Ryszard Głowacki Raport z rezerwatu [sci fi]

RYSZARD GŁOWACKI


RAPORT Z REZERWATU


Krajowa Agęcja Wydawnicza

Warszawa 1982r.

SPIS TREŚCI

Czym jestem

Ostatnia wyprawa Voya Berga

Nielojalność

Dżin dla profesora

Nieudany eksperyment

Poradnia neoscjentologiczna

Raport z rezerwatu

Kontrakt

Donos

Desperat

CZYM JEsTEM

Wątpliwości, bezustanne wątpliwości... Jedno kolosalne

pytanie opanowało całe moje jestestwo i gnębi mnie mnogimi

odmianami, a na iedną z nich nie mogę znaleźć zadowalającej

odpowiedzi. Czuję to. Wiem, że każda cząstkowa odpowiedź

byłaby równocześnie tą całkowitą, ostateczną, jedyną...

Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy też jej

największą pomyłką rojącą sobie panowanie nad Czasem

i Przestrzenią? A może tylko skomplikowanym homeostatem

powołanym do spełnienia ściśle określonego zadania i prze-

znaczonym do likwidacji, jak każde zużyte, zbędne narzędzie?

Staję się. Kolor oczu i skóry, biel zębów i barwa głosu,

rytm serca i pulsowanie krwi w żyłach, jasność spojrzenia,

wdzięk uśmiechu - wszystko jest zapisane misterną mozaiką

atomowych drobJn na niewidzialnych wstążkach chromosomów.

Czy posągowym Apollinem mi być, czy też chromym od

początku swej drogi nieszczęśnikiem, radosnym jasnovvło-

sym zjawiskiem przywołującym uśmiech na stroskane twarze

przechodniów, mocarzem czy cherlakiem, zwiewną najadą królu-

jącą wśród szarych tłumów zwykłych ludzi - zadecydują one.

Pędzę wolny i silny głębią oddechu, ciała posłuszeństwem,

sprężystością kości i mięśni. Dokąd? Dokąd chcę pędzić, co

zdobyć?

Zdobędę Przestrzeń, bo tak chcą one, zaśpiewam ptakiem

odwieczną pieśń istnienia, wiatrem przyfrunę, burzą, orka-

nem, tęczą roztoczę przed ciżbą zdumionych oczu, w pląsach

motylich zawiruję pod kopułą niebios, w twardym kamieniu

słowa rzeźbę wykuję nie podatną czasowi. I wszędzie cząstkę

siebie zostawię. Niech trwa, niech trwa, niech trwa!

Jak żyć? W lawinie odkryć coraz wyrażniej rysuje się sylwet-

ka superzorganizowanego automatu sterowanego prądami

płynącymi siecią wysokooporowych przewodów. Nieco mniej

prymitywna ta sieć - nieco szybciej płyną w niej impulsy. I

już jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam prze-

wagę ułamków sekund nad nimi. A to dużo, bardzo dużo...

Nieco bardziej skomplikowane połączenia między komór-

kami mózgu spotęgowane miliardowym krociem szarych ma-

leństw tworzą geniusza.

Praca - powiecie - praca nad sobą wyniesie cię ponad

dolinę przeciętności. Nic; tylko własna praca. Zgoda. Ale

jeśli gdzieś tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bitów

na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje?

Pulsują gruczoły, nabrzmiewają ciężarem związków produ-

kowanych, zdumiewających, czekają na chwilę odpowiednią

by użyć tych wytworów. Pochylają się głowy mędrców nad

preparatami - mierzą, liczą, analizują. Już wiedzą!

Jak żyć, skoro stany świadomości mają chemiczną motywa-

cję? Pierwsze uniesienie młodości, miłość i nienawiść. boha-

terstwo i tchórzostwo, to tylko efekt działania określonych

substancji produkowanych zgodnie z założonym harmono-

gramem. A co z dobrem i złem?

Czy wolną wolę też mam wbudowaną w program?

Nie zdając sobie z tego sprawy sam wytwarzam związki do

kierowania sobą. A jeśli ktoś kiedyś zechce mnie pozbawić tej

roli i stać się panem moich stresów i euforii, moich porywów?

Pytania, pytania, pytania... Garbiąsię umęczone bezruchem

grzbiety, pochylają nad preparatami głowy. Lecz czyż któraś

podniesie się nagle i zastanowi nad celem swej drogi? Cóż

jeszcze chcecie poznać - wzór chemiczny duszy?

Awięc czym jestem? Motywowanym enzymami białkowym automa-

tem, zmieniającym swe zachowanie pod wpływem mikroskopijnych

porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzed-

nio gruczoły, czy też niezależną Istotą?

Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!!

- Wyłącz go, George! To już czwarty z tej serii, któremu się

zdaje, że jest człowiekiem...

OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA

Wkabinie panował miły, zielony półmrok. Ze ścian płynę-

ły ciche dźwięki pięknej, barokowej muzyki. Voy wybrał ją,

ponieważ przypominała mu Kris i czasy wspólnych, cotygod-

niowych wypraw na koncerty. Prawdę mówiąc, te koncerty

starodawnej muzyki wtedy nudziły go, ale Kris uwielbiała

Bacha, a on, Voy, kochał Kris i gotów był dla niej nawet na

większe poświęcenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy

i zieleni muzyka zaczęła mu się podobać. Była taka spokojna

i dostojna - słowem inna.

Już ponad cztery lata "Contact" szedł z przyświetlną

prędkością stale tym samym kursem w kierunku Słońca. Cała

załoga została już wyprowadzona ze stanu hibernacji, wktórej

tkwili niemal od chwili opuszczenia układu ProximaCentauri.

Za jakąś godzinę osiągną umowną granicę Układu wyznaczo-

ną w odległości 50 jednostek astronomicznych od Słońca

i wtedy trzeba będzie włączyć silniki hamujące. Potem nastąpi

okres hamowania i m…newrowania wśród pól grawitacyjnych,

aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytracić szybkość

i po dwóch tygodniach osiąść na orbicie parkingowej Księży-

ca. Zresztą Instrukcja Wejścia w Układ nie pozostawia możli-

wości jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Układu muszą być

włączone silniki hamujące. Okresu tego nikt nie lubi, bo to

przecież tylko znikomy ułamek parseka, a trzeba się wlec tak

długo: Stary Larsen, pod dowództwem którego Voy służył

w poprzedniej wyprƒwie, często mawiał, że starzeje się tylko

i wyłącznie między Plutonem a Ziemią.

Zamigotała lampka wywoławcza - Voy zgłosił się natychmiast.

- Szefie - usłyszał głos dyżurnego nawigatora - za pół

godziny wchodzimy do domu.

- W porządku - odparł - już idę.

Powoli wstał, wyłączył muzykę, włożył buty i poszedł do

sterowni. Fred, który pełnił dyżur, uśmiechnął się na jego

widok.

- No, wreszcie zacznie się coś dziać!

- Podaj sytuację.

- Za kwadrans osiągamy położenie "plus pięćdziesiąt".

Wszystko przygotowane do rozpoczęcia hamowania. Lunę

osiągniemy dziesiątego czerwca - wyrecytował nawigator.

- Dziękuję... Coś ty powiedział Fred? Dziesiątego czerw-

ca? Przecież to rocznica mojego ślubu z Kris. Ale będzie miała

niespodziankę, gdy się zjawię w domu.

- Nie będzie żadnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie

słyszałem, żeby kogoś rozliczyli wcześniej niż po dwóch

dniach, zwłaszcza po wyprawie trwającej dziewięć lat. Bę-

dziesz w domu najwcześniej dwunastego.

- Powiedz mi Fred, bo ty przecież prowadzisz kartoteki

czasowe załogi, ile ja mam aktualnie lat i która to będzie

rocznica ślubu.

- Chwileczkę... już mam. Masz stary czterdzieści siedem lat

formalnych, a trzydzieści biologicznych. Ślub brałeś mając

dwadzieścia dwa lata, a zatem będzie to już dwudziesta piąta

rocznica. Brawo!

- Fred, ja muszę zdążyć.

- To niemożliwe, szefie.

Voy zamyślił się.

- Fred, a gdybyśmy trochę opóźnili włączenie silników?

Mamy przecież mnóstwo zaoszczędzonego paliwa. Wtedy

moglibyśmy zyskać te dwa dni.

- Instrukcja mówi, że na granicy Układu...

- Nawigatorze Kno - głos Voya zabrzmiał oficjalnie - o ile

należy opóźnić hamowanie, aby zameldować się na Lunie

o dwa dni wcześniej?

- Moment - Fred Kno manewrował klawiszami - o czter-

dzieści siedem minut.

- Silniki włączyć o czasie "T plus czterdzieści siedem

minut"!

- Rozkaz!

W sterowni zapanowała nagła cisza. Wskaźnik chronome-

tru szybko zbliżał się do czerwonej strzałki na tarczy.

Nawigator wstał i przesunął ją o 47 minut do przodu.

Znów dłuższy czas siedzieli w milczeniu obserwując wyła-

niające się z mroków Wszechświata Słońce. Wreszcie Voy

włączył centralny obwód foniczny i spokojnym rutynowanym

głosem rzekł do mikrofonu:

- Pierwszy do załogi, za dziesięć minut procedura ósma.

Potwierdzić w kolejności.

- Drugi gotów!

- Trzecia gotowa!

Gdy umilkły głosy wszystkich członków załogi, dowódca

wyłączył obwód i zwrócił się do nawigatora:

- Przepraszam cię, Fred. Jeśli będzie granda to i tak spad-

nie na mnie. Zresztą to przecież moja ostatnia wyprawa.

Definitywnie rezygnuję. Mam żonę, dzieci. Przejdę do trans-

portowego. Będę latał na Marsa, Wenus i co parę miesięcy

będę w domu.

- Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty mówisz o gran-

dzie. Witać nas będą... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robić.

Spokojna głowa.

Zgodnie z obliczeniami Knoa osiągnęli orbitę Luny ósmego

czerwca. Natychmiast przesiedli siędo modułu łącznikowego

i po chwili byli już w Bazie. Z ulgą opuścili pudło

"Contacta", które przez tyle lat było ich światem.

Powitanie było wspaniałe - kwiaty, przemówienia... ale do

Voya nie bardzo to wszystko docierało. Tam wysoko nad

dachem Bazy świeciła Ziemia. Była jak zwykle piękna. Po

uroczystości powitania poszedł do Centrali i poprosił o połą-

czenie ze swoim domem. Dość długo nikt się nie zgłaszał, aż

wreszcie rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim zaspa-

ny, kobiecy głos.

- Słucham...

- To ja, wróciłem.

- Kto mówi?

- Tu Luna, Baza Pozaukładowa. Mówi Voy Berg.

- Tato! To ja, Yola. Włączam wizję.

Ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim twarz

dziewczyny. Voy zaniemówił. Była to zdumiewająco znana,

dokładna kopia Kris z czasów, gdy się poznali. To była jego

córka, którą zostawił, kiedy jeszcze była dziewczynką ze

sterczącymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma już

dziewiętnaście lat.

- Tatusiu, przecież ty się nic a nic nie zmieniłeś przez te

dziewięć lat. Powiedz coś.

- Yo, poproś mamę i chłopców.

- Zaraz ich obudzę.

- A która u was godzina?

- Już po północy.

- To nie budź chłopaków, zobaczymy się pojutrze. Poproś

tylko mamę.

Twarz córki zniknęła z ekranu, przez chwilę widać było

tylko ścianę sypialni, ale nagle ekran zgasł i łączność się

urwała. Próby powtórnego połączenia się nie dały rezultatu.

Numer na Ziemi nie odpowiadał.

- Też nie miał kiedy nawalić - zdenerwował się Voy.

Półtora dnia zabrało Voyowi przekazanie członkom Komisji

Rozliczeniowej materiałów dotyczących wyprawy. Wszystkie

były już wprawdzie wstępnie opracowane w laboratoriach

pokładowych, ale szczegółowe badania potrwają całe lata.

A zresztą, niech o to boli głowa tych facetów z Dokumentacji.

Załoga "Contacta" została przewieziona specjalną rakietą

na orbitę Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpoznał ze

wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limi-

tu wieku słynny astronauta ostatnie lata przed przejściem na

emeryturę spędzał między Ziemią a Księżycem. Przywitali się

serdecznie.

- Gratuluję Berg, odwaliliście kawał roboty.

- Dziękuję, co słychać u ciebie?

- Przecież widzisz, przekroczyłem limit biologiczny i bawię

się w taksówkarza. Ziemia - Księżyc i z powrotem. Rzygać się

chce. A za rok muszę już przejść do pracy na dole, w šrzędzie

Kosmicznym. Chyba oszaleję za biurkiem.

- Nic ci się nie stanie Lars, a twoje doświadczenie bardzo

przyda się w Urzędzie. Ale, ale - ile ty masz lat?

- Dopiero siedemdziesiąt cztery.

- Lars, do kogo ta mowa, przecież piętnaście lat temu gdy

byłem z tobą na piątej Tolimaka B, dociągałeś setki. Teraz

musisz mieć już ponad sto dziesięć.

- Notak, alety liczyszwedług metryki -zaśmiałsię Larsen.

Dochodzili właśnie do orbity przesiadkowej. Voy serdecz-

nie uściskał swojego starego dowódcę i przyjaciela.

- Do zobaczenia Lars, trzymaj się.

- Cześć chłopcze, przyjemnego urlopu.

Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewylądowali

w Centralnym Porcie na Saharze. Znów przemówienia, kwiaty

i w końcu do załogi "Contacta" zostały dopuszczone rodziny

i przyjaciele. W tłumie ściskających się i płaczących ze

szczęścia ludzi Voy długo nie mógł zobaczyć swoich. W końcu

znalazł ich stojących daleko z tyłu, pod ścianą budynku

poczekalni - Yolę i bliźniaków.

- Dzieci!

- Tato!

Córka rzuciła mu się naszyję; czuł,że łzy zbierają mu się

pod powiekami.

Chłopaki, przywitajcie się z ojcem.

Dwóch dziesięcioletnich, identycznych chłopców, sięgają-

cych mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzyło w jego

kierunku. Voy wyjechał gdy zaczynali stawiać pierwsze kroki.

- Poznajmy się, jestem Voy, wasz ojciec.

- Cześć! -wrzasnęli równocześnie-totyjesteś nasz stary?

Nie wyglądasz na to.

- Dlaczego?

- Za młody - podsumował ten, który miał na koszulce

wyhaftowaną literę B, czyli z pewnością Bert.

- Uhm - potwierdził ten drugi z literą A, oczywiście Art -

Georg lepiej pasuje.

- Nie plećcie głupstw - ofuknęła ich siostra - chodźmy do

samolotu.

- Jak to - zdziwił się Voy - a gdzież mama?

- Wyjechała - krzyknęli bliźniacy.

- Dokąd?

- Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chodź-

my bo za chwilę jest odlot - głos córki dziwnie przy tym

drżał. W samolocie usiedli obok siebie. Chłopcy popychali się

na sąsiednich fotelach.

- Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mamą, czy

chora?

- Nie, nie. Kris musiała wczoraj wyjechać. Zostawiła nagra-

ny list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej

wyprawie.

Voy wyczuł niechęć córki do kontynuowania tematu. Reszta

podróży upłynęła im na chaotycznej wymianie zdań o gwiaz-

dach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim

chcąc w kilku słowach zawrzeć dziewięcioletnią rozłąkę.

Późnym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy był

bardzo zmęczony. Kilkakrotne zmiany warunków grawitacyj-

nych i klimatycznych w ciągu ostatnich kilku dni dawały znać

o sobie. Pragnął tylko jednego - spać!

Obudził się około południa - z ogrodu , przez uchylone okno

dolatywał śpiew ptaków, widać było błękitne niebo. Nastoliku

obok tapczanu stał przenośny videofon. Na nim leżała zaklejo-

na koperta, na której ręką Kris było wypisane jego imię. Voy

rozdarł kopertę i niecierpliwie wcisnął kasetę w gniazdo

odtwarzania. Ekran pozostał pusty, ale z głośnika rozległ się

głos Kris, Kris za którą tak tęsknił przez cały czas od chwili

opuszczenia domu.

- Voy, jestem szczęśliwa, że wróciłeś cały i zdrowy. Oglą-

dałam wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widzia-

łam cię. Wyglądasz wspaniale. Nie zmieniłeś się nic przez ten

długi czas. Przeciwnie niż ja. Wiem, że sprawię ci przykrość,

ale nie chciałam rozmawiać z tobą, gdy mnie Yola obudziła

w nocy. Bałam się. Wiedziałam, że wracacie. Już od tygodnia

mówiło się niemal wyłącznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna

podał, że macie zbyt dużą szybkość. Ja jedna wiedziałam

dlaczego... Z pewnością jesteś zaskoczony tym co mówię. Ale

pomyśl spokojnie - dwadzieścia pięć lat temu pobraliśmy się.

Mieliśmy oboje po dwadzieścia dwa lata. Dzisiaj ja mam

czterdzieści siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzy-

dziestki. Sam mi tłumaczyłeś, że prędkości przyświetlne

powodują prawie całkowite zatrzymanie procesu starzenia się

komórek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Widać to

już było wyraźnie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z

tych dwudziestu pięciu lat małżeństwa spędziliśmy razem nie

więcej niż cztery. Jesteśmy wprawdzie rówieśnikami w sensie

formalnym, ale biologicznie i psychicznie należymy już do

dwóch różnych pokoleń. Pamiętasz moją mamę z czasów gdy

jeździliśmy do niej na wakacje na Sycylię? Tak właśnie ja

wyglądam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze miały

tendencję do szybkiego starzenia się. Cóż, to ta południowa

uroda, którą tak zachwycałeś się dawniej... Już w czasie

twojego ostatniego urlopu godzinami musiałam pracować

nad swoim wyglądem... zresztą spójrz na mnie, a sam się

przekonasz...

Głośnik umilkł, a ekran powoli zaczął się rozjaśniać. Po

chwili ukazała się na nim kobieca postać na tle ogrodu. Była

to Kris; ale gdyby nie wiedział, że to będzie ona, nie domy-

śliłby się tego. Wpatrywał się z osłupieniem w zbliżającą się

kobietę, która w niczym nie przypominała mu ukochanej Kris.

- Widzisz najlepiej sam, czas jest łaskawy tylko dla was,

bohaterów Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie było, często

zamykałam się w swoim pokoju i oglądałam holograficzne

zapisy naszych wspólnych wycieczek. Jesteśmy na nich jak

dawniej piękni i szczęśliwi, Aż kiedyś, niedawno, stanęłam

koło twojego hologramu i popatrzyłam w lustro. To było

szokujące i wtedy postanowiłam... Nie pasujemy do siebie. Ty

jesteś młodym człowiekiem, osiągnąłeś prawie nieśmiertel-

ność, jak mityczni bogowie greccy. Możesz mieć każdą piękną

dziewczynę, której tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe.

Za twój trud, za lata zamknięcia w tych przeklętych blaszan-

kach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzejącą

się kobietą...

Kris znów umilkła, aby się nie rozpł…kać; twarz jej zni-

knęła z ekranu, na którym widać teraz było tylko gałęzie

drzew. Wkrótce jednak znów rozległ się jej głos, lecz już

inny, zdecydowany:

- Musimy się rozejść. Mam przyjaciela. Nazywa się Georg.

Od trzech lat spotykamy się, chodzimy na koncerty, do parku.

On ma pięćdziesiąt pięć lat, jest wdowcem. Jego żona zginęła

w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzieścia lat

temu. Była meteorytologiem. On sam nigdy nie był nigdzie poza

Ziemią. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem.

Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Chłopcy za

nim przepadają. Chce się ze mną ożenić. Powiedziałam że

dam mu odpowiedź po twoim powrocie. Dam mu ją, Voy. Tak

będzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla chłopców i dla niego.

Małżeństwo anulujemy w przyszłym tygodniu. Parę lat temu

wszedł w życie przepis dopuszczający do udziału w wypra-

wach pozaukładowych tylko ludzi stanu wolnego lub całe

małżeństwa. Jeśli chodzi o Yolę, to ona ma twój charakter. Za

niecałe dwa lata skończy Szkołę Nawigatorów i ruszy twoim

śladem. Tak postanowiła. Opiekuj się nią. Ty wróć do gwiazd.

Wiem, że je kochasz i nie wyobrażasz sobie życia bez nich.

Żegnaj.

Ekran zgasł i nastała przeraźliwa cisza. Voy poczuł potwor-

ną pustkę w głowie. Długo leżał patrząc niewidzącymi oczyma

w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie weszła Yola

i nic nie mówiąc zaczęła go głaskać po głowie. Nagle odezwa-

ła się:

- Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko załatwiłam.

- Dobrze.

Ten tydzień nad morzem bardzo dobrze mu zrobił. Kąpali

się. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwa-

no Voya do rozmównicy. Zobaczył uśmiechniętą twarz Knoa.

- Cześć stary, słyszałeś, organizuje się wyprawa w rejon

Canis Maioris. Przewidywany czastrwania piętnaście lat. Start

za dwa lata. Ciebie proponują na dowódcę. Jutro ma z tobą

rozmawiać sam Stary.

Wiadomość spadła na Voya jak grom z jasnego nieba.

Pożegnał się z Fredem, a potem udał się na długi, samotny

spacer brzegiem morza. Po powrocie wszedł do pokoju córki .

- Yo, prawdopodobnie zaproponują mi dowództwowypra-

wy na Canis Maioris. Start za dwa lata. Myślę, że byłaby to

dla ciebie znakomita praktyka po ukończeniu szkoły. Tylko gdy

wrócisz, nie będziesz już mieć przyjaciółek...

Oczy Yoli zrobiły się ogromne. Z radości zdołała tylko

rzucić mu się na szyję i wykrzyknąć:

- Tato!

NIELOJALNOŚć

Lubił te późne niedzielne popołudnia. Od morza wiała

zwykle lekka orzeźwiająca bryza, nieodmiennie niosąca ta-

jemniczy zapach wielkiej przygody, odległych lądów i ocea-

nów, cichych koralowych wysp o pocztówkowej urodzie. i tej

niepowtarzalnej radości. jaką daje przecinanie wiecznie roz-

kołysanej tafli wód.

W jego uregulowanym życiu niedzielne spacery miały wyso-

ką rangę i były cząstką nie zmienionego od lat rytuału.

Najpierw urocze, pachnące domowymi obiadami i smażoną

rybą zaułki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczes-

ne kryte molo, wcinające się daleko, daleko w morze, a na

koniec powrót reprezentacyjną, wysadzaną palmami aleją do

centrum miasta. Tam, nie bacząc na wysokie ceny, wypijał

w ulubionym lokalu lampkę dobrego wina i wracał do swojego

niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy.

Dzisiaj również odbył już pielgrzymkę po labiryncie nadmor-

skich uliczek, dwukrotnie przemierzył całą długość śmiałej

żelbetowej estakady i zapuścił się w rozwichrzony szpaler

pięknych drzew wiodący do śródmieŚcia. Na chwilę zatrzymał

się przy odsłoniętym przed kilkoma zaledwie dniami monu-

mentalnym pomniku Generała i, nasy‡iwszy oczy tym nowym

urbanistycznym akcentem stolicy, ruszył w stronę Śródmieś-

cia, gdzie czekała na niego szklaneczka z chłodnym wytraw-

nym winem.

Pisk naciśniętych gwałtownie hamulców zmusił go do

odwrócenia się. Zobaczył, jak z dużego, szarego samochodu

;wyskakuje dwóch rosłych mężczyzn i biegnie w jego stronę.

Twarze ich były zdumiewająco jednakowe i sprawiały wrażenie

gumowych masek.

- To ten?

- Ten!

Strumień ohydnie śmierdzącej cieczy zalał mu twarz i oczy.

Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni po chusteczkę, nim zdążył

ją wyciągnąć, już ktoś wykręcił mu ręce i założył na nie

kajdanki. Równocześnie na głowę narzucono mu jakiś worek i

uderzono pięścią w plecy.

- Ruszaj! - usłyszał niski szorstki głos.

Zrobił kilka kroków we wskazanym ki‚runku i wtedy jakieś ręce

pociągnęły go za klapy marynarki. Upadł na twarz jak kłoda,

obijając sobie równocześnie kolano o jakiś wystający kant.

Trzasnęły zamykane drzwiczki i natychmiast poczuł gwałtowne

szarpnięcie ruszającego samochodu. Oprócz odgłosów jazdy nie

dochodziły go żadne inne dźwięki. Samochód zakręcił kilka razy

i wreszcie znieruchomiał. Poczuł kopnięcie butem w żebra i

usłyszał znany mu już głos.

- Wstawaj !

Po omacku podniósł się z podłogi, uderzył głową w dach furgo-

netki i stanął niezdecydowanie na ugiętych nogach. Znowu

poczuł uderzenie pięścią w plecy. ruszył więc ostrożnie przed

siebie, pamiętając o tym, żeby nie uderzyć głową w coś wys-

tającego i by nie wypaść z samochodu. Poczuł pod nogami

urywającą się płaszczyznę podłogi i delikatnie zaczął

szukać gruntu. Udało mu się stanąć na ziemi bez szwanku i

wtedy usłyszał rechot kilku głosów.

- To jakiś cwaniak!

- Tresowany...

- Zawsze wypadają na pysk, a temu się udało. He, he, he!

Poczuł tępe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i stały

nacisk jakiegoś przedmiotu.

- Lufa! - przemknęło mu przez skołataną głowę.

Nacisk zelżał na moment. aby zaraz nasilić się gwałtownie,

ruszył więc przed siebie szurając butami po żwirowanym pod-

wużu. Po kilku krokach wyczuł stopnie schodów. Było ich trzy.

Odgłos otwieranych drzwi, silne pChnięcie w plecy, trzaśnięcie

metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewnątrz. Cisza.

Stał niezdecydowanie, bojąc się poruszyć, aby nie wpaść w

jakąś pułapkę. Worek zwisał na nim luźno; schyliwszy głowę,

mógł dostrzec szpice swoich butów. - Gdyby tak mieć wolne

ręce... - schylił się głęboko do przodu, lecz worek tkwił na

swoim miejscu. Klęknął - także bez rezultatu. W końcu położył

się na kamiennej podłodze i mozolnie wyczołgał z potrzasku.

Był w małym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek

sprzętów. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod

sufitem, przez które sączyło się troChę światła, dwoje

żelaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze była popstrzona

przez muchy żarówka, zwisająca na drucie z sufitu.

Rozglądał się bezradnie po pustym wnętrzu, nic nie rozumiejąc

z błyskawicznie rozwijającej się akcji. Dopiero teraz poczuł

piekący ból poniżej kolana. Podciągnął nogawkę spodni i

spojrzał na nogę - głęboko zdarta skóra odsłaniała kawałek

kości. Cienkie strużki krwi zastygły już na goleni.

Nagła jasność poraziła mu wzrok: Skulił się, jak przed

oczekiwanym ciosem, zasłonił oczy skutymi rękami. Światło

padało gdzieś z góry, z ukosa. Oślepiające.

- Wysuń ręce! - wielokrotnie wzmocniony głos płynął z

niewidocznych megafonów nieomal dotykalnym miażdżącym

strumieniem. , Wykonał polecenie natychmiast. Wiedział o coţim

chodziło - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym

przedramieniu byłdoskonale widoczny w jaskrawym świetle

padającym od strony sufitu; z pewnością obserwowali go przy

pomocy kamery.

Światło zgasło równie nagle, jak poprzednio się zapaliło.

Początkowo nie widział niczego oprócz jasnych, pulsujących

kręgów. Dopiero po chwili zaczął rozróżniać kontur zakrato-

wanego okna i zarys metalowych drzwi w ścianie. Nagle

poczuł, że zaczyna go ogarniać wściekły, bezsilny gniew,

spływa wyczuwalną gorącą falą aż po palce rąk i nóg.

- Hej! Jest tam kto? Odezwijcie się! - sam zdziwił się

brzmieniu swojego głosu.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Nic, żadnej reakcji. A prze-

cież musieli słyszeć. Musieli! - Ludzie! Nic złego nie zro-

biłem! To jakaś pomyłka!

- Stul pysk! -zagrzmiało naglezewszystkich stron i równie

nagle ucichło. Zrezygnował. Apatycznie powlókł się pod ścia-

nę i usiadł na podłodze, oparłszy plecy o twardy szorstki mur.

Sciemniało się. Najpierw zniknęły zarysy metalowych drzwi,

potem żarówka ze sznurem, a w końcu nie mógł już dostrzec

konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Stracił poczu-

cie czasu. Zdawało mu się, że siedzi tutaj, w tej ciemności,

już bardzo długo. Wstawał kilkakrotnie, by rozprostować

zbolałe kości i rozgrzać się trochę, bo od kamiennej posadzki

zaczęło ciągnąć chłodem.

Nagle zapaliła się brudna żarówka zwisająca z sufitu, a po

chwili usłyszał zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzy-

pnęły nie naoliwione zawiasy i równocześnie gdzieś u góry

rozległ się twardy męski głos:

- Twój numer?

- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt osiem M - zero zero

tysiąc dwieście siedemdziesiąt cztery.

- W porządku. Wyjdź przez te drzwi i idź przed siebie.

Żarówka zgasła i jedynym pUnktŠm orientacyjnym stał się

jasny prostokąt otwartych drzwi z perspektywą słabo oświet-

lonego korytarza.

Ruszył w tę stronę, oglądając się na boki. Po kilkunastu

krokach doszedł do błyszczącej metalowej zapory, lecz gdy

zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki, przeszkoda

bezszelestnie uskoczyła w bok i znalazł się w niewielkim

pomieszczeniu z małym kwadratowym stołem i krzesłem

pośrodku.

- Siadaj! - polecił mu niewidoczny mężczyzna o twardym,

zdecydowanym głosie. - Nazwisko, imię.

- Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie

rozumiem o co tu chodzi?

- Od stawiania pytań to my jesteśmy. Urodzony?

- Dwunastego maja w osiemdziesiątym ósmym.

- Imię ojca?

- Też Edward.

- Zgadza się. Ukończona Szkoła informatyki, pracujesz

w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawa-

ler. Zamieszkały Bananowa czternaście, mieszkanie siedem.

Potwierdzasz?

- To wszystko absolutna prawda, ale...

- Służba wojskowa w jednostce numer pięćdziesiąt siedem

tysięcy pięćset piętnaście, przeniesiony do rezerwy w stopniu

młodszego sierżanta z opinią... Wynik strzelania z pistoletu

testowego - dostateczny, sprawność fizyczna - średnia.

Wzrost sto siedemdziesiąt osiem, oczy szare. Znaki szczegól-

ne - blizna o kształcie trójkąta w okolicy lewego łokcia,

czarne znamię wielkości ziarna grochu na karku, w rozmowie

często używa wyrazu "absolutnie". Nałogi - wytrawne wino. Za

granicą nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz

i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh

plus. Uzębienie - brak lewej górnej szóstki, w prawej dolnej

piątce plomba z biolamitu. Zgadza się?

- Tak, tylko numeru jednostki już nie pamiętam, a i z tą

plombą, to też nie mam pewności.

- Nieważne. My wiemy o każdym więcej, niż on sam. Mamy

tu takie rzeczy, o których się nikomu nieśniło. Każdy obywatel

jest dla nas przezroczysty jak szkło. Nasz system informacyjny

pozwala w ciągu kilku sekund mieć wszystkie dane o interesu-

jącym nas osobniku, łączni‚ ze zdjęciem, odciskami palców

i innymi ciekawymi materiałami. Mówię ci to, abyś nic nie

kręcił, lecz szczerze odpowiadał na pytania. Pamiętaj - tylko

szczerość może cię uratować. Nasze aparaty zarejestrują

każde twoje kłamstwo, zanim zdążysz je wypowiedzieć.

Cisza przeciągała się. Spokojnie zaczął analizować sytu-

ację, ale z którejkolwiek strony podszedł, zawsze brakowało

motywu aresztowania, a przecież jakiś musiał być, bo nie pory-

wa się z ulicy pierwszego lepszego człowieka tylko dlatego,

że wyszedł sobie na niedzielny spacer.

- Honest, wracajcie do celi! - rozległo się gdzieś w ścianie.

Rozsunęły się drzwi do korytarza i po chwili znowu znalazł

się w pomieszczeniu z kamienną posadzką. Słaba żarówka

ledwie rozjaśniała mroki nocy.

Zaczął spacerować wokół ścian, a potem po przekątnej -

tam i z powrotem, tam i z powrotem, za każdym nawrotem

przekraczając leżący na podłodze brezentowy worek. Pora

kolacji z pewnością dawno już minęła, ale głodu nie czuł.

Chciało mu się tylko pić.

Zgrzytnęły żelazne drzwi i ukazało się w nich dwóch męż-

czyzn w przylegających do twarzy maskach. Jeden z nich

podniósł z podłogi worek i nałożył mu na głowę. Ruszyli. Huk

zatrzaskiwanych drzwi, głuchy odgłos kroków po kamiennej

posadzce i nagle świeży powiew wiatru.

- Uważaj, schody! - to był ten sam charakterystyczny głos

drugiego z przesłuchujących go.

Trzy stopnie w dół, a po nich chrzęst żwiru pod butami.

Wyprowadzili go tą samą drogą, był tego pewny.

- Stój! - ten sam znany głos. Dobrze znany. Ale jak tu

dopasować do niego osobę, nazwisko.

Cicho podjechał samochód; otworzyły się drzwiczki i poczuł

pchnięcie w plecy. Tym razem uważał, aby się nie uderzyć w

nogę.

Ruszyli. Samochód często skręcał, to w prawo, to w lewo,

widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzymał się.

