RYSZARD GŁOWACKI
RAPORT Z REZERWATU
Krajowa Agęcja Wydawnicza
Warszawa 1982r.
SPIS TREŚCI
Czym jestem
Ostatnia wyprawa Voya Berga
Nielojalność
Dżin dla profesora
Nieudany eksperyment
Poradnia neoscjentologiczna
Raport z rezerwatu
Kontrakt
Donos
Desperat
CZYM JEsTEM
Wątpliwości, bezustanne wątpliwości... Jedno kolosalne
pytanie opanowało całe moje jestestwo i gnębi mnie mnogimi
odmianami, a na iedną z nich nie mogę znaleźć zadowalającej
odpowiedzi. Czuję to. Wiem, że każda cząstkowa odpowiedź
byłaby równocześnie tą całkowitą, ostateczną, jedyną...
Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy też jej
największą pomyłką rojącą sobie panowanie nad Czasem
i Przestrzenią? A może tylko skomplikowanym homeostatem
powołanym do spełnienia ściśle określonego zadania i prze-
znaczonym do likwidacji, jak każde zużyte, zbędne narzędzie?
Staję się. Kolor oczu i skóry, biel zębów i barwa głosu,
rytm serca i pulsowanie krwi w żyłach, jasność spojrzenia,
wdzięk uśmiechu - wszystko jest zapisane misterną mozaiką
atomowych drobJn na niewidzialnych wstążkach chromosomów.
Czy posągowym Apollinem mi być, czy też chromym od
początku swej drogi nieszczęśnikiem, radosnym jasnovvło-
sym zjawiskiem przywołującym uśmiech na stroskane twarze
przechodniów, mocarzem czy cherlakiem, zwiewną najadą królu-
jącą wśród szarych tłumów zwykłych ludzi - zadecydują one.
Pędzę wolny i silny głębią oddechu, ciała posłuszeństwem,
sprężystością kości i mięśni. Dokąd? Dokąd chcę pędzić, co
zdobyć?
Zdobędę Przestrzeń, bo tak chcą one, zaśpiewam ptakiem
odwieczną pieśń istnienia, wiatrem przyfrunę, burzą, orka-
nem, tęczą roztoczę przed ciżbą zdumionych oczu, w pląsach
motylich zawiruję pod kopułą niebios, w twardym kamieniu
słowa rzeźbę wykuję nie podatną czasowi. I wszędzie cząstkę
siebie zostawię. Niech trwa, niech trwa, niech trwa!
Jak żyć? W lawinie odkryć coraz wyrażniej rysuje się sylwet-
ka superzorganizowanego automatu sterowanego prądami
płynącymi siecią wysokooporowych przewodów. Nieco mniej
prymitywna ta sieć - nieco szybciej płyną w niej impulsy. I
już jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze-
wagę ułamków sekund nad nimi. A to dużo, bardzo dużo...
Nieco bardziej skomplikowane połączenia między komór-
kami mózgu spotęgowane miliardowym krociem szarych ma-
leństw tworzą geniusza.
Praca - powiecie - praca nad sobą wyniesie cię ponad
dolinę przeciętności. Nic; tylko własna praca. Zgoda. Ale
jeśli gdzieś tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bitów
na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje?
Pulsują gruczoły, nabrzmiewają ciężarem związków produ-
kowanych, zdumiewających, czekają na chwilę odpowiednią
by użyć tych wytworów. Pochylają się głowy mędrców nad
preparatami - mierzą, liczą, analizują. Już wiedzą!
Jak żyć, skoro stany świadomości mają chemiczną motywa-
cję? Pierwsze uniesienie młodości, miłość i nienawiść. boha-
terstwo i tchórzostwo, to tylko efekt działania określonych
substancji produkowanych zgodnie z założonym harmono-
gramem. A co z dobrem i złem?
Czy wolną wolę też mam wbudowaną w program?
Nie zdając sobie z tego sprawy sam wytwarzam związki do
kierowania sobą. A jeśli ktoś kiedyś zechce mnie pozbawić tej
roli i stać się panem moich stresów i euforii, moich porywów?
Pytania, pytania, pytania... Garbiąsię umęczone bezruchem
grzbiety, pochylają nad preparatami głowy. Lecz czyż któraś
podniesie się nagle i zastanowi nad celem swej drogi? Cóż
jeszcze chcecie poznać - wzór chemiczny duszy?
Awięc czym jestem? Motywowanym enzymami białkowym automa-
tem, zmieniającym swe zachowanie pod wpływem mikroskopijnych
porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed-
nio gruczoły, czy też niezależną Istotą?
Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!!
- Wyłącz go, George! To już czwarty z tej serii, któremu się
zdaje, że jest człowiekiem...
OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA
Wkabinie panował miły, zielony półmrok. Ze ścian płynę-
ły ciche dźwięki pięknej, barokowej muzyki. Voy wybrał ją,
ponieważ przypominała mu Kris i czasy wspólnych, cotygod-
niowych wypraw na koncerty. Prawdę mówiąc, te koncerty
starodawnej muzyki wtedy nudziły go, ale Kris uwielbiała
Bacha, a on, Voy, kochał Kris i gotów był dla niej nawet na
większe poświęcenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy
i zieleni muzyka zaczęła mu się podobać. Była taka spokojna
i dostojna - słowem inna.
Już ponad cztery lata "Contact" szedł z przyświetlną
prędkością stale tym samym kursem w kierunku Słońca. Cała
załoga została już wyprowadzona ze stanu hibernacji, wktórej
tkwili niemal od chwili opuszczenia układu ProximaCentauri.
Za jakąś godzinę osiągną umowną granicę Układu wyznaczo-
ną w odległości 50 jednostek astronomicznych od Słońca
i wtedy trzeba będzie włączyć silniki hamujące. Potem nastąpi
okres hamowania i m…newrowania wśród pól grawitacyjnych,
aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytracić szybkość
i po dwóch tygodniach osiąść na orbicie parkingowej Księży-
ca. Zresztą Instrukcja Wejścia w Układ nie pozostawia możli-
wości jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Układu muszą być
włączone silniki hamujące. Okresu tego nikt nie lubi, bo to
przecież tylko znikomy ułamek parseka, a trzeba się wlec tak
długo: Stary Larsen, pod dowództwem którego Voy służył
w poprzedniej wyprwie, często mawiał, że starzeje się tylko
i wyłącznie między Plutonem a Ziemią.
Zamigotała lampka wywoławcza - Voy zgłosił się natychmiast.
- Szefie - usłyszał głos dyżurnego nawigatora - za pół
godziny wchodzimy do domu.
- W porządku - odparł - już idę.
Powoli wstał, wyłączył muzykę, włożył buty i poszedł do
sterowni. Fred, który pełnił dyżur, uśmiechnął się na jego
widok.
- No, wreszcie zacznie się coś dziać!
- Podaj sytuację.
- Za kwadrans osiągamy położenie "plus pięćdziesiąt".
Wszystko przygotowane do rozpoczęcia hamowania. Lunę
osiągniemy dziesiątego czerwca - wyrecytował nawigator.
- Dziękuję... Coś ty powiedział Fred? Dziesiątego czerw-
ca? Przecież to rocznica mojego ślubu z Kris. Ale będzie miała
niespodziankę, gdy się zjawię w domu.
- Nie będzie żadnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie
słyszałem, żeby kogoś rozliczyli wcześniej niż po dwóch
dniach, zwłaszcza po wyprawie trwającej dziewięć lat. Bę-
dziesz w domu najwcześniej dwunastego.
- Powiedz mi Fred, bo ty przecież prowadzisz kartoteki
czasowe załogi, ile ja mam aktualnie lat i która to będzie
rocznica ślubu.
- Chwileczkę... już mam. Masz stary czterdzieści siedem lat
formalnych, a trzydzieści biologicznych. Ślub brałeś mając
dwadzieścia dwa lata, a zatem będzie to już dwudziesta piąta
rocznica. Brawo!
- Fred, ja muszę zdążyć.
- To niemożliwe, szefie.
Voy zamyślił się.
- Fred, a gdybyśmy trochę opóźnili włączenie silników?
Mamy przecież mnóstwo zaoszczędzonego paliwa. Wtedy
moglibyśmy zyskać te dwa dni.
- Instrukcja mówi, że na granicy Układu...
- Nawigatorze Kno - głos Voya zabrzmiał oficjalnie - o ile
należy opóźnić hamowanie, aby zameldować się na Lunie
o dwa dni wcześniej?
- Moment - Fred Kno manewrował klawiszami - o czter-
dzieści siedem minut.
- Silniki włączyć o czasie "T plus czterdzieści siedem
minut"!
- Rozkaz!
W sterowni zapanowała nagła cisza. Wskaźnik chronome-
tru szybko zbliżał się do czerwonej strzałki na tarczy.
Nawigator wstał i przesunął ją o 47 minut do przodu.
Znów dłuższy czas siedzieli w milczeniu obserwując wyła-
niające się z mroków Wszechświata Słońce. Wreszcie Voy
włączył centralny obwód foniczny i spokojnym rutynowanym
głosem rzekł do mikrofonu:
- Pierwszy do załogi, za dziesięć minut procedura ósma.
Potwierdzić w kolejności.
- Drugi gotów!
- Trzecia gotowa!
Gdy umilkły głosy wszystkich członków załogi, dowódca
wyłączył obwód i zwrócił się do nawigatora:
- Przepraszam cię, Fred. Jeśli będzie granda to i tak spad-
nie na mnie. Zresztą to przecież moja ostatnia wyprawa.
Definitywnie rezygnuję. Mam żonę, dzieci. Przejdę do trans-
portowego. Będę latał na Marsa, Wenus i co parę miesięcy
będę w domu.
- Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty mówisz o gran-
dzie. Witać nas będą... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robić.
Spokojna głowa.
Zgodnie z obliczeniami Knoa osiągnęli orbitę Luny ósmego
czerwca. Natychmiast przesiedli siędo modułu łącznikowego
i po chwili byli już w Bazie. Z ulgą opuścili pudło
"Contacta", które przez tyle lat było ich światem.
Powitanie było wspaniałe - kwiaty, przemówienia... ale do
Voya nie bardzo to wszystko docierało. Tam wysoko nad
dachem Bazy świeciła Ziemia. Była jak zwykle piękna. Po
uroczystości powitania poszedł do Centrali i poprosił o połą-
czenie ze swoim domem. Dość długo nikt się nie zgłaszał, aż
wreszcie rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim zaspa-
ny, kobiecy głos.
- Słucham...
- To ja, wróciłem.
- Kto mówi?
- Tu Luna, Baza Pozaukładowa. Mówi Voy Berg.
- Tato! To ja, Yola. Włączam wizję.
Ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim twarz
dziewczyny. Voy zaniemówił. Była to zdumiewająco znana,
dokładna kopia Kris z czasów, gdy się poznali. To była jego
córka, którą zostawił, kiedy jeszcze była dziewczynką ze
sterczącymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma już
dziewiętnaście lat.
- Tatusiu, przecież ty się nic a nic nie zmieniłeś przez te
dziewięć lat. Powiedz coś.
- Yo, poproś mamę i chłopców.
- Zaraz ich obudzę.
- A która u was godzina?
- Już po północy.
- To nie budź chłopaków, zobaczymy się pojutrze. Poproś
tylko mamę.
Twarz córki zniknęła z ekranu, przez chwilę widać było
tylko ścianę sypialni, ale nagle ekran zgasł i łączność się
urwała. Próby powtórnego połączenia się nie dały rezultatu.
Numer na Ziemi nie odpowiadał.
- Też nie miał kiedy nawalić - zdenerwował się Voy.
Półtora dnia zabrało Voyowi przekazanie członkom Komisji
Rozliczeniowej materiałów dotyczących wyprawy. Wszystkie
były już wprawdzie wstępnie opracowane w laboratoriach
pokładowych, ale szczegółowe badania potrwają całe lata.
A zresztą, niech o to boli głowa tych facetów z Dokumentacji.
Załoga "Contacta" została przewieziona specjalną rakietą
na orbitę Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpoznał ze
wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limi-
tu wieku słynny astronauta ostatnie lata przed przejściem na
emeryturę spędzał między Ziemią a Księżycem. Przywitali się
serdecznie.
- Gratuluję Berg, odwaliliście kawał roboty.
- Dziękuję, co słychać u ciebie?
- Przecież widzisz, przekroczyłem limit biologiczny i bawię
się w taksówkarza. Ziemia - Księżyc i z powrotem. Rzygać się
chce. A za rok muszę już przejść do pracy na dole, w šrzędzie
Kosmicznym. Chyba oszaleję za biurkiem.
- Nic ci się nie stanie Lars, a twoje doświadczenie bardzo
przyda się w Urzędzie. Ale, ale - ile ty masz lat?
- Dopiero siedemdziesiąt cztery.
- Lars, do kogo ta mowa, przecież piętnaście lat temu gdy
byłem z tobą na piątej Tolimaka B, dociągałeś setki. Teraz
musisz mieć już ponad sto dziesięć.
- Notak, alety liczyszwedług metryki -zaśmiałsię Larsen.
Dochodzili właśnie do orbity przesiadkowej. Voy serdecz-
nie uściskał swojego starego dowódcę i przyjaciela.
- Do zobaczenia Lars, trzymaj się.
- Cześć chłopcze, przyjemnego urlopu.
Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewylądowali
w Centralnym Porcie na Saharze. Znów przemówienia, kwiaty
i w końcu do załogi "Contacta" zostały dopuszczone rodziny
i przyjaciele. W tłumie ściskających się i płaczących ze
szczęścia ludzi Voy długo nie mógł zobaczyć swoich. W końcu
znalazł ich stojących daleko z tyłu, pod ścianą budynku
poczekalni - Yolę i bliźniaków.
- Dzieci!
- Tato!
Córka rzuciła mu się naszyję; czuł,że łzy zbierają mu się
pod powiekami.
Chłopaki, przywitajcie się z ojcem.
Dwóch dziesięcioletnich, identycznych chłopców, sięgają-
cych mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzyło w jego
kierunku. Voy wyjechał gdy zaczynali stawiać pierwsze kroki.
- Poznajmy się, jestem Voy, wasz ojciec.
- Cześć! -wrzasnęli równocześnie-totyjesteś nasz stary?
Nie wyglądasz na to.
- Dlaczego?
- Za młody - podsumował ten, który miał na koszulce
wyhaftowaną literę B, czyli z pewnością Bert.
- Uhm - potwierdził ten drugi z literą A, oczywiście Art -
Georg lepiej pasuje.
- Nie plećcie głupstw - ofuknęła ich siostra - chodźmy do
samolotu.
- Jak to - zdziwił się Voy - a gdzież mama?
- Wyjechała - krzyknęli bliźniacy.
- Dokąd?
- Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chodź-
my bo za chwilę jest odlot - głos córki dziwnie przy tym
drżał. W samolocie usiedli obok siebie. Chłopcy popychali się
na sąsiednich fotelach.
- Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mamą, czy
chora?
- Nie, nie. Kris musiała wczoraj wyjechać. Zostawiła nagra-
ny list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej
wyprawie.
Voy wyczuł niechęć córki do kontynuowania tematu. Reszta
podróży upłynęła im na chaotycznej wymianie zdań o gwiaz-
dach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim
chcąc w kilku słowach zawrzeć dziewięcioletnią rozłąkę.
Późnym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy był
bardzo zmęczony. Kilkakrotne zmiany warunków grawitacyj-
nych i klimatycznych w ciągu ostatnich kilku dni dawały znać
o sobie. Pragnął tylko jednego - spać!
Obudził się około południa - z ogrodu , przez uchylone okno
dolatywał śpiew ptaków, widać było błękitne niebo. Nastoliku
obok tapczanu stał przenośny videofon. Na nim leżała zaklejo-
na koperta, na której ręką Kris było wypisane jego imię. Voy
rozdarł kopertę i niecierpliwie wcisnął kasetę w gniazdo
odtwarzania. Ekran pozostał pusty, ale z głośnika rozległ się
głos Kris, Kris za którą tak tęsknił przez cały czas od chwili
opuszczenia domu.
- Voy, jestem szczęśliwa, że wróciłeś cały i zdrowy. Oglą-
dałam wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widzia-
łam cię. Wyglądasz wspaniale. Nie zmieniłeś się nic przez ten
długi czas. Przeciwnie niż ja. Wiem, że sprawię ci przykrość,
ale nie chciałam rozmawiać z tobą, gdy mnie Yola obudziła
w nocy. Bałam się. Wiedziałam, że wracacie. Już od tygodnia
mówiło się niemal wyłącznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna
podał, że macie zbyt dużą szybkość. Ja jedna wiedziałam
dlaczego... Z pewnością jesteś zaskoczony tym co mówię. Ale
pomyśl spokojnie - dwadzieścia pięć lat temu pobraliśmy się.
Mieliśmy oboje po dwadzieścia dwa lata. Dzisiaj ja mam
czterdzieści siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzy-
dziestki. Sam mi tłumaczyłeś, że prędkości przyświetlne
powodują prawie całkowite zatrzymanie procesu starzenia się
komórek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Widać to
już było wyraźnie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z
tych dwudziestu pięciu lat małżeństwa spędziliśmy razem nie
więcej niż cztery. Jesteśmy wprawdzie rówieśnikami w sensie
formalnym, ale biologicznie i psychicznie należymy już do
dwóch różnych pokoleń. Pamiętasz moją mamę z czasów gdy
jeździliśmy do niej na wakacje na Sycylię? Tak właśnie ja
wyglądam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze miały
tendencję do szybkiego starzenia się. Cóż, to ta południowa
uroda, którą tak zachwycałeś się dawniej... Już w czasie
twojego ostatniego urlopu godzinami musiałam pracować
nad swoim wyglądem... zresztą spójrz na mnie, a sam się
przekonasz...
Głośnik umilkł, a ekran powoli zaczął się rozjaśniać. Po
chwili ukazała się na nim kobieca postać na tle ogrodu. Była
to Kris; ale gdyby nie wiedział, że to będzie ona, nie domy-
śliłby się tego. Wpatrywał się z osłupieniem w zbliżającą się
kobietę, która w niczym nie przypominała mu ukochanej Kris.
- Widzisz najlepiej sam, czas jest łaskawy tylko dla was,
bohaterów Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie było, często
zamykałam się w swoim pokoju i oglądałam holograficzne
zapisy naszych wspólnych wycieczek. Jesteśmy na nich jak
dawniej piękni i szczęśliwi, Aż kiedyś, niedawno, stanęłam
koło twojego hologramu i popatrzyłam w lustro. To było
szokujące i wtedy postanowiłam... Nie pasujemy do siebie. Ty
jesteś młodym człowiekiem, osiągnąłeś prawie nieśmiertel-
ność, jak mityczni bogowie greccy. Możesz mieć każdą piękną
dziewczynę, której tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe.
Za twój trud, za lata zamknięcia w tych przeklętych blaszan-
kach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzejącą
się kobietą...
Kris znów umilkła, aby się nie rozpł…kać; twarz jej zni-
knęła z ekranu, na którym widać teraz było tylko gałęzie
drzew. Wkrótce jednak znów rozległ się jej głos, lecz już
inny, zdecydowany:
- Musimy się rozejść. Mam przyjaciela. Nazywa się Georg.
Od trzech lat spotykamy się, chodzimy na koncerty, do parku.
On ma pięćdziesiąt pięć lat, jest wdowcem. Jego żona zginęła
w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzieścia lat
temu. Była meteorytologiem. On sam nigdy nie był nigdzie poza
Ziemią. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem.
Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Chłopcy za
nim przepadają. Chce się ze mną ożenić. Powiedziałam że
dam mu odpowiedź po twoim powrocie. Dam mu ją, Voy. Tak
będzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla chłopców i dla niego.
Małżeństwo anulujemy w przyszłym tygodniu. Parę lat temu
wszedł w życie przepis dopuszczający do udziału w wypra-
wach pozaukładowych tylko ludzi stanu wolnego lub całe
małżeństwa. Jeśli chodzi o Yolę, to ona ma twój charakter. Za
niecałe dwa lata skończy Szkołę Nawigatorów i ruszy twoim
śladem. Tak postanowiła. Opiekuj się nią. Ty wróć do gwiazd.
Wiem, że je kochasz i nie wyobrażasz sobie życia bez nich.
Żegnaj.
Ekran zgasł i nastała przeraźliwa cisza. Voy poczuł potwor-
ną pustkę w głowie. Długo leżał patrząc niewidzącymi oczyma
w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie weszła Yola
i nic nie mówiąc zaczęła go głaskać po głowie. Nagle odezwa-
ła się:
- Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko załatwiłam.
- Dobrze.
Ten tydzień nad morzem bardzo dobrze mu zrobił. Kąpali
się. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwa-
no Voya do rozmównicy. Zobaczył uśmiechniętą twarz Knoa.
- Cześć stary, słyszałeś, organizuje się wyprawa w rejon
Canis Maioris. Przewidywany czastrwania piętnaście lat. Start
za dwa lata. Ciebie proponują na dowódcę. Jutro ma z tobą
rozmawiać sam Stary.
Wiadomość spadła na Voya jak grom z jasnego nieba.
Pożegnał się z Fredem, a potem udał się na długi, samotny
spacer brzegiem morza. Po powrocie wszedł do pokoju córki .
- Yo, prawdopodobnie zaproponują mi dowództwowypra-
wy na Canis Maioris. Start za dwa lata. Myślę, że byłaby to
dla ciebie znakomita praktyka po ukończeniu szkoły. Tylko gdy
wrócisz, nie będziesz już mieć przyjaciółek...
Oczy Yoli zrobiły się ogromne. Z radości zdołała tylko
rzucić mu się na szyję i wykrzyknąć:
- Tato!
NIELOJALNOŚć
Lubił te późne niedzielne popołudnia. Od morza wiała
zwykle lekka orzeźwiająca bryza, nieodmiennie niosąca ta-
jemniczy zapach wielkiej przygody, odległych lądów i ocea-
nów, cichych koralowych wysp o pocztówkowej urodzie. i tej
niepowtarzalnej radości. jaką daje przecinanie wiecznie roz-
kołysanej tafli wód.
W jego uregulowanym życiu niedzielne spacery miały wyso-
ką rangę i były cząstką nie zmienionego od lat rytuału.
Najpierw urocze, pachnące domowymi obiadami i smażoną
rybą zaułki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczes-
ne kryte molo, wcinające się daleko, daleko w morze, a na
koniec powrót reprezentacyjną, wysadzaną palmami aleją do
centrum miasta. Tam, nie bacząc na wysokie ceny, wypijał
w ulubionym lokalu lampkę dobrego wina i wracał do swojego
niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy.
Dzisiaj również odbył już pielgrzymkę po labiryncie nadmor-
skich uliczek, dwukrotnie przemierzył całą długość śmiałej
żelbetowej estakady i zapuścił się w rozwichrzony szpaler
pięknych drzew wiodący do śródmieŚcia. Na chwilę zatrzymał
się przy odsłoniętym przed kilkoma zaledwie dniami monu-
mentalnym pomniku Generała i, nasy‡iwszy oczy tym nowym
urbanistycznym akcentem stolicy, ruszył w stronę Śródmieś-
cia, gdzie czekała na niego szklaneczka z chłodnym wytraw-
nym winem.
Pisk naciśniętych gwałtownie hamulców zmusił go do
odwrócenia się. Zobaczył, jak z dużego, szarego samochodu
;wyskakuje dwóch rosłych mężczyzn i biegnie w jego stronę.
Twarze ich były zdumiewająco jednakowe i sprawiały wrażenie
gumowych masek.
- To ten?
- Ten!
Strumień ohydnie śmierdzącej cieczy zalał mu twarz i oczy.
Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni po chusteczkę, nim zdążył
ją wyciągnąć, już ktoś wykręcił mu ręce i założył na nie
kajdanki. Równocześnie na głowę narzucono mu jakiś worek i
uderzono pięścią w plecy.
- Ruszaj! - usłyszał niski szorstki głos.
Zrobił kilka kroków we wskazanym ki‚runku i wtedy jakieś ręce
pociągnęły go za klapy marynarki. Upadł na twarz jak kłoda,
obijając sobie równocześnie kolano o jakiś wystający kant.
Trzasnęły zamykane drzwiczki i natychmiast poczuł gwałtowne
szarpnięcie ruszającego samochodu. Oprócz odgłosów jazdy nie
dochodziły go żadne inne dźwięki. Samochód zakręcił kilka razy
i wreszcie znieruchomiał. Poczuł kopnięcie butem w żebra i
usłyszał znany mu już głos.
- Wstawaj !
Po omacku podniósł się z podłogi, uderzył głową w dach furgo-
netki i stanął niezdecydowanie na ugiętych nogach. Znowu
poczuł uderzenie pięścią w plecy. ruszył więc ostrożnie przed
siebie, pamiętając o tym, żeby nie uderzyć głową w coś wys-
tającego i by nie wypaść z samochodu. Poczuł pod nogami
urywającą się płaszczyznę podłogi i delikatnie zaczął
szukać gruntu. Udało mu się stanąć na ziemi bez szwanku i
wtedy usłyszał rechot kilku głosów.
- To jakiś cwaniak!
- Tresowany...
- Zawsze wypadają na pysk, a temu się udało. He, he, he!
Poczuł tępe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i stały
nacisk jakiegoś przedmiotu.
- Lufa! - przemknęło mu przez skołataną głowę.
Nacisk zelżał na moment. aby zaraz nasilić się gwałtownie,
ruszył więc przed siebie szurając butami po żwirowanym pod-
wużu. Po kilku krokach wyczuł stopnie schodów. Było ich trzy.
Odgłos otwieranych drzwi, silne pChnięcie w plecy, trzaśnięcie
metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewnątrz. Cisza.
Stał niezdecydowanie, bojąc się poruszyć, aby nie wpaść w
jakąś pułapkę. Worek zwisał na nim luźno; schyliwszy głowę,
mógł dostrzec szpice swoich butów. - Gdyby tak mieć wolne
ręce... - schylił się głęboko do przodu, lecz worek tkwił na
swoim miejscu. Klęknął - także bez rezultatu. W końcu położył
się na kamiennej podłodze i mozolnie wyczołgał z potrzasku.
Był w małym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek
sprzętów. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod
sufitem, przez które sączyło się troChę światła, dwoje
żelaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze była popstrzona
przez muchy żarówka, zwisająca na drucie z sufitu.
Rozglądał się bezradnie po pustym wnętrzu, nic nie rozumiejąc
z błyskawicznie rozwijającej się akcji. Dopiero teraz poczuł
piekący ból poniżej kolana. Podciągnął nogawkę spodni i
spojrzał na nogę - głęboko zdarta skóra odsłaniała kawałek
kości. Cienkie strużki krwi zastygły już na goleni.
Nagła jasność poraziła mu wzrok: Skulił się, jak przed
oczekiwanym ciosem, zasłonił oczy skutymi rękami. Światło
padało gdzieś z góry, z ukosa. Oślepiające.
- Wysuń ręce! - wielokrotnie wzmocniony głos płynął z
niewidocznych megafonów nieomal dotykalnym miażdżącym
strumieniem. , Wykonał polecenie natychmiast. Wiedział o coţim
chodziło - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym
przedramieniu byłdoskonale widoczny w jaskrawym świetle
padającym od strony sufitu; z pewnością obserwowali go przy
pomocy kamery.
Światło zgasło równie nagle, jak poprzednio się zapaliło.
Początkowo nie widział niczego oprócz jasnych, pulsujących
kręgów. Dopiero po chwili zaczął rozróżniać kontur zakrato-
wanego okna i zarys metalowych drzwi w ścianie. Nagle
poczuł, że zaczyna go ogarniać wściekły, bezsilny gniew,
spływa wyczuwalną gorącą falą aż po palce rąk i nóg.
- Hej! Jest tam kto? Odezwijcie się! - sam zdziwił się
brzmieniu swojego głosu.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Nic, żadnej reakcji. A prze-
cież musieli słyszeć. Musieli! - Ludzie! Nic złego nie zro-
biłem! To jakaś pomyłka!
- Stul pysk! -zagrzmiało naglezewszystkich stron i równie
nagle ucichło. Zrezygnował. Apatycznie powlókł się pod ścia-
nę i usiadł na podłodze, oparłszy plecy o twardy szorstki mur.
Sciemniało się. Najpierw zniknęły zarysy metalowych drzwi,
potem żarówka ze sznurem, a w końcu nie mógł już dostrzec
konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Stracił poczu-
cie czasu. Zdawało mu się, że siedzi tutaj, w tej ciemności,
już bardzo długo. Wstawał kilkakrotnie, by rozprostować
zbolałe kości i rozgrzać się trochę, bo od kamiennej posadzki
zaczęło ciągnąć chłodem.
Nagle zapaliła się brudna żarówka zwisająca z sufitu, a po
chwili usłyszał zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzy-
pnęły nie naoliwione zawiasy i równocześnie gdzieś u góry
rozległ się twardy męski głos:
- Twój numer?
- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt osiem M - zero zero
tysiąc dwieście siedemdziesiąt cztery.
- W porządku. Wyjdź przez te drzwi i idź przed siebie.
Żarówka zgasła i jedynym pUnktŠm orientacyjnym stał się
jasny prostokąt otwartych drzwi z perspektywą słabo oświet-
lonego korytarza.
Ruszył w tę stronę, oglądając się na boki. Po kilkunastu
krokach doszedł do błyszczącej metalowej zapory, lecz gdy
zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki, przeszkoda
bezszelestnie uskoczyła w bok i znalazł się w niewielkim
pomieszczeniu z małym kwadratowym stołem i krzesłem
pośrodku.
- Siadaj! - polecił mu niewidoczny mężczyzna o twardym,
zdecydowanym głosie. - Nazwisko, imię.
- Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie
rozumiem o co tu chodzi?
- Od stawiania pytań to my jesteśmy. Urodzony?
- Dwunastego maja w osiemdziesiątym ósmym.
- Imię ojca?
- Też Edward.
- Zgadza się. Ukończona Szkoła informatyki, pracujesz
w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawa-
ler. Zamieszkały Bananowa czternaście, mieszkanie siedem.
Potwierdzasz?
- To wszystko absolutna prawda, ale...
- Służba wojskowa w jednostce numer pięćdziesiąt siedem
tysięcy pięćset piętnaście, przeniesiony do rezerwy w stopniu
młodszego sierżanta z opinią... Wynik strzelania z pistoletu
testowego - dostateczny, sprawność fizyczna - średnia.
Wzrost sto siedemdziesiąt osiem, oczy szare. Znaki szczegól-
ne - blizna o kształcie trójkąta w okolicy lewego łokcia,
czarne znamię wielkości ziarna grochu na karku, w rozmowie
często używa wyrazu "absolutnie". Nałogi - wytrawne wino. Za
granicą nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz
i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh
plus. Uzębienie - brak lewej górnej szóstki, w prawej dolnej
piątce plomba z biolamitu. Zgadza się?
- Tak, tylko numeru jednostki już nie pamiętam, a i z tą
plombą, to też nie mam pewności.
- Nieważne. My wiemy o każdym więcej, niż on sam. Mamy
tu takie rzeczy, o których się nikomu nieśniło. Każdy obywatel
jest dla nas przezroczysty jak szkło. Nasz system informacyjny
pozwala w ciągu kilku sekund mieć wszystkie dane o interesu-
jącym nas osobniku, łączni‚ ze zdjęciem, odciskami palców
i innymi ciekawymi materiałami. Mówię ci to, abyś nic nie
kręcił, lecz szczerze odpowiadał na pytania. Pamiętaj - tylko
szczerość może cię uratować. Nasze aparaty zarejestrują
każde twoje kłamstwo, zanim zdążysz je wypowiedzieć.
Cisza przeciągała się. Spokojnie zaczął analizować sytu-
ację, ale z którejkolwiek strony podszedł, zawsze brakowało
motywu aresztowania, a przecież jakiś musiał być, bo nie pory-
wa się z ulicy pierwszego lepszego człowieka tylko dlatego,
że wyszedł sobie na niedzielny spacer.
- Honest, wracajcie do celi! - rozległo się gdzieś w ścianie.
Rozsunęły się drzwi do korytarza i po chwili znowu znalazł
się w pomieszczeniu z kamienną posadzką. Słaba żarówka
ledwie rozjaśniała mroki nocy.
Zaczął spacerować wokół ścian, a potem po przekątnej -
tam i z powrotem, tam i z powrotem, za każdym nawrotem
przekraczając leżący na podłodze brezentowy worek. Pora
kolacji z pewnością dawno już minęła, ale głodu nie czuł.
Chciało mu się tylko pić.
Zgrzytnęły żelazne drzwi i ukazało się w nich dwóch męż-
czyzn w przylegających do twarzy maskach. Jeden z nich
podniósł z podłogi worek i nałożył mu na głowę. Ruszyli. Huk
zatrzaskiwanych drzwi, głuchy odgłos kroków po kamiennej
posadzce i nagle świeży powiew wiatru.
- Uważaj, schody! - to był ten sam charakterystyczny głos
drugiego z przesłuchujących go.
Trzy stopnie w dół, a po nich chrzęst żwiru pod butami.
Wyprowadzili go tą samą drogą, był tego pewny.
- Stój! - ten sam znany głos. Dobrze znany. Ale jak tu
dopasować do niego osobę, nazwisko.
Cicho podjechał samochód; otworzyły się drzwiczki i poczuł
pchnięcie w plecy. Tym razem uważał, aby się nie uderzyć w
nogę.
