Glowacki Ryszard Raport Z Rezerwatu


RYSZARD GŁOWACKI

RAPORT Z REZERWATU

CZYM JESTEM

Wątpliwości, bezustanne wątpliwości... Jedno kolosalne pytanie opanowało całe moje jestestwo i gnębi mnie mnogimi odmianami, a na iedną z nich nie mogę znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Czuję to. Wiem, że każda cząstkowa odpowiedź byłaby równocześnie tą całkowitą, ostateczną, jedyną...

Czym jestem? Zamierzonym produktem Natury, czy też jej największą pomyłką rojącą sobie panowanie nad Czasem i Przestrzenią? A może tylko skomplikowanym homeostatem powołanym do spełnienia ściśle określonego zadania i przeznaczonym do likwidacji, jak każde zużyte, zbędne narzędzie?

Staję się. Kolor oczu i skóry, biel zębów i barwa głosu, rytm serca i pulsowanie krwi w żyłach, jasność spojrzenia, wdzięk uśmiechu - wszystko jest zapisane misterną mozaiką atomowych drobin na niewidzialnych wstążkach chromosomów.

Czy posągowym Apollinem mi być, czy też chromym od początku swej drogi nieszczęśnikiem, radosnym jasnovvłosym zjawiskiem przywołującym uśmiech na stroskane twarze przechodniów, mocarzem czy cherlakiem, zwiewną najadą królującą wśród szarych tłumów zwykłych ludzi - zadecydują one.

Pędzę wolny i silny głębią oddechu, ciała posłuszeństwem, sprężystością kości i mięśni. Dokąd? Dokąd chcę pędzić, co zdobyć?

Zdobędę Przestrzeń, bo tak chcą one, zaśpiewam ptakiem odwieczną pieśń istnienia, wiatrem przyfrunę, burzą, orkanem, tęczą roztoczę przed ciżbą zdumionych oczu, w pląsach motylich zawiruję pod kopułą niebios, w twardym kamieniu słowa rzeźbę wykuję nie podatną czasowi. I wszędzie cząstkę siebie zostawię. Niech trwa, niech trwa, niech trwa!

Jak żyć? W lawinie odkryć coraz wyrażniej rysuje się sylwetka superzorganizowanego automatu sterowanego prądami płynącymi siecią wysokooporowych przewodów. Nieco mniej prymitywna ta sieć - nieco szybciej płyną w niej impulsy. I już jestem lepszym od innych, doskonalszym okazem, mam przewagę ułamków sekund nad nimi. A to dużo, bardzo dużo...

Nieco bardziej skomplikowane połączenia między komórkami mózgu spotęgowane miliardowym krociem szarych maleństw tworzą geniusza.

Praca - powiecie - praca nad sobą wyniesie cię ponad dolinę przeciętności. Nic; tylko własna praca. Zgoda. Ale jeśli gdzieś tam, w labiryncie kodu, zabraknie tych paru bitów na jej oznaczenie, to co wtedy pozostaje?

Pulsują gruczoły, nabrzmiewają ciężarem związków produkowanych, zdumiewających, czekają na chwilę odpowiednią by użyć tych wytworów. Pochylają się głowy mędrców nad preparatami - mierzą, liczą, analizują. Już wiedzą!

Jak żyć, skoro stany świadomości mają chemiczną motywację? Pierwsze uniesienie młodości, miłość i nienawiść. bohaterstwo i tchórzostwo, to tylko efekt działania określonych substancji produkowanych zgodnie z założonym harmonogramem. A co z dobrem i złem?

Czy wolną wolę też mam wbudowaną w program?

Nie zdając sobie z tego sprawy sam wytwarzam związki do kierowania sobą. A jeśli ktoś kiedyś zechce mnie pozbawić tej roli i stać się panem moich stresów i euforii, moich porywów?

Pytania, pytania, pytania... Garbią się umęczone bezruchem grzbiety, pochylają nad preparatami głowy. Lecz czyż któraś podniesie się nagle i zastanowi nad celem swej drogi? Cóż jeszcze chcecie poznać - wzór chemiczny duszy?

A więc czym jestem? Motywowanym enzymami białkowym automatem, zmieniającym swe zachowanie pod wpływem mikroskopijnych porcji substancji wstrzykiwanych przez zaprogramowane uprzednio gruczoły, czy też niezależną Istotą?

Nie wiem. Nie wiem! Nie wiem!!

- Wyłącz go, George! To już czwarty z tej serii, któremu się zdaje, że jest człowiekiem...

OSTATNIA WYPRAWA VOYA BERGA

Wkabinie panował miły, zielony półmrok. Ze ścian płynęły ciche dźwięki pięknej, barokowej muzyki. Voy wybrał ją, ponieważ przypominała mu Kris i czasy wspólnych, cotygodniowych wypraw na koncerty. Prawdę mówiąc, te koncerty starodawnej muzyki wtedy nudziły go, ale Kris uwielbiała

Bacha, a on, Voy, kochał Kris i gotów był dla niej nawet na większe poświęcenia. Teraz jednak, w tej atmosferze ciszy i zieleni muzyka zaczęła mu się podobać. Była taka spokojna i dostojna - słowem inna.

Już ponad cztery lata "Contact" szedł z przyświetlną prędkością stale tym samym kursem w kierunku Słońca. Cała załoga została już wyprowadzona ze stanu hibernacji, wktórej tkwili niemal od chwili opuszczenia układu ProximaCentauri.

Za jakąś godzinę osiągną umowną granicę Układu wyznaczoną w odległości 50 jednostek astronomicznych od Słońca i wtedy trzeba będzie włączyć silniki hamujące. Potem nastąpi okres hamowania i m…newrowania wśród pól grawitacyjnych, aby jak najmniejszym wydatkiem energii wytracić szybkość i po dwóch tygodniach osiąść na orbicie parkingowej Księżyca. Zresztą Instrukcja Wejścia w Układ nie pozostawia możliwości jakichkolwiek kombinacji. Na granicy Układu muszą być włączone silniki hamujące. Okresu tego nikt nie lubi, bo to przecież tylko znikomy ułamek parseka, a trzeba się wlec tak długo: Stary Larsen, pod dowództwem którego Voy służył w poprzedniej wyprƒwie, często mawiał, że starzeje się tylko

i wyłącznie między Plutonem a Ziemią.

Zamigotała lampka wywoławcza - Voy zgłosił się natychmiast.

- Szefie - usłyszał głos dyżurnego nawigatora - za pół godziny wchodzimy do domu.

- W porządku - odparł - już idę.

Powoli wstał, wyłączył muzykę, włożył buty i poszedł do sterowni. Fred, który pełnił dyżur, uśmiechnął się na jego widok.

- No, wreszcie zacznie się coś dziać!

- Podaj sytuację.

- Za kwadrans osiągamy położenie "plus pięćdziesiąt".

Wszystko przygotowane do rozpoczęcia hamowania. Lunę osiągniemy dziesiątego czerwca - wyrecytował nawigator.

- Dziękuję... Coś ty powiedział Fred? Dziesiątego czerwca? Przecież to rocznica mojego ślubu z Kris. Ale będzie miała niespodziankę, gdy się zjawię w domu.

- Nie będzie żadnej niespodzianki, szefie. Jeszcze nie słyszałem, żeby kogoś rozliczyli wcześniej niż po dwóch dniach, zwłaszcza po wyprawie trwającej dziewięć lat. Będziesz w domu najwcześniej dwunastego.

- Powiedz mi Fred, bo ty przecież prowadzisz kartoteki czasowe załogi, ile ja mam aktualnie lat i która to będzie rocznica ślubu.

- Chwileczkę... już mam. Masz stary czterdzieści siedem lat formalnych, a trzydzieści biologicznych. Ślub brałeś mając dwadzieścia dwa lata, a zatem będzie to już dwudziesta piąta rocznica. Brawo!

- Fred, ja muszę zdążyć.

- To niemożliwe, szefie.

Voy zamyślił się.

- Fred, a gdybyśmy trochę opóźnili włączenie silników?

Mamy przecież mnóstwo zaoszczędzonego paliwa. Wtedy moglibyśmy zyskać te dwa dni.

- Instrukcja mówi, że na granicy Układu...

- Nawigatorze Kno - głos Voya zabrzmiał oficjalnie - o ile należy opóźnić hamowanie, aby zameldować się na Lunie o dwa dni wcześniej?

- Moment - Fred Kno manewrował klawiszami - o czterdzieści siedem minut.

- Silniki włączyć o czasie "T plus czterdzieści siedem minut"!

- Rozkaz!

W sterowni zapanowała nagła cisza. Wskaźnik chronometru szybko zbliżał się do czerwonej strzałki na tarczy.

Nawigator wstał i przesunął ją o 47 minut do przodu.

Znów dłuższy czas siedzieli w milczeniu obserwując wyłaniające się z mroków Wszechświata Słońce. Wreszcie Voy włączył centralny obwód foniczny i spokojnym rutynowanym głosem rzekł do mikrofonu: - Pierwszy do załogi, za dziesięć minut procedura ósma.

Potwierdzić w kolejności.

- Drugi gotów!

- Trzecia gotowa!

Gdy umilkły głosy wszystkich członków załogi, dowódca wyłączył obwód i zwrócił się do nawigatora: - Przepraszam cię, Fred. Jeśli będzie granda to i tak spadnie na mnie. Zresztą to przecież moja ostatnia wyprawa.

Definitywnie rezygnuję. Mam żonę, dzieci. Przejdę do transportowego. Będę latał na Marsa, Wenus i co parę miesięcy będę w domu.

- Szefie, wracamy z takimi rewelacjami, a ty mówisz o grandzie. Witać nas będą... tymi... no:.. kwiatami, wywiady robić.

Spokojna głowa.

Zgodnie z obliczeniami Knoa osiągnęli orbitę Luny ósmego czerwca. Natychmiast przesiedli siędo modułu łącznikowego i po chwili byli już w Bazie. Z ulgą opuścili pudło "Contacta", które przez tyle lat było ich światem.

Powitanie było wspaniałe - kwiaty, przemówienia... ale do

Voya nie bardzo to wszystko docierało. Tam wysoko nad dachem Bazy świeciła Ziemia. Była jak zwykle piękna. Po uroczystości powitania poszedł do Centrali i poprosił o połączenie ze swoim domem. Dość długo nikt się nie zgłaszał, aż wreszcie rozległ się charakterystyczny trzask, a po nim zaspany, kobiecy głos.

- Słucham...

- To ja, wróciłem.

- Kto mówi?

- Tu Luna, Baza Pozaukładowa. Mówi Voy Berg.

- Tato! To ja, Yola. Włączam wizję.

Ekran zamigotał i po chwili ukazała się na nim twarz dziewczyny. Voy zaniemówił. Była to zdumiewająco znana, dokładna kopia Kris z czasów, gdy się poznali. To była jego córka, którą zostawił, kiedy jeszcze była dziewczynką ze sterczącymi na boki warkoczykami. A teraz, teraz ma już dziewiętnaście lat.

- Tatusiu, przecież ty się nic a nic nie zmieniłeś przez te dziewięć lat. Powiedz coś.