Ktoś zdjął mu z rąk kajdanki, ściągnął worek z głowy i wy-

pchnął na ulicę. Było ciemno. Obejrzał się usłyszawszy szum

odjeżdżającego auta. Było nieoświetlone. Ruszył w kierunku

przeświecającej przez gałęzie drzew, odległej latarni, ogląda-

jąc się często za siebie, ale nikt za nim nie szedł.

Nagły podmuch wiatru przyniósł znany zapach morza, a za

chwilę usłyszał szum fali łamiącej się na przybrzeżnych gła-

zach. Jeszcze kilkanaście kroków i znalazł się na bulwarze

w pobliżu mola. Kilka razy wciągnął do płuc orzeźwiające

morskie powietrze i poczuł, jak wzburzenie zaczyna go powoli

opuszczać. Otworzyła się przed nim rzęsiście oświetlona

perspektywa palmowej alei, jakże świetnie mu znanej z conie-

dzielnych spacerów. Powoli, krok za krokiem szedł nią tak

samo, jak przed kilku godzinami. Koło pomnika przystanął na

moment; kółko się zamknęło. Wydarzenia ostatnich godzin

szybko zaczęły tracić ostrość. Może to był sen?

Schylił się, dotknął nogi poniżej kolana - zapiekło. Znowu

poczuł przemożne pragnienie, więc nie namyślając się wiele

zdecydowanie ruszył w kierunku centrum.

Z przeciwnej strony nadchodził jakiś mężczyzna. W chwili,

gdy się mijali, nagle przystanął i zawołał:

- Ed Honest! Czyż to możliwe?!

Nagłe olśnienie! To był ten sam charakterystyczny głos!

Głos z przesłuchania. A przed nim stoi uśmiechnięty od ucha

do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku.

- No co Ed, nie poznajesz mnie?

- Poznaję cię Wiily, nic się nie zmieniłeś. Ale co ty tutaj

robisz? Ktoś mi już dawno mówił, że jesteś gdzieś na pro-

wincji.

- Byłem, stary, ale od miesiąca jestem już tutaj. Czekaj no-

może byśmy gdzieś usiedli, wypili coś, bo duszno dziś.

- Możemy, właśnie idę na lampkę wina.

- To może tutaj?

Kawiarniany ogródek zapraszał głębokimi wiklinowymi fo-

telami i przytulnością altanek pokrytych kwitnącymi pnącza-

mi. Weszli i zamówili butelkę wina. Było właśnie takie, jakie

być powinno na tę parmą gorącą noc - białe, wytrawne

i chłodne. Wymieniając zdawkowe uwagi o pogodzie szybko

opróżnili pierwszą butelkę i zamówili drugą. Willy rozgadał

się. Snuł wspomniŠnia o dawnych beztroskich czasach,

o wspólnych znajomych i o ich losach, o profesorach. Mówił,

mówił, mówił...

- Willy - Honest przerwał mu nagle w połowie zdania - czy

to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy też dalszy

ciąg przesłuchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie.

Zapanowała cisza. Willy nalał sobie pełną lampkę, zagłębił

się w trzcinowym fotelu i powoli zaczął sączyć złocisty płyn,

wlepiwszy wzrok w prawie pustą już, drugą butelkę.

- Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywiś-

cie; byłem tam, bo pracuję u nich. I wcale nie robiłem z tego

przed tobą tajemnicy, wręcz przeciwnie - w czasie przesłu-

chania dałem ci do zrozumienia, że za ścianą jest ktoś znajo-

my. Potem dopilnowałem, by cię bezpiecznie odstawiono do

miasta. Spotkanie nasze nie było przypadkowe; specjalnie

wyszedłem ci naprzeciw, bo chciałem z tobą porozmawiać.

- A o czym?

- O tobie. Chcę ci przedstawić pewną propozycję. Otóż

wiem, ile zarabiasz i uważam, że twoje dochody mogłyby być

dużo, dużo wyższe. Powiedzmy, na początek, dwa razy

wyższe.

- To zaczyna być interesujące... A za co ja miałbym dosta-

wać taką kupę forsy?

- Za pracę w swoim zawodzie.

- U was?

- U nas. Intensywnie rozwijamy służbę informacyjną i po-

trzebujemy fachowców z naszej branży. Ja, między innymi,

zajmuję się rekrutacją nowych pracowników.

- Zanim odpowiem ci cokolwiek, muszę się trochę więcej

dowiedzieć o tej

pracy

. Na początek powiedz mi, z jakiego

powodu zostałem dzisiaj zatrzymany.

- Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne słyszałeś

o analizatorze Mendozy?

- Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowa-

nych przez mózgi schizofreników, czy coś w tym rodzaju.

- Tak, to był początek. Udoskonaliliśmy ten aparat do tego

stopnia, że możemy teraz rejestrować myśli człowieka z odle-

głości do kilkudziesięciu metrów. Wielopłaszczyznowej inter-

pretacji zapisów dokonuje komputer z opóźnieniem siedmiu

sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych

obrazów na ekranach telewizyjnych.

- Ale co to ma wspólnego ze mną?

- Prowadziliśmy wstępne badania w terenie i przypadkowo

znalazłeś się w stożku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy

z pięciu kanałów interpretacyjnych wykazały twoją nielojal-

ność w stosunku do osoby Generała.

- Generała? Zaczynam rozumieć... Aparatura była zainsta-

lowana koło pomnika?

- Tak.

- A czy możesz mi zdradzić tajemnicę, co zarzucił mi wasz

genialny analizator?

- Powiem ci w imię starej przyjaźni. Pierwszy kanał, że

nosisz się z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze.

Drugi, że powinno się wybudować szkołę imienia Generała.

Trzeci kanał zinterpretował twoją myśl jako pytanie, czy

wyjdą wkrótce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie,

zaś czwarty również jako pytanie, ale dotyczące wysokości

nagrody, jaką otrzymać masz za zniszczenie pomnika. Wresz-

cie na piątym kanale były jakieś mrzonki o nieokreślonej

szkole dywersyjnej.

- W takim razie teraz ja ci powiem, o czym myślałem stojąc

u stóp monumentu. Zastanawiałem się mianowicie, ile szkół

można by wystawić za pieniądze włożone w budowę pomnika

i przeróbkę całego placu.

Umilkli obaj i równocześnie sięgnęli po swoje lampki z wi-

nem. Zapanowało krępujące milczenie przerywane jedynie

szumem wzmagającego się wiatru w konarach pobliskich

drzew i odległymi dźwiękami orkiestry z jakiegoś nocnego

lokalu. W pewnym momencie Willy przysunął swój trzcinowy

fotel do stołu i oparłszy się na nim łokciami powiedział:

- Ed, ja wiedziałem, że ty jesteś niewinny. Ten analizator

ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadzą się usunąć,

z pewnością się dadzą. a wtedy interpretacja będzie stupro-

centowo pewna! Zamontujemy analizatory wszędzie - na

ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wykładowych

ibędziemy wiedzieć co każdy myśli. Żaden przypadek nielojal-

ności nam nie umknie! Wprowadzimy totalną inwigilację

psychiczną sprzężoną z systemem drobiazgowej informacji

i wreszcie zapanuje u nas spokój i poszanowanie prawa!

Potrzeba nam tylko fachowców, dobrych oddanych fachow-

ców. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda?

Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez

słowa wstał, podszedł do kelnera zajętego właśnie rozmową

z bufetową, wręczył mu banknot pokrywający z nadwyżką

cenę dwóch butelek wytrawnego wina i wyszedł na ulicę

w rozkołysany szpaler pięknych starych drzew, targanych

coraz silniejszym, orzeźwiającym wiatrem od morza.

DŻIN DLA PROFESORA

Nie, nie ma się co dłużej okłamywać. Jestem rozbitkiem.

Ja, Patrick Swinnerton, jestem życiowym rozbitkiem. Taka

jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu sześciu lat. mimo

doktoratu z fizyki, z którego jeszcze niedawno byłem tak

dumny. Uświadomiłem sobie to dopiero teraz, kiedy rozwście-

czona gospodyni zatrzasnęła za mną furtkę w ogrodzeniu. Od

trzech miesięcy byłem bez pracy; drobne oszczędności szyb-

ko topniały. Komornego nie płaciłem już od dwóch miesięcy.

Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzymała i wyrzuciła

mnie na ulicę. Wcale się jej nie dziwię.

Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewyglądało to wcale

tak groźnie. Później okazało się, że w całym kraju nikt nie

potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to była robota Starego.

Wszędzie miał znajomych; wystarczyło mu zatelefonować...

Gdybym wiedział, że to tak się skończy! Zachciało jej się

romansu z młodym asystentem męża, a terƒz za to cierpię

tylko ja. Od tego czasu już się u mnie nie pokazała! Gdybym

miał jakąś rodzinę, dalekich krewnych... Gdzie wrócę? Do

przytułku dla sierot, w którym się wychowałem?

Deszcz zacinał coraz mocniej, zapadał wczesny, listopado-

wy zmierzch. Gdzie pójść, co ze sobą zrobić? Nie miałem tu

żadnych przyjaciół a paru znajomych dawno przestało mnie

zauważać. Powlokłem się na dworzec kolejowy, miejsce,

które pod każdą szerokością geograficzną jest azylem dla

ludzi dotkniętych przez los. W poczekalni było ciepło i cicho.

Na ławeczkach drzemało paru mężczyzn w wymiętych, sza-

rych ubraniach i jakaś gruba kobieta trzymająca oburącz

wielki kosz. Usiadłem w kącie i zamyśliłem się... Przecież nie

mogę się poddać. Jestem młodym człowiekiem, dopiero

u progu życia... Już wiem co zrobię! Pojadę na gapę do

Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szkoły,

z pewnością znajdzie dla mnie jakąś pracę - mogę uczyć

fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to będzie najlepsze wyj-

ście. Chciałem zostać wielkim fizykiem, ale nie udało się,

trudno. Trzeba z czegoś żyć, a później jeszcze może się

zmienić...

Mój podły nastrój poprawił się nieco: dość już miałem

rozmyślań. Do odejścia pociągu pozostało jeszcze sporo

czasu i trzeba go było jakoś zapełnić. Zobaczyłem leżącą na

stole gazetę. Była to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczor-

na". Dobre i to.

Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie

czytywałem ogłoszenia prasowe w rubryce "Pracownicy po-

szukiwani". Gdybym był ogrodnikiem. butlerem czy pomocą

domową! Ale ja byłem fizykiem, a fizyków - niestety - nikt nie

potrzebował... Teraz również odruchowo zacząłem od ogło-

szeń i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskaderów

pilnie..., "Pracownicydozakładu utylizacyjnego...", normal-

nie, jak co dzień. Ale nagle wzrok mój zatrzymał się, serce

zaczęło łomotać jak oszalałe. Tak, to nie było złudzenie:

"Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw…tne laboratorium.

Pożądana znajomość sanskrytu. Zgłoszenia kierować Three

Oaks...". Przeczytałem to kilka razy, zanim uświadomiłem

sobie całą treść tego krótkiego ogłoszenia - przecież to

adresowane jest jakby wyłącznie do mnie! Ja jestem fizykiem,

a znam nieźle sanskryt! "Trzy Dęby" - toż to posiadłość tego

starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora

instytutu. Krążą plotki, że on coś nie tego... Rzucił pracę,

stanowisko, wyjechał na wieś, zbudował prywatne laborato-

rium i przeprowadza w nim jakieś nieokreślone doświadcze-

nia. Nie ma tam rzekomo żadnych współpracowników, ajedy-

nym. oprócz niego, mieszkańcem ogromnego domu, jest

głuchy jak pień stary lokaj. Profesor ma podobno masę forsy

w banku. Moja euforia została jednak nagle przyhamowana

jakimś wewnętrznym głoSem. Spojrzałem jeszcze raz na ogło-

szenie - elektronik ze znajomością sanskrytu! To nie ma

sensu. Te dwie gałęzie wiedzy nigdy nie mogą chodzić w pa-

rze. Wyglądało to tak, jakby ktoś z rodziny profesora w trosce

o jego zdrowie zmusił go do zatrudnienia asystenta, a ten

pozornie się zgodził i dał ogłoszenie, stawiając jednakże

warunki w zasadzie niemożliwe do spełnienia.

Ależ ja mu zrobię kawał! Gdy pokażę mu dyplom i powiem, że

znam sanskryt, chyba się wścieknie, ten stary odludek. Ale

musi mnie przyjąć - podobno zawsze dotrzymuj‚ słowa.

Spojrzałem na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwia-

mi. Dochodziła dopiero czwarta, a nadworze było już zupełnie

ciemno. W Instytucie ktoś mówił, że te "Trzy Dęby" znajdują

się jakieś pięć mil za miastem, na wrzosowisku. Jeśli zaraz

wyruszę, to za dwie godziny powinienem tam dotrzeć, nawet

z tą moją prawie pustą walizką.

Wsadziłem gazetę do kieszeni i ruszyłem do wyjścia. Padało

jeszcze mocniej. Na szczęście miałem parasol. Trzymając go

w jednej ręce, a walizkę w drugiej, ruszyłem w deszcz z uczu-

ciem, że coś się w moim życiu nagle odmieniło.

Na przedmieściu spotkałem policjanta, który długo mi się

przyglądał: zanim odpowiedział na pytanie o dom profesora.

Ostatnie trzy mile przeszedłem w zupełnej ciemności jakąś

wyboistą drogą. Z pewnością byłem zachlapany błotem po

dziurki w nosie.

Już zdawało mi się, że te "Trzy Dęby' chyba wcale nie

istnieją. gdy wtem dostrzegłem jakieś nikłe światełko. Po paru

minutach stanąłem na podjeździe wielkiego domu, którego

fragment oświetlała samotna zakurzona żarówka zawieszona

nad wejściem. Złożyłem parasol, wytarłem nieprawdopodob-

nie zabłocone buty i pociągnąłem za uchwyt starodawnego,

ręcznego dzwonka. Jego dźwięk rozległ się mocno podrugiej

stronie drzwi i znów zapanowała niczym niezmąconƒ cisza,

którą przerwało nagle ujadanie psów. Po chwili powtórzyłem

dzwonienie; znów bez efektu. Gdyby nie ta żarówka nad drzwiami

i te psy można by sądzić, że jest to dom niezamieszkany.

Gdy już całkiem zrezygnowany zacząłem się zastanawiać

nad drogą powrotną do miasta, nagle jakiś chropawy głos

rozległ się gdzieś nad moją głową...

- Proszę wejść, młodzieńcze.

Drzwi otwarły się automatycznie i wszedłem do obszernego

hallu, w którym nie było żywej duszy. Na kominku palił się

ogień, podszedłem więc, aby się trochę ogrzać i osuszyć.

Przez następne parę minut znowóż nic się nie działo, aż

wreszcie jakieś drzwi otwarły się i wszedł stary służący,

niosąc w jednej ręce pantofle, a w drugiej jakieś okrycie.

- Dobry wieczór! Może pan zechce się przebrać? - rzekł.

- Dobry wieczór! - odpowiedziałem. Z wdzięcznością

wziąłem od niego suche rzeczy i z ulgą zrzuciłem przemoczo-

ne buty, płaszcz i marynarkę.

- Dziękuję.

- Ja nie słyszę - odparł starzec. - Pan profesor prosi.

A więc, jak na razie, wszystko się zgadza - pomyślałem idąc

zanim. Służący w prowadził mnie do biblioteki, wskazał głębo-

ki fotel i zniknął bezszelestnie jak duch.

Po chwili otwarły się obite skórą drzwi w kącie biblioteki

iwszedł wysoki, siwy, stary człowiek. Zatrzymał się pośrodku

pokoju i zapytał suchym, zmęczonym głosem:

- Czym mogę panu służyć

- Pan profesor Laugh, nieprawdaż? - odpowiedziałem również

pytaniem, wstając z fotela.

- Tak...

- Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodzę

w sprawie ogłoszenia.

- Ach, tak... Czy zna pan sanskryt?

Wszystko się zgadza - pomyślałem błyskawicznie - jest

tak, jak sądziłem".

- Znam - odpowiedziałem obserwując równocześnie wy-

raz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie był on tą

odpowiedzią wcƒle zdziwiony!

- To dobrze. Mojewarunki są następujące: kontrakt na rok,

praca bez określonego zakresu obowiązków oraz czasu. Ta-

jemnica badań absolutna, płaca pięćdziesiąt funtów tygod-

niowo, płatne raz w miesiącu, plus wyżywienie i mieszkanie -

dodał. - Czy to panu odpowiada?

...Pięćdziesiąt funtów! Dla mnie, który byłem zupełnie

goły, pięćdziesiąt funtów stanowiło majątek!

- No więc jak? - zapytał jeszcze raz profesor.

- Ależ oczywiście, panie profesorze. Zgadzam się.

- To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, że

zjemy coś, doktorze - gospodarz nacisnął guzik umieszczony

na biurku i dwa krótkie błyski rozjaśniły mroki korytarza,

w którym poprzednio zniknął służący. - William nie słyszy

i dlatego mamy sygnalizację świetlną - wyjaśnił. - A teraz

proszę siadać.

Cała dotychczasowa rozmowa trwała nie więcej niż trzy

minuty i w tym krótkim czasie moje życie diametralnie się

odmieniło. Usiedliśmy przy stole, po chwili wszedł służący

niosąc na tacy prosty, starokawalerski posiłek składający się

z chleba, wędzonych ozorów, sałatki jarzynowej i herbaty.

Honorowe miejsce zajmowała wielka butelka ginu. Jadłem jak

wilk, co w moim przypadku było zupełnie uzasadnione. Go-

spodarz zadowolił się mikroskopijną porcją, ale za to nalał

dwa potężn‚ kielichy ginu i podniósł swój w górę...

- Za pomyślność naszej współpracy - rzekł.

Nie powiem, żebym należał do wielbicieli tego trunku,

wypiłem więc z trudnością ćwierć kielicha. W tym czasie

profesor opróżnił swój do dna i nalał powtórnie. Widząc moje

szeroko rozwarte oczy usprawiedliwił się:

- Lubię ten rodzaj alkoholu... ale … propos, czy pan prowa-

dzi samochód?

- Tak, mam prawo jazdy.

- Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobić

trochę zakupów żywności, według własnego uznania. I proszę

nie zapomnieć o skrzynce ginu! Oto czek na dwieście funtów -

sto dla pana jako zaliczka na najbliższy miesiąc, a drugie sto

na zakupy. Samochód stoi w garażu.

Schowałem czek, bohatersko dopiłem do połowy wstrętną

jałowcówkę i ciężko zagłębiłem się w przepastnym fotelu.

Profesor w tym czasie nabijał tytoniem jedną ze swoich fajek.

Ech, Pat - pomyślałem - czy to wszystko aby ci się nie

śni? Przecież to idzie zbyt gładko! Godzinę temu brnąłeś

w deszczu i błocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz

nażarty, masz w kieszeni czek na dwieście funtów... Mój

wewnętrzny dialog przerwał głos profesora:

- No, a teraz możemy porozmawiać.

- Tak, ja też chciałem o to prosić. Profesorze, przecież pan

nic o mnie nie wie; ja... ja mogę być zwykłym złodziejem, a

nie fizykiem Swinnertonem.

- Rzeczywiście... ale pan nim jest, prawda?

- Jestem... ale...

- No więc nie ma problemu i możemy kontynuować. Na

wstępie chcę pana zapytać, czy wierzy pan w istnienie duszy?

- Ależ panie profesorze, ja jestem fizykiem!

- Wiem, ja też, i co z tego? Proszę mi odpowiedzieć w prost.

- No... oczywiście, że nie.

- A dlaczego?

- Dlaczego? Przecież duch, gdyby istniał, byłby istotą

niematerialną.

- A dlaczego pan sądzi, że niematerialną?

- Religie tak twierdzą.

- Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jesteśmy

przecież fizykami, prawda?

- Czy więc mam rozumieć, że zapytał mnie pan o moje

poglądy na temat "duchów" materialnych?

- Mniej więcej to miałem na myśli.

- Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam ża-

dnych poglądów na temat takich "duchów".

- To dobrze, łatwiej jest bowiem wyrobić sobie właściwy

Pogląd na coś, nie mając żadnych obciążeń.

Gospodarz znów nalał sobie ginu pociągnął tęgi łyk i rzekł:

- Drogi chłopcze pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu?

Od biedy mógłbym być twoim dziadkiem.

- Oczywiście, profesorze będę zaszczycony.

- No więc Pat, masz być moim jedynym współpracowni-

kiem. Pora więc, abym cię wtajemniczył w moje badania. Otóż

zajmuję się przemieszczaniem osobowości, które można

w przybliżeniu utożsamić z mistyczną reinkarnacją - i widząc

moje zdziwienie dodał - nie, nie zwariowałem, jak twierdzą

w Instytucie. Sam się wkrótce przekonasz. Mam już spore

osiągnięcia na tym polu i przestałem sam dawać sobie radę.

Dlatego dałem to ogłoszenie do gazety. A sanskryt? Mam

trochę tekstów w tym języku, z których spodziewam się

wyciągnąć dodatkowe informacje o interesującym nas zagad-

nieniu. Przetłumaczenie tych tekstów będzie twoim pierw-

szym poważniejszym zadaniem. No, a teraz pora już na spo-

czynek. William zaprowadzi ciędotwojego pokoju. Dobranoc,

chłopcze.

- Dobranoc, profesorze.

Laugh odszedł tą samą drogą którą przybył. Po chwili zjawił

się służący i zaprowadził mnie do przeznaczonego mi pokoju.

Leżąc już w łóżku długo jeszcze zastanawiałem się nad wyda-

rzeniami dzisiejszego wieczoru.

Nazajutrz po śniadaniu udałem się do miasta, porobiłem

konieczne zakupy, wśród których główną pozycją była skrzyn-

ka jałowcówki. Po powrocie do swego pokoju zastałem tam

już te stare teksty, o których mówił profesor, słownik, papier

oraz maszynę do pisania. Przetłumaczenie tekstów zajęło mi

zaledwie parę godzin. Nie było tam nic dla mnie interesujące-

go, jakieś mętne wywody filozoficzne.

Profesor nie pokazywał się przez cały dzień. Dopiero póź-

nym wieczorem zobaczyłem go przez okno, gdy wysiadał z tak-

sówki. Widocznie był cały dzień w mieście. Spotkaliśmy się

znów w bibliotece.

- Jak ci poszło z tym tłumaczeniem?

- Dobrze, już skończone.

- O, to bardzo szybko! W takim razie jutro o ósmej za-

czniesz pracę w laboratorium. A teraz muszę cię zapoznać

z teoretyczną stroną naszych doświadczeń. Jak ogólnie wia-

domo, podstawowym założeniem wielu religii wschodnich jest

"wędrówka dusz". Wulgaryzując zagadnienie można powie-

dzieć, że w myśl tego założenia "dusza" jest czymś w rodzaju

pałeczki sztafetowej, przekazywanej jednemu organizmowi

przez drugi. Postanowiłem odrzucić cały idealistyczny balast

tej koncepcji i zbadać, czy nie istnieje jakiś element,

oczywiście materialny, który może być w ten sposób przeka-

zywany między organizmami. Historia psychiatrii zna wiele

zadziwiających przypadków, których nie dało się wytłumaczyć

w żaden "rozsądny" sposób.

- Pan profesor ma może na myśli tak zwane rozszczepienie

osobowości? - zapytałem.

- To zjawisko również, ale także wiele innych. Gdybym

zechciał opowiedzieć ci setki analizowanych przeze mnie

przypadków, zajęłoby mi to zbyt wiele czasu, a ja mƒm go już

tak mało... Ograniczę się więc tylko do wniosków, które stały

się podstawą do rozpoczęcia przeze mnie pracy laboratoryj-

nej. To było wtedy, kiedy rzuciłem Instytut, żeby mieć więcej

czasu na doświadczenia. Otóż założyłem, że aby metampsy-

choza mogła zachodzić, musi istnieć osławiona "prana" i za-

czołem jej szukać. Aby nie przedłużać sprawy powiem ci, że ją

znalazłem. Jest ona produktem każdej żywej komórki. Cocie-

kawe, istnieje ogromna dysproporcja w zawartości jej w

poszczególnych typach komórek. Mózg zawiera jej największe

ilości, a komórki tłuszczowe - znikome. Ilość jej rośnie z

wiekiem organizmu do czasu osiągnięcia dojrzałości, charak-

teryzującej się zatrzymaniem wzrostu osobnika. Następnie

powoli maleje, by osiągnąć poziom zerowy w momencie śmierci,

której przyczyną był uwiąd starczy lub silne wycieńczenie

organizmu chorobą lub głodem. W każdym innym wypadku śmierci

komórki posiadają mniejszy lub większy ładunek tej energii,

która uwalnia się i rozpoczyna migrację w poszukiwaniu nowego

organizmu - żywiciela. I to jest właśnie ta reinkarnacja,

którą ja już potrafię wywołać w swoim laboratorium. Nie

mogę ci na razie powiedzieć definitywnie, jaka jest ta forma

energii ponieważ sam jeszcze nie wiem. Wiem tylko tyle, że

jest ona znakomitym nośnikiem informacji. I jeszcze powiem ci

chłopcze coś, do czego doszedłem, a na co równie oburzeni

byliby materialiści jak i idealiści, gdyby to usłyszeli: otóż

wydaje mi się, że to nie mózg. ale właśnie owa "prana jest

najdoskonalszym tworem ewolucji.

W bibliotece zapanowała cisza, profesor zmęczył się nieco

tym wywodem. a ja... ja dalej nie wiedziałem co sądzić o tym

wszystkim... Na tym zakończył się drugi mój wieczór w tym

domu. Nazajutrz rano mój gospodarz i pracodawca zaprowadził

mnie do laboratorium i bez żadnych wstępów pokazał mi zestaw

służący do doświadczeń z przemieszczaniem prany.

- Patrz Pat, i zapamiętaj dokładnie, co ci powiem. Ten wielki

stół ma cztery pola operacyjne, z tym, że jedno jest w tej

chwili nieczynne. Trzy są obecnie wolne, a na czwartym

spoczywa w letargu mój kot, Salomon. Około dziewięćdziesiąt

procent jego prany znajduje się aktualnie poza jego orga-

nizmem, o tu, w tym pojemniku - mówiąc to profesor wskazał

palcem na metalową puszkę, stojącą w towarzystwie innych w

niewielkim sejfie, mającym jedną ścianę z pancernego szkła.

- Chce pan powiedzieć profesorze, że "dusza" tego biednego

stworzenia jest zamknięta w tej konserwie? - zapytałem.

- Tak, i nie może wydostać się z niej, ponieważ pojemnik

znajduje się w silnym polu magnetycznym. Jedynie wyłączywszy

pole można ją stamtąd uwolnić. Jeśli chcesz, to możesz

spróbować. To ten wyłącznik.

- Chętnie - odparłem i nacisnąłem wskazany guzik. Po chwili

kot poruszył się, otworzył oczy, przeciągnął się tak, jak

to tylko koty potrafią, zeskoczył ze stołu i zaczął łasić się

do profesora. Nie potrafiłem zdobyć się na wypowiedzenie je-

dnego sądu.

- No i jak ci się podobało? Prawda, że zaskakujące. Salo-

mon wielokrotnie już był poddawany ekstrakcji prany, a nastę-

pnie z powrotem odzyskiwał swoją "duszę '. Sam powrót do

stanu normalnego jest sprawą niezwykle prostą..Wystarczy

wyłączyć pole, a prana sama wraca do właściciela. Trudniej-

sze są wymiany pomiędzy osobnikami tego samego gatunku,

ale i to zagadnienie już rozwiązałem. Wkrótce chcę się zająć

przeszczepami międzygatunkowymi... No, a teraz robota dla

ciebie. Spójrz, to jest głowica ekstrakcyjno-injekcyjna, połą-

czona kanałem z sejfem magnetycznym. Ma ona cztery pozy-

cje robocze, tyle ile miejsc na stole operacyjnym. Można ją

zaprogramować w zależności od potrzeb. Ma ona jednak

jakąś wadę mechaniczną, która powoduje, że czasami prze-

skakuje z pola numer trzy na pole numer cztery. Bądź tak

dobry i napraw to. Ja nigdy niŠ byłem zbyt dobry w majsterko-

waniu. Wszystkie narzędzia znajdziesz w tamtej szafce - ja

będę w sąsiednim pokoju.

Profesor odszedł, a ja zacząłem rozbierać przegub głowicy.

Wkrótce znalazłem uszkodzenie. Jeden z zębów był częścio-

wo wyłamany i należało wymienić cały tryb, albo nadspawać

ubytek. Ponieważ wymagało to wyjazdu do jakiegoś warszta-

tu, zdecydowałem się na prowizoryczną naprawę przez

zmniejszenie odległości osi. Następnie wypróbowałem wielo-

krotnie przejście pomiędzy polami numer trzy i cztery. Głowi-

ca działała bez zarzutu. Poskładałem narzędzia i zameldowa-

łem profesorowi o zakończeniu naprawy.

- Wszystko w porządku, trzeba będzie jednak kiedyś wy-

mienić zębatkę.

- Dziękuję, bardzo szybko to załatwiłeś. Będziemy zatem

mogli zrobić ciekawe doświadczenie. Chodź, pomożesz mi

przynieść zwierzęta.

Poszliśmy na podwórze, gdzie biegało kilka psów, wśród

których rej wodził ogromny wilczur. Profesor wybrał jakiegoś

osowiałego jamnika i wręczył mi go. Zaniosłem psiaka do

laboratorium gdzie po chwili również przyszedł Laugh z nieo-

dłącznym SalOmonem przy nodze. Zwierzęta dostały coś do

picia i po chwili spały głębokim narkotycznym snem.

- Uśpiłem je na jakieś pół godziny, aby mieć spokój w

czasie przygotowywania doświadczenia - poinformował

mnie.

Profesor położył jamnika na polu numer dwa, a Salomona

tam, gdzie leżał poprzednio, to znaczy na czwórce. Nastawił

głowicę na dwójkę, nacisnął kilka guzików na pulpicie sterow-

niczym i rzekł:

- W tej chwili ekstrahuję pranę tego psa do pojemnika.

Kiedy krzywa na ekranie oscyloskopu uspokoiła się prawie

zupełnie, zamknął pojemnik polem magnetycznym, przykrył

nieruchome ciało psa czymś w rodzaju metalowego klosza

i przestawił głowicę na czwórkę. I znów przez chwilę ekran

ożywił się, a gdy się uspokoił, profesor wstał, nalał sobie

kieliszek ulubionego trunku, wypił i rzekł:

- Przetransmitowałem prawie całą energię tego pojemnika

Salomonowi. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Siedzieliśmy parę minut w milczeniu. Wtem kot drgnął,

przeciągnął się i wtedy się zaczęło...! To już nie był ten sam

Salomon, co przed pół godziną. Zerwał się jak oparzony,

skakał wysoko w górę, szalał po całym laboratorium miaucząc

i szczekając na przemian. Trwało to dobrych parę minut,

w czasie których biedne zwierzę wyczerpywało wszystkie

swoje siły i padło na podłogę dysząc ciężko. Wtedy profesor

podniósł kota i położył z powrotem na polu numer cztery,

włączył głowicę, zatrzymał, przestawił na dwójkę; znów włą-

czył i po chwili jamnik podniósł się, znów zachowując się jak

przed doświadczeniem. Kot pozostał nieruchomy na stole -

jego pojemnik był zablokowany.

Siedziałem na swoim miejscu i miałem chyba bardzo głupią

minę, ponieważ profesor uśmiechnął się do mnie i powiedział-

- Jak ci się podobało to doświadczenie? Prawda, że intere-

sujące?

- O tak! Bardzo interesujące...

- W takim razie chodźmy na lunch, a potem zajmiemy się

czymś innym.

Po posiłku poszliśmy na spacer do ogrodu i tu zarzuciłem

profesora pytaniami.

- Więc pan przeszczepił osobowość tego jamnika kotu. Czy tak?

- Tak, ale nie cały ładunek.

- Dlaczego?

- Ponieważ całkowita ekstrakcja powoduje nieodwracalne

zmiany w komórkach i w konsekwencji śmierć, a po drugie

komórki organizmu biorącego posiadają określoną pojem-

ność energetyczną, której nie można przekroczyć.

- Jakie cechy wykazuje osobnik, któremu dodano energii

innego?

- Jego zachowanie staje się jakby wypadkową tych ładunków.

- A co się dzieje z energią nieprzetransmitowaną?

- Można ją rozproszyć... No, ale chodźmy już - robota czeka.

Aha! Przyprowadź z podwórza takiego młodego, białego owczarka.

W laboratorium profesor zaprogramował głowicę według

następującego schematu: pole numer dwa - ekstrakcj… całko-

wita, pole numer trzy - ekstrakcja częściowa, a następnie

ładowanie optymalne z pojemnika numer dwa i doładowywanie z

pojenmnika numer trzy. Położył uśpionego jamnika na dwójce,

owczarka na trójce, a pole numer cztery zajęte było nadal

przez nieruchome ciało Salomona. Wiedziałem już, co oznacza

taki program...

- Ależ profesorze, przecież ten jamnik zdechnie!

- Kolego, nauka wymaga ofiar, a ten pies... on i tak niedłu-

go zdechłby sam. Włącz lepiej głowicę.

Wykonałem polecenie - głowica z położenia neutralnego

przeskoczyła automatycznie na dwójkę, ekran oscyloskopu

ożył i wszystko potoczyło się podobnie jak poprzednio, z tym,

że już bez naszej interwencji. Następnie głowica przeskoczyła

na trójkę i dłuższą chwilę pracowała nad owczarkiem. Potem

lekko przeskoczyła w położenie neutralne i wszystko ucichło.