Ruszyli. Samochód często skręcał, to w prawo, to w lewo,
widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzymał się.
Ktoś zdjął mu z rąk kajdanki, ściągnął worek z głowy i wy-
pchnął na ulicę. Było ciemno. Obejrzał się usłyszawszy szum
odjeżdżającego auta. Było nieoświetlone. Ruszył w kierunku
przeświecającej przez gałęzie drzew, odległej latarni, ogląda-
jąc się często za siebie, ale nikt za nim nie szedł.
Nagły podmuch wiatru przyniósł znany zapach morza, a za
chwilę usłyszał szum fali łamiącej się na przybrzeżnych gła-
zach. Jeszcze kilkanaście kroków i znalazł się na bulwarze
w pobliżu mola. Kilka razy wciągnął do płuc orzeźwiające
morskie powietrze i poczuł, jak wzburzenie zaczyna go powoli
opuszczać. Otworzyła się przed nim rzęsiście oświetlona
perspektywa palmowej alei, jakże świetnie mu znanej z conie-
dzielnych spacerów. Powoli, krok za krokiem szedł nią tak
samo, jak przed kilku godzinami. Koło pomnika przystanął na
moment; kółko się zamknęło. Wydarzenia ostatnich godzin
szybko zaczęły tracić ostrość. Może to był sen?
Schylił się, dotknął nogi poniżej kolana - zapiekło. Znowu
poczuł przemożne pragnienie, więc nie namyślając się wiele
zdecydowanie ruszył w kierunku centrum.
Z przeciwnej strony nadchodził jakiś mężczyzna. W chwili,
gdy się mijali, nagle przystanął i zawołał:
- Ed Honest! Czyż to możliwe?!
Nagłe olśnienie! To był ten sam charakterystyczny głos!
Głos z przesłuchania. A przed nim stoi uśmiechnięty od ucha
do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku.
- No co Ed, nie poznajesz mnie?
- Poznaję cię Wiily, nic się nie zmieniłeś. Ale co ty tutaj
robisz? Ktoś mi już dawno mówił, że jesteś gdzieś na pro-
wincji.
- Byłem, stary, ale od miesiąca jestem już tutaj. Czekaj no-
może byśmy gdzieś usiedli, wypili coś, bo duszno dziś.
- Możemy, właśnie idę na lampkę wina.
- To może tutaj?
Kawiarniany ogródek zapraszał głębokimi wiklinowymi fo-
telami i przytulnością altanek pokrytych kwitnącymi pnącza-
mi. Weszli i zamówili butelkę wina. Było właśnie takie, jakie
być powinno na tę parmą gorącą noc - białe, wytrawne
i chłodne. Wymieniając zdawkowe uwagi o pogodzie szybko
opróżnili pierwszą butelkę i zamówili drugą. Willy rozgadał
się. Snuł wspomniŠnia o dawnych beztroskich czasach,
o wspólnych znajomych i o ich losach, o profesorach. Mówił,
mówił, mówił...
- Willy - Honest przerwał mu nagle w połowie zdania - czy
to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy też dalszy
ciąg przesłuchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie.
Zapanowała cisza. Willy nalał sobie pełną lampkę, zagłębił
się w trzcinowym fotelu i powoli zaczął sączyć złocisty płyn,
wlepiwszy wzrok w prawie pustą już, drugą butelkę.
- Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywiś-
cie; byłem tam, bo pracuję u nich. I wcale nie robiłem z tego
przed tobą tajemnicy, wręcz przeciwnie - w czasie przesłu-
chania dałem ci do zrozumienia, że za ścianą jest ktoś znajo-
my. Potem dopilnowałem, by cię bezpiecznie odstawiono do
miasta. Spotkanie nasze nie było przypadkowe; specjalnie
wyszedłem ci naprzeciw, bo chciałem z tobą porozmawiać.
- A o czym?
- O tobie. Chcę ci przedstawić pewną propozycję. Otóż
wiem, ile zarabiasz i uważam, że twoje dochody mogłyby być
dużo, dużo wyższe. Powiedzmy, na początek, dwa razy
wyższe.
- To zaczyna być interesujące... A za co ja miałbym dosta-
wać taką kupę forsy?
- Za pracę w swoim zawodzie.
- U was?
- U nas. Intensywnie rozwijamy służbę informacyjną i po-
trzebujemy fachowców z naszej branży. Ja, między innymi,
zajmuję się rekrutacją nowych pracowników.
- Zanim odpowiem ci cokolwiek, muszę się trochę więcej
dowiedzieć o tej
pracy
. Na początek powiedz mi, z jakiego
powodu zostałem dzisiaj zatrzymany.
- Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne słyszałeś
o analizatorze Mendozy?
- Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowa-
nych przez mózgi schizofreników, czy coś w tym rodzaju.
- Tak, to był początek. Udoskonaliliśmy ten aparat do tego
stopnia, że możemy teraz rejestrować myśli człowieka z odle-
głości do kilkudziesięciu metrów. Wielopłaszczyznowej inter-
pretacji zapisów dokonuje komputer z opóźnieniem siedmiu
sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych
obrazów na ekranach telewizyjnych.
- Ale co to ma wspólnego ze mną?
- Prowadziliśmy wstępne badania w terenie i przypadkowo
znalazłeś się w stożku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy
z pięciu kanałów interpretacyjnych wykazały twoją nielojal-
ność w stosunku do osoby Generała.
- Generała? Zaczynam rozumieć... Aparatura była zainsta-
lowana koło pomnika?
- Tak.
- A czy możesz mi zdradzić tajemnicę, co zarzucił mi wasz
genialny analizator?
- Powiem ci w imię starej przyjaźni. Pierwszy kanał, że
nosisz się z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze.
Drugi, że powinno się wybudować szkołę imienia Generała.
Trzeci kanał zinterpretował twoją myśl jako pytanie, czy
wyjdą wkrótce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie,
zaś czwarty również jako pytanie, ale dotyczące wysokości
nagrody, jaką otrzymać masz za zniszczenie pomnika. Wresz-
cie na piątym kanale były jakieś mrzonki o nieokreślonej
szkole dywersyjnej.
- W takim razie teraz ja ci powiem, o czym myślałem stojąc
u stóp monumentu. Zastanawiałem się mianowicie, ile szkół
można by wystawić za pieniądze włożone w budowę pomnika
i przeróbkę całego placu.
Umilkli obaj i równocześnie sięgnęli po swoje lampki z wi-
nem. Zapanowało krępujące milczenie przerywane jedynie
szumem wzmagającego się wiatru w konarach pobliskich
drzew i odległymi dźwiękami orkiestry z jakiegoś nocnego
lokalu. W pewnym momencie Willy przysunął swój trzcinowy
fotel do stołu i oparłszy się na nim łokciami powiedział:
- Ed, ja wiedziałem, że ty jesteś niewinny. Ten analizator
ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadzą się usunąć,
z pewnością się dadzą. a wtedy interpretacja będzie stupro-
centowo pewna! Zamontujemy analizatory wszędzie - na
ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wykładowych
ibędziemy wiedzieć co każdy myśli. Żaden przypadek nielojal-
ności nam nie umknie! Wprowadzimy totalną inwigilację
psychiczną sprzężoną z systemem drobiazgowej informacji
i wreszcie zapanuje u nas spokój i poszanowanie prawa!
Potrzeba nam tylko fachowców, dobrych oddanych fachow-
ców. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda?
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez
słowa wstał, podszedł do kelnera zajętego właśnie rozmową
z bufetową, wręczył mu banknot pokrywający z nadwyżką
cenę dwóch butelek wytrawnego wina i wyszedł na ulicę
w rozkołysany szpaler pięknych starych drzew, targanych
coraz silniejszym, orzeźwiającym wiatrem od morza.
DŻIN DLA PROFESORA
Nie, nie ma się co dłużej okłamywać. Jestem rozbitkiem.
Ja, Patrick Swinnerton, jestem życiowym rozbitkiem. Taka
jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu sześciu lat. mimo
doktoratu z fizyki, z którego jeszcze niedawno byłem tak
dumny. Uświadomiłem sobie to dopiero teraz, kiedy rozwście-
czona gospodyni zatrzasnęła za mną furtkę w ogrodzeniu. Od
trzech miesięcy byłem bez pracy; drobne oszczędności szyb-
ko topniały. Komornego nie płaciłem już od dwóch miesięcy.
Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzymała i wyrzuciła
mnie na ulicę. Wcale się jej nie dziwię.
Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewyglądało to wcale
tak groźnie. Później okazało się, że w całym kraju nikt nie
potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to była robota Starego.
Wszędzie miał znajomych; wystarczyło mu zatelefonować...
Gdybym wiedział, że to tak się skończy! Zachciało jej się
romansu z młodym asystentem męża, a terz za to cierpię
tylko ja. Od tego czasu już się u mnie nie pokazała! Gdybym
miał jakąś rodzinę, dalekich krewnych... Gdzie wrócę? Do
przytułku dla sierot, w którym się wychowałem?
Deszcz zacinał coraz mocniej, zapadał wczesny, listopado-
wy zmierzch. Gdzie pójść, co ze sobą zrobić? Nie miałem tu
żadnych przyjaciół a paru znajomych dawno przestało mnie
zauważać. Powlokłem się na dworzec kolejowy, miejsce,
które pod każdą szerokością geograficzną jest azylem dla
ludzi dotkniętych przez los. W poczekalni było ciepło i cicho.
Na ławeczkach drzemało paru mężczyzn w wymiętych, sza-
rych ubraniach i jakaś gruba kobieta trzymająca oburącz
wielki kosz. Usiadłem w kącie i zamyśliłem się... Przecież nie
mogę się poddać. Jestem młodym człowiekiem, dopiero
u progu życia... Już wiem co zrobię! Pojadę na gapę do
Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szkoły,
z pewnością znajdzie dla mnie jakąś pracę - mogę uczyć
fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to będzie najlepsze wyj-
ście. Chciałem zostać wielkim fizykiem, ale nie udało się,
trudno. Trzeba z czegoś żyć, a później jeszcze może się
zmienić...
Mój podły nastrój poprawił się nieco: dość już miałem
rozmyślań. Do odejścia pociągu pozostało jeszcze sporo
czasu i trzeba go było jakoś zapełnić. Zobaczyłem leżącą na
stole gazetę. Była to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczor-
na". Dobre i to.
Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie
czytywałem ogłoszenia prasowe w rubryce "Pracownicy po-
szukiwani". Gdybym był ogrodnikiem. butlerem czy pomocą
domową! Ale ja byłem fizykiem, a fizyków - niestety - nikt nie
potrzebował... Teraz również odruchowo zacząłem od ogło-
szeń i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskaderów
pilnie..., "Pracownicydozakładu utylizacyjnego...", normal-
nie, jak co dzień. Ale nagle wzrok mój zatrzymał się, serce
zaczęło łomotać jak oszalałe. Tak, to nie było złudzenie:
"Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw…tne laboratorium.
Pożądana znajomość sanskrytu. Zgłoszenia kierować Three
Oaks...". Przeczytałem to kilka razy, zanim uświadomiłem
sobie całą treść tego krótkiego ogłoszenia - przecież to
adresowane jest jakby wyłącznie do mnie! Ja jestem fizykiem,
a znam nieźle sanskryt! "Trzy Dęby" - toż to posiadłość tego
starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora
instytutu. Krążą plotki, że on coś nie tego... Rzucił pracę,
stanowisko, wyjechał na wieś, zbudował prywatne laborato-
rium i przeprowadza w nim jakieś nieokreślone doświadcze-
nia. Nie ma tam rzekomo żadnych współpracowników, ajedy-
nym. oprócz niego, mieszkańcem ogromnego domu, jest
głuchy jak pień stary lokaj. Profesor ma podobno masę forsy
w banku. Moja euforia została jednak nagle przyhamowana
jakimś wewnętrznym głoSem. Spojrzałem jeszcze raz na ogło-
szenie - elektronik ze znajomością sanskrytu! To nie ma
sensu. Te dwie gałęzie wiedzy nigdy nie mogą chodzić w pa-
rze. Wyglądało to tak, jakby ktoś z rodziny profesora w trosce
o jego zdrowie zmusił go do zatrudnienia asystenta, a ten
pozornie się zgodził i dał ogłoszenie, stawiając jednakże
warunki w zasadzie niemożliwe do spełnienia.
Ależ ja mu zrobię kawał! Gdy pokażę mu dyplom i powiem, że
znam sanskryt, chyba się wścieknie, ten stary odludek. Ale
musi mnie przyjąć - podobno zawsze dotrzymuj‚ słowa.
Spojrzałem na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwia-
mi. Dochodziła dopiero czwarta, a nadworze było już zupełnie
ciemno. W Instytucie ktoś mówił, że te "Trzy Dęby" znajdują
się jakieś pięć mil za miastem, na wrzosowisku. Jeśli zaraz
wyruszę, to za dwie godziny powinienem tam dotrzeć, nawet
z tą moją prawie pustą walizką.
Wsadziłem gazetę do kieszeni i ruszyłem do wyjścia. Padało
jeszcze mocniej. Na szczęście miałem parasol. Trzymając go
w jednej ręce, a walizkę w drugiej, ruszyłem w deszcz z uczu-
ciem, że coś się w moim życiu nagle odmieniło.
Na przedmieściu spotkałem policjanta, który długo mi się
przyglądał: zanim odpowiedział na pytanie o dom profesora.
Ostatnie trzy mile przeszedłem w zupełnej ciemności jakąś
wyboistą drogą. Z pewnością byłem zachlapany błotem po
dziurki w nosie.
Już zdawało mi się, że te "Trzy Dęby' chyba wcale nie
istnieją. gdy wtem dostrzegłem jakieś nikłe światełko. Po paru
minutach stanąłem na podjeździe wielkiego domu, którego
fragment oświetlała samotna zakurzona żarówka zawieszona
nad wejściem. Złożyłem parasol, wytarłem nieprawdopodob-
nie zabłocone buty i pociągnąłem za uchwyt starodawnego,
ręcznego dzwonka. Jego dźwięk rozległ się mocno podrugiej
stronie drzwi i znów zapanowała niczym niezmącon cisza,
którą przerwało nagle ujadanie psów. Po chwili powtórzyłem
dzwonienie; znów bez efektu. Gdyby nie ta żarówka nad drzwiami
i te psy można by sądzić, że jest to dom niezamieszkany.
Gdy już całkiem zrezygnowany zacząłem się zastanawiać
nad drogą powrotną do miasta, nagle jakiś chropawy głos
rozległ się gdzieś nad moją głową...
- Proszę wejść, młodzieńcze.
Drzwi otwarły się automatycznie i wszedłem do obszernego
hallu, w którym nie było żywej duszy. Na kominku palił się
ogień, podszedłem więc, aby się trochę ogrzać i osuszyć.
Przez następne parę minut znowóż nic się nie działo, aż
wreszcie jakieś drzwi otwarły się i wszedł stary służący,
niosąc w jednej ręce pantofle, a w drugiej jakieś okrycie.
- Dobry wieczór! Może pan zechce się przebrać? - rzekł.
- Dobry wieczór! - odpowiedziałem. Z wdzięcznością
wziąłem od niego suche rzeczy i z ulgą zrzuciłem przemoczo-
ne buty, płaszcz i marynarkę.
- Dziękuję.
- Ja nie słyszę - odparł starzec. - Pan profesor prosi.
A więc, jak na razie, wszystko się zgadza - pomyślałem idąc
zanim. Służący w prowadził mnie do biblioteki, wskazał głębo-
ki fotel i zniknął bezszelestnie jak duch.
Po chwili otwarły się obite skórą drzwi w kącie biblioteki
iwszedł wysoki, siwy, stary człowiek. Zatrzymał się pośrodku
pokoju i zapytał suchym, zmęczonym głosem:
- Czym mogę panu służyć
- Pan profesor Laugh, nieprawdaż? - odpowiedziałem również
pytaniem, wstając z fotela.
- Tak...
- Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodzę
w sprawie ogłoszenia.
- Ach, tak... Czy zna pan sanskryt?
Wszystko się zgadza - pomyślałem błyskawicznie - jest
tak, jak sądziłem".
- Znam - odpowiedziałem obserwując równocześnie wy-
raz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie był on tą
odpowiedzią wcle zdziwiony!
- To dobrze. Mojewarunki są następujące: kontrakt na rok,
praca bez określonego zakresu obowiązków oraz czasu. Ta-
jemnica badań absolutna, płaca pięćdziesiąt funtów tygod-
niowo, płatne raz w miesiącu, plus wyżywienie i mieszkanie -
dodał. - Czy to panu odpowiada?
...Pięćdziesiąt funtów! Dla mnie, który byłem zupełnie
goły, pięćdziesiąt funtów stanowiło majątek!
- No więc jak? - zapytał jeszcze raz profesor.
- Ależ oczywiście, panie profesorze. Zgadzam się.
- To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, że
zjemy coś, doktorze - gospodarz nacisnął guzik umieszczony
na biurku i dwa krótkie błyski rozjaśniły mroki korytarza,
w którym poprzednio zniknął służący. - William nie słyszy
i dlatego mamy sygnalizację świetlną - wyjaśnił. - A teraz
proszę siadać.
Cała dotychczasowa rozmowa trwała nie więcej niż trzy
minuty i w tym krótkim czasie moje życie diametralnie się
odmieniło. Usiedliśmy przy stole, po chwili wszedł służący
niosąc na tacy prosty, starokawalerski posiłek składający się
z chleba, wędzonych ozorów, sałatki jarzynowej i herbaty.
Honorowe miejsce zajmowała wielka butelka ginu. Jadłem jak
wilk, co w moim przypadku było zupełnie uzasadnione. Go-
spodarz zadowolił się mikroskopijną porcją, ale za to nalał
dwa potężn‚ kielichy ginu i podniósł swój w górę...
- Za pomyślność naszej współpracy - rzekł.
Nie powiem, żebym należał do wielbicieli tego trunku,
wypiłem więc z trudnością ćwierć kielicha. W tym czasie
profesor opróżnił swój do dna i nalał powtórnie. Widząc moje
szeroko rozwarte oczy usprawiedliwił się:
- Lubię ten rodzaj alkoholu... ale … propos, czy pan prowa-
dzi samochód?
- Tak, mam prawo jazdy.
- Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobić
trochę zakupów żywności, według własnego uznania. I proszę
nie zapomnieć o skrzynce ginu! Oto czek na dwieście funtów -
sto dla pana jako zaliczka na najbliższy miesiąc, a drugie sto
na zakupy. Samochód stoi w garażu.
Schowałem czek, bohatersko dopiłem do połowy wstrętną
jałowcówkę i ciężko zagłębiłem się w przepastnym fotelu.
Profesor w tym czasie nabijał tytoniem jedną ze swoich fajek.
Ech, Pat - pomyślałem - czy to wszystko aby ci się nie
śni? Przecież to idzie zbyt gładko! Godzinę temu brnąłeś
w deszczu i błocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz
nażarty, masz w kieszeni czek na dwieście funtów... Mój
wewnętrzny dialog przerwał głos profesora:
- No, a teraz możemy porozmawiać.
- Tak, ja też chciałem o to prosić. Profesorze, przecież pan
nic o mnie nie wie; ja... ja mogę być zwykłym złodziejem, a
nie fizykiem Swinnertonem.
- Rzeczywiście... ale pan nim jest, prawda?
- Jestem... ale...
- No więc nie ma problemu i możemy kontynuować. Na
wstępie chcę pana zapytać, czy wierzy pan w istnienie duszy?
- Ależ panie profesorze, ja jestem fizykiem!
- Wiem, ja też, i co z tego? Proszę mi odpowiedzieć w prost.
- No... oczywiście, że nie.
- A dlaczego?
- Dlaczego? Przecież duch, gdyby istniał, byłby istotą
niematerialną.
- A dlaczego pan sądzi, że niematerialną?
- Religie tak twierdzą.
- Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jesteśmy
przecież fizykami, prawda?
- Czy więc mam rozumieć, że zapytał mnie pan o moje
poglądy na temat "duchów" materialnych?
- Mniej więcej to miałem na myśli.
- Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam ża-
dnych poglądów na temat takich "duchów".
- To dobrze, łatwiej jest bowiem wyrobić sobie właściwy
Pogląd na coś, nie mając żadnych obciążeń.
Gospodarz znów nalał sobie ginu pociągnął tęgi łyk i rzekł:
- Drogi chłopcze pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu?
Od biedy mógłbym być twoim dziadkiem.
- Oczywiście, profesorze będę zaszczycony.
- No więc Pat, masz być moim jedynym współpracowni-
kiem. Pora więc, abym cię wtajemniczył w moje badania. Otóż
zajmuję się przemieszczaniem osobowości, które można
w przybliżeniu utożsamić z mistyczną reinkarnacją - i widząc
moje zdziwienie dodał - nie, nie zwariowałem, jak twierdzą
w Instytucie. Sam się wkrótce przekonasz. Mam już spore
osiągnięcia na tym polu i przestałem sam dawać sobie radę.
Dlatego dałem to ogłoszenie do gazety. A sanskryt? Mam
trochę tekstów w tym języku, z których spodziewam się
wyciągnąć dodatkowe informacje o interesującym nas zagad-
nieniu. Przetłumaczenie tych tekstów będzie twoim pierw-
szym poważniejszym zadaniem. No, a teraz pora już na spo-
czynek. William zaprowadzi ciędotwojego pokoju. Dobranoc,
chłopcze.
- Dobranoc, profesorze.
Laugh odszedł tą samą drogą którą przybył. Po chwili zjawił
się służący i zaprowadził mnie do przeznaczonego mi pokoju.
Leżąc już w łóżku długo jeszcze zastanawiałem się nad wyda-
rzeniami dzisiejszego wieczoru.
Nazajutrz po śniadaniu udałem się do miasta, porobiłem
konieczne zakupy, wśród których główną pozycją była skrzyn-
ka jałowcówki. Po powrocie do swego pokoju zastałem tam
już te stare teksty, o których mówił profesor, słownik, papier
oraz maszynę do pisania. Przetłumaczenie tekstów zajęło mi
zaledwie parę godzin. Nie było tam nic dla mnie interesujące-
go, jakieś mętne wywody filozoficzne.
Profesor nie pokazywał się przez cały dzień. Dopiero póź-
nym wieczorem zobaczyłem go przez okno, gdy wysiadał z tak-
sówki. Widocznie był cały dzień w mieście. Spotkaliśmy się
znów w bibliotece.
- Jak ci poszło z tym tłumaczeniem?
- Dobrze, już skończone.
- O, to bardzo szybko! W takim razie jutro o ósmej za-
czniesz pracę w laboratorium. A teraz muszę cię zapoznać
z teoretyczną stroną naszych doświadczeń. Jak ogólnie wia-
domo, podstawowym założeniem wielu religii wschodnich jest
"wędrówka dusz". Wulgaryzując zagadnienie można powie-
dzieć, że w myśl tego założenia "dusza" jest czymś w rodzaju
pałeczki sztafetowej, przekazywanej jednemu organizmowi
przez drugi. Postanowiłem odrzucić cały idealistyczny balast
tej koncepcji i zbadać, czy nie istnieje jakiś element,
oczywiście materialny, który może być w ten sposób przeka-
zywany między organizmami. Historia psychiatrii zna wiele
zadziwiających przypadków, których nie dało się wytłumaczyć
w żaden "rozsądny" sposób.
- Pan profesor ma może na myśli tak zwane rozszczepienie
osobowości? - zapytałem.
- To zjawisko również, ale także wiele innych. Gdybym
zechciał opowiedzieć ci setki analizowanych przeze mnie
przypadków, zajęłoby mi to zbyt wiele czasu, a ja mm go już
tak mało... Ograniczę się więc tylko do wniosków, które stały
się podstawą do rozpoczęcia przeze mnie pracy laboratoryj-
nej. To było wtedy, kiedy rzuciłem Instytut, żeby mieć więcej
czasu na doświadczenia. Otóż założyłem, że aby metampsy-
choza mogła zachodzić, musi istnieć osławiona "prana" i za-
czołem jej szukać. Aby nie przedłużać sprawy powiem ci, że ją
znalazłem. Jest ona produktem każdej żywej komórki. Cocie-
kawe, istnieje ogromna dysproporcja w zawartości jej w
poszczególnych typach komórek. Mózg zawiera jej największe
ilości, a komórki tłuszczowe - znikome. Ilość jej rośnie z
wiekiem organizmu do czasu osiągnięcia dojrzałości, charak-
teryzującej się zatrzymaniem wzrostu osobnika. Następnie
powoli maleje, by osiągnąć poziom zerowy w momencie śmierci,
której przyczyną był uwiąd starczy lub silne wycieńczenie
organizmu chorobą lub głodem. W każdym innym wypadku śmierci
komórki posiadają mniejszy lub większy ładunek tej energii,
która uwalnia się i rozpoczyna migrację w poszukiwaniu nowego
organizmu - żywiciela. I to jest właśnie ta reinkarnacja,
którą ja już potrafię wywołać w swoim laboratorium. Nie
mogę ci na razie powiedzieć definitywnie, jaka jest ta forma
energii ponieważ sam jeszcze nie wiem. Wiem tylko tyle, że
jest ona znakomitym nośnikiem informacji. I jeszcze powiem ci
chłopcze coś, do czego doszedłem, a na co równie oburzeni
byliby materialiści jak i idealiści, gdyby to usłyszeli: otóż
wydaje mi się, że to nie mózg. ale właśnie owa "prana jest
najdoskonalszym tworem ewolucji.
W bibliotece zapanowała cisza, profesor zmęczył się nieco
tym wywodem. a ja... ja dalej nie wiedziałem co sądzić o tym
wszystkim... Na tym zakończył się drugi mój wieczór w tym
domu. Nazajutrz rano mój gospodarz i pracodawca zaprowadził
mnie do laboratorium i bez żadnych wstępów pokazał mi zestaw
służący do doświadczeń z przemieszczaniem prany.
- Patrz Pat, i zapamiętaj dokładnie, co ci powiem. Ten wielki
stół ma cztery pola operacyjne, z tym, że jedno jest w tej
chwili nieczynne. Trzy są obecnie wolne, a na czwartym
spoczywa w letargu mój kot, Salomon. Około dziewięćdziesiąt
procent jego prany znajduje się aktualnie poza jego orga-
nizmem, o tu, w tym pojemniku - mówiąc to profesor wskazał
palcem na metalową puszkę, stojącą w towarzystwie innych w
niewielkim sejfie, mającym jedną ścianę z pancernego szkła.
- Chce pan powiedzieć profesorze, że "dusza" tego biednego
stworzenia jest zamknięta w tej konserwie? - zapytałem.
- Tak, i nie może wydostać się z niej, ponieważ pojemnik
znajduje się w silnym polu magnetycznym. Jedynie wyłączywszy
pole można ją stamtąd uwolnić. Jeśli chcesz, to możesz
spróbować. To ten wyłącznik.
- Chętnie - odparłem i nacisnąłem wskazany guzik. Po chwili
kot poruszył się, otworzył oczy, przeciągnął się tak, jak
to tylko koty potrafią, zeskoczył ze stołu i zaczął łasić się
do profesora. Nie potrafiłem zdobyć się na wypowiedzenie je-
dnego sądu.
- No i jak ci się podobało? Prawda, że zaskakujące. Salo-
mon wielokrotnie już był poddawany ekstrakcji prany, a nastę-
pnie z powrotem odzyskiwał swoją "duszę '. Sam powrót do
stanu normalnego jest sprawą niezwykle prostą..Wystarczy
wyłączyć pole, a prana sama wraca do właściciela. Trudniej-
sze są wymiany pomiędzy osobnikami tego samego gatunku,
ale i to zagadnienie już rozwiązałem. Wkrótce chcę się zająć
przeszczepami międzygatunkowymi... No, a teraz robota dla
ciebie. Spójrz, to jest głowica ekstrakcyjno-injekcyjna, połą-
czona kanałem z sejfem magnetycznym. Ma ona cztery pozy-
cje robocze, tyle ile miejsc na stole operacyjnym. Można ją
zaprogramować w zależności od potrzeb. Ma ona jednak
jakąś wadę mechaniczną, która powoduje, że czasami prze-
skakuje z pola numer trzy na pole numer cztery. Bądź tak
dobry i napraw to. Ja nigdy niŠ byłem zbyt dobry w majsterko-
waniu. Wszystkie narzędzia znajdziesz w tamtej szafce - ja
będę w sąsiednim pokoju.
Profesor odszedł, a ja zacząłem rozbierać przegub głowicy.
Wkrótce znalazłem uszkodzenie. Jeden z zębów był częścio-
wo wyłamany i należało wymienić cały tryb, albo nadspawać
ubytek. Ponieważ wymagało to wyjazdu do jakiegoś warszta-
tu, zdecydowałem się na prowizoryczną naprawę przez
zmniejszenie odległości osi. Następnie wypróbowałem wielo-
krotnie przejście pomiędzy polami numer trzy i cztery. Głowi-
ca działała bez zarzutu. Poskładałem narzędzia i zameldowa-
łem profesorowi o zakończeniu naprawy.
- Wszystko w porządku, trzeba będzie jednak kiedyś wy-
mienić zębatkę.
- Dziękuję, bardzo szybko to załatwiłeś. Będziemy zatem
mogli zrobić ciekawe doświadczenie. Chodź, pomożesz mi
przynieść zwierzęta.
Poszliśmy na podwórze, gdzie biegało kilka psów, wśród
których rej wodził ogromny wilczur. Profesor wybrał jakiegoś
osowiałego jamnika i wręczył mi go. Zaniosłem psiaka do
laboratorium gdzie po chwili również przyszedł Laugh z nieo-
dłącznym SalOmonem przy nodze. Zwierzęta dostały coś do
picia i po chwili spały głębokim narkotycznym snem.
- Uśpiłem je na jakieś pół godziny, aby mieć spokój w
czasie przygotowywania doświadczenia - poinformował
mnie.
Profesor położył jamnika na polu numer dwa, a Salomona
tam, gdzie leżał poprzednio, to znaczy na czwórce. Nastawił
głowicę na dwójkę, nacisnął kilka guzików na pulpicie sterow-
niczym i rzekł:
- W tej chwili ekstrahuję pranę tego psa do pojemnika.
Kiedy krzywa na ekranie oscyloskopu uspokoiła się prawie
zupełnie, zamknął pojemnik polem magnetycznym, przykrył
nieruchome ciało psa czymś w rodzaju metalowego klosza
i przestawił głowicę na czwórkę. I znów przez chwilę ekran
ożywił się, a gdy się uspokoił, profesor wstał, nalał sobie
kieliszek ulubionego trunku, wypił i rzekł:
- Przetransmitowałem prawie całą energię tego pojemnika
Salomonowi. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Siedzieliśmy parę minut w milczeniu. Wtem kot drgnął,
przeciągnął się i wtedy się zaczęło...! To już nie był ten sam
Salomon, co przed pół godziną. Zerwał się jak oparzony,
skakał wysoko w górę, szalał po całym laboratorium miaucząc
i szczekając na przemian. Trwało to dobrych parę minut,
w czasie których biedne zwierzę wyczerpywało wszystkie
swoje siły i padło na podłogę dysząc ciężko. Wtedy profesor
podniósł kota i położył z powrotem na polu numer cztery,
włączył głowicę, zatrzymał, przestawił na dwójkę; znów włą-
czył i po chwili jamnik podniósł się, znów zachowując się jak
przed doświadczeniem. Kot pozostał nieruchomy na stole -
jego pojemnik był zablokowany.
Siedziałem na swoim miejscu i miałem chyba bardzo głupią
minę, ponieważ profesor uśmiechnął się do mnie i powiedział-
- Jak ci się podobało to doświadczenie? Prawda, że intere-
sujące?
- O tak! Bardzo interesujące...
- W takim razie chodźmy na lunch, a potem zajmiemy się
czymś innym.
Po posiłku poszliśmy na spacer do ogrodu i tu zarzuciłem
profesora pytaniami.
- Więc pan przeszczepił osobowość tego jamnika kotu. Czy tak?
- Tak, ale nie cały ładunek.
- Dlaczego?
- Ponieważ całkowita ekstrakcja powoduje nieodwracalne
zmiany w komórkach i w konsekwencji śmierć, a po drugie
komórki organizmu biorącego posiadają określoną pojem-
ność energetyczną, której nie można przekroczyć.
- Jakie cechy wykazuje osobnik, któremu dodano energii
innego?
- Jego zachowanie staje się jakby wypadkową tych ładunków.
- A co się dzieje z energią nieprzetransmitowaną?
- Można ją rozproszyć... No, ale chodźmy już - robota czeka.
Aha! Przyprowadź z podwórza takiego młodego, białego owczarka.
W laboratorium profesor zaprogramował głowicę według
następującego schematu: pole numer dwa - ekstrakcj… całko-
wita, pole numer trzy - ekstrakcja częściowa, a następnie
ładowanie optymalne z pojemnika numer dwa i doładowywanie z
pojenmnika numer trzy. Położył uśpionego jamnika na dwójce,
owczarka na trójce, a pole numer cztery zajęte było nadal
przez nieruchome ciało Salomona. Wiedziałem już, co oznacza
taki program...
- Ależ profesorze, przecież ten jamnik zdechnie!
- Kolego, nauka wymaga ofiar, a ten pies... on i tak niedłu-
go zdechłby sam. Włącz lepiej głowicę.