- Yo, poproś mamę i chłopców.

- Zaraz ich obudzę.

- A która u was godzina?

- Już po północy.

- To nie budź chłopaków, zobaczymy się pojutrze. Poproś tylko mamę.

Twarz córki zniknęła z ekranu, przez chwilę widać było tylko ścianę sypialni, ale nagle ekran zgasł i łączność się urwała. Próby powtórnego połączenia się nie dały rezultatu.

Numer na Ziemi nie odpowiadał.

- Też nie miał kiedy nawalić - zdenerwował się Voy.

Półtora dnia zabrało Voyowi przekazanie członkom Komisji

Rozliczeniowej materiałów dotyczących wyprawy. Wszystkie były już wprawdzie wstępnie opracowane w laboratoriach pokładowych, ale szczegółowe badania potrwają całe lata.

A zresztą, niech o to boli głowa tych facetów z Dokumentacji.

Załoga "Contacta" została przewieziona specjalną rakietą na orbitę Ziemi. W kapitanie tej rakiety Voy rozpoznał ze wzruszeniem starego Larsena. Z powodu przekroczenia limitu wieku słynny astronauta ostatnie lata przed przejściem na emeryturę spędzał między Ziemią a Księżycem. Przywitali się serdecznie.

- Gratuluję Berg, odwaliliście kawał roboty.

- Dziękuję, co słychać u ciebie?

- Przecież widzisz, przekroczyłem limit biologiczny i bawię się w taksówkarza. Ziemia - Księżyc i z powrotem. Rzygać się chce. A za rok muszę już przejść do pracy na dole, w šrzędzie

Kosmicznym. Chyba oszaleję za biurkiem.

- Nic ci się nie stanie Lars, a twoje doświadczenie bardzo przyda się w Urzędzie. Ale, ale - ile ty masz lat?

- Dopiero siedemdziesiąt cztery.

- Lars, do kogo ta mowa, przecież piętnaście lat temu gdy byłem z tobą na piątej Tolimaka B, dociągałeś setki. Teraz musisz mieć już ponad sto dziesięć.

- Notak, alety liczyszwedług metryki -zaśmiałsię Larsen.

Dochodzili właśnie do orbity przesiadkowej. Voy serdecznie uściskał swojego starego dowódcę i przyjaciela.

- Do zobaczenia Lars, trzymaj się.

- Cześć chłopcze, przyjemnego urlopu.

Jeszcze jedna przesiadka i po godzinie wreszciewylądowali w Centralnym Porcie na Saharze. Znów przemówienia, kwiaty i w końcu do załogi "Contacta" zostały dopuszczone rodziny i przyjaciele. W tłumie ściskających się i płaczących ze szczęścia ludzi Voy długo nie mógł zobaczyć swoich. W końcu znalazł ich stojących daleko z tyłu, pod ścianą budynku poczekalni - Yolę i bliźniaków.

- Dzieci!

- Tato!

Córka rzuciła mu się naszyję; czuł,że łzy zbierają mu się pod powiekami.

Chłopaki, przywitajcie się z ojcem.

Dwóch dziesięcioletnich, identycznych chłopców, sięgających mu prawie do ramion, niezdecydowanie patrzyło w jego kierunku. Voy wyjechał gdy zaczynali stawiać pierwsze kroki.

- Poznajmy się, jestem Voy, wasz ojciec.

- Cześć! -wrzasnęli równocześnie-totyjesteś nasz stary?

Nie wyglądasz na to.

- Dlaczego?

- Za młody - podsumował ten, który miał na koszulce wyhaftowaną literę B, czyli z pewnością Bert.

- Uhm - potwierdził ten drugi z literą A, oczywiście Art Georg lepiej pasuje.

- Nie plećcie głupstw - ofuknęła ich siostra - chodźmy do samolotu.

- Jak to - zdziwił się Voy - a gdzież mama?

- Wyjechała - krzyknęli bliźniacy.

- Dokąd?

- Tatusiu, wszystko ci po drodze opowiemy. Ateraz chodźmy bo za chwilę jest odlot - głos córki dziwnie przy tym drżał. W samolocie usiedli obok siebie. Chłopcy popychali się na sąsiednich fotelach.

- Yola, powiedz mi co to wszystko znaczy, co z mamą, czy chora?

- Nie, nie. Kris musiała wczoraj wyjechać. Zostawiła nagrany list dla ciebie. A teraz opowiedz mi wszystko o tej waszej wyprawie.

Voy wyczuł niechęć córki do kontynuowania tematu. Reszta podróży upłynęła im na chaotycznej wymianie zdań o gwiazdach, planetach, szkole, domu. Rozmawiali o wszystkim chcąc w kilku słowach zawrzeć dziewięcioletnią rozłąkę.

Późnym wieczorem dotarli wreszcie do domu. Voy był bardzo zmęczony. Kilkakrotne zmiany warunków grawitacyjnych i klimatycznych w ciągu ostatnich kilku dni dawały znać o sobie. Pragnął tylko jednego - spać!

Obudził się około południa - z ogrodu , przez uchylone okno dolatywał śpiew ptaków, widać było błękitne niebo. Nastoliku obok tapczanu stał przenośny videofon. Na nim leżała zaklejona koperta, na której ręką Kris było wypisane jego imię. Voy rozdarł kopertę i niecierpliwie wcisnął kasetę w gniazdo odtwarzania. Ekran pozostał pusty, ale z głośnika rozległ się głos Kris, Kris za którą tak tęsknił przez cały czas od chwili opuszczenia domu.

- Voy, jestem szczęśliwa, że wróciłeś cały i zdrowy. Oglądałam wczoraj zapis z waszego powitania na Lunie. Widziałam cię. Wyglądasz wspaniale. Nie zmieniłeś się nic przez ten długi czas. Przeciwnie niż ja. Wiem, że sprawię ci przykrość, ale nie chciałam rozmawiać z tobą, gdy mnie Yola obudziła w nocy. Bałam się. Wiedziałam, że wracacie. Już od tygodnia mówiło się niemal wyłącznie o tym. Punkt kontrolny z Saturna podał, że macie zbyt dużą szybkość. Ja jedna wiedziałam dlaczego... Z pewnością jesteś zaskoczony tym co mówię. Ale pomyśl spokojnie - dwadzieścia pięć lat temu pobraliśmy się.

Mieliśmy oboje po dwadzieścia dwa lata. Dzisiaj ja mam czterdzieści siedem, a ty, ty nie masz chyba jeszcze trzydziestki. Sam mi tłumaczyłeś, że prędkości przyświetlne powodują prawie całkowite zatrzymanie procesu starzenia się komórek, a hibernacja jeszcze ten proces tonizuje. Widać to już było wyraźnie po powrocie z twojej poprzedniej wyprawy. Z tych dwudziestu pięciu lat małżeństwa spędziliśmy razem nie więcej niż cztery. Jesteśmy wprawdzie rówieśnikami w sensie formalnym, ale biologicznie i psychicznie należymy już do dwóch różnych pokoleń. Pamiętasz moją mamę z czasów gdy jeździliśmy do niej na wakacje na Sycylię? Tak właśnie ja wyglądam w tej chwili. Kobiety w mojej rodzinie zawsze miały tendencję do szybkiego starzenia się. Cóż, to ta południowa uroda, którą tak zachwycałeś się dawniej... Już w czasie twojego ostatniego urlopu godzinami musiałam pracować nad swoim wyglądem... zresztą spójrz na mnie, a sam się przekonasz...

Głośnik umilkł, a ekran powoli zaczął się rozjaśniać. Po chwili ukazała się na nim kobieca postać na tle ogrodu. Była to Kris; ale gdyby nie wiedział, że to będzie ona, nie domyśliłby się tego. Wpatrywał się z osłupieniem w zbliżającą się kobietę, która w niczym nie przypominała mu ukochanej Kris.

- Widzisz najlepiej sam, czas jest łaskawy tylko dla was, bohaterów Kosmosu. Przez te lata, gdy ciebie nie było, często zamykałam się w swoim pokoju i oglądałam holograficzne zapisy naszych wspólnych wycieczek. Jesteśmy na nich jak dawniej piękni i szczęśliwi, Aż kiedyś, niedawno, stanęłam koło twojego hologramu i popatrzyłam w lustro. To było szokujące i wtedy postanowiłam... Nie pasujemy do siebie. Ty jesteś młodym człowiekiem, osiągnąłeś prawie nieśmiertelność, jak mityczni bogowie greccy. Możesz mieć każdą piękną dziewczynę, której tylko zapragniesz. I to jest sprawiedliwe.

Za twój trud, za lata zamknięcia w tych przeklętych blaszankach, za to co robicie dla Ziemi. A ja. ja jestem starzejącą się kobietą...

Kris znów umilkła, aby się nie rozpł…kać; twarz jej zniknęła z ekranu, na którym widać teraz było tylko gałęzie drzew. Wkrótce jednak znów rozległ się jej głos, lecz już inny, zdecydowany: - Musimy się rozejść. Mam przyjaciela. Nazywa się Georg.

Od trzech lat spotykamy się, chodzimy na koncerty, do parku.

On ma pięćdziesiąt pięć lat, jest wdowcem. Jego żona zginęła w tej wielkiej katastrofie na asteroidach dwadzieścia lat temu. Była meteorytologiem. On sam nigdy nie był nigdzie poza

Ziemią. Nie, nie jest bohaterem. Jest po prostu fryzjerem.

Bardzo dobrym damskim fryzjerem. i kocha mnie. Chłopcy za nim przepadają. Chce się ze mną ożenić. Powiedziałam że dam mu odpowiedź po twoim powrocie. Dam mu ją, Voy. Tak będzie lepiej dla ciebie, dla mnie dla chłopców i dla niego.

Małżeństwo anulujemy w przyszłym tygodniu. Parę lat temu wszedł w życie przepis dopuszczający do udziału w wyprawach pozaukładowych tylko ludzi stanu wolnego lub całe małżeństwa. Jeśli chodzi o Yolę, to ona ma twój charakter. Za niecałe dwa lata skończy Szkołę Nawigatorów i ruszy twoim śladem. Tak postanowiła. Opiekuj się nią. Ty wróć do gwiazd.

Wiem, że je kochasz i nie wyobrażasz sobie życia bez nich.

Żegnaj.

Ekran zgasł i nastała przeraźliwa cisza. Voy poczuł potworną pustkę w głowie. Długo leżał patrząc niewidzącymi oczyma w jeden punkt na suficie. W pewnym momencie weszła Yola i nic nie mówiąc zaczęła go głaskać po głowie. Nagle odezwała się: - Tatusiu, pojedziemy nad morze, wszystko załatwiłam.

- Dobrze.

Ten tydzień nad morzem bardzo dobrze mu zrobił. Kąpali się. chodzili na spacery i zabawy. Pewnego wieczoru wezwano Voya do rozmównicy. Zobaczył uśmiechniętą twarz Knoa.

- Cześć stary, słyszałeś, organizuje się wyprawa w rejon

Canis Maioris. Przewidywany czastrwania piętnaście lat. Start za dwa lata. Ciebie proponują na dowódcę. Jutro ma z tobą rozmawiać sam Stary.