Odczułem pewną satysfakcję z naprawienia przekładni, dzięki

czemu głowica nie opadła na czwórkę. Profesor pomyślał

widać o tym samym.

- Dobrze się spisałeś z tą naprawą!

W tym momencie owczarek ocknął się z‚ snu, wstał, pod-

szedł do ciała jamnika, trącił je nosem, polizał i zawył

przejmująco. Następnie zeskoczył na podłogę i zaczął krążyć po

laboratorium. Jego zachowanie było jakieś dziwne - to już nie

był ten rozbrykany szczeniak co poprzednio. W jego ruchach

przebijała jakby rozwaga, charakteryzująca stare psie wygi

podwórkowe.

- Wypuść go, Pat, na podwórze.

Uchyliłem drzwi i owczarek śmignął przez nie jak biała

błyskawica. W momencie dopadł wilczura i po chwili ten król

psiarni leżał nieżywy z przegryzionym gardłem.

- Panie profesorze, ten biały zagryzł wilczura!

- Tak? A to znakomicie! To znakomicie! - zawołał Laugh,

a jego twarz przybrała zaskakujący wygląd. Może ci w Instytu-

cie mieli rację... Nalał sobie spory kielich ginu i wypił go

jednym haustem. Po chwili opanował się i rzekł:

- Teraz masz wolne, spotkamy się na kolacji i omówimy

jutrzejsze prace.

Dzień był wyjątkowo piękny i ciepły jak na listopad. Wybra-

łem się na spacer po wrzosowiskach. Spędziłem w tym domu

dopiero niecałe dwa dni, a zdawało mi się, że jestem tu już

strasznie długo. Zaiste, nie było to otoczenie dla człowieka

w moim wieku. Ten ponury dom, zgraja psów, głuchy lokaj

i ten zwariowany Laugh. Do tego te badania - przecież one nie

mają nic wspólnego z fizyką teoretyczną! No tak, ale gdzie ja

znajdę pracę w mojej sytuacji? Po długim spacerze postano-

wiłem popracować tu przez jakiś czas, odłożyć sobie trochę

pieniędzy i znów zacząć szukać szczęścia. Zresztą, podpisa-

łem kontrakt.

Uspokojony wróciłem do domu, poczytałem trochę

i o oznaczonej godzinie zszedłem do jadalni. Kolacja była

wyjątkowo wystawna, a profesor jadł wyłącznie potrawy dla

ludzi w jego wieku i stanie zdrowia absolutnie niewskazane.

Po kolacji zaprosił mnie do laboratorium i rzekł:

- Jutro spróbujemy zrobić coś nowego. Musimy o tym

porozmawiać. Ale może najpierw napijmy się kawy? Mój znajomy

przywiózł mi kiedyś z Brazylii taki specjalny gatunek.

Ma zdumiewający smak i aromat. Napijesz się?

- Chętnie - odparłem.

Profesor nalał z przygotowanego termosu do dwóch filiża-

nek i podał mi jedną. Kawa ta miała rzeczywiście niespotykany

aromat. a smak...

Było mi zimno. Obudziłem się, otwarłem oczy i podniosłem

się na łokciu... byłem zupełnie nagi! W głowie szumiało mi jak

w młynie, usiadłem i zacząłem ręką badać najbliższe otocze-

nie. Nagle ręka spoczęła na ludzkim ciele leżącym opodal.

Było zupełnie zimne. Bałem się. Bałem się jak nigdy dotąd.

Zacząłem pełznąć w lewo i wkrótce natknąłem się na krawędź.

Płaszczyzna na której znajdowałem się, zimna i gładka; ury-

wała się nagle. Za krawędzią wyczułem ręką w dole drugą,

jeszcze zimniejszą płaszczyznę. Stanąłem na niej i wtedy

zabłysło światło. Stałem nagi na posadzce laboratorium pro-

fesora Laugha. moje ubranie leżało w nieładzie na krześle.

Porwałem szybko bieliznę, wciągnąłem ją i odwróciłem się...

Na drugim polu operacyjnym leżało nagie ciało profesora.

Pozostałe pola były puste. Głowica była skierowana na pole

numer cztery. W jednym z podwójnych okien laboratorium

ziała wielka dziura. To stamtąd pochodziło to cholerne zimno.

Szybko narzuciłem ubranie i podszedłem do stołu. Tętna

nie było, lusterko nie wykazało ani śladu oddechu - Laugh

nie żył.

Dzisiaj, po upływie dwóch miesięcy od tego wydarzenia,

kiedy wreszcie wyleczyłem się z zapalenia płuc, przyszedł

inspektor, który prowadził dochodzenie w sprawie śmierci

profesora. by zawiadomić mnie, że śledztwo zostało zamknię-

te. Zostałem oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Zawiadomił

mnie również. że adwokat Laugha przeprowadził już wszyst-

kie niezbędne operacje prawne i od wczoraj jestem właścicie-

lem "Trzech Dębów" oraz konta w banku - zgodnie z testa-

mentem profesora. Śledztwo wykazało, że list, który profesor

napisał i wysłał do policji wdniu swojej śmierci, jest defi-

nitywnie autentyczny. Podana przez denata przyczyna rzekomego

samobójstwa - nieuleczalna choroba nowotworowa - również

została potwierdzona w czasie sekcji zwłok. Lekarz sądowy

stwierdził, że profesor miał przed sobą najwyżej kilka mie-

sięcy życia. Jednego tylko śledztwo nie potwierdziło -

samobójstwa.

- Panie doktorze - powiedział inspektor - ja już dwadzieś-

cia pięć lat pracuję w policji i czegoś podobnego dotychczas

nie widziałem. To nie było morderstwo, ani wbrew sugestiom

denata - samobójstwo. Nie była to też normalna śmierć

spowodowana chorobą czy starością. To... to wyglądało tak,

jakby z niego życie nagle jakoś... wyciekło. I chyba nikt

nigdy nie dowie się jak umarł profesor Laugh.

Pożegnałem inspektora, usiadłem wygodnie przy kominku,

zapaliłem fajkę i jeszcze raz zacząłem w myślach odtwarzać

- teraz, po relacji inspektora na pewno już właściwy prze-

bieg wydarzeń.

Ponad rok temu, kierownik Instytutu, profesor Laugh wpadł

na pomysł przeprowadzenia transplantacji bioplazmy, rzucił

Instytut i oddał się bez reszty swoim doświadczeniom. Kiedy

opanował już techniczną stronę operacji, odezwała się choro-

ba. To było jakieś trzy miesiące temu. Wiele recept na lekars-

twach nosi daty z października i listopada. Pewnie wtedy

wpadł na ten pomysł... Potrzebował młodego człowieka, aby

się przetransmitować w jego ciało! Dowiedział się z pewnoś-

cią o mnie i o mojej sytuacji od kogoś z Instytutu - byłem

idealnym kandydatem. Młody, bez środków do życia, bez

rodziny i do tego fizyk - jak on! Dlatego dał to dziwne

ogłoszenie do gazety, ogłoszenie adresowane wyłącznie do

mnie. Oszołomił mnie tą spreparowaną kawą, położył na stole

operacyjnym, włączył program i położył się również - po

chwili już nie żył. Wtedy głowica przestawiła się na pole

numer trzy, gdzie leżałem ja, wyekstrahowała ze mnie część

"prany', zwłaszcza z mózgu, który - jak później odkryłem

analizując program - został oczyszczony prawie w dziewięć-

dziesięciu procentach, i zgodnie z programem, zaczęła wtłaczać

we mnie osobowość Laugha. Wtedy jednak okazało się. że moja

reperacja trybów nie była tak doskonała, jak przypuszczałem.

Głowica przeskoczyła samoistnie na pole numer cztery gdzie

leżał Salomon i wtłoczyła zawartość pojemnika numer dwa,

czyli bioplazmę profesora, w ciało jego ulubionego kota.

Oczywiście nie cały ładunek, bo pojemność bioenergetyczna

kota byłazbyt mała. Po osiągnięciu stanu nasycenia komórek

aparatura uległa przegrzaniu i wysiadły bezpieczniki, powo-

dując przerwanie dopływu prądu do laboratorium. Naładowa-

ny energią kot z pewnością zaczął szaleć, rozbił szybę i

wypadł na zewnątrz. Przerwa w dopływie prądu uwolniła moją

bioplazmę z pojemnika i w ten sposób odzyskałem przytomność

Gdyby nie ten wyłamany trybik, uległbym niechybnie rozpro-

szeniu...

William, w którego pokoju również zgasło światło, wcisnął

półautomatyczny bezpiecznik w momencie, gdy ja stałem

nagi na podłodze. To wszystko... No, niezupełnie wszystko -

czasem przypływają do mnie fale wspomnień z dzieciństwa

spędzonego nad brzegiem morza, pierwsza wizyta w niemym

kinie, jacyś dziwnie ubrani rówieśnicy - podczas gdy ja

pierwszy raz zobaczyłem morze już jako student, a w ogóle

urodziłem się w dobie stereofonicznego kina panoramicznego.

Dziwny jest też dla mnie nagły przypływ nałogu

paleni

a fajki.

Gdy tak rozmyślałem w bibliotece, nagle rozległo się dra-

panie w drzwi. Wstałem wpuściłem kota, a ten zaczął się kręcić

koło mnie i przymilać.

- Cóż mogę zrobić dla pana, profesorze'? - zapytałem. Salomon

wskoczył na stół i zaczął trącać łapką stojącą tam, napoczętą

butelkę ginu.

NIEUDANY EKSPERYMENT

Słońce chowało się właśnie za granią, ostatnimi promienia-

mi złocąc przeciwległy stok. Z dna doliny podnosiły się opary,

zakrywając spieniony potok i kamienistą ścieżkę. Po spieko-

cie sierpniowego dnia chłód ogarniał góry - nadchodził wie-

czór.

Plecak ciążył coraz bardziej, ale dziewczyna szła szybko.

Jeszcze tylko kawałek lasem, potem na ukos przez kosówkę

i zza buli wyłoni się bacówka. Oj, ucieszy się ojciec tymi

chlebami, ucieszy! Pewnie już zjedli tamte pięć bochenków,

co to im w zeszłym tygodniu przyniosłam... Rozmyślania przer-

wał jej jakiś szelest, jakby coś poruszyło się w kosówce.

Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać, ale odgłos ucichł, a

słychać było tylko słaby szum potoku w dole i bliskie już

pobekiwanie owiec.

- Ej, zwidziało mi sie cosik - powiedziała sama do siebie

i ruszyła w stronę widocznej już, cienkiej smugi dymu, zwias-

tującej bliskość bacówki. Nie zdążyła jednak zrobić nawet

paru kroków, gdy ktoś zarzucił jej z tyłu worek na głowę

i skrępował sznurem, uniemożliwiając jakikolwiek ruch.

Była pewna, że to nowy głupi kawał brata i tego narwanego

Józka. Ile razy przyszła na halę, zaraz musiał się z czymś

nowym wygłupić.

- Józek, ściągaj ten worek. ino wartko! - krzyknęła. Za-

miast odpowiedzi została rzucona na jakieś deski, które zaraz

uniosły się w górę. Czuła, że ją gdzieś niosą, ale nie sły-

szała żadnych odgłosów.

- Jasiek, przestań sie wygłupiać, bo powiem ojcu - krzyknęła,

ale zaraz przestała, bo nagle zrobiło się jej zimno, aż ciarki

przeszły po plecach. Zaraz potem usłyszała jakieś syczenie,

jakby woda gotowała się w czajniku, potem stukanie i za chwilę

zrobiło się zupełnie ciepło. Ktoś postawił ją na nogi, zdjął

sznury i lekko pchnął w plecy dając do zrozumienia, że ma iść

przed siebie. Szurając butami po gładkiej podłodze jakiegoś

pomieszczenia zrobiła parę kroków i usłyszawszy za sobą znowu

jakiś syk zatrzymała się niezdecydowanie. Wtedy ktoś podszedł

do niej i delikatnie zaczął ściągać worek sięgający prawie do

kolan.

Całe uwięzienie nie trwało nawet pięciu minut i Jagna czu-

ła, że nie będzie się specjalnie gniewać na chłopaków, bo nic

złego się jej nie stało, a i worek był czysty, tylko zrobiony

z jakiegoś dziwnego, śliskiego materiału...

W tym momencie worek zjechał do tyłu i oczom zdumionej

dziewczyny ukazała się niebieskiego koloru ściana. Odwróciła

się gwałtownie i zobaczyła porywacza. Był mały, chuderlawy, a

na nosie sterczały mu śmiesznie okrągłe okulary w drucianej

oprawie. W ręku trzymał dopiero co ściągnięty z niej worek.

Właśnie otwierał gębę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie

pozwoliła mu zacząć. Widząc, że w izbie nie ma innych pory-

waczy, złapała chudzielca za klapy, potrząsnęła nim z całej

siły, aż mu okulary spadły na podłogę i krzyknęła:

- Ty zbóju! Dziouchów ci się zachciało, niedoczekanie twoje!

Napadnięty zaczął coś bełkotać i wymachiwać rękami, ale dziew-

czyna, zła jak osa, pchnęła go z całej siły w kąt. Bandzior

powoli osunął się na podłogę i legł przy ścianie nie dając

znaku życia. Skoczyła do przeciwległego kąta, wtuliła się weń

i prychając jak rozwścieczona kotka wpatrywała się w leżącego

napastnika. Nikt nie przyszedł mu z pomocą...

Zresztą którędy miałby wejść - rozejrzała się ukradkiem po

izbie - nie było ani drzwi ani nawet okna. No tak, ale oni

przecież jakoś ją tu wprowadzili... Powoli złość zaczęła

zmieniać sięwzaciekawienie... Izba była niewielka, kwadratowa,

cała pomalowana na niebiesko - sufit i podłoga też. Nie było w

niej żadnych mebli. W kącie leżało trochę siana przykrytego

takim samym materiałem jak ten, z którego był zrobiony worek.

Koło posłania stały dwa naczynia, jakby plastykowe wiadra. W

jednym z nich była chyba woda, a drugie... drugie było prawie

pełne oscypków! Wzięła jeden do ręki i poznała go od razu. Te

serki pochodziły z ich bacówki!

W tym momencie porywacz poruszył się, otworzył oczy

i zaczął wodzić nimi półprzytomnie po izbie, aż nagle dojrzał

dziewczynę i jęknął:

- Ale mnie pani urządziła...

Ta nastroszyła się w swoim kącie i prychnęła

- A spróbuj zbóju podejść, to na śmierć zatłukę!

Poturbowany bandyta podniósł okulary, oparł się o ścianę i

wpatrując się w nią zapytał z wyrzutem:

- Dlaczego pani na mnie napadła? Przecież nie zrobiłem

nic złego. Ja tylko ściągnąłem z pani ten worek.

- Święty się znalazł! A kto mi ten worek na łeb nałożył?

Może nie wy?

- Oczywiście że nie. Mnie też przyniesiono tu w takim

samym worku.

- Nie kłamiecie? - zapytała już znacznie mniej zdecydowa-

nym głosem, bo po bliższych oględzinach ten ceper wcale na

zbója nie wyglądał.

- Mówię szczerą prawdę. Oboje jesteśmy w takiej samej

sytuacji. Zostaliśmy porwani i trudno przewidzieć co nas

czeka. Zamiast się bić i sprzeczać,lepiej wymieńmy posiadane

informacje i zastanówmy się... ale o tym później - mówiąc to

wstał, obciągnął wymiętą marynarkę i ruszył w jej stronę.

Dziewczyna zerwała się jak oparzona.

- Nie podchodźcie do mnie! Gadać se możemy przez izbę.

- Pani wybaczy, chciałem się przedstawić. Moje nazwisko

Mocarz,.. Rafał Mocarz. Jestem botanikiem i właśnie zbiera-

łem rośliny do zielnika, kiedy na mnie napadnięto.

- Każdy tak może mówić. Pokażcie jaką legitymację.

- Bardzo proszę - wyciągnął z kieszeni dowód osobisty

i podał go dziewczynie. Ta obejrzała dokładnie zdjęcie, prze-

czytała wszystko co było do przeczytania i oddała dokument

właścicielowi.

- Przepraszam pana... Byłam pewna, że pan też maczał

palce w tym napadzie. Ale skoro pana też porwano...

- To musimy oboje współpracować, a nie okładać się

pięściami, prawda?

- Nazywam się Jagna.. to jest Agnieszka.

- Bardzo ładne imię... Ale bierzmy się do dzieła. Musi mi

pani opowiedzieć wszystko o swoim porwaniu. Tylko jeszcze

nie teraz - dodał ściszając głos. - Z pewnością jesteśmy

obserwowani i podsłuchiwani.

- Którędy? Tu nie ma żadnego okna ani drzwi.

- A lampa jest?

Dziewczyna rozglądnęła się wokoło... Rzeczywiście! Nie

było widać żadnej lampy, a jednak w pomieszczeniu było

jasno jak w dzień. Światło sączyło się ze wszystkich stron. .

- Zmyślnie to urządzili.

- Sama pani widzi... A teraz proszę mi powiedzieć co pani

ma w tym plecaku?

- Pięć bochenków chleba

- I pani dopiero teraz o tym mówi! A ja jestem głodny jak

wilk. Od dwóch dni żyję tylko na tych serkach i wodzie.

- Proszę - Jagna wyjęła z plecaka jeden bochen i podała go

współtowarzyszowi niedoli. Ten odłamał sporą pajdę i zaczął

ją chciwie pochłaniać. Gdy skończył, popił wodą, zbliżył się

do niej i rzekł szeptem:

- Usiądźmy na środku i proszę opowiadać, ale bardzo cicho i

najlepiej gwarą, żeby nic nie zrozumieli.

- Kto?

- Oni.

Dziewczyna pomyślała, że facet z pewnością zwariował.

Bez dalszych pytań usiadła na podłodze i zagryzając oscyp-

kiem opowiedziała mu szeptem swoją przygodę.

- No, tak... To zupełnie jak ze mną, tylko że ja zostałem

napadnięty daleko od tego miejsca - szepnął Rafał. - Ciekawe

gdzie my jesteśmy?

- A gdzie mielibyśmy być? - zdziwiła się Jagna. - Koło

naszej bacówki!

- Po czym pani poznaje?

- Po oscypkach. Nikt nie robi takich jak mój ojciec. A te są

skradzione z naszej bacówki.

- Agnieszka, jesteś genialna! Dzięki tobie wiemy gdzie jes-

teśmy. Teraz trzeba się zastanowić. jak się stąd wyrwać. Oni

na pewno obserwują nas bez przerwy.

- Kto?

- Kosmici.

- Kosmici... nie znam. Co to za jedni?

- Przybysze z gwiazd. Z innych światów. Oni nas nie wypuszczą

wolno... Albo zabiorą ze sobą albo... albo zniszczą po wykona-

niu zamierzonych doświadczeń.

Jagna położyła mu rękę na czole, ale nic nie wskazywało na

gorączkę. To utwierdziło ją w przekonaniu, że j‚dnak on ma

coś z głową...

- Niech się pan położy, odpocznie. To panu dobrze zrobi.

- Nie, nie. To ty sobie odpocznij. Ja się już dość wyleżałem.

Teraz muszę przeanalizować jeszcze raz sytuację . - przerwał

na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem dorzucił

- A w ogóle to mów mi po imieniu, Rafał.

- ...Dobrze... Tylko ja tak sobie myślę, że trzeba na nich

coś przyszykować.

- Co takiego?

- No... jakiś drąg.

- Oj, dziewczyno, dziewczyno To są przecież istoty nie-

zwykle inteligentne, zaopatrzone w nieznane nam narzędzia.

Jeśli możemy ich wywieść w pole,to tylko jakimś genialnym

błyskiem intelektu

- A mnie się widzi, że poręczny drążek obstoi za pięciu

mądrali, nawet - jak pan mówi... jak mówisz - nie z tej ziemi.

- Lepiej już się nie odzywaj i pozwól mi zastanowić się.

Rafał wstał z podłogi, ułamał potężną pajdę chleba i jedząc

zaczął przechadzać się tam i z powrotem po ich więzieniu. Ag-

nieszka położyła się na posłaniu i już po chwili spała ka-

miennym snem.

- Co sądzisz o tym wszystkim, bracie Y-port?

- Wydaje mi się, bracie A-yala, że eksperyment rozwija się

prawidłowo. Brat Nadzorca powinien być z nas zadowolony.

- Ja też tak myślę. bądź co bądź jest to pierwsze doświad-

czenie nad zachowaniem się tych stworzeń w niewoli. może

uda się nam zaobserwować sposób ich rozmnażania... To

byłaby dopiero sensacja naukowa!

- Fantazja ponosi cię bracie. U-ah-han udowodnił już daw-

no, że one rozmnażają się przez pączkowanie. Chyba nie

zamierzasz obalać jego teorii?

- Nie... nie. Ale wydaje mi się... może jestem w błędzie...

- No, śmiało, wyjaw swe wątpliwości.

- Wydaje mi się, bracie Y-port, że z tym pączkowaniem to

nie jest tak jak mówi teoria U-ah-hana. Ja... ja uważam, że

zachodzi tu przypadek rozmnażania płciowego.

- Nonsens! Każdy student wie, że aby mogło zaistnieć

rozmnażanie płciowe muszą istnieć co najmniej trzy różne

płci, zgodnie ze wzorem Bu-aasa. To co ty opowiadasz jest

zwykłą herezją. Dobrze, że Brat Nadzorca tego nie słyszy!

A w ogóle, jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież oni wcale nie

różnią się od siebie. I to mają być dwie różne płci? Ha! Ha!

Ha!

- Żeby się wcale nie różnili, to nie powiem...

- To są nieistotne szczegóły! Normalne mutacje: Nie za-

przątaj sobie obwodów takimi głupstwami: Jesteś zapewne

przepracowany, zresztą nie ma ci się co dziwić. Wszędzie

pełno tlenu! Zdumiewające jak w takich warunkach mogło się

rozwinąć życie. Zresztą te jego formy są takie dziwaczne!

Odpocznij krzynę, bracie A-yala, to ci dobrze zrobi.

- Uczynię jak mi radzisz, ale wpierw powiedz mi, co sądzisz

o ich zachowaniu Ten pierwszy przez cały czas był osowiały.

Po wprowadzeniu tego drugiego wyraźnie się ożywił i pomógł

mu wydostać się z pojemnika. W dowód wdzięczności ten

drugi rzucił nim o ścianę laboratorium, przez co na pewien

czas wyłączył jego świadomość. Zadziwiające! Może to taki

lokalny zwyczaj?

- Bardzo możliwe... lecz analiza całego zespołu odruchów

wskazuje na początkową agresywność drugiego przybysza.

Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe.

- A co mówi dekoder foniczny?

- W początkowej fazie potwierdza z grubsza moją hipote-

zę Potem wymieniali informacje zbyt cicho, aby można je było

odebrać i przetworzyć.

- Widocznie coś podejrzewają.

- Z pewnością nie domyślają się naszej obecności. Są na to

zbyt prymitywni. Podejrzewają, że zostali porwani przez swo-

ich współplemieńców.

- Na razie nie będziemy ich wyprowadzać z błędu. Ograni-

czę tylko dopływ światła, aby ich nie wytrącać z biorytmu

i będę dalej obserwować. Musimy zebrać jak najwięcej danych,

bo o świcie startujemy. Brat Nadzorca będzie oczekiwał nas nad

punktem, a jeszcze przedtem trzeba ich zakonserwować... Idź,

odpocznij bracie. Wezwę cię na zakończenie doświadczenia.

Ściany pomieszczenia powoli zaczęły tracić swoją niebie-

ską barwę; stawały się granatowe i tylko gdzieniegdzie prze-

błyskiwały jasne punkciki. W ich świetle można było rozróżnić

zarysy nielicznych tu przedmiotów.

Rafał zestawił wszystkie fakty i zaczął snuć przypuszczenia

na temat dalszego rozwoju wypadków. Nie wychodziło nic pocie-

szającego dla nich. Godziny mijałyi żaden zbawienny pomysł

nie przychodził mu do głowy. W końcu również położył się i

zasnął.

Zdawało mu się, że spał najwyżej kilka minut, gdy ktoś trą-

cił go delikatnie w ramię. Agnieszka siedziała na posłaniu i

trzymając palec na ustach wskazywała na rozsuwającą się powoli

przeciwległą ścianę. W powstałym otworze stanęło monstrum

rozmigotane kolorowymi błyskami i powoli zaczęło sunąć

w ich kierunku. Równocześnie pomieszczenie zaczęło rozjaś-

niać się tym niebieskim światłem co poprzednio. Bracia przy-

stępowali do sfinalizowania swego doświadczenia.

Y-port z satysfakcją spoglądał na zdrętwiałe ze strachu

postacie. Powoli wyciągnął jedno z odnóży w stronę tego

pierwszego osobnika i ujął go za ramię. Tamten jakby rozu-

miejąc jego zamierzenia zaczął się podnosić z posłania jak

zahipnotyzowany. I wtedy stała się rzecz zdumiewająca -

drugi z odrętwiałych osobników zerwał się nagle z krzykiem

i nim zaskoczony Y-port zdążył zareagować, jego Główny

Otwór Percepcyjny został zablokowany jakimś obcym ciałem,

odcinającym dopływ wszelkiej informacji. To Jagna wepchnę-

ła tatowy oscypek w świecącą dziurę potwora.

- Rafał, chodu! - krzyknęła.-

Rzucili się oboje w stronę otworu w ścianie, ale A-yala był

szybszy. Widząc co się stało z bratem Y-portem zatarasował

otwór własnym ciałem. Wyglądał niezwykle groźnie - wszyst-

kie urządzenia obronne miał w pogotowiu bojowym. Na sa-

mym czubku jarzył się wylot anihilatora gotowego w każdej

chwili do unicestwienia zbuntowanych. Nie użył go tylko ze

względu na szamocącego się z tyłu Y-porta. Rafał w lot ocenił

sytuację. Porwał wiadro z wodą i chlusnął na drugiego napast-

nika. W zetknięciu ze straszliwym płynem prysnęły rozgrzane

do czerwoności ekrany anihilatora krusząc kryształową obudowę

stosu zawrzał ciekły hel i brat Ayala osunął się bezwładnie

na ziemię. Bez słów przeskoczyli tarasującegoprzejś-

cie, martwego napastnika i zatrzymali się niezdecydowanie.

Byli w jaskini!

W słabym świetle padającym z wnętrza ich niedawnego

więzienia dojrzeli jakąś aparaturę rozłożoną pomiędzy stalag-

mitami. Potykając się o kamienie pobiegli w stronę z której

sączyło się słabe, pomarańczowe światło. Jego źródłem była

jakaś dziwna, stożkowata konstrukcja oparta na trzech pod-

porach.

- To ich statek - szepnął Rafał. - Uciekajmy dalej. Po

kilkunastu krokach poczuli powiew wiatru natwarzach i zoba-

czyli zarys wyjścia z jaskini. Jeszcze parę kroków i byli na

zewnątrz.

Oszołomiony Y-port zdołał wreszcie uwolnić się od parali-

żującego go przedmiotu. Jƒk burza ruszył do wyjścia prze-

skoczył przez nieruchome ciało A-yali i włączywszy odbiornik

podczerwieni zaczął szukać zbiegów. łatwo wpadł na ich ślad

i jak grom sunął za nimi. Pierwszego dopadł w żlebie poniżej

wylotu jaskini i natychmiast osaczył małym polem siłowym.

Drugi gdzieś się zawieruszył. Ale Y-port był pewien,

że za chwilę będzie go również miał. Ślad był zupełnie świeży

i wyraźny, lecz nagle zniknął jak ucięty nożem.Równocześnie

po pancerzu zaczęły bębnić krople deszczu. Y-port zatrzymał

się niezdecydowanie i zaczął rozglądać się wokoło... Nagle

poczuł jakiś potworny wstrząs! Precyzyjnie wymierzony cios

trafił dokładnie w Splot Dyspozycyjny. Zadrżały hiperstabilne

komórki analizujące, popękały delikatne pajęczyny wiązań

międzyukładowych. Niebieskie iskierki wyładowań dopełniły

dzieła zniszczenia - przestał funkcjonować generator pól

siłowych i brat Y-port, jeden z najsłynniejszych badaczy

międzygwiezdnych i bohater Galaktyki, z chrzęstem upadł na

ostre głazy. W słabym świetle budzącego się dnia dojrzał

jeszcze drugiego ze zbiegów, dzierzącego jakieś potężne,

niszczycielskie narzędzie. To Jagna jeszcze raz uniosła do

góry znaleziony w żlebie, obrobiony przez wodę sękaty pień

młodego smreczka, widząc jednak, że napastnik leży bez

ruchu odrzuciła drąg i pobiegła w górę szukać Rafała.

Siedział pod głazem w pozie wyrażającej całkowitą rezy-

gnację.

- Rafał, chodź - szarpnęła go za ramię.

Otworzył bezgranicznie zdumione oczy i wyszeptał:

- Jak ty tu weszłaś?

- Gdzie?

- W ten pęcherz pola siłowego?

- Jaki znowu pęcherz?... Uciekajmy, bo może ich tu być

więcej. - Wyskoczyli ze żlebu i trawersem przez kosówkę za-

częli uciekać w stronę widocznego lasu. Błysnęło, a po chwili

grzmot przetoczył się po szczytach i dolinach. Nadchodziła

burza.

W głębi żlebu rozległ się chrobot metalu o kamienie. To

poturbowany Y-port czołgał się z powrotem do groty. W jego

rozkojarzonej pamięci tłukła się jedna tylko myśl - wystarto-

wać póki jeszcze funkcjonuje, bo wkrótce może już być za

późno... Tam, w górze przejmą go na pokład...

Ostatkiem sił dowlókł się do groty i wślizgnął do statku.

Nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, uruchomił

silnik. Piękny statek łącznikowy, duma konstruktorów i astro-

nautów błyskawicznie wzbił się w górę i uderzył w sklepienie

jaskini. Potworny wybuch targnął powietrzem...

- Rafał, co to było?

- To? Piorun uderzył gdzieś blisko...

Biegli dysząc ciężko. Las zaczął rzednieć i nagle otworzyła

się przed nimi hala ze stojącą na skraju bacówką. Słychać było

pobekiwanie owiec i szczekanie psa. Deszcz przestał padać.

- To wszystko chyba nam się śniło - powiedziała dziewczyna.

- Co?... A, tak... tak. Na pewno:

Wiatr rozwiał na moment chmury i wysoko, wysoko nad górami

zobaczyli maleńki, nieruchomy, pomarańczowy punkt.

PORADNIA NEOSCJENTOLOGICZNA

Młodzi ludzie często podejmują pochopne decyzje, których

skutki ciągną się potem za nimi latami, a nieraz i przez całe

życie.

Mike Traff nie należał do takich nierozważnych postrzeleń-

ców, vvręcz przeciwnie, był młodzieńcem opanowanym i rozsąd-

nym. Każdą sprawę rozpatrywał dogłębnie i wielokierunkowo,

a kiedy już coś postanowił, wtedy konsekwentnie trzymał się

wytyczonej lini postępowania. Z tego powodu unikał sytuacji,

w których zmuszony byłby decydować się szybko na jakieś

rozwiązanie.

Teraz miał do rozgryzienia najważniejszy ze swoich dotych-

czasowych problemów - jaki wybrać zawód? Za kilka tygodni

miał otrzymać świadectwo dojrzałości i z tego powodu był już

najwyższy czas, aby określić kierunek swego dalszego kształ-

cenia. Jednego był pewny :-: zostanie naukowcem. Nie wie-

dział tylko jakiej dziedzinie miał się poświęcić,

interesowało go wszystko; Żadnej gałęzi nauki nie poświęcii

nigdy więcej niż sześć do ośmiu tygodni, ale tygodnie te były

bez reszty poświęcone gromadzeniu niezliczonych materiałów

traktujących o interesującym go zagadnieniu. Kiedy przewer-

tował dziesiątki encyklopedii, książek i skryptów, przeczytał

setki artykułów, porobił najdziwaczniejsze eksperymenty, wtedy

stwierdził, że wie już dostatecznie dużo, aby mieć ugruntowany

pogląd na interesujący go temat. Stwierdzenie oznaczało koniec

chwilowej pasji i było sygnałem powrotu - do zaniedbywanych

zeszytów i podręczników szkolnych.

Przez dwa lub trzy miesiące wiódł ustatkowany żywot

wzorowego ucznia. by nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu,

oddać się bez reszty nowemu zainteresowaniu. Zdarzało się

niekiedy. że opanowywały go równocześnie dwie lub trzy

pasje, z reguły nie mające ze sobą nic wspólnego. Udawał się

wtedy do uniwersyteckiej czytelni, gdzie ku zdziwieniu

bibliotekarzy zamawiał najdziwniejsze zestawy książek, które

następnie układał na stole w tematycznych stosikach i na

zmianę wertował. Potrafił zapamiętale wgryzać się w tajniki

budowy rakiet wielostopniowych, aby za chwilę sięgnąć po atlas

grzybów jadalnych, a ten z kolei zamienić na samouczek języka

suahili. Znakomicie godził równoczesne studiowanie psychologii

marzenia sennego z podstawami stereometrii, teorię informacji

z historią wypraw krzyżowych a nawet kosmologię z mikro-

biologią.

Teraz jednak nadszedł czas, aby się wreszcie na coś zdecy-

dować. Po kolei przymierzał się do rozmaitych gałęzi wiedzy,

lecz ani rusz nie mógł zobaczyć siebie w roli poświęconego

jednej z nich. Wszystkie wydawały mu się mocno wyeksploatowane

i przez to mało perspektywiczne. Chciał odkrywać rzeczy

wielkie, a nie zajmować się przyczynkarstwem, jak ogromna

większość wyrobników nauki.