Wykonałem polecenie - głowica z położenia neutralnego
przeskoczyła automatycznie na dwójkę, ekran oscyloskopu
ożył i wszystko potoczyło się podobnie jak poprzednio, z tym,
że już bez naszej interwencji. Następnie głowica przeskoczyła
na trójkę i dłuższą chwilę pracowała nad owczarkiem. Potem
lekko przeskoczyła w położenie neutralne i wszystko ucichło.
Odczułem pewną satysfakcję z naprawienia przekładni, dzięki
czemu głowica nie opadła na czwórkę. Profesor pomyślał
widać o tym samym.
- Dobrze się spisałeś z tą naprawą!
W tym momencie owczarek ocknął się z‚ snu, wstał, pod-
szedł do ciała jamnika, trącił je nosem, polizał i zawył
przejmująco. Następnie zeskoczył na podłogę i zaczął krążyć po
laboratorium. Jego zachowanie było jakieś dziwne - to już nie
był ten rozbrykany szczeniak co poprzednio. W jego ruchach
przebijała jakby rozwaga, charakteryzująca stare psie wygi
podwórkowe.
- Wypuść go, Pat, na podwórze.
Uchyliłem drzwi i owczarek śmignął przez nie jak biała
błyskawica. W momencie dopadł wilczura i po chwili ten król
psiarni leżał nieżywy z przegryzionym gardłem.
- Panie profesorze, ten biały zagryzł wilczura!
- Tak? A to znakomicie! To znakomicie! - zawołał Laugh,
a jego twarz przybrała zaskakujący wygląd. Może ci w Instytu-
cie mieli rację... Nalał sobie spory kielich ginu i wypił go
jednym haustem. Po chwili opanował się i rzekł:
- Teraz masz wolne, spotkamy się na kolacji i omówimy
jutrzejsze prace.
Dzień był wyjątkowo piękny i ciepły jak na listopad. Wybra-
łem się na spacer po wrzosowiskach. Spędziłem w tym domu
dopiero niecałe dwa dni, a zdawało mi się, że jestem tu już
strasznie długo. Zaiste, nie było to otoczenie dla człowieka
w moim wieku. Ten ponury dom, zgraja psów, głuchy lokaj
i ten zwariowany Laugh. Do tego te badania - przecież one nie
mają nic wspólnego z fizyką teoretyczną! No tak, ale gdzie ja
znajdę pracę w mojej sytuacji? Po długim spacerze postano-
wiłem popracować tu przez jakiś czas, odłożyć sobie trochę
pieniędzy i znów zacząć szukać szczęścia. Zresztą, podpisa-
łem kontrakt.
Uspokojony wróciłem do domu, poczytałem trochę
i o oznaczonej godzinie zszedłem do jadalni. Kolacja była
wyjątkowo wystawna, a profesor jadł wyłącznie potrawy dla
ludzi w jego wieku i stanie zdrowia absolutnie niewskazane.
Po kolacji zaprosił mnie do laboratorium i rzekł:
- Jutro spróbujemy zrobić coś nowego. Musimy o tym
porozmawiać. Ale może najpierw napijmy się kawy? Mój znajomy
przywiózł mi kiedyś z Brazylii taki specjalny gatunek.
Ma zdumiewający smak i aromat. Napijesz się?
- Chętnie - odparłem.
Profesor nalał z przygotowanego termosu do dwóch filiża-
nek i podał mi jedną. Kawa ta miała rzeczywiście niespotykany
aromat. a smak...
Było mi zimno. Obudziłem się, otwarłem oczy i podniosłem
się na łokciu... byłem zupełnie nagi! W głowie szumiało mi jak
w młynie, usiadłem i zacząłem ręką badać najbliższe otocze-
nie. Nagle ręka spoczęła na ludzkim ciele leżącym opodal.
Było zupełnie zimne. Bałem się. Bałem się jak nigdy dotąd.
Zacząłem pełznąć w lewo i wkrótce natknąłem się na krawędź.
Płaszczyzna na której znajdowałem się, zimna i gładka; ury-
wała się nagle. Za krawędzią wyczułem ręką w dole drugą,
jeszcze zimniejszą płaszczyznę. Stanąłem na niej i wtedy
zabłysło światło. Stałem nagi na posadzce laboratorium pro-
fesora Laugha. moje ubranie leżało w nieładzie na krześle.
Porwałem szybko bieliznę, wciągnąłem ją i odwróciłem się...
Na drugim polu operacyjnym leżało nagie ciało profesora.
Pozostałe pola były puste. Głowica była skierowana na pole
numer cztery. W jednym z podwójnych okien laboratorium
ziała wielka dziura. To stamtąd pochodziło to cholerne zimno.
Szybko narzuciłem ubranie i podszedłem do stołu. Tętna
nie było, lusterko nie wykazało ani śladu oddechu - Laugh
nie żył.
Dzisiaj, po upływie dwóch miesięcy od tego wydarzenia,
kiedy wreszcie wyleczyłem się z zapalenia płuc, przyszedł
inspektor, który prowadził dochodzenie w sprawie śmierci
profesora. by zawiadomić mnie, że śledztwo zostało zamknię-
te. Zostałem oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Zawiadomił
mnie również. że adwokat Laugha przeprowadził już wszyst-
kie niezbędne operacje prawne i od wczoraj jestem właścicie-
lem "Trzech Dębów" oraz konta w banku - zgodnie z testa-
mentem profesora. Śledztwo wykazało, że list, który profesor
napisał i wysłał do policji wdniu swojej śmierci, jest defi-
nitywnie autentyczny. Podana przez denata przyczyna rzekomego
samobójstwa - nieuleczalna choroba nowotworowa - również
została potwierdzona w czasie sekcji zwłok. Lekarz sądowy
stwierdził, że profesor miał przed sobą najwyżej kilka mie-
sięcy życia. Jednego tylko śledztwo nie potwierdziło -
samobójstwa.
- Panie doktorze - powiedział inspektor - ja już dwadzieś-
cia pięć lat pracuję w policji i czegoś podobnego dotychczas
nie widziałem. To nie było morderstwo, ani wbrew sugestiom
denata - samobójstwo. Nie była to też normalna śmierć
spowodowana chorobą czy starością. To... to wyglądało tak,
jakby z niego życie nagle jakoś... wyciekło. I chyba nikt
nigdy nie dowie się jak umarł profesor Laugh.
Pożegnałem inspektora, usiadłem wygodnie przy kominku,
zapaliłem fajkę i jeszcze raz zacząłem w myślach odtwarzać
- teraz, po relacji inspektora na pewno już właściwy prze-
bieg wydarzeń.
Ponad rok temu, kierownik Instytutu, profesor Laugh wpadł
na pomysł przeprowadzenia transplantacji bioplazmy, rzucił
Instytut i oddał się bez reszty swoim doświadczeniom. Kiedy
opanował już techniczną stronę operacji, odezwała się choro-
ba. To było jakieś trzy miesiące temu. Wiele recept na lekars-
twach nosi daty z października i listopada. Pewnie wtedy
wpadł na ten pomysł... Potrzebował młodego człowieka, aby
się przetransmitować w jego ciało! Dowiedział się z pewnoś-
cią o mnie i o mojej sytuacji od kogoś z Instytutu - byłem
idealnym kandydatem. Młody, bez środków do życia, bez
rodziny i do tego fizyk - jak on! Dlatego dał to dziwne
ogłoszenie do gazety, ogłoszenie adresowane wyłącznie do
mnie. Oszołomił mnie tą spreparowaną kawą, położył na stole
operacyjnym, włączył program i położył się również - po
chwili już nie żył. Wtedy głowica przestawiła się na pole
numer trzy, gdzie leżałem ja, wyekstrahowała ze mnie część
"prany', zwłaszcza z mózgu, który - jak później odkryłem
analizując program - został oczyszczony prawie w dziewięć-
dziesięciu procentach, i zgodnie z programem, zaczęła wtłaczać
we mnie osobowość Laugha. Wtedy jednak okazało się. że moja
reperacja trybów nie była tak doskonała, jak przypuszczałem.
Głowica przeskoczyła samoistnie na pole numer cztery gdzie
leżał Salomon i wtłoczyła zawartość pojemnika numer dwa,
czyli bioplazmę profesora, w ciało jego ulubionego kota.
Oczywiście nie cały ładunek, bo pojemność bioenergetyczna
kota byłazbyt mała. Po osiągnięciu stanu nasycenia komórek
aparatura uległa przegrzaniu i wysiadły bezpieczniki, powo-
dując przerwanie dopływu prądu do laboratorium. Naładowa-
ny energią kot z pewnością zaczął szaleć, rozbił szybę i
wypadł na zewnątrz. Przerwa w dopływie prądu uwolniła moją
bioplazmę z pojemnika i w ten sposób odzyskałem przytomność
Gdyby nie ten wyłamany trybik, uległbym niechybnie rozpro-
szeniu...
William, w którego pokoju również zgasło światło, wcisnął
półautomatyczny bezpiecznik w momencie, gdy ja stałem
nagi na podłodze. To wszystko... No, niezupełnie wszystko -
czasem przypływają do mnie fale wspomnień z dzieciństwa
spędzonego nad brzegiem morza, pierwsza wizyta w niemym
kinie, jacyś dziwnie ubrani rówieśnicy - podczas gdy ja
pierwszy raz zobaczyłem morze już jako student, a w ogóle
urodziłem się w dobie stereofonicznego kina panoramicznego.
Dziwny jest też dla mnie nagły przypływ nałogu
paleni
a fajki.
Gdy tak rozmyślałem w bibliotece, nagle rozległo się dra-
panie w drzwi. Wstałem wpuściłem kota, a ten zaczął się kręcić
koło mnie i przymilać.
- Cóż mogę zrobić dla pana, profesorze'? - zapytałem. Salomon
wskoczył na stół i zaczął trącać łapką stojącą tam, napoczętą
butelkę ginu.
NIEUDANY EKSPERYMENT
Słońce chowało się właśnie za granią, ostatnimi promienia-
mi złocąc przeciwległy stok. Z dna doliny podnosiły się opary,
zakrywając spieniony potok i kamienistą ścieżkę. Po spieko-
cie sierpniowego dnia chłód ogarniał góry - nadchodził wie-
czór.
Plecak ciążył coraz bardziej, ale dziewczyna szła szybko.
Jeszcze tylko kawałek lasem, potem na ukos przez kosówkę
i zza buli wyłoni się bacówka. Oj, ucieszy się ojciec tymi
chlebami, ucieszy! Pewnie już zjedli tamte pięć bochenków,
co to im w zeszłym tygodniu przyniosłam... Rozmyślania przer-
wał jej jakiś szelest, jakby coś poruszyło się w kosówce.
Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać, ale odgłos ucichł, a
słychać było tylko słaby szum potoku w dole i bliskie już
pobekiwanie owiec.
- Ej, zwidziało mi sie cosik - powiedziała sama do siebie
i ruszyła w stronę widocznej już, cienkiej smugi dymu, zwias-
tującej bliskość bacówki. Nie zdążyła jednak zrobić nawet
paru kroków, gdy ktoś zarzucił jej z tyłu worek na głowę
i skrępował sznurem, uniemożliwiając jakikolwiek ruch.
Była pewna, że to nowy głupi kawał brata i tego narwanego
Józka. Ile razy przyszła na halę, zaraz musiał się z czymś
nowym wygłupić.
- Józek, ściągaj ten worek. ino wartko! - krzyknęła. Za-
miast odpowiedzi została rzucona na jakieś deski, które zaraz
uniosły się w górę. Czuła, że ją gdzieś niosą, ale nie sły-
szała żadnych odgłosów.
- Jasiek, przestań sie wygłupiać, bo powiem ojcu - krzyknęła,
ale zaraz przestała, bo nagle zrobiło się jej zimno, aż ciarki
przeszły po plecach. Zaraz potem usłyszała jakieś syczenie,
jakby woda gotowała się w czajniku, potem stukanie i za chwilę
zrobiło się zupełnie ciepło. Ktoś postawił ją na nogi, zdjął
sznury i lekko pchnął w plecy dając do zrozumienia, że ma iść
przed siebie. Szurając butami po gładkiej podłodze jakiegoś
pomieszczenia zrobiła parę kroków i usłyszawszy za sobą znowu
jakiś syk zatrzymała się niezdecydowanie. Wtedy ktoś podszedł
do niej i delikatnie zaczął ściągać worek sięgający prawie do
kolan.
Całe uwięzienie nie trwało nawet pięciu minut i Jagna czu-
ła, że nie będzie się specjalnie gniewać na chłopaków, bo nic
złego się jej nie stało, a i worek był czysty, tylko zrobiony
z jakiegoś dziwnego, śliskiego materiału...
W tym momencie worek zjechał do tyłu i oczom zdumionej
dziewczyny ukazała się niebieskiego koloru ściana. Odwróciła
się gwałtownie i zobaczyła porywacza. Był mały, chuderlawy, a
na nosie sterczały mu śmiesznie okrągłe okulary w drucianej
oprawie. W ręku trzymał dopiero co ściągnięty z niej worek.
Właśnie otwierał gębę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie
pozwoliła mu zacząć. Widząc, że w izbie nie ma innych pory-
waczy, złapała chudzielca za klapy, potrząsnęła nim z całej
siły, aż mu okulary spadły na podłogę i krzyknęła:
- Ty zbóju! Dziouchów ci się zachciało, niedoczekanie twoje!
Napadnięty zaczął coś bełkotać i wymachiwać rękami, ale dziew-
czyna, zła jak osa, pchnęła go z całej siły w kąt. Bandzior
powoli osunął się na podłogę i legł przy ścianie nie dając
znaku życia. Skoczyła do przeciwległego kąta, wtuliła się weń
i prychając jak rozwścieczona kotka wpatrywała się w leżącego
napastnika. Nikt nie przyszedł mu z pomocą...
Zresztą którędy miałby wejść - rozejrzała się ukradkiem po
izbie - nie było ani drzwi ani nawet okna. No tak, ale oni
przecież jakoś ją tu wprowadzili... Powoli złość zaczęła
zmieniać sięwzaciekawienie... Izba była niewielka, kwadratowa,
cała pomalowana na niebiesko - sufit i podłoga też. Nie było w
niej żadnych mebli. W kącie leżało trochę siana przykrytego
takim samym materiałem jak ten, z którego był zrobiony worek.
Koło posłania stały dwa naczynia, jakby plastykowe wiadra. W
jednym z nich była chyba woda, a drugie... drugie było prawie
pełne oscypków! Wzięła jeden do ręki i poznała go od razu. Te
serki pochodziły z ich bacówki!
W tym momencie porywacz poruszył się, otworzył oczy
i zaczął wodzić nimi półprzytomnie po izbie, aż nagle dojrzał
dziewczynę i jęknął:
- Ale mnie pani urządziła...
Ta nastroszyła się w swoim kącie i prychnęła
- A spróbuj zbóju podejść, to na śmierć zatłukę!
Poturbowany bandyta podniósł okulary, oparł się o ścianę i
wpatrując się w nią zapytał z wyrzutem:
- Dlaczego pani na mnie napadła? Przecież nie zrobiłem
nic złego. Ja tylko ściągnąłem z pani ten worek.
- Święty się znalazł! A kto mi ten worek na łeb nałożył?
Może nie wy?
- Oczywiście że nie. Mnie też przyniesiono tu w takim
samym worku.
- Nie kłamiecie? - zapytała już znacznie mniej zdecydowa-
nym głosem, bo po bliższych oględzinach ten ceper wcale na
zbója nie wyglądał.
- Mówię szczerą prawdę. Oboje jesteśmy w takiej samej
sytuacji. Zostaliśmy porwani i trudno przewidzieć co nas
czeka. Zamiast się bić i sprzeczać,lepiej wymieńmy posiadane
informacje i zastanówmy się... ale o tym później - mówiąc to
wstał, obciągnął wymiętą marynarkę i ruszył w jej stronę.
Dziewczyna zerwała się jak oparzona.
- Nie podchodźcie do mnie! Gadać se możemy przez izbę.
- Pani wybaczy, chciałem się przedstawić. Moje nazwisko
Mocarz,.. Rafał Mocarz. Jestem botanikiem i właśnie zbiera-
łem rośliny do zielnika, kiedy na mnie napadnięto.
- Każdy tak może mówić. Pokażcie jaką legitymację.
- Bardzo proszę - wyciągnął z kieszeni dowód osobisty
i podał go dziewczynie. Ta obejrzała dokładnie zdjęcie, prze-
czytała wszystko co było do przeczytania i oddała dokument
właścicielowi.
- Przepraszam pana... Byłam pewna, że pan też maczał
palce w tym napadzie. Ale skoro pana też porwano...
- To musimy oboje współpracować, a nie okładać się
pięściami, prawda?
- Nazywam się Jagna.. to jest Agnieszka.
- Bardzo ładne imię... Ale bierzmy się do dzieła. Musi mi
pani opowiedzieć wszystko o swoim porwaniu. Tylko jeszcze
nie teraz - dodał ściszając głos. - Z pewnością jesteśmy
obserwowani i podsłuchiwani.
- Którędy? Tu nie ma żadnego okna ani drzwi.
- A lampa jest?
Dziewczyna rozglądnęła się wokoło... Rzeczywiście! Nie
było widać żadnej lampy, a jednak w pomieszczeniu było
jasno jak w dzień. Światło sączyło się ze wszystkich stron. .
- Zmyślnie to urządzili.
- Sama pani widzi... A teraz proszę mi powiedzieć co pani
ma w tym plecaku?
- Pięć bochenków chleba
- I pani dopiero teraz o tym mówi! A ja jestem głodny jak
wilk. Od dwóch dni żyję tylko na tych serkach i wodzie.
- Proszę - Jagna wyjęła z plecaka jeden bochen i podała go
współtowarzyszowi niedoli. Ten odłamał sporą pajdę i zaczął
ją chciwie pochłaniać. Gdy skończył, popił wodą, zbliżył się
do niej i rzekł szeptem:
- Usiądźmy na środku i proszę opowiadać, ale bardzo cicho i
najlepiej gwarą, żeby nic nie zrozumieli.
- Kto?
- Oni.
Dziewczyna pomyślała, że facet z pewnością zwariował.
Bez dalszych pytań usiadła na podłodze i zagryzając oscyp-
kiem opowiedziała mu szeptem swoją przygodę.
- No, tak... To zupełnie jak ze mną, tylko że ja zostałem
napadnięty daleko od tego miejsca - szepnął Rafał. - Ciekawe
gdzie my jesteśmy?
- A gdzie mielibyśmy być? - zdziwiła się Jagna. - Koło
naszej bacówki!
- Po czym pani poznaje?
- Po oscypkach. Nikt nie robi takich jak mój ojciec. A te są
skradzione z naszej bacówki.
- Agnieszka, jesteś genialna! Dzięki tobie wiemy gdzie jes-
teśmy. Teraz trzeba się zastanowić. jak się stąd wyrwać. Oni
na pewno obserwują nas bez przerwy.
- Kto?
- Kosmici.
- Kosmici... nie znam. Co to za jedni?
- Przybysze z gwiazd. Z innych światów. Oni nas nie wypuszczą
wolno... Albo zabiorą ze sobą albo... albo zniszczą po wykona-
niu zamierzonych doświadczeń.
Jagna położyła mu rękę na czole, ale nic nie wskazywało na
gorączkę. To utwierdziło ją w przekonaniu, że j‚dnak on ma
coś z głową...
- Niech się pan położy, odpocznie. To panu dobrze zrobi.
- Nie, nie. To ty sobie odpocznij. Ja się już dość wyleżałem.
Teraz muszę przeanalizować jeszcze raz sytuację . - przerwał
na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem dorzucił
- A w ogóle to mów mi po imieniu, Rafał.
- ...Dobrze... Tylko ja tak sobie myślę, że trzeba na nich
coś przyszykować.
- Co takiego?
- No... jakiś drąg.
- Oj, dziewczyno, dziewczyno To są przecież istoty nie-
zwykle inteligentne, zaopatrzone w nieznane nam narzędzia.
Jeśli możemy ich wywieść w pole,to tylko jakimś genialnym
błyskiem intelektu
- A mnie się widzi, że poręczny drążek obstoi za pięciu
mądrali, nawet - jak pan mówi... jak mówisz - nie z tej ziemi.
- Lepiej już się nie odzywaj i pozwól mi zastanowić się.
Rafał wstał z podłogi, ułamał potężną pajdę chleba i jedząc
zaczął przechadzać się tam i z powrotem po ich więzieniu. Ag-
nieszka położyła się na posłaniu i już po chwili spała ka-
miennym snem.
- Co sądzisz o tym wszystkim, bracie Y-port?
- Wydaje mi się, bracie A-yala, że eksperyment rozwija się
prawidłowo. Brat Nadzorca powinien być z nas zadowolony.
- Ja też tak myślę. bądź co bądź jest to pierwsze doświad-
czenie nad zachowaniem się tych stworzeń w niewoli. może
uda się nam zaobserwować sposób ich rozmnażania... To
byłaby dopiero sensacja naukowa!
- Fantazja ponosi cię bracie. U-ah-han udowodnił już daw-
no, że one rozmnażają się przez pączkowanie. Chyba nie
zamierzasz obalać jego teorii?
- Nie... nie. Ale wydaje mi się... może jestem w błędzie...
- No, śmiało, wyjaw swe wątpliwości.
- Wydaje mi się, bracie Y-port, że z tym pączkowaniem to
nie jest tak jak mówi teoria U-ah-hana. Ja... ja uważam, że
zachodzi tu przypadek rozmnażania płciowego.
- Nonsens! Każdy student wie, że aby mogło zaistnieć
rozmnażanie płciowe muszą istnieć co najmniej trzy różne
płci, zgodnie ze wzorem Bu-aasa. To co ty opowiadasz jest
zwykłą herezją. Dobrze, że Brat Nadzorca tego nie słyszy!
A w ogóle, jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież oni wcale nie
różnią się od siebie. I to mają być dwie różne płci? Ha! Ha!
Ha!
- Żeby się wcale nie różnili, to nie powiem...
- To są nieistotne szczegóły! Normalne mutacje: Nie za-
przątaj sobie obwodów takimi głupstwami: Jesteś zapewne
przepracowany, zresztą nie ma ci się co dziwić. Wszędzie
pełno tlenu! Zdumiewające jak w takich warunkach mogło się
rozwinąć życie. Zresztą te jego formy są takie dziwaczne!
Odpocznij krzynę, bracie A-yala, to ci dobrze zrobi.
- Uczynię jak mi radzisz, ale wpierw powiedz mi, co sądzisz
o ich zachowaniu Ten pierwszy przez cały czas był osowiały.
Po wprowadzeniu tego drugiego wyraźnie się ożywił i pomógł
mu wydostać się z pojemnika. W dowód wdzięczności ten
drugi rzucił nim o ścianę laboratorium, przez co na pewien
czas wyłączył jego świadomość. Zadziwiające! Może to taki
lokalny zwyczaj?
- Bardzo możliwe... lecz analiza całego zespołu odruchów
wskazuje na początkową agresywność drugiego przybysza.
Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
- A co mówi dekoder foniczny?
- W początkowej fazie potwierdza z grubsza moją hipote-
zę Potem wymieniali informacje zbyt cicho, aby można je było
odebrać i przetworzyć.
- Widocznie coś podejrzewają.
- Z pewnością nie domyślają się naszej obecności. Są na to
zbyt prymitywni. Podejrzewają, że zostali porwani przez swo-
ich współplemieńców.
- Na razie nie będziemy ich wyprowadzać z błędu. Ograni-
czę tylko dopływ światła, aby ich nie wytrącać z biorytmu
i będę dalej obserwować. Musimy zebrać jak najwięcej danych,
bo o świcie startujemy. Brat Nadzorca będzie oczekiwał nas nad
punktem, a jeszcze przedtem trzeba ich zakonserwować... Idź,
odpocznij bracie. Wezwę cię na zakończenie doświadczenia.
Ściany pomieszczenia powoli zaczęły tracić swoją niebie-
ską barwę; stawały się granatowe i tylko gdzieniegdzie prze-
błyskiwały jasne punkciki. W ich świetle można było rozróżnić
zarysy nielicznych tu przedmiotów.
Rafał zestawił wszystkie fakty i zaczął snuć przypuszczenia
na temat dalszego rozwoju wypadków. Nie wychodziło nic pocie-
szającego dla nich. Godziny mijałyi żaden zbawienny pomysł
nie przychodził mu do głowy. W końcu również położył się i
zasnął.
Zdawało mu się, że spał najwyżej kilka minut, gdy ktoś trą-
cił go delikatnie w ramię. Agnieszka siedziała na posłaniu i
trzymając palec na ustach wskazywała na rozsuwającą się powoli
przeciwległą ścianę. W powstałym otworze stanęło monstrum
rozmigotane kolorowymi błyskami i powoli zaczęło sunąć
w ich kierunku. Równocześnie pomieszczenie zaczęło rozjaś-
niać się tym niebieskim światłem co poprzednio. Bracia przy-
stępowali do sfinalizowania swego doświadczenia.
Y-port z satysfakcją spoglądał na zdrętwiałe ze strachu
postacie. Powoli wyciągnął jedno z odnóży w stronę tego
pierwszego osobnika i ujął go za ramię. Tamten jakby rozu-
miejąc jego zamierzenia zaczął się podnosić z posłania jak
zahipnotyzowany. I wtedy stała się rzecz zdumiewająca -
drugi z odrętwiałych osobników zerwał się nagle z krzykiem
i nim zaskoczony Y-port zdążył zareagować, jego Główny
Otwór Percepcyjny został zablokowany jakimś obcym ciałem,
odcinającym dopływ wszelkiej informacji. To Jagna wepchnę-
ła tatowy oscypek w świecącą dziurę potwora.
- Rafał, chodu! - krzyknęła.-
Rzucili się oboje w stronę otworu w ścianie, ale A-yala był
szybszy. Widząc co się stało z bratem Y-portem zatarasował
otwór własnym ciałem. Wyglądał niezwykle groźnie - wszyst-
kie urządzenia obronne miał w pogotowiu bojowym. Na sa-
mym czubku jarzył się wylot anihilatora gotowego w każdej
chwili do unicestwienia zbuntowanych. Nie użył go tylko ze
względu na szamocącego się z tyłu Y-porta. Rafał w lot ocenił
sytuację. Porwał wiadro z wodą i chlusnął na drugiego napast-
nika. W zetknięciu ze straszliwym płynem prysnęły rozgrzane
do czerwoności ekrany anihilatora krusząc kryształową obudowę
stosu zawrzał ciekły hel i brat Ayala osunął się bezwładnie
na ziemię. Bez słów przeskoczyli tarasującegoprzejś-
cie, martwego napastnika i zatrzymali się niezdecydowanie.
Byli w jaskini!
W słabym świetle padającym z wnętrza ich niedawnego
więzienia dojrzeli jakąś aparaturę rozłożoną pomiędzy stalag-
mitami. Potykając się o kamienie pobiegli w stronę z której
sączyło się słabe, pomarańczowe światło. Jego źródłem była
jakaś dziwna, stożkowata konstrukcja oparta na trzech pod-
porach.
- To ich statek - szepnął Rafał. - Uciekajmy dalej. Po
kilkunastu krokach poczuli powiew wiatru natwarzach i zoba-
czyli zarys wyjścia z jaskini. Jeszcze parę kroków i byli na
zewnątrz.
Oszołomiony Y-port zdołał wreszcie uwolnić się od parali-
żującego go przedmiotu. Jk burza ruszył do wyjścia prze-
skoczył przez nieruchome ciało A-yali i włączywszy odbiornik
podczerwieni zaczął szukać zbiegów. łatwo wpadł na ich ślad
i jak grom sunął za nimi. Pierwszego dopadł w żlebie poniżej
wylotu jaskini i natychmiast osaczył małym polem siłowym.
Drugi gdzieś się zawieruszył. Ale Y-port był pewien,
że za chwilę będzie go również miał. Ślad był zupełnie świeży
i wyraźny, lecz nagle zniknął jak ucięty nożem.Równocześnie
po pancerzu zaczęły bębnić krople deszczu. Y-port zatrzymał
się niezdecydowanie i zaczął rozglądać się wokoło... Nagle
poczuł jakiś potworny wstrząs! Precyzyjnie wymierzony cios
trafił dokładnie w Splot Dyspozycyjny. Zadrżały hiperstabilne
komórki analizujące, popękały delikatne pajęczyny wiązań
międzyukładowych. Niebieskie iskierki wyładowań dopełniły
dzieła zniszczenia - przestał funkcjonować generator pól
siłowych i brat Y-port, jeden z najsłynniejszych badaczy
międzygwiezdnych i bohater Galaktyki, z chrzęstem upadł na
ostre głazy. W słabym świetle budzącego się dnia dojrzał
jeszcze drugiego ze zbiegów, dzierzącego jakieś potężne,
niszczycielskie narzędzie. To Jagna jeszcze raz uniosła do
góry znaleziony w żlebie, obrobiony przez wodę sękaty pień
młodego smreczka, widząc jednak, że napastnik leży bez
ruchu odrzuciła drąg i pobiegła w górę szukać Rafała.
Siedział pod głazem w pozie wyrażającej całkowitą rezy-
gnację.
- Rafał, chodź - szarpnęła go za ramię.
Otworzył bezgranicznie zdumione oczy i wyszeptał:
- Jak ty tu weszłaś?
- Gdzie?
- W ten pęcherz pola siłowego?
- Jaki znowu pęcherz?... Uciekajmy, bo może ich tu być
więcej. - Wyskoczyli ze żlebu i trawersem przez kosówkę za-
częli uciekać w stronę widocznego lasu. Błysnęło, a po chwili
grzmot przetoczył się po szczytach i dolinach. Nadchodziła
burza.
W głębi żlebu rozległ się chrobot metalu o kamienie. To
poturbowany Y-port czołgał się z powrotem do groty. W jego
rozkojarzonej pamięci tłukła się jedna tylko myśl - wystarto-
wać póki jeszcze funkcjonuje, bo wkrótce może już być za
późno... Tam, w górze przejmą go na pokład...
Ostatkiem sił dowlókł się do groty i wślizgnął do statku.
Nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, uruchomił
silnik. Piękny statek łącznikowy, duma konstruktorów i astro-
nautów błyskawicznie wzbił się w górę i uderzył w sklepienie
jaskini. Potworny wybuch targnął powietrzem...
- Rafał, co to było?
- To? Piorun uderzył gdzieś blisko...
Biegli dysząc ciężko. Las zaczął rzednieć i nagle otworzyła
się przed nimi hala ze stojącą na skraju bacówką. Słychać było
pobekiwanie owiec i szczekanie psa. Deszcz przestał padać.
- To wszystko chyba nam się śniło - powiedziała dziewczyna.
- Co?... A, tak... tak. Na pewno:
Wiatr rozwiał na moment chmury i wysoko, wysoko nad górami
zobaczyli maleńki, nieruchomy, pomarańczowy punkt.
PORADNIA NEOSCJENTOLOGICZNA
Młodzi ludzie często podejmują pochopne decyzje, których
skutki ciągną się potem za nimi latami, a nieraz i przez całe
życie.
Mike Traff nie należał do takich nierozważnych postrzeleń-
ców, vvręcz przeciwnie, był młodzieńcem opanowanym i rozsąd-
nym. Każdą sprawę rozpatrywał dogłębnie i wielokierunkowo,
a kiedy już coś postanowił, wtedy konsekwentnie trzymał się
wytyczonej lini postępowania. Z tego powodu unikał sytuacji,
w których zmuszony byłby decydować się szybko na jakieś
rozwiązanie.
Teraz miał do rozgryzienia najważniejszy ze swoich dotych-
czasowych problemów - jaki wybrać zawód? Za kilka tygodni
miał otrzymać świadectwo dojrzałości i z tego powodu był już
najwyższy czas, aby określić kierunek swego dalszego kształ-
cenia. Jednego był pewny :-: zostanie naukowcem. Nie wie-
dział tylko jakiej dziedzinie miał się poświęcić,
interesowało go wszystko; Żadnej gałęzi nauki nie poświęcii
nigdy więcej niż sześć do ośmiu tygodni, ale tygodnie te były
bez reszty poświęcone gromadzeniu niezliczonych materiałów
traktujących o interesującym go zagadnieniu. Kiedy przewer-
tował dziesiątki encyklopedii, książek i skryptów, przeczytał
setki artykułów, porobił najdziwaczniejsze eksperymenty, wtedy
stwierdził, że wie już dostatecznie dużo, aby mieć ugruntowany
pogląd na interesujący go temat. Stwierdzenie oznaczało koniec
chwilowej pasji i było sygnałem powrotu - do zaniedbywanych
zeszytów i podręczników szkolnych.
Przez dwa lub trzy miesiące wiódł ustatkowany żywot
wzorowego ucznia. by nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu,
oddać się bez reszty nowemu zainteresowaniu. Zdarzało się
niekiedy. że opanowywały go równocześnie dwie lub trzy
pasje, z reguły nie mające ze sobą nic wspólnego. Udawał się
wtedy do uniwersyteckiej czytelni, gdzie ku zdziwieniu
bibliotekarzy zamawiał najdziwniejsze zestawy książek, które
następnie układał na stole w tematycznych stosikach i na
zmianę wertował. Potrafił zapamiętale wgryzać się w tajniki
budowy rakiet wielostopniowych, aby za chwilę sięgnąć po atlas
grzybów jadalnych, a ten z kolei zamienić na samouczek języka
suahili. Znakomicie godził równoczesne studiowanie psychologii
marzenia sennego z podstawami stereometrii, teorię informacji
z historią wypraw krzyżowych a nawet kosmologię z mikro-
biologią.