Wiadomość spadła na Voya jak grom z jasnego nieba.

Pożegnał się z Fredem, a potem udał się na długi, samotny spacer brzegiem morza. Po powrocie wszedł do pokoju córki .

- Yo, prawdopodobnie zaproponują mi dowództwowyprawy na Canis Maioris. Start za dwa lata. Myślę, że byłaby to dla ciebie znakomita praktyka po ukończeniu szkoły. Tylko gdy wrócisz, nie będziesz już mieć przyjaciółek...

Oczy Yoli zrobiły się ogromne. Z radości zdołała tylko rzucić mu się na szyję i wykrzyknąć: - Tato!

NIELOJALNOŚć

Lubił te późne niedzielne popołudnia. Od morza wiała zwykle lekka orzeźwiająca bryza, nieodmiennie niosąca tajemniczy zapach wielkiej przygody, odległych lądów i oceanów, cichych koralowych wysp o pocztówkowej urodzie. i tej niepowtarzalnej radości. jaką daje przecinanie wiecznie rozkołysanej tafli wód.

W jego uregulowanym życiu niedzielne spacery miały wysoką rangę i były cząstką nie zmienionego od lat rytuału.

Najpierw urocze, pachnące domowymi obiadami i smażoną rybą zaułki starej portowej dzielnicy, potem supernowoczesne kryte molo, wcinające się daleko, daleko w morze, a na koniec powrót reprezentacyjną, wysadzaną palmami aleją do centrum miasta. Tam, nie bacząc na wysokie ceny, wypijał w ulubionym lokalu lampkę dobrego wina i wracał do swojego niewielkiego pokoiku w starej, odrapanej kamienicy.

Dzisiaj również odbył już pielgrzymkę po labiryncie nadmorskich uliczek, dwukrotnie przemierzył całą długość śmiałej żelbetowej estakady i zapuścił się w rozwichrzony szpaler pięknych drzew wiodący do śródmieŚcia. Na chwilę zatrzymał się przy odsłoniętym przed kilkoma zaledwie dniami monumentalnym pomniku Generała i, nasy‡iwszy oczy tym nowym urbanistycznym akcentem stolicy, ruszył w stronę Śródmieścia, gdzie czekała na niego szklaneczka z chłodnym wytrawnym winem.

Pisk naciśniętych gwałtownie hamulców zmusił go do odwrócenia się. Zobaczył, jak z dużego, szarego samochodu ;wyskakuje dwóch rosłych mężczyzn i biegnie w jego stronę.

Twarze ich były zdumiewająco jednakowe i sprawiały wrażenie gumowych masek.

- To ten?

- Ten!

Strumień ohydnie śmierdzącej cieczy zalał mu twarz i oczy.

Odruchowo sięgnął do kieszeni spodni po chusteczkę, nim zdążył ją wyciągnąć, już ktoś wykręcił mu ręce i założył na nie kajdanki. Równocześnie na głowę narzucono mu jakiś worek i uderzono pięścią w plecy.

- Ruszaj! - usłyszał niski szorstki głos.

Zrobił kilka kroków we wskazanym ki‚runku i wtedy jakieś ręce pociągnęły go za klapy marynarki. Upadł na twarz jak kłoda, obijając sobie równocześnie kolano o jakiś wystający kant.

Trzasnęły zamykane drzwiczki i natychmiast poczuł gwałtowne szarpnięcie ruszającego samochodu. Oprócz odgłosów jazdy nie dochodziły go żadne inne dźwięki. Samochód zakręcił kilka razy i wreszcie znieruchomiał. Poczuł kopnięcie butem w żebra i usłyszał znany mu już głos.

- Wstawaj !

Po omacku podniósł się z podłogi, uderzył głową w dach furgonetki i stanął niezdecydowanie na ugiętych nogach. Znowu poczuł uderzenie pięścią w plecy. ruszył więc ostrożnie przed siebie, pamiętając o tym, żeby nie uderzyć głową w coś wystającego i by nie wypaść z samochodu. Poczuł pod nogami urywającą się płaszczyznę podłogi i delikatnie zaczął szukać gruntu. Udało mu się stanąć na ziemi bez szwanku i wtedy usłyszał rechot kilku głosów.

- To jakiś cwaniak!

- Tresowany...

- Zawsze wypadają na pysk, a temu się udało. He, he, he!

Poczuł tępe uderzenie w pleCy, po lewej stronie, i stały nacisk jakiegoś przedmiotu.

- Lufa! - przemknęło mu przez skołataną głowę.

Nacisk zelżał na moment. aby zaraz nasilić się gwałtownie, ruszył więc przed siebie szurając butami po żwirowanym podwużu. Po kilku krokach wyczuł stopnie schodów. Było ich trzy.

Odgłos otwieranych drzwi, silne pChnięcie w plecy, trzaśnięcie metalu o metal i hurkot wielkiej zasuwy na zewnątrz. Cisza.

Stał niezdecydowanie, bojąc się poruszyć, aby nie wpaść w jakąś pułapkę. Worek zwisał na nim luźno; schyliwszy głowę, mógł dostrzec szpice swoich butów. - Gdyby tak mieć wolne ręce... - schylił się głęboko do przodu, lecz worek tkwił na swoim miejscu. Klęknął - także bez rezultatu. W końcu położył się na kamiennej podłodze i mozolnie wyczołgał z potrzasku.

Był w małym pustym pomieszczeniu, pozbawionym jakichkolwiek sprzętów. Szara kamienna posadzka. zakratowane okienko pod sufitem, przez które sączyło się troChę światła, dwoje żelaznych drzwi. To wszystko. Nie, jeszcze była popstrzona przez muchy żarówka, zwisająca na drucie z sufitu.

Rozglądał się bezradnie po pustym wnętrzu, nic nie rozumiejąc z błyskawicznie rozwijającej się akcji. Dopiero teraz poczuł piekący ból poniżej kolana. Podciągnął nogawkę spodni i spojrzał na nogę - głęboko zdarta skóra odsłaniała kawałek kości. Cienkie strużki krwi zastygły już na goleni.

Nagła jasność poraziła mu wzrok: Skulił się, jak przed oczekiwanym ciosem, zasłonił oczy skutymi rękami. Światło padało gdzieś z góry, z ukosa. Oślepiające.

- Wysuń ręce! - wielokrotnie wzmocniony głos płynął z niewidocznych megafonów nieomal dotykalnym miażdżącym strumieniem. , Wykonał polecenie natychmiast. Wiedział o coţim chodziło - o numer identyfikacyjny. Wytatuowany na prawym przedramieniu był doskonale widoczny w jaskrawym świetle padającym od strony sufitu; z pewnością obserwowali go przy pomocy kamery.

Światło zgasło równie nagle, jak poprzednio się zapaliło.

Początkowo nie widział niczego oprócz jasnych, pulsujących kręgów. Dopiero po chwili zaczął rozróżniać kontur zakratowanego okna i zarys metalowych drzwi w ścianie. Nagle poczuł, że zaczyna go ogarniać wściekły, bezsilny gniew, spływa wyczuwalną gorącą falą aż po palce rąk i nóg.

- Hej! Jest tam kto? Odezwijcie się! - sam zdziwił się brzmieniu swojego głosu.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Nic, żadnej reakcji. A przecież musieli słyszeć. Musieli! - Ludzie! Nic złego nie zrobiłem! To jakaś pomyłka!

- Stul pysk! -zagrzmiało naglezewszystkich stron i równie nagle ucichło. Zrezygnował. Apatycznie powlókł się pod ścianę i usiadł na podłodze, oparłszy plecy o twardy szorstki mur.

Sciemniało się. Najpierw zniknęły zarysy metalowych drzwi, potem żarówka ze sznurem, a w końcu nie mógł już dostrzec konturu zakratowanego okienka pod sufitem. Stracił poczucie czasu. Zdawało mu się, że siedzi tutaj, w tej ciemności, już bardzo długo. Wstawał kilkakrotnie, by rozprostować zbolałe kości i rozgrzać się trochę, bo od kamiennej posadzki zaczęło ciągnąć chłodem.

Nagle zapaliła się brudna żarówka zwisająca z sufitu, a po chwili usłyszał zgrzyt zamka po drugiej stronie drzwi. Skrzypnęły nie naoliwione zawiasy i równocześnie gdzieś u góry rozległ się twardy męski głos: - Twój numer?

- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt osiem M - zero zero tysiąc dwieście siedemdziesiąt cztery.

- W porządku. Wyjdź przez te drzwi i idź przed siebie.

Żarówka zgasła i jedynym pUnktŠm orientacyjnym stał się jasny prostokąt otwartych drzwi z perspektywą słabo oświetlonego korytarza.

Ruszył w tę stronę, oglądając się na boki. Po kilkunastu krokach doszedł do błyszczącej metalowej zapory, lecz gdy zbliżył się do niej na odległość wyciągniętej ręki, przeszkoda bezszelestnie uskoczyła w bok i znalazł się w niewielkim pomieszczeniu z małym kwadratowym stołem i krzesłem pośrodku.

- Siadaj! - polecił mu niewidoczny mężczyzna o twardym, zdecydowanym głosie. - Nazwisko, imię.

- Honest, Edward Honest. Ale panowie, ja absolutnie nie rozumiem o co tu chodzi?

- Od stawiania pytań to my jesteśmy. Urodzony?

- Dwunastego maja w osiemdziesiątym ósmym.

- Imię ojca?

- Też Edward.

- Zgadza się. Ukończona Szkoła informatyki, pracujesz w Centrum Obliczeniowym Ministerstwa Rekultywacji. Kawaler. Zamieszkały Bananowa czternaście, mieszkanie siedem.

Potwierdzasz?

- To wszystko absolutna prawda, ale...

- Służba wojskowa w jednostce numer pięćdziesiąt siedem tysięcy pięćset piętnaście, przeniesiony do rezerwy w stopniu młodszego sierżanta z opinią... Wynik strzelania z pistoletu testowego - dostateczny, sprawność fizyczna - średnia.

Wzrost sto siedemdziesiąt osiem, oczy szare. Znaki szczególne - blizna o kształcie trójkąta w okolicy lewego łokcia, czarne znamię wielkości ziarna grochu na karku, w rozmowie często używa wyrazu "absolutnie". Nałogi - wytrawne wino. Za granicą nie posiada nikogo. Przebyte choroby: odra, koklusz i dwukrotnie grypa. Alergeny - brak danych. Grupa krwi B, Rh plus. Uzębienie - brak lewej górnej szóstki, w prawej dolnej piątce plomba z biolamitu. Zgadza się?

- Tak, tylko numeru jednostki już nie pamiętam, a i z tą plombą, to też nie mam pewności.