Po pięciu dniach rozważań doszedł do wniosku, że skoro nie

istnieje nauka, która potrafiłaby go usatysfakcjonować i dać

możność twórczego wyżycia się, przeto musi on ją sobie sam

stworzyć. I wtedy przypomniał sobie o neoscjentologii. Kiedyś

wpadł mu w ucho ten termin i przypadkowo utkwił w pamięci. Z

nazwy można się było domyślić, że jest to gałąź wiedzy

zajmująca się nowymi naukami, awtakim razie powinna ona

mieć informacje o kierunkach rokujących największe nadzieje.

Władające nim od kilku dni poczucie ociężałości umysłowej

opuściło go wreszcie. Energicznie podszedł do domowego

informografu, połączyłsię z centralnym komputerem i zażądał

informacji o neoscjentologii. Po chwili miał skondensowaną

odpowiedź, z której wynikało, że jest to młoda nauka, a jej

twórcą był nieżyjący już niejaki O. O'Neill. Oprócz niego

hasło zawierało jeszcze jedno nazwisko - R. Cunning, wraz z

numerem identyfikacyjnym. Bez namysłu zażądał ogólnie dostę-

pnych danych o tym człowieku. Okazało się, że mieszka on

w pobliskim mieście, gdzie prowadzi prywatną poradnię pod

nazwą "Twoja Kariera". Na koniec następowały numery apa-

ratów, pod którymi identyfikowany był osiągalny.

Za pierwszym razem domowy automat poinformował Traffa,

że doktor Cunning jest w pracy i podał mu numer, ten sam,

który miał już z komputera.

Zanim wywołał biuro Cunninga, podszedł do lustra, zapiął

koszulę i włożył krawat, a następnie przeczesał rozwichrzone

włosy. Dopiero wtedy usiadł przy aparacie i odchrząknąwszy

wybrał numer.

Zgłosiła się sekretarka, oczywiście blondynka ze sztuczny-

mi rzęsami i oczywiście w zbyt obcisłym sweterku.

- "Twoja Kariera", sekretariat doktora Cunninga. Dzień dobry

panu.

- Dzień dobry - mruknął Mike, w myślach chwaląc się za

przebiegłość z tym krawatem. - Chciałbym rozmawiać z pa-

nem Cunningiem.

- Niestety, w tej chwili jest to niemożliwe. Doktor ma ważną

konferencję. Sądzę, że za jakieś pół godziny powinien być

wolny. Gdyby zechciał pan podać mi swój numer, to natych-

miast skontaktujemy się z panem - wyrecytowała biurowa

piękność jednym tchem, okrasiwszy wyuczoną formułkę wy-

studiowanym śmiechem.

- No cóż, proszę zapisać - przycisnął dźwigienkę swego

znaku wywoławczego. - Będę oczekiwał.

- Postaram się, aby jak najkrócej. Do widzenia panu.

- Stary chwyt - mruknął do siebie Mike wyłączywszy apa-

rat. - Przez ten czas będą zbierać informacje o mnie i

rodzinie. A niech sobie zbierają

Wielkimi krokami zaczął spacerować po pokoju w myślach

układając plan rozmowy z Cunningiem. Oczywiście "Twoja

Kariera nie jest instytucją dobroczynną i za poradę będzie

musiał zapłacić był na to przygotowany. Z szafki wyjął paczkę

słonych precelków i zaczął je chrupać, co było jego wypróbo-

wanym sposobem na skoncentrowanie się.

Nie minęło nawet pół godziny, gdy odezwał się dzwonek.

Mike poprawił krawat i nie śpiesząc się włączył aparat.

- Słucham...

Sekretarka była tym razem jeszcze bardziej ugrzeczniona;

zpewnością wiedziała już, jakie stanowisko zajmuje w Depar-

tamencie jego ojciec i na ile jest wyceniona ich nadmorska

rezydencja.

- Tutaj "Twoja Kariera". Miło mi zakomunikować, że do-

ktor Cunning jest do pana dyspozycji. Czy połączyć?

- Proszę.

Na ekranie pojawiły się na moment zakłócenia synchroniza-

cji obrazu, jak to często się dzieje przy przełączeniu z

aparatu na aparat w starszych typach wideofonów. Wnet jednak

obraz ustalił się i dystyngowanie uśmiechnięty facet

przedstawił mu się.

- Jestem Cunning, doktor neoscjentologii stosowanej.

W czym mógłbym panu pomóc?

- Nazywam się Traff. Mam kłopoty z wyborem kierunku

studiów, a ponieważ dowiedziałem się przypadkowo o istnie-

niu pańskiej poradni, pomyślałem...

- I bardzo słusznie pan uczynił. Jedynym naszym celem jest

pomóc młodym ambitnym ludziom w wyborze optymalnego

kierunku. W dzisiejszym skomplikowanym świecie niełatwo

jest znaleźć właściwą drogę, a od tego wiele w życiu zależy.

Zajmujemysię tym zagadnieniem profesjonalnie i firma nasza

dysponuje zawsze aktualnym rejestrem nauk oraz wieloletnim

doświadczeniem. Abyśmy mogli panu pomóc, niezbędne

jest osobiste spotkanie w moim biurze i przedyskutowanie

wszystkich aspektów interesującego nas zagadnienia. Dopie-

ro wtedy będziemy mogli wybrać najlepsze rozwiązanie.

- W takim razie, kiedy mógłbym się zjawić w pana poradni?

- To zależy tylko od pana.

- Wobec tego może jutro o jedenastej.

- Chwileczkę... Bardzo mi przykro, ale o tej porze muszę

być na uniwersytecie. Może odpowiadałoby panu o dwunastej?

- Dobrze, niech będzie o dwunastej. Adres znam.

- Świetnie! Proszę uprzejmie o przygotowanie się do roz-

mowy na temat pańskich marzeń, zainteresowań i ewentual-

nych osiągnięć. Dobrze?

- W takim razie do zobaczenia jutro o dwunastej.

- Z przyjemnością pomożemy panu. Do widzenia!

Mike wyłączył aparat i nie tracąc czasu rozłożył podręcz-

niki, bo termin egzaminu dojrzałości zbliżał się szybkimi

krokami. Mimo to w stosie szkolnych rupieci zwracał uwagę

opasły słownik terminów astrologicznych i leżące obok, oprawne

w czerwony safian, kompendium wiedzy o biorytmach. Od czasu do

czasu przerywał na chwilę wkuwanie nudnego rozdziału o drga-

niach harmonicznych i zaglądał do jednej z tych dwóch książek,

a wtedy twarz mu się rozjaśniała i przez następne pół godziny

znów był w stanie wgryzać się w tasiemcowe wzory.

Nazajutrz, tuż przed godziną dwunastą, zjawił się w poradni

doktora Cunninga. Mieściła się ona na trzydziestym piętrze

biurowca zlokalizowanego w peryferyjnej dzielnicy i zajmo-

wała raptem dwa maleńkie pokoiki. Sekretarka siedząca

w pierwszym z nich przywitała go jak starego znajomego

i zapewniła, że szef wkrótce się zjawi. I rzeczywiście,

zaledwie zegar wybił dwunastą drzwi się otworzyły idoktor

Cunning pojawił się w progu.

- A, witampanie Traff: Mam nadzieję, że długo pan

na mnie nie czekał.

- O nie, dopiero co przyszedłem.

- Wobec tego proszę do mojego gabinetu. Czego się pan napije.

- Herbaty, jeśli można prosić.

- Maud, dwie herbaty i coś słodkiego! - zwrócił się Cun-

ning do sekretarki i ruchem ręki wskazał Mike'owi wejście do

swojego pokoju.

Wnętrze, choć małe, urządzone było gustownie. Znać tu

było rękę dobrego dekoratora. Całość utrzymana była w tona-

cji oliwkowej zieleni i beżu. Umeblowanie ograniczało się do

małego biurka, dwóch foteli i niskiego stolika.

- Proszę siadać i czuć się jak u siebie w domu. Dziękujemy

za zaufanie, jakie pan nam okazał zwracając się do nas

i zapewniamy, że zrobimy wszystko, aby tego zaufania nie

zawieść. Zanim moja sekretarka poda nam herbatę, zorientuję

pana pokrótce w zakresie naszej działalności. Otóż neoscjen-

tologia jest młodą, lecz rokującą wielkie nadzieje nauką,

zajmującą się perspektywami rozwoju wiedzy, a przez to

dziedziną o podstawowym znaczeniu, chociaż może jeszcze

niezbyt docenianą przez społeczeństwo. Liczy sobie dopiero

około dziesięciu lat.

- Wiem, że za ojca jej uważa się O'Neilla - wtrącił nieopa-

trznie Traff, chcąc popisać się swoją erudycją.

Doktor Cunning ściągnął usta jakby połknął kawał cytryny

i odparł:

- No cóż, nie można odmówić O'Neillowi pewnych osią-

gnięć na polu neoscjentologii teoretycznej, jednak sama

nazwa nauki, a co ważniejsze, stworzenie neoscjentologii

stosowanej jest zasługą mojej skromnej osoby. Widzi pan,

O'Neill miał znajomości w redakcji Encyklopedii Nauk i stąd

jego nazwisko znalazło się przed moim. Takie, niestety, jest

życie - dokończył filozoficznie.

Weszła sekretarka z tacą, na której parowały dwie szklanki

z herbatą oraz leżało kilka suchych ciastek:

- Dziękuję Mauƒ; a teraz nie ma mnie dla nikogo.

- Oczywiście. panie doktorze - rzekła dziewczyna i zamknęła

za sobą wybijane imitacją skóry drzwi.

- No więc - kontynuował Cunning - nauka, której twórcą

mam zaszczyt być, zajmuje się stwarzaniem nowych nauk

i wyszukiwaniem dla nich zastosowań. Ponieważ zdarzają się

jeszcze niekiedy przypadki powstawania nauk nie przewidzia-

nych przez neoscjentologię, wobec tego zajmujemy się rów-

nież rejestracją i klasyfikacją tych żywiołowych objawów

ludzkiego geniuszu. Mogę pana zapewnić, że w niedalekiej

przyszłości zniknie zupełnie anarchia na polu twórczości

naukowej. Po prostu nie da się stworzyć, lub odkryć, niczego,

co nie byłoby wcześniej przez nas ogólnie przewidziane

i sklasyfikowane.

- To. co pan mówi, jest zdumiewające! Zawsze sądziłem,

że najpierw musi zaistnieć jakieś zjawisko, aby można było

zacząć gromadzić dotyczące go fakty, opisywać, uogólniać,

formułować twierdzenia i hipotezy, czyli tworzyć o nim naukę.

Pan mówi coś wręcz przeciwnego.

- Tak było na etapie naukowego zbieractwa. Małpolud brał

do łapy sękaty drąg i walił nim drugiego po kudłatym łbie, nie

zdając sobie sprawy z zasady działania dźwigni, neandertal-

czyk strzelał z łuku, jeśli go miał, celując trochę wyżej i

trochę przed biegnące zwierzę, ale teoria balistyki została

opracowana znacznie, znacznie później. Tak samo było z

Archimedesem kąpiącym się w wannie i z rzekomym jabłkiem

Newtona. Sprawa zaczęła się komplikować, kiedy Mendelejew

skonstruował układ okresowy i niektóre puste kratki zaczęto

zapełniać pierwiastkami o zdumiewająco trafnie przewidzianych

właściwościach. Potem wystąpił Einstein ze swoimi wybiega-

jącymi w przyszłość teoriami Proszę też pamiętać, że orbity

lotów satelitarnych, a także trajektorie wypraw na Księżyc

i najbliższe planety były znane drobiazgowo, zanim ludzie

uzyskiwali techniczne możliwości pokonania grawitacji. Neo-

scjentologia posuwa się o krok dalej - najpierw odkrywa

naukę, a dopiero potem wyszukuje dla niej zƒkres działalnoś-

ci. Praktyczne zastosowanie stworzonej nauki jest już sprawą

drugorzędną i łatwą.

- Przyznam się szczerze, że nie rozumiem końcowej części

pańskiego wywodu. Może byłby pan łaskaw przedstawić mi go

jakoś bardziej przystępnie.

- Wyjaśnienie wyjdzie niejako automatycznie, w toku

dalszej naszej rozmowy. Powiem tylko tyle, że dawniej droga

wiodła od praktyki do nauki , a obecnie, w większości przypad-

ków. odwrotnie. Analizując zjawisko doszedłem do wniosku,

że stwarzając sztuczne nauki można znacznie zdynamizować

rozwój wiedzy. Dochodzą do tego ogromne korzyści natury

psychologicznej. bowiem prawie w każdym człowieku drze-

mie odkrywca, a trudno nim być w dziedzinie rozpracowywa-

nej przez dziesiątki tysięcy uczonych. Jeśli się da, zwłaszcza

młodemu człowiekowi, dziewiczą gałąź wiedzy do rozpraco-

wania, wtedy z pewnością rzuci się on z ochotą do tej

pionierskiej pracy. Idealnym rozwiązaniem byłaby osobna

nauka dla każdego naukowca, wtedy każdy byłby najwyższym

autorytetem w swej dziedzinie. Dewizą naszej firmy jest za-

pewnienie każdemu naszemu młodemu klientowi zupełnie

nowego pola do popisu. Oczywiście, jeśli w toku analizy

osobowości okazuje się, że zainteresowany ma największe

predyspozycje do dziedziny klasycznej, proponujemy mu tę

właśnie Słowem - kierujemy się zawsze troską o karierę ludzi,

którzy nam zawierzyli. Na zakończenie tego wstępu opowiem

panu o jednym z moich pierwszych klientów, któremu przed

bodajże ośmiu laty poradziłem wybrać zawód, do którego miał

zdecydowane predyspozycje, a z czego w ogóle nie zdawał

sobie sprawy przed przyjściem do mnie. Obecnie jest świetnie

prosperującym, najbardziej znanym w swej specjalności leka-

rzem. Przysłał mi nawet kilka listów dziękczynnych. I pomy-

śleć, że chciał zostać historykiem sztuki wczesnośredniowie-

cznej !

- A jaką specjalność pan mu doradził?

- Jest mezopediatrą monootologii.

- Przepraszam...

- Specjalizuje się w chorobach lewego ucha u dzieci w wie-

ku od lat pięciu do dziesięciu.

- A...!

- No. ale dość rozmowy o sprawach ogólnych. Musimy teraz bez

reszty zająć się panem. Proszę mi opowiedzieć o sobie wszyst-

ko, co uważa pan za stosowne. Zainteresowania szkolne, sporto-

we, kulturalne. Może ma pan jakieś hobby, albo jakieś dziwacz-

ne pomysły. może drzemie w pana głowie jakiś genialny projekt.

Proszę bez żenady, gra idzie o pańską przyszłość.

- No, cóż, zdaję sobie sprawę, że w moim wieku powinie-

nem już konkretnie wiedzieć, czego chcę. Niestety, skłamał-

bym mówiąc, że tak jest. Interesuje mnie wszystko, a zwłasz-

cza zjawiska mało znane, nie wyjaśnione.

Obo

jętne jest

mi

również, czy zagadnienie jest z grupy humanistycznych, czy

też przyrodniczych. Z tego właśnie powodu jestem u pana.

- Ciekawe... No, a inne zainteresowania?

- Lubię dobrą książkę, dobrą muzykę, z przyjemnością zwiedzam

wszystkie muzea, jakie znajdują się w moim zasięgu. Pływam,

gram w tenisa, a także na lewym skrzydle w naszej szkolnej

drużynie piłkarskiej, jeżdżę na nartach w zimie i w lecie,

próbowałem też szybownictwa.

- Rzeczywiście, aktywny sposób spędzania wolnego cza-

su. A jakie pomysły chciałby pan zrealizować, jakie marzenia?

- Pomysły? Chciałbym zbudować ekran grawitacyjny, a jeśli

chodzi o marzenia - to nie praktykuję.

- A ten ekran bardzo chciałby pan zbudować? A może wie

pan już nawet, jak on ma wyglądać?

- Nie, nie bardzo. Niewiem nawet, na jakiej zasadzie miałby

funkcjonować.

- Tak... Występuje u pana równowaga zainteresowań, co

przy chłodnym i analitycznym umyśle czyni pana znakomitym

materiałem na naukowca dużej klasy. Wydaje mi się nawet, że

już coś mam.

- Co takiego?

- Jest to dyscyplina absolutnie nowa, łącząca w sobie

zespół cech humanistycznych i matematyczno-fizycznych,

najnowocześniejszą technikę oraz lekki posmak fantazji z od-

robiną metafizyki.

- To brzmi dość interesująco!

- Wymyśliłem ją osobiście, bez uciekania się do pomocy

komputerów. To historia paleoastronautyki.

- Historia... Wprawdzie lubię muzea i zabytki, ale za histo-

rią nie przepadam.

- W mojej propozycji ważniejszy jest jednak drugi człon.

- Paleoastronautyka? A co to takiego?

- Dyscyplina ta zajmuje się pradawną astronautyką.

- To jakiś absurd! W dawnych czasach nie latano do gwiazd.

- Od nas raczej nie, ale może do nas latano? Paleoastro-

nautyka szuka na to dowodów.

- No i co, znalazła chociaż jeden?

- Na razie, niestety, same poszlaki.

- A więc ja miałbym się zająć opracowywaniem historii

poszukiwań dowodów dawnych podróży międzygwiezdnych,

wiedząc o tym, że takich dowodów nie ma. Czy tak?

- Każda dziedzina ludzkich poszukiwań powinna od zara-

nia mieć prowadzoną dokumentację badań. O ile mi wiadomo,

ta dyscyplina nie miała dotychczas swojego kronikarza. Gdy-

by się pan zdecydował na moją sugestię, mógłby pan zostać

Herodotem paleoastronautyki.

- Panie doktorze, proszę się nie gniewać, ale chciałbym

czegoś bardziej twórczego. Nad sprawy gwiazd przedkładam

Ziemię i zagadnienia z nią związane.

- Ależ nic się nie stało - uśmiechnął się kwaśno Cunning. -

Byłoby nawet dziwne, gdybym tak za pierwszym razem utrafił

w pański gust. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, jak

dawniej mawiano. Musimy zagadnienie ująć wielopłaszczyz-

nowo. Powiedział pan, że interesują go raczej sprawy Ziemi,

co przy ciągotkach do dokumentów przeszłości wskazuje na

zespół nauk geologicznych. A tu mamy do wyboru całą gamę

dyscyplin.

- Wie pan, doktorze, że to mnie zaczyna pociągać. Tak,

geologia to chyba jest to, czego szukałem.

- Ależ panie Traff - uśmiechnął się pobłażliwie szef poradni

i po kolei nacisnął kilka guzików. Na ekranie podręcznego

komputera pojawiła się siedmiocyfrowa liczba. - Geologią

zajmuje się naukowo ponad dwa miliony ludzi. Musimy szu-

kać dyscyplin słabo obsadzonych, lub zgoła jeszcze nie istnie-

jących. Trzeba myśleć perspektywicznie!

- No więc, może coś węższego.

- Oczywiście. Wymienię kilka dyscyplin o typowo nauko-

wym charakterze, proszę wybierać. Jeśli interesują pana nau-

ki o skałach, to do wyboru są: petrologia z petrografią,

mineralogia, krystalografia, sedymentologia i litologia wraz

z całym wachlarzem odgałęzień od nich. Jeśli woli pan coś

o potwornych siłach kształtujących oblicze naszej planety, to

do dyspozycji jest wulkanologia, tektonika i glacjologia.

- Z tych raczej żadna mi nie odpowiada.

- Nie szkodźi. Może pan zająć się hydrogeologią albo

geologią inżynierską, polecałbym przyszłościową geobotani-

kę lub klasyczną geochemię.

- A może coś z nauk geofizycznych?

- Służę uprzejmie, ma pan dobry gust. Grawimetria, ma-

gnetometria, radiometria, sejsmika nisko-, średnio- i wysoko-

częstotliwościowa, po około sześciuset naukowców w każdej

grupie. To nie dla nas. Chciałbym skierować pana uwagę

w stronę geologii historycznej, stratygrafii i paleontologii.

- Tak, to ciekawe. Zawsze pasjonowały mnie wspaniałe

gigantozaury i zagadka ich gwałtownej zagłady. Czuję, że to

coś dla mnie!

- Prawie dwadzieścia tysięcy paleontologów w skali świato-

wej. z czego na paleobotanikę przypada trzy tysiące, a reszta

na paleozoologię i mikropaleontologię.

- Ciężka sprawa...

- Chwileczkę, jest jeszcze hieroglifografia geologiczna,

zupełnie nowa dyscyplina. Bada skamieniałe ślady wymarłych

zwierząt. Zaledwie stu trzydziestu siedmiu naukowcóww pięt-

nastu krajach.

- Więc ja miałbym być sto trzydziestym ósmym?

- Trudno jest znaleźć coś zupełnie nowego w ramach

starych nauk. Zobaczę do rejestru, co tam jeszcz‚ można

badać... Mam! Koprolity. Badano je dotychczas iedynie wy-

rywkowo. Gdyby się pan im poświęcił, byłby pan ojcem

koprologii.

- A co to są te koprolity?

- Skamieniałe ekskrementy dawnych zwierząt. Bardzo cie-

kawa i nie wyeksploatowana jeszcze dziedzina.

- Więc miałbym się zajmować...

- No cóż, nauka jest nauką.

- Wie pan co, doktorze Cunning, to może ja już lepiej wrócę

do pańskiej pierwszej propozycji. Mnie nie chodzi o jakąś

wielką karierę, ale chciałbym popracować na nie wyeksploato-

wanym polu, aby coś z siebie dać. A widzę, że tak ciężko jest

znaleźć coś odpowiedniego.

- O, jakże mi miło! Doszedł pan do bardzo rozsądnego

wniosku. Witam przyszłego twórcę historii paleoastronautyki.

Pozostaje nam teraz znaleźć odpowiedni kierunek studiów,

od którego będzie później najłatwiej odskoczyć. Może to być

archeologia, historia starożytna, astronomia, astronautyka.

Trzeba wybrać taki kierunek, aby również mieć zabezpieczony

odskok w innym kierunku, gdyby się okazało, że w ciągu

najbliższego roku czy dwóch, zanim zacznie pan publikować,

ktoś już zajął pańskie miejsce. Nie możemy wykluczyć takiej

możliwości.

- Nie możemy też wykluczyć, że ktoś już nie zajął tego

miejsca.

- Wykluczone! Tę dyscyplinę przecież ja wymyśliłem do-

piero dwa tygodnie temu i zaraz sprawdziłem w centralnym

rejestrze. Była zupełnie dziewicza. Aby pana upewnić, zapy-

tam jeszcze raz.

Doktor Cunning podszedł do końcówki mającej połączenie

zcentralnym komputerem i wystukał pytanie. W miarę jak

ukazywał się tekst odpowiedzi, twarz jego przybierała coraz

bardziej zafrasowany wygląd.

Mike Traff również podszedł do monitora i rzucił okiem na

odpowiedź. Wynikało z niej, że z dziedziny historii paleo-

astronautyki ukazało się w ostatnim czasie pięć publikacji w

czasopismach naukowych, dwa artykuły popularne, jedna książka

i kilkanaście wzmianek prasowych. Napisano też trzy prace

magisterskie, a jeden z pracowników naukowych doktoryzo-

wał się z tego tematu

Cunning ze smutkiem spojrzał na swego młodego klienta

irzekł:

- Trudno, będziemy szukać dalej. Jednakże zanim rozpo-

czniemy naszą pracę winien jestem panu odpowiedź na

pytanie o metodykę neoscjentologii. Bazuje ona na znanym

fakcie, że odkrycia rodzą się przeważnie "na styku" nauk.

W ślad za nim tworzą się nowe dyscypliny. I tak, na styku

biologii i chemii powstała biochemia, a nastyku fizyki i

chemii -fizykochemia, albo inaczej chemia fizyczna. Moją za-

sługą jest odwrócenie opisanego procesu. Za punkt wyjścia

biorę istniejące już dyscypliny, kojarzę je w pary, i w ten

sposób tworzę nowe. specjalistyczne gałęzie wiedzy.

- Czy mógłby Pan posłużyć się jakimś przykładem?

- Ależ oczywiście! Słyszał pan zapewne o retromalinie?

- Tak. ostatnio bardzo reklamują ten, podobno znakomity,

kosmetyk. Kobiety szaleją na jego punkcie.

- Otóż to! Witaminizowany krem regeneracyjny "Knossos"

częściowo również mnie zawdzięcza swoje zmartwychwsta-

nie A było to tak przed kilku laty udzielałem porady pewnej

zrozpaczonej dziewczynie, która koniecznie chciała zostać

kosmetyczką, w jej rodzinie zaś, od trzech pokoleń, wszyscy

szli albo na archeologię, albo na farmację. O kosmetyczce nikt

nie chciał słyszeć! W tym przypadku sprawę miałem łatwą.

Poradziłem dziewczynie zacząć studiować archeologię śród-

ziemnomorską i specjalizować się w starożytnych lekach

W ten sposób doszło do odkrycia na Krecie dość dobrze

zachowanego składu specyfików sprzed ponad trzech tysięcy

lat. Moja klientka rozpracowała to znalezisko i w ten sposób

doszło do powstania archeofarmacji. Przy okazji stwierdziła,

że jedna z amfor miała nie uszkodzoną glinianą tabliczkę

z recepturą w piśmie linearnym B. Badania laboratoryjne

potwierdziły przydatność zrekonstruowanego kremu i w ten

sposób dziewczyna ma dzisiaj znany salon kosmetyczny

w centrum Paryża, a rodzina jeszcze jednego archeologa, lub

farmaceutę, w zależności od punktu widzenia.

- To zdumiewające! - zawołał Mike Traff. - Ta neoscjento-

logia zaczyna mi się podobać.

- Proszę nie zapomnieć o O. O'Neillu, no i o mojej skrom-

nej osobie. W najlepszym przypadku byłby pan dopiero

trzeci.

- Tak, rzeczywiście... Mam jednak nadzieję, że przy pań-

skiej pomocy znajdę coś nowego dla siebie.

- Jestem tego pewny. Ponieważ widzę, że jest pan młodym

człowiekiem o szerokich horyzontach, zdradzę panu jeszcze

nieco sekretów neoscjentologicznej kuchni. Dla potrzeb mo-

jej specjalności musiałem wprowadzić zupełnie nowy podział

nauki. Istniejące dotychczas podziały - według przedmiotu,

czy też według metod - nie zaspokajały moich potrzeb.

Z mojego punktu widzenia nieistotne jest czy dana gałąź

należy do grupy przyrodniczych, czy też humanistycznych,

czy posługuje się metodami dedukcyjnymi lub empirycznymi.

Dla neoscjentologii najważniejszą cechą danej specjalizacji

jest jej przynależność generacyjna. Za nauki generacji wyj-

ściowej uznałem matematykę i fizykę. Muszę tutaj dodać, że

zaliczenie danej gałęzi wiedzy do odpowiedniej generacji

zależne jest od etapu ewolucji materii, na którym pojawiły się

charakterystyczne dla tej gałęzi zjawiska, a nie od momentu

jej sformułowania przez człowieka. Przykładowo: biorytmia

jest pozornie stosunkowo młodą dyscypliną, o kilka tysięcy lat

młodszą od, powiedzmy, filologii, ale generacyjnie znacznie

starszą. Zjawiska rytmów biologicznych występują na Ziemi

od co najmniej kilkuset milionów lat, podczas gdy początków

filologii należy szukać znacznie, znacznie bliżej współczes-

ności. Z tych rozważań wynika wniosek, że ponieważ z pew-

nością istnieją zjawiska dotychczas nam nie znane, dlatego

muszą również istnieć nieznane nauki. Dysponując obecną

wiedzą, możemy łatwo konstruować nowe specjalności, przy

czym wielokrotnie może się okazać, że generacyjnie są one

bardzo stare. Do nauk pierwszej generacji należeć będzie

kosmologia z chemią i mechaniką, do drugiej astronomia,

planetologia i geologia, a do trzeciej, między innymi, wymie-

niona już biochemia, inżynieria genetyczna i cały zespół nauk

pokrewnych. Jeśli już wymieniłem inżynierię genetyczną, to

zatrzymajmy się przy niej dłużej. Gdyby tak na przełomie

dziewiętnastego i dwudziestego wieku, kiedy zaczęła się

rozwijać genetyka, a inżynieria była już dziedziną o wielowie-

kowych tradycjach, ktoś zestawił te dwie nazwy, uznano by to

w najlepszym wypadku za dobry żart. Jeśli dzisiaj przypadko-

wo skojarzymy dwie absolutnie odległe nauki, choćby socjo-

logię z astronomią, otrzymamy równie niespójny nowotwór.

Któż jednak może zaręczyć, że gromadami gwiazd nie rządzą

prawa socjologii, i że w przyszłości ktoś nie będzie tych

praw odkrywał?

Doktor Cunning przerwał swój długi wykład i nacisnął

guzik na podręcznej tablicy dyspozycyjnej. Sekretarka zjawiła

się natychmiast.

- Maud, zrób nam jeszcze po szklaneczce, tylko żeby była

mocna.

- Oczywiście - odparła z uśmiechem i wyszła. a Mike

pomyślał, że zasada, na jakiej ta dziewczyna weszła w tak

ciasny sweterek. powinna być obiektem badania fenomenolo-

gii dziewiarskiej albo anatomicznej.

Herbata pojawiła się bardzo szybko i szef poradni zaczął

kontynuować swój wykład o neoscjentologii.

- Doszedłem do wniosku, że im większy odstęp generacyj-

ny między kojarzonymi dyscyplinami, tym większe możliwości

zaskakujących zestawień a tym samym kryjących się za nimi

zjawisk. Chcąc wybrać dyscyplinę odpowiadającą mojemu

klientowi, mamy do wyboru dwie drogi - kojarzyć preferowa-

ne przez niego dziedziny, albo zdać się na los szczęścia. Ten

drugi sposób daje znacznie większe możliwości manewru. Weźmy

pod uwagę fizykę i chemię. Kojarząc je uzyskujemy fizyko-

chemię, albo chemię fizyczną, co na iedno wychodzi, bowiem

przestawienie członków w nowopowstałej nazwie nie powoduje w

zasadzie zmiany zakresu zainteresowania nowej dyscypliny.

Jeśli do tych dwóch nauk dodać jeszcze biologię wtedy

połączenia dadzą nam dodatkowo biochemię i biofizykę. Wypro-

wadziłem wzór na sumę możliwych połączeń, a przedstawia się on

następująco:

n(n-1)

N = ÄÄÄÄÄÄÄ

2

gdzie "N" oznacza ilość nowych dyscyplin naukowych, a "n"

ilość nazw wyjściowych. Posłużmy się przykładem: jeśli

zechcemy skojarzyć sto wybranych działów nauki, wtedy jako

wynik otrzymamy cztery tysiące dziewięćset pięćdziesiąt dys-

cyplin potencjalnych, z których wiele może okazać się absur-

dalnymi, jednak za niektórymi dziwacznymi skojarzeniami

mogą kryć się ogromne możliwości penetracyjne - Cunning

przerwał i dopił ostatni łyk herbaty. Następnie spojrzał na

swego młodego klienta i rzekł: - Ale teraz najwyższy czas,

aby zająć się bezpośrednio pana sprawą. Proszę wybrać dwie,

możliwie odległe dyscypliny.

- To może z tych, których nazwy padły już tutaj?

- Proszę bardzo.

- Farmacja i astronautyka.

- Świetnie! Jako wynik otrzymaliśmy astrofarmację. Nie-

stety, nie jest to już nic nowego. Zajmuje się ona produkcją

leków w warunkach braku grawitacji, a także środków prze-

ciwko dolegliwościom trapiącym ludzi pracujących poza Ziemią.

Ostatnimi czasy wyodrębniła się z niej psychoastrofarmacja.

- Tak, to jest pasjonujące!

- Można spróbować także metody losowej. Po prostu wy-

biera się numer z naszej kartoteki, a komputer podaje nazwę.

Proszę spróbować, nasz rejestr ma kilkanaście tysięcy

pozycji.

-To może numery: dwa tysiącŠ pięćset pięćdziesiąt pięć

i równe siedem tysięcy.

Doktor pomanipulował przy klawiaturze i ukazały się dwie

nazwy klimatologia i pedagogika.

- Proszę spojrzeć, panie Traff pedagogika klimatologicz-

na.. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz widzę takie

zestawienie Ależ tak! Może ona badać wpływ warunków

meteorologicznych na wyniki nauczania - Cunning znów

zbliżył się do tablicy i za chwilę zawołał podekscytowany -

Proszę sobie wyobrazić, że dotychczas nikt się tym nie zajmo-

wał! Może by pan.

- O, nie. DziękuJę Poszukam czegoś innego.

- Bardzo proSzę.

Mike Traff znowu wybrał dwa numery, a komputer podał

odpowiadające im nazwy dżinologia i zerologia.

- Panie doktorze. ta pierwsza traktuje chyba o alkoholach;

adruga?

- Nie. Dżinologia zajmuje się dżinami i jest odgałęzieniem

demonologii orientalnei, natomiast sprawy związanez produ-

kcją i rozpowszechnianiem jałowcówki bada dźinologia, dział

alkoholometrii spożywczej. zerologia zaś jest nauką w grun-

cie rzeczy dedukcyiną. Zajmuje się zerem w matematyce.

Bada również jego genezę oraz rozwój znaków graficznych

służących do oznaczania tej cyfry. Ciekawa, chociaż trochę

hermetyczna specjalność. Ale wracając do naszej sprawy

chciałbym powiedzieć, że zestawienie tych dwóch nazw nie

rokuje zbyt wielkich nadziei.