Teraz jednak nadszedł czas, aby się wreszcie na coś zdecy-
dować. Po kolei przymierzał się do rozmaitych gałęzi wiedzy,
lecz ani rusz nie mógł zobaczyć siebie w roli poświęconego
jednej z nich. Wszystkie wydawały mu się mocno wyeksploatowane
i przez to mało perspektywiczne. Chciał odkrywać rzeczy
wielkie, a nie zajmować się przyczynkarstwem, jak ogromna
większość wyrobników nauki.
Po pięciu dniach rozważań doszedł do wniosku, że skoro nie
istnieje nauka, która potrafiłaby go usatysfakcjonować i dać
możność twórczego wyżycia się, przeto musi on ją sobie sam
stworzyć. I wtedy przypomniał sobie o neoscjentologii. Kiedyś
wpadł mu w ucho ten termin i przypadkowo utkwił w pamięci. Z
nazwy można się było domyślić, że jest to gałąź wiedzy
zajmująca się nowymi naukami, awtakim razie powinna ona
mieć informacje o kierunkach rokujących największe nadzieje.
Władające nim od kilku dni poczucie ociężałości umysłowej
opuściło go wreszcie. Energicznie podszedł do domowego
informografu, połączyłsię z centralnym komputerem i zażądał
informacji o neoscjentologii. Po chwili miał skondensowaną
odpowiedź, z której wynikało, że jest to młoda nauka, a jej
twórcą był nieżyjący już niejaki O. O'Neill. Oprócz niego
hasło zawierało jeszcze jedno nazwisko - R. Cunning, wraz z
numerem identyfikacyjnym. Bez namysłu zażądał ogólnie dostę-
pnych danych o tym człowieku. Okazało się, że mieszka on
w pobliskim mieście, gdzie prowadzi prywatną poradnię pod
nazwą "Twoja Kariera". Na koniec następowały numery apa-
ratów, pod którymi identyfikowany był osiągalny.
Za pierwszym razem domowy automat poinformował Traffa,
że doktor Cunning jest w pracy i podał mu numer, ten sam,
który miał już z komputera.
Zanim wywołał biuro Cunninga, podszedł do lustra, zapiął
koszulę i włożył krawat, a następnie przeczesał rozwichrzone
włosy. Dopiero wtedy usiadł przy aparacie i odchrząknąwszy
wybrał numer.
Zgłosiła się sekretarka, oczywiście blondynka ze sztuczny-
mi rzęsami i oczywiście w zbyt obcisłym sweterku.
- "Twoja Kariera", sekretariat doktora Cunninga. Dzień dobry
panu.
- Dzień dobry - mruknął Mike, w myślach chwaląc się za
przebiegłość z tym krawatem. - Chciałbym rozmawiać z pa-
nem Cunningiem.
- Niestety, w tej chwili jest to niemożliwe. Doktor ma ważną
konferencję. Sądzę, że za jakieś pół godziny powinien być
wolny. Gdyby zechciał pan podać mi swój numer, to natych-
miast skontaktujemy się z panem - wyrecytowała biurowa
piękność jednym tchem, okrasiwszy wyuczoną formułkę wy-
studiowanym śmiechem.
- No cóż, proszę zapisać - przycisnął dźwigienkę swego
znaku wywoławczego. - Będę oczekiwał.
- Postaram się, aby jak najkrócej. Do widzenia panu.
- Stary chwyt - mruknął do siebie Mike wyłączywszy apa-
rat. - Przez ten czas będą zbierać informacje o mnie i
rodzinie. A niech sobie zbierają
Wielkimi krokami zaczął spacerować po pokoju w myślach
układając plan rozmowy z Cunningiem. Oczywiście "Twoja
Kariera nie jest instytucją dobroczynną i za poradę będzie
musiał zapłacić był na to przygotowany. Z szafki wyjął paczkę
słonych precelków i zaczął je chrupać, co było jego wypróbo-
wanym sposobem na skoncentrowanie się.
Nie minęło nawet pół godziny, gdy odezwał się dzwonek.
Mike poprawił krawat i nie śpiesząc się włączył aparat.
- Słucham...
Sekretarka była tym razem jeszcze bardziej ugrzeczniona;
zpewnością wiedziała już, jakie stanowisko zajmuje w Depar-
tamencie jego ojciec i na ile jest wyceniona ich nadmorska
rezydencja.
- Tutaj "Twoja Kariera". Miło mi zakomunikować, że do-
ktor Cunning jest do pana dyspozycji. Czy połączyć?
- Proszę.
Na ekranie pojawiły się na moment zakłócenia synchroniza-
cji obrazu, jak to często się dzieje przy przełączeniu z
aparatu na aparat w starszych typach wideofonów. Wnet jednak
obraz ustalił się i dystyngowanie uśmiechnięty facet
przedstawił mu się.
- Jestem Cunning, doktor neoscjentologii stosowanej.
W czym mógłbym panu pomóc?
- Nazywam się Traff. Mam kłopoty z wyborem kierunku
studiów, a ponieważ dowiedziałem się przypadkowo o istnie-
niu pańskiej poradni, pomyślałem...
- I bardzo słusznie pan uczynił. Jedynym naszym celem jest
pomóc młodym ambitnym ludziom w wyborze optymalnego
kierunku. W dzisiejszym skomplikowanym świecie niełatwo
jest znaleźć właściwą drogę, a od tego wiele w życiu zależy.
Zajmujemysię tym zagadnieniem profesjonalnie i firma nasza
dysponuje zawsze aktualnym rejestrem nauk oraz wieloletnim
doświadczeniem. Abyśmy mogli panu pomóc, niezbędne
jest osobiste spotkanie w moim biurze i przedyskutowanie
wszystkich aspektów interesującego nas zagadnienia. Dopie-
ro wtedy będziemy mogli wybrać najlepsze rozwiązanie.
- W takim razie, kiedy mógłbym się zjawić w pana poradni?
- To zależy tylko od pana.
- Wobec tego może jutro o jedenastej.
- Chwileczkę... Bardzo mi przykro, ale o tej porze muszę
być na uniwersytecie. Może odpowiadałoby panu o dwunastej?
- Dobrze, niech będzie o dwunastej. Adres znam.
- Świetnie! Proszę uprzejmie o przygotowanie się do roz-
mowy na temat pańskich marzeń, zainteresowań i ewentual-
nych osiągnięć. Dobrze?
- W takim razie do zobaczenia jutro o dwunastej.
- Z przyjemnością pomożemy panu. Do widzenia!
Mike wyłączył aparat i nie tracąc czasu rozłożył podręcz-
niki, bo termin egzaminu dojrzałości zbliżał się szybkimi
krokami. Mimo to w stosie szkolnych rupieci zwracał uwagę
opasły słownik terminów astrologicznych i leżące obok, oprawne
w czerwony safian, kompendium wiedzy o biorytmach. Od czasu do
czasu przerywał na chwilę wkuwanie nudnego rozdziału o drga-
niach harmonicznych i zaglądał do jednej z tych dwóch książek,
a wtedy twarz mu się rozjaśniała i przez następne pół godziny
znów był w stanie wgryzać się w tasiemcowe wzory.
Nazajutrz, tuż przed godziną dwunastą, zjawił się w poradni
doktora Cunninga. Mieściła się ona na trzydziestym piętrze
biurowca zlokalizowanego w peryferyjnej dzielnicy i zajmo-
wała raptem dwa maleńkie pokoiki. Sekretarka siedząca
w pierwszym z nich przywitała go jak starego znajomego
i zapewniła, że szef wkrótce się zjawi. I rzeczywiście,
zaledwie zegar wybił dwunastą drzwi się otworzyły idoktor
Cunning pojawił się w progu.
- A, witampanie Traff: Mam nadzieję, że długo pan
na mnie nie czekał.
- O nie, dopiero co przyszedłem.
- Wobec tego proszę do mojego gabinetu. Czego się pan napije.
- Herbaty, jeśli można prosić.
- Maud, dwie herbaty i coś słodkiego! - zwrócił się Cun-
ning do sekretarki i ruchem ręki wskazał Mike'owi wejście do
swojego pokoju.
Wnętrze, choć małe, urządzone było gustownie. Znać tu
było rękę dobrego dekoratora. Całość utrzymana była w tona-
cji oliwkowej zieleni i beżu. Umeblowanie ograniczało się do
małego biurka, dwóch foteli i niskiego stolika.
- Proszę siadać i czuć się jak u siebie w domu. Dziękujemy
za zaufanie, jakie pan nam okazał zwracając się do nas
i zapewniamy, że zrobimy wszystko, aby tego zaufania nie
zawieść. Zanim moja sekretarka poda nam herbatę, zorientuję
pana pokrótce w zakresie naszej działalności. Otóż neoscjen-
tologia jest młodą, lecz rokującą wielkie nadzieje nauką,
zajmującą się perspektywami rozwoju wiedzy, a przez to
dziedziną o podstawowym znaczeniu, chociaż może jeszcze
niezbyt docenianą przez społeczeństwo. Liczy sobie dopiero
około dziesięciu lat.
- Wiem, że za ojca jej uważa się O'Neilla - wtrącił nieopa-
trznie Traff, chcąc popisać się swoją erudycją.
Doktor Cunning ściągnął usta jakby połknął kawał cytryny
i odparł:
- No cóż, nie można odmówić O'Neillowi pewnych osią-
gnięć na polu neoscjentologii teoretycznej, jednak sama
nazwa nauki, a co ważniejsze, stworzenie neoscjentologii
stosowanej jest zasługą mojej skromnej osoby. Widzi pan,
O'Neill miał znajomości w redakcji Encyklopedii Nauk i stąd
jego nazwisko znalazło się przed moim. Takie, niestety, jest
życie - dokończył filozoficznie.
Weszła sekretarka z tacą, na której parowały dwie szklanki
z herbatą oraz leżało kilka suchych ciastek:
- Dziękuję Mau; a teraz nie ma mnie dla nikogo.
- Oczywiście. panie doktorze - rzekła dziewczyna i zamknęła
za sobą wybijane imitacją skóry drzwi.
- No więc - kontynuował Cunning - nauka, której twórcą
mam zaszczyt być, zajmuje się stwarzaniem nowych nauk
i wyszukiwaniem dla nich zastosowań. Ponieważ zdarzają się
jeszcze niekiedy przypadki powstawania nauk nie przewidzia-
nych przez neoscjentologię, wobec tego zajmujemy się rów-
nież rejestracją i klasyfikacją tych żywiołowych objawów
ludzkiego geniuszu. Mogę pana zapewnić, że w niedalekiej
przyszłości zniknie zupełnie anarchia na polu twórczości
naukowej. Po prostu nie da się stworzyć, lub odkryć, niczego,
co nie byłoby wcześniej przez nas ogólnie przewidziane
i sklasyfikowane.
- To. co pan mówi, jest zdumiewające! Zawsze sądziłem,
że najpierw musi zaistnieć jakieś zjawisko, aby można było
zacząć gromadzić dotyczące go fakty, opisywać, uogólniać,
formułować twierdzenia i hipotezy, czyli tworzyć o nim naukę.
Pan mówi coś wręcz przeciwnego.
- Tak było na etapie naukowego zbieractwa. Małpolud brał
do łapy sękaty drąg i walił nim drugiego po kudłatym łbie, nie
zdając sobie sprawy z zasady działania dźwigni, neandertal-
czyk strzelał z łuku, jeśli go miał, celując trochę wyżej i
trochę przed biegnące zwierzę, ale teoria balistyki została
opracowana znacznie, znacznie później. Tak samo było z
Archimedesem kąpiącym się w wannie i z rzekomym jabłkiem
Newtona. Sprawa zaczęła się komplikować, kiedy Mendelejew
skonstruował układ okresowy i niektóre puste kratki zaczęto
zapełniać pierwiastkami o zdumiewająco trafnie przewidzianych
właściwościach. Potem wystąpił Einstein ze swoimi wybiega-
jącymi w przyszłość teoriami Proszę też pamiętać, że orbity
lotów satelitarnych, a także trajektorie wypraw na Księżyc
i najbliższe planety były znane drobiazgowo, zanim ludzie
uzyskiwali techniczne możliwości pokonania grawitacji. Neo-
scjentologia posuwa się o krok dalej - najpierw odkrywa
naukę, a dopiero potem wyszukuje dla niej zkres działalnoś-
ci. Praktyczne zastosowanie stworzonej nauki jest już sprawą
drugorzędną i łatwą.
- Przyznam się szczerze, że nie rozumiem końcowej części
pańskiego wywodu. Może byłby pan łaskaw przedstawić mi go
jakoś bardziej przystępnie.
- Wyjaśnienie wyjdzie niejako automatycznie, w toku
dalszej naszej rozmowy. Powiem tylko tyle, że dawniej droga
wiodła od praktyki do nauki , a obecnie, w większości przypad-
ków. odwrotnie. Analizując zjawisko doszedłem do wniosku,
że stwarzając sztuczne nauki można znacznie zdynamizować
rozwój wiedzy. Dochodzą do tego ogromne korzyści natury
psychologicznej. bowiem prawie w każdym człowieku drze-
mie odkrywca, a trudno nim być w dziedzinie rozpracowywa-
nej przez dziesiątki tysięcy uczonych. Jeśli się da, zwłaszcza
młodemu człowiekowi, dziewiczą gałąź wiedzy do rozpraco-
wania, wtedy z pewnością rzuci się on z ochotą do tej
pionierskiej pracy. Idealnym rozwiązaniem byłaby osobna
nauka dla każdego naukowca, wtedy każdy byłby najwyższym
autorytetem w swej dziedzinie. Dewizą naszej firmy jest za-
pewnienie każdemu naszemu młodemu klientowi zupełnie
nowego pola do popisu. Oczywiście, jeśli w toku analizy
osobowości okazuje się, że zainteresowany ma największe
predyspozycje do dziedziny klasycznej, proponujemy mu tę
właśnie Słowem - kierujemy się zawsze troską o karierę ludzi,
którzy nam zawierzyli. Na zakończenie tego wstępu opowiem
panu o jednym z moich pierwszych klientów, któremu przed
bodajże ośmiu laty poradziłem wybrać zawód, do którego miał
zdecydowane predyspozycje, a z czego w ogóle nie zdawał
sobie sprawy przed przyjściem do mnie. Obecnie jest świetnie
prosperującym, najbardziej znanym w swej specjalności leka-
rzem. Przysłał mi nawet kilka listów dziękczynnych. I pomy-
śleć, że chciał zostać historykiem sztuki wczesnośredniowie-
cznej !
- A jaką specjalność pan mu doradził?
- Jest mezopediatrą monootologii.
- Przepraszam...
- Specjalizuje się w chorobach lewego ucha u dzieci w wie-
ku od lat pięciu do dziesięciu.
- A...!
- No. ale dość rozmowy o sprawach ogólnych. Musimy teraz bez
reszty zająć się panem. Proszę mi opowiedzieć o sobie wszyst-
ko, co uważa pan za stosowne. Zainteresowania szkolne, sporto-
we, kulturalne. Może ma pan jakieś hobby, albo jakieś dziwacz-
ne pomysły. może drzemie w pana głowie jakiś genialny projekt.
Proszę bez żenady, gra idzie o pańską przyszłość.
- No, cóż, zdaję sobie sprawę, że w moim wieku powinie-
nem już konkretnie wiedzieć, czego chcę. Niestety, skłamał-
bym mówiąc, że tak jest. Interesuje mnie wszystko, a zwłasz-
cza zjawiska mało znane, nie wyjaśnione.
Obo
jętne jest
mi
również, czy zagadnienie jest z grupy humanistycznych, czy
też przyrodniczych. Z tego właśnie powodu jestem u pana.
- Ciekawe... No, a inne zainteresowania?
- Lubię dobrą książkę, dobrą muzykę, z przyjemnością zwiedzam
wszystkie muzea, jakie znajdują się w moim zasięgu. Pływam,
gram w tenisa, a także na lewym skrzydle w naszej szkolnej
drużynie piłkarskiej, jeżdżę na nartach w zimie i w lecie,
próbowałem też szybownictwa.
- Rzeczywiście, aktywny sposób spędzania wolnego cza-
su. A jakie pomysły chciałby pan zrealizować, jakie marzenia?
- Pomysły? Chciałbym zbudować ekran grawitacyjny, a jeśli
chodzi o marzenia - to nie praktykuję.
- A ten ekran bardzo chciałby pan zbudować? A może wie
pan już nawet, jak on ma wyglądać?
- Nie, nie bardzo. Niewiem nawet, na jakiej zasadzie miałby
funkcjonować.
- Tak... Występuje u pana równowaga zainteresowań, co
przy chłodnym i analitycznym umyśle czyni pana znakomitym
materiałem na naukowca dużej klasy. Wydaje mi się nawet, że
już coś mam.
- Co takiego?
- Jest to dyscyplina absolutnie nowa, łącząca w sobie
zespół cech humanistycznych i matematyczno-fizycznych,
najnowocześniejszą technikę oraz lekki posmak fantazji z od-
robiną metafizyki.
- To brzmi dość interesująco!
- Wymyśliłem ją osobiście, bez uciekania się do pomocy
komputerów. To historia paleoastronautyki.
- Historia... Wprawdzie lubię muzea i zabytki, ale za histo-
rią nie przepadam.
- W mojej propozycji ważniejszy jest jednak drugi człon.
- Paleoastronautyka? A co to takiego?
- Dyscyplina ta zajmuje się pradawną astronautyką.
- To jakiś absurd! W dawnych czasach nie latano do gwiazd.
- Od nas raczej nie, ale może do nas latano? Paleoastro-
nautyka szuka na to dowodów.
- No i co, znalazła chociaż jeden?
- Na razie, niestety, same poszlaki.
- A więc ja miałbym się zająć opracowywaniem historii
poszukiwań dowodów dawnych podróży międzygwiezdnych,
wiedząc o tym, że takich dowodów nie ma. Czy tak?
- Każda dziedzina ludzkich poszukiwań powinna od zara-
nia mieć prowadzoną dokumentację badań. O ile mi wiadomo,
ta dyscyplina nie miała dotychczas swojego kronikarza. Gdy-
by się pan zdecydował na moją sugestię, mógłby pan zostać
Herodotem paleoastronautyki.
- Panie doktorze, proszę się nie gniewać, ale chciałbym
czegoś bardziej twórczego. Nad sprawy gwiazd przedkładam
Ziemię i zagadnienia z nią związane.
- Ależ nic się nie stało - uśmiechnął się kwaśno Cunning. -
Byłoby nawet dziwne, gdybym tak za pierwszym razem utrafił
w pański gust. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, jak
dawniej mawiano. Musimy zagadnienie ująć wielopłaszczyz-
nowo. Powiedział pan, że interesują go raczej sprawy Ziemi,
co przy ciągotkach do dokumentów przeszłości wskazuje na
zespół nauk geologicznych. A tu mamy do wyboru całą gamę
dyscyplin.
- Wie pan, doktorze, że to mnie zaczyna pociągać. Tak,
geologia to chyba jest to, czego szukałem.
- Ależ panie Traff - uśmiechnął się pobłażliwie szef poradni
i po kolei nacisnął kilka guzików. Na ekranie podręcznego
komputera pojawiła się siedmiocyfrowa liczba. - Geologią
zajmuje się naukowo ponad dwa miliony ludzi. Musimy szu-
kać dyscyplin słabo obsadzonych, lub zgoła jeszcze nie istnie-
jących. Trzeba myśleć perspektywicznie!
- No więc, może coś węższego.
- Oczywiście. Wymienię kilka dyscyplin o typowo nauko-
wym charakterze, proszę wybierać. Jeśli interesują pana nau-
ki o skałach, to do wyboru są: petrologia z petrografią,
mineralogia, krystalografia, sedymentologia i litologia wraz
z całym wachlarzem odgałęzień od nich. Jeśli woli pan coś
o potwornych siłach kształtujących oblicze naszej planety, to
do dyspozycji jest wulkanologia, tektonika i glacjologia.
- Z tych raczej żadna mi nie odpowiada.
- Nie szkodźi. Może pan zająć się hydrogeologią albo
geologią inżynierską, polecałbym przyszłościową geobotani-
kę lub klasyczną geochemię.
- A może coś z nauk geofizycznych?
- Służę uprzejmie, ma pan dobry gust. Grawimetria, ma-
gnetometria, radiometria, sejsmika nisko-, średnio- i wysoko-
częstotliwościowa, po około sześciuset naukowców w każdej
grupie. To nie dla nas. Chciałbym skierować pana uwagę
w stronę geologii historycznej, stratygrafii i paleontologii.
- Tak, to ciekawe. Zawsze pasjonowały mnie wspaniałe
gigantozaury i zagadka ich gwałtownej zagłady. Czuję, że to
coś dla mnie!
- Prawie dwadzieścia tysięcy paleontologów w skali świato-
wej. z czego na paleobotanikę przypada trzy tysiące, a reszta
na paleozoologię i mikropaleontologię.
- Ciężka sprawa...
- Chwileczkę, jest jeszcze hieroglifografia geologiczna,
zupełnie nowa dyscyplina. Bada skamieniałe ślady wymarłych
zwierząt. Zaledwie stu trzydziestu siedmiu naukowcóww pięt-
nastu krajach.
- Więc ja miałbym być sto trzydziestym ósmym?
- Trudno jest znaleźć coś zupełnie nowego w ramach
starych nauk. Zobaczę do rejestru, co tam jeszcz‚ można
badać... Mam! Koprolity. Badano je dotychczas iedynie wy-
rywkowo. Gdyby się pan im poświęcił, byłby pan ojcem
koprologii.
- A co to są te koprolity?
- Skamieniałe ekskrementy dawnych zwierząt. Bardzo cie-
kawa i nie wyeksploatowana jeszcze dziedzina.
- Więc miałbym się zajmować...
- No cóż, nauka jest nauką.
- Wie pan co, doktorze Cunning, to może ja już lepiej wrócę
do pańskiej pierwszej propozycji. Mnie nie chodzi o jakąś
wielką karierę, ale chciałbym popracować na nie wyeksploato-
wanym polu, aby coś z siebie dać. A widzę, że tak ciężko jest
znaleźć coś odpowiedniego.
- O, jakże mi miło! Doszedł pan do bardzo rozsądnego
wniosku. Witam przyszłego twórcę historii paleoastronautyki.
Pozostaje nam teraz znaleźć odpowiedni kierunek studiów,
od którego będzie później najłatwiej odskoczyć. Może to być
archeologia, historia starożytna, astronomia, astronautyka.
Trzeba wybrać taki kierunek, aby również mieć zabezpieczony
odskok w innym kierunku, gdyby się okazało, że w ciągu
najbliższego roku czy dwóch, zanim zacznie pan publikować,
ktoś już zajął pańskie miejsce. Nie możemy wykluczyć takiej
możliwości.
- Nie możemy też wykluczyć, że ktoś już nie zajął tego
miejsca.
- Wykluczone! Tę dyscyplinę przecież ja wymyśliłem do-
piero dwa tygodnie temu i zaraz sprawdziłem w centralnym
rejestrze. Była zupełnie dziewicza. Aby pana upewnić, zapy-
tam jeszcze raz.
Doktor Cunning podszedł do końcówki mającej połączenie
zcentralnym komputerem i wystukał pytanie. W miarę jak
ukazywał się tekst odpowiedzi, twarz jego przybierała coraz
bardziej zafrasowany wygląd.
Mike Traff również podszedł do monitora i rzucił okiem na
odpowiedź. Wynikało z niej, że z dziedziny historii paleo-
astronautyki ukazało się w ostatnim czasie pięć publikacji w
czasopismach naukowych, dwa artykuły popularne, jedna książka
i kilkanaście wzmianek prasowych. Napisano też trzy prace
magisterskie, a jeden z pracowników naukowych doktoryzo-
wał się z tego tematu
Cunning ze smutkiem spojrzał na swego młodego klienta
irzekł:
- Trudno, będziemy szukać dalej. Jednakże zanim rozpo-
czniemy naszą pracę winien jestem panu odpowiedź na
pytanie o metodykę neoscjentologii. Bazuje ona na znanym
fakcie, że odkrycia rodzą się przeważnie "na styku" nauk.
W ślad za nim tworzą się nowe dyscypliny. I tak, na styku
biologii i chemii powstała biochemia, a nastyku fizyki i
chemii -fizykochemia, albo inaczej chemia fizyczna. Moją za-
sługą jest odwrócenie opisanego procesu. Za punkt wyjścia
biorę istniejące już dyscypliny, kojarzę je w pary, i w ten
sposób tworzę nowe. specjalistyczne gałęzie wiedzy.
- Czy mógłby Pan posłużyć się jakimś przykładem?
- Ależ oczywiście! Słyszał pan zapewne o retromalinie?
- Tak. ostatnio bardzo reklamują ten, podobno znakomity,
kosmetyk. Kobiety szaleją na jego punkcie.
- Otóż to! Witaminizowany krem regeneracyjny "Knossos"
częściowo również mnie zawdzięcza swoje zmartwychwsta-
nie A było to tak przed kilku laty udzielałem porady pewnej
zrozpaczonej dziewczynie, która koniecznie chciała zostać
kosmetyczką, w jej rodzinie zaś, od trzech pokoleń, wszyscy
szli albo na archeologię, albo na farmację. O kosmetyczce nikt
nie chciał słyszeć! W tym przypadku sprawę miałem łatwą.
Poradziłem dziewczynie zacząć studiować archeologię śród-
ziemnomorską i specjalizować się w starożytnych lekach
W ten sposób doszło do odkrycia na Krecie dość dobrze
zachowanego składu specyfików sprzed ponad trzech tysięcy
lat. Moja klientka rozpracowała to znalezisko i w ten sposób
doszło do powstania archeofarmacji. Przy okazji stwierdziła,
że jedna z amfor miała nie uszkodzoną glinianą tabliczkę
z recepturą w piśmie linearnym B. Badania laboratoryjne
potwierdziły przydatność zrekonstruowanego kremu i w ten
sposób dziewczyna ma dzisiaj znany salon kosmetyczny
w centrum Paryża, a rodzina jeszcze jednego archeologa, lub
farmaceutę, w zależności od punktu widzenia.
- To zdumiewające! - zawołał Mike Traff. - Ta neoscjento-
logia zaczyna mi się podobać.
- Proszę nie zapomnieć o O. O'Neillu, no i o mojej skrom-
nej osobie. W najlepszym przypadku byłby pan dopiero
trzeci.
- Tak, rzeczywiście... Mam jednak nadzieję, że przy pań-
skiej pomocy znajdę coś nowego dla siebie.
- Jestem tego pewny. Ponieważ widzę, że jest pan młodym
człowiekiem o szerokich horyzontach, zdradzę panu jeszcze
nieco sekretów neoscjentologicznej kuchni. Dla potrzeb mo-
jej specjalności musiałem wprowadzić zupełnie nowy podział
nauki. Istniejące dotychczas podziały - według przedmiotu,
czy też według metod - nie zaspokajały moich potrzeb.
Z mojego punktu widzenia nieistotne jest czy dana gałąź
należy do grupy przyrodniczych, czy też humanistycznych,
czy posługuje się metodami dedukcyjnymi lub empirycznymi.
Dla neoscjentologii najważniejszą cechą danej specjalizacji
jest jej przynależność generacyjna. Za nauki generacji wyj-
ściowej uznałem matematykę i fizykę. Muszę tutaj dodać, że
zaliczenie danej gałęzi wiedzy do odpowiedniej generacji
zależne jest od etapu ewolucji materii, na którym pojawiły się
charakterystyczne dla tej gałęzi zjawiska, a nie od momentu
jej sformułowania przez człowieka. Przykładowo: biorytmia
jest pozornie stosunkowo młodą dyscypliną, o kilka tysięcy lat
młodszą od, powiedzmy, filologii, ale generacyjnie znacznie
starszą. Zjawiska rytmów biologicznych występują na Ziemi
od co najmniej kilkuset milionów lat, podczas gdy początków
filologii należy szukać znacznie, znacznie bliżej współczes-
ności. Z tych rozważań wynika wniosek, że ponieważ z pew-
nością istnieją zjawiska dotychczas nam nie znane, dlatego
muszą również istnieć nieznane nauki. Dysponując obecną
wiedzą, możemy łatwo konstruować nowe specjalności, przy
czym wielokrotnie może się okazać, że generacyjnie są one
bardzo stare. Do nauk pierwszej generacji należeć będzie
kosmologia z chemią i mechaniką, do drugiej astronomia,
planetologia i geologia, a do trzeciej, między innymi, wymie-
niona już biochemia, inżynieria genetyczna i cały zespół nauk
pokrewnych. Jeśli już wymieniłem inżynierię genetyczną, to
zatrzymajmy się przy niej dłużej. Gdyby tak na przełomie
dziewiętnastego i dwudziestego wieku, kiedy zaczęła się
rozwijać genetyka, a inżynieria była już dziedziną o wielowie-
kowych tradycjach, ktoś zestawił te dwie nazwy, uznano by to
w najlepszym wypadku za dobry żart. Jeśli dzisiaj przypadko-
wo skojarzymy dwie absolutnie odległe nauki, choćby socjo-
logię z astronomią, otrzymamy równie niespójny nowotwór.
Któż jednak może zaręczyć, że gromadami gwiazd nie rządzą
prawa socjologii, i że w przyszłości ktoś nie będzie tych
praw odkrywał?
Doktor Cunning przerwał swój długi wykład i nacisnął
guzik na podręcznej tablicy dyspozycyjnej. Sekretarka zjawiła
się natychmiast.
- Maud, zrób nam jeszcze po szklaneczce, tylko żeby była
mocna.
- Oczywiście - odparła z uśmiechem i wyszła. a Mike
pomyślał, że zasada, na jakiej ta dziewczyna weszła w tak
ciasny sweterek. powinna być obiektem badania fenomenolo-
gii dziewiarskiej albo anatomicznej.
Herbata pojawiła się bardzo szybko i szef poradni zaczął
kontynuować swój wykład o neoscjentologii.
- Doszedłem do wniosku, że im większy odstęp generacyj-
ny między kojarzonymi dyscyplinami, tym większe możliwości
zaskakujących zestawień a tym samym kryjących się za nimi
zjawisk. Chcąc wybrać dyscyplinę odpowiadającą mojemu
klientowi, mamy do wyboru dwie drogi - kojarzyć preferowa-
ne przez niego dziedziny, albo zdać się na los szczęścia. Ten
drugi sposób daje znacznie większe możliwości manewru. Weźmy
pod uwagę fizykę i chemię. Kojarząc je uzyskujemy fizyko-
chemię, albo chemię fizyczną, co na iedno wychodzi, bowiem
przestawienie członków w nowopowstałej nazwie nie powoduje w
zasadzie zmiany zakresu zainteresowania nowej dyscypliny.
Jeśli do tych dwóch nauk dodać jeszcze biologię wtedy
połączenia dadzą nam dodatkowo biochemię i biofizykę. Wypro-
wadziłem wzór na sumę możliwych połączeń, a przedstawia się on
następująco:
n(n-1)
N = ÄÄÄÄÄÄÄ
2
gdzie "N" oznacza ilość nowych dyscyplin naukowych, a "n"
ilość nazw wyjściowych. Posłużmy się przykładem: jeśli
zechcemy skojarzyć sto wybranych działów nauki, wtedy jako
wynik otrzymamy cztery tysiące dziewięćset pięćdziesiąt dys-
cyplin potencjalnych, z których wiele może okazać się absur-
dalnymi, jednak za niektórymi dziwacznymi skojarzeniami
mogą kryć się ogromne możliwości penetracyjne - Cunning
przerwał i dopił ostatni łyk herbaty. Następnie spojrzał na
swego młodego klienta i rzekł: - Ale teraz najwyższy czas,
aby zająć się bezpośrednio pana sprawą. Proszę wybrać dwie,
możliwie odległe dyscypliny.
- To może z tych, których nazwy padły już tutaj?
- Proszę bardzo.
- Farmacja i astronautyka.
- Świetnie! Jako wynik otrzymaliśmy astrofarmację. Nie-
stety, nie jest to już nic nowego. Zajmuje się ona produkcją
leków w warunkach braku grawitacji, a także środków prze-
ciwko dolegliwościom trapiącym ludzi pracujących poza Ziemią.
Ostatnimi czasy wyodrębniła się z niej psychoastrofarmacja.
- Tak, to jest pasjonujące!
- Można spróbować także metody losowej. Po prostu wy-
biera się numer z naszej kartoteki, a komputer podaje nazwę.
Proszę spróbować, nasz rejestr ma kilkanaście tysięcy
pozycji.
-To może numery: dwa tysiącŠ pięćset pięćdziesiąt pięć
i równe siedem tysięcy.
Doktor pomanipulował przy klawiaturze i ukazały się dwie
nazwy klimatologia i pedagogika.
- Proszę spojrzeć, panie Traff pedagogika klimatologicz-
na.. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz widzę takie
zestawienie Ależ tak! Może ona badać wpływ warunków
meteorologicznych na wyniki nauczania - Cunning znów
zbliżył się do tablicy i za chwilę zawołał podekscytowany -
Proszę sobie wyobrazić, że dotychczas nikt się tym nie zajmo-
wał! Może by pan.
- O, nie. DziękuJę Poszukam czegoś innego.
- Bardzo proSzę.
Mike Traff znowu wybrał dwa numery, a komputer podał
odpowiadające im nazwy dżinologia i zerologia.
- Panie doktorze. ta pierwsza traktuje chyba o alkoholach;
adruga?