- Nieważne. My wiemy o każdym więcej, niż on sam. Mamy tu takie rzeczy, o których się nikomu nieśniło. Każdy obywatel jest dla nas przezroczysty jak szkło. Nasz system informacyjny pozwala w ciągu kilku sekund mieć wszystkie dane o interesującym nas osobniku, łączni‚ ze zdjęciem, odciskami palców i innymi ciekawymi materiałami. Mówię ci to, abyś nic nie kręcił, lecz szczerze odpowiadał na pytania. Pamiętaj - tylko szczerość może cię uratować. Nasze aparaty zarejestrują każde twoje kłamstwo, zanim zdążysz je wypowiedzieć.

Cisza przeciągała się. Spokojnie zaczął analizować sytuację, ale z którejkolwiek strony podszedł, zawsze brakowało motywu aresztowania, a przecież jakiś musiał być, bo nie porywa się z ulicy pierwszego lepszego człowieka tylko dlatego, że wyszedł sobie na niedzielny spacer.

- Honest, wracajcie do celi! - rozległo się gdzieś w ścianie.

Rozsunęły się drzwi do korytarza i po chwili znowu znalazł się w pomieszczeniu z kamienną posadzką. Słaba żarówka ledwie rozjaśniała mroki nocy.

Zaczął spacerować wokół ścian, a potem po przekątnej tam i z powrotem, tam i z powrotem, za każdym nawrotem przekraczając leżący na podłodze brezentowy worek. Pora kolacji z pewnością dawno już minęła, ale głodu nie czuł.

Chciało mu się tylko pić.

Zgrzytnęły żelazne drzwi i ukazało się w nich dwóch mężczyzn w przylegających do twarzy maskach. Jeden z nich podniósł z podłogi worek i nałożył mu na głowę. Ruszyli. Huk zatrzaskiwanych drzwi, głuchy odgłos kroków po kamiennej posadzce i nagle świeży powiew wiatru.

- Uważaj, schody! - to był ten sam charakterystyczny głos drugiego z przesłuchujących go.

Trzy stopnie w dół, a po nich chrzęst żwiru pod butami.

Wyprowadzili go tą samą drogą, był tego pewny.

- Stój! - ten sam znany głos. Dobrze znany. Ale jak tu dopasować do niego osobę, nazwisko.

Cicho podjechał samochód; otworzyły się drzwiczki i poczuł pchnięcie w plecy. Tym razem uważał, aby się nie uderzyć w nogę.

Ruszyli. Samochód często skręcał, to w prawo, to w lewo, widocznie kluczyli dla zmylenia go. Wreszcie zatrzymał się.

Ktoś zdjął mu z rąk kajdanki, ściągnął worek z głowy i wypchnął na ulicę. Było ciemno. Obejrzał się usłyszawszy szum odjeżdżającego auta. Było nieoświetlone. Ruszył w kierunku przeświecającej przez gałęzie drzew, odległej latarni, oglądając się często za siebie, ale nikt za nim nie szedł.

Nagły podmuch wiatru przyniósł znany zapach morza, a za chwilę usłyszał szum fali łamiącej się na przybrzeżnych głazach. Jeszcze kilkanaście kroków i znalazł się na bulwarze w pobliżu mola. Kilka razy wciągnął do płuc orzeźwiające morskie powietrze i poczuł, jak wzburzenie zaczyna go powoli opuszczać. Otworzyła się przed nim rzęsiście oświetlona perspektywa palmowej alei, jakże świetnie mu znanej z coniedzielnych spacerów. Powoli, krok za krokiem szedł nią tak samo, jak przed kilku godzinami. Koło pomnika przystanął na moment; kółko się zamknęło. Wydarzenia ostatnich godzin szybko zaczęły tracić ostrość. Może to był sen?

Schylił się, dotknął nogi poniżej kolana - zapiekło. Znowu poczuł przemożne pragnienie, więc nie namyślając się wiele zdecydowanie ruszył w kierunku centrum.

Z przeciwnej strony nadchodził jakiś mężczyzna. W chwili, gdy się mijali, nagle przystanął i zawołał: - Ed Honest! Czyż to możliwe?!

Nagłe olśnienie! To był ten sam charakterystyczny głos!

Głos z przesłuchania. A przed nim stoi uśmiechnięty od ucha do ucha "Wiily". Tak go przezywali na roku.

- No co Ed, nie poznajesz mnie?

- Poznaję cię Wiily, nic się nie zmieniłeś. Ale co ty tutaj robisz? Ktoś mi już dawno mówił, że jesteś gdzieś na prowincji.

- Byłem, stary, ale od miesiąca jestem już tutaj. Czekaj nomoże byśmy gdzieś usiedli, wypili coś, bo duszno dziś.

- Możemy, właśnie idę na lampkę wina.

- To może tutaj?

Kawiarniany ogródek zapraszał głębokimi wiklinowymi fotelami i przytulnością altanek pokrytych kwitnącymi pnączami. Weszli i zamówili butelkę wina. Było właśnie takie, jakie być powinno na tę parmą gorącą noc - białe, wytrawne i chłodne. Wymieniając zdawkowe uwagi o pogodzie szybko opróżnili pierwszą butelkę i zamówili drugą. Willy rozgadał się. Snuł wspomniŠnia o dawnych beztroskich czasach, o wspólnych znajomych i o ich losach, o profesorach. Mówił, mówił, mówił...

- Willy - Honest przerwał mu nagle w połowie zdania - czy to jest przypadkowe przyjacielskie spotkanie, czy też dalszy ciąg przesłuchania? Odpowiedz mi wprost, absolutnie.

Zapanowała cisza. Willy nalał sobie pełną lampkę, zagłębił się w trzcinowym fotelu i powoli zaczął sączyć złocisty płyn, wlepiwszy wzrok w prawie pustą już, drugą butelkę.

- Widzisz Ed, to wszystko nie jest takie proste. Rzeczywiście; byłem tam, bo pracuję u nich. I wcale nie robiłem z tego przed tobą tajemnicy, wręcz przeciwnie - w czasie przesłuchania dałem ci do zrozumienia, że za ścianą jest ktoś znajomy. Potem dopilnowałem, by cię bezpiecznie odstawiono do miasta. Spotkanie nasze nie było przypadkowe; specjalnie wyszedłem ci naprzeciw, bo chciałem z tobą porozmawiać.

- A o czym?

- O tobie. Chcę ci przedstawić pewną propozycję. Otóż wiem, ile zarabiasz i uważam, że twoje dochody mogłyby być dużo, dużo wyższe. Powiedzmy, na początek, dwa razy wyższe.

- To zaczyna być interesujące... A za co ja miałbym dostawać taką kupę forsy?

- Za pracę w swoim zawodzie.

- U was?

- U nas. Intensywnie rozwijamy służbę informacyjną i potrzebujemy fachowców z naszej branży. Ja, między innymi, zajmuję się rekrutacją nowych pracowników.

- Zanim odpowiem ci cokolwiek, muszę się trochę więcej dowiedzieć o tej pracy. Na początek powiedz mi, z jakiego powodu zostałem dzisiaj zatrzymany.

- Dobrze, powiem ci, bo to nie jest tajne. Zapewne słyszałeś o analizatorze Mendozy?

- Co nieco. Analiza fal elektromagnetycznych emitowanych przez mózgi schizofreników, czy coś w tym rodzaju.

- Tak, to był początek. Udoskonaliliśmy ten aparat do tego stopnia, że możemy teraz rejestrować myśli człowieka z odległości do kilkudziesięciu metrów. Wielopłaszczyznowej interpretacji zapisów dokonuje komputer z opóźnieniem siedmiu sekund i podaje wyniki drukiem oraz w postaci syntetycznych obrazów na ekranach telewizyjnych.

- Ale co to ma wspólnego ze mną?

- Prowadziliśmy wstępne badania w terenie i przypadkowo znalazłeś się w stożku obserwacyjnym naszej aparatury. Trzy z pięciu kanałów interpretacyjnych wykazały twoją nielojalność w stosunku do osoby Generała.

- Generała? Zaczynam rozumieć... Aparatura była zainstalowana koło pomnika?

- Tak.

- A czy możesz mi zdradzić tajemnicę, co zarzucił mi wasz genialny analizator?

- Powiem ci w imię starej przyjaźni. Pierwszy kanał, że nosisz się z zamiarem wysadzenia pomnika w powietrze.

Drugi, że powinno się wybudować szkołę imienia Generała.

Trzeci kanał zinterpretował twoją myśl jako pytanie, czy wyjdą wkrótce nowe monety z rysunkiem pomnika naawersie, zaś czwarty również jako pytanie, ale dotyczące wysokości nagrody, jaką otrzymać masz za zniszczenie pomnika. Wreszcie na piątym kanale były jakieś mrzonki o nieokreślonej szkole dywersyjnej.

- W takim razie teraz ja ci powiem, o czym myślałem stojąc u stóp monumentu. Zastanawiałem się mianowicie, ile szkół można by wystawić za pieniądze włożone w budowę pomnika i przeróbkę całego placu.

Umilkli obaj i równocześnie sięgnęli po swoje lampki z winem. Zapanowało krępujące milczenie przerywane jedynie szumem wzmagającego się wiatru w konarach pobliskich drzew i odległymi dźwiękami orkiestry z jakiegoś nocnego lokalu. W pewnym momencie Willy przysunął swój trzcinowy fotel do stołu i oparłszy się na nim łokciami powiedział: - Ed, ja wiedziałem, że ty jesteś niewinny. Ten analizator ma jeszcze sporo wad... sporo wad, ale one dadzą się usunąć, z pewnością się dadzą. a wtedy interpretacja będzie stuprocentowo pewna! Zamontujemy analizatory wszędzie - na ulicach, w teatrach, w uniwersyteckich salach wykładowych ibędziemy wiedzieć co każdy myśli. Żaden przypadek nielojalności nam nie umknie! Wprowadzimy totalną inwigilację psychiczną sprzężoną z systemem drobiazgowej informacji i wreszcie zapanuje u nas spokój i poszanowanie prawa!

Potrzeba nam tylko fachowców, dobrych oddanych fachowców. No co, Ed, przechodzisz do nas, prawda?

Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo Ed Honest bez słowa wstał, podszedł do kelnera zajętego właśnie rozmową z bufetową, wręczył mu banknot pokrywający z nadwyżką cenę dwóch butelek wytrawnego wina i wyszedł na ulicę w rozkołysany szpaler pięknych starych drzew, targanych coraz silniejszym, orzeźwiającym wiatrem od morza.

DŻIN DLA PROFESORA

Nie, nie ma się co dłużej okłamywać. Jestem rozbitkiem.

Ja, Patrick Swinnerton, jestem życiowym rozbitkiem. Taka jest prawda. Mimo moich dopiero dwudziestu sześciu lat. mimo doktoratu z fizyki, z którego jeszcze niedawno byłem tak dumny. Uświadomiłem sobie to dopiero teraz, kiedy rozwścieczona gospodyni zatrzasnęła za mną furtkę w ogrodzeniu. Od trzech miesięcy byłem bez pracy; drobne oszczędności szybko topniały. Komornego nie płaciłem już od dwóch miesięcy.

Dzisiaj wreszcie moja gospodyni nie wytrzymała i wyrzuciła mnie na ulicę. Wcale się jej nie dziwię.

