, ale żeby nie wyglądało, że decyzje
są skutkiem donosu, zrobiono go zastępcą dyrektora muzycznego,
czyli kopniak w górę. Mąż szybko zrezygnował z tego stanowiska,
zajął się wyłącznie muzyką, stworzył Kwintet Warszawski. A po
panach, którzy napisali donos, niewiele zostanie, jeśli chodzi o
twórczość muzyczną...
Zaglądała
pani do teczki męża w IPN?
Nie.
Dla mnie ruszanie tych akt i wyciąganie, że ten był taki, a tamten
siaki, jest strasznie smutne. Trzy lata temu ukazał się artykuł w
biuletynie IPN: ''Pianista pod specjalnym nadzorem''. Ujawnili, że
SB interesowała się moim mężem, i że ktoś chciał na niego coś
znaleźć. ''Sensacja'' była taka, że jeden z przyjaciół, nawet
podejrzewamy kto, spotykał się z mężem i przekazywał dalej
jakieś bzdury.
Państwo
odczuwali wtedy jakiś ''nadzór''?
Miałam
kłopot z paszportem. Gdy starałam się o wyjazd do Paryża na
sympozjum naukowe, smutny pan krzyczał na całą salę, żeby
wszyscy słyszeli: ''Pani Szpilman, mamy na panią haka!''. Mężowi
zatrzymano paszport w 1968 roku, gdy wraz z Kwintetem Warszawskim
miał jechać na Kubę, a potem do Meksyku. Oddali mu w ostatniej
chwili. Wielokrotnie interweniowałam w sprawie paszportu
syna...
Który
to był rok, gdy wyjechał?
1963.
Krzysztof po maturze pojechał na trzy tygodnie do Londynu.
Przeciągnął pobyt. Byliśmy przerażeni. Wtedy, jak się mówiło,
że się jedzie na trzy tygodnie, to po trzech tygodniach paszport
trzeba było oddać do biura. A on nie oddał, w konsekwencji nie
mógł wrócił do Polski przez kolejne 23 lata. Widywaliśmy się za
granicą, on skończył tam studia i wyjechał do Japonii uczyć
historii.
Mąż
- znany za granicą. Pani - lekarka - mogłaby pracować wszędzie.
Nie myśleliście, aby wyemigrować?
Mąż
miał różne propozycje, ale nie wyobrażał sobie życia gdzie
indziej. Miał w salonie swój fotel i mówił zawsze: ''Na tym
fotelu będę siedział do śmierci''. Niektórzy się dziwili, że
nie wyjechał, że przecież tu, w Warszawie, stracił całą
rodzinę. Ale on czuł się związany z Warszawą, z Polską. Nawet
jak po koncertach miał możliwość pozwiedzać, to wolał jak
najszybciej wracać. Był we Francji, gdy zaczęto mówić o stanie
wojennym. Mógł zostać, ale nie wyobrażał sobie, aby w takim
momencie być odciętym od domu.
13 grudnia nawet się nie
zorientowaliśmy, że to się już stało. U nas nie było nawyku
włączania od rana telewizora. A telefon, że milczał? Cóż,
często się psuł. Dopiero gdy na obiad dotarła do nas pani
Potocka, poinformowała nas, że na ulicach Warszawy stoją czołgi.
Zaraz potem miałam dyżur w szpitalu. Dostaję telefon z izby, że
przywieźli pacjentkę pod obstawą milicjantów z bronią. Schodzę
i widzę znajomą panią ze Związku Literatów. Przywieźli ją z
ośrodka internowania w Olszynce Grochowskiej. Strażniczka mówi,
żeby dać jakieś leki i ją zabiorą. Zaczynam słuchać serca i
pytam: ''Nie ma pani żadnych dolegliwości?''. A ona: ''Nie mam''.
Mrugam do niej i pytam: ''Na pewno?''. Wołam siostrę, żeby zrobić
EKG, i proszę o wezwanie kardiologa. Już pacjentki o nic nie
pytałam, bo znowu coś palnie. Pokazałam kardiologowi wydruk EKG,
mówię, że jest pani z objawami sercowymi. Zorientował się od
razu i zarządził, że zostawia ją na oddziale. Dzięki
''rozpoznaniu'' zwolnili ją z internowania. Przywieziono do nas, też
z internowania, znaną pisarkę. Miała poważne zmiany naczyniowe.
Musiała mieć operację. Jakaś organizacja solidarnościowa z
Francji zadeklarowała, że ją przyjmie i sfinansuje tę operację.
Napisałam list do Kiszczaka, żeby zezwolili jej wyjechać. Udało
się.
W
1993 roku poważnie zachorował pani syn.
Krzysztof
zadzwonił z Japonii. Powiedział, że ma jakieś kłopoty z gardłem,
że migdał powiększony. Kazałam iść natychmiast do lekarza.
Okazało, że to był nowotwór. Mój mąż odchodził od zmysłów.
Krzysiek przyjechał po operacji do Polski, tu przeszedł ciężką
chemię. Od tamtej pory minęło parę lat, dzięki Bogu jest
wszystko dobrze.
Władysław
Szpilman pisał o rodzinie: ''Żona moja Halina jest nadzwyczajnym
człowiekiem. Jest Polką, podobnie jak moja synowa. Druga synowa
jest Japonką. Udało mi się faktycznie! Mam dwóch synów. Jeden
syn mieszka w Hamburgu, drugi w Japonii. Mam dwoje wnucząt. Tak więc
życie toczy się dalej''.
O,
mąż skory do komplementów nie był. Oszczędny w wyznaniach.
Kiedyś tylko wyrwało mu się: ''Wiesz co, muszę ci powiedzieć, że
cię coraz bardziej kocham''. Dobra wypowiedź po prawie 50 latach
małżeństwa! Mąż był bardzo rodzinny, dumny z synów, wnucząt.
Jeździliśmy do nich albo synowie, gdy już mogli, przyjeżdżali do
Polski. Krzysiek ma tu liczne związki naukowe z Uniwersytetem
Warszawskim. Daniel, syn Andrzeja, zna kilka języków, był przez
miesiąc wolontariuszem w biurze Konkursu Chopinowskiego. Niedawno
robił pracę maturalną w Szwajcarii na temat muzyki w czasie
okupacji ze szczególnym uwzględnieniem muzyki w getcie. Wnuczka
Alina też artystka. Śpiewa, występuje. I robi filmy, które
publikuje w internecie. Sama pisze scenariusze i sama je realizuje.
Pisze opowiadania i powieści. Danielek miał osiem lat, a Alinka
trzy, jak umarł mąż.
''Śmierć
była dla niego łaskawa. Szybko go zabrała. Jeszcze w czerwcu
wyjechaliśmy na koncert, czuł się zupełnie normalnie'' -
powiedziała pani w jednym z wywiadów. W innym stwierdziła, że nie
musiał jeszcze odchodzić, że mógł jeszcze żyć.
Mnie
- lekarzowi - jest szczególnie trudno. Uważam, że zmarł w wyniku
błędu lekarskiego, podczas pobytu w szpitalu wprowadzono mu
infekcję. Dla nas to był szok. Bo przed całą tą historią w
ogóle nie chorował. Smutne. Mój ojciec zresztą też dramatycznie
odszedł... Trafił do szpitala z problemami krążeniowymi. Sytuację
opanowano, szykował się do wyjścia. Przyjechałam do niego
wieczorem i widzę, że ma objawy niedrożności jelit. Natychmiast
operacja, po której już nie doszedł do siebie. Zmarł miesiąc
później.
W
Radomiu rozpętała się dyskusja nad nadaniem honorowego
obywatelstwa Józefowi Grzecznarowskiemu. Przeciwnicy doszukują się
ciemnych plam w jego powojennej działalności. Musi też teraz pani
bronić imienia męża po publikacji książek o Wierze Gran i Wilmie
Hosenfeldzie.
To
bardzo przykre. Wiem, ile ojciec zrobił dla Radomia, a jeśli ktoś
ma jakieś wątpliwości, to jego problem. Jeśli zaś chodzi o Wierę
Gran, sprawa jest dla mnie trudna do zrozumienia. Zaskarżyliśmy
autorkę książki i wydawnictwo, proces się toczy. Przykre jest też
to, że wykorzystano nazwisko męża do promocji tej książki.
Agata
Tuszyńska w ''Oskarżona: Wiera Gran'' cytuje: ''Widziałam
wyraźnie. Szpilman w czapce policjanta. Wywlekał kobiety za włosy.
Chronił dłonie''. Co kierowało Wierą Gran?
Zazdrość,
zawiść, która się gromadziła od lat? Może miała kompleks
niższości, bo mąż zrobił karierę, a ona nie? Ale jak można się
mścić, formułując oskarżenia najcięższego kalibru, kłamstwa,
że ktoś kogoś posyłał na śmierć w najtragiczniejszych
okolicznościach? Albo ta haniebna wypowiedź pani Gran, że mój mąż
na oczach brata Henryka - chudego jak szkielet - jadł, a tamten stał
i nic nie dostał. Czy wolno bezkarnie powtarzać takie potworności?
Czy gdyby te zarzuty były prawdziwe, to nikt wcześniej by ich nie
ujawnił? Przecież po wojnie żyli ludzie, którzy ocaleli z getta.
Skandalem jest to, że pani Tuszyńska nie zweryfikowała tych
informacji, a wydawnictwo zrobiło jeszcze promocję pod hasłem:
''Nieznane fakty z życia pianisty''. To obrzydliwe. Mam też ogromny
żal do mediów, do ''Gazety'' niestety też, że pisząc o książce
Tuszyńskiej i jej ''rewelacjach'', nikt nie zadał sobie trudu, aby
się z nami skontaktować, zapytać.
Na
jednym ze spotkań promujących książkę o Wilmie Hosenfeldzie,
niemieckim oficerze, który pomógł przetrwać ukrywającemu się w
ruinach Warszawy Szpilmanowi, dostarczając mu pożywienie, ktoś
zacytował kolejne oskarżenie, że mąż, choć mógł, zrobił zbyt
mało, aby spróbować uratować Hosenfelda. Ten zmarł w Rosji w
1952 roku.
Próbowałam
dotrzeć do źródła tej informacji, bezskutecznie. Nie mam pojęcia,
skąd mogło się wziąć takie twierdzenie. Trudno bowiem mówić,
że mąż zrobił zbyt mało. Zrobił absolutnie wszystko, co mógł.
W 1951 roku dostał list od żony Hosenfelda. Przysłała jego
zdjęcie i pytała, czy to on pomagał mężowi, bo takie informacje
miała od innego ocalonego. Mąż poszedł wtedy do Bermana [członek
Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego]
interweniować. Zaniósł mu swoją książkę ''Śmierć miasta''.
Berman zapytał tylko, z których Niemiec pochodzi rodzina
Hosenfelda. A mieszkali w zachodnich Niemczech. I na tym się
skończyło. To co mój mąż mógł jeszcze zrobić? W 1957 roku w
czasie tournee po Niemczech pojechał do miasteczka rodzinnego
Hosenfelda, spotkał się wtedy z jego żoną, mieszkała tam z
piątką dzieci. Hosenfeld już nie żył. Od tamtej pory
spotykaliśmy się wielokrotnie, zaprzyjaźniliśmy się. Syn, gdy
był w Hamburgu w 1983 roku, spędził u nich Wielkanoc. Rok później
najstarszy syn Hosenfelda z żoną i dziećmi przyjechał do nas. Mąż
zaprowadził ich we wszystkie miejsca, które miały związek z
Wilmem.
W
warszawskim sądzie dobiega końca proces wytoczony przez Halinę
Szpilman Agacie Tuszyńskiej i wydawcy jej książki ''Oskarżona:
Wiera Gran''. Sąd oddalił wniosek powodów o zakaz
rozpowszechniania publikacji. Natomiast 21 maja wyższy sąd krajowy
w Hamburgu zakazał wydawnictwu Insel Verlag zamieszczania w
niemieckim wydaniu książki fragmentów sugerujących, że Władysław
Szpilman uczestniczył w akcji policji żydowskiej w getcie w 1942
roku. W kwietniu sąd w Hamburgu zobowiązał wydawnictwo do
usunięcia fragmentu sugerującego, że Szpilman przekazywał
informacje polskiej Służbie Bezpieczeństwa.