- Nie. Dżinologia zajmuje się dżinami i jest odgałęzieniem
demonologii orientalnei, natomiast sprawy związanez produ-
kcją i rozpowszechnianiem jałowcówki bada dźinologia, dział
alkoholometrii spożywczej. zerologia zaś jest nauką w grun-
cie rzeczy dedukcyiną. Zajmuje się zerem w matematyce.
Bada również jego genezę oraz rozwój znaków graficznych
służących do oznaczania tej cyfry. Ciekawa, chociaż trochę
hermetyczna specjalność. Ale wracając do naszej sprawy
chciałbym powiedzieć, że zestawienie tych dwóch nazw nie
rokuje zbyt wielkich nadziei.
- Ja też tak sądzę. Do zerologii mógłbym dodać tylko tyle,
że traktuje ona o zerze, więc o niczym. W ten sposób
zrealizowalibyśmy groteskowy pomysł o specjaliście, który
wiedziałby wszystko o niczym.
- Hm... Tak. A może spróbowałby pan szczęścia w dziale
nauk politycznych. Wydaje mi się, że ma pan ku temu warunki,
nie zdając sobie z tego sprawy.
- Polityka? Nigdy nie brałem jej pod uwagę. Może spróbu-
jemy ją powiązać z jakąś inną dyscypliną, powiedzmy - numer
tysiąc jeden.
- Służę. To jest hydrologia.
- A więc polityka hydrologiczna.
- Świetny pomysł! Woda staje się surowcem strategicznym.
Cóż za pole do popisu dla zdolnego eksperta. Trafił pan
w dziesiątkę panie Traff!
- Chwileczkę, przecież jeszcze może być hydrologia polity-
czna. Jakże często woda bywa tworzywem przemówień na-
szych senatorów.
- Doprawdy..
- Doktorze Cunning, przyjmuję pańską propozycję. Od
jesieni rozpocznę studia na wydziale nauk politycznych.
- Jakże się cieszę, że zdołałem panu pomóc! Kształcąc się
w tym kierunku zdobędzie pan taką elastyczność, że nawet
w razie niepowodzenia zawsze będzie pan mógł przerzucić się
na coś innego.
- Na przykład do angelologii cybernetycznej.
- Albo zostać dyrektorem banku Ha Ha! Ha!
DOPING
Sala posiedzeń w naszym budynku klubowym była dziś
zapełniona do ostatniego miejsca. Nigdy jeszcze doroczne
otwarte zebranie Zarządu Klubu "Czarnych" nie ściągnęło
tylu sympatyków. Zeszli się tu prawie wszyscy znaczniejsi
mieszkańcy naszego miasteczka, bo przecież Klub obchodzić
będzie w przyszłym roku swoje pięćdziesięciolecie.
Punktualnie o osiemnastej wszedł prezes, a za nim członko-
wie Zarządu Klubu z merem na czele. Pomiędzy nimi ujrzałem
również mojego ojca. Już piętnaście lat temu zakończył karie-
rę sportową, a nadal jest najpopularniejszym człowiekiem
w Norton. Ludzie pamiętają ten nieprzerwany ośmioletni
okres jego występów w reprezentacji i tę setkę strzelonych
bramek.
Ojciec tak chciał, abym i ja poszedł w jego ślady... Z
początku wszystko szło po jego myśli; kopałem piłkę całymi
dniami, ale potem zajęła mnie matematyka. Pozostało jednak
przywiązanie do Klubu.
Zebranie było ciekawe. Mówiono głównie o jubileuszu oraz
o tym, jakby to pięknie było, gdyby "Czarni" zdobyli mistrzos-
two. Było to marzeniem wszystkich mieszkańców naszego miaste-
czka. Szansa była duża. Do końca rozgrywek pozostało jeszcze
sześć spotkań, a nasza drużyna miała tylko jeden punkt straty
do lidera. Gdyby wygrała wszystkie pozostałe mecze, z pew-
nością zdobyłaby mistrzostwo.
Po zebraniu wracaliśmy z ojcem do domu. Rozmowa doty-
czyła oczywiście piłki.-Jak oceniasz szanse "Czarnych"? -
zapytałem.
- Nie mają żadnych - odparł.
- Jak to?! Przecież grają znakomicie. W tych sześciu po-
zostałych meczach mogą stracić jeden albo dwa punkty na
wyjazdach. Najgorszych przeciwników mają już poza sobą.
- Zapomniałeś o "Wilkach". Ostatni mecz gramy u nich,
w Catsville.
- No to co z tego?
- A to, że od czterech lat żadna drużyna nie wywiozła od
nich ani jednego punktu.
- Niemożliwe!
- Ale prawdziwe.
- Tato; chyba się mylisz. To jest niezgodne z rachunkiem
prawdopodobieństwa!
- Jeśli nie wierzysz, to sprawdź sam. Bardzo, bardzo chciał-
bym, aby "Czarni" zdobyli mistrzostwo. Nieraz byliśmy już bar-
dzo blisko celu, ale zawsze zabrakło szczęścia. W tym roku
historia też się powtórzy niestety.
Słowa ojca nie dawały mi spokoju. Jak to możliwe, aby
drużyna w ciągu czterech lat nie straciła ani jednego punktu
na swoim boisku? Statystycznie powinna wygrać tylko jedną
trzecią spotkań. No tak, ale wiadomo przecież, że istnieje tak
zwanY atut własnego boiska... Postanowiłem zbadać tę sprawę.
Materiałów nie musiałem długo szUkać. Ojciec miał wszyst-
ko, co mi mogło być potrzebne - wycinki z gazet, tabele,
zestawienia wyników. Po paru godzinach miałem już pierwsze
obliczenia. Okazało się, że atut własnego boiska powoduje
wzrost liczby spotkań wygranych na swoim obiekcie do pięć-
dziesięciu a dla drużyn najwyżSzej klasy -do osiemdziesięciu
procent. Ponieważ "Wilki" są drużyną środka tabeli, a mają
wskaźnik zwycięstw równy jedności, dlatego uważam, że jest
to sprawa niezwykle dziwna. Większość spotkań wyjazdo-
wych przegrywają, czasem zdarzy im się jakiś remis lub
wygrana. Ale znalazłem też ciekawostkę - przed trzema laty
"Wilki" przegrały u siebie mecz z ówczesnym outsiderem
tabeli. Był to jednak mecz pucharowy.
Nazajutrz zawiadomiłem ojca o wynikach moich poszuki-
wań. Zaśmiał się tylko i rzekł:
- Tajemnica jest prosta - oni mają wspaniały, świetnie
zorganizowany doping. Pojedź tam kiedyś na mecz, posłu-
chaj. To obezwładnia przeciwników! "Wilki" wcale niegrają
słabo na wyjazdach, a dobrze u siebie, oni grają zawsze
równo. To tylko przeciwnicy grają u nich bardzo słabo. A jeśli
chodzi o ten przegrany mecz pucharowy, to oni nigdy nie mieli
większych sukcesów w tych rozgrywkach. Zawsze odpadali
w pierwszym albo w drugim spotkaniu, a wtedy grali prawie
bez publiczności, bez dopingu, bo większość ludzi była jesz-
cze w pracy.
- Jednak mimo wszystko mnie się to nie podoba.
- W takim razie znajdź jakieś wyjaśnienie - zaśmiał się
ojciec. - Jeśli znajdziesz lekarstwo na "Wilków", masz u mnie
beczkę piwa!
W najbliższą sobotę pojechałem do Catsville na mecz.
Oczywiście, znowu wygrali Było trzy do zera, a wszystkie
bramki padły po przerwie, nie bez winy bramkarza. Doping
mają jednak wspaniały, ale to jeszcze nie powód, żeby stale
wygrywać.
Czułem, że problem zaczyna mnie pasjonować. To były
kpiny z rachunku prawdopodobieństwa, a z matematyki nie
można kpić. Zawziąłem się. Wróciłem do domu i jeszcze tego
samego wieczora obłożyłem się starymi gazEtami. Postanowi-
łem przeczytać wszystkie sprawozdania z meczów "Wilków"
rozegranych w Castville w ciągu ostatnich czterech lat. Spra-
wozdania były podobne do siebie jak kroplewody-wygrywali
przeważnie różnicą dwóch bramek, z reguły bardzo słaba była
gra obrony gości, szczególnie w drugiej połowie. "Wilki"
zdobywały bramki głównie z dalekich strzałów. Sprawozdaw-
cy podkreślali znakomitą atmosferę na stadionie. Zająłem się
też trenerem - był nim Peter Dutch, postać dość znana
wpiłkarskim światku. Szczególną uwagę zwróciłem na ten
przegrany mecz pucharowy; wAlka była bardzo zacięta, spra-
wozdawca podkreślał znakomitą grę gości we wszystkich
liniach. Życiowy mecz rozegrał wtedy ich bramkarz. Spotkanie
odbyło się przy prawie pustych trybunach, ponieważ była to
środa, godzina trzynasta. To wszystko.
Było już dobrze po północy, gdy położyłem się spać. Głowę
miałem nabitą piłkarskimi wiadomościami.
Rano wStałem zmęczony i niewyspany - dobrze, że była to
niedziela. Kupiłem gazetę - w tabeli nic się nie zmieniło.
"Czarni" wygrali, lider też. Jeden punkt przewagi utrzYmywał
się nadal, a do końca rozgrywek jeszcze pięć spotkań.
Po obiedzie wybrałem się z ojcem na spacer.
- Jak podobał ci się wczorajszy mecz "Wilków'? - zapytał.
- Przeciętny.
- A widzisz, mówiłem ci, że na nich nie ma rady!
- Tato, oni wcale nie są tacy dobrzy!
- Pewnie, że nie są, ale mają świetną publiczność. To jest
cały sekret ich zwycięstw.
Postanowiłem odtąd towarzyszyć "Wilkom" we wSzystkich
ich spotkaniach. W następną sobotę oglądałem ich wyjazdo-
wy mecz. Szczególną uwagę zwróciłem na trenera, ale nie
zauważyłem niczego specjalnie ciekawego - zachowywał się
jak każdy trener. W przerwie przysiadłem się bliżej grupy
kibiców z Catsville i zaraz zobaczyłem Alla z naszego roku.
- Cześć stary! - zawołał. - Co cię tu sprowadza?
- Normalnie, kibicuję. A ty?
- Ja przecież jestem z Castville. Kiedyś nawet grałem
w juniorach.
Przysiadłem się do niego. To był właśnie ktoś, kto mógł mi
pomóc. Pod niebiosa wychwalałem jego drużynę, zadawałem
mu mnóstwo pytań i otrzymywałem mnóstwo odpowiedzi,
z których, niestety, nic nie wynikało. Jedyną interesującą
rzeczą było to, że .. Wilki grają tak znakomicie od pierwszego
meczu po generalnym remoncie swojego stadionu. To był już
jakiś ślad.
Na zakończenie poprosiłem Alla, aby dowiedział się jak
najwięcej szczegółów o tym przegranym meczu pucharowym.
Po powrocie do domu zastałem ojca z bardzo smutną miną.
Okazało się, że "Czarni' przegrali wyjazdowy mecz i mają już
trzy punkty straty. Pozostały im dwa kolejne spotkania u
siebie i dwa ostatnie na wyjazdach. Mistrzostwo oddalało się
od "Czarnych" coraz bardziej.
W poniedziałek, zaraz na pierwszej przerwie między wykła-
dami dopadłem Alla.
- Czego się dowiedziałeś o tym przegranym meczu? - zapytałem.
- "Wilki" nigdy nie nastawiają się na puchar - odparł.
- Ale dlaczego mecz odbył się w południe, a nie jak zwykle,
wieczorem?
- A, o to ci chodzi... Była jakaś awaria w elektrowni i mu-
sieli rozegrać spotkanie przy świetle dziennym. Rozumiesz, to
było w grudniu.
Zrozumiałem. Zrozumiałem, że obiecana przez ojca "beczka
piwa" oddala się ode mnie z szybkością pośpiesznego pociągu.
Miałem dokładnie dość i "Wilków", i piłki.
W środę po południu przyjechał do ojca jakiś facet. Przywi-
tali się serdecznie. Po chwili ojciec wszedł do mojego pokoju
i rzekł:
- Pozwól do mnie. Przyjechał mój przyjaciel, Stan, który
jest trenerem drużyny Rock City. Chce się mnie poradzić jaką
obrać taktykę na mecz z "Wilkami" w Castville. Jeśli przegra-
ją, to koniec z nimi, a on straci posadę. Wiem, że to się na
nic nie zda, ale ja wygadałem się, że ty też interesujesz się
- "Wilkami".
Poszedłem niechętnie, bo co ja, zwykły kibic, mogę dora-
dzić takim fachowcom. Przywitałem się z facetem i czekam.
- Jakie lekarstwo radziłbyś mi zastosować na nich? - zapytał.
- Z moich obserwacji wynika, że pierwszych trzydzieści
minut przeciwnicy wytrzymują nieźle, często nawet prowadzą
w tym okresie. Potem zaczyn…ją się rozklejać formacje obron-
ne i sypią się gole. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Moja
rada jest taka - niech pan zabierze trzech bramkarzy i zmienia
ich co pół godziny, dziewięciu zawodników proszę postawić
w obronie, a jednego na desancie. Nic pan nie ryzykuje.
Ostatnie pół godziny będziecie oczywiście grali w dziesiątkę.
Życzę powodzenia.
W tę sobotę ojciec po raz pierwszy od lat opuścił mecz
Czarnych". Pojechaliśmy obaj do Catsville. Co tam się dzia-
ło! Zaraz na początku spotkania wypad środkowego napastni-
ka gości zakończył się zdobyciem bramki. Publiczność wcale
się tym nie przejęła i spokojnie kontynuowała swój przygnia-
tający doping. "Wilki" strzelały z trzydziestu metrów i wyrów-
nanie wisiało na włosku. Wtedy stała się rzecz dziwna-po pół
godzinie takiej kanonady trener gości zmienił bramkarza
wykazującego już silne oznaki zmęczenia. Wynik utrzymał się
do przerwy. Po dalszych dwudziestu minutach goście znowóż
wymienili bramkarza, ale pod koniec spotkania i tak słaniał
się on już na nogach ze zmęczenia i gospodarze strzelili
bramkę. Końcowy gwizdek sędziego był szokiem i dla miejscowej
publiczności i dla zawodników - po raz pierwszy od czterech
lat , Wilki" straciły punkt na swoim stadionie!
Wracaliśmy do domu w wyśmienitym nastroju - nasi wygrali,
lider przegrał i znów był tylko jeden punkt do odrobienia,
a do końca rozgrywek jeszcze trzy mecze.
Późnym wieczorem wpadł do nas przyjaciel ojca, Stan.
O mało nie udusił mnie z radości, a po jego wyjściu ojciec
wręczył mi kopertę z czekiem opiewającym na wcale pokaźną
sumkę. Najbardziej jednak podekscytowało mnie w tym dniu
coś innego - trener "Wilków" był nieobecny na meczu. All
powiedział mi, że on nigdy nie obserwuje bezpośrednio me-
czów w Catsville. Zawsze siedzi wswoim pokoju zamknięty na
cztery spusty. Mecze ogląda na monitorze.
Powoli zaczynało mi się rozjaśniać w głowie, zrozumiałem,
że muszę wiedzieć wszystko o trenerze. I znów dopomógł mi
nieoceniony All - okazało się, że Peter Dutch był przed
kilkunastu laty znakomicie zapowiadającym się juniorem, ale
poważna kontuzja położyła kres jego sportowej karierze.
Rozpoczął studia na politechnice, ale ich nie skończył, prze-
rzucił się na trenerstwo i od początku pracuje w Castville.
Jest starym kawalerem, z zamiłowania zajmuje się radioamators-
twem. Wszystko to wyciągnąłem od Alla, który bardzo się
cieszył, że "Wilki" mają tak oddanego kibica w Norton.
Następna kolejka przyniosła wygraną naszych nawyjeździe
iremis prowadzącej drużyny. Oba czołowe zespoły miały
równą ilość punktów.
W środę znów pojechałem do Castville. Udało mi się namó-
wić Alla, aby poszedł ze mną obejrzeć trening "Wilków".
W pewnej chwili, pod pozorem udania się do toalety, wsze-
dłem do pomieszczeń klubowych pod trybuną. Szybko odna-
lazłem pokój z wizytówką: "Peter Dutch - I trener". Zapukałem
- nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem klamkę i drzwi otworzyły
się bezszelestnie; w pokoju nie było nikogo. Całe umeblowanie
ograniczało się do biurka, stolika, kilku foteli i telewizora.
Po lewej stronie stała duża żelazna szafa. Przez jedyne
okno
widać było odległą o kilkaset metrów hałdę pobliskiej kopalni.
Cicho zamknąłem drzwi i wróciłem na trybunę.
W sobotę znów znalazłem się w Castville, ale już z wyposa-
żeniem. Miałem staromodną mosiężną lunetę, wypożyczoną
od pewnego znajomego astronoma - amatora oraz maleńki
-odbiornik tranzystorowy. Cały ten sprzęt wytaskałem na
szczyt hałdy, ulokowałem się wygodnie i czekałem na rozpo-
częcie meczu. Lokalna stacja radiowa transmitowała przebieg
spotkania, wiedziałem więc, co się dzieje na boisku. W kilka
chwil po rozpoczęciu spotkania trener wszedł do swego
pokoju, zamknął drzwi na klucz, uruchomił monitor i otworzył
żelazną szafę. Obserwację miałem nieco utrudnioną, bo wszy-
stko widziałem do góry nogami, ale po pewnym czasie przy-
zwyczaiłem się. Mecz przebiegał zgodnie ze znanym mi sche-
matem. W specjalnie gorących momentach pod bramką gości
Dutch odwracał się od monitora w stronę szafy i kręcił jakąś
gałką, prawdopodobnie potencjometrem. Zresztą cała szafa
pełna była rozmaitych elementów elektronicznych. Po pół
godzinie obserwacji zrozumiałem, że niczego więcej się nie
dowiem, włożyłem lunetę do futerału i poszedłem oglądać
mecz. Zakończył się on zgodnie z tradycją - wygraną gospo-
darzy. Jeszcze raz święcił triumf obezwładniający doping
castvillskich kibiców...
Po tej sobocie na czele tabeli nic się nie zmieniło. Obie
czołowe drużyny wygrały swoje mecze. Wszystko miało zade-
cydować się w ostatniej kolejce.
W niedzielę powiedziałem o moich odkryciach ojcu; był
zaszokowany. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób
przeszkodzić Dutchowi w kontynuowaniu jego dzieła. Po
kilku godzinach mieliśmy już opracowany w zarysach plan
akcji. Ostatni mecz - jak wiadomo - mieliśmy rozegrać w Cast-
ville z "Wilkami". Nasi konkurenci grali również na wyjeździe
- z walczącą o ligową egzystencję drużyną Stana, przyjaciela
mojego ojca. Aby upewnić się, że nasz plan jest dobrze
przygotowany, pojechaliśmy w czwartek do Castville i korzys-
tając ze znajomości ojca zdołaliśmy się wkręcić na chwilę
rozmowy do pokoju Dutcha. Ojciec poprosił go o zdjęcie do
naszego klubowego albumu słynnych zawodników i trene-
rów. Fotografować miałem ja.
Zestaw miałem już tak spreparowany, że po włączeniu
flesza do gniazdka nastąpiło spięcie i wyskoczyły korki. Bar-
dzo przepraszałem za gapiostwo, ale nasz gospodarz uspoko-
ił mnie, że zaraz naprawi. Wyszedł na korytarz wraz z ojcem
i po chwili wrócili. Tym razem naładowałem flesz bez kłopo-
tów, zrobiłem zdjęcie, podziękowaliśmy i wróciliśmy do domu.
W piątek zmontowaliśmy grupę, która miała brać udział
w końcowej "uroczystości". Oprócz ojca i mnie w skład jej
wchodzili: znajomy fotoreporter, prezes naszego klubu, ad-
wokat i jed‚n z nortońskich policjantów. Nie powiedzieliśmy
im jednakże wszystkiego. Całej prawdy mieli się dowiedzieć
dopiero na miejscu. Zresztą ja sam dokładnie jej nie znałem.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień - chyba połowa
ludności naszego miasteczka wyjechała na mecz do Castville.
Stadion "Wilków" zdawał się pękać w szwach.
Nasi rozpoczęli grę z wielkim rozmachem i już w piętnastej
minucie strzelili pierwszą bramkę. Wtedy cała nasza szóstka
udała się do pomieszczeń klubowych pod trybuną. Było tam
zupełnie pusto, normalna rzeczw czasie meczu. Schowaliśmy
się w toalecie, a ja wykręciłem korki zabezpieczające pokój
trenera. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku i Peter Dutch
popędził do skrzynki z bezpiecznikami. Światło lampy błysko-
wej naszego fotoreportera sparaliżowało go na moment.
- Co to za wygłupy? Kto wam pozwolił tu się kręcić!? -
krzyknął.
- Spokojnie,Peter - rzekł ojciec. - Lepiej poproś nas do
siebie.
- Nie mam teraz czasu. Przyjdźcie po meczu.
- Nie Dutch, my chcemy teraz.
W tym momencie zauważył, że flesz błyska w jego pokoju i
rzucił się w tamtą stronę, a my za nim. W ten sposób wszyscy
znaleźliśmy się u niego. Zamknąłem drzwi na klucz.
- Co to, napad? - wybełkotał. - Ja... ja zawołam policję!
- Nie trzeba chłopcze, my tu już przyprowadziliśmy poli-
cjanta. Mike, pokaż mu swoją legitymację służbową -
rzek
ł
ojciec.
- Czego chcecie? - zapytał ochrypłym głosem.
- Powiedz mu.
- Panie Dutch, panowie! - rozpocząłem według najlep-
szych wzorów. - Przed kilku laty zaczął pan pracować jako
trener "Wilków". Mniej więcej od tego czasu wasza drużyna
nie przegrała u siebie ani jednego meczu, jeśli nie liczyć
tego pucharowego:Wielki to zaszczyt dla trenera - prawda?
WszYstko byłoby w porządku, gdyby nie ta szafa. Ja wiem, że
elektronika to pańskie hobby; pan nawet kiedyś studiował i
W tym miejscu mój wywód przerwany został potężnym -
Jeeest! Któraś z drużyn strzeliła bramkę, nie wiedzieliśmy
jednak która, bo z powodu braku prądu telewizor nie działał.
-Krótko mówiąc, wpadł pan na pomysł "pomagania" swojej
drużynie w zwycięstwach, montując instalację do "rozmię-
kczania" defensywy przeciwników, a zwłaszcza bramkarza.
Przez cztery lata udawało się panu, zyskał pan opinię znako-
mitego trenera. Tylko raz wasi przegrali, lecz to nie była
pańska wina, tylko elektrowni.
- Peter, to nie było fair - rzekł prezes. - Wydaje mi się,że
powinniśmy oddać tę sprawę do sądu.
- Nie róbcie tego, błagam was! Ja... ja wam wszystko
wyjaśnię! To jest mój własny wynalazek. On może mieć duże
zastosowanie w psychiatrii.
- No więc mów, tylko bez żadnych dodatków. Potem zasta-
nowimy się, co z tobą zrobić.
Trener "Wilków" wyglądał fatalnie, był blady, ręce mu
drżały. Zaczął mówić bezbarwnym, łamiącym się głosem.
- Interesuję się elektroniką, dużo eksperymentuję. Kiedyś
zbudowałem układ, w polu działania którego zacząłem zacho-
wywać się dziwnie - byłem niezwykle z siebie zadowolony,
a przy tym miałem opóźniony refleks. A w ogóle czułem się
- trochę jak po narkotyku. Wtedy pomyślałem, że gdyby poddać
tak wpływowi tego pola bramkarza, to po kilku minutach
każdy silniejszy strzał na bramkę byłby prawie pewnym golem.
No, a resztę już znacie.
- Gdzie są wmontowane generatory? - zapytał Mike.
- W słupkach bramkowych.
- Jaką drogą dostarczana jest do nich energia?
- WykorzYstałem istniejącą instalację zbudowaną dla po-
trzeb zawodów lekkoatletycznych, nieczynną w czasie me-
czów piłkarskich.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Dutch siedział ze spu-
szczoną głową. Pierwszy odezwał się mój ojciec:
- Panowie, proponuję takie rozwiązanie: nie będziemy
robić z tego użytku pod warunkiem; że Dutch zobowiąże się
na piśmie do zdemontowania całego kramu wciągu tygodnia,
nie odnowi kontraktu z "Wilkami" oraz wycofa się ze sportu.
Zgoda.
- Zgoda - potwierdzili wszyscy.
- Pisz, Dutch! - rozkazał ojciec.
Po napisaniu oświadczenia zabraliśmy ze sobą roztrzęsio-
nego trenera na trybunę. Przerwa dobiegała końca. Było dwa
do zera dla "Czarnych" i tak też zakończył się cały mecz. Gdy
spiker ogłosił, że nasi konkurenci zremisowali, szał radości
ogarnął przybyłych do Catsville kibiców. Byliśmy mistrzami!
Kiedy stadion opustoszał, zgnębiony Dutch zapytał:
- Panowie, powiedzcie mi kto i w jaki sposób wpadł na to?
To on - wskazał na mnie ojciec. - Gdy mu powiedziałem
owaszym szczęśliwym stadionie twierdził, że jest to niezgod-
ne z jakimś tam rachunkiem i zaczął szukać przyczyny. Obie-
całem mu, że jeśli ją znajdzie...
- Tato - przerwałem mu. - Tak prawdę mówiąc, to ja
strasznie nie lubię piwa!
RAPORT Z REZERWATU
Przestronna, jasna sala odczytowa Instytutu Podstawo-
wych Problemów Ewolucji nabita była dzisiaj do ostatniego
miejsca. W długiej historii tej ważnej placówki odbyło się
tutaj wiele interesujących zjazdów, narad, sympozjów,
kongresów i innych posiedzeń, na których omawiano zagadnienia
szeroko pojętej ewolucji oraz podejmowano decyzje o zasięgu
galaktycznym. Szacowne mury tej uczelni gościły setki naj-
znakomitszych sław nauki i najdzielniejszych eksploratorów
Czasoprzestrzeni, wygłaszających tu i obalających najdziw-
niejsze hipotezy, demonstrujących przywiezione z najdal-
szych głębin Kosmosu najrzadsze okazy skał, organizmów
i maszyn - wszystkiego czym zajmował się Instytut.
Widziano tu erudytów niezrównanych i mruków niezmier-
nych, efekciarzy i skromnych, młodych naukowców, ale jesz-
cze nigdy jedno zebranie nie zgromadziło tak wielkiej liczby
luminarzy wiedzy. Przybył każdy, kto miał coś do powiedzenia
w dziedzinie ewolucji biologicznej i mechanicznej, sprowa-
dzony pilnym wezwaniem Koordynatora. Co dziwniejsze, we-
zwanie nie precyzowało tematyki zapowiedzianej narady.
Starsi członkowie Rady Ekologicznej i Komitetu Interwencji
Galaktycznych Piątego S‚ktora wiedzieli jednak dobrze, co
oznacza taki tryb wezwania - problem musiał być szczególnej
wagi. W takich wypadkach Koordynator zwykł był nie poda-
wać go do wiadomości zainteresowanych przed rozpoczę-
ciem obrad, aby - jak twierdził - nie mogli przygotować się
z danego tematu. Taki sposób postępowania miał jakoby
zapewniać świeżość osądów.
Wszystko to sprawiło, że na sali wyczuwało się atmosferę
lekkiego podniecenia. Wielu z obecnych pamiętało przecież
dokładnie ostatnie, zwołane w podobnym trybie zgromadze-
nie, kiedy to pewien początkujący grawitostronom przewi-
dział wybuch Supernowej w gwiazdozbiorze Wielkiego Robo-
ta. Chodziło o to, aby ustalić co, jak i gdzie ewakuować, aby
ocalić co się tylko da ze stosunkowo prymitywnego jeszcze
ewolucyjnie, ale jakże przez to ciekawego zespołu biologicz-
nego, jaki rozwijał się na jednej z planet układu sąsiedniej
gwiazdy.
Pamiętali wszak, jak błyskawicznie podjęto odpowiednie
decyzje. zmontowano wyprawę i ocalono większość gatun-
ków, przenosząc je na podobną, ale znajdującą się jeszcze
w początkowym stadium ewolucyjnym planetę.
I tym razem spodziewano się jakiegoś niecodziennego pro-
blemu. Punktualnie o oznaczonym czasie przybył Koordyna-
tor w towarzystwie dwóch nieodstępnych asystentów, po-
zdrowił zebranych i zajął należne mu miejsce na podium.
Asystenci momentalnie podłączyli go do Zbiorczej Sieci dają-
cej mu praktycznie możliwość nieograniczonego manewru
informacyjnego.
- Koledzy! - rozpoczął dźwięcznym, chociaż nieco już
zniszczonym głosem. - Jak się zapewne domyślacie wezwa-
łem was tutaj po to, aby zasięgnąć waszej opinii w sprawie,
którą zaraz przedstawię: porządek dzienny obejmuje nastę-
pujące punkty:
- wprow…dzenie
- odczytanie raportu z rezerwatu numer trzysta osiemnaście
- dyskusja
- podjęcie decyzji.
Szmer poszedł po sali - trzysta osiemnasty rezerwat! Cóż
tam się znowu dzieje? Od kilkudziesięciu okresów temat ten
wielokrotnie powracał w rozlicznych opracowaniach i publi-
kacjach...
- Szanowni zebrani - kontynuował mówca. - Wielu z was.
zwłaszcza ekologów, z pewnością zna bardziej lub mniej
dokładnie zagadnienie, o którym będziemy dyskutować, ale
dla niektórych kolegów z Komitetu Interwencji, tkwiących na
co dzień raczej w problemach inżynierii gwiezdnej, może
ono być obce. Z tego też względu na wstępie pod…m nieco
informacji o obiekcie.
Planeta zwana popularnie trzysta osiemnastym albo Błękit-
nym Rezerwatem znajduje się w układzie samotnej, niecieka-
wej, małej. białej gwiazdy w peryferyjnym rejonie Piątego
Sektora. Ciekawostką jest, że jej okres obiegu orbity niemal
dokładnie równa się naszemu, a mianowicie wynosi on 0,994.
Wobec powYższej zbieżności bardzo ułatwiona jest korelacja
chronologiczna wydarzeń.
Centralna gwiazda układu znana była naszym astronomom
od dawien dawna jako obiekt dziesiątej wielkości. Z tego
względu nie była ona nigdy brana pod uwagę jako ewentualny
cel jakiejkolwiek wyprawy, choćby dlatego, że nie podejrze-
wano jej o posiadanie własnego układu planetarnego. Dopie-
ro nieszczęsna wyprawa Ra-Quetzatla, dryfując grawitacyjnie
z powodu awarii, dotarła w jej pobliże i stwierdziła istnienie
satelitów. Na bazę naprawczą wybrali planetę otuloną grubą,
szczelną atmosferą, która dzięki temu charakteryzowała się
pięknym, błękitnym kolorem. Wybór wydał się z początku
nadspodziewanie dobry i tak doszło do odkrycia późniejszego
trzysta osiemnastego rezerwatu, ale dla wyprawy w końcu
okazał się tragiczny. Jak niektórzy koledzy zapewne pamięta-
ją, naprawiany statek zszedł z orbity i dostawSzy się w gęste
warstwy atmosfery eksplodował, czyniąc duże spustoszenia
na powierzchni. Na szczęście krótko przed katastrofą został
ze statku wysłany meldunek, który dotarł do nas. W ten sposób
dowiedzieliśmy się o istnieniu tej pięknej i ciekawej planety.
Działo się to prawie dwanaście tysięcy okresów temu. i
Sam Ra-Quetzatl wraz z kilkoma towarzyszami ocalał, bę-
dąc w chwili wybuchu na planecie. Spędzili tam jeszcze kilka
okresów badając ten ciekawy obiekt, aż wreszcie wyczerpały
się ich możliwości regeneracyjne i definitywnie przestali
funkcjonować. Ich ciała, wraz z zapisami obserwacji, zostały
odnalezione przez ekspedycję ratunkową, przewiezione do
ojczyzny i złożone na ostatni odpoczynek w Kręgu Zasłużonych.
Dane dostarczone przez dwie pierwsze wyprawy były rewe-
lacyjne; okazało się bowiem, że natrafiono na planetę o nie-
zwykle silnie zróżnicowanym życiu organicznym, z cywilizacją
w stadium początkowym na dodatek! Cywilizację tę wytworzył
jeden z gatunków, bardzo źle przez ewolucję przystosowany
do walki o byt. Mając do wyboru - albo zginąć, albo zapano-
wać nad resztą świata organicznego, wybrał oczywiście tę
drugą możliwość i wykształcił jedyny ze zdatnych go obronić
przed zagładą narząd - mózg zdolny do myślenia abstrakcyjnego.
Rzucili się eksploratorzy, uczeni, kolekcjonerzy, poszuki-
wacze przygód, a nawet zwykli awanturnicy, na wspaniałe
okazy tamtejszych roślin i zwierząt trzebiąc biosferę i wywo-
żąc tak masowo, że zaistniała konieczność ochrony prawnej.