Wtedy, gdyzwolnili mniez Instytutu, niewyglądało to wcale tak groźnie. Później okazało się, że w całym kraju nikt nie potrzebuje fizyka-teoretyka. Tak, to była robota Starego.

Wszędzie miał znajomych; wystarczyło mu zatelefonować...

Gdybym wiedział, że to tak się skończy! Zachciało jej się romansu z młodym asystentem męża, a terƒz za to cierpię

tylko ja. Od tego czasu już się u mnie nie pokazała! Gdybym miał jakąś rodzinę, dalekich krewnych... Gdzie wrócę? Do przytułku dla sierot, w którym się wychowałem?

Deszcz zacinał coraz mocniej, zapadał wczesny, listopadowy zmierzch. Gdzie pójść, co ze sobą zrobić? Nie miałem tu żadnych przyjaciół a paru znajomych dawno przestało mnie zauważać. Powlokłem się na dworzec kolejowy, miejsce, które pod każdą szerokością geograficzną jest azylem dla ludzi dotkniętych przez los. W poczekalni było ciepło i cicho.

Na ławeczkach drzemało paru mężczyzn w wymiętych, szarych ubraniach i jakaś gruba kobieta trzymająca oburącz wielki kosz. Usiadłem w kącie i zamyśliłem się... Przecież nie mogę się poddać. Jestem młodym człowiekiem, dopiero u progu życia... Już wiem co zrobię! Pojadę na gapę do

Londynu, do Davida. Jego ojciec jest dyrektorem szkoły, z pewnością znajdzie dla mnie jakąś pracę - mogę uczyć fizyki, chemii albo matematyki. Tak, to będzie najlepsze wyjście. Chciałem zostać wielkim fizykiem, ale nie udało się, trudno. Trzeba z czegoś żyć, a później jeszcze może się zmienić...

Mój podły nastrój poprawił się nieco: dość już miałem rozmyślań. Do odejścia pociągu pozostało jeszcze sporo czasu i trzeba go było jakoś zapełnić. Zobaczyłem leżącą na stole gazetę. Była to wczorajsza lokalna "Gwiazda Wieczorna". Dobre i to.

Od czasu przerwania pracy w Instytucie niemal codziennie czytywałem ogłoszenia prasowe w rubryce "Pracownicy poszukiwani". Gdybym był ogrodnikiem. butlerem czy pomocą domową! Ale ja byłem fizykiem, a fizyków - niestety - nikt nie potrzebował... Teraz również odruchowo zacząłem od ogłoszeń i znOwu: "Gosposia potrzebna od zaraz".. "Kaskaderów pilnie..., "Pracownicydozakładu utylizacyjnego...", normalnie, jak co dzień. Ale nagle wzrok mój zatrzymał się, serce zaczęło łomotać jak oszalałe. Tak, to nie było złudzenie: "Elektronika albo fizyka potrzebuje pryw…tne laboratorium.

Pożądana znajomość sanskrytu. Zgłoszenia kierować Three

Oaks...". Przeczytałem to kilka razy, zanim uświadomiłem sobie całą treść tego krótkiego ogłoszenia - przecież to adresowane jest jakby wyłącznie do mnie! Ja jestem fizykiem, a znam nieźle sanskryt! "Trzy Dęby" - toż to posiadłość tego starego dziwaka, profesora Laugha, poprzedniego dyrektora instytutu. Krążą plotki, że on coś nie tego... Rzucił pracę, stanowisko, wyjechał na wieś, zbudował prywatne laboratorium i przeprowadza w nim jakieś nieokreślone doświadczenia. Nie ma tam rzekomo żadnych współpracowników, ajedynym. oprócz niego, mieszkańcem ogromnego domu, jest głuchy jak pień stary lokaj. Profesor ma podobno masę forsy w banku. Moja euforia została jednak nagle przyhamowana jakimś wewnętrznym głoSem. Spojrzałem jeszcze raz na ogłoszenie - elektronik ze znajomością sanskrytu! To nie ma sensu. Te dwie gałęzie wiedzy nigdy nie mogą chodzić w parze. Wyglądało to tak, jakby ktoś z rodziny profesora w trosce o jego zdrowie zmusił go do zatrudnienia asystenta, a ten pozornie się zgodził i dał ogłoszenie, stawiając jednakże warunki w zasadzie niemożliwe do spełnienia.

Ależ ja mu zrobię kawał! Gdy pokażę mu dyplom i powiem, że znam sanskryt, chyba się wścieknie, ten stary odludek. Ale musi mnie przyjąć - podobno zawsze dotrzymuj‚ słowa.

Spojrzałem na wielki, brzydki zegar zawieszony nad drzwiami. Dochodziła dopiero czwarta, a nadworze było już zupełnie ciemno. W Instytucie ktoś mówił, że te "Trzy Dęby" znajdują się jakieś pięć mil za miastem, na wrzosowisku. Jeśli zaraz wyruszę, to za dwie godziny powinienem tam dotrzeć, nawet z tą moją prawie pustą walizką.

Wsadziłem gazetę do kieszeni i ruszyłem do wyjścia. Padało jeszcze mocniej. Na szczęście miałem parasol. Trzymając go w jednej ręce, a walizkę w drugiej, ruszyłem w deszcz z uczuciem, że coś się w moim życiu nagle odmieniło.

Na przedmieściu spotkałem policjanta, który długo mi się przyglądał: zanim odpowiedział na pytanie o dom profesora.

Ostatnie trzy mile przeszedłem w zupełnej ciemności jakąś wyboistą drogą. Z pewnością byłem zachlapany błotem po dziurki w nosie.

Już zdawało mi się, że te "Trzy Dęby' chyba wcale nie istnieją. gdy wtem dostrzegłem jakieś nikłe światełko. Po paru minutach stanąłem na podjeździe wielkiego domu, którego fragment oświetlała samotna zakurzona żarówka zawieszona nad wejściem. Złożyłem parasol, wytarłem nieprawdopodobnie zabłocone buty i pociągnąłem za uchwyt starodawnego, ręcznego dzwonka. Jego dźwięk rozległ się mocno podrugiej stronie drzwi i znów zapanowała niczym niezmąconƒ cisza,

którą przerwało nagle ujadanie psów. Po chwili powtórzyłem dzwonienie; znów bez efektu. Gdyby nie ta żarówka nad drzwiami i te psy można by sądzić, że jest to dom niezamieszkany.

Gdy już całkiem zrezygnowany zacząłem się zastanawiać nad drogą powrotną do miasta, nagle jakiś chropawy głos rozległ się gdzieś nad moją głową...

- Proszę wejść, młodzieńcze.

Drzwi otwarły się automatycznie i wszedłem do obszernego hallu, w którym nie było żywej duszy. Na kominku palił się ogień, podszedłem więc, aby się trochę ogrzać i osuszyć.

Przez następne parę minut znowóż nic się nie działo, aż wreszcie jakieś drzwi otwarły się i wszedł stary służący, niosąc w jednej ręce pantofle, a w drugiej jakieś okrycie.

- Dobry wieczór! Może pan zechce się przebrać? - rzekł.

- Dobry wieczór! - odpowiedziałem. Z wdzięcznością wziąłem od niego suche rzeczy i z ulgą zrzuciłem przemoczone buty, płaszcz i marynarkę.

- Dziękuję.

- Ja nie słyszę - odparł starzec. - Pan profesor prosi.

A więc, jak na razie, wszystko się zgadza - pomyślałem idąc zanim. Służący w prowadził mnie do biblioteki, wskazał głęboki fotel i zniknął bezszelestnie jak duch.

Po chwili otwarły się obite skórą drzwi w kącie biblioteki iwszedł wysoki, siwy, stary człowiek. Zatrzymał się pośrodku pokoju i zapytał suchym, zmęczonym głosem: - Czym mogę panu służyć - Pan profesor Laugh, nieprawdaż? - odpowiedziałem również pytaniem, wstając z fotela.

- Tak...

- Jestem Patrick Swinnerton, doktor fizyki. Przychodzę w sprawie ogłoszenia.

- Ach, tak... Czy zna pan sanskryt?

Wszystko się zgadza - pomyślałem błyskawicznie - jest tak, jak sądziłem".

- Znam - odpowiedziałem obserwując równocześnie wyraz twarzy profesora. Ku mojemu zaskoczeniu nie był on tą odpowiedzią wcƒle zdziwiony!

- To dobrze. Mojewarunki są następujące: kontrakt na rok, praca bez określonego zakresu obowiązków oraz czasu. Tajemnica badań absolutna, płaca pięćdziesiąt funtów tygodniowo, płatne raz w miesiącu, plus wyżywienie i mieszkanie dodał. - Czy to panu odpowiada?

...Pięćdziesiąt funtów! Dla mnie, który byłem zupełnie goły, pięćdziesiąt funtów stanowiło majątek!

- No więc jak? - zapytał jeszcze raz profesor.

- Ależ oczywiście, panie profesorze. Zgadzam się.

- To dobrze, to bardzo dobrze... a teraz pozwoli pan, że zjemy coś, doktorze - gospodarz nacisnął guzik umieszczony na biurku i dwa krótkie błyski rozjaśniły mroki korytarza, w którym poprzednio zniknął służący. - William nie słyszy i dlatego mamy sygnalizację świetlną - wyjaśnił. - A teraz proszę siadać.

Cała dotychczasowa rozmowa trwała nie więcej niż trzy minuty i w tym krótkim czasie moje życie diametralnie się odmieniło. Usiedliśmy przy stole, po chwili wszedł służący niosąc na tacy prosty, starokawalerski posiłek składający się z chleba, wędzonych ozorów, sałatki jarzynowej i herbaty.

Honorowe miejsce zajmowała wielka butelka ginu. Jadłem jak wilk, co w moim przypadku było zupełnie uzasadnione. Gospodarz zadowolił się mikroskopijną porcją, ale za to nalał dwa potężn‚ kielichy ginu i podniósł swój w górę...

- Za pomyślność naszej współpracy - rzekł.

Nie powiem, żebym należał do wielbicieli tego trunku, wypiłem więc z trudnością ćwierć kielicha. W tym czasie profesor opróżnił swój do dna i nalał powtórnie. Widząc moje szeroko rozwarte oczy usprawiedliwił się: - Lubię ten rodzaj alkoholu... ale … propos, czy pan prowadzi samochód?

- Tak, mam prawo jazdy.

- Znakomicie. Pojedzie pan jutro rano do miasta porobić trochę zakupów żywności, według własnego uznania. I proszę nie zapomnieć o skrzynce ginu! Oto czek na dwieście funtów sto dla pana jako zaliczka na najbliższy miesiąc, a drugie sto na zakupy. Samochód stoi w garażu.

Schowałem czek, bohatersko dopiłem do połowy wstrętną jałowcówkę i ciężko zagłębiłem się w przepastnym fotelu.

Profesor w tym czasie nabijał tytoniem jedną ze swoich fajek.

Ech, Pat - pomyślałem - czy to wszystko aby ci się nie śni? Przecież to idzie zbyt gładko! Godzinę temu brnąłeś w deszczu i błocie bez grosza przy duszy, a teraz siedzisz nażarty, masz w kieszeni czek na dwieście funtów... Mój wewnętrzny dialog przerwał głos profesora: - No, a teraz możemy porozmawiać.