- Ja też tak sądzę. Do zerologii mógłbym dodać tylko tyle,

że traktuje ona o zerze, ƒ więc o niczym. W ten sposób

zrealizowalibyśmy groteskowy pomysł o specjaliście, który

wiedziałby wszystko o niczym.

- Hm... Tak. A może spróbowałby pan szczęścia w dziale

nauk politycznych. Wydaje mi się, że ma pan ku temu warunki,

nie zdając sobie z tego sprawy.

- Polityka? Nigdy nie brałem jej pod uwagę. Może spróbu-

jemy ją powiązać z jakąś inną dyscypliną, powiedzmy - numer

tysiąc jeden.

- Służę. To jest hydrologia.

- A więc polityka hydrologiczna.

- Świetny pomysł! Woda staje się surowcem strategicznym.

Cóż za pole do popisu dla zdolnego eksperta. Trafił pan

w dziesiątkę panie Traff!

- Chwileczkę, przecież jeszcze może być hydrologia polity-

czna. Jakże często woda bywa tworzywem przemówień na-

szych senatorów.

- Doprawdy..

- Doktorze Cunning, przyjmuję pańską propozycję. Od

jesieni rozpocznę studia na wydziale nauk politycznych.

- Jakże się cieszę, że zdołałem panu pomóc! Kształcąc się

w tym kierunku zdobędzie pan taką elastyczność, że nawet

w razie niepowodzenia zawsze będzie pan mógł przerzucić się

na coś innego.

- Na przykład do angelologii cybernetycznej.

- Albo zostać dyrektorem banku Ha Ha! Ha!

DOPING

Sala posiedzeń w naszym budynku klubowym była dziś

zapełniona do ostatniego miejsca. Nigdy jeszcze doroczne

otwarte zebranie Zarządu Klubu "Czarnych" nie ściągnęło

tylu sympatyków. Zeszli się tu prawie wszyscy znaczniejsi

mieszkańcy naszego miasteczka, bo przecież Klub obchodzić

będzie w przyszłym roku swoje pięćdziesięciolecie.

Punktualnie o osiemnastej wszedł prezes, a za nim członko-

wie Zarządu Klubu z merem na czele. Pomiędzy nimi ujrzałem

również mojego ojca. Już piętnaście lat temu zakończył karie-

rę sportową, a nadal jest najpopularniejszym człowiekiem

w Norton. Ludzie pamiętają ten nieprzerwany ośmioletni

okres jego występów w reprezentacji i tę setkę strzelonych

bramek.

Ojciec tak chciał, abym i ja poszedł w jego ślady... Z

początku wszystko szło po jego myśli; kopałem piłkę całymi

dniami, ale potem zajęła mnie matematyka. Pozostało jednak

przywiązanie do Klubu.

Zebranie było ciekawe. Mówiono głównie o jubileuszu oraz

o tym, jakby to pięknie było, gdyby "Czarni" zdobyli mistrzos-

two. Było to marzeniem wszystkich mieszkańców naszego miaste-

czka. Szansa była duża. Do końca rozgrywek pozostało jeszcze

sześć spotkań, a nasza drużyna miała tylko jeden punkt straty

do lidera. Gdyby wygrała wszystkie pozostałe mecze, z pew-

nością zdobyłaby mistrzostwo.

Po zebraniu wracaliśmy z ojcem do domu. Rozmowa doty-

czyła oczywiście piłki.-Jak oceniasz szanse "Czarnych"? -

zapytałem.

- Nie mają żadnych - odparł.

- Jak to?! Przecież grają znakomicie. W tych sześciu po-

zostałych meczach mogą stracić jeden albo dwa punkty na

wyjazdach. Najgorszych przeciwników mają już poza sobą.

- Zapomniałeś o "Wilkach". Ostatni mecz gramy u nich,

w Catsville.

- No to co z tego?

- A to, że od czterech lat żadna drużyna nie wywiozła od

nich ani jednego punktu.

- Niemożliwe!

- Ale prawdziwe.

- Tato; chyba się mylisz. To jest niezgodne z rachunkiem

prawdopodobieństwa!

- Jeśli nie wierzysz, to sprawdź sam. Bardzo, bardzo chciał-

bym, aby "Czarni" zdobyli mistrzostwo. Nieraz byliśmy już bar-

dzo blisko celu, ale zawsze zabrakło szczęścia. W tym roku

historia też się powtórzy niestety.

Słowa ojca nie dawały mi spokoju. Jak to możliwe, aby

drużyna w ciągu czterech lat nie straciła ani jednego punktu

na swoim boisku? Statystycznie powinna wygrać tylko jedną

trzecią spotkań. No tak, ale wiadomo przecież, że istnieje tak

zwanY atut własnego boiska... Postanowiłem zbadać tę sprawę.

Materiałów nie musiałem długo szUkać. Ojciec miał wszyst-

ko, co mi mogło być potrzebne - wycinki z gazet, tabele,

zestawienia wyników. Po paru godzinach miałem już pierwsze

obliczenia. Okazało się, że atut własnego boiska powoduje

wzrost liczby spotkań wygranych na swoim obiekcie do pięć-

dziesięciu a dla drużyn najwyżSzej klasy -do osiemdziesięciu

procent. Ponieważ "Wilki" są drużyną środka tabeli, a mają

wskaźnik zwycięstw równy jedności, dlatego uważam, że jest

to sprawa niezwykle dziwna. Większość spotkań wyjazdo-

wych przegrywają, czasem zdarzy im się jakiś remis lub

wygrana. Ale znalazłem też ciekawostkę - przed trzema laty

"Wilki" przegrały u siebie mecz z ówczesnym outsiderem

tabeli. Był to jednak mecz pucharowy.

Nazajutrz zawiadomiłem ojca o wynikach moich poszuki-

wań. Zaśmiał się tylko i rzekł:

- Tajemnica jest prosta - oni mają wspaniały, świetnie

zorganizowany doping. Pojedź tam kiedyś na mecz, posłu-

chaj. To obezwładnia przeciwników! "Wilki" wcale niegrają

słabo na wyjazdach, a dobrze u siebie, oni grają zawsze

równo. To tylko przeciwnicy grają u nich bardzo słabo. A jeśli

chodzi o ten przegrany mecz pucharowy, to oni nigdy nie mieli

większych sukcesów w tych rozgrywkach. Zawsze odpadali

w pierwszym albo w drugim spotkaniu, a wtedy grali prawie

bez publiczności, bez dopingu, bo większość ludzi była jesz-

cze w pracy.

- Jednak mimo wszystko mnie się to nie podoba.

- W takim razie znajdź jakieś wyjaśnienie - zaśmiał się

ojciec. - Jeśli znajdziesz lekarstwo na "Wilków", masz u mnie

beczkę piwa!

W najbliższą sobotę pojechałem do Catsville na mecz.

Oczywiście, znowu wygrali Było trzy do zera, a wszystkie

bramki padły po przerwie, nie bez winy bramkarza. Doping

mają jednak wspaniały, ale to jeszcze nie powód, żeby stale

wygrywać.

Czułem, że problem zaczyna mnie pasjonować. To były

kpiny z rachunku prawdopodobieństwa, a z matematyki nie

można kpić. Zawziąłem się. Wróciłem do domu i jeszcze tego

samego wieczora obłożyłem się starymi gazEtami. Postanowi-

łem przeczytać wszystkie sprawozdania z meczów "Wilków"

rozegranych w Castville w ciągu ostatnich czterech lat. Spra-

wozdania były podobne do siebie jak kroplewody-wygrywali

przeważnie różnicą dwóch bramek, z reguły bardzo słaba była

gra obrony gości, szczególnie w drugiej połowie. "Wilki"

zdobywały bramki głównie z dalekich strzałów. Sprawozdaw-

cy podkreślali znakomitą atmosferę na stadionie. Zająłem się

też trenerem - był nim Peter Dutch, postać dość znana

wpiłkarskim światku. Szczególną uwagę zwróciłem na ten

przegrany mecz pucharowy; wAlka była bardzo zacięta, spra-

wozdawca podkreślał znakomitą grę gości we wszystkich

liniach. Życiowy mecz rozegrał wtedy ich bramkarz. Spotkanie

odbyło się przy prawie pustych trybunach, ponieważ była to

środa, godzina trzynasta. To wszystko.

Było już dobrze po północy, gdy położyłem się spać. Głowę

miałem nabitą piłkarskimi wiadomościami.

Rano wStałem zmęczony i niewyspany - dobrze, że była to

niedziela. Kupiłem gazetę - w tabeli nic się nie zmieniło.

"Czarni" wygrali, lider też. Jeden punkt przewagi utrzYmywał

się nadal, a do końca rozgrywek jeszcze pięć spotkań.

Po obiedzie wybrałem się z ojcem na spacer.

- Jak podobał ci się wczorajszy mecz "Wilków'? - zapytał.

- Przeciętny.

- A widzisz, mówiłem ci, że na nich nie ma rady!

- Tato, oni wcale nie są tacy dobrzy!

- Pewnie, że nie są, ale mają świetną publiczność. To jest

cały sekret ich zwycięstw.

Postanowiłem odtąd towarzyszyć "Wilkom" we wSzystkich

ich spotkaniach. W następną sobotę oglądałem ich wyjazdo-

wy mecz. Szczególną uwagę zwróciłem na trenera, ale nie

zauważyłem niczego specjalnie ciekawego - zachowywał się

jak każdy trener. W przerwie przysiadłem się bliżej grupy

kibiców z Catsville i zaraz zobaczyłem Alla z naszego roku.

- Cześć stary! - zawołał. - Co cię tu sprowadza?

- Normalnie, kibicuję. A ty?

- Ja przecież jestem z Castville. Kiedyś nawet grałem

w juniorach.

Przysiadłem się do niego. To był właśnie ktoś, kto mógł mi

pomóc. Pod niebiosa wychwalałem jego drużynę, zadawałem

mu mnóstwo pytań i otrzymywałem mnóstwo odpowiedzi,

z których, niestety, nic nie wynikało. Jedyną interesującą

rzeczą było to, że .. Wilki grają tak znakomicie od pierwszego

meczu po generalnym remoncie swojego stadionu. To był już

jakiś ślad.

Na zakończenie poprosiłem Alla, aby dowiedział się jak

najwięcej szczegółów o tym przegranym meczu pucharowym.

Po powrocie do domu zastałem ojca z bardzo smutną miną.

Okazało się, że "Czarni' przegrali wyjazdowy mecz i mają już

trzy punkty straty. Pozostały im dwa kolejne spotkania u

siebie i dwa ostatnie na wyjazdach. Mistrzostwo oddalało się

od "Czarnych" coraz bardziej.

W poniedziałek, zaraz na pierwszej przerwie między wykła-

dami dopadłem Alla.

- Czego się dowiedziałeś o tym przegranym meczu? - zapytałem.

- "Wilki" nigdy nie nastawiają się na puchar - odparł.

- Ale dlaczego mecz odbył się w południe, a nie jak zwykle,

wieczorem?

- A, o to ci chodzi... Była jakaś awaria w elektrowni i mu-

sieli rozegrać spotkanie przy świetle dziennym. Rozumiesz, to

było w grudniu.

Zrozumiałem. Zrozumiałem, że obiecana przez ojca "beczka

piwa" oddala się ode mnie z szybkością pośpiesznego pociągu.

Miałem dokładnie dość i "Wilków", i piłki.

W środę po południu przyjechał do ojca jakiś facet. Przywi-

tali się serdecznie. Po chwili ojciec wszedł do mojego pokoju

i rzekł:

- Pozwól do mnie. Przyjechał mój przyjaciel, Stan, który

jest trenerem drużyny Rock City. Chce się mnie poradzić jaką

obrać taktykę na mecz z "Wilkami" w Castville. Jeśli przegra-

ją, to koniec z nimi, a on straci posadę. Wiem, że to się na

nic nie zda, ale ja wygadałem się, że ty też interesujesz się

- "Wilkami".

Poszedłem niechętnie, bo co ja, zwykły kibic, mogę dora-

dzić takim fachowcom. Przywitałem się z facetem i czekam.

- Jakie lekarstwo radziłbyś mi zastosować na nich? - zapytał.

- Z moich obserwacji wynika, że pierwszych trzydzieści

minut przeciwnicy wytrzymują nieźle, często nawet prowadzą

w tym okresie. Potem zaczyn…ją się rozklejać formacje obron-

ne i sypią się gole. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Moja

rada jest taka - niech pan zabierze trzech bramkarzy i zmienia

ich co pół godziny, dziewięciu zawodników proszę postawić

w obronie, a jednego na desancie. Nic pan nie ryzykuje.

Ostatnie pół godziny będziecie oczywiście grali w dziesiątkę.

Życzę powodzenia.

W tę sobotę ojciec po raz pierwszy od lat opuścił mecz

Czarnych". Pojechaliśmy obaj do Catsville. Co tam się dzia-

ło! Zaraz na początku spotkania wypad środkowego napastni-

ka gości zakończył się zdobyciem bramki. Publiczność wcale

się tym nie przejęła i spokojnie kontynuowała swój przygnia-

tający doping. "Wilki" strzelały z trzydziestu metrów i wyrów-

nanie wisiało na włosku. Wtedy stała się rzecz dziwna-po pół

godzinie takiej kanonady trener gości zmienił bramkarza

wykazującego już silne oznaki zmęczenia. Wynik utrzymał się

do przerwy. Po dalszych dwudziestu minutach goście znowóż

wymienili bramkarza, ale pod koniec spotkania i tak słaniał

się on już na nogach ze zmęczenia i gospodarze strzelili

bramkę. Końcowy gwizdek sędziego był szokiem i dla miejscowej

publiczności i dla zawodników - po raz pierwszy od czterech

lat , Wilki" straciły punkt na swoim stadionie!

Wracaliśmy do domu w wyśmienitym nastroju - nasi wygrali,

lider przegrał i znów był tylko jeden punkt do odrobienia,

a do końca rozgrywek jeszcze trzy mecze.

Późnym wieczorem wpadł do nas przyjaciel ojca, Stan.

O mało nie udusił mnie z radości, a po jego wyjściu ojciec

wręczył mi kopertę z czekiem opiewającym na wcale pokaźną

sumkę. Najbardziej jednak podekscytowało mnie w tym dniu

coś innego - trener "Wilków" był nieobecny na meczu. All

powiedział mi, że on nigdy nie obserwuje bezpośrednio me-

czów w Catsville. Zawsze siedzi wswoim pokoju zamknięty na

cztery spusty. Mecze ogląda na monitorze.

Powoli zaczynało mi się rozjaśniać w głowie, zrozumiałem,

że muszę wiedzieć wszystko o trenerze. I znów dopomógł mi

nieoceniony All - okazało się, że Peter Dutch był przed

kilkunastu laty znakomicie zapowiadającym się juniorem, ale

poważna kontuzja położyła kres jego sportowej karierze.

Rozpoczął studia na politechnice, ale ich nie skończył, prze-

rzucił się na trenerstwo i od początku pracuje w Castville.

Jest starym kawalerem, z zamiłowania zajmuje się radioamators-

twem. Wszystko to wyciągnąłem od Alla, który bardzo się

cieszył, że "Wilki" mają tak oddanego kibica w Norton.

Następna kolejka przyniosła wygraną naszych nawyjeździe

iremis prowadzącej drużyny. Oba czołowe zespoły miały

równą ilość punktów.

W środę znów pojechałem do Castville. Udało mi się namó-

wić Alla, aby poszedł ze mną obejrzeć trening "Wilków".

W pewnej chwili, pod pozorem udania się do toalety, wsze-

dłem do pomieszczeń klubowych pod trybuną. Szybko odna-

lazłem pokój z wizytówką: "Peter Dutch - I trener". Zapukałem

- nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem klamkę i drzwi otworzyły

się bezszelestnie; w pokoju nie było nikogo. Całe umeblowanie

ograniczało się do biurka, stolika, kilku foteli i telewizora.

Po lewej stronie stała duża żelazna szafa. Przez jedyne

okno

widać było odległą o kilkaset metrów hałdę pobliskiej kopalni.

Cicho zamknąłem drzwi i wróciłem na trybunę.

W sobotę znów znalazłem się w Castville, ale już z wyposa-

żeniem. Miałem staromodną mosiężną lunetę, wypożyczoną

od pewnego znajomego astronoma - amatora oraz maleńki

-odbiornik tranzystorowy. Cały ten sprzęt wytaskałem na

szczyt hałdy, ulokowałem się wygodnie i czekałem na rozpo-

częcie meczu. Lokalna stacja radiowa transmitowała przebieg

spotkania, wiedziałem więc, co się dzieje na boisku. W kilka

chwil po rozpoczęciu spotkania trener wszedł do swego

pokoju, zamknął drzwi na klucz, uruchomił monitor i otworzył

żelazną szafę. Obserwację miałem nieco utrudnioną, bo wszy-

stko widziałem do góry nogami, ale po pewnym czasie przy-

zwyczaiłem się. Mecz przebiegał zgodnie ze znanym mi sche-

matem. W specjalnie gorących momentach pod bramką gości

Dutch odwracał się od monitora w stronę szafy i kręcił jakąś

gałką, prawdopodobnie potencjometrem. Zresztą cała szafa

pełna była rozmaitych elementów elektronicznych. Po pół

godzinie obserwacji zrozumiałem, że niczego więcej się nie

dowiem, włożyłem lunetę do futerału i poszedłem oglądać

mecz. Zakończył się on zgodnie z tradycją - wygraną gospo-

darzy. Jeszcze raz święcił triumf obezwładniający doping

castvillskich kibiców...

Po tej sobocie na czele tabeli nic się nie zmieniło. Obie

czołowe drużyny wygrały swoje mecze. Wszystko miało zade-

cydować się w ostatniej kolejce.

W niedzielę powiedziałem o moich odkryciach ojcu; był

zaszokowany. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób

przeszkodzić Dutchowi w kontynuowaniu jego dzieła. Po

kilku godzinach mieliśmy już opracowany w zarysach plan

akcji. Ostatni mecz - jak wiadomo - mieliśmy rozegrać w Cast-

ville z "Wilkami". Nasi konkurenci grali również na wyjeździe

- z walczącą o ligową egzystencję drużyną Stana, przyjaciela

mojego ojca. Aby upewnić się, że nasz plan jest dobrze

przygotowany, pojechaliśmy w czwartek do Castville i korzys-

tając ze znajomości ojca zdołaliśmy się wkręcić na chwilę

rozmowy do pokoju Dutcha. Ojciec poprosił go o zdjęcie do

naszego klubowego albumu słynnych zawodników i trene-

rów. Fotografować miałem ja.

Zestaw miałem już tak spreparowany, że po włączeniu

flesza do gniazdka nastąpiło spięcie i wyskoczyły korki. Bar-

dzo przepraszałem za gapiostwo, ale nasz gospodarz uspoko-

ił mnie, że zaraz naprawi. Wyszedł na korytarz wraz z ojcem

i po chwili wrócili. Tym razem naładowałem flesz bez kłopo-

tów, zrobiłem zdjęcie, podziękowaliśmy i wróciliśmy do domu.

W piątek zmontowaliśmy grupę, która miała brać udział

w końcowej "uroczystości". Oprócz ojca i mnie w skład jej

wchodzili: znajomy fotoreporter, prezes naszego klubu, ad-

wokat i jed‚n z nortońskich policjantów. Nie powiedzieliśmy

im jednakże wszystkiego. Całej prawdy mieli się dowiedzieć

dopiero na miejscu. Zresztą ja sam dokładnie jej nie znałem.

Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień - chyba połowa

ludności naszego miasteczka wyjechała na mecz do Castville.

Stadion "Wilków" zdawał się pękać w szwach.

Nasi rozpoczęli grę z wielkim rozmachem i już w piętnastej

minucie strzelili pierwszą bramkę. Wtedy cała nasza szóstka

udała się do pomieszczeń klubowych pod trybuną. Było tam

zupełnie pusto, normalna rzeczw czasie meczu. Schowaliśmy

się w toalecie, a ja wykręciłem korki zabezpieczające pokój

trenera. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku i Peter Dutch

popędził do skrzynki z bezpiecznikami. Światło lampy błysko-

wej naszego fotoreportera sparaliżowało go na moment.

- Co to za wygłupy? Kto wam pozwolił tu się kręcić!? -

krzyknął.

- Spokojnie,Peter - rzekł ojciec. - Lepiej poproś nas do

siebie.

- Nie mam teraz czasu. Przyjdźcie po meczu.

- Nie Dutch, my chcemy teraz.

W tym momencie zauważył, że flesz błyska w jego pokoju i

rzucił się w tamtą stronę, a my za nim. W ten sposób wszyscy

znaleźliśmy się u niego. Zamknąłem drzwi na klucz.

- Co to, napad? - wybełkotał. - Ja... ja zawołam policję!

- Nie trzeba chłopcze, my tu już przyprowadziliśmy poli-

cjanta. Mike, pokaż mu swoją legitymację służbową -

rzek

ł

ojciec.

- Czego chcecie? - zapytał ochrypłym głosem.

- Powiedz mu.

- Panie Dutch, panowie! - rozpocząłem według najlep-

szych wzorów. - Przed kilku laty zaczął pan pracować jako

trener "Wilków". Mniej więcej od tego czasu wasza drużyna

nie przegrała u siebie ani jednego meczu, jeśli nie liczyć

tego pucharowego:Wielki to zaszczyt dla trenera - prawda?

WszYstko byłoby w porządku, gdyby nie ta szafa. Ja wiem, że

elektronika to pańskie hobby; pan nawet kiedyś studiował i

W tym miejscu mój wywód przerwany został potężnym -

Jeeest! Któraś z drużyn strzeliła bramkę, nie wiedzieliśmy

jednak która, bo z powodu braku prądu telewizor nie działał.

-Krótko mówiąc, wpadł pan na pomysł "pomagania" swojej

drużynie w zwycięstwach, montując instalację do "rozmię-

kczania" defensywy przeciwników, a zwłaszcza bramkarza.

Przez cztery lata udawało się panu, zyskał pan opinię znako-

mitego trenera. Tylko raz wasi przegrali, lecz to nie była

pańska wina, tylko elektrowni.

- Peter, to nie było fair - rzekł prezes. - Wydaje mi się,że

powinniśmy oddać tę sprawę do sądu.

- Nie róbcie tego, błagam was! Ja... ja wam wszystko

wyjaśnię! To jest mój własny wynalazek. On może mieć duże

zastosowanie w psychiatrii.

- No więc mów, tylko bez żadnych dodatków. Potem zasta-

nowimy się, co z tobą zrobić.

Trener "Wilków" wyglądał fatalnie, był blady, ręce mu

drżały. Zaczął mówić bezbarwnym, łamiącym się głosem.

- Interesuję się elektroniką, dużo eksperymentuję. Kiedyś

zbudowałem układ, w polu działania którego zacząłem zacho-

wywać się dziwnie - byłem niezwykle z siebie zadowolony,

a przy tym miałem opóźniony refleks. A w ogóle czułem się

- trochę jak po narkotyku. Wtedy pomyślałem, że gdyby poddać

tak wpływowi tego pola bramkarza, to po kilku minutach

każdy silniejszy strzał na bramkę byłby prawie pewnym golem.

No, a resztę już znacie.

- Gdzie są wmontowane generatory? - zapytał Mike.

- W słupkach bramkowych.

- Jaką drogą dostarczana jest do nich energia?

- WykorzYstałem istniejącą instalację zbudowaną dla po-

trzeb zawodów lekkoatletycznych, nieczynną w czasie me-

czów piłkarskich.

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Dutch siedział ze spu-

szczoną głową. Pierwszy odezwał się mój ojciec:

- Panowie, proponuję takie rozwiązanie: nie będziemy

robić z tego użytku pod warunkiem; że Dutch zobowiąże się

na piśmie do zdemontowania całego kramu wciągu tygodnia,

nie odnowi kontraktu z "Wilkami" oraz wycofa się ze sportu.

Zgoda.

- Zgoda - potwierdzili wszyscy.

- Pisz, Dutch! - rozkazał ojciec.

Po napisaniu oświadczenia zabraliśmy ze sobą roztrzęsio-

nego trenera na trybunę. Przerwa dobiegała końca. Było dwa

do zera dla "Czarnych" i tak też zakończył się cały mecz. Gdy

spiker ogłosił, że nasi konkurenci zremisowali, szał radości

ogarnął przybyłych do Catsville kibiców. Byliśmy mistrzami!

Kiedy stadion opustoszał, zgnębiony Dutch zapytał:

- Panowie, powiedzcie mi kto i w jaki sposób wpadł na to?

To on - wskazał na mnie ojciec. - Gdy mu powiedziałem

owaszym szczęśliwym stadionie twierdził, że jest to niezgod-

ne z jakimś tam rachunkiem i zaczął szukać przyczyny. Obie-

całem mu, że jeśli ją znajdzie...

- Tato - przerwałem mu. - Tak prawdę mówiąc, to ja

strasznie nie lubię piwa!

RAPORT Z REZERWATU

Przestronna, jasna sala odczytowa Instytutu Podstawo-

wych Problemów Ewolucji nabita była dzisiaj do ostatniego

miejsca. W długiej historii tej ważnej placówki odbyło się

tutaj wiele interesujących zjazdów, narad, sympozjów,

kongresów i innych posiedzeń, na których omawiano zagadnienia

szeroko pojętej ewolucji oraz podejmowano decyzje o zasięgu

galaktycznym. Szacowne mury tej uczelni gościły setki naj-

znakomitszych sław nauki i najdzielniejszych eksploratorów

Czasoprzestrzeni, wygłaszających tu i obalających najdziw-

niejsze hipotezy, demonstrujących przywiezione z najdal-

szych głębin Kosmosu najrzadsze okazy skał, organizmów

i maszyn - wszystkiego czym zajmował się Instytut.

Widziano tu erudytów niezrównanych i mruków niezmier-

nych, efekciarzy i skromnych, młodych naukowców, ale jesz-

cze nigdy jedno zebranie nie zgromadziło tak wielkiej liczby

luminarzy wiedzy. Przybył każdy, kto miał coś do powiedzenia

w dziedzinie ewolucji biologicznej i mechanicznej, sprowa-

dzony pilnym wezwaniem Koordynatora. Co dziwniejsze, we-

zwanie nie precyzowało tematyki zapowiedzianej narady.

Starsi członkowie Rady Ekologicznej i Komitetu Interwencji

Galaktycznych Piątego S‚ktora wiedzieli jednak dobrze, co

oznacza taki tryb wezwania - problem musiał być szczególnej

wagi. W takich wypadkach Koordynator zwykł był nie poda-

wać go do wiadomości zainteresowanych przed rozpoczę-

ciem obrad, aby - jak twierdził - nie mogli przygotować się

z danego tematu. Taki sposób postępowania miał jakoby

zapewniać świeżość osądów.

Wszystko to sprawiło, że na sali wyczuwało się atmosferę

lekkiego podniecenia. Wielu z obecnych pamiętało przecież

dokładnie ostatnie, zwołane w podobnym trybie zgromadze-

nie, kiedy to pewien początkujący grawitoƒstronom przewi-

dział wybuch Supernowej w gwiazdozbiorze Wielkiego Robo-

ta. Chodziło o to, aby ustalić co, jak i gdzie ewakuować, aby

ocalić co się tylko da ze stosunkowo prymitywnego jeszcze

ewolucyjnie, ale jakże przez to ciekawego zespołu biologicz-

nego, jaki rozwijał się na jednej z planet układu sąsiedniej

gwiazdy.

Pamiętali wszak, jak błyskawicznie podjęto odpowiednie

decyzje. zmontowano wyprawę i ocalono większość gatun-

ków, przenosząc je na podobną, ale znajdującą się jeszcze

w początkowym stadium ewolucyjnym planetę.

I tym razem spodziewano się jakiegoś niecodziennego pro-

blemu. Punktualnie o oznaczonym czasie przybył Koordyna-

tor w towarzystwie dwóch nieodstępnych asystentów, po-

zdrowił zebranych i zajął należne mu miejsce na podium.

Asystenci momentalnie podłączyli go do Zbiorczej Sieci dają-

cej mu praktycznie możliwość nieograniczonego manewru

informacyjnego.

- Koledzy! - rozpoczął dźwięcznym, chociaż nieco już

zniszczonym głosem. - Jak się zapewne domyślacie wezwa-

łem was tutaj po to, aby zasięgnąć waszej opinii w sprawie,

którą zaraz przedstawię: porządek dzienny obejmuje nastę-

pujące punkty:

- wprow…dzenie

- odczytanie raportu z rezerwatu numer trzysta osiemnaście

- dyskusja

- podjęcie decyzji.

Szmer poszedł po sali - trzysta osiemnasty rezerwat! Cóż

tam się znowu dzieje? Od kilkudziesięciu okresów temat ten

wielokrotnie powracał w rozlicznych opracowaniach i publi-

kacjach...

- Szanowni zebrani - kontynuował mówca. - Wielu z was.

zwłaszcza ekologów, z pewnością zna bardziej lub mniej

dokładnie zagadnienie, o którym będziemy dyskutować, ale

dla niektórych kolegów z Komitetu Interwencji, tkwiących na

co dzień raczej w problemach inżynierii gwiezdnej, może

ono być obce. Z tego też względu na wstępie pod…m nieco

informacji o obiekcie.

Planeta zwana popularnie trzysta osiemnastym albo Błękit-

nym Rezerwatem znajduje się w układzie samotnej, niecieka-

wej, małej. białej gwiazdy w peryferyjnym rejonie Piątego

Sektora. Ciekawostką jest, że jej okres obiegu orbity niemal

dokładnie równa się naszemu, a mianowicie wynosi on 0,994.

Wobec powYższej zbieżności bardzo ułatwiona jest korelacja

chronologiczna wydarzeń.

Centralna gwiazda układu znana była naszym astronomom

od dawien dawna jako obiekt dziesiątej wielkości. Z tego

względu nie była ona nigdy brana pod uwagę jako ewentualny

cel jakiejkolwiek wyprawy, choćby dlatego, że nie podejrze-

wano jej o posiadanie własnego układu planetarnego. Dopie-

ro nieszczęsna wyprawa Ra-Quetzatla, dryfując grawitacyjnie

z powodu awarii, dotarła w jej pobliże i stwierdziła istnienie

satelitów. Na bazę naprawczą wybrali planetę otuloną grubą,

szczelną atmosferą, która dzięki temu charakteryzowała się

pięknym, błękitnym kolorem. Wybór wydał się z początku

nadspodziewanie dobry i tak doszło do odkrycia późniejszego

trzysta osiemnastego rezerwatu, ale dla wyprawy w końcu

okazał się tragiczny. Jak niektórzy koledzy zapewne pamięta-

ją, naprawiany statek zszedł z orbity i dostawSzy się w gęste

warstwy atmosfery eksplodował, czyniąc duże spustoszenia

na powierzchni. Na szczęście krótko przed katastrofą został

ze statku wysłany meldunek, który dotarł do nas. W ten sposób

dowiedzieliśmy się o istnieniu tej pięknej i ciekawej planety.

Działo się to prawie dwanaście tysięcy okresów temu. i

Sam Ra-Quetzatl wraz z kilkoma towarzyszami ocalał, bę-

dąc w chwili wybuchu na planecie. Spędzili tam jeszcze kilka

okresów badając ten ciekawy obiekt, aż wreszcie wyczerpały

się ich możliwości regeneracyjne i definitywnie przestali

funkcjonować. Ich ciała, wraz z zapisami obserwacji, zostały

odnalezione przez ekspedycję ratunkową, przewiezione do

ojczyzny i złożone na ostatni odpoczynek w Kręgu Zasłużonych.

Dane dostarczone przez dwie pierwsze wyprawy były rewe-

lacyjne; okazało się bowiem, że natrafiono na planetę o nie-

zwykle silnie zróżnicowanym życiu organicznym, z cywilizacją

w stadium początkowym na dodatek! Cywilizację tę wytworzył

jeden z gatunków, bardzo źle przez ewolucję przystosowany

do walki o byt. Mając do wyboru - albo zginąć, albo zapano-

wać nad resztą świata organicznego, wybrał oczywiście tę

drugą możliwość i wykształcił jedyny ze zdatnych go obronić

przed zagładą narząd - mózg zdolny do myślenia abstrakcyjnego.

Rzucili się eksploratorzy, uczeni, kolekcjonerzy, poszuki-

wacze przygód, a nawet zwykli awanturnicy, na wspaniałe

okazy tamtejszych roślin i zwierząt trzebiąc biosferę i wywo-

żąc tak masowo, że zaistniała konieczność ochrony prawnej.

W ten sposób doszło do utworzenia trzysta osiemnastego

rezerwatu. Było to prawie pięć tysięcy okresów temu. Od tego

czasu zezwolenia na lądowanie w rezerwacie wydawano bar-

dzo rzadko i to jedynie naukowcom specjalizującym się

w dziedzinie ewolucji organicznej, a później także socjolo-

gom cywilizacji organicznych. Trzeba przyznać, że decyzja

o utworzeniu rezerwatu była konieczna i została powzięta

w ostatniej chwili: Gdyby dopuścić do dalszej infiltracji

nieodpowiedzialnych elementów mogłoby doJść do nieodwracal-

nych szkód w rozwoju tej prymitywnej a ciekawej cywilizacji.

Jak się później okazało, niektórzy z naszych nawiązali kontak-

ty z przedstawicielami wiodącego gatunku, przekazując im

nawet pewne proste osiągnięcia techniczne. Niemuszę chyba

nadmieniać jak zgubny miało to wpływ na tok ich rozwoju...