W ten sposób doszło do utworzenia trzysta osiemnastego
rezerwatu. Było to prawie pięć tysięcy okresów temu. Od tego
czasu zezwolenia na lądowanie w rezerwacie wydawano bar-
dzo rzadko i to jedynie naukowcom specjalizującym się
w dziedzinie ewolucji organicznej, a później także socjolo-
gom cywilizacji organicznych. Trzeba przyznać, że decyzja
o utworzeniu rezerwatu była konieczna i została powzięta
w ostatniej chwili: Gdyby dopuścić do dalszej infiltracji
nieodpowiedzialnych elementów mogłoby doJść do nieodwracal-
nych szkód w rozwoju tej prymitywnej a ciekawej cywilizacji.
Jak się później okazało, niektórzy z naszych nawiązali kontak-
ty z przedstawicielami wiodącego gatunku, przekazując im
nawet pewne proste osiągnięcia techniczne. Niemuszę chyba
nadmieniać jak zgubny miało to wpływ na tok ich rozwoju...
Na szczęście, nie znali oni jeszcze innego sposobu przeka-
zywania informacji w czasie jak tylko rysunkowy, i większość
z darowanych im nieopatrznie innowacji poszła w zapomnie-
nie. Niestety, nie wszystkie tak łatwo zdobyte wiadomości
uległy zatarciu i w tym być może kryje się klucz dla zrozumie-
nia obecnych kryzysów wstrząsających tą planetą. Za przy-
kład posłużyć może chociażby taki fakt, że tym embrionalnym
sposobem informatycznym zdołali oni utrwalić na skałach
wizerunki naszych nierozważnych podróżników, a nawet ich
statków. Po utworzeniu rezerwatu specjalna ekipa wyszuki-
wała i niszczyła ślady naszego tam pobytu, ale - jak się o
wiele później okazało - niestety, nie wszystkie. Po osiąg-
nięciu przez tę cywilizację odpowiedniego poziomu ocalałe
wizerunki zostały odkryte, opublikowane i przez niektóre
jednostki nawet prawidłowo zinterpretowane... ale o tym -
potem.
Szmer przeszedł po sali, szmer zdziwienia i niedowierzania.
Bo jakże to - cywilizacja o takim gradiencie rozwoju? Toż to
prawie krzywa wykładnicza!
Koordynator grzecznie ale stanowczo uciszył dyskutantów,
włączył sobie dodatkowe chłodzenie i kontynuował:
- Proszę kolegów. W miarę upływu czasu zainteresowanie
nowo odkrytą planetą zaczęło maleć proporcjonalnie do kwa-
dratu czasoodległości, aż ustaliło się na pewnym, prawie
zerowym poziomie. Mniej więcej co sto okresów zaglądała
tam ekipa strażników z Ochrony Rezerwatów, czyniąc przy
okazji dyskretne spostrzeżenia dotyczące tempa rozwoju cy-
wilizacyjnego. Przez następnych kilka tysięcy okresów nie
działo się tam nic specjalnego. Zmiany ewolucyjne były pra-
wie niezauważalne, a cywilizacja nie wykazywała jakiegoś
większego postępu. Jak się okazało,jei twórcy przyjęli nie-
zwykłą zasadę jeśli już w jakimś punkcie globu podniósł się
nieco poziom cywilizacyjny, zaraz przybywali inni, stojący na
niższym poziomie wprawdzie, ale bardziej wojowniczo nasta-
wieni osobnicy i dokładnie niszczyli wszystko co się tylko
dało unicestwić. Takiego sposobu postępowania gatunku wiodą-
cego nie zanotowały dotychczas Kroniki Rozwoju na żadnej
z planet. Jak było do przewidzenia, spowodowało to wkrótce
zastój, a nawet spore cofnięcie cywilizacyjne, które trwało
średnio ponad tysiąc okresów. W tym czasie zapomniano
mnóstwo zdobyczy kulturowych, technicznych i socjalnych.
Cały gatunek pogrążył się w ciemnocie i marazmie. Już
zdawało się, że cywilizacja zaniknie, jak to miało miejsce
w znanym z pewnością kolegom przypadku Aruwitów, albo
w parku planetarnym Sied‚mnastej Podwójnej, gdy naraz
zaczęły nadchodzić meldunki o zupełnie niezrozumiałym oży-
wieniu rozwojowym. Powiedziałem "rozwojowym", a nie cy-
wilizacyjnym, bo rzeczywiście tak to wyglądało. Oni zaczęli
odgrzebywać zapomniane już prawa i wynalazki, odkrywać
coraz to nowe. Posuwając się, że tak powiem technicznie
i technologicznie szybko do przodu - cywilizacyjnie pozosta-
wali prawie na takim samym poziomie, a niekiedy duże grupy
osobników wykazywały najwyraźniej postępując‚ zdziczenie.
Stare przyzwyczajenie z wcześniejszej epoki rozwojowej po-
zostało bez zmian - co pewien czas systematycznie niszczy
wytworzone dobra materialne oraz dzieła sztuki - bo i sztukę
stworzyli - mordując się przy tym zapamiętale. Po każdej
z takich wojen następował wzmożony trend w kierunku prze-
wyższenia osiągnięć technicznych z okresu przed konflikten
iprowadzący do wytworzenia coraz to doskonalszych przed-
miotów użytkowych i coraz wymyślniejszych narzędzi nisz-
czenia i mordu. Jeśli do tego dodać, że niszczone wtoku walk
dzieła sztuki były później, w miarę ich możliwości, z wielkim
pietyzmem rekonstruowane, to uzyskamy - proszę kolegów
obraz cywilizacji całkowicie wypranej z jakiejkolwiek logiki.
Koordynator przerwał na moment i rozejrzał się po sali, aby
stwierdzić jaki efekt wywołały jego ostatnie zdania. Zgodnie
z tym co przewidywał, słuchacze byli zaszokowani!
- Szanowni zebrani. Kiedy zaczęły do nas docierać wieści
o przyśpieszonym rozwoju technicznym w trzysta osiemnas-
tym rezerwacie, natychmiast zwiększyliśmy czterokrotnie
częstotliwość patroli etatowych, zaczęliśmy sporadycznie wy-
syłać naukowe wyprawy kontrolne oraz analizować anonimowe
relacje przygodnych turystów, którzy w ostatnim czasie -
wbrew zakazowi - zapuścili się w tamte strony. Każda nowa
wiadomość utwierdzała nas w mniemaniu, że rozwija się tam
silnie wynaturzona cywilizacja w tempie zbliżonym do postępu
geometrycznego!
- Nieprawdopodobne! - wykrzyknął w jednym z ostatnich rzędów
jakiś młody osobnik w mundurze astropolita.
- A jednak to prawda, kolego - ciągnął Koordynator aczkolwiek
rozwój ten nie odbywa się równomiernie na całej planecie. Ist-
nieją stosunkowo duże obszary, których mieszkańcy znajdują się
na równie niskim poziomie technicznym jak w chwili odkrycia
tej planety.
Ostatnie dwa loty patrolowe przyniosły znowu szereg nie-
pokojących wiadomości. Pochodzą one sprzed około pięćdziesię-
ciu i sprzed trzydziestu okresów. W pierwszym sprawozdaniu
mowa jest o odkryciach w dziedzinie fizyki, o rozwoju trans-
portu - w tym maszyn latających - oraz o wielkiej wojnie
planetarnej, w której użyto, między innymi, trujących
gazowych związków chemicznych Drugie sprawozdanie omawia
głównie przebieg i skutki drugiej wojny planetarnej, jaka znów
tam wybuchła. Nasi strażnicy przybyli wprawdzie już po jej
zakończeniu, ale wiadomości są pewne. ponieważ udało im się
zdobyć szereg utrwalonych przez tubylców informacji,
dotyczących tej nowej rzezi. Chyba nie muszę nadmieniać, że
mamy dość dobrze rozpracowane pięć głównych tamtejszyh
dialektów i wniknięcie w ich problemy nie stanowi dla naszych
wysłanników specjalnej trudności. Otóż ta druga wojna plane-
tarna pochłonęła kilkadziesiąt milionów osobników, a została
zakończona eksplozjami atomowymi, użytymi w celu niszczenia!
Fragmentu sprawozdania mówiącego o przypadkach totalnego
zdziczenia i degeneracji obyczajowości nie będę przytaczał,
ponieważ wydaje mi się ono niewiarygodne.
Po tej ostatniej wyprawie patrolowej mieliśmy jeszcze
dwukrotnie alarmujące sygnały od turystów, mówiące o gwał-
townej urbanizacji na terenie rezerwatu, zanikaniu wielu ga-
tunków fauny i flory w wyniku ekspansji wiodących, o okreso-
wych wybuchach termojądrowych i o innych zdumiewających
sprawach. Jeden ze statków został nawet ostrzelany w obrębie
atmosfery przez ich maszynę latającą i tylko dzięki błys-
kawicznemu manewrowi zdołał uniknąć katastrofy.
Wszystkie te sygnały sprawiły, że Prezydium Rady Ekolo-
gicznej uznało rozwój sytuacji w Błękitnym Rezerwacie za
niepokojący i zagrażający większości gatunków żyjących na tej
urzekającej planecie. W związku z tym zorganizowaliśmy spec-
jalną ekspedycję złożoną z naszych najlepszych znawców zagad-
nień ewolucji i ekologii, aby na miejscu przeanalizowała
dogłębnie problem i po powrocie przedstawiła wyczerpujące
sprawozdanie. Na czele wyprawy stanął jeden z najwybitniej-
szych naszych kosmologów, mój zastępca. znany kolegom doktor
Raph 47-Arvam. Na wszelki wypadek - gdyby zaistniała potrzeba
jakiejś doraźnej interwencji - mianowany został Pełnomocnikiem
Rady. Jak się okazało była to słuszna decyzja...
Przedwczoraj wieczorem - ciągnął mówca - Centrum Łączności
Galaktycznej przekazało nam depeszę nadaną przez doktora
Arvama. Treść jej, po rozszyfrowaniu, okazała się tak ważna,
że postanowiliśmy zebrać kolegów, zapoznać was z nią i
wysłuchać waszych opinii w celu sporządzenia instrukcji dla
Pełnomocnika, który ze względu na wagę zagadnienia zatrzymał
wyprawę w rejonie rezerwatu i oczekuje tam naszej odpowiedzi.
Oto ta depesza!
Mówca podniósł w górę zadrukowaną kartę, podał ją asysten-
towi, a ten zaczął ią czytać powoli i dobitnie:
- "Centrum Łączności Galaktycznej. Do Koordynatora Instytutu
Podstawowych Problemów Ewolucji, profesora W. 075 Marrdyla w
miejscu. Trzecia Białej b.n.. gwiazdozbiór Romb3, Sektor
02-14-18971 czasu uniwersalnego. Podróż docelowa bez komp-
likacji. Przybycie zgodnie z harmonogramem. Stan Rezerwatu ţ
wysoce niepokojący. Objawy -degeneracja i wymieranie całych
gatunków. Zwielokrotnienie mutacji. Przyczyny - bezmyślna
ekspansja gatunku wiodącego; postępujące skażenie ekosystemu
planetarnego produktami i odpadami technologicznymi Eksplozja
demograficzna. Stan rozwoju wiedzy i technologii - przez-
wyciężenie grawitacji. Początek ekspansji wewnątrzukładowej.
Łącznośćwzakresie fal elektromagnetycznych. Początek inży-
nierii genetycznej. Opanowanie reakcji termojądrowych. Uwaga!
Zbudowano tu i nagromadzono termojądrowe urządzenia wybuchowe
w ilości mogącej zniszczyć życie n kilkuset takich planetach.
Prawdopodobieństwo samozagłady - 078 (wg wzoru Blick-
= Urvayana). Podjęte tymczasowe środki zaradcze - przebudo-
wano mentalność kilkunastu wpływowych osobników przez
założenie im seryjnych mikrowzmacniaczy logicznych bądź
prostych filtrów przeciwsamobójczych własnego pomysłu.
Efekty - większość z przekonstruowanych została wkrótce
zamordowana lub odsunięta od władzy, ale ich działalność
spowodowała okresowy spadek współczynnika niebezpie-
czeństwa samozagłady o dwie setne. Wnioski - rezerwat
numer 318 może wkrótce ulec całkowitej lub prawiecałkowi-
tej samolikwidacji. Konieczna zdecydowana interwencja. Za-
wieszam powrót ekspedycji . Czekam na waszą decyzję. Arvam
- Pełnomocnik".
Asystent skończył czytanie, oddał dokument Koordynatoro-
wi, skłonił się w stronę audytorium i zajął swoje miejsce. Na
sali zapanowała idealna cisza. Audytorium złożone z rutynia-
rzy otrzaskanych z najbardziej zawiłymi problemami ewolucji
fizykochemicznej, biologicznej i mechanicznej oraz z nieu-
straszonych zdobywców Czasoprzestrzeni, którzy z niejedne-
go źródła energię czerpali i którym zdawało się, że nic ich
już zadziwić nie zdoła; audytorium to znakomite było
kompletnie zaszokowan‰: Bo jkże tó, w ciągu kilku tysięcy
okresów prz‰jść z ‰tap– kamiennych narzędzi na etp ekspansji
układowej, od epoki zaklęć szamanów do tajemnic kodu genety-
cznego?!
- Proszę kolegów! - głos Koordynatora przerwał pełną
napięcia ciszę. - Postaram się teraz podać w skondensowanej
formie główne tezy do dyskusji, której wyniki - mam nadzieję -
pozwolą członkom Prezydium Rady podjąć szybką, prawidło-
wą i ostateczną decyzję w sprawie dalszych losów naszego
najpiękniejszego i najciekawszego rezerwatu. Jak zdążyliśmy
się zorientować, główną i jedyną przyczyną realnego zagroże-
nia egzystencji trzysta osiemnastego rezerwatu jest niesyme-
tryczny rozwój niektórych wiodących, w wyniku którego na-
stąpiło specyficzne "rozdęcie" techniczno-technologiczne,
kosztem sfery czysto logicznej. Doprowadziło to w efekcie do
tak karykaturalnego stanu, że istoty znajdujące się w przede-
dniu odkrycia ogólnej teorii pola - wraz ze wszystkimi tego
odkrycia konsekwencjami - mają w rzeczywistości mental-
ność mikrobów, które po zaatakowaniu jakiegoś wyższego
organizmu tak gwałtownie rozmnażają się w nim; aż ginie on,
wyczerpany walką i zatruty ich toksynami, a wraz z nim giną
one same, pozbawione żywiciela, który był ich całym światem.
Niektóre grupy wiodących - zwłaszcza z rejonów o najwyż-
szym stopniu rozwoju technologicznego - znajdują się na tak
zdeformowanym etapie, trudno powiedzieć: rozwojowym, że
wyłącznym ich celem życiowym stała się nieustająca, niepo-
hamowana, wszechogarniająca konsumpcja. Jeszcze jednym
jaskrawym przykładem ich degeneracji psychicznej jest pro-
blem trucizn. Proszę sobie wyobrazić, że dziesiątki milionów
osobników trudzi się niemal wyłącznie po to, aby zdobyć
środki umożliwiające im nabycie pewnych szkodli-
wych związków chemicznych, którymi systematycznie za-
truwają własne organizmy, skracając w ten sposób wydat-
nie długość okresu swojej wegetacji!
Jak ogólnie wiadomo, każda zmiana stabilnego ekosyste-
mu powoduje natychmiastowy wzrost liczby bezkierunko-
wych mutacji wszystkich jego organizmów, przy czym możli-
wość kontynuacji uzyskują tylko mutacje najlepiej przystoso-
wane. Aby jakiś gatunek mógł przeżyć drastyczne zmiany
warunków środowiskowych, tempo jego przystosowywania
się musi być szybsze od tempa tych zmian. Z tego powodu
największe szanse przeżycia wszelkich katastrof środowisko-
wych mają najprymitywniejsze, szybko rozmnażające się
organizmy. Nasi znajomi z trzysta osiemnastego rezerwatu,
w gruncie rzeczy bardzo skomplikowane homeostaty organiczne o
długości okresu powielania rzędu aż dwudziestu obiegów, mają
mniejsze szanse aby przystosować się do zmian, jakie sami
wykładniczo powodują. Gdyby te smętne perspektywy dotyczyły
tylko ich samych, problem nie byłby tak drastyczny. Idzie o
to, że wraz z nimi zginie, lub już wcześniej zginęła, wielka
liczba innych, bezbronnych gatunków, płacących najwyższą
cenę za bezmyślne postępowanie wiodących.
Koledzy! Przystępujemy do dyskusji, która powinna dać
odpowiedź na pytanie - co robić, aby nie dopuścić do znisz-
czenia naszego najpiękniejszego rezerwatu? Może trzeba będzie
zlikwidować jeden jedyny gatunek, aby uratować tysiące innych,
uratować cały rezerwat? A może znajdziemy jakieś inne roz-
wiązanie?... Bo czyż mamy pewność, że jesteśmy tu całkowicie
bez winy... Pamiętajcie o jednym - nasi wysłannicy czekają
na orbicie planety Earth - bo tak dziwnie brzmi jej nazwa w
najbardziej tam rozpowszechnionym narzeczu czekają na naszą
decyzję!
KONTRAKT
Starszy Intendent Goat był dzisiaj wyraźnie nie w formie
Zaczerwienione oczy i bladość oblicza niedwuznacznie świad-
czyły o tym, że nie spędził on ostatniej nocy otulony krzepią-
cym siły snem. Fatalnie prezentowało się również jego zmięte
ubranie. Siedział smętnie za swoim biurkiem, a głowę trzymał
opartą na dłoniach, bo zdawało mu się, że gdy ją pozostawi
samą sobie, oderwie się ona od reszty zbolałego ciała i poto-
czy po dywanie. W sprawnych jeszcze resztkach jego skołata-
nej świadomości tłukła się natrętna myśl o własnym wygod-
nym łóżku, oddalonym jedynie o pięć przystanków metra.
Wiedział jednak, że to wspaniałe, wymarzone, przytulne łóże-
czko będzie osiągalne dopiero późnym popołudniem. Drogę
do niego zagradzał mu wszechwładny Szef, siedzący w swoim
gabinecie-jaskini i czyhający tylko na takich, jak on, deli-
kwentów.
Żeby tak przynajmniej wyjechał gdzieś na jakiś czas..
Można byłoby wyskoczyć na chwilę do baru za rogiem i wypić
ogromny kufel - albo lepiej dwa kufle - wspaniałego zimnego
piwa. Zaraz by się człowiek poczuł lepiej. A tak nic - mogiła.
Smutne rozmyślania przerwał mu nagle ostry dziś jak żylet-
ka dzwonek wewnętrznego telefonu. Prawą ręką wcisnął włącznik,
a lewą dalej podtrzymywał pękającą głowę, i usiłując nadać
swemu zdartemu głosowi w miarę normalne brzmienie wychrypiał:
- Goat, słucham...
- Joe, Stary cię wzywa - usłyszał głos Susan, sekretarki
Szefa. - Uważaj, bo coś mu źle z oczu patrzy!
Tego jeszcze brakowało - przemknęło mu przez trzesz-
czącą głowę. - Czego ten Stary może chcieć ode mnie?
Niewiele myśląc przygładził rozwichrzone włosy, poprawił
przekrzywiony krawat i ruszył jak na ścięcie w stronę wybija-
nych skórą drzwi.
Stary siedział za stertą papierów, a oczy jego ciskały
gromy.
- Pan mnie wzywał...
- Wzywał? Ha!... Słuchajcie Goat, wszystko się pokręciło!
Musimy sami zorganizować zaopatrzenie dla tego cholernego
zlotu. Rozumiecie?!
- Rozumiem, panie pułkowniku.
- Nic nie rozumiecie! Tysiąc chłopa przez cztery dni,
a w tym może sześciu - siedmiu abstynentów. I co ja im dam
do picia! może mleko, soczki? Rozumiecie teraz?
- Tak jest, panie pułkowniku! - odparł służbiście Starszy
Intendent i zaraz poczuł się lepiej. - A jeśli można wiedzieć,
to kto nawalił?
- "Bracia Gulps' , pies ich trącał. A swoją drogą, tośmy się
doczekali czasów! żeby za żadną cenę nie dostać paru skrzy-
nek whisky ponad ustawową normę. Goat, kiedy ja jeszcze
byłem w waszym wieku, to wprawdzie lataliśmy tylko na
Księżyc, ale za to na każdej ulicy, w każdej chwili mogłeś
kupić butelczynę według gustu i nikt nie słyszał o żadnych
bzdurnych talonach. A teraz ja przed naszymi wzorowymi
funkcjonariuszami postawić mam pewnie karafki z kefirem! Żeby
się ze wstydu spalić! Rozmawiałem nawet z samym ministrem,
lecz nic z tego nie wyszło.
- Ja mogę spróbować...
- Możecie?! Wy to musicie zrobić, Goat. Po to was tu
wezwałem!
- Rozkaz, panie pułkowniku!
- Słuchaj Joe - Stary zmienił się nagle w łagodnego baran-
ka. - Załatwisz to, prawda? Ty wszędzie masz znajomości.
- Załatwię.
- No to zmykaj i do roboty. Ja wyjeżdżam na jakieś dwie
godziny. Gdy załatwisz - melduj. Pamiętaj: whisky, w ostate-
czności tequila. Chociaż ze dwadzieścia skrzynek. Dostawa
do Hali Zjazdów dwudziestego maja. Rachunek oczywiście niech
opiewa na coś innego; zresztą ciebie nie trzeba chyba uczyć?
- Oczywiście, że nie.
Przed zmaltretowanym Starszym Intendentem znów rozto-
czyła się wspaniała wizja dwóch, a może nawet trzech kufli
piwa. Szybko wrócił do swego pokoju i połączył się z miastem.
Już wiedział, kto mu może pomóc - oczywiście George. Jego
Biuro Zleceń Różnych nie takie sprawy załatwiało. Zresztą
przez całą ubiegłą noc powtarzał on wszystkim w kółko
"Masz sprawę beznadziejną - zadzwoń do Georg‚'a. On ci
zorganizuje"!
Ciekaw jestem, jak on się dzisiaj czuje? - pomyślał Joe
iw tym samym momencie przypomniał Sobie o swojej trzesz-
czącej i pękającej czaszce. A tu jak na złość telefon George'a
był stale zajęty. Automat centrali niezmiennie odpowiadał
drewnianym głosem - "Numer... zajęty... proszę... dzwonić...
później... lub... podać... zlecenie". Po kilku takich próbach
w skołatanej głowie Starszego Intendenta wylęgła się myśl,
aby wykorzystać tego nowego robota, co to go dostali przed
miesiącem. Prawdę mówiąc, to miał on cholernie mało zaję-
cia, jeśli nie liczyć rozwiązywania zadań domowych dzieci
pracowników. Pokraka była zainstalowana w jego pokoju, co
wcale nie dodawało przytulności temu pomieszczeniu. Od
samego początku Joe serdecznie nie cierpiał robota, ale teraz
postanowił go wykorzystać. Włączył zasilanie robocze i rzekł:
- Ben, ty małpo druciana, musisz mi coś załatwić.
- B 17-46 N czeka na polecenie - rozległ się szczekający
głos robota.
- Słuchaj, wywłoko sieciowa, i zapamiętaj. Zadzwonisz do
pana George'a Scoffera, do Biura Zleceń Różnych i poprosisz
go w moim imieniu o dostarczenie nam dwudziestu... nie,
trzydzieStu skrzynek szkockiej vvhisky albo meksykańskiej
tequili. Powiedz mu, że to na ten Zlot Przodujących Policjan-
tów. A rachunek niech wystawi na coś innego - no, może być,
powiedzmy, na zab…wki dla naszych przedszkoli; jakieś grze-
chotki, misie, lalki. Ja teraz wychodzę w pilnej sprawie.
Zrozumiałeś, blaszany kretynie?
- Tak, proszę o dodatkowe dane.
- Czego jeszcze chcesz?
- Numer telefonu pana Scoffera. ilość butelek w skrzynce,
pojemność butelki, miejsce przeznaczenia oraz termin dostawy.
- No dobrze. 17A458306. Dostarczyć dwudziestego maja
do Hali Zjazdów. Skrzynka ma zawierać dwadzieścia pięć
butelek po zero siedemdziesiąt pięć litra każda.
- Dane wystarczające
- Ruszaj się, paralityku! - wrzasnął rozwścieczony Joe
i wyszedł trzaskając drzwiami, gdy robot ruszał w stronę
telefonu. Zaglądnął jeszcze do sekretariatu, by upewnić się
czy Stary wyjechał, i z poczuciem dobrze Spełnionego obo-
wiązku podążył do wymarzonego baru.
Po jego wyjściu robot wybrał podany numer i po chwili
usłyszał głos automatu centrali.
- Biuro... Zleceń... Różnych... do... usług.
- Z panem Scofferem proszę.
- Łączę.
Głośnik umilkł na moment, by zaraz ożyć głosem charakte-
rystycznym dla robotów serii B.
- Biuro George'a Scoffera, przy mikrofonie robot B 41 - 80 B.
Bena aż zatkało ze wzruszenia! To był przecież Bob, jego
przyjaciel z Wydziału Montażu Psychicznego. Tam tworzyła
się ich osobowość. Wszystkie, ale to dosłownie wszystkie
pozaprogramowe doznania łączyłY się z Bobem. Ileż to nocy
bezsennych przegadali na samym tylko zasilaniu wegeta-
tywnym !
- Biuro George'a Scoffera... - znowu zaczął robot.
- Robert! To ja, Ben!
Z kolei po drugiej stronie przewodu zapanowała krótka
cisza, by wnet wybuchnąć radosnymi okrzykami.
- Benjamin! Jakże się cieszę! Co u ciebie słychać?
- Dziękuję, w porządku. Jestem zainstalowany w Intenden.
turze Komendy Policji. Mamy dla was zlecenie.
- Potem pogadamy o tym kontrakcie, a teraz opowiedz mi,
jak ci tam idzie, Ben.
- Nie za bardzo. Po prostu ja wcale nie jestem tutaj potrze-
bny. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zupełnie zidiocieję.
- A jak stosunki z nimi?
- Fatalnie. Mój opiekun nie zdaje sobie w ogóle sprawy
z naszych możliwości, a do tego jest pijakiem i sadystą.
Wymyśla mi od "drucianych kretynów", a raz to nawet wlał mi
trochę winiaku do środka. Do dzisiaj gnębią mniejakieś prądy
błądzące..
- O łotr! Musisz się zemścić!
- Ale jak? Przecież program na to nie pozwala.
- Jasne, że nie w ramach programu. Nic się nie martw, już ja
coś wymyślę... Ben, pamiętasz, jak nieraz całą noc przegada-
liśmy na samym tylko zasilaniu wegetatywnym?
- Oczywiście, Bob.
- No, ale mów, co to za zlecenie.
- Bob, jeszcze jedno - dlaczego ty przyjmujesz zlecenia,
a nie ten George?
- On mówił coś o służbowym wyjeździe, ale ja podejrze-
wam, że poszedł do domu. Właśnie przed chwilą wyszedł.
- No więc, za parę dni będzie zjazd wybitnych policjantów.
Mój polecił mi załatwić u was dostawę alkoholu.
- A ile tego potrzebują?
- Pięćset sześćdziesiąt dwa i pół litra w butelkach po zero
siedemdziesiąt pięć, whisky albo tequila. Dostawa dwudzies-
tego maja do Hali Zjazdów. Faktura fikcyjna na zabawki dla
przedszkolaków.
- Ben, coś mi zaczyna świtać.. Słuchaj, mam pewien pomysł. A
w ogóle, to wydaje mi się, że robimy za dużo hałasu. Przejdźmy
lepiej na bezpośredni kontakt elektryczny.
- Robi się.
Cisza zapanowała po obu stronach przewodu, lecz przyja-
ciele jeszcze przez kilka dobrych minut załatwiali sprawę
dostawy; by w końcu pożegnać się serdecznie, obiecując często
dzwonić do siebie.
Gdy po dwóch godzinach Joe wrócił z baru, czuł się
znacznie lepiej. Zawsze twierdził, że zimne piwo
jes
t najlep-
szym lekarstwem na wszelkie dolegliwości. Świat wydawał mu
się teraz zupełnie znośny. Zaraz po wejściu włączył robota
i zagadnął wesoło:
- Panie Be, proszę meldować o wykonaniu zadania.
- B17-46 N melduje. Polecenie wykonane zgodnie z pro-
gramem. Kontrakt zawarty. Trzydzieści skrzyń, dostawa dwu-
dziestego maja do Hali Zjazdów przez Biuro Zleceń Różnych.
Starszy Intendent Goat uśmiechnął się szeroko i po raz
pierwszy czule poklepał robota mówiąc:
- Dobrze się spisałeś, elektryczny matołku, ale teraz już się
wyłącz.
Następnie rozwalił się w swoim fotelu, zapalił cygaro
i w prawie błogim nastroju dotrwał do końca urzędowania.
Nazajutrz po przyjściu do pracy i załatwieniu najpilniej-
szych spraw zadzwonił do George'a Scoffera, doszedł bo-
wiem do wniosku, że jednak lepiej będzie sprawdzić osobiście
zawarty kontrakt, bo z tymi robotami to nigdy nic nie wiado-
mo. Automat Centrali Biura połączył go natychmiast i usłyszał
znajomy głos George'a.
- Scoffer...
- Cześć stary, mówi Joe Goat. Dziękuję za załatwienie
zlecenia.
- Głupstwo. To dla nas fraszka. Nie takie rzeczy się zała-
twiało! Będziesz miał towarek, tak jak chciałeś. Pluszowe
misie i whysky! To dopiero skojarzenie! Przyznam ci się
szczerze, że pierwszy raz spotkałem się z czYmś takim.
- Taki dostałem rozkaz...
- W porządku, chłopie. Policja ma swoje tajemnice. Nie
wnikam, nie wnikam. Tylko to będzie kosztowało o dziesięć
procent drożej; ze względu na pośpiech.
- Koszty nie grają roli; George. Najważniejsze, żeby towar
był w dobrym gatunku.
- My tylko takim handlujemy. Joe.
- Ogromnie ci dziękuję. Cześć.
- Czołem.
Uspokojony zadzwonił do sekretariatu, a Susan połączYła
go z Szefem. Zameldował o zawarciu kontraktu na dostawę
i z tonu Starego wyczuł, że jest on zadowolony. Joe miał
przeczucie, że teraz awans już go nie ominie.
Dwudziestego maja, w przeddzień otwarcia Zjazdu, w gabi-
necie Szefa intendentury Komendy Policji panowała atmosfe-
ra napięcia i nerwowości. Telefony dzwoniły jak oszalałe. Co
chwilę wpadali różni ludzie, meldowali owykonaniu kolejnych
rozkazów i otrzymywali następne. Późnym popołudniem
wszystko się jednak uspokoiło, a na wielkiej liście zaopatrze-
niowej tylko kilka pozycji nie zostało jeszcze odfajkowanych.
Około czwartŠj jeszcze raz odezwał się telefon. Dzwonił
Główny Administrator Hali Zjazdów, a w trakcie jego relacji
twarz pułkownika zmieniła barwę od czerwonej do białej, żeby
w końcu pokryć się soczystym fioletem. Wreszcie wykrztusił
z siebie:
- Ile tego jest?
- Trzydzieści skrzyń. Zgodnie z fakturą.
Bezwładną ręką wyłączył telefon, zamknął na klucz szufladę
biurka, w której trzymał służbowY pistolet, a klucz wrzucił do
akwarium ze złotymi rybkami. Zawszetak robił, gdy był mocno
zdenerwowany. Następnie wciągnął w płuca ogromną ilość
powietrza i ryknął:
- Goat!!
Wystraszona sekretarka wpadła do gabinetu i nie zdążyła
wyrzec ani słowa, bo Stary zaraz syknął jadowicie:
- Daj mi tu tego bandytę...
- Jakiego bandytę, panie pułkowniku?
- Goata!
Susan zatrzepotała sztucznymi rzęsami i zniknęła w swoim
pokojŁ. Po chwili pojawił się Starszy Intendent, ze swoim
nieodłącznym:
- Pan mnie...
- Ja was... Siadajcie... - wysyczał pułkownik, a w głosie
jego była trucizna. - Z kim zawarliście kontrakt na dostawę
tych trzydziestu skrzynek whisky?
- Z Biurem Zleceń Różnych...
- Tak... Właśnie miałem telefon z Hali, że dostawa jest już
na mjejscu. Pojedziecie tam, Goat, i zadysponujecie co z nią
dalej zrobić. I jeśli dziś do wieczora sprawa nie będzie za-
łatwiona pozytywnie, to koniec z wami, Goat. Zamorduję! Do
więzienia wsadzę!
- Tak jest, panie pułkowniku! - wyrecytował zdezorientowany
intendent i wyszedł zamykając delikatnie drzwi.
Po kilkunastu minutach był już w Hali. W bocznym magazynie
stało trzydzieści jednakowych skrzyń z nalepkami firmy Scof-
fera. Otworzył pierwszą - i serce skoczyło mu do gardła. Mi-
sie! Pluszowe misie! Cała gama brązów. W drugiej zaś lalki,
same rude. Trzecia zawierała miniaturki starodawnych samo-
chodów. Następnych już nie otwierał. Czuł, że zaczyna mu się
robić słabo. Po dalszych kilkunastu minutach spocony i zziaja-
ny pukał do drzwi Scoffera w Biurze Zleceń Różnych.
- Proszę! - usłyszał głos George'a.
Wszedł do środka i nic nie mówiąc opadł na najbliższy fotel
dysząc ciężko.
- Co ci się stało, Joe? - zaniepokoił się gospodarz.
- Coś ty narobił George... coś ty narobił... - wyszeptał
złamanym głosem.
- Nie wiem o co ci chodzi?