- Tak, ja też chciałem o to prosić. Profesorze, przecież pan nic o mnie nie wie; ja... ja mogę być zwykłym złodziejem, a nie fizykiem Swinnertonem.

- Rzeczywiście... ale pan nim jest, prawda?

- Jestem... ale...

- No więc nie ma problemu i możemy kontynuować. Na wstępie chcę pana zapytać, czy wierzy pan w istnienie duszy?

- Ależ panie profesorze, ja jestem fizykiem!

- Wiem, ja też, i co z tego? Proszę mi odpowiedzieć w prost.

- No... oczywiście, że nie.

- A dlaczego?

- Dlaczego? Przecież duch, gdyby istniał, byłby istotą niematerialną.

- A dlaczego pan sądzi, że niematerialną?

- Religie tak twierdzą.

- Panie kolego, religie zostawmy w spokoju. Jesteśmy przecież fizykami, prawda?

- Czy więc mam rozumieć, że zapytał mnie pan o moje poglądy na temat "duchów" materialnych?

- Mniej więcej to miałem na myśli.

- Odpowiem panu szczerze, profesorze. Ja nie mam żadnych poglądów na temat takich "duchów".

- To dobrze, łatwiej jest bowiem wyrobić sobie właściwy

Pogląd na coś, nie mając żadnych obciążeń.

Gospodarz znów nalał sobie ginu pociągnął tęgi łyk i rzekł: - Drogi chłopcze pozwolisz, że będę ci mówił po imieniu?

Od biedy mógłbym być twoim dziadkiem.

- Oczywiście, profesorze będę zaszczycony.

- No więc Pat, masz być moim jedynym współpracownikiem. Pora więc, abym cię wtajemniczył w moje badania. Otóż zajmuję się przemieszczaniem osobowości, które można w przybliżeniu utożsamić z mistyczną reinkarnacją - i widząc moje zdziwienie dodał - nie, nie zwariowałem, jak twierdzą w Instytucie. Sam się wkrótce przekonasz. Mam już spore osiągnięcia na tym polu i przestałem sam dawać sobie radę.

Dlatego dałem to ogłoszenie do gazety. A sanskryt? Mam trochę tekstów w tym języku, z których spodziewam się wyciągnąć dodatkowe informacje o interesującym nas zagadnieniu. Przetłumaczenie tych tekstów będzie twoim pierwszym poważniejszym zadaniem. No, a teraz pora już na spoczynek. William zaprowadzi ciędotwojego pokoju. Dobranoc, chłopcze.

- Dobranoc, profesorze.

Laugh odszedł tą samą drogą którą przybył. Po chwili zjawił się służący i zaprowadził mnie do przeznaczonego mi pokoju.

Leżąc już w łóżku długo jeszcze zastanawiałem się nad wydarzeniami dzisiejszego wieczoru.

Nazajutrz po śniadaniu udałem się do miasta, porobiłem konieczne zakupy, wśród których główną pozycją była skrzynka jałowcówki. Po powrocie do swego pokoju zastałem tam już te stare teksty, o których mówił profesor, słownik, papier oraz maszynę do pisania. Przetłumaczenie tekstów zajęło mi zaledwie parę godzin. Nie było tam nic dla mnie interesującego, jakieś mętne wywody filozoficzne.

Profesor nie pokazywał się przez cały dzień. Dopiero późnym wieczorem zobaczyłem go przez okno, gdy wysiadał z taksówki. Widocznie był cały dzień w mieście. Spotkaliśmy się znów w bibliotece.

- Jak ci poszło z tym tłumaczeniem?

- Dobrze, już skończone.

- O, to bardzo szybko! W takim razie jutro o ósmej zaczniesz pracę w laboratorium. A teraz muszę cię zapoznać z teoretyczną stroną naszych doświadczeń. Jak ogólnie wiadomo, podstawowym założeniem wielu religii wschodnich jest "wędrówka dusz". Wulgaryzując zagadnienie można powiedzieć, że w myśl tego założenia "dusza" jest czymś w rodzaju pałeczki sztafetowej, przekazywanej jednemu organizmowi przez drugi. Postanowiłem odrzucić cały idealistyczny balast tej koncepcji i zbadać, czy nie istnieje jakiś element, oczywiście materialny, który może być w ten sposób przekazywany między organizmami. Historia psychiatrii zna wiele zadziwiających przypadków, których nie dało się wytłumaczyć w żaden "rozsądny" sposób.

- Pan profesor ma może na myśli tak zwane rozszczepienie osobowości? - zapytałem.

- To zjawisko również, ale także wiele innych. Gdybym zechciał opowiedzieć ci setki analizowanych przeze mnie przypadków, zajęłoby mi to zbyt wiele czasu, a ja mƒm go już

tak mało... Ograniczę się więc tylko do wniosków, które stały się podstawą do rozpoczęcia przeze mnie pracy laboratoryjnej. To było wtedy, kiedy rzuciłem Instytut, żeby mieć więcej czasu na doświadczenia. Otóż założyłem, że aby metampsychoza mogła zachodzić, musi istnieć osławiona "prana" i zaczołem jej szukać. Aby nie przedłużać sprawy powiem ci, że ją znalazłem. Jest ona produktem każdej żywej komórki. Co ciekawe, istnieje ogromna dysproporcja w zawartości jej w poszczególnych typach komórek. Mózg zawiera jej największe ilości, a komórki tłuszczowe - znikome. Ilość jej rośnie z wiekiem organizmu do czasu osiągnięcia dojrzałości, charakteryzującej się zatrzymaniem wzrostu osobnika. Następnie powoli maleje, by osiągnąć poziom zerowy w momencie śmierci, której przyczyną był uwiąd starczy lub silne wycieńczenie organizmu chorobą lub głodem. W każdym innym wypadku śmierci komórki posiadają mniejszy lub większy ładunek tej energii, która uwalnia się i rozpoczyna migrację w poszukiwaniu nowego organizmu - żywiciela. I to jest właśnie ta reinkarnacja, którą ja już potrafię wywołać w swoim laboratorium. Nie mogę ci na razie powiedzieć definitywnie, jaka jest ta forma energii ponieważ sam jeszcze nie wiem. Wiem tylko tyle, że jest ona znakomitym nośnikiem informacji. I jeszcze powiem ci chłopcze coś, do czego doszedłem, a na co równie oburzeni byliby materialiści jak i idealiści, gdyby to usłyszeli: otóż wydaje mi się, że to nie mózg. ale właśnie owa "prana jest najdoskonalszym tworem ewolucji.

W bibliotece zapanowała cisza, profesor zmęczył się nieco tym wywodem. a ja... ja dalej nie wiedziałem co sądzić o tym wszystkim... Na tym zakończył się drugi mój wieczór w tym domu. Nazajutrz rano mój gospodarz i pracodawca zaprowadził mnie do laboratorium i bez żadnych wstępów pokazał mi zestaw służący do doświadczeń z przemieszczaniem prany.

- Patrz Pat, i zapamiętaj dokładnie, co ci powiem. Ten wielki stół ma cztery pola operacyjne, z tym, że jedno jest w tej chwili nieczynne. Trzy są obecnie wolne, a na czwartym spoczywa w letargu mój kot, Salomon. Około dziewięćdziesiąt procent jego prany znajduje się aktualnie poza jego organizmem, o tu, w tym pojemniku - mówiąc to profesor wskazał palcem na metalową puszkę, stojącą w towarzystwie innych w niewielkim sejfie, mającym jedną ścianę z pancernego szkła.

- Chce pan powiedzieć profesorze, że "dusza" tego biednego stworzenia jest zamknięta w tej konserwie? - zapytałem.

- Tak, i nie może wydostać się z niej, ponieważ pojemnik znajduje się w silnym polu magnetycznym. Jedynie wyłączywszy pole można ją stamtąd uwolnić. Jeśli chcesz, to możesz spróbować. To ten wyłącznik.

- Chętnie - odparłem i nacisnąłem wskazany guzik. Po chwili kot poruszył się, otworzył oczy, przeciągnął się tak, jak to tylko koty potrafią, zeskoczył ze stołu i zaczął łasić się do profesora. Nie potrafiłem zdobyć się na wypowiedzenie jednego sądu.

- No i jak ci się podobało? Prawda, że zaskakujące. Salomon wielokrotnie już był poddawany ekstrakcji prany, a następnie z powrotem odzyskiwał swoją "duszę '. Sam powrót do stanu normalnego jest sprawą niezwykle prostą..Wystarczy wyłączyć pole, a prana sama wraca do właściciela. Trudniejsze są wymiany pomiędzy osobnikami tego samego gatunku, ale i to zagadnienie już rozwiązałem. Wkrótce chcę się zająć przeszczepami międzygatunkowymi... No, a teraz robota dla ciebie. Spójrz, to jest głowica ekstrakcyjno-injekcyjna, połączona kanałem z sejfem magnetycznym. Ma ona cztery pozycje robocze, tyle ile miejsc na stole operacyjnym. Można ją zaprogramować w zależności od potrzeb. Ma ona jednak jakąś wadę mechaniczną, która powoduje, że czasami przeskakuje z pola numer trzy na pole numer cztery. Bądź tak dobry i napraw to. Ja nigdy niŠ byłem zbyt dobry w majsterkowaniu. Wszystkie narzędzia znajdziesz w tamtej szafce - ja będę w sąsiednim pokoju.

Profesor odszedł, a ja zacząłem rozbierać przegub głowicy.

Wkrótce znalazłem uszkodzenie. Jeden z zębów był częściowo wyłamany i należało wymienić cały tryb, albo nadspawać ubytek. Ponieważ wymagało to wyjazdu do jakiegoś warsztatu, zdecydowałem się na prowizoryczną naprawę przez zmniejszenie odległości osi. Następnie wypróbowałem wielokrotnie przejście pomiędzy polami numer trzy i cztery. Głowica działała bez zarzutu. Poskładałem narzędzia i zameldowałem profesorowi o zakończeniu naprawy.

- Wszystko w porządku, trzeba będzie jednak kiedyś wymienić zębatkę.

- Dziękuję, bardzo szybko to załatwiłeś. Będziemy zatem mogli zrobić ciekawe doświadczenie. Chodź, pomożesz mi przynieść zwierzęta.

Poszliśmy na podwórze, gdzie biegało kilka psów, wśród których rej wodził ogromny wilczur. Profesor wybrał jakiegoś osowiałego jamnika i wręczył mi go. Zaniosłem psiaka do laboratorium gdzie po chwili również przyszedł Laugh z nieodłącznym SalOmonem przy nodze. Zwierzęta dostały coś do picia i po chwili spały głębokim narkotycznym snem.

- Uśpiłem je na jakieś pół godziny, aby mieć spokój w czasie przygotowywania doświadczenia - poinformował mnie.

Profesor położył jamnika na polu numer dwa, a Salomona tam, gdzie leżał poprzednio, to znaczy na czwórce. Nastawił głowicę na dwójkę, nacisnął kilka guzików na pulpicie sterowniczym i rzekł: - W tej chwili ekstrahuję pranę tego psa do pojemnika.