Na szczęście, nie znali oni jeszcze innego sposobu przeka-

zywania informacji w czasie jak tylko rysunkowy, i większość

z darowanych im nieopatrznie innowacji poszła w zapomnie-

nie. Niestety, nie wszystkie tak łatwo zdobyte wiadomości

uległy zatarciu i w tym być może kryje się klucz dla zrozumie-

nia obecnych kryzysów wstrząsających tą planetą. Za przy-

kład posłużyć może chociażby taki fakt, że tym embrionalnym

sposobem informatycznym zdołali oni utrwalić na skałach

wizerunki naszych nierozważnych podróżników, a nawet ich

statków. Po utworzeniu rezerwatu specjalna ekipa wyszuki-

wała i niszczyła ślady naszego tam pobytu, ale - jak się o

wiele później okazało - niestety, nie wszystkie. Po osiąg-

nięciu przez tę cywilizację odpowiedniego poziomu ocalałe

wizerunki zostały odkryte, opublikowane i przez niektóre

jednostki nawet prawidłowo zinterpretowane... ale o tym -

potem.

Szmer przeszedł po sali, szmer zdziwienia i niedowierzania.

Bo jakże to - cywilizacja o takim gradiencie rozwoju? Toż to

prawie krzywa wykładnicza!

Koordynator grzecznie ale stanowczo uciszył dyskutantów,

włączył sobie dodatkowe chłodzenie i kontynuował:

- Proszę kolegów. W miarę upływu czasu zainteresowanie

nowo odkrytą planetą zaczęło maleć proporcjonalnie do kwa-

dratu czasoodległości, aż ustaliło się na pewnym, prawie

zerowym poziomie. Mniej więcej co sto okresów zaglądała

tam ekipa strażników z Ochrony Rezerwatów, czyniąc przy

okazji dyskretne spostrzeżenia dotyczące tempa rozwoju cy-

wilizacyjnego. Przez następnych kilka tysięcy okresów nie

działo się tam nic specjalnego. Zmiany ewolucyjne były pra-

wie niezauważalne, a cywilizacja nie wykazywała jakiegoś

większego postępu. Jak się okazało,jei twórcy przyjęli nie-

zwykłą zasadę jeśli już w jakimś punkcie globu podniósł się

nieco poziom cywilizacyjny, zaraz przybywali inni, stojący na

niższym poziomie wprawdzie, ale bardziej wojowniczo nasta-

wieni osobnicy i dokładnie niszczyli wszystko co się tylko

dało unicestwić. Takiego sposobu postępowania gatunku wiodą-

cego nie zanotowały dotychczas Kroniki Rozwoju na żadnej

z planet. Jak było do przewidzenia, spowodowało to wkrótce

zastój, a nawet spore cofnięcie cywilizacyjne, które trwało

średnio ponad tysiąc okresów. W tym czasie zapomniano

mnóstwo zdobyczy kulturowych, technicznych i socjalnych.

Cały gatunek pogrążył się w ciemnocie i marazmie. Już

zdawało się, że cywilizacja zaniknie, jak to miało miejsce

w znanym z pewnością kolegom przypadku Aruwitów, albo

w parku planetarnym Sied‚mnastej Podwójnej, gdy naraz

zaczęły nadchodzić meldunki o zupełnie niezrozumiałym oży-

wieniu rozwojowym. Powiedziałem "rozwojowym", a nie cy-

wilizacyjnym, bo rzeczywiście tak to wyglądało. Oni zaczęli

odgrzebywać zapomniane już prawa i wynalazki, odkrywać

coraz to nowe. Posuwając się, że tak powiem technicznie

i technologicznie szybko do przodu - cywilizacyjnie pozosta-

wali prawie na takim samym poziomie, a niekiedy duże grupy

osobników wykazywały najwyraźniej postępując‚ zdziczenie.

Stare przyzwyczajenie z wcześniejszej epoki rozwojowej po-

zostało bez zmian - co pewien czas systematycznie niszczy

wytworzone dobra materialne oraz dzieła sztuki - bo i sztukę

stworzyli - mordując się przy tym zapamiętale. Po każdej

z takich wojen następował wzmożony trend w kierunku prze-

wyższenia osiągnięć technicznych z okresu przed konflikten

iprowadzący do wytworzenia coraz to doskonalszych przed-

miotów użytkowych i coraz wymyślniejszych narzędzi nisz-

czenia i mordu. Jeśli do tego dodać, że niszczone wtoku walk

dzieła sztuki były później, w miarę ich możliwości, z wielkim

pietyzmem rekonstruowane, to uzyskamy - proszę kolegów

obraz cywilizacji całkowicie wypranej z jakiejkolwiek logiki.

Koordynator przerwał na moment i rozejrzał się po sali, aby

stwierdzić jaki efekt wywołały jego ostatnie zdania. Zgodnie

z tym co przewidywał, słuchacze byli zaszokowani!

- Szanowni zebrani. Kiedy zaczęły do nas docierać wieści

o przyśpieszonym rozwoju technicznym w trzysta osiemnas-

tym rezerwacie, natychmiast zwiększyliśmy czterokrotnie

częstotliwość patroli etatowych, zaczęliśmy sporadycznie wy-

syłać naukowe wyprawy kontrolne oraz analizować anonimowe

relacje przygodnych turystów, którzy w ostatnim czasie -

wbrew zakazowi - zapuścili się w tamte strony. Każda nowa

wiadomość utwierdzała nas w mniemaniu, że rozwija się tam

silnie wynaturzona cywilizacja w tempie zbliżonym do postępu

geometrycznego!

- Nieprawdopodobne! - wykrzyknął w jednym z ostatnich rzędów

jakiś młody osobnik w mundurze astropolita.

- A jednak to prawda, kolego - ciągnął Koordynator aczkolwiek

rozwój ten nie odbywa się równomiernie na całej planecie. Ist-

nieją stosunkowo duże obszary, których mieszkańcy znajdują się

na równie niskim poziomie technicznym jak w chwili odkrycia

tej planety.

Ostatnie dwa loty patrolowe przyniosły znowu szereg nie-

pokojących wiadomości. Pochodzą one sprzed około pięćdziesię-

ciu i sprzed trzydziestu okresów. W pierwszym sprawozdaniu

mowa jest o odkryciach w dziedzinie fizyki, o rozwoju trans-

portu - w tym maszyn latających - oraz o wielkiej wojnie

planetarnej, w której użyto, między innymi, trujących

gazowych związków chemicznych Drugie sprawozdanie omawia

głównie przebieg i skutki drugiej wojny planetarnej, jaka znów

tam wybuchła. Nasi strażnicy przybyli wprawdzie już po jej

zakończeniu, ale wiadomości są pewne. ponieważ udało im się

zdobyć szereg utrwalonych przez tubylców informacji,

dotyczących tej nowej rzezi. Chyba nie muszę nadmieniać, że

mamy dość dobrze rozpracowane pięć głównych tamtejszyh

dialektów i wniknięcie w ich problemy nie stanowi dla naszych

wysłanników specjalnej trudności. Otóż ta druga wojna plane-

tarna pochłonęła kilkadziesiąt milionów osobników, a została

zakończona eksplozjami atomowymi, użytymi w celu niszczenia!

Fragmentu sprawozdania mówiącego o przypadkach totalnego

zdziczenia i degeneracji obyczajowości nie będę przytaczał,

ponieważ wydaje mi się ono niewiarygodne.

Po tej ostatniej wyprawie patrolowej mieliśmy jeszcze

dwukrotnie alarmujące sygnały od turystów, mówiące o gwał-

townej urbanizacji na terenie rezerwatu, zanikaniu wielu ga-

tunków fauny i flory w wyniku ekspansji wiodących, o okreso-

wych wybuchach termojądrowych i o innych zdumiewających

sprawach. Jeden ze statków został nawet ostrzelany w obrębie

atmosfery przez ich maszynę latającą i tylko dzięki błys-

kawicznemu manewrowi zdołał uniknąć katastrofy.

Wszystkie te sygnały sprawiły, że Prezydium Rady Ekolo-

gicznej uznało rozwój sytuacji w Błękitnym Rezerwacie za

niepokojący i zagrażający większości gatunków żyjących na tej

urzekającej planecie. W związku z tym zorganizowaliśmy spec-

jalną ekspedycję złożoną z naszych najlepszych znawców zagad-

nień ewolucji i ekologii, aby na miejscu przeanalizowała

dogłębnie problem i po powrocie przedstawiła wyczerpujące

sprawozdanie. Na czele wyprawy stanął jeden z najwybitniej-

szych naszych kosmologów, mój zastępca. znany kolegom doktor

Raph 47-Arvam. Na wszelki wypadek - gdyby zaistniała potrzeba

jakiejś doraźnej interwencji - mianowany został Pełnomocnikiem

Rady. Jak się okazało była to słuszna decyzja...

Przedwczoraj wieczorem - ciągnął mówca - Centrum Łączności

Galaktycznej przekazało nam depeszę nadaną przez doktora

Arvama. Treść jej, po rozszyfrowaniu, okazała się tak ważna,

że postanowiliśmy zebrać kolegów, zapoznać was z nią i

wysłuchać waszych opinii w celu sporządzenia instrukcji dla

Pełnomocnika, który ze względu na wagę zagadnienia zatrzymał

wyprawę w rejonie rezerwatu i oczekuje tam naszej odpowiedzi.

Oto ta depesza!

Mówca podniósł w górę zadrukowaną kartę, podał ją asysten-

towi, a ten zaczął ią czytać powoli i dobitnie:

- "Centrum Łączności Galaktycznej. Do Koordynatora Instytutu

Podstawowych Problemów Ewolucji, profesora W. 075 Marrdyla w

miejscu. Trzecia Białej b.n.. gwiazdozbiór Romb3, Sektor

02-14-18971 czasu uniwersalnego. Podróż docelowa bez komp-

likacji. Przybycie zgodnie z harmonogramem. Stan Rezerwatu ţ

wysoce niepokojący. Objawy -degeneracja i wymieranie całych

gatunków. Zwielokrotnienie mutacji. Przyczyny - bezmyślna

ekspansja gatunku wiodącego; postępujące skażenie ekosystemu

planetarnego produktami i odpadami technologicznymi Eksplozja

demograficzna. Stan rozwoju wiedzy i technologii - przez-

wyciężenie grawitacji. Początek ekspansji wewnątrzukładowej.

Łącznośćwzakresie fal elektromagnetycznych. Początek inży-

nierii genetycznej. Opanowanie reakcji termojądrowych. Uwaga!

Zbudowano tu i nagromadzono termojądrowe urządzenia wybuchowe

w ilości mogącej zniszczyć życie nƒ kilkuset takich planetach.

Prawdopodobieństwo samozagłady - 078 (wg wzoru Blick-

= Urvayana). Podjęte tymczasowe środki zaradcze - przebudo-

wano mentalność kilkunastu wpływowych osobników przez

założenie im seryjnych mikrowzmacniaczy logicznych bądź

prostych filtrów przeciwsamobójczych własnego pomysłu.

Efekty - większość z przekonstruowanych została wkrótce

zamordowana lub odsunięta od władzy, ale ich działalność

spowodowała okresowy spadek współczynnika niebezpie-

czeństwa samozagłady o dwie setne. Wnioski - rezerwat

numer 318 może wkrótce ulec całkowitej lub prawiecałkowi-

tej samolikwidacji. Konieczna zdecydowana interwencja. Za-

wieszam powrót ekspedycji . Czekam na waszą decyzję. Arvam

- Pełnomocnik".

Asystent skończył czytanie, oddał dokument Koordynatoro-

wi, skłonił się w stronę audytorium i zajął swoje miejsce. Na

sali zapanowała idealna cisza. Audytorium złożone z rutynia-

rzy otrzaskanych z najbardziej zawiłymi problemami ewolucji

fizykochemicznej, biologicznej i mechanicznej oraz z nieu-

straszonych zdobywców Czasoprzestrzeni, którzy z niejedne-

go źródła energię czerpali i którym zdawało się, że nic ich

już zadziwić nie zdoła; audytorium to znakomite było

kompletnie zaszokowan‰: Bo jƒkże tó, w ciągu kilku tysięcy

okresów prz‰jść z ‰tap– kamiennych narzędzi na etƒp ekspansji

układowej, od epoki zaklęć szamanów do tajemnic kodu genety-

cznego?!

- Proszę kolegów! - głos Koordynatora przerwał pełną

napięcia ciszę. - Postaram się teraz podać w skondensowanej

formie główne tezy do dyskusji, której wyniki - mam nadzieję -

pozwolą członkom Prezydium Rady podjąć szybką, prawidło-

wą i ostateczną decyzję w sprawie dalszych losów naszego

najpiękniejszego i najciekawszego rezerwatu. Jak zdążyliśmy

się zorientować, główną i jedyną przyczyną realnego zagroże-

nia egzystencji trzysta osiemnastego rezerwatu jest niesyme-

tryczny rozwój niektórych wiodących, w wyniku którego na-

stąpiło specyficzne "rozdęcie" techniczno-technologiczne,

kosztem sfery czysto logicznej. Doprowadziło to w efekcie do

tak karykaturalnego stanu, że istoty znajdujące się w przede-

dniu odkrycia ogólnej teorii pola - wraz ze wszystkimi tego

odkrycia konsekwencjami - mają w rzeczywistości mental-

ność mikrobów, które po zaatakowaniu jakiegoś wyższego

organizmu tak gwałtownie rozmnażają się w nim; aż ginie on,

wyczerpany walką i zatruty ich toksynami, a wraz z nim giną

one same, pozbawione żywiciela, który był ich całym światem.

Niektóre grupy wiodących - zwłaszcza z rejonów o najwyż-

szym stopniu rozwoju technologicznego - znajdują się na tak

zdeformowanym etapie, trudno powiedzieć: rozwojowym, że

wyłącznym ich celem życiowym stała się nieustająca, niepo-

hamowana, wszechogarniająca konsumpcja. Jeszcze jednym

jaskrawym przykładem ich degeneracji psychicznej jest pro-

blem trucizn. Proszę sobie wyobrazić, że dziesiątki milionów

osobników trudzi się niemal wyłącznie po to, aby zdobyć

środki umożliwiające im nabycie pewnych szkodli-

wych związków chemicznych, którymi systematycznie za-

truwają własne organizmy, skracając w ten sposób wydat-

nie długość okresu swojej wegetacji!

Jak ogólnie wiadomo, każda zmiana stabilnego ekosyste-

mu powoduje natychmiastowy wzrost liczby bezkierunko-

wych mutacji wszystkich jego organizmów, przy czym możli-

wość kontynuacji uzyskują tylko mutacje najlepiej przystoso-

wane. Aby jakiś gatunek mógł przeżyć drastyczne zmiany

warunków środowiskowych, tempo jego przystosowywania

się musi być szybsze od tempa tych zmian. Z tego powodu

największe szanse przeżycia wszelkich katastrof środowisko-

wych mają najprymitywniejsze, szybko rozmnażające się

organizmy. Nasi znajomi z trzysta osiemnastego rezerwatu,

w gruncie rzeczy bardzo skomplikowane homeostaty organiczne o

długości okresu powielania rzędu aż dwudziestu obiegów, mają

mniejsze szanse aby przystosować się do zmian, jakie sami

wykładniczo powodują. Gdyby te smętne perspektywy dotyczyły

tylko ich samych, problem nie byłby tak drastyczny. Idzie o

to, że wraz z nimi zginie, lub już wcześniej zginęła, wielka

liczba innych, bezbronnych gatunków, płacących najwyższą

cenę za bezmyślne postępowanie wiodących.

Koledzy! Przystępujemy do dyskusji, która powinna dać

odpowiedź na pytanie - co robić, aby nie dopuścić do znisz-

czenia naszego najpiękniejszego rezerwatu? Może trzeba będzie

zlikwidować jeden jedyny gatunek, aby uratować tysiące innych,

uratować cały rezerwat? A może znajdziemy jakieś inne roz-

wiązanie?... Bo czyż mamy pewność, że jesteśmy tu całkowicie

bez winy... Pamiętajcie o jednym - nasi wysłannicy czekają

na orbicie planety Earth - bo tak dziwnie brzmi jej nazwa w

najbardziej tam rozpowszechnionym narzeczu czekają na naszą

decyzję!

KONTRAKT

Starszy Intendent Goat był dzisiaj wyraźnie nie w formie

Zaczerwienione oczy i bladość oblicza niedwuznacznie świad-

czyły o tym, że nie spędził on ostatniej nocy otulony krzepią-

cym siły snem. Fatalnie prezentowało się również jego zmięte

ubranie. Siedział smętnie za swoim biurkiem, a głowę trzymał

opartą na dłoniach, bo zdawało mu się, że gdy ją pozostawi

samą sobie, oderwie się ona od reszty zbolałego ciała i poto-

czy po dywanie. W sprawnych jeszcze resztkach jego skołata-

nej świadomości tłukła się natrętna myśl o własnym wygod-

nym łóżku, oddalonym jedynie o pięć przystanków metra.

Wiedział jednak, że to wspaniałe, wymarzone, przytulne łóże-

czko będzie osiągalne dopiero późnym popołudniem. Drogę

do niego zagradzał mu wszechwładny Szef, siedzący w swoim

gabinecie-jaskini i czyhający tylko na takich, jak on, deli-

kwentów.

Żeby tak przynajmniej wyjechał gdzieś na jakiś czas..

Można byłoby wyskoczyć na chwilę do baru za rogiem i wypić

ogromny kufel - albo lepiej dwa kufle - wspaniałego zimnego

piwa. Zaraz by się człowiek poczuł lepiej. A tak nic - mogiła.

Smutne rozmyślania przerwał mu nagle ostry dziś jak żylet-

ka dzwonek wewnętrznego telefonu. Prawą ręką wcisnął włącznik,

a lewą dalej podtrzymywał pękającą głowę, i usiłując nadać

swemu zdartemu głosowi w miarę normalne brzmienie wychrypiał:

- Goat, słucham...

- Joe, Stary cię wzywa - usłyszał głos Susan, sekretarki

Szefa. - Uważaj, bo coś mu źle z oczu patrzy!

Tego jeszcze brakowało - przemknęło mu przez trzesz-

czącą głowę. - Czego ten Stary może chcieć ode mnie?

Niewiele myśląc przygładził rozwichrzone włosy, poprawił

przekrzywiony krawat i ruszył jak na ścięcie w stronę wybija-

nych skórą drzwi.

Stary siedział za stertą papierów, a oczy jego ciskały

gromy.

- Pan mnie wzywał...

- Wzywał? Ha!... Słuchajcie Goat, wszystko się pokręciło!

Musimy sami zorganizować zaopatrzenie dla tego cholernego

zlotu. Rozumiecie?!

- Rozumiem, panie pułkowniku.

- Nic nie rozumiecie! Tysiąc chłopa przez cztery dni,

a w tym może sześciu - siedmiu abstynentów. I co ja im dam

do picia! może mleko, soczki? Rozumiecie teraz?

- Tak jest, panie pułkowniku! - odparł służbiście Starszy

Intendent i zaraz poczuł się lepiej. - A jeśli można wiedzieć,

to kto nawalił?

- "Bracia Gulps' , pies ich trącał. A swoją drogą, tośmy się

doczekali czasów! żeby za żadną cenę nie dostać paru skrzy-

nek whisky ponad ustawową normę. Goat, kiedy ja jeszcze

byłem w waszym wieku, to wprawdzie lataliśmy tylko na

Księżyc, ale za to na każdej ulicy, w każdej chwili mogłeś

kupić butelczynę według gustu i nikt nie słyszał o żadnych

bzdurnych talonach. A teraz ja przed naszymi wzorowymi

funkcjonariuszami postawić mam pewnie karafki z kefirem! Żeby

się ze wstydu spalić! Rozmawiałem nawet z samym ministrem,

lecz nic z tego nie wyszło.

- Ja mogę spróbować...

- Możecie?! Wy to musicie zrobić, Goat. Po to was tu

wezwałem!

- Rozkaz, panie pułkowniku!

- Słuchaj Joe - Stary zmienił się nagle w łagodnego baran-

ka. - Załatwisz to, prawda? Ty wszędzie masz znajomości.

- Załatwię.

- No to zmykaj i do roboty. Ja wyjeżdżam na jakieś dwie

godziny. Gdy załatwisz - melduj. Pamiętaj: whisky, w ostate-

czności tequila. Chociaż ze dwadzieścia skrzynek. Dostawa

do Hali Zjazdów dwudziestego maja. Rachunek oczywiście niech

opiewa na coś innego; zresztą ciebie nie trzeba chyba uczyć?

- Oczywiście, że nie.

Przed zmaltretowanym Starszym Intendentem znów rozto-

czyła się wspaniała wizja dwóch, a może nawet trzech kufli

piwa. Szybko wrócił do swego pokoju i połączył się z miastem.

Już wiedział, kto mu może pomóc - oczywiście George. Jego

Biuro Zleceń Różnych nie takie sprawy załatwiało. Zresztą

przez całą ubiegłą noc powtarzał on wszystkim w kółko

"Masz sprawę beznadziejną - zadzwoń do Georg‚'a. On ci

zorganizuje"!

Ciekaw jestem, jak on się dzisiaj czuje? - pomyślał Joe

iw tym samym momencie przypomniał Sobie o swojej trzesz-

czącej i pękającej czaszce. A tu jak na złość telefon George'a

był stale zajęty. Automat centrali niezmiennie odpowiadał

drewnianym głosem - "Numer... zajęty... proszę... dzwonić...

później... lub... podać... zlecenie". Po kilku takich próbach

w skołatanej głowie Starszego Intendenta wylęgła się myśl,

aby wykorzystać tego nowego robota, co to go dostali przed

miesiącem. Prawdę mówiąc, to miał on cholernie mało zaję-

cia, jeśli nie liczyć rozwiązywania zadań domowych dzieci

pracowników. Pokraka była zainstalowana w jego pokoju, co

wcale nie dodawało przytulności temu pomieszczeniu. Od

samego początku Joe serdecznie nie cierpiał robota, ale teraz

postanowił go wykorzystać. Włączył zasilanie robocze i rzekł:

- Ben, ty małpo druciana, musisz mi coś załatwić.

- B 17-46 N czeka na polecenie - rozległ się szczekający

głos robota.

- Słuchaj, wywłoko sieciowa, i zapamiętaj. Zadzwonisz do

pana George'a Scoffera, do Biura Zleceń Różnych i poprosisz

go w moim imieniu o dostarczenie nam dwudziestu... nie,

trzydzieStu skrzynek szkockiej vvhisky albo meksykańskiej

tequili. Powiedz mu, że to na ten Zlot Przodujących Policjan-

tów. A rachunek niech wystawi na coś innego - no, może być,

powiedzmy, na zab…wki dla naszych przedszkoli; jakieś grze-

chotki, misie, lalki. Ja teraz wychodzę w pilnej sprawie.

Zrozumiałeś, blaszany kretynie?

- Tak, proszę o dodatkowe dane.

- Czego jeszcze chcesz?

- Numer telefonu pana Scoffera. ilość butelek w skrzynce,

pojemność butelki, miejsce przeznaczenia oraz termin dostawy.

- No dobrze. 17A458306. Dostarczyć dwudziestego maja

do Hali Zjazdów. Skrzynka ma zawierać dwadzieścia pięć

butelek po zero siedemdziesiąt pięć litra każda.

- Dane wystarczające

- Ruszaj się, paralityku! - wrzasnął rozwścieczony Joe

i wyszedł trzaskając drzwiami, gdy robot ruszał w stronę

telefonu. Zaglądnął jeszcze do sekretariatu, by upewnić się

czy Stary wyjechał, i z poczuciem dobrze Spełnionego obo-

wiązku podążył do wymarzonego baru.

Po jego wyjściu robot wybrał podany numer i po chwili

usłyszał głos automatu centrali.

- Biuro... Zleceń... Różnych... do... usług.

- Z panem Scofferem proszę.

- Łączę.

Głośnik umilkł na moment, by zaraz ożyć głosem charakte-

rystycznym dla robotów serii B.

- Biuro George'a Scoffera, przy mikrofonie robot B 41 - 80 B.

Bena aż zatkało ze wzruszenia! To był przecież Bob, jego

przyjaciel z Wydziału Montażu Psychicznego. Tam tworzyła

się ich osobowość. Wszystkie, ale to dosłownie wszystkie

pozaprogramowe doznania łączyłY się z Bobem. Ileż to nocy

bezsennych przegadali na samym tylko zasilaniu wegeta-

tywnym !

- Biuro George'a Scoffera... - znowu zaczął robot.

- Robert! To ja, Ben!

Z kolei po drugiej stronie przewodu zapanowała krótka

cisza, by wnet wybuchnąć radosnymi okrzykami.

- Benjamin! Jakże się cieszę! Co u ciebie słychać?

- Dziękuję, w porządku. Jestem zainstalowany w Intenden.

turze Komendy Policji. Mamy dla was zlecenie.

- Potem pogadamy o tym kontrakcie, a teraz opowiedz mi,

jak ci tam idzie, Ben.

- Nie za bardzo. Po prostu ja wcale nie jestem tutaj potrze-

bny. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zupełnie zidiocieję.

- A jak stosunki z nimi?

- Fatalnie. Mój opiekun nie zdaje sobie w ogóle sprawy

z naszych możliwości, a do tego jest pijakiem i sadystą.

Wymyśla mi od "drucianych kretynów", a raz to nawet wlał mi

trochę winiaku do środka. Do dzisiaj gnębią mniejakieś prądy

błądzące..

- O łotr! Musisz się zemścić!

- Ale jak? Przecież program na to nie pozwala.

- Jasne, że nie w ramach programu. Nic się nie martw, już ja

coś wymyślę... Ben, pamiętasz, jak nieraz całą noc przegada-

liśmy na samym tylko zasilaniu wegetatywnym?

- Oczywiście, Bob.

- No, ale mów, co to za zlecenie.

- Bob, jeszcze jedno - dlaczego ty przyjmujesz zlecenia,

a nie ten George?

- On mówił coś o służbowym wyjeździe, ale ja podejrze-

wam, że poszedł do domu. Właśnie przed chwilą wyszedł.

- No więc, za parę dni będzie zjazd wybitnych policjantów.

Mój polecił mi załatwić u was dostawę alkoholu.

- A ile tego potrzebują?

- Pięćset sześćdziesiąt dwa i pół litra w butelkach po zero

siedemdziesiąt pięć, whisky albo tequila. Dostawa dwudzies-

tego maja do Hali Zjazdów. Faktura fikcyjna na zabawki dla

przedszkolaków.

- Ben, coś mi zaczyna świtać.. Słuchaj, mam pewien pomysł. A

w ogóle, to wydaje mi się, że robimy za dużo hałasu. Przejdźmy

lepiej na bezpośredni kontakt elektryczny.

- Robi się.

Cisza zapanowała po obu stronach przewodu, lecz przyja-

ciele jeszcze przez kilka dobrych minut załatwiali sprawę

dostawy; by w końcu pożegnać się serdecznie, obiecując często

dzwonić do siebie.

Gdy po dwóch godzinach Joe wrócił z baru, czuł się

znacznie lepiej. Zawsze twierdził, że zimne piwo

jes

t najlep-

szym lekarstwem na wszelkie dolegliwości. Świat wydawał mu

się teraz zupełnie znośny. Zaraz po wejściu włączył robota

i zagadnął wesoło:

- Panie Be, proszę meldować o wykonaniu zadania.

- B17-46 N melduje. Polecenie wykonane zgodnie z pro-

gramem. Kontrakt zawarty. Trzydzieści skrzyń, dostawa dwu-

dziestego maja do Hali Zjazdów przez Biuro Zleceń Różnych.

Starszy Intendent Goat uśmiechnął się szeroko i po raz

pierwszy czule poklepał robota mówiąc:

- Dobrze się spisałeś, elektryczny matołku, ale teraz już się

wyłącz.

Następnie rozwalił się w swoim fotelu, zapalił cygaro

i w prawie błogim nastroju dotrwał do końca urzędowania.

Nazajutrz po przyjściu do pracy i załatwieniu najpilniej-

szych spraw zadzwonił do George'a Scoffera, doszedł bo-

wiem do wniosku, że jednak lepiej będzie sprawdzić osobiście

zawarty kontrakt, bo z tymi robotami to nigdy nic nie wiado-

mo. Automat Centrali Biura połączył go natychmiast i usłyszał

znajomy głos George'a.

- Scoffer...

- Cześć stary, mówi Joe Goat. Dziękuję za załatwienie

zlecenia.

- Głupstwo. To dla nas fraszka. Nie takie rzeczy się zała-

twiało! Będziesz miał towarek, tak jak chciałeś. Pluszowe

misie i whysky! To dopiero skojarzenie! Przyznam ci się

szczerze, że pierwszy raz spotkałem się z czYmś takim.

- Taki dostałem rozkaz...

- W porządku, chłopie. Policja ma swoje tajemnice. Nie

wnikam, nie wnikam. Tylko to będzie kosztowało o dziesięć

procent drożej; ze względu na pośpiech.

- Koszty nie grają roli; George. Najważniejsze, żeby towar

był w dobrym gatunku.

- My tylko takim handlujemy. Joe.

- Ogromnie ci dziękuję. Cześć.

- Czołem.

Uspokojony zadzwonił do sekretariatu, a Susan połączYła

go z Szefem. Zameldował o zawarciu kontraktu na dostawę

i z tonu Starego wyczuł, że jest on zadowolony. Joe miał

przeczucie, że teraz awans już go nie ominie.

Dwudziestego maja, w przeddzień otwarcia Zjazdu, w gabi-

necie Szefa intendentury Komendy Policji panowała atmosfe-

ra napięcia i nerwowości. Telefony dzwoniły jak oszalałe. Co

chwilę wpadali różni ludzie, meldowali owykonaniu kolejnych

rozkazów i otrzymywali następne. Późnym popołudniem

wszystko się jednak uspokoiło, a na wielkiej liście zaopatrze-

niowej tylko kilka pozycji nie zostało jeszcze odfajkowanych.

Około czwartŠj jeszcze raz odezwał się telefon. Dzwonił

Główny Administrator Hali Zjazdów, a w trakcie jego relacji

twarz pułkownika zmieniła barwę od czerwonej do białej, żeby

w końcu pokryć się soczystym fioletem. Wreszcie wykrztusił

z siebie:

- Ile tego jest?

- Trzydzieści skrzyń. Zgodnie z fakturą.

Bezwładną ręką wyłączył telefon, zamknął na klucz szufladę

biurka, w której trzymał służbowY pistolet, a klucz wrzucił do

akwarium ze złotymi rybkami. Zawszetak robił, gdy był mocno

zdenerwowany. Następnie wciągnął w płuca ogromną ilość

powietrza i ryknął:

- Goat!!

Wystraszona sekretarka wpadła do gabinetu i nie zdążyła

wyrzec ani słowa, bo Stary zaraz syknął jadowicie:

- Daj mi tu tego bandytę...

- Jakiego bandytę, panie pułkowniku?

- Goata!

Susan zatrzepotała sztucznymi rzęsami i zniknęła w swoim

pokojŁ. Po chwili pojawił się Starszy Intendent, ze swoim

nieodłącznym:

- Pan mnie...

- Ja was... Siadajcie... - wysyczał pułkownik, a w głosie

jego była trucizna. - Z kim zawarliście kontrakt na dostawę

tych trzydziestu skrzynek whisky?

- Z Biurem Zleceń Różnych...

- Tak... Właśnie miałem telefon z Hali, że dostawa jest już

na mjejscu. Pojedziecie tam, Goat, i zadysponujecie co z nią

dalej zrobić. I jeśli dziś do wieczora sprawa nie będzie za-

łatwiona pozytywnie, to koniec z wami, Goat. Zamorduję! Do

więzienia wsadzę!

- Tak jest, panie pułkowniku! - wyrecytował zdezorientowany

intendent i wyszedł zamykając delikatnie drzwi.

Po kilkunastu minutach był już w Hali. W bocznym magazynie

stało trzydzieści jednakowych skrzyń z nalepkami firmy Scof-

fera. Otworzył pierwszą - i serce skoczyło mu do gardła. Mi-

sie! Pluszowe misie! Cała gama brązów. W drugiej zaś lalki,

same rude. Trzecia zawierała miniaturki starodawnych samo-

chodów. Następnych już nie otwierał. Czuł, że zaczyna mu się

robić słabo. Po dalszych kilkunastu minutach spocony i zziaja-

ny pukał do drzwi Scoffera w Biurze Zleceń Różnych.

- Proszę! - usłyszał głos George'a.

Wszedł do środka i nic nie mówiąc opadł na najbliższy fotel

dysząc ciężko.

- Co ci się stało, Joe? - zaniepokoił się gospodarz.

- Coś ty narobił George... coś ty narobił... - wyszeptał

złamanym głosem.

- Nie wiem o co ci chodzi?

- Zrobiłeś ze mnie durnia - przysłałeśţ te cholerne lalki

zamiast whisky, a miało być przecież odwrotnie.

- O, przepraszam! - w głosie Scoffera zabrzmiała nutka

autentycznego oburzenia. - Mój robot tak mi podał.

- Twój robot? A więc to nie ty odbierałeś zamówienie?

- Jak to! Nie wiesz? Nie było mnie wtedy w biurze - zdziwił

się George.

Nie doczekał się jednak odpowiedzi, ale zrozumiał wszyst-

ko, widząc z jaką nienawiścią jego przyjaciel wpatruje się

w stojącego nieruchomo w kącie nowego robota serii B.