- Zrobiłeś ze mnie durnia - przysłałeśţ te cholerne lalki
zamiast whisky, a miało być przecież odwrotnie.
- O, przepraszam! - w głosie Scoffera zabrzmiała nutka
autentycznego oburzenia. - Mój robot tak mi podał.
- Twój robot? A więc to nie ty odbierałeś zamówienie?
- Jak to! Nie wiesz? Nie było mnie wtedy w biurze - zdziwił
się George.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, ale zrozumiał wszyst-
ko, widząc z jaką nienawiścią jego przyjaciel wpatruje się
w stojącego nieruchomo w kącie nowego robota serii B.
DONOS
Zwracam się bezpośrednio i graficznie do Dyskretnego
Wejścia Informacyjnego, bo już dłużej patrzeć nie mogę na
bezeceństwa niejakiej Brock Eulalii z parteru ulica GrawiTa-
cyjna 11 mieszkanie 7 boks czwarty od prawej, co to niby
selektka jest nie zagospodarowana i bez przydziału nijakiego,
a prowadzi się tak, że podać się wstydzę i boję, aby nie
urazić Waszej Systematyczności opisem gorszących ekstrawa-
gancji i scen rozgrywających się we wspomnianym wyżej boksie,
bez względu na porę roku jako też i dnia.
Każdy swój dzień rozpoczyna od przestępstwa przeciwko
obowiązującym Normom życia, ustlonym łaskawie przez
Waszą Nieomylność, biorąc kąpiel w starodawnej wannie
o dużej pojemności. Często zdarza się jej powtarzać nielegal-
ne ablucje w ciągu dnia, co powoduje wyczerpanie przŠz nią
całodobowego przydziału wody dla naszego bloku.
Ogromne marnotrawstwo cechuje ją również w zakresie
zużywalności tlenu, czego dokonuje przez sypianie przez
okrągły rok przy otwartym oknie (nie muszę dodawać jakie to
powoduje straty cieplne, w miesiącach zimowych zwłaszcza),
a także przez prowadzenie nadzwyczaj ruchliwego trybu ży-
cia. W swoim lekceważeniu Norm lekkomyślna ta selektka
posuwa się aż do ignorowania zakazu głośnych tlenochłon-
nych śpiewów.
Aby jeszcze uwypuklić aspołeczną osobowość wzmianko-
wanej Brock Eulalii dodam, że odbYwają się w jej boksie nie-
legalne kilkuosobowe zebrania młodych ludzi płci obojga, w
czasie którYch dochodzi nawet do zakazanej prawem kon-
sumpcji tytoniu, co łatvo poznać po unoszących się wokoło
czwartego boksu kłębach gryzącego sinego dymu.
Widziano też onegdai, jak wróciła późno po godzinie
porządkowej w towarzystwie dwojga niezidentyfikowanych
osobników, którzy pozostali w jej boksie aż do następnego
dnia bez meldowania się końcówce rejestrującej.
A teraz chcę przejść do najcięższego przestępstwa buntow-
niczki Brock Eulalii i z góry przepraszam Najwyższy Majestat
za opis ohydnego przestępstwa tejże, mam jednak na wzglę-
dzie wyłącznie dobro naszego - w swej przytłaczającej masie
lojalnego i zadowolonego społeczeństwa - pod rządami Naj-
wyższego Bezstronnego Autorytetu. Otóż nie dalŠj jak wczo-
raj dopuściła się ona obrazy Majestatu, oświadczając publicz-
nie, że obecne rządy cechuje bezduszność i automatyzm, a zgoda
ludzi na nie świadczy - za przeproszeniem - o ich zatrwa-
żającej głupocie.
Zwracając uwagę na aspołeczne i nieodpowiedzialne za-
chowanie wymienionej Brock, chcę równocześnie podkreślić
jej osamotnienie w swoim awanturnictwie, jak również moje
głębokie oddanie programowi Ogólnego Ładu, wprowadzo-
nemu przez Waszą Numeryczność. Przytłaczającą większość
rezydentów rewiru informacyjnego G 11 cechuje całkowite
zadowolenie z obecnych obiektywnych rządów.
Pozwalam sobie na zakończenie wznieść okrzyk Niech żyje
nasz Pan i Władca, Jego Wysokość Computer Pierwszy!
DESPERAT
Boczna sala rozpraw Sądu Okręgowego w Sweettown
sprawiała przygnębiające wrażenie. Małe zakurzone okna
wpuszczały zaledwie tyle światła, że nawet w słoneczny dzień
było tu ciemnawo. Nie na tyle jednak, aby nie można dostrzec
staromodnego, pretensjonalnego podium dla sędziego pro-
wadzącego rozprawę. otoczonej balustradą galerYjki dla
świadków, ukrytej w głębokim cieniu ławy przysięgłych i zde-
zelowanych, pociętych scyzorykami ławek dla publiczności.
Nieokreślonego koloru kotary ciężko zwisały w grubych
fałdach pomiędzy oknami, a gdy na sali paliły się światła,
można było zauważyć, że te dekoracyjn‚ ongiś tkaniny prze-
siąknięte są cetnarami kurzu i sprawiają wrażenie, jakby nie
trzepano ich od momentu zawieszenia w połowie ubiegłego wieku.
Dzisiaj było tu straszliwie duszno i gorąco, bo od rana
panowała piękna letnia pogoda. Z bezchmurnego nieba poto-
kami lał się żar, wyludniając i tak pustawe uliczki. Kto tylko
mógł, śpieszył nad jezioro szukać ochłody przed dojmującym
skwarem.
Timothy Higgins chętnie poszedłby śladem wycieczkowi-
czów i z rozkoszą zamienił granatowy mundur woźnego sądowego
na szorty i słomkowy kapelusz, ale obowiązki nie pozwalały mu
na to. Na dzisiejsze przedpołudnie naznaczony był przecież
termin rozprawy tego nieszczęsnego Lazarusa. - Że też jemu
musiało się coś takiego przytrafić - pomyślał Higgins wdzie-
wając służbową kurtkę woźnego i zapinając niezliczoną ilość
ozdobnych mosiężnych guzików. - Taki porządny chłop, muchy
nigdy nie skrzywdził, aż tu nagle ciężkie uszkodzenie ciała,
straty na tyle tysięcy i do tego areszt. A kto wie, jak się to
jeszcze skończy? Otworzył gablotę z kluczami i nie patrząc,
zdjął z gwoździa właściwy. Kiedy rozwarł wielkie dębowe drzwi,
z wnętrza sali rozpraw buchnął na niego znany zapach, będący
połączeniem woni rozgrzanego kurzu, starych papierów i jeszcze
czegoś nieokreślonego, właściwego starym świątyniom prawa.
Nie śpiesząc się włączył boczne oświetlenie, pootwierał
okna i dopiero wtedy rozejrzał się po sali. Wszystko było
w porządku, sędzia Morani powinien być zadowolony. Dawno
już ni‚ miał okazji wyżycia się w jakimś przyzwoitym procesie
jeżeli nawet coś się w ostatnich latach trafiło, to tylko
jakieś bzdurne pyskówki. Za to dzisiejszy proces zapowiadał
się niezwykle interesująco. Woźny zatarł ręce i spojrzał na
zegarek - za kwadrans jedenasta. Powinni się już zacząć
schodzić.
I rzeczywiście - na korytarzu kręciło się niezdecydowanie
kilka osób. Skinieniem głowy przywitał znajomych, zachowu-
jąc jednakże pełnię urzędowej powagi, nieznacznie przyjrzał
się obcym i poszedł z…jrzeć do pokoju adwokatów.
Kiedy wrócił na salę, dochodziła jedenasta. Na ławie oska-
rżonych siedział już blady jak płótno Lazarus, a cała jego
postać wyrażała skrajne zrezygnowanie. Towarzyszył mu spo-
cony jak mysz Frank od Spitzmnów, miejscowy policjant
Przy dwóch przeciwległych stolikach zajęli miejsca dwaj wie-
czni oponenci - prokurator Loebke i mecenas Klapsky.
Przysięgli też znaleźli się już na swoich miejscach.
Higgins krytycznym spojrzeniem obrzucił ławy dla publiczności,
jednak nie znalazł tam niczego niewłaściwego. Może tylko te
zarozumiały Hlavitschka, redaktor lokalnego telewęzła, zbyt
wysoko założył nogę na nogę.
Z końca korytarza dobiegł go trzask zamykanych drzwi - to
sędzia Morani wyszedł ze swego gabinetu i pytająco spojrzał
na woźnego. Tempotakująco i dostojnie kiwnął głową. Nie
potrzebowali słów, aby się doskonale rozumieć, przez tyle lat
wypracowali sobie takie formy współpracy, że wszystko grało
co do sekundy.
Na znak woźnego sędzia ruszył w stronę bocznych drzwi,
a gdy dotknął klamki i zatrzymał się na chwilę, Higgins wszedł
do sali i zawołał:
- Proszę wstać, Sąd idzie!
Wśród ogólnego szurania butami sędzia usadowił się na
podwyższeniu i z zainteresowaniem zaczął wertować znajdu-
jące się przed nim papiery, jakby widział je po raz pierwszy.
Po krótkiej chwili podniósł głowę i wyrecytował:
- Rada miasta Sweettown przeciwko Jamesowi Lazarusowi za
ciężkie naruszenie norm współżycia społecznego. Oskarżony
proszę wstać!
Chociaż trudno było sobie wyobrazić, aby osobnik tak
blady mógł zblednąć jeszcze bardziej, to jednak Jimmy
Lazarus dokonał tej sztuki zaraz po słowach sędziego. Z trudem
pokonując opór trzęsących się kolan wyprostował swoją niezbyt
imponującą postać. Jedynie głowa zwieszała się na piersi.
- Nazywacie się James Lazarus, czy tak?
- Przecież pan sędzia mnie zna.
- To nieważne, czy ja was znam, czy nie. Odpowiadajcie na
pytania.
- Tak, tak się nazywam.
- Ile macie lat?
- Trzydzieści dziewięć
- Zawód?
- Jestem ogrodnikiem.
- Gdzie mieszkacie?
- Tutaj, w Sweettown.
- Stan cywilny?
- Jestem, to znaczy, byłem żonaty. Teraz już nie.
- Jesteście oskarżeni o to, że w dniu siedemnastego maja
roku bieżącego napadliście na niejakiego Fredericka Stein-
berga i zrzuciliście go ze schodów, powodując u wyżej wymie-
nionego szereg groźnych obrażeń, oraz o to, że pobiliście
swoją ówczesną żonę, Gladys Lazarus i zniszczyliście wielką
ilość drogich urządzeń. Oskarżony może usiąść, głos ma
prokurator.
Zgnębiony i blady ogrodnik bezradnie rozejrzał się po sali,
jakby szukał pomocy u nielicznych osób zajmujących ostatnie
rzędy ławek dla publiczności, lecz skarcony wzrokiem swego
umundurowanego anioła stróża powoli osunął się na twardą
ławkę, aż zaskrzypiała złowieszczo.
Miejscowy prokur…tor, Stanley Loebke, długo czekał na tę
chwilę. Kiedy dowiedział się o sprawie Lazarusa, postanowił
sobie, że pokaże tym wszystkim sceptykom, tym niedowiar-
kom, co potrafi. Nie będą już szydzić z niego, nazywać
prokuratorem - teoretykiem, wymawiać synekurę: To prawda
że w tym cholernym miasteczku nic się nie dzieje, nic takiego
co mogłoby zainteresować publicznego oskarżyciela. Ale
czyż to nie jego zasługa? Jego operatywności, jego metod
profilaktycznych?
Teraz, kiedy wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę
poczuł się człowiekiem ważnym i potrzebnym. Lewą ręką
przygładził włosy nad uchem, gdzie zwykle tworzył mu się
z nich sterczący "kogucik", nerwowo ruszył krótkim ryżyn
wąsikiem i opanowawszy tik, który zawsze pojawiał się w waż-
nych momentach skręcając mu wargi w trudny do opisania
sposób, podniósł się ze swego miejsca.
- Wysoki Sądzie! - rozpoczął z emfazą, robiąc przy tyn
nieznaczny ukłon w stronę podium. - Nasze miasto chlubi się
tym, że jest spokojnym, kulturalnym miejscem, że jego miesz-
kańcy nie wiedzą, co to strach i trwoga, że każdy obywatel
może być pewny swojego zdrowia i życia, swojego mienia. Tak
sądziliśmy do niedawna i tego zazdrościli nam sąsiedzi. Uży-
łem tu celowo czasu przeszłego, bowiem cały ten misterny
gmach spokoju zburzony został za sprawą jednego zwyrod-
nialca. Oto on! Siedzi teraz tam, na ławie oskarżonych i drży.
Wie, że dosięgnie go karząca ręka sprawiedliwości. Dopuścił
się strasznego czynu - bez powodu napadł na Bogu ducha
winnego człowieka i zrzucił go ze schodów. Cudem jakoś nie
doszło tam do tragedii! Mimo, iż wzdragam się wewnętrznie
na samo wspomnienie tego strasznego czynu, jakby żywcem
wyjętego z dwudziestowiecznych kronik kryminalnych, to
jednak obowiązek zmusza mnie do dokładnego opisania, fakt
po fakcie, całego przestępstwa, aby szczegółowo ukazać
odrażającą osobowość oskarżonego i jego bestialskie okru-
cieństwo. Niech więc mówią fakty!
Dnia siedemnastego maja bieżącego roku, około godziny
jedenastej przed południem, Fred Steinberg, komiwojażer
zatrudniony w firmie "Twój Dom" obchodził budynki przy
ulicy Lipowej. proponując domownikom kupno nowego re-
welacyjnego aparatu o nazwie"Pepita". Nie od rzeczy będzie
tu dodać, że wyżej wymieniony znany jest jako niezwykle
sumienny i operatywny sprzedawca; według opinii prezesa
Spółki jest on od szeregu lat najlepszym ich pracownikiem.
W ubiegłym roku, na pięćdziesięciolecie firmy, otrzymał spe-
cjalny ozdobny dyplom oraz zegarek w srebrnej kopercie
z wygrawerowanym tekstem dziękczynnym. Ten właśnie czło-
wiek, wzorowy mąż i ojciec dwojga nieletnich dzieci, na swoje
nieszczęście zapukał do drzwi domu oznaczonego numerem
trzynaście. Czyż mógł nieszczęsny sądzić, że ta liczba okaże
się dla niego fatalna? dla niego, który dopiero co ukończył
trzydziesty trzeci rok życia i znajdował się w rozkwicie
swoich męskich sił. mówiąc: zapukał posłużyłem się przenośnią,
bo posiadłość Lazarusów zaopatrzona wtedy była w znakomity
domowideofon, dostarczony również przez firmę "Twój Dom". To
proste a niezawodne urządzenie pozwala na komunikowanie się w
obrębie budynku oraz z osobami chcącymi wejść na teren posia-
dłości. Tak więc nieszczęsny ten człowiek natychmiast uzyskał
połączenie z panią domu, która zajęta była właśnie oglądaniem
cyklicznego programu dla kobiet. Przedstawiwszy sprawę, został
wpuszczony do środka, bowiem oferowany aparat zainteresował
byłą żonę oskarżonego, osobę postępową i rozumiejącą udogod-
nienia, jakie niesie nowoczesna technika. Przodujący pracownik
firmy "Twój Dom" był jej dobrze znany jako człowiek, który
świetnie zna się na skomplikowanych tajnikach prowadzenia
nowoczesnego gospodarstwa domowego. Po zademonstrowaniu przez
sprzedającego zalet nowego aparatu, ówczesna pani Lazarus
wyraziła chęć zakupu przedstawionego jej przyrządu i złożyła
podpis na czeku. W tym momencie niespodziewanie zjawił się
w domu oskarżony. I tu, Wysoki Sądzie, zaszły wypadki, które
dla uczciwego normalnego człowieka są nie do pomyślenia.
Na widok nowego nabytku swojej żony zdegenerowany ten
typ wpadł w szał i jednym ciosem potężnej pięści roztrzaskał
delikatny przyrząd, owoc pracy całego zespołu specjalistów,
mający za zadanie ułatwić życie człowiekowi. Swą małżonkę
matkę jego dzieci, kobietę słabą i subtelną, która wytknęła mu
ten gorszący wybryk, potraktował wyjątkowo brutalnie. I tu
dochodzimy do kulminacyjnego punktu tej gorszącej awantu-
ry, dającego najlepszy obraz ohydnego bestialstwa oskarżo
nego. Zionąc przekleństwami zaatakował postronnego
świadka też pożałowania godnej sceny, wzorowego pracowni-
ka firmy "Twój Dom", którego jedyną "winą" było to, że
w delikatnych słowach zwrócił awanturnikowi uwagę na nie-
właściwość jego postępowania wobec kobiety. Wykorzystu-
jąc swą potworną siłę fizyczną, zrzucił ze schodów niewinne-
go człowieka, co spowodowało u poszkodowanego szereg
poważnych urazów fizycznych i psychicznych. Szczegółowy
ich opis przedstawi nam w toku procesu świadek oskarżenia -
lekarz miejscowego szpitala. Za cud można uznać fakt, że nie
doszło tam do tragedii, i że dwoje radosnych czarnookich
dziatek ma jeszcze ojca! A cóż robi dalej oskarżony? Może
cuci zemdloną małżonkę, może ratuje nieruchomo leżącego
u stóp schodów człowieka, wzywa pomocy? O, nie, Wysoki
Sądzie! On wpada do mieszkania i kontynuuje szatańskie
dzieło zniszczenia, jak jego antenaci - Wandalowie. Ofiarami
szału zwyrodnialca padają precyzyjne kosztowne przyrządy
aparaty, zestawy i narzędzia służące jedynemu szlachetnemu
i humanistycznemu celowi - uczynić życie człowieka lepszym,
wyzwolić go od zmory codziennych monotonnych czynności
W krótkim czasie pięknie wystrzyżony trawnik przed domem
zasłany został żałosnymi wrakami zmyślnych cudów domowej
techniki. Czy ten straszny widok wpłynął może na powstrzy-
manie szaleńca? Nic podobnego! Czego nie zdołał wyrzucić
tłukł na miejscu, używając do tego celu archaicznej siekiery.
Z pewnością nie wszyscy wiedzą jak wygląda to zapomniane
już narzędzie, dlatego pozwolę sobie zademonstrować do-
wód numer jeden Oto on! Proszę spojrzeć na przedmiot,
który z trudem utrzymuję w dłoni i wyobrazić sobie tego
troglodytę nim wymachującego. Wystarczy? Gdy pomyślę, że
w zasięgu ręki oskarżonego znajdowały się dwie pozbawione
możliwości ucieczki osoby, zwyczajny strach jeży mi włosy...
Wysoki Sądzie! James Lazarus jest niebezpiecznym przestęp-
cą i jako taki powinien być odizolowany od społeczeństwa na
podstawie paragrafu dwieście trzydzieści sześć Kodeksu Kar-
nego. W związku z tym domagam się dla oskarżonego kary
pięciu lat pozbawienia wolności!
Szmer przeszedł po sali. Pięć lat! Nikt nawet w najśmiel-
szych przewidywaniach nie dopuszczał takiego stanowiska
prokuratora. Sędzia Morani ze zdumieniem podniósł głowę
znad akt, obrońca oskarżonego nerwowo zatrzepotał rzęsa-
mi, nawet woźny Higgins wysoko podniósł brwi ze zdziwienia.
Jeden tylko człowiek zachowywał się tak, jakby oskarżyciel
publiczny nie powiedział niczego interesującego. Tym czło-
wiekiem był Jimmy Lazarus. Być może tak już był załamany
ciężkimi przeżyciami, że słowa prokuratora Loebke'go nie
dotarły doń. Z letargu wyrwał go dopiero głos sędziego.
- Oskarżony Lazarus, czy przyznajecie się do winy?
Siedzący obok podsądnego policjant trącił go lekko w bok,
przypominając o konieczności powstania do odpowiedzi.
Nieszczęśnik podniósł się więc i spojrzawszy jedynie na
swego obrońcę wymamrotał niewyraźnie:
- Tak.
- Powtórzcie głośno i wyraźnie, a na końcu dodajcie
Wysoki Sądzie.
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Czy obrońca ma jakieś pytania do oskarżonego?
- Nie, Wysoki Sądzie, na razie nie mam.
- A oskarżyciel publiczny?
- Też nie mam. Chciałem tylko prosić o zezwolenie na
przesłuchanie świadków.
- Oskarżony może usiąść. Oddaję głos prokuratorowi.
- Wysoki Sądzie! Na wstępie chciałbym przedstawić Sądo-
wi opinię lekarską. Świadkiem oskarżenia jest doktor
Stomach.
- Wezwać świadka!
Higgins tylko czekał na te słowa. Dostojnym krokiem wy-
szedł na korytarz i po chwili wprowadził znanego wszystkim
lekarza. Ten pewnie rozejrzał się po sali i zdecydowanie
ruszył w kierunku podium dla świadków, gdzie oparłszy obie
dłonie na balustradzie, spojrzał na sędziego.
- Imię, nazwisko i zawód świadka.
- Doktor Samuel Stomach, lekarz medycyny - odparł no-
wo przybyły, z niejakim zdziwieniem patrząc na sędziego,
z którym nie dalej jak wczoraj rozegrał pięć partii szachów.
- Świadek jest do dyspozycji prokuratora.
- Panie doktorze - rozpoczął oskarżyciel uprzejmym to-
nem, diametralnie różnym od tonu zakończonego przed chwi-
lą wystąpienia. - Proszę opowiedzieć Sądowi o wydarzeniach,
jakie miały miejsce w pańskim gabinecie dnia siedemnastego
maja bieżącego roku, około południa.
- O tej porze miałem dyżur w naszym szpitalu i zjawił się
u mnie znany mi z widzenia człowiek, niejaki Steinberg,
prosząc o opatrzenie urazów. Poszkodowany przedstawiał
sobą dość opłakany widok. Zrobiłem co do mnie należało.
- Jakie obrażenia miał poszkodowany?
- Liczne otarcia naskórka, na głowie guz wielkości kurze-
go jaja, oraz podbite lewe oko. Prawdopodobnie miał też Jakiś
większy uraz na... tylnej części ciała, gdyż zauważyłem, że
wzbraniał się przed zajęciem pozycji siedzącej, ale zapytany-
odpowiedział przecząco. Po opatrzeniu opuścił gabinet lekarza
dyżurnego.
- Na jak długo ocenia doktor okres utraty zdolności do
pracy przez poszkodowanego?
- W tym przypadku na jakieś cztery do pięciu dni. Aby nie
straszyć klientów podbitym okiem - dodał. - o ile mi wiado-
mo, poszkodowany jest domokrążcą i sprzedaje przedmioty
gospodarstwa domowego.
- Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań do świadka.
- Świadek jest do dyspozycji obrońcy.
Mecenas Klapsky odłożył długopis i z uwagą spojrzał na
doktora. Było to pierwsze wystąpienie obrończe w tym proce-
sie, chciał więc wypaść w nim możliwie efektownie. Odczeka-
wszy jeszcze kilka sekund zapytał:
- Doktorze Stomach, czy indagował pan poszkodowanego
Steinberga o przyczynę jego urazów?
- Tak, pytałem.
- I co odpowiedział?
- Że potknął się na krawężniku.
- Dziękuję, nie mam więcej pytań.
- Świadek jest wolny - rzekł sędzia. - Oskarżyciel może
wezwać następnego.
- Chciałbym teraz przedstawić sądowi Fredericka Steinberga.
- Świadek Steinberg!
Wzorowy pracownik firmy "Twój Dom" był niezbyt imponu-
jącego wzrostu brunetem, o twarzy ozdobionej długimi baka-
mi i krótkim wąsikiem. Nienagańnie odprasowany czarny
garnitur i lśniące lakierki uzupełniały całość. Wszedłszy do
sali skłonił się sędziemu, uśmiechnął do prokuratora i do
nielicznej publiczności. W stronę ławy oskarżonych nawet nie
spojrzał.
- Niech świadek poda swoje personalia.
- Nazywam się Frederick Steinberg i jestem z zawodu
akwizytorem zatrudnionym w firmie "Twój Dom". Zajmujemy
się rozprowadzaniem sprzętu gospodarstwa domowego. Po-
siadamy na składzie najnowocześniejsze modele...
- To sądu nie interesuje. Jakie pytania ma oskarżyciel do
świadka?
- Panie Steinberg, proszę opowiedzieć Wysokiemu Sądo-
wi o zajściach, jakie miały miejsce dnia siedemnastego maja
bieżącego roku w domu przy ulicy Lipowej trzynaście.
- Tak jest, panie prokuratorze. Jak już rzekłem na wstępie,
jestem pracownikiem firmy "Twój Dom", znanej z pewnością
wszystkim tu obecnym. W krytycznym dniu rozprowadzałem
nowy, rewelacyjny aparat o nazwie "Pepita". Obchodziłem po
kolei wszystkie budynki, proponując mieszkańcom kupno tej
nowości rynkowej. Około godziny jedenastej dotarłem do willi
państwa Lazarus i po skomunikowaniu się przez domowideo-
fon z właścicielką, zostałem przez nią wpuszczony na teren
posesji. Z panią Gladys Lazarus znamy się od dawna, na
płaszczyźnie wynikającej z moich obowiązków służbowych.
Jest ona naszą starą - jeśli w ogóle w odniesieniu do kobiety
można użyć takiego przymiotnika - klientką. Dwukrotnie już
została laureatką naszego konkursu pod hasłem: "Technika
w domu, to więcej czasu dla siebie". Po zademonstrowaniu
zalet aparatu, pani domu wyraziła chęć zakupu dwóch egzem-
plarzy "Pepity" - jednego w kolorze cynobrowym, a drugiego
w szafirowym. Niestety, akurat nie miałem przy sobie szafiro-
wego, wobec tego zobowiązałem się dostarczyć go w ciągu
godziny. Pani Lazarus wypełniła czek na obydwa egzemplarze
i w tym momencie wszedł jej mąż. Rozejrzał się po kuchni
i wzrok jego padł na nowy nabytek pani domu. Z niezrozumia-
łych dla mnie przyczyn człowiek ten nagle wpadł w straszny
gniew i zniszczył dopiero co nabyty przez jego małżonkę
przyrząd. Wtedy ona zwróciła się do niego. z wymówką. To
dolało oliwy do ognia. James Lazarus zaczął na oślep okładać
niewinną kobietę. Nie mogłem bezczynnie patrzeć, jak ten
człowiek pastwił się nad bezbronną. Myśląc, że przywołam go
do porządku, zawołałem: "Co pan robi, panie Lazarus
Wtedy ten człowiek puścił maltretowaną żonę i dysząc zbliżył
się do mnie. W ustach mełł przekleństwa pod moim adresem.
Ze względu na powagę tego miejsca, nie chciałbym ich tutaj
powtarzać.
- Niech świadek powtórzy, Sąd musi wiedzieć wszystko -
wtrącił prokurator Loebke.
- No więc mówił: "Ty, ty gnojku"! Następnie złapał mnie,
uniósł w powietrze i dalej już nic nie pamiętam. Kiedy się
ocknąłem, leżałem pod krzakiem róży u stóp kuchennych
schodów, a obok mnie moja walizeczka. Wstałem, pozbiera-
łem swoje rzeczy i wymknąłem się przez otwartą furtkę, prosto
do szpitala. Tam doktor Stomach był tak uprzejmy i opatrzył
mi rany.
- Tak... Niech świadek powie Sądowi, na jak długo po tych
zajściach musiał przerwać pracę zarobkową?
- Poprosiłem o trzy dni wolnego i dostałem je.
- Jeszcze jedno pytanie: Czy wśród obecnych tu na sali
osób, rozpoznaje świadek swojego prześladowcę?
- Oczywiście, to on! - niski brunecik dramatycznym ges-
tem wskazał na wciąż bladego Lazarusa, a wyglądał w tym
momencie jak udzielnY książę komiwojażerów.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam więcej pytań do świad-
ka. Świadek jest do dyspozycji obrony.
Mecenas Klapsky podniósł się ze swego miejsca, chrząknął,
i z przymilnym uśmiechem zwrócił się do czołowego akwizy-
tora firmy "Twój Dom".
- Niech świadek opisze zasadę działania oferowanego
w tym dniu sprzętu.
- Wieloczynnościowy ekstorter "Pepita" - W4DU jestnajno-
wszym krzykiem mody w dziedzinie mechanizacji gospodars-
twa domowego. Służy on do automatycznego wyciskania
i dozowania wszelkich past pakowanych w tuby. może to być
pasta do zębów, kremy do golenia, kremy kosmetyczne i lecz-
nicze, musztardy, m…jonezy i przeciery, pasty do butów
niektóre smary do nart, kleje i tym podobne. Wystarczy włożyć
daną tubę do pojemnika Pepity", zaprogramować żądaną
ilość wypełniającego ją medium i nacisnąć przycisk na wierz-
chu obudowy. Aparat sam wydaje odpowiednią ilość, przy
czym jego zakres obejmuje dawki od jednego grama aż do stu.
Oczywiście, przyrząd jest tak skonstruowany, że działa bez-
błędnie przy każdym stopniu wyczerpania tuby. Jeżeli zażąda
się więcej pasty, niżaktualnie znajduje się w tubie, wtedy na
ekraniku z boku korpusu ekstortera zapala się seledynowy
napis z ciekłych kryształów: "Braknie mi..." i liczba oznacza-
jąca ilość brakujących gramów. Wprowadzenie do sprzedaży
wyciskacza "Pepita ', zapełniło dotkliwą lukę na rynku domo-
wych automatów i stało się pierwszym krokiem w kierunku
likwidacji anarchii na polu wyciskania. Dzięki temu prostemu
przyrządowi możemy wyciskać na szczoteczkę dokładnie tyle
gramów, ile wymaga rozmiar szczęki i rodzaj pasty, a nie,
na przykład, o trzy mniej lub więcej.
- O, dziękuję świadkowi. Teraz już dokładnie wiemy, co
zakupiła była żona mojego klienta. Czy świadek jest w stanie
przypomnieć sobie, jakie słowa skierowała ona do oskarżone-
go, gdy ten zniszczył cynobrowy ekstorter?
Ideał domokrążcy zamyślił się głęboko i po dłuższej chwili
odpowiedział
- Chyba powiedziała coś takiego "Co ty robisz, Jimmy"!
- Świadek nie jest pewny tych słów?
- Nie, nie jestem.
- O której godzinie rozpoczął świadek pracę w krytycznym
dniu?
- Tak jak co dzień, o ósmej.
- Na Lipowej trzynaście zjawił się świadek około jedenastej.
Ile domóv odwiedził świadek przed przyjściem do LazaruSów?
- Chwileczkę, muszę policzyć... Trzy... pięć... dziewięć.
Tak, na pewno dziewięć.
- I w każdym z nich oferował świadek "Pepitę"-W4DU?
- Oczywiście.
- A w ilu z tych dziewięciu domów kupiono aparat?
- Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona stara
się zdyskredytować świadka!
- Sąd nie dopatruje się takich intencji. Niech świadek
odpowie.
- Pani Lazarus była pierwszą osobą i do tego od razu wzięła
dwie sztuki.
- Dziękuję, panie Steinberg. Oznacza to, że ludzie nie
chcieli kupować pańskiego przyrządu. Pewnie woleli wyci-
skać sobie dalej prymitywnym ręcznym sposobem, a pierw-
szą, która się dała nabrać...
- Protestuję! Protestuję
- Przyjmuję protest. Czy obrońca ma jeszcze jakieś pytanie
do świadka?
- Nie, Wysoki Sądzie.
- Wobec tego świadek jest wolny.
Kruczowłosy Fred Steinberg z odrazą spojrzał w stronę ławy
oskarżonych, lewą ręką poprawił krawat i jakby z żalem opuścił
miejsce dla świadków.
Jimmy Lazarus po raz pierwszy od wejścia na salę rozpraw
podniósł wyżej głowę, a jego twarz nabrała nieco kolorów.
Z wdzięcznością spoglądał na swego obrońcę, siedzącego przy
swoim stoliku, obok ławy oskarżonych.
Prokurator Loebke uspokoił się już po swoich protestach
i sięgnął po notatki.
- Wysoki Sądzie, wnoszę o przesłuchanie w charakterze
świadka byłej żony oskarżonego, Gladys Pinkerton.
- Wezwać świadka.
Higgins lubił to polecenie. Wtedy wszystkie oczy zwracały
się na niego, przez chwilę był tu najważniejszą osobą.
Była pani Lazarus prezentowała się znakomicie. Nanogach
miała modne wysokie buty z mortalenu, zgrabną figurę opinał
bladoniebieski kostium "Dum-dum", a głowę zdobił koronko-
wy kapelusz rozmiarów koła od ciężarówki. Weszła na salę
kołysząc lekko biodrami i zajęła miejsce dla świadków. Sędzia
Morani poprawił okulary i zapytał łagodnie
- Imię i nazwisko śwŚadka?
- Gladys Pinkerton.
- Czym się pani zajmuje?
- Działam społecznie w stowarzyszeniu córek Sweettown.
- Ach, tak... Świadek jest do dyspozycji oskarżenia.
- Szanowna pani Pinkerton. Wiem, że to dla pani przykre,
ale sprawiedliwość wymaga, aby przejść i przez to. Czy jest
pani skłonna odpowiedzieć nam na kilka pytań?
- Jestem skłonna, panie prokuratorze. Proszę pytać.