Kiedy krzywa na ekranie oscyloskopu uspokoiła się prawie zupełnie, zamknął pojemnik polem magnetycznym, przykrył nieruchome ciało psa czymś w rodzaju metalowego klosza i przestawił głowicę na czwórkę. I znów przez chwilę ekran ożywił się, a gdy się uspokoił, profesor wstał, nalał sobie kieliszek ulubionego trunku, wypił i rzekł: - Przetransmitowałem prawie całą energię tego pojemnika

Salomonowi. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Siedzieliśmy parę minut w milczeniu. Wtem kot drgnął, przeciągnął się i wtedy się zaczęło...! To już nie był ten sam

Salomon, co przed pół godziną. Zerwał się jak oparzony, skakał wysoko w górę, szalał po całym laboratorium miaucząc i szczekając na przemian. Trwało to dobrych parę minut, w czasie których biedne zwierzę wyczerpywało wszystkie swoje siły i padło na podłogę dysząc ciężko. Wtedy profesor podniósł kota i położył z powrotem na polu numer cztery, włączył głowicę, zatrzymał, przestawił na dwójkę; znów włączył i po chwili jamnik podniósł się, znów zachowując się jak przed doświadczeniem. Kot pozostał nieruchomy na stole jego pojemnik był zablokowany.

Siedziałem na swoim miejscu i miałem chyba bardzo głupią minę, ponieważ profesor uśmiechnął się do mnie i powiedział - Jak ci się podobało to doświadczenie? Prawda, że interesujące?

- O tak! Bardzo interesujące...

- W takim razie chodźmy na lunch, a potem zajmiemy się czymś innym.

Po posiłku poszliśmy na spacer do ogrodu i tu zarzuciłem profesora pytaniami.

- Więc pan przeszczepił osobowość tego jamnika kotu. Czy tak?

- Tak, ale nie cały ładunek.

- Dlaczego?

- Ponieważ całkowita ekstrakcja powoduje nieodwracalne zmiany w komórkach i w konsekwencji śmierć, a po drugie komórki organizmu biorącego posiadają określoną pojemność energetyczną, której nie można przekroczyć.

- Jakie cechy wykazuje osobnik, któremu dodano energii innego?

- Jego zachowanie staje się jakby wypadkową tych ładunków.

- A co się dzieje z energią nieprzetransmitowaną?

- Można ją rozproszyć... No, ale chodźmy już - robota czeka.

Aha! Przyprowadź z podwórza takiego młodego, białego owczarka.

W laboratorium profesor zaprogramował głowicę według następującego schematu: pole numer dwa - ekstrakcj… całkowita, pole numer trzy - ekstrakcja częściowa, a następnie ładowanie optymalne z pojemnika numer dwa i doładowywanie z pojenmnika numer trzy. Położył uśpionego jamnika na dwójce, owczarka na trójce, a pole numer cztery zajęte było nadal przez nieruchome ciało Salomona. Wiedziałem już, co oznacza taki program...

- Ależ profesorze, przecież ten jamnik zdechnie!

- Kolego, nauka wymaga ofiar, a ten pies... on i tak niedługo zdechłby sam. Włącz lepiej głowicę.

Wykonałem polecenie - głowica z położenia neutralnego przeskoczyła automatycznie na dwójkę, ekran oscyloskopu ożył i wszystko potoczyło się podobnie jak poprzednio, z tym, że już bez naszej interwencji. Następnie głowica przeskoczyła na trójkę i dłuższą chwilę pracowała nad owczarkiem. Potem lekko przeskoczyła w położenie neutralne i wszystko ucichło.

Odczułem pewną satysfakcję z naprawienia przekładni, dzięki czemu głowica nie opadła na czwórkę. Profesor pomyślał widać o tym samym.

- Dobrze się spisałeś z tą naprawą!

W tym momencie owczarek ocknął się z‚ snu, wstał, podszedł do ciała jamnika, trącił je nosem, polizał i zawył przejmująco. Następnie zeskoczył na podłogę i zaczął krążyć po laboratorium. Jego zachowanie było jakieś dziwne - to już nie był ten rozbrykany szczeniak co poprzednio. W jego ruchach przebijała jakby rozwaga, charakteryzująca stare psie wygi podwórkowe.

- Wypuść go, Pat, na podwórze.

Uchyliłem drzwi i owczarek śmignął przez nie jak biała błyskawica. W momencie dopadł wilczura i po chwili ten król psiarni leżał nieżywy z przegryzionym gardłem.

- Panie profesorze, ten biały zagryzł wilczura!

- Tak? A to znakomicie! To znakomicie! - zawołał Laugh, a jego twarz przybrała zaskakujący wygląd. Może ci w Instytucie mieli rację... Nalał sobie spory kielich ginu i wypił go jednym haustem. Po chwili opanował się i rzekł: - Teraz masz wolne, spotkamy się na kolacji i omówimy jutrzejsze prace.

Dzień był wyjątkowo piękny i ciepły jak na listopad. Wybrałem się na spacer po wrzosowiskach. Spędziłem w tym domu dopiero niecałe dwa dni, a zdawało mi się, że jestem tu już strasznie długo. Zaiste, nie było to otoczenie dla człowieka w moim wieku. Ten ponury dom, zgraja psów, głuchy lokaj i ten zwariowany Laugh. Do tego te badania - przecież one nie mają nic wspólnego z fizyką teoretyczną! No tak, ale gdzie ja znajdę pracę w mojej sytuacji? Po długim spacerze postanowiłem popracować tu przez jakiś czas, odłożyć sobie trochę pieniędzy i znów zacząć szukać szczęścia. Zresztą, podpisałem kontrakt.

Uspokojony wróciłem do domu, poczytałem trochę i o oznaczonej godzinie zszedłem do jadalni. Kolacja była wyjątkowo wystawna, a profesor jadł wyłącznie potrawy dla ludzi w jego wieku i stanie zdrowia absolutnie niewskazane.

Po kolacji zaprosił mnie do laboratorium i rzekł: - Jutro spróbujemy zrobić coś nowego. Musimy o tym porozmawiać. Ale może najpierw napijmy się kawy? Mój znajomy przywiózł mi kiedyś z Brazylii taki specjalny gatunek.

Ma zdumiewający smak i aromat. Napijesz się?

- Chętnie - odparłem.

Profesor nalał z przygotowanego termosu do dwóch filiżanek i podał mi jedną. Kawa ta miała rzeczywiście niespotykany aromat. a smak...

Było mi zimno. Obudziłem się, otwarłem oczy i podniosłem się na łokciu... byłem zupełnie nagi! W głowie szumiało mi jak w młynie, usiadłem i zacząłem ręką badać najbliższe otoczenie. Nagle ręka spoczęła na ludzkim ciele leżącym opodal.

Było zupełnie zimne. Bałem się. Bałem się jak nigdy dotąd.

Zacząłem pełznąć w lewo i wkrótce natknąłem się na krawędź.

Płaszczyzna na której znajdowałem się, zimna i gładka; urywała się nagle. Za krawędzią wyczułem ręką w dole drugą, jeszcze zimniejszą płaszczyznę. Stanąłem na niej i wtedy zabłysło światło. Stałem nagi na posadzce laboratorium profesora Laugha. moje ubranie leżało w nieładzie na krześle.

Porwałem szybko bieliznę, wciągnąłem ją i odwróciłem się...

Na drugim polu operacyjnym leżało nagie ciało profesora.

Pozostałe pola były puste. Głowica była skierowana na pole numer cztery. W jednym z podwójnych okien laboratorium ziała wielka dziura. To stamtąd pochodziło to cholerne zimno.

Szybko narzuciłem ubranie i podszedłem do stołu. Tętna nie było, lusterko nie wykazało ani śladu oddechu - Laugh nie żył.

Dzisiaj, po upływie dwóch miesięcy od tego wydarzenia, kiedy wreszcie wyleczyłem się z zapalenia płuc, przyszedł inspektor, który prowadził dochodzenie w sprawie śmierci profesora. by zawiadomić mnie, że śledztwo zostało zamknięte. Zostałem oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Zawiadomił mnie również. że adwokat Laugha przeprowadził już wszystkie niezbędne operacje prawne i od wczoraj jestem właścicielem "Trzech Dębów" oraz konta w banku - zgodnie z testamentem profesora. Śledztwo wykazało, że list, który profesor napisał i wysłał do policji wdniu swojej śmierci, jest definitywnie autentyczny. Podana przez denata przyczyna rzekomego samobójstwa - nieuleczalna choroba nowotworowa - również została potwierdzona w czasie sekcji zwłok. Lekarz sądowy stwierdził, że profesor miał przed sobą najwyżej kilka miesięcy życia. Jednego tylko śledztwo nie potwierdziło samobójstwa.

- Panie doktorze - powiedział inspektor - ja już dwadzieścia pięć lat pracuję w policji i czegoś podobnego dotychczas nie widziałem. To nie było morderstwo, ani wbrew sugestiom denata - samobójstwo. Nie była to też normalna śmierć spowodowana chorobą czy starością. To... to wyglądało tak, jakby z niego życie nagle jakoś... wyciekło. I chyba nikt nigdy nie dowie się jak umarł profesor Laugh.

Pożegnałem inspektora, usiadłem wygodnie przy kominku, zapaliłem fajkę i jeszcze raz zacząłem w myślach odtwarzać - teraz, po relacji inspektora na pewno już właściwy przebieg wydarzeń.

Ponad rok temu, kierownik Instytutu, profesor Laugh wpadł na pomysł przeprowadzenia transplantacji bioplazmy, rzucił

Instytut i oddał się bez reszty swoim doświadczeniom. Kiedy opanował już techniczną stronę operacji, odezwała się choroba. To było jakieś trzy miesiące temu. Wiele recept na lekarstwach nosi daty z października i listopada. Pewnie wtedy wpadł na ten pomysł... Potrzebował młodego człowieka, aby się przetransmitować w jego ciało! Dowiedział się z pewnością o mnie i o mojej sytuacji od kogoś z Instytutu - byłem idealnym kandydatem. Młody, bez środków do życia, bez rodziny i do tego fizyk - jak on! Dlatego dał to dziwne ogłoszenie do gazety, ogłoszenie adresowane wyłącznie do mnie. Oszołomił mnie tą spreparowaną kawą, położył na stole operacyjnym, włączył program i położył się również - po chwili już nie żył. Wtedy głowica przestawiła się na pole numer trzy, gdzie leżałem ja, wyekstrahowała ze mnie część "prany', zwłaszcza z mózgu, który - jak później odkryłem analizując program - został oczyszczony prawie w dziewięćdziesięciu procentach, i zgodnie z programem, zaczęła wtłaczać we mnie osobowość Laugha. Wtedy jednak okazało się. że moja reperacja trybów nie była tak doskonała, jak przypuszczałem.

Głowica przeskoczyła samoistnie na pole numer cztery gdzie leżał Salomon i wtłoczyła zawartość pojemnika numer dwa, czyli bioplazmę profesora, w ciało jego ulubionego kota.