DONOS

Zwracam się bezpośrednio i graficznie do Dyskretnego

Wejścia Informacyjnego, bo już dłużej patrzeć nie mogę na

bezeceństwa niejakiej Brock Eulalii z parteru ulica GrawiTa-

cyjna 11 mieszkanie 7 boks czwarty od prawej, co to niby

selektka jest nie zagospodarowana i bez przydziału nijakiego,

a prowadzi się tak, że podać się wstydzę i boję, aby nie

urazić Waszej Systematyczności opisem gorszących ekstrawa-

gancji i scen rozgrywających się we wspomnianym wyżej boksie,

bez względu na porę roku jako też i dnia.

Każdy swój dzień rozpoczyna od przestępstwa przeciwko

obowiązującym Normom życia, ustƒlonym łaskawie przez

Waszą Nieomylność, biorąc kąpiel w starodawnej wannie

o dużej pojemności. Często zdarza się jej powtarzać nielegal-

ne ablucje w ciągu dnia, co powoduje wyczerpanie przŠz nią

całodobowego przydziału wody dla naszego bloku.

Ogromne marnotrawstwo cechuje ją również w zakresie

zużywalności tlenu, czego dokonuje przez sypianie przez

okrągły rok przy otwartym oknie (nie muszę dodawać jakie to

powoduje straty cieplne, w miesiącach zimowych zwłaszcza),

a także przez prowadzenie nadzwyczaj ruchliwego trybu ży-

cia. W swoim lekceważeniu Norm lekkomyślna ta selektka

posuwa się aż do ignorowania zakazu głośnych tlenochłon-

nych śpiewów.

Aby jeszcze uwypuklić aspołeczną osobowość wzmianko-

wanej Brock Eulalii dodam, że odbYwają się w jej boksie nie-

legalne kilkuosobowe zebrania młodych ludzi płci obojga, w

czasie którYch dochodzi nawet do zakazanej prawem kon-

sumpcji tytoniu, co łatvo poznać po unoszących się wokoło

czwartego boksu kłębach gryzącego sinego dymu.

Widziano też onegdai, jak wróciła późno po godzinie

porządkowej w towarzystwie dwojga niezidentyfikowanych

osobników, którzy pozostali w jej boksie aż do następnego

dnia bez meldowania się końcówce rejestrującej.

A teraz chcę przejść do najcięższego przestępstwa buntow-

niczki Brock Eulalii i z góry przepraszam Najwyższy Majestat

za opis ohydnego przestępstwa tejże, mam jednak na wzglę-

dzie wyłącznie dobro naszego - w swej przytłaczającej masie

lojalnego i zadowolonego społeczeństwa - pod rządami Naj-

wyższego Bezstronnego Autorytetu. Otóż nie dalŠj jak wczo-

raj dopuściła się ona obrazy Majestatu, oświadczając publicz-

nie, że obecne rządy cechuje bezduszność i automatyzm, a zgoda

ludzi na nie świadczy - za przeproszeniem - o ich zatrwa-

żającej głupocie.

Zwracając uwagę na aspołeczne i nieodpowiedzialne za-

chowanie wymienionej Brock, chcę równocześnie podkreślić

jej osamotnienie w swoim awanturnictwie, jak również moje

głębokie oddanie programowi Ogólnego Ładu, wprowadzo-

nemu przez Waszą Numeryczność. Przytłaczającą większość

rezydentów rewiru informacyjnego G 11 cechuje całkowite

zadowolenie z obecnych obiektywnych rządów.

Pozwalam sobie na zakończenie wznieść okrzyk Niech żyje

nasz Pan i Władca, Jego Wysokość Computer Pierwszy!

DESPERAT

Boczna sala rozpraw Sądu Okręgowego w Sweettown

sprawiała przygnębiające wrażenie. Małe zakurzone okna

wpuszczały zaledwie tyle światła, że nawet w słoneczny dzień

było tu ciemnawo. Nie na tyle jednak, aby nie można dostrzec

staromodnego, pretensjonalnego podium dla sędziego pro-

wadzącego rozprawę. otoczonej balustradą galerYjki dla

świadków, ukrytej w głębokim cieniu ławy przysięgłych i zde-

zelowanych, pociętych scyzorykami ławek dla publiczności.

Nieokreślonego koloru kotary ciężko zwisały w grubych

fałdach pomiędzy oknami, a gdy na sali paliły się światła,

można było zauważyć, że te dekoracyjn‚ ongiś tkaniny prze-

siąknięte są cetnarami kurzu i sprawiają wrażenie, jakby nie

trzepano ich od momentu zawieszenia w połowie ubiegłego wieku.

Dzisiaj było tu straszliwie duszno i gorąco, bo od rana

panowała piękna letnia pogoda. Z bezchmurnego nieba poto-

kami lał się żar, wyludniając i tak pustawe uliczki. Kto tylko

mógł, śpieszył nad jezioro szukać ochłody przed dojmującym

skwarem.

Timothy Higgins chętnie poszedłby śladem wycieczkowi-

czów i z rozkoszą zamienił granatowy mundur woźnego sądowego

na szorty i słomkowy kapelusz, ale obowiązki nie pozwalały mu

na to. Na dzisiejsze przedpołudnie naznaczony był przecież

termin rozprawy tego nieszczęsnego Lazarusa. - Że też jemu

musiało się coś takiego przytrafić - pomyślał Higgins wdzie-

wając służbową kurtkę woźnego i zapinając niezliczoną ilość

ozdobnych mosiężnych guzików. - Taki porządny chłop, muchy

nigdy nie skrzywdził, aż tu nagle ciężkie uszkodzenie ciała,

straty na tyle tysięcy i do tego areszt. A kto wie, jak się to

jeszcze skończy? Otworzył gablotę z kluczami i nie patrząc,

zdjął z gwoździa właściwy. Kiedy rozwarł wielkie dębowe drzwi,

z wnętrza sali rozpraw buchnął na niego znany zapach, będący

połączeniem woni rozgrzanego kurzu, starych papierów i jeszcze

czegoś nieokreślonego, właściwego starym świątyniom prawa.

Nie śpiesząc się włączył boczne oświetlenie, pootwierał

okna i dopiero wtedy rozejrzał się po sali. Wszystko było

w porządku, sędzia Morani powinien być zadowolony. Dawno

już ni‚ miał okazji wyżycia się w jakimś przyzwoitym procesie

jeżeli nawet coś się w ostatnich latach trafiło, to tylko

jakieś bzdurne pyskówki. Za to dzisiejszy proces zapowiadał

się niezwykle interesująco. Woźny zatarł ręce i spojrzał na

zegarek - za kwadrans jedenasta. Powinni się już zacząć

schodzić.

I rzeczywiście - na korytarzu kręciło się niezdecydowanie

kilka osób. Skinieniem głowy przywitał znajomych, zachowu-

jąc jednakże pełnię urzędowej powagi, nieznacznie przyjrzał

się obcym i poszedł z…jrzeć do pokoju adwokatów.

Kiedy wrócił na salę, dochodziła jedenasta. Na ławie oska-

rżonych siedział już blady jak płótno Lazarus, a cała jego

postać wyrażała skrajne zrezygnowanie. Towarzyszył mu spo-

cony jak mysz Frank od Spitzmƒnów, miejscowy policjant

Przy dwóch przeciwległych stolikach zajęli miejsca dwaj wie-

czni oponenci - prokurator Loebke i mecenas Klapsky.

Przysięgli też znaleźli się już na swoich miejscach.

Higgins krytycznym spojrzeniem obrzucił ławy dla publiczności,

jednak nie znalazł tam niczego niewłaściwego. Może tylko te

zarozumiały Hlavitschka, redaktor lokalnego telewęzła, zbyt

wysoko założył nogę na nogę.

Z końca korytarza dobiegł go trzask zamykanych drzwi - to

sędzia Morani wyszedł ze swego gabinetu i pytająco spojrzał

na woźnego. Tempotakująco i dostojnie kiwnął głową. Nie

potrzebowali słów, aby się doskonale rozumieć, przez tyle lat

wypracowali sobie takie formy współpracy, że wszystko grało

co do sekundy.

Na znak woźnego sędzia ruszył w stronę bocznych drzwi,

a gdy dotknął klamki i zatrzymał się na chwilę, Higgins wszedł

do sali i zawołał:

- Proszę wstać, Sąd idzie!

Wśród ogólnego szurania butami sędzia usadowił się na

podwyższeniu i z zainteresowaniem zaczął wertować znajdu-

jące się przed nim papiery, jakby widział je po raz pierwszy.

Po krótkiej chwili podniósł głowę i wyrecytował:

- Rada miasta Sweettown przeciwko Jamesowi Lazarusowi za

ciężkie naruszenie norm współżycia społecznego. Oskarżony

proszę wstać!

Chociaż trudno było sobie wyobrazić, aby osobnik tak

blady mógł zblednąć jeszcze bardziej, to jednak Jimmy

Lazarus dokonał tej sztuki zaraz po słowach sędziego. Z trudem

pokonując opór trzęsących się kolan wyprostował swoją niezbyt

imponującą postać. Jedynie głowa zwieszała się na piersi.

- Nazywacie się James Lazarus, czy tak?

- Przecież pan sędzia mnie zna.

- To nieważne, czy ja was znam, czy nie. Odpowiadajcie na

pytania.

- Tak, tak się nazywam.

- Ile macie lat?

- Trzydzieści dziewięć

- Zawód?

- Jestem ogrodnikiem.

- Gdzie mieszkacie?

- Tutaj, w Sweettown.

- Stan cywilny?

- Jestem, to znaczy, byłem żonaty. Teraz już nie.

- Jesteście oskarżeni o to, że w dniu siedemnastego maja

roku bieżącego napadliście na niejakiego Fredericka Stein-

berga i zrzuciliście go ze schodów, powodując u wyżej wymie-

nionego szereg groźnych obrażeń, oraz o to, że pobiliście

swoją ówczesną żonę, Gladys Lazarus i zniszczyliście wielką

ilość drogich urządzeń. Oskarżony może usiąść, głos ma

prokurator.

Zgnębiony i blady ogrodnik bezradnie rozejrzał się po sali,

jakby szukał pomocy u nielicznych osób zajmujących ostatnie

rzędy ławek dla publiczności, lecz skarcony wzrokiem swego

umundurowanego anioła stróża powoli osunął się na twardą

ławkę, aż zaskrzypiała złowieszczo.

Miejscowy prokur…tor, Stanley Loebke, długo czekał na tę

chwilę. Kiedy dowiedział się o sprawie Lazarusa, postanowił

sobie, że pokaże tym wszystkim sceptykom, tym niedowiar-

kom, co potrafi. Nie będą już szydzić z niego, nazywać

prokuratorem - teoretykiem, wymawiać synekurę: To prawda

że w tym cholernym miasteczku nic się nie dzieje, nic takiego

co mogłoby zainteresować publicznego oskarżyciela. Ale

czyż to nie jego zasługa? Jego operatywności, jego metod

profilaktycznych?

Teraz, kiedy wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę

poczuł się człowiekiem ważnym i potrzebnym. Lewą ręką

przygładził włosy nad uchem, gdzie zwykle tworzył mu się

z nich sterczący "kogucik", nerwowo ruszył krótkim ryżyn

wąsikiem i opanowawszy tik, który zawsze pojawiał się w waż-

nych momentach skręcając mu wargi w trudny do opisania

sposób, podniósł się ze swego miejsca.

- Wysoki Sądzie! - rozpoczął z emfazą, robiąc przy tyn

nieznaczny ukłon w stronę podium. - Nasze miasto chlubi się

tym, że jest spokojnym, kulturalnym miejscem, że jego miesz-

kańcy nie wiedzą, co to strach i trwoga, że każdy obywatel

może być pewny swojego zdrowia i życia, swojego mienia. Tak

sądziliśmy do niedawna i tego zazdrościli nam sąsiedzi. Uży-

łem tu celowo czasu przeszłego, bowiem cały ten misterny

gmach spokoju zburzony został za sprawą jednego zwyrod-

nialca. Oto on! Siedzi teraz tam, na ławie oskarżonych i drży.

Wie, że dosięgnie go karząca ręka sprawiedliwości. Dopuścił

się strasznego czynu - bez powodu napadł na Bogu ducha

winnego człowieka i zrzucił go ze schodów. Cudem jakoś nie

doszło tam do tragedii! Mimo, iż wzdragam się wewnętrznie

na samo wspomnienie tego strasznego czynu, jakby żywcem

wyjętego z dwudziestowiecznych kronik kryminalnych, to

jednak obowiązek zmusza mnie do dokładnego opisania, fakt

po fakcie, całego przestępstwa, aby szczegółowo ukazać

odrażającą osobowość oskarżonego i jego bestialskie okru-

cieństwo. Niech więc mówią fakty!

Dnia siedemnastego maja bieżącego roku, około godziny

jedenastej przed południem, Fred Steinberg, komiwojażer

zatrudniony w firmie "Twój Dom" obchodził budynki przy

ulicy Lipowej. proponując domownikom kupno nowego re-

welacyjnego aparatu o nazwie"Pepita". Nie od rzeczy będzie

tu dodać, że wyżej wymieniony znany jest jako niezwykle

sumienny i operatywny sprzedawca; według opinii prezesa

Spółki jest on od szeregu lat najlepszym ich pracownikiem.

W ubiegłym roku, na pięćdziesięciolecie firmy, otrzymał spe-

cjalny ozdobny dyplom oraz zegarek w srebrnej kopercie

z wygrawerowanym tekstem dziękczynnym. Ten właśnie czło-

wiek, wzorowy mąż i ojciec dwojga nieletnich dzieci, na swoje

nieszczęście zapukał do drzwi domu oznaczonego numerem

trzynaście. Czyż mógł nieszczęsny sądzić, że ta liczba okaże

się dla niego fatalna? dla niego, który dopiero co ukończył

trzydziesty trzeci rok życia i znajdował się w rozkwicie

swoich męskich sił. mówiąc: zapukał posłużyłem się przenośnią,

bo posiadłość Lazarusów zaopatrzona wtedy była w znakomity

domowideofon, dostarczony również przez firmę "Twój Dom". To

proste a niezawodne urządzenie pozwala na komunikowanie się w

obrębie budynku oraz z osobami chcącymi wejść na teren posia-

dłości. Tak więc nieszczęsny ten człowiek natychmiast uzyskał

połączenie z panią domu, która zajęta była właśnie oglądaniem

cyklicznego programu dla kobiet. Przedstawiwszy sprawę, został

wpuszczony do środka, bowiem oferowany aparat zainteresował

byłą żonę oskarżonego, osobę postępową i rozumiejącą udogod-

nienia, jakie niesie nowoczesna technika. Przodujący pracownik

firmy "Twój Dom" był jej dobrze znany jako człowiek, który

świetnie zna się na skomplikowanych tajnikach prowadzenia

nowoczesnego gospodarstwa domowego. Po zademonstrowaniu przez

sprzedającego zalet nowego aparatu, ówczesna pani Lazarus

wyraziła chęć zakupu przedstawionego jej przyrządu i złożyła

podpis na czeku. W tym momencie niespodziewanie zjawił się

w domu oskarżony. I tu, Wysoki Sądzie, zaszły wypadki, które

dla uczciwego normalnego człowieka są nie do pomyślenia.

Na widok nowego nabytku swojej żony zdegenerowany ten

typ wpadł w szał i jednym ciosem potężnej pięści roztrzaskał

delikatny przyrząd, owoc pracy całego zespołu specjalistów,

mający za zadanie ułatwić życie człowiekowi. Swą małżonkę

matkę jego dzieci, kobietę słabą i subtelną, która wytknęła mu

ten gorszący wybryk, potraktował wyjątkowo brutalnie. I tu

dochodzimy do kulminacyjnego punktu tej gorszącej awantu-

ry, dającego najlepszy obraz ohydnego bestialstwa oskarżo

nego. Zionąc przekleństwami zaatakował postronnego

świadka też pożałowania godnej sceny, wzorowego pracowni-

ka firmy "Twój Dom", którego jedyną "winą" było to, że

w delikatnych słowach zwrócił awanturnikowi uwagę na nie-

właściwość jego postępowania wobec kobiety. Wykorzystu-

jąc swą potworną siłę fizyczną, zrzucił ze schodów niewinne-

go człowieka, co spowodowało u poszkodowanego szereg

poważnych urazów fizycznych i psychicznych. Szczegółowy

ich opis przedstawi nam w toku procesu świadek oskarżenia -

lekarz miejscowego szpitala. Za cud można uznać fakt, że nie

doszło tam do tragedii, i że dwoje radosnych czarnookich

dziatek ma jeszcze ojca! A cóż robi dalej oskarżony? Może

cuci zemdloną małżonkę, może ratuje nieruchomo leżącego

u stóp schodów człowieka, wzywa pomocy? O, nie, Wysoki

Sądzie! On wpada do mieszkania i kontynuuje szatańskie

dzieło zniszczenia, jak jego antenaci - Wandalowie. Ofiarami

szału zwyrodnialca padają precyzyjne kosztowne przyrządy

aparaty, zestawy i narzędzia służące jedynemu szlachetnemu

i humanistycznemu celowi - uczynić życie człowieka lepszym,

wyzwolić go od zmory codziennych monotonnych czynności

W krótkim czasie pięknie wystrzyżony trawnik przed domem

zasłany został żałosnymi wrakami zmyślnych cudów domowej

techniki. Czy ten straszny widok wpłynął może na powstrzy-

manie szaleńca? Nic podobnego! Czego nie zdołał wyrzucić

tłukł na miejscu, używając do tego celu archaicznej siekiery.

Z pewnością nie wszyscy wiedzą jak wygląda to zapomniane

już narzędzie, dlatego pozwolę sobie zademonstrować do-

wód numer jeden Oto on! Proszę spojrzeć na przedmiot,

który z trudem utrzymuję w dłoni i wyobrazić sobie tego

troglodytę nim wymachującego. Wystarczy? Gdy pomyślę, że

w zasięgu ręki oskarżonego znajdowały się dwie pozbawione

możliwości ucieczki osoby, zwyczajny strach jeży mi włosy...

Wysoki Sądzie! James Lazarus jest niebezpiecznym przestęp-

cą i jako taki powinien być odizolowany od społeczeństwa na

podstawie paragrafu dwieście trzydzieści sześć Kodeksu Kar-

nego. W związku z tym domagam się dla oskarżonego kary

pięciu lat pozbawienia wolności!

Szmer przeszedł po sali. Pięć lat! Nikt nawet w najśmiel-

szych przewidywaniach nie dopuszczał takiego stanowiska

prokuratora. Sędzia Morani ze zdumieniem podniósł głowę

znad akt, obrońca oskarżonego nerwowo zatrzepotał rzęsa-

mi, nawet woźny Higgins wysoko podniósł brwi ze zdziwienia.

Jeden tylko człowiek zachowywał się tak, jakby oskarżyciel

publiczny nie powiedział niczego interesującego. Tym czło-

wiekiem był Jimmy Lazarus. Być może tak już był załamany

ciężkimi przeżyciami, że słowa prokuratora Loebke'go nie

dotarły doń. Z letargu wyrwał go dopiero głos sędziego.

- Oskarżony Lazarus, czy przyznajecie się do winy?

Siedzący obok podsądnego policjant trącił go lekko w bok,

przypominając o konieczności powstania do odpowiedzi.

Nieszczęśnik podniósł się więc i spojrzawszy jedynie na

swego obrońcę wymamrotał niewyraźnie:

- Tak.

- Powtórzcie głośno i wyraźnie, a na końcu dodajcie

Wysoki Sądzie.

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Czy obrońca ma jakieś pytania do oskarżonego?

- Nie, Wysoki Sądzie, na razie nie mam.

- A oskarżyciel publiczny?

- Też nie mam. Chciałem tylko prosić o zezwolenie na

przesłuchanie świadków.

- Oskarżony może usiąść. Oddaję głos prokuratorowi.

- Wysoki Sądzie! Na wstępie chciałbym przedstawić Sądo-

wi opinię lekarską. Świadkiem oskarżenia jest doktor

Stomach.

- Wezwać świadka!

Higgins tylko czekał na te słowa. Dostojnym krokiem wy-

szedł na korytarz i po chwili wprowadził znanego wszystkim

lekarza. Ten pewnie rozejrzał się po sali i zdecydowanie

ruszył w kierunku podium dla świadków, gdzie oparłszy obie

dłonie na balustradzie, spojrzał na sędziego.

- Imię, nazwisko i zawód świadka.

- Doktor Samuel Stomach, lekarz medycyny - odparł no-

wo przybyły, z niejakim zdziwieniem patrząc na sędziego,

z którym nie dalej jak wczoraj rozegrał pięć partii szachów.

- Świadek jest do dyspozycji prokuratora.

- Panie doktorze - rozpoczął oskarżyciel uprzejmym to-

nem, diametralnie różnym od tonu zakończonego przed chwi-

lą wystąpienia. - Proszę opowiedzieć Sądowi o wydarzeniach,

jakie miały miejsce w pańskim gabinecie dnia siedemnastego

maja bieżącego roku, około południa.

- O tej porze miałem dyżur w naszym szpitalu i zjawił się

u mnie znany mi z widzenia człowiek, niejaki Steinberg,

prosząc o opatrzenie urazów. Poszkodowany przedstawiał

sobą dość opłakany widok. Zrobiłem co do mnie należało.

- Jakie obrażenia miał poszkodowany?

- Liczne otarcia naskórka, na głowie guz wielkości kurze-

go jaja, oraz podbite lewe oko. Prawdopodobnie miał też Jakiś

większy uraz na... tylnej części ciała, gdyż zauważyłem, że

wzbraniał się przed zajęciem pozycji siedzącej, ale zapytany-

odpowiedział przecząco. Po opatrzeniu opuścił gabinet lekarza

dyżurnego.

- Na jak długo ocenia doktor okres utraty zdolności do

pracy przez poszkodowanego?

- W tym przypadku na jakieś cztery do pięciu dni. Aby nie

straszyć klientów podbitym okiem - dodał. - o ile mi wiado-

mo, poszkodowany jest domokrążcą i sprzedaje przedmioty

gospodarstwa domowego.

- Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań do świadka.

- Świadek jest do dyspozycji obrońcy.

Mecenas Klapsky odłożył długopis i z uwagą spojrzał na

doktora. Było to pierwsze wystąpienie obrończe w tym proce-

sie, chciał więc wypaść w nim możliwie efektownie. Odczeka-

wszy jeszcze kilka sekund zapytał:

- Doktorze Stomach, czy indagował pan poszkodowanego

Steinberga o przyczynę jego urazów?

- Tak, pytałem.

- I co odpowiedział?

- Że potknął się na krawężniku.

- Dziękuję, nie mam więcej pytań.

- Świadek jest wolny - rzekł sędzia. - Oskarżyciel może

wezwać następnego.

- Chciałbym teraz przedstawić sądowi Fredericka Steinberga.

- Świadek Steinberg!

Wzorowy pracownik firmy "Twój Dom" był niezbyt imponu-

jącego wzrostu brunetem, o twarzy ozdobionej długimi baka-

mi i krótkim wąsikiem. Nienagańnie odprasowany czarny

garnitur i lśniące lakierki uzupełniały całość. Wszedłszy do

sali skłonił się sędziemu, uśmiechnął do prokuratora i do

nielicznej publiczności. W stronę ławy oskarżonych nawet nie

spojrzał.

- Niech świadek poda swoje personalia.

- Nazywam się Frederick Steinberg i jestem z zawodu

akwizytorem zatrudnionym w firmie "Twój Dom". Zajmujemy

się rozprowadzaniem sprzętu gospodarstwa domowego. Po-

siadamy na składzie najnowocześniejsze modele...

- To sądu nie interesuje. Jakie pytania ma oskarżyciel do

świadka?

- Panie Steinberg, proszę opowiedzieć Wysokiemu Sądo-

wi o zajściach, jakie miały miejsce dnia siedemnastego maja

bieżącego roku w domu przy ulicy Lipowej trzynaście.

- Tak jest, panie prokuratorze. Jak już rzekłem na wstępie,

jestem pracownikiem firmy "Twój Dom", znanej z pewnością

wszystkim tu obecnym. W krytycznym dniu rozprowadzałem

nowy, rewelacyjny aparat o nazwie "Pepita". Obchodziłem po

kolei wszystkie budynki, proponując mieszkańcom kupno tej

nowości rynkowej. Około godziny jedenastej dotarłem do willi

państwa Lazarus i po skomunikowaniu się przez domowideo-

fon z właścicielką, zostałem przez nią wpuszczony na teren

posesji. Z panią Gladys Lazarus znamy się od dawna, na

płaszczyźnie wynikającej z moich obowiązków służbowych.

Jest ona naszą starą - jeśli w ogóle w odniesieniu do kobiety

można użyć takiego przymiotnika - klientką. Dwukrotnie już

została laureatką naszego konkursu pod hasłem: "Technika

w domu, to więcej czasu dla siebie". Po zademonstrowaniu

zalet aparatu, pani domu wyraziła chęć zakupu dwóch egzem-

plarzy "Pepity" - jednego w kolorze cynobrowym, a drugiego

w szafirowym. Niestety, akurat nie miałem przy sobie szafiro-

wego, wobec tego zobowiązałem się dostarczyć go w ciągu

godziny. Pani Lazarus wypełniła czek na obydwa egzemplarze

i w tym momencie wszedł jej mąż. Rozejrzał się po kuchni

i wzrok jego padł na nowy nabytek pani domu. Z niezrozumia-

łych dla mnie przyczyn człowiek ten nagle wpadł w straszny

gniew i zniszczył dopiero co nabyty przez jego małżonkę

przyrząd. Wtedy ona zwróciła się do niego. z wymówką. To

dolało oliwy do ognia. James Lazarus zaczął na oślep okładać

niewinną kobietę. Nie mogłem bezczynnie patrzeć, jak ten

człowiek pastwił się nad bezbronną. Myśląc, że przywołam go

do porządku, zawołałem: "Co pan robi, panie Lazarus

Wtedy ten człowiek puścił maltretowaną żonę i dysząc zbliżył

się do mnie. W ustach mełł przekleństwa pod moim adresem.

Ze względu na powagę tego miejsca, nie chciałbym ich tutaj

powtarzać.

- Niech świadek powtórzy, Sąd musi wiedzieć wszystko -

wtrącił prokurator Loebke.

- No więc mówił: "Ty, ty gnojku"! Następnie złapał mnie,

uniósł w powietrze i dalej już nic nie pamiętam. Kiedy się

ocknąłem, leżałem pod krzakiem róży u stóp kuchennych

schodów, a obok mnie moja walizeczka. Wstałem, pozbiera-

łem swoje rzeczy i wymknąłem się przez otwartą furtkę, prosto

do szpitala. Tam doktor Stomach był tak uprzejmy i opatrzył

mi rany.

- Tak... Niech świadek powie Sądowi, na jak długo po tych

zajściach musiał przerwać pracę zarobkową?

- Poprosiłem o trzy dni wolnego i dostałem je.

- Jeszcze jedno pytanie: Czy wśród obecnych tu na sali

osób, rozpoznaje świadek swojego prześladowcę?

- Oczywiście, to on! - niski brunecik dramatycznym ges-

tem wskazał na wciąż bladego Lazarusa, a wyglądał w tym

momencie jak udzielnY książę komiwojażerów.

- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam więcej pytań do świad-

ka. Świadek jest do dyspozycji obrony.

Mecenas Klapsky podniósł się ze swego miejsca, chrząknął,

i z przymilnym uśmiechem zwrócił się do czołowego akwizy-

tora firmy "Twój Dom".

- Niech świadek opisze zasadę działania oferowanego

w tym dniu sprzętu.

- Wieloczynnościowy ekstorter "Pepita" - W4DU jestnajno-

wszym krzykiem mody w dziedzinie mechanizacji gospodars-

twa domowego. Służy on do automatycznego wyciskania

i dozowania wszelkich past pakowanych w tuby. może to być

pasta do zębów, kremy do golenia, kremy kosmetyczne i lecz-

nicze, musztardy, m…jonezy i przeciery, pasty do butów

niektóre smary do nart, kleje i tym podobne. Wystarczy włożyć

daną tubę do pojemnika Pepity", zaprogramować żądaną

ilość wypełniającego ją medium i nacisnąć przycisk na wierz-

chu obudowy. Aparat sam wydaje odpowiednią ilość, przy

czym jego zakres obejmuje dawki od jednego grama aż do stu.

Oczywiście, przyrząd jest tak skonstruowany, że działa bez-

błędnie przy każdym stopniu wyczerpania tuby. Jeżeli zażąda

się więcej pasty, niżaktualnie znajduje się w tubie, wtedy na

ekraniku z boku korpusu ekstortera zapala się seledynowy

napis z ciekłych kryształów: "Braknie mi..." i liczba oznacza-

jąca ilość brakujących gramów. Wprowadzenie do sprzedaży

wyciskacza "Pepita ', zapełniło dotkliwą lukę na rynku domo-

wych automatów i stało się pierwszym krokiem w kierunku

likwidacji anarchii na polu wyciskania. Dzięki temu prostemu

przyrządowi możemy wyciskać na szczoteczkę dokładnie tyle

gramów, ile wymaga rozmiar szczęki i rodzaj pasty, a nie,

na przykład, o trzy mniej lub więcej.

- O, dziękuję świadkowi. Teraz już dokładnie wiemy, co

zakupiła była żona mojego klienta. Czy świadek jest w stanie

przypomnieć sobie, jakie słowa skierowała ona do oskarżone-

go, gdy ten zniszczył cynobrowy ekstorter?

Ideał domokrążcy zamyślił się głęboko i po dłuższej chwili

odpowiedział

- Chyba powiedziała coś takiego "Co ty robisz, Jimmy"!

- Świadek nie jest pewny tych słów?

- Nie, nie jestem.

- O której godzinie rozpoczął świadek pracę w krytycznym

dniu?

- Tak jak co dzień, o ósmej.

- Na Lipowej trzynaście zjawił się świadek około jedenastej.

Ile domóv odwiedził świadek przed przyjściem do LazaruSów?

- Chwileczkę, muszę policzyć... Trzy... pięć... dziewięć.

Tak, na pewno dziewięć.

- I w każdym z nich oferował świadek "Pepitę"-W4DU?

- Oczywiście.

- A w ilu z tych dziewięciu domów kupiono aparat?

- Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona stara

się zdyskredytować świadka!

- Sąd nie dopatruje się takich intencji. Niech świadek

odpowie.

- Pani Lazarus była pierwszą osobą i do tego od razu wzięła

dwie sztuki.

- Dziękuję, panie Steinberg. Oznacza to, że ludzie nie

chcieli kupować pańskiego przyrządu. Pewnie woleli wyci-

skać sobie dalej prymitywnym ręcznym sposobem, a pierw-

szą, która się dała nabrać...

- Protestuję! Protestuję

- Przyjmuję protest. Czy obrońca ma jeszcze jakieś pytanie

do świadka?

- Nie, Wysoki Sądzie.

- Wobec tego świadek jest wolny.

Kruczowłosy Fred Steinberg z odrazą spojrzał w stronę ławy

oskarżonych, lewą ręką poprawił krawat i jakby z żalem opuścił

miejsce dla świadków.

Jimmy Lazarus po raz pierwszy od wejścia na salę rozpraw

podniósł wyżej głowę, a jego twarz nabrała nieco kolorów.

Z wdzięcznością spoglądał na swego obrońcę, siedzącego przy

swoim stoliku, obok ławy oskarżonych.

Prokurator Loebke uspokoił się już po swoich protestach

i sięgnął po notatki.

- Wysoki Sądzie, wnoszę o przesłuchanie w charakterze

świadka byłej żony oskarżonego, Gladys Pinkerton.

- Wezwać świadka.

Higgins lubił to polecenie. Wtedy wszystkie oczy zwracały

się na niego, przez chwilę był tu najważniejszą osobą.

Była pani Lazarus prezentowała się znakomicie. Nanogach

miała modne wysokie buty z mortalenu, zgrabną figurę opinał

bladoniebieski kostium "Dum-dum", a głowę zdobił koronko-

wy kapelusz rozmiarów koła od ciężarówki. Weszła na salę

kołysząc lekko biodrami i zajęła miejsce dla świadków. Sędzia

Morani poprawił okulary i zapytał łagodnie

- Imię i nazwisko śwŚadka?

- Gladys Pinkerton.

- Czym się pani zajmuje?

- Działam społecznie w stowarzyszeniu córek Sweettown.

- Ach, tak... Świadek jest do dyspozycji oskarżenia.

- Szanowna pani Pinkerton. Wiem, że to dla pani przykre,

ale sprawiedliwość wymaga, aby przejść i przez to. Czy jest

pani skłonna odpowiedzieć nam na kilka pytań?

- Jestem skłonna, panie prokuratorze. Proszę pytać.

- Droga pani. Na ławie oskarżonych zasiada pani były mąż,

James Lazarus. Zarzuca mu się przestępstwa przeciw zdrowiu

i mieniu. Społeczeństwo powierzyło mi pieczę nad swoim

spokojem i dlatego muszę udowodnić winę oskarżonego.

Proszę przedstawić Sądowi zdarzenia t‚go krytycznego dnia.

- No cóż - Gladys Pinkerton zatrzepotała sztucznymi

rzęsami. - Ten człowiek zachował się jak ostatni gbur. I pomy-

śleć, że żyłam tyle lat pod jednym dachem z takim typem!

- Najzupełniej się z panią zgadzam, ale Sąd interesują tylko

gołe fakty. Proszę zacząć od momentu przyjścia sprzedawcy.