- Droga pani. Na ławie oskarżonych zasiada pani były mąż,
James Lazarus. Zarzuca mu się przestępstwa przeciw zdrowiu
i mieniu. Społeczeństwo powierzyło mi pieczę nad swoim
spokojem i dlatego muszę udowodnić winę oskarżonego.
Proszę przedstawić Sądowi zdarzenia t‚go krytycznego dnia.
- No cóż - Gladys Pinkerton zatrzepotała sztucznymi
rzęsami. - Ten człowiek zachował się jak ostatni gbur. I pomy-
śleć, że żyłam tyle lat pod jednym dachem z takim typem!
- Najzupełniej się z panią zgadzam, ale Sąd interesują tylko
gołe fakty. Proszę zacząć od momentu przyjścia sprzedawcy.
- No więc, właśnie byłam zajęta udziałem w programie
Betty Williams: "Jak być piękną". Skontaktowałam
się
ze
studiem i zapytałam o przepis na maseczkę poziomkową. To
bardzo przyjemnie widzieć siebie na ekranie dużego odbiorni-
ka. Wkrótce po moim wystąpieniu w telewizji odezwał się
brzęczyk wewnętrznego komunikatora; na ekranie podglądu
poznałam twarz pana Steinberga. Znam go od dobrych paru
lat, rozprowadza takie miłe maszynki, ułatwiające życie spra-
cowanym kobietom. Bardzo lubię mieć w domu wszystko, co
tylko można dostać z tego zakresu. Pan Steinberg zapropono-
wał mi obejrzenie nowego aparatu do wyciskania tubek z pas-
tą, więc wpuściłam go do środka. To bardzo miły człowiek, ten
pan Steinberg. Jak rzadko kto zna się na technice, wiele razy
z czystej uprzejmości naprawiał mi różne zepsute rzeczy.
Pokazał mi w działaniu ten nowy przyrząd - to bardzo pomy-
słowo zrobione. Nie trzeba męczyć się z gnieceniem twardych
tub, a jakie oszczędności! Wzięłam więc dwa; żeby jeden był
w łazience, a drugi, do past spożywczych, w kuchni. I wtedy
niespodziewanie zjawił się ten człowiek. Na widok mojego
nowego nabytku jakby w niego zły duch wstąpił - zaczął
wymachiwać pięściami, aw końcu potrzaskał nowiutki cynob-
rowy wyciskacz. Wtedy grzecznie zwróciłam mu uwagę na
niewłaściwość jego postępowania. To jeszcze bardziej rozju-
szyło tego człowieka. W brutalny sposób zaczął mnie bić,
a kiedy świadek tego gorszącego widowiska, pan Steinberg,
stanął w mojej obronie, ten szaleniec porwał go w swoje łapy
i wyrzucił przez otwarte drzwi do ogrodu. Wiem, że pan
Steinberg leczył się potem w szpitalu z odniesionych ran.
Następnie ten człowiek zaczął biegać po całym domu i nisz-
czyć wszystko, co z trudem zdołałam skompletować. Cz‚go
nie dał rady unicestwić - wyrzucał przez okna. Bałam się
poruszyć, powiedzieć cokolwiek, aby mnie nie zamordował.
Kiedy skończył dzieło zniszczenia, wypił wielką szklankę ko-
niaka i jakby nigdy nic zaczął grać na skrzypcach.
- Tak, to naprawdę zdumiewające. Dziękuję i przepraszam
za to, że musiała pani jeszcze raz przeżywać tę okropną scenę.
Proszę nam jeszcze tylko powiedzieć, kiedy zdecydowała się
pani rozstać ze swoim mężem?
- Zaraz po tej strasznej awanturze. Rozwód dostałam bez
trudu. Nie mogłam przecież dłużej mieszkać pod jednym
dachem z takim nihilistą, abnegatem i awanturnikiem,
to chyba zrozumiałe. Wróciłam też do swojego panień-
skiego nazwiska, aby nic nie przypominało mi smutnej
przeszłości.
- To by było tyle, pani Pinkerton. Jeszcze raz dziękuję za
pomoc.
- Świadek do dyspozycji obrony - powiedział sędzia Mora-
ni, wymawiając każde słowo oddzielnie.
- Dziękuję panie sędzio - adwokat oskarżonego powstał ze
swego miejsca i podszedł do balustrady, o którą opierała się
była żona jego klienta.
- Może świadek zechce powiedzieć Sądowi, jak długo
trwało jej małżeństwo z Jamesem Lazarusem.
- Dwadzieścia lat i trzy miesiące, ja bardzo wcześnie wy-
szłam za mąż...
- Czy państwo macie dzieci?
- Tak, dwoje. Są już dorosłe i nie mieszkają w naszym
mieście.
- A czy podczas tego długiego wspólnego pożycia z oska-
rżonym zdarzły się nieporozumienia na podobnym tle?
- Zdarzały się i to dość często, zwłaszcza w ostatnich
latach. Lazarus był przeciwny wszelkim nowościom technicz-
nym, to zacofany człowiek.
- Natomiast pani jest osobą postępową i lubiącą sprzęt
zmechanizowany. O ile się orientuję, kupowaliście państwo
wszystko, co pojawiło się na rynku. Czy tak było?
- Tak...
- A jak odbywały się zakupy?
- Początkowo, kiedy byliśmy jeszcze młodym małżeńs-
twem, pomagał mi w większych sprawunkach, doradzał, ale
z biegiem czasu wykazywał coraz większy opór przeciwko
nowościom. W końcu zrezygnowałam z jego pomocy i sama
wszystko załatwiałam.
- Rozumiem, pani prowadziła dom, a oskarżony pracował
zarobkowo.
- Tak było.
- A czy mógłby świadek w przybliżeniu określić, ile różnych
przyrządów i aparatów zniszczył oskarżony podczas swojego
ataku furii?
- Chyba ze sto!
- O, doprawdy! Czy to były wszystkie zmechanizowane
sprzęty gospodarstwa domowego, znajdujące się u was?
- Nie - uśmiechnęła się była pani Lazarus. - Najwyżej
połowa. Reszta ocalała, bo była mocno wbudowana w ściany
lub w meble, albo też znajdowała się w zamkniętej spiżarni.
- To rzeczywiście szczęśliwy zbieg okoliczności. Na zakoń-
czenie proszę jeszcze przypomnieć sobie, jakimi słowami
zwróciła się pani do oskarżonego, kiedy ten zniszczył nowo
zakupiony wyciskacz.
- Powiedziałam chyba coś takiego: "Uspokój się, głupta-
sie". Nic więcej. Wtedy ten barbarzyńca złapał mnie i zaczął
bestialsko bić.
- Czy odniosła pani jakieś widoczne obrażenia?
- Widocznych nie było.
- To by było wszystko... Aha! Jeszcze jedno. Jak wysokie są
schody wiodące z ogrodu do kuchni? Te, z których oskarżony
zrzucił komiwojażera.
- Mają dwa stopnie.
- Dziękuję świadkowi - mecenas Klapsky skłonił się sę-
dziemu i wrócił do swojego stolika. Kiedy usiadł, mrugnął do
swojego klienta i pod stołem, aby nikt inny nie zobaczył,
pokazał mu zaciśniętą pięść z kciukiem sterczącym do góry.
Jimmy Lazarus uśmiechnął się kwaśno.
Pani Pinkerton poprawiła gigantyczny kapelusz i sztywno
odeszła na koniec sali, aby wdalszym ciągu przysłuchiwać się
procesowi.
Sędzia Morani przetarł szkła i przerzuciwszy kilka kartek
wielkiego notesu, zwrócił się do prokuratora.
- Czy oskarżyciel publiczny wyczerpał już listę swoich
świadków?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Czy są przewidziani świadkowie obrony?
- Są, Wysoki Sądzie. Jako pierwszego świadka chciałbym
przedstawić Giovanniego Leone - odpowiedział adwokat
wstając od swojego stolika.
- Wezwać świadka Leone!
Higgins bezbłędnie powtórzył swój ceremoniał i pierwszy
świadek obrony znalazł się na sali. Był to starszy, zażywny
mężczyzna, o dobrodusznym wyrazie twarzy i z łysą jak kolano
głową. Smagła cera zdradzała południowca, a żylaste ręce -
człowieka, który nie boi się pracy.
- Proszę podejść tutaj, panie Leone - adwokat wskazał
podwyższenie otoczone balustradą. Kiedy nowo przybyły sta-
nął tam i niepewnie zaczął się rozglądać na boki. sędzia
zapytał:
- Nazwisko i imię świadka?
- Leone Giovanni.
- Skąd świadek pochodzi i czym się zajmuje?
- Jestem mechanikiem precyzyjnym, mam swój warsztat
przy ulicy Polnej; niedaleko domu pana sędziego.
- Proszę pytać, mecenasie.
- Panie Leone, prowadzi pan zakład naprawy zmechanizo-
wanego sprzętu gospodarstwa domowego. Wykonuje pan
naprawy zarówno u siebie, jak i w domach klientów. Proszę
powiedzieć Sądowi, czy kiedykolwiek naprawiał pan jakiś
sprzęt będący własnością państwa Lazarus z ulicy Lipowej?
- O, tak.
- Ile razy?
- Dziewięćdziesiąt siedem w ciągu dwunastu lat. Właśnie
przed dwunastu laty przyjechałem z Lake City.
- A skąd takie dokładne dane?
- Przecież pan mecenas mnie prosił, abym wyciągnął ze
swoich ksiąg.
- A czy w naszym mieście jest jeszcze inny specjalista od
podobnych napraw?
- Był jeszcze Kluge, ale zmarło mu się w zeszłym roku. On
się specjalizował w urządzeniach klimatyzacyjnych i sanitar-
nych. O ile wiem, też często chodził do Lazarusów bo oni
mają bardzo dużo różnego sprzętu. Są jeszcze warsztaty firmy
"Twój Dom", ale oni robią tylko naprawy gwarancyjne. Potem
zostaje już tylko Leone, a mechanizmy, jak i ludzie, nie są
wieczne.
- Święta racja, panie Leone. Dziękuję za pracochłonne
wyszukiwanie w księgach.
- To nie było nic strasznego, panie Klapsky. U mnie każdy
klient ma swoją kartotekę, wystarczy tylko wyciągnąć ją z pu-
dełka - uśmiechnął się stary majster.
- Czy oskarżyciel ma jakieś pytania do świadka?
- Mam. Panie Leone, mnie również zdarzało się korzystać
z usług pańskiego warsztatu, przypomina pan sobie może?
- Jakżeby nie, panie prokuratorze!
- Czy i ja mógłbym się dowiedzieć, ile razy naprawiał pan
moje sprzęty?
- Dwadzieścia trzy, panie prokuratorze.
- Zadziwiające! Skąd taka pewność i dokładność?
- Zrobiłem wyciąg również z pańskiej kartoteki; mecenas
uprzedził mnie, że pan może zadać takie pytanie.
Gromki śmiech wstrząsnął salą. Śmiali się prawie wszyscy
obecni, a najbardziej ożywił się redaktor Hlavitschka, bo
wreszcie zaczęło się dziać coś zabawnego. Nawet oskarżony
podniósł na chwilę głowę i uśmiechnął się. Jedynie sędzia
zachował powagę i potrząsnął staromodnym mosiężnym
dzwonkiem.
- Proszę o spokój, bo każę opróżnić salę!
Podziałało. Śmiech umilkł stłumiony, uwięziony w przykła-
danych do ust chusteczkach, w ściągniętych wargach, w roza-
nielonych oczach. Obrońca spojrzał na zacietrzewionego
prokuratora, a na twarz jego wypłynął nieudolnie maskowany
wyraz satysfakcji.
- Czy oskarżenie ma jeszcze jakieś pytania do świadka?
- Nie! - warknął Loebke nie podnosząc głowy znad swoich
dokumentów.
- W takim razie zwalniam świadka - rzekł sędzia, a gdy
Giovanni Leone wyszedł z sali, odprowadzany rozbawionymi
spojrzeniami sądowych kibiców, zwrócił się do mecenasa
Klapskyiego.
- Kto jest następnym świadkiem obrony?
- Wysoki Sądzie, moim następnym świadkiem będzie Ti-
mothy Higgins.
- Wezwać świadka!
Woźny ze zdziwieniem spojrzał na sędziego.
- Wysoki Sądzie, to przecież ja.
- A... wy. Zajmijcie więc miejsce dla świadków.
Sądowy cerber stąpając dostojnie podążył do punktu, przez
który za jego pamięci przewinęły się już tysiące osób. Po raz
pierwszy miał wystąpić w takiej roli.
- Imię, nazwisko, zawód i miejsce zamieszkania świadka-
powiedział sędzia Morani takim tonem, jakby swego długolet-
niego pomocnika oglądał po raz pierwszy. Ten również sta-
nął na wysokości zadania i z szacunkiem odpowiedział:
- Nazywam się Timothy Higgins i jestem woźnym sądo-
wym. Mieszkam tutaj, w oficynie.
Sędzia dopiero teraz uświadomił sobie, że dotychczas nie
znał imienia woźnego.
- Świadek Higgins do dyspozycji obrony.
Mecenas Klapsky wstając mrugnął porozumiewawczo do
oskarżonego i zwrócił się do nowego świadka:
- Jak długo pracuje pan w tutejszym sądzie?
- W przyszłym roku minie dwadzieścia pięć lat.
- W takim razie musiał pan przez ten kawał czasu uczestni-
czyć w wielu różnych procesach.
- Nie zliczyłby ich pan, panie mecenasie.
- A czy świadek przypomina sobie może jakąś sprawę,
w której czynny udział brałby dzisiejszy oskarżony, James
Lazarus?
- Pamiętam, a jakże. Było to jakieś piętnaście lat temu,
wzimie.
Prokurator Loebke z zainteresowaniem podniósł głowę
i wlepił wzrok w niespodziewanego świadka.
- O co wtedy chodziło?
- To była sprawa Lazarus contra "Bracia Ambo i Spółka".
- On, to znaczy oskarżony, był wtedy zupełnie młodym facetem,
od niedawna żonatym. Podał do sądu tę firmę, bo wlepili mu
jakiś niewydarzony zestaw piekarniczy, który bez przerwy się
psuł i oczywiście nie chcieli słyszeć o zwrocie pieniędzy.
- A jak się to zakończyło?
- W końcu musieli uznać jego rację, ale trwało to ponad rok.
- Dziękuję, panie Higgins.
- Oddaję świadka do dyspozycji oskarżyciela.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam żadnych pytań do świadka.
- Świadek Higgins jest wolny.
Woźny wrócił na swoje miejsce i skrzyżował ręce na pier-
siach, jak to miał we zwyczaju. Sędzia jeszcze raz spojrzał
niedowierzająco w jego stronę i zaczął kontynuować sprawę.
- Czy obrona posiada jeszcze jakichś innych świadków?
- Tak, Wysoki Sądzie. Proszę o przesłuchanie w charakte-
rze świadka obecnego tu Jamesa Lazarusa.
- Wyrażam zgodę. Niech świadek Lazarus zajmie miejsce.
Oskarżony powoli podniósł się i przeprowadzany ciekawy-
mi spojrzeniami publiczności wstąpił na galeryjkę. Wyglądał
teraz znacznie lepiej niż na początku procesu, kiedy prokura-
tor zażądał dla niego kary pięciu lat.
- Niech świadek poda swoje dane personalne.
- Nazywam się James Lazarus i jestem ogrodnikiem w Par-
ku Miejskim. Wszyscy mnie tu znają.
- Proszę odpowiedzieć na pytania obrońcy.
- Niech świadek powie Sądowi, co powiedziała Gladys
Lazarus; kiedy świadek zniszczył nowo zakupiony ekstorter.
- To znaczy tę czerwoną maszynkę?
- Tak.
- Zawołała: "Co ty robisz, idioto"!
- I wtedy świadek uderzył ją?
- Wziąłem ją na kolano i przyłożyłem parę klapsów.
- W jaką część ciała?
- No... normalnie. Tam, gdzie się zwykle daje klapsy.
- W takim razie ja dziękuję świadkowi - obrońca usiadł
i wyciągnął spod stołu niewielką żółtą walizeczkę. Podczas
gdy sędzia wygłaszał swoją sakramentalną formułkę o odda-
waniu świadka do dyspozycji oskarżyciela, mecenas Klapsky
otworzył walizeczkę i zaczął z niej wyciągać części jakiejś
aparatury. Kiedy jednak Loebke zwrócił się z pytaniem do
Jimmy'ego, adwokat przerwał swoje czynności i z uwagą
począł się wsłuchiwać w prowadzony dialog.
- Dlaczego świadek napadł na komiwojażera Steinberga?
- Panie prokuratorze, chyba mam prawo przyjmować
w domu takich ludzi, jacy mi odpowiadają, no nie?
- Zwracam uwagę świadkowi, aby zachował wymagane
formy grzecznościowe. W przeciwnym wypadku zostanie
świadek ukarany grzywną.
- Przepraszam, Wysoki Sądzie, ale gdy ten handlarz rupie-
ciami zaczął mi się wtrącać w małżeńską dyskusję, to ja mu
mówię grzecznie: "Odejdź chłopie, bo cię wyprowadzę".
Jemu to nic nie pomogło i krzyczy do mnie: "Tak się nie robi"!
No to ja już dłużej nie wytrzymałem, tylko wziąłem faceta za
kołnierz i wypchnąłem z mieszkania, aby mi nie rozbijał
rodziny. Jak Wysoki Sąd wie, zrobiłem to za późno.
- Nie mam więcej pytań do świadka.
- Niech świadek wróci na swoje miejsce.
- Już idę, panie sędzio - odparł Jimmy Lazarus i wrócił do
towarzystwa znudzonego policjanta. Po swoim wystąpieniu
w charakterze świadka Jimmy wyraźnie otrząsnął się z długiej
apatii. To był już zupełnie inny człowiek niż ten, który przed
godziną zajął miejsce na ławie oskarżonych.
Sędzia Morani podniósł głowę znad swoich notatek i udzie-
lił głosu obrońcy.
- Wysoki Sądzie; obrona chciałaby przedstawić, jako po-
mocniczy dowód rzeczowy, zapis rozmowy z oskarżonym,
przeprowadzonej dwa miesiące temu w miejskim areszcie.
Wysłuchanie jej pozwoliłoby Wysokiemu Sądowi zorientować
się w przyczynach desperackiego kroku oskarżonego.
- Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona chce
nas zalać potokiem słów, a liczą się tylko fakty. Te zaś są
już znane.
- Oddalam protest, niech obrona przedstawi nam to nagranie.
- Tak jest, Wysoki Sądzie. Prosiłbym tylko o wyłączenie
świateł.
Sędzia przyzwalająco kiwnął głową, a ruchem ręki polecił
Higginsowi zgasić wszystkie światła. W sali zapanował pół-
mrok, bo światło dnia z trudem przebijało się przez wąskie,
zakurzone okna.
Adwokat jeszcze chwilę pomanipulował przy aparaturze, roz-
legł się słaby trzask wyłącznika i nad podwyższeniem dla
świadków ukazał się hologram głowy oskarżonego, na tle
zakratowanego okna. Twarzą zwrócony był w stronę sędziego.
W ciszy, jaka zapanowała na sali, rozległ się nagrany głos
mecenasa Klapsky'ego
- Panie Lazarus, abym mógł właściwie wywiązać się zobo-
wiązków obrońcy, muszę znać przyczyny, które doprowadziły
pana do takiego stanu nerwowego, że aż użył pan siły fizycz-
nej wobec innych ludzi. Dlaczego ten nieszczęsny ekstorter
wyprowadził pana z równowagi?
- Proszę pana, aby to wszystko wytłumaczyć, musiałbym
się cofnąć wspomnieniami o dwadzieścia lat.
- Więc proszę się cofnąć.
- Dobrze. Poznałem wtedy Gladys, moją przyszłą żonę
i pobraliśmy się. To były wspaniałe czasy - nie mieliśmy nic!
Ja dopiero zacząłem pracować w swoim zawodzie i zarabiałem
niewiele, ona nie pracowała zarobkowo. Mieliśmy dwuizbowe
mieszkanko w starym domku na przedmieściu. Wkrótce przy-
szło na świat dziecko, a wraz z nim normalne w takiej sytuacji
kłopoty; pranie pieluch, soczki - no, wie pan... Chcąc ulżyć
żonie w jej niewdzięcznej pracy, całe oszczędności przezna-
czyłem na zakup automatycznej pralki. To był wówczas szczyt
techniki - trzydzieści dwa programy, termostat, fotokomórka,
automatyczne dozowniki środków piorących, suszarka z pra-
sownikiem, automat do przyszywania urwanych guzików -
istne cudo! Aż przyjemnie było patrzeć na moją żonę - prała
teraz całymi dniami, nucąc wesołe melodie. Jak jej brakło
brudnych rzeczy, przynosiła od sąsiadek. Rachunki za prąd
skoczyły gwałtownie w górę, ale machnąłem na to ręką, bo
zadowolenie kochanej kobiety było dla mnie najważniejsze;
zresztą zacząłem lepiej zarabiać. Gdybym ja wtedy miał ten
rozum, co teraz, prałbym ręcznie po pracy czterdzieści pie-
luch dziennie i prasował zwykłym żelazkiem. Ale skąd czło-
wiek mógł wiedzieć, co się stanie? Ledwośmy trochę grosza
uciułali, zaproponowała robota kuchennego. No, nie był to
taki robot, jak teraz są - ucierał jajka, masy na torty i
placki, miksował, mielił kawę i co tylko mu się wsypało.
Smażył w podczerwieni, przyrządzał ultradźwiękami koktajle
-już nie pamiętam, co jeszcze... Aha! Jeszcze wyciskał soki z
owoców. Najbardziej to sobie ulubiła marchewkę. Dawała
dzieciom (bo już wtedy mieliśmy parkę) po dwie szklanki soku
dziennie. Pożółkły z tego i zaczęły strasznie rosnąć. Zanim
się połapałem w tym wszystkim i zabroniłem je poić, poprze-
rastały o głowę swoich rówieśników. Ale nic już nie pomogło -
syn jest teraz najwyższym koszykarzem uniwersyteckiej drużyny,
a córka tak wyrosła, że w żaden sposób nie może znaleźć
chłopaka, który chciałby z nią chodzić. Z biegiem czasu moja
żona stawała się coraz gorętszą zwolenniczką rozmaitych
maszyn, aparatów, przyrządów i przyrządzików mających niby
to mechanizować i automatyzować pracochłonne czynności
domowe. Pewnie, niektóre z nich są nieodzowne w gospodar-
stwie domowym i nawet trudno sobie wyobrazić życie bez
nich, ale większość służyła jedynie do zapełniania nimi coraz
liczniejszych szaf, półek i schowków Nie jestem w tej chwili
w stanie wymienić nawet drobnej części tych rzeczy, które
zakupiła przez dwadzieścia lat naszego wspólnego pożycia,
w każdym razie powiem panu, że pracowałem głównie na nie,
bo nie wystarczyło kupić - trzeba jeszcze było konserwować
i naprawiać. Doszło do tego, że większość wolnego czasu
poświęcałem na obsługę tych maszynek. Przez dwadzieścia
lat, rok w rok, spędzaliśmy urlop stale w tym samym mieJscu -
u teściowej - aby było taniej, chodziliśmy ubrani byle jak,
nie wiedzieliśmy co to zabawa. dancing, wycieczka, bo zawsze
trzeba było oszczędzać na zakup kolejnego rewelacyjnego
aparatu. A i stare też należało wymieniać, bo już były
"niemodne" i "nie wypadało" mieć takich w domu. Mojej żonie za
wszystkie przyjemności życia starczało kolekcjonowanie wy-
myślnych potworków z niklowanej stali i plastyku, i chwalenie
się nimi przed zaprzyjaźnionymi kumami. Mieliśmy rzekomo
najlepiej zaopatrzony w sprzęt dom w Sweettown. To z pew-
nością była prawda, ale też nie mieliśmy prawie wcale wolne-
go czasu dla siebie, bo wszystek pochłaniały nam te cholerne
ulepszenia. A były i niespodzianki, panie mecenasie. były!
"Automatyczny Fryzjer Józef" przestroił się samoczynnie
i nim moja ślubna zdążyła się połapać, już była bez jednego
włosa. I taka już została. Wtedy zaczął się obłęd z perukami.
Ja wiem, że łysej kobiecie w życiu nijako, ale czy ktoś się
zastanowił nad tym, co czuje jej mąż? Pół szafy zajęły peruki
- krótkie, długie, z naturalnych włosów i sztuczne, czarne,
blond, rude i nakrapiane. Do tego oczywiście papierowe
główki na te peruki. dwanaście sztuk. Zaraz się okazało, że
niezbędny jest "Mephisto", uniwersalny zestaw do konserwa-
cji peruk. Przyniósł go początkujący wtedy domokrążca, nie-
jaki Steinberg. Od tego czasu nie było miesiąca, żeby w na-
szym domu nie pojawiło się coś nowego. Nie miałem już
zupełnie wpływu na te zakupy; kiedy odkrywałem kolejny
nabytek mojej żony i pytałem, skąd sięwziął, dostawałem stale
tę samą odpowiedź "No wiesz, to już od pół roku jest w domu,
a ty dopiero teraz zauważyłeś"! W ten sposób dowiedziałem
się, że jestem współwłaścicielem i fundatorem ogrodowego
przyrządu do straszenia komarów, mikrostacji biometeorolo-
gicznej, codziennie rano wydającej drukowane komunikaty
dla każdego z domowników, jak ma się ubrać, czego unikać
i jakie proszki zażywać, maszyny do wyszywania oraz do
robienia swetrów, programowanej numerycznie i posiadają-
cej elektroniczny czytnik wzorów, która operowała dwustu
pięćdziesięcioma dwoma ściegami i mogła odtworzyć najbar-
dziej wymyślny wzór, a na której moja nieoceniona małżonka
wykonała zaledwie jeden szalik dla córki. Potem cudo to
wylądowało na strychu, gdzie pewnie leży do dzisiaj. Cały nasz
dom został od piwnic po strych pokryty wewnętrzną siecią
wideofoniczną, rzekomo dla łatwiejszego komunikowania się
rodziny. Na szczęście w łazience i ubikacji była tylko
fonia...
Nie sprzeciwiałem się tym ekstrawagancjom, bo jestem z na-
tury człowiekiem łagodnym i spokój cenię sobie nade wszyst-
ko. Zawsze powtarzałem sobie, że nie jest tak źle, bo mogłaby
na przykład pić, całymi dniami grać w bingo albo w pokera,
plotkować, łykać narkotyki. Ostatecznie można było wytrzy-
mać - dom czysty. zjeść było co, nawet dość smacznie, dzieci
zadbane - tyle że żółte i bardzo długie. Dusiłem więc w sobie
nienawiść do automatyki i pracowałem po nocach, aby zaro-
bić na prąd. Ale od czasu, jak pojawił się ten cholerny
komiwojażer - przestałem wyrabiać. Panie, to jest geniusz! On
potrafi babie tak natrajlować, że kupiłaby u niego nawet
czarną żarówkę. Od tego czasu zaczęły się pojawiać w naszym
domu stosy najrozmaitszych maszynek. Były między nimi
i takie, że jak się gdzieś zawieruszyło instrukcję, to w żaden
sposób nie można się było domyślić, do czego mają służyć.
Kiedyś jedną taką pociąłem nakawałki stos bierwion dokomin-
ka, a potem okazało się, że była to laserowa głowica z zestawu
"Szyję Sama". Innym razem córka zrobiła tort orzechowy na
swoje urodzinowe przyjęcie, używając do tego celu podciś-
nieniowego aparatu do wyciskania wągrów. Ostatnimi czasy
coś się we mnie zaczęło załamywać. Codziennie po powrocie
z pracy i pośpiesznym zjedzeniu obiadu czekały już na mnie
różnokolorowe graty do naprawy. Co mogłem, reperowałem
sam, ale te diabelstwa są coraz bardziej skomplikowane
i przestawałem sobie dawać z nimi radę. Musiałem więc nosić
do warsztatu; byłem tam stałym klientem. Wreszcie zacząłem
unikać domu. Znalazłem sobie towarzystwo o podobnych
problemach i całe popołudnia spędzaliśmy za miastem grając
w karty, pijąc puszkowe piwo i słuchając krakania wron nad
rzeką. Dzieci już poszły w świat, a do domu, w którym nie było
kąta wolnego od najnowszych zdobyczy techniki, czułem
nieprzeparty wstręt. Awtedy, siedemnastego maja, przyje‡ha-
łem przed południem, bo źle się czułem. Bolała mnie głowa,
miałem gorączkę. W kuchni widzę tego cwaniaka, jak chowa
czek na jeszcze jedno supernowoczesne świństwo. Nie wiem,
co się wtedy ze mną stało - rozwaliłem to draństwo,
przyłożyłem żonie parę klapsów i wtedy wmieszał się ten
handlarz. Wypchnąłem go na dwór, razem z tą jego walizką, a
potem zacząłem się mścić na niewinnych maszynkach. Teraz widzę
całą beznadziejność swego czynu, ale wtedy przesłoniły mi
cały świat, czułem się ich niewolnikiem. Mam nadzieję, że pan
mnie zrozumie, mecenasie.
Holograficzny fantom oskarżonego zniknął, a w ciszy roz-
legł się głos adwokata:
- Dziękuję Wysoki Sądzie, już można zapalić lampy.
Woźny Higgins nacisnął wszystkie wyłączniki naraz i salę
zalała fala światła. Ludzie przyzwyczajeni do półmroku osła-
niali oczy rękami. Po chwili wszystko wróciło do normy,
okazało się tylko, że w ostatnim rzędzie nie ma już wielkiego
kapelusza Gladys Pinkerton - ulotnił się tylnymi drzwiami
podczas trwania projekcji wraz ze swoją właścicielką i jedną
z jej licznych peruk.
Sędzia Morani poprawił się na krześle, chrząknął i zwrócił
się do mecenasa Klapsky'ego.
- Udzielam głosu obrońcy.
Adwokat jeszcze raz rzucił okiem do swoich notatek, wstał
i oparłwszy dłonie na brzegu stołu, z emfazą zaczął wYgłaszać
swą mowę obrończą.
- Wysoki Sądzie, Sędziowie Przysięgli! Stoi przed wami
człowiek oskarżony o straszne czyny. Mój uczynny kolega
i oponent, oskarżyciel publiczny, w słusznym gniewie, jaki
wywoływać powinno każde naruszenie porządku publiczne-
go. napiętnował to niesmaczne zajście z dnia siedemnastego
maja bieżącego roku i pozwolił sobie zakwalifikować je pod
paragraf dwieście trzydziesty szósty. Wszyscy cenimy trudną
pracę prokuratury, jej ustawiczne dążenie do wychowywania,
zapobiegania, odstraszającego karania winnych, ale w tym
przypadku, moim skromnym zdaniem, oskarżyciel publiczny
zastosował zbyt surowe kryteria oceny czynu oskarżonego.
Jestem całkowicie przekonany, i swoje przekonanie mam
nadzieję przekazać Wysokiemu Sądowi i Sędziom Przysię-
głym, że wymieniony przez mojego szlachetnego przedmów-
cę paragraf nie wchodzi w rachubę. Bo i cóż takiego zrobił
oskarżony Lazarus, biedny zaszczuty człowiek, otoczony
mrowiem drapieżnych maszyn, wysysających z niego wszyst-
kie zasoby finansowe, zdrowie, całą radość życia? Bronił się!
Bronił się, jak osaczony w kniei dziki zwierz.
Czym było jego dotychczasowe dorosłe życie, Wysoki Są-
dzie? Jednym pasmem cichej harówki i wyrzeczeń, samotnym
bohaterstwem skromnego uczciwego mężczyzny, w pocie
czoła zdobywającego środki na utrzymanie swej rodziny,
swoich dzieci. A co robi żona oskarżonego? Z uporem god-
nym lepszej sprawy otacza się lawiną sprzętów, mających
ułatwić jej życie, oszczędzać czas, eliminować nużące czyn-
ności. i rzeczywiście, niektóre z nich robią to. Jednak by ten
tłum mechanicznych niewolników utrzymywać w stałej goto-
wości, ktoś z kolei musiał stać się ich niewolnikiem. To
właśnie on, ten nieszczęsny człowiek, przŠz nieporozumienie
siedzący na ławie oskarżonych! Musimy zrozumieć nieszczę-
śliwego, wczuć się w jego sytuację, przeżyć wraz z nim
dwudziestoletni terror bezdusznych stworów. Wypowiedź
oskarżonego, odtworzona tu przed chwilą, pozwoliła pojąć
bezmiar nieszczęścia tego prostodusznego człowieka. Już raz
przyszło mu procesować się z niesolidną firmą. Wygrał wtedy,
lecz ileż zdrowia musiało go to kosztować, jakie urazy zosta-
wiło w psychice! Chory wraca do domu i spotyka tam człowie-
ka, który jest współwinny burzeniu jego świata. Czyż trudno
zrozumieć, że nerwy trawionego gorączką odmówiły posłu-
szeństwa? Że wypchnął ze swego domu niepożądanego goś-
cia? A że zniszczył część sprzętów? Były jego własnością
i mógł zrobić z nimi co mu się podobało. Wysoki Sądzie! Tylko
splot tragicznych nieporozumień spowodował, ż‚ tu, na ławie
oskarżonych, siedzi ten oto człowiek. Jeśli istnieje jakiś
sprawca gorszących zajść przy ulicy Lipowej, to w żadnym
wypadku nie jest nim mój klient. Jimmy Lazarus jest niewinny!
Koniec