Oczywiście nie cały ładunek, bo pojemność bioenergetyczna kota byłazbyt mała. Po osiągnięciu stanu nasycenia komórek aparatura uległa przegrzaniu i wysiadły bezpieczniki, powodując przerwanie dopływu prądu do laboratorium. Naładowany energią kot z pewnością zaczął szaleć, rozbił szybę i wypadł na zewnątrz. Przerwa w dopływie prądu uwolniła moją bioplazmę z pojemnika i w ten sposób odzyskałem przytomność

Gdyby nie ten wyłamany trybik, uległbym niechybnie rozproszeniu...

William, w którego pokoju również zgasło światło, wcisnął półautomatyczny bezpiecznik w momencie, gdy ja stałem nagi na podłodze. To wszystko... No, niezupełnie wszystko czasem przypływają do mnie fale wspomnień z dzieciństwa spędzonego nad brzegiem morza, pierwsza wizyta w niemym kinie, jacyś dziwnie ubrani rówieśnicy - podczas gdy ja pierwszy raz zobaczyłem morze już jako student, a w ogóle urodziłem się w dobie stereofonicznego kina panoramicznego.

Dziwny jest też dla mnie nagły przypływ nałogu palenia fajki.

Gdy tak rozmyślałem w bibliotece, nagle rozległo się drapanie w drzwi. Wstałem wpuściłem kota, a ten zaczął się kręcić koło mnie i przymilać.

- Cóż mogę zrobić dla pana, profesorze'? - zapytałem. Salomon wskoczył na stół i zaczął trącać łapką stojącą tam, napoczętą butelkę ginu.

NIEUDANY EKSPERYMENT

Słońce chowało się właśnie za granią, ostatnimi promieniami złocąc przeciwległy stok. Z dna doliny podnosiły się opary, zakrywając spieniony potok i kamienistą ścieżkę. Po spiekocie sierpniowego dnia chłód ogarniał góry - nadchodził wieczór.

Plecak ciążył coraz bardziej, ale dziewczyna szła szybko.

Jeszcze tylko kawałek lasem, potem na ukos przez kosówkę i zza buli wyłoni się bacówka. Oj, ucieszy się ojciec tymi chlebami, ucieszy! Pewnie już zjedli tamte pięć bochenków, co to im w zeszłym tygodniu przyniosłam... Rozmyślania przerwał jej jakiś szelest, jakby coś poruszyło się w kosówce.

Zatrzymała się i zaczęła nasłuchiwać, ale odgłos ucichł, a słychać było tylko słaby szum potoku w dole i bliskie już pobekiwanie owiec.

- Ej, zwidziało mi sie cosik - powiedziała sama do siebie i ruszyła w stronę widocznej już, cienkiej smugi dymu, zwiastującej bliskość bacówki. Nie zdążyła jednak zrobić nawet paru kroków, gdy ktoś zarzucił jej z tyłu worek na głowę i skrępował sznurem, uniemożliwiając jakikolwiek ruch.

Była pewna, że to nowy głupi kawał brata i tego narwanego

Józka. Ile razy przyszła na halę, zaraz musiał się z czymś nowym wygłupić.

- Józek, ściągaj ten worek. ino wartko! - krzyknęła. Zamiast odpowiedzi została rzucona na jakieś deski, które zaraz uniosły się w górę. Czuła, że ją gdzieś niosą, ale nie słyszała żadnych odgłosów.

- Jasiek, przestań sie wygłupiać, bo powiem ojcu - krzyknęła, ale zaraz przestała, bo nagle zrobiło się jej zimno, aż ciarki przeszły po plecach. Zaraz potem usłyszała jakieś syczenie, jakby woda gotowała się w czajniku, potem stukanie i za chwilę zrobiło się zupełnie ciepło. Ktoś postawił ją na nogi, zdjął sznury i lekko pchnął w plecy dając do zrozumienia, że ma iść przed siebie. Szurając butami po gładkiej podłodze jakiegoś pomieszczenia zrobiła parę kroków i usłyszawszy za sobą znowu jakiś syk zatrzymała się niezdecydowanie. Wtedy ktoś podszedł do niej i delikatnie zaczął ściągać worek sięgający prawie do kolan.

Całe uwięzienie nie trwało nawet pięciu minut i Jagna czuła, że nie będzie się specjalnie gniewać na chłopaków, bo nic złego się jej nie stało, a i worek był czysty, tylko zrobiony z jakiegoś dziwnego, śliskiego materiału...

W tym momencie worek zjechał do tyłu i oczom zdumionej dziewczyny ukazała się niebieskiego koloru ściana. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła porywacza. Był mały, chuderlawy, a na nosie sterczały mu śmiesznie okrągłe okulary w drucianej oprawie. W ręku trzymał dopiero co ściągnięty z niej worek.

Właśnie otwierał gębę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie pozwoliła mu zacząć. Widząc, że w izbie nie ma innych porywaczy, złapała chudzielca za klapy, potrząsnęła nim z całej siły, aż mu okulary spadły na podłogę i krzyknęła: - Ty zbóju! Dziouchów ci się zachciało, niedoczekanie twoje!

Napadnięty zaczął coś bełkotać i wymachiwać rękami, ale dziewczyna, zła jak osa, pchnęła go z całej siły w kąt. Bandzior powoli osunął się na podłogę i legł przy ścianie nie dając znaku życia. Skoczyła do przeciwległego kąta, wtuliła się weń i prychając jak rozwścieczona kotka wpatrywała się w leżącego napastnika. Nikt nie przyszedł mu z pomocą...

Zresztą którędy miałby wejść - rozejrzała się ukradkiem po izbie - nie było ani drzwi ani nawet okna. No tak, ale oni przecież jakoś ją tu wprowadzili... Powoli złość zaczęła zmieniać sięwzaciekawienie... Izba była niewielka, kwadratowa, cała pomalowana na niebiesko - sufit i podłoga też. Nie było w niej żadnych mebli. W kącie leżało trochę siana przykrytego takim samym materiałem jak ten, z którego był zrobiony worek.

Koło posłania stały dwa naczynia, jakby plastykowe wiadra. W jednym z nich była chyba woda, a drugie... drugie było prawie pełne oscypków! Wzięła jeden do ręki i poznała go od razu. Te serki pochodziły z ich bacówki!

W tym momencie porywacz poruszył się, otworzył oczy i zaczął wodzić nimi półprzytomnie po izbie, aż nagle dojrzał dziewczynę i jęknął: - Ale mnie pani urządziła...

Ta nastroszyła się w swoim kącie i prychnęła - A spróbuj zbóju podejść, to na śmierć zatłukę!

Poturbowany bandyta podniósł okulary, oparł się o ścianę i wpatrując się w nią zapytał z wyrzutem: - Dlaczego pani na mnie napadła? Przecież nie zrobiłem nic złego. Ja tylko ściągnąłem z pani ten worek.

- Święty się znalazł! A kto mi ten worek na łeb nałożył?

Może nie wy?

- Oczywiście że nie. Mnie też przyniesiono tu w takim samym worku.

- Nie kłamiecie? - zapytała już znacznie mniej zdecydowanym głosem, bo po bliższych oględzinach ten ceper wcale na zbója nie wyglądał.

- Mówię szczerą prawdę. Oboje jesteśmy w takiej samej sytuacji. Zostaliśmy porwani i trudno przewidzieć co nas czeka. Zamiast się bić i sprzeczać,lepiej wymieńmy posiadane informacje i zastanówmy się... ale o tym później - mówiąc to wstał, obciągnął wymiętą marynarkę i ruszył w jej stronę.

Dziewczyna zerwała się jak oparzona.

- Nie podchodźcie do mnie! Gadać se możemy przez izbę.

- Pani wybaczy, chciałem się przedstawić. Moje nazwisko

Mocarz,.. Rafał Mocarz. Jestem botanikiem i właśnie zbierałem rośliny do zielnika, kiedy na mnie napadnięto.

- Każdy tak może mówić. Pokażcie jaką legitymację.

- Bardzo proszę - wyciągnął z kieszeni dowód osobisty i podał go dziewczynie. Ta obejrzała dokładnie zdjęcie, przeczytała wszystko co było do przeczytania i oddała dokument właścicielowi.

- Przepraszam pana... Byłam pewna, że pan też maczał palce w tym napadzie. Ale skoro pana też porwano...

- To musimy oboje współpracować, a nie okładać się pięściami, prawda?

- Nazywam się Jagna.. to jest Agnieszka.

- Bardzo ładne imię... Ale bierzmy się do dzieła. Musi mi pani opowiedzieć wszystko o swoim porwaniu. Tylko jeszcze nie teraz - dodał ściszając głos. - Z pewnością jesteśmy obserwowani i podsłuchiwani.

- Którędy? Tu nie ma żadnego okna ani drzwi.

- A lampa jest?

Dziewczyna rozglądnęła się wokoło... Rzeczywiście! Nie było widać żadnej lampy, a jednak w pomieszczeniu było jasno jak w dzień. Światło sączyło się ze wszystkich stron. .

- Zmyślnie to urządzili.

- Sama pani widzi... A teraz proszę mi powiedzieć co pani ma w tym plecaku?

- Pięć bochenków chleba - I pani dopiero teraz o tym mówi! A ja jestem głodny jak wilk. Od dwóch dni żyję tylko na tych serkach i wodzie.

- Proszę - Jagna wyjęła z plecaka jeden bochen i podała go współtowarzyszowi niedoli. Ten odłamał sporą pajdę i zaczął ją chciwie pochłaniać. Gdy skończył, popił wodą, zbliżył się do niej i rzekł szeptem: - Usiądźmy na środku i proszę opowiadać, ale bardzo cicho i najlepiej gwarą, żeby nic nie zrozumieli.

- Kto?

- Oni.

Dziewczyna pomyślała, że facet z pewnością zwariował.

Bez dalszych pytań usiadła na podłodze i zagryzając oscypkiem opowiedziała mu szeptem swoją przygodę.

- No, tak... To zupełnie jak ze mną, tylko że ja zostałem napadnięty daleko od tego miejsca - szepnął Rafał. - Ciekawe gdzie my jesteśmy?

- A gdzie mielibyśmy być? - zdziwiła się Jagna. - Koło naszej bacówki!

- Po czym pani poznaje?

- Po oscypkach. Nikt nie robi takich jak mój ojciec. A te są skradzione z naszej bacówki.

- Agnieszka, jesteś genialna! Dzięki tobie wiemy gdzie jesteśmy. Teraz trzeba się zastanowić. jak się stąd wyrwać. Oni na pewno obserwują nas bez przerwy.

- Kto?

- Kosmici.

- Kosmici... nie znam. Co to za jedni?

- Przybysze z gwiazd. Z innych światów. Oni nas nie wypuszczą wolno... Albo zabiorą ze sobą albo... albo zniszczą po wykonaniu zamierzonych doświadczeń.

Jagna położyła mu rękę na czole, ale nic nie wskazywało na gorączkę. To utwierdziło ją w przekonaniu, że j‚dnak on ma coś z głową...

- Niech się pan położy, odpocznie. To