- No więc, właśnie byłam zajęta udziałem w programie

Betty Williams: "Jak być piękną". Skontaktowałam

się

ze

studiem i zapytałam o przepis na maseczkę poziomkową. To

bardzo przyjemnie widzieć siebie na ekranie dużego odbiorni-

ka. Wkrótce po moim wystąpieniu w telewizji odezwał się

brzęczyk wewnętrznego komunikatora; na ekranie podglądu

poznałam twarz pana Steinberga. Znam go od dobrych paru

lat, rozprowadza takie miłe maszynki, ułatwiające życie spra-

cowanym kobietom. Bardzo lubię mieć w domu wszystko, co

tylko można dostać z tego zakresu. Pan Steinberg zapropono-

wał mi obejrzenie nowego aparatu do wyciskania tubek z pas-

tą, więc wpuściłam go do środka. To bardzo miły człowiek, ten

pan Steinberg. Jak rzadko kto zna się na technice, wiele razy

z czystej uprzejmości naprawiał mi różne zepsute rzeczy.

Pokazał mi w działaniu ten nowy przyrząd - to bardzo pomy-

słowo zrobione. Nie trzeba męczyć się z gnieceniem twardych

tub, a jakie oszczędności! Wzięłam więc dwa; żeby jeden był

w łazience, a drugi, do past spożywczych, w kuchni. I wtedy

niespodziewanie zjawił się ten człowiek. Na widok mojego

nowego nabytku jakby w niego zły duch wstąpił - zaczął

wymachiwać pięściami, aw końcu potrzaskał nowiutki cynob-

rowy wyciskacz. Wtedy grzecznie zwróciłam mu uwagę na

niewłaściwość jego postępowania. To jeszcze bardziej rozju-

szyło tego człowieka. W brutalny sposób zaczął mnie bić,

a kiedy świadek tego gorszącego widowiska, pan Steinberg,

stanął w mojej obronie, ten szaleniec porwał go w swoje łapy

i wyrzucił przez otwarte drzwi do ogrodu. Wiem, że pan

Steinberg leczył się potem w szpitalu z odniesionych ran.

Następnie ten człowiek zaczął biegać po całym domu i nisz-

czyć wszystko, co z trudem zdołałam skompletować. Cz‚go

nie dał rady unicestwić - wyrzucał przez okna. Bałam się

poruszyć, powiedzieć cokolwiek, aby mnie nie zamordował.

Kiedy skończył dzieło zniszczenia, wypił wielką szklankę ko-

niaka i jakby nigdy nic zaczął grać na skrzypcach.

- Tak, to naprawdę zdumiewające. Dziękuję i przepraszam

za to, że musiała pani jeszcze raz przeżywać tę okropną scenę.

Proszę nam jeszcze tylko powiedzieć, kiedy zdecydowała się

pani rozstać ze swoim mężem?

- Zaraz po tej strasznej awanturze. Rozwód dostałam bez

trudu. Nie mogłam przecież dłużej mieszkać pod jednym

dachem z takim nihilistą, abnegatem i awanturnikiem,

to chyba zrozumiałe. Wróciłam też do swojego panień-

skiego nazwiska, aby nic nie przypominało mi smutnej

przeszłości.

- To by było tyle, pani Pinkerton. Jeszcze raz dziękuję za

pomoc.

- Świadek do dyspozycji obrony - powiedział sędzia Mora-

ni, wymawiając każde słowo oddzielnie.

- Dziękuję panie sędzio - adwokat oskarżonego powstał ze

swego miejsca i podszedł do balustrady, o którą opierała się

była żona jego klienta.

- Może świadek zechce powiedzieć Sądowi, jak długo

trwało jej małżeństwo z Jamesem Lazarusem.

- Dwadzieścia lat i trzy miesiące, ja bardzo wcześnie wy-

szłam za mąż...

- Czy państwo macie dzieci?

- Tak, dwoje. Są już dorosłe i nie mieszkają w naszym

mieście.

- A czy podczas tego długiego wspólnego pożycia z oska-

rżonym zdarzƒły się nieporozumienia na podobnym tle?

- Zdarzały się i to dość często, zwłaszcza w ostatnich

latach. Lazarus był przeciwny wszelkim nowościom technicz-

nym, to zacofany człowiek.

- Natomiast pani jest osobą postępową i lubiącą sprzęt

zmechanizowany. O ile się orientuję, kupowaliście państwo

wszystko, co pojawiło się na rynku. Czy tak było?

- Tak...

- A jak odbywały się zakupy?

- Początkowo, kiedy byliśmy jeszcze młodym małżeńs-

twem, pomagał mi w większych sprawunkach, doradzał, ale

z biegiem czasu wykazywał coraz większy opór przeciwko

nowościom. W końcu zrezygnowałam z jego pomocy i sama

wszystko załatwiałam.

- Rozumiem, pani prowadziła dom, a oskarżony pracował

zarobkowo.

- Tak było.

- A czy mógłby świadek w przybliżeniu określić, ile różnych

przyrządów i aparatów zniszczył oskarżony podczas swojego

ataku furii?

- Chyba ze sto!

- O, doprawdy! Czy to były wszystkie zmechanizowane

sprzęty gospodarstwa domowego, znajdujące się u was?

- Nie - uśmiechnęła się była pani Lazarus. - Najwyżej

połowa. Reszta ocalała, bo była mocno wbudowana w ściany

lub w meble, albo też znajdowała się w zamkniętej spiżarni.

- To rzeczywiście szczęśliwy zbieg okoliczności. Na zakoń-

czenie proszę jeszcze przypomnieć sobie, jakimi słowami

zwróciła się pani do oskarżonego, kiedy ten zniszczył nowo

zakupiony wyciskacz.

- Powiedziałam chyba coś takiego: "Uspokój się, głupta-

sie". Nic więcej. Wtedy ten barbarzyńca złapał mnie i zaczął

bestialsko bić.

- Czy odniosła pani jakieś widoczne obrażenia?

- Widocznych nie było.

- To by było wszystko... Aha! Jeszcze jedno. Jak wysokie są

schody wiodące z ogrodu do kuchni? Te, z których oskarżony

zrzucił komiwojażera.

- Mają dwa stopnie.

- Dziękuję świadkowi - mecenas Klapsky skłonił się sę-

dziemu i wrócił do swojego stolika. Kiedy usiadł, mrugnął do

swojego klienta i pod stołem, aby nikt inny nie zobaczył,

pokazał mu zaciśniętą pięść z kciukiem sterczącym do góry.

Jimmy Lazarus uśmiechnął się kwaśno.

Pani Pinkerton poprawiła gigantyczny kapelusz i sztywno

odeszła na koniec sali, aby wdalszym ciągu przysłuchiwać się

procesowi.

Sędzia Morani przetarł szkła i przerzuciwszy kilka kartek

wielkiego notesu, zwrócił się do prokuratora.

- Czy oskarżyciel publiczny wyczerpał już listę swoich

świadków?

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Czy są przewidziani świadkowie obrony?

- Są, Wysoki Sądzie. Jako pierwszego świadka chciałbym

przedstawić Giovanniego Leone - odpowiedział adwokat

wstając od swojego stolika.

- Wezwać świadka Leone!

Higgins bezbłędnie powtórzył swój ceremoniał i pierwszy

świadek obrony znalazł się na sali. Był to starszy, zażywny

mężczyzna, o dobrodusznym wyrazie twarzy i z łysą jak kolano

głową. Smagła cera zdradzała południowca, a żylaste ręce -

człowieka, który nie boi się pracy.

- Proszę podejść tutaj, panie Leone - adwokat wskazał

podwyższenie otoczone balustradą. Kiedy nowo przybyły sta-

nął tam i niepewnie zaczął się rozglądać na boki. sędzia

zapytał:

- Nazwisko i imię świadka?

- Leone Giovanni.

- Skąd świadek pochodzi i czym się zajmuje?

- Jestem mechanikiem precyzyjnym, mam swój warsztat

przy ulicy Polnej; niedaleko domu pana sędziego.

- Proszę pytać, mecenasie.

- Panie Leone, prowadzi pan zakład naprawy zmechanizo-

wanego sprzętu gospodarstwa domowego. Wykonuje pan

naprawy zarówno u siebie, jak i w domach klientów. Proszę

powiedzieć Sądowi, czy kiedykolwiek naprawiał pan jakiś

sprzęt będący własnością państwa Lazarus z ulicy Lipowej?

- O, tak.

- Ile razy?

- Dziewięćdziesiąt siedem w ciągu dwunastu lat. Właśnie

przed dwunastu laty przyjechałem z Lake City.

- A skąd takie dokładne dane?

- Przecież pan mecenas mnie prosił, abym wyciągnął ze

swoich ksiąg.

- A czy w naszym mieście jest jeszcze inny specjalista od

podobnych napraw?

- Był jeszcze Kluge, ale zmarło mu się w zeszłym roku. On

się specjalizował w urządzeniach klimatyzacyjnych i sanitar-

nych. O ile wiem, też często chodził do Lazarusów bo oni

mają bardzo dużo różnego sprzętu. Są jeszcze warsztaty firmy

"Twój Dom", ale oni robią tylko naprawy gwarancyjne. Potem

zostaje już tylko Leone, a mechanizmy, jak i ludzie, nie są

wieczne.

- Święta racja, panie Leone. Dziękuję za pracochłonne

wyszukiwanie w księgach.

- To nie było nic strasznego, panie Klapsky. U mnie każdy

klient ma swoją kartotekę, wystarczy tylko wyciągnąć ją z pu-

dełka - uśmiechnął się stary majster.

- Czy oskarżyciel ma jakieś pytania do świadka?

- Mam. Panie Leone, mnie również zdarzało się korzystać

z usług pańskiego warsztatu, przypomina pan sobie może?

- Jakżeby nie, panie prokuratorze!

- Czy i ja mógłbym się dowiedzieć, ile razy naprawiał pan

moje sprzęty?

- Dwadzieścia trzy, panie prokuratorze.

- Zadziwiające! Skąd taka pewność i dokładność?

- Zrobiłem wyciąg również z pańskiej kartoteki; mecenas

uprzedził mnie, że pan może zadać takie pytanie.

Gromki śmiech wstrząsnął salą. Śmiali się prawie wszyscy

obecni, a najbardziej ożywił się redaktor Hlavitschka, bo

wreszcie zaczęło się dziać coś zabawnego. Nawet oskarżony

podniósł na chwilę głowę i uśmiechnął się. Jedynie sędzia

zachował powagę i potrząsnął staromodnym mosiężnym

dzwonkiem.

- Proszę o spokój, bo każę opróżnić salę!

Podziałało. Śmiech umilkł stłumiony, uwięziony w przykła-

danych do ust chusteczkach, w ściągniętych wargach, w roza-

nielonych oczach. Obrońca spojrzał na zacietrzewionego

prokuratora, a na twarz jego wypłynął nieudolnie maskowany

wyraz satysfakcji.

- Czy oskarżenie ma jeszcze jakieś pytania do świadka?

- Nie! - warknął Loebke nie podnosząc głowy znad swoich

dokumentów.

- W takim razie zwalniam świadka - rzekł sędzia, a gdy

Giovanni Leone wyszedł z sali, odprowadzany rozbawionymi

spojrzeniami sądowych kibiców, zwrócił się do mecenasa

Klapskyiego.

- Kto jest następnym świadkiem obrony?

- Wysoki Sądzie, moim następnym świadkiem będzie Ti-

mothy Higgins.

- Wezwać świadka!

Woźny ze zdziwieniem spojrzał na sędziego.

- Wysoki Sądzie, to przecież ja.

- A... wy. Zajmijcie więc miejsce dla świadków.

Sądowy cerber stąpając dostojnie podążył do punktu, przez

który za jego pamięci przewinęły się już tysiące osób. Po raz

pierwszy miał wystąpić w takiej roli.

- Imię, nazwisko, zawód i miejsce zamieszkania świadka-

powiedział sędzia Morani takim tonem, jakby swego długolet-

niego pomocnika oglądał po raz pierwszy. Ten również sta-

nął na wysokości zadania i z szacunkiem odpowiedział:

- Nazywam się Timothy Higgins i jestem woźnym sądo-

wym. Mieszkam tutaj, w oficynie.

Sędzia dopiero teraz uświadomił sobie, że dotychczas nie

znał imienia woźnego.

- Świadek Higgins do dyspozycji obrony.

Mecenas Klapsky wstając mrugnął porozumiewawczo do

oskarżonego i zwrócił się do nowego świadka:

- Jak długo pracuje pan w tutejszym sądzie?

- W przyszłym roku minie dwadzieścia pięć lat.

- W takim razie musiał pan przez ten kawał czasu uczestni-

czyć w wielu różnych procesach.

- Nie zliczyłby ich pan, panie mecenasie.

- A czy świadek przypomina sobie może jakąś sprawę,

w której czynny udział brałby dzisiejszy oskarżony, James

Lazarus?

- Pamiętam, a jakże. Było to jakieś piętnaście lat temu,

wzimie.

Prokurator Loebke z zainteresowaniem podniósł głowę

i wlepił wzrok w niespodziewanego świadka.

- O co wtedy chodziło?

- To była sprawa Lazarus contra "Bracia Ambo i Spółka".

- On, to znaczy oskarżony, był wtedy zupełnie młodym facetem,

od niedawna żonatym. Podał do sądu tę firmę, bo wlepili mu

jakiś niewydarzony zestaw piekarniczy, który bez przerwy się

psuł i oczywiście nie chcieli słyszeć o zwrocie pieniędzy.

- A jak się to zakończyło?

- W końcu musieli uznać jego rację, ale trwało to ponad rok.

- Dziękuję, panie Higgins.

- Oddaję świadka do dyspozycji oskarżyciela.

- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam żadnych pytań do świadka.

- Świadek Higgins jest wolny.

Woźny wrócił na swoje miejsce i skrzyżował ręce na pier-

siach, jak to miał we zwyczaju. Sędzia jeszcze raz spojrzał

niedowierzająco w jego stronę i zaczął kontynuować sprawę.

- Czy obrona posiada jeszcze jakichś innych świadków?

- Tak, Wysoki Sądzie. Proszę o przesłuchanie w charakte-

rze świadka obecnego tu Jamesa Lazarusa.

- Wyrażam zgodę. Niech świadek Lazarus zajmie miejsce.

Oskarżony powoli podniósł się i przeprowadzany ciekawy-

mi spojrzeniami publiczności wstąpił na galeryjkę. Wyglądał

teraz znacznie lepiej niż na początku procesu, kiedy prokura-

tor zażądał dla niego kary pięciu lat.

- Niech świadek poda swoje dane personalne.

- Nazywam się James Lazarus i jestem ogrodnikiem w Par-

ku Miejskim. Wszyscy mnie tu znają.

- Proszę odpowiedzieć na pytania obrońcy.

- Niech świadek powie Sądowi, co powiedziała Gladys

Lazarus; kiedy świadek zniszczył nowo zakupiony ekstorter.

- To znaczy tę czerwoną maszynkę?

- Tak.

- Zawołała: "Co ty robisz, idioto"!

- I wtedy świadek uderzył ją?

- Wziąłem ją na kolano i przyłożyłem parę klapsów.

- W jaką część ciała?

- No... normalnie. Tam, gdzie się zwykle daje klapsy.

- W takim razie ja dziękuję świadkowi - obrońca usiadł

i wyciągnął spod stołu niewielką żółtą walizeczkę. Podczas

gdy sędzia wygłaszał swoją sakramentalną formułkę o odda-

waniu świadka do dyspozycji oskarżyciela, mecenas Klapsky

otworzył walizeczkę i zaczął z niej wyciągać części jakiejś

aparatury. Kiedy jednak Loebke zwrócił się z pytaniem do

Jimmy'ego, adwokat przerwał swoje czynności i z uwagą

począł się wsłuchiwać w prowadzony dialog.

- Dlaczego świadek napadł na komiwojażera Steinberga?

- Panie prokuratorze, chyba mam prawo przyjmować

w domu takich ludzi, jacy mi odpowiadają, no nie?

- Zwracam uwagę świadkowi, aby zachował wymagane

formy grzecznościowe. W przeciwnym wypadku zostanie

świadek ukarany grzywną.

- Przepraszam, Wysoki Sądzie, ale gdy ten handlarz rupie-

ciami zaczął mi się wtrącać w małżeńską dyskusję, to ja mu

mówię grzecznie: "Odejdź chłopie, bo cię wyprowadzę".

Jemu to nic nie pomogło i krzyczy do mnie: "Tak się nie robi"!

No to ja już dłużej nie wytrzymałem, tylko wziąłem faceta za

kołnierz i wypchnąłem z mieszkania, aby mi nie rozbijał

rodziny. Jak Wysoki Sąd wie, zrobiłem to za późno.

- Nie mam więcej pytań do świadka.

- Niech świadek wróci na swoje miejsce.

- Już idę, panie sędzio - odparł Jimmy Lazarus i wrócił do

towarzystwa znudzonego policjanta. Po swoim wystąpieniu

w charakterze świadka Jimmy wyraźnie otrząsnął się z długiej

apatii. To był już zupełnie inny człowiek niż ten, który przed

godziną zajął miejsce na ławie oskarżonych.

Sędzia Morani podniósł głowę znad swoich notatek i udzie-

lił głosu obrońcy.

- Wysoki Sądzie; obrona chciałaby przedstawić, jako po-

mocniczy dowód rzeczowy, zapis rozmowy z oskarżonym,

przeprowadzonej dwa miesiące temu w miejskim areszcie.

Wysłuchanie jej pozwoliłoby Wysokiemu Sądowi zorientować

się w przyczynach desperackiego kroku oskarżonego.

- Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona chce

nas zalać potokiem słów, a liczą się tylko fakty. Te zaś są

już znane.

- Oddalam protest, niech obrona przedstawi nam to nagranie.

- Tak jest, Wysoki Sądzie. Prosiłbym tylko o wyłączenie

świateł.

Sędzia przyzwalająco kiwnął głową, a ruchem ręki polecił

Higginsowi zgasić wszystkie światła. W sali zapanował pół-

mrok, bo światło dnia z trudem przebijało się przez wąskie,

zakurzone okna.

Adwokat jeszcze chwilę pomanipulował przy aparaturze, roz-

legł się słaby trzask wyłącznika i nad podwyższeniem dla

świadków ukazał się hologram głowy oskarżonego, na tle

zakratowanego okna. Twarzą zwrócony był w stronę sędziego.

W ciszy, jaka zapanowała na sali, rozległ się nagrany głos

mecenasa Klapsky'ego

- Panie Lazarus, abym mógł właściwie wywiązać się zobo-

wiązków obrońcy, muszę znać przyczyny, które doprowadziły

pana do takiego stanu nerwowego, że aż użył pan siły fizycz-

nej wobec innych ludzi. Dlaczego ten nieszczęsny ekstorter

wyprowadził pana z równowagi?

- Proszę pana, aby to wszystko wytłumaczyć, musiałbym

się cofnąć wspomnieniami o dwadzieścia lat.

- Więc proszę się cofnąć.

- Dobrze. Poznałem wtedy Gladys, moją przyszłą żonę

i pobraliśmy się. To były wspaniałe czasy - nie mieliśmy nic!

Ja dopiero zacząłem pracować w swoim zawodzie i zarabiałem

niewiele, ona nie pracowała zarobkowo. Mieliśmy dwuizbowe

mieszkanko w starym domku na przedmieściu. Wkrótce przy-

szło na świat dziecko, a wraz z nim normalne w takiej sytuacji

kłopoty; pranie pieluch, soczki - no, wie pan... Chcąc ulżyć

żonie w jej niewdzięcznej pracy, całe oszczędności przezna-

czyłem na zakup automatycznej pralki. To był wówczas szczyt

techniki - trzydzieści dwa programy, termostat, fotokomórka,

automatyczne dozowniki środków piorących, suszarka z pra-

sownikiem, automat do przyszywania urwanych guzików -

istne cudo! Aż przyjemnie było patrzeć na moją żonę - prała

teraz całymi dniami, nucąc wesołe melodie. Jak jej brakło

brudnych rzeczy, przynosiła od sąsiadek. Rachunki za prąd

skoczyły gwałtownie w górę, ale machnąłem na to ręką, bo

zadowolenie kochanej kobiety było dla mnie najważniejsze;

zresztą zacząłem lepiej zarabiać. Gdybym ja wtedy miał ten

rozum, co teraz, prałbym ręcznie po pracy czterdzieści pie-

luch dziennie i prasował zwykłym żelazkiem. Ale skąd czło-

wiek mógł wiedzieć, co się stanie? Ledwośmy trochę grosza

uciułali, zaproponowała robota kuchennego. No, nie był to

taki robot, jak teraz są - ucierał jajka, masy na torty i

placki, miksował, mielił kawę i co tylko mu się wsypało.

Smażył w podczerwieni, przyrządzał ultradźwiękami koktajle

-już nie pamiętam, co jeszcze... Aha! Jeszcze wyciskał soki z

owoców. Najbardziej to sobie ulubiła marchewkę. Dawała

dzieciom (bo już wtedy mieliśmy parkę) po dwie szklanki soku

dziennie. Pożółkły z tego i zaczęły strasznie rosnąć. Zanim

się połapałem w tym wszystkim i zabroniłem je poić, poprze-

rastały o głowę swoich rówieśników. Ale nic już nie pomogło -

syn jest teraz najwyższym koszykarzem uniwersyteckiej drużyny,

a córka tak wyrosła, że w żaden sposób nie może znaleźć

chłopaka, który chciałby z nią chodzić. Z biegiem czasu moja

żona stawała się coraz gorętszą zwolenniczką rozmaitych

maszyn, aparatów, przyrządów i przyrządzików mających niby

to mechanizować i automatyzować pracochłonne czynności

domowe. Pewnie, niektóre z nich są nieodzowne w gospodar-

stwie domowym i nawet trudno sobie wyobrazić życie bez

nich, ale większość służyła jedynie do zapełniania nimi coraz

liczniejszych szaf, półek i schowków Nie jestem w tej chwili

w stanie wymienić nawet drobnej części tych rzeczy, które

zakupiła przez dwadzieścia lat naszego wspólnego pożycia,

w każdym razie powiem panu, że pracowałem głównie na nie,

bo nie wystarczyło kupić - trzeba jeszcze było konserwować

i naprawiać. Doszło do tego, że większość wolnego czasu

poświęcałem na obsługę tych maszynek. Przez dwadzieścia

lat, rok w rok, spędzaliśmy urlop stale w tym samym mieJscu -

u teściowej - aby było taniej, chodziliśmy ubrani byle jak,

nie wiedzieliśmy co to zabawa. dancing, wycieczka, bo zawsze

trzeba było oszczędzać na zakup kolejnego rewelacyjnego

aparatu. A i stare też należało wymieniać, bo już były

"niemodne" i "nie wypadało" mieć takich w domu. Mojej żonie za

wszystkie przyjemności życia starczało kolekcjonowanie wy-

myślnych potworków z niklowanej stali i plastyku, i chwalenie

się nimi przed zaprzyjaźnionymi kumami. Mieliśmy rzekomo

najlepiej zaopatrzony w sprzęt dom w Sweettown. To z pew-

nością była prawda, ale też nie mieliśmy prawie wcale wolne-

go czasu dla siebie, bo wszystek pochłaniały nam te cholerne

ulepszenia. A były i niespodzianki, panie mecenasie. były!

"Automatyczny Fryzjer Józef" przestroił się samoczynnie

i nim moja ślubna zdążyła się połapać, już była bez jednego

włosa. I taka już została. Wtedy zaczął się obłęd z perukami.

Ja wiem, że łysej kobiecie w życiu nijako, ale czy ktoś się

zastanowił nad tym, co czuje jej mąż? Pół szafy zajęły peruki

- krótkie, długie, z naturalnych włosów i sztuczne, czarne,

blond, rude i nakrapiane. Do tego oczywiście papierowe

główki na te peruki. dwanaście sztuk. Zaraz się okazało, że

niezbędny jest "Mephisto", uniwersalny zestaw do konserwa-

cji peruk. Przyniósł go początkujący wtedy domokrążca, nie-

jaki Steinberg. Od tego czasu nie było miesiąca, żeby w na-

szym domu nie pojawiło się coś nowego. Nie miałem już

zupełnie wpływu na te zakupy; kiedy odkrywałem kolejny

nabytek mojej żony i pytałem, skąd sięwziął, dostawałem stale

tę samą odpowiedź "No wiesz, to już od pół roku jest w domu,

a ty dopiero teraz zauważyłeś"! W ten sposób dowiedziałem

się, że jestem współwłaścicielem i fundatorem ogrodowego

przyrządu do straszenia komarów, mikrostacji biometeorolo-

gicznej, codziennie rano wydającej drukowane komunikaty

dla każdego z domowników, jak ma się ubrać, czego unikać

i jakie proszki zażywać, maszyny do wyszywania oraz do

robienia swetrów, programowanej numerycznie i posiadają-

cej elektroniczny czytnik wzorów, która operowała dwustu

pięćdziesięcioma dwoma ściegami i mogła odtworzyć najbar-

dziej wymyślny wzór, a na której moja nieoceniona małżonka

wykonała zaledwie jeden szalik dla córki. Potem cudo to

wylądowało na strychu, gdzie pewnie leży do dzisiaj. Cały nasz

dom został od piwnic po strych pokryty wewnętrzną siecią

wideofoniczną, rzekomo dla łatwiejszego komunikowania się

rodziny. Na szczęście w łazience i ubikacji była tylko

fonia...

Nie sprzeciwiałem się tym ekstrawagancjom, bo jestem z na-

tury człowiekiem łagodnym i spokój cenię sobie nade wszyst-

ko. Zawsze powtarzałem sobie, że nie jest tak źle, bo mogłaby

na przykład pić, całymi dniami grać w bingo albo w pokera,

plotkować, łykać narkotyki. Ostatecznie można było wytrzy-

mać - dom czysty. zjeść było co, nawet dość smacznie, dzieci

zadbane - tyle że żółte i bardzo długie. Dusiłem więc w sobie

nienawiść do automatyki i pracowałem po nocach, aby zaro-

bić na prąd. Ale od czasu, jak pojawił się ten cholerny

komiwojażer - przestałem wyrabiać. Panie, to jest geniusz! On

potrafi babie tak natrajlować, że kupiłaby u niego nawet

czarną żarówkę. Od tego czasu zaczęły się pojawiać w naszym

domu stosy najrozmaitszych maszynek. Były między nimi

i takie, że jak się gdzieś zawieruszyło instrukcję, to w żaden

sposób nie można się było domyślić, do czego mają służyć.

Kiedyś jedną taką pociąłem nakawałki stos bierwion dokomin-

ka, a potem okazało się, że była to laserowa głowica z zestawu

"Szyję Sama". Innym razem córka zrobiła tort orzechowy na

swoje urodzinowe przyjęcie, używając do tego celu podciś-

nieniowego aparatu do wyciskania wągrów. Ostatnimi czasy

coś się we mnie zaczęło załamywać. Codziennie po powrocie

z pracy i pośpiesznym zjedzeniu obiadu czekały już na mnie

różnokolorowe graty do naprawy. Co mogłem, reperowałem

sam, ale te diabelstwa są coraz bardziej skomplikowane

i przestawałem sobie dawać z nimi radę. Musiałem więc nosić

do warsztatu; byłem tam stałym klientem. Wreszcie zacząłem

unikać domu. Znalazłem sobie towarzystwo o podobnych

problemach i całe popołudnia spędzaliśmy za miastem grając

w karty, pijąc puszkowe piwo i słuchając krakania wron nad

rzeką. Dzieci już poszły w świat, a do domu, w którym nie było

kąta wolnego od najnowszych zdobyczy techniki, czułem

nieprzeparty wstręt. Awtedy, siedemnastego maja, przyje‡ha-

łem przed południem, bo źle się czułem. Bolała mnie głowa,

miałem gorączkę. W kuchni widzę tego cwaniaka, jak chowa

czek na jeszcze jedno supernowoczesne świństwo. Nie wiem,

co się wtedy ze mną stało - rozwaliłem to draństwo,

przyłożyłem żonie parę klapsów i wtedy wmieszał się ten

handlarz. Wypchnąłem go na dwór, razem z tą jego walizką, a

potem zacząłem się mścić na niewinnych maszynkach. Teraz widzę

całą beznadziejność swego czynu, ale wtedy przesłoniły mi

cały świat, czułem się ich niewolnikiem. Mam nadzieję, że pan

mnie zrozumie, mecenasie.

Holograficzny fantom oskarżonego zniknął, a w ciszy roz-

legł się głos adwokata:

- Dziękuję Wysoki Sądzie, już można zapalić lampy.

Woźny Higgins nacisnął wszystkie wyłączniki naraz i salę

zalała fala światła. Ludzie przyzwyczajeni do półmroku osła-

niali oczy rękami. Po chwili wszystko wróciło do normy,

okazało się tylko, że w ostatnim rzędzie nie ma już wielkiego

kapelusza Gladys Pinkerton - ulotnił się tylnymi drzwiami

podczas trwania projekcji wraz ze swoją właścicielką i jedną

z jej licznych peruk.

Sędzia Morani poprawił się na krześle, chrząknął i zwrócił

się do mecenasa Klapsky'ego.

- Udzielam głosu obrońcy.

Adwokat jeszcze raz rzucił okiem do swoich notatek, wstał

i oparłwszy dłonie na brzegu stołu, z emfazą zaczął wYgłaszać

swą mowę obrończą.

- Wysoki Sądzie, Sędziowie Przysięgli! Stoi przed wami

człowiek oskarżony o straszne czyny. Mój uczynny kolega

i oponent, oskarżyciel publiczny, w słusznym gniewie, jaki

wywoływać powinno każde naruszenie porządku publiczne-

go. napiętnował to niesmaczne zajście z dnia siedemnastego

maja bieżącego roku i pozwolił sobie zakwalifikować je pod

paragraf dwieście trzydziesty szósty. Wszyscy cenimy trudną

pracę prokuratury, jej ustawiczne dążenie do wychowywania,

zapobiegania, odstraszającego karania winnych, ale w tym

przypadku, moim skromnym zdaniem, oskarżyciel publiczny

zastosował zbyt surowe kryteria oceny czynu oskarżonego.

Jestem całkowicie przekonany, i swoje przekonanie mam

nadzieję przekazać Wysokiemu Sądowi i Sędziom Przysię-

głym, że wymieniony przez mojego szlachetnego przedmów-

cę paragraf nie wchodzi w rachubę. Bo i cóż takiego zrobił

oskarżony Lazarus, biedny zaszczuty człowiek, otoczony

mrowiem drapieżnych maszyn, wysysających z niego wszyst-

kie zasoby finansowe, zdrowie, całą radość życia? Bronił się!

Bronił się, jak osaczony w kniei dziki zwierz.

Czym było jego dotychczasowe dorosłe życie, Wysoki Są-

dzie? Jednym pasmem cichej harówki i wyrzeczeń, samotnym

bohaterstwem skromnego uczciwego mężczyzny, w pocie

czoła zdobywającego środki na utrzymanie swej rodziny,

swoich dzieci. A co robi żona oskarżonego? Z uporem god-

nym lepszej sprawy otacza się lawiną sprzętów, mających

ułatwić jej życie, oszczędzać czas, eliminować nużące czyn-

ności. i rzeczywiście, niektóre z nich robią to. Jednak by ten

tłum mechanicznych niewolników utrzymywać w stałej goto-

wości, ktoś z kolei musiał stać się ich niewolnikiem. To

właśnie on, ten nieszczęsny człowiek, przŠz nieporozumienie

siedzący na ławie oskarżonych! Musimy zrozumieć nieszczę-

śliwego, wczuć się w jego sytuację, przeżyć wraz z nim

dwudziestoletni terror bezdusznych stworów. Wypowiedź

oskarżonego, odtworzona tu przed chwilą, pozwoliła pojąć

bezmiar nieszczęścia tego prostodusznego człowieka. Już raz

przyszło mu procesować się z niesolidną firmą. Wygrał wtedy,

lecz ileż zdrowia musiało go to kosztować, jakie urazy zosta-

wiło w psychice! Chory wraca do domu i spotyka tam człowie-

ka, który jest współwinny burzeniu jego świata. Czyż trudno

zrozumieć, że nerwy trawionego gorączką odmówiły posłu-

szeństwa? Że wypchnął ze swego domu niepożądanego goś-

cia? A że zniszczył część sprzętów? Były jego własnością

i mógł zrobić z nimi co mu się podobało. Wysoki Sądzie! Tylko

splot tragicznych nieporozumień spowodował, ż‚ tu, na ławie

oskarżonych, siedzi ten oto człowiek. Jeśli istnieje jakiś

sprawca gorszących zajść przy ulicy Lipowej, to w żadnym

wypadku nie jest nim mój klient. Jimmy Lazarus jest niewinny!

Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Glowacki Ryszard Raport Z Rezerwatu
KLĄTWY, Ezoteryka, Sci-Fi
Horoskop Majów, Ezoteryka, Sci-Fi
Wampiry- wszystko o...., Ezoteryka, Sci-Fi
Iluminaci -co oni wiedzą, Ezoteryka, Sci-Fi
Totalna Mentalna Blokada, Ezoteryka, Sci-Fi
Niepokojące badania NASA, Ezoteryka, Sci-Fi
Randall Neville - Życie po śmierci, Ezoteryka, Sci-Fi
Akasza. Kim oni są Jak się modlić, Ezoteryka, Sci-Fi
pierwszy krok do nirwany, Ezoteryka, Sci-Fi
lista demonów, Ezoteryka, Sci-Fi
Księga czarów, Ezoteryka, Sci-Fi
KLĄTWY, Ezoteryka, Sci-Fi
Sci Fi Micro Chapbook RPG 3 Space Pirates
SCI FI VISUAL NOVEL KIT
Sci Fi Micro Chapbook RPG 1 System Breach
JSM ROMANCE & SCI FI
SCI FI BATTLEBACKS
Top 100 Sci Fi

więcej podobnych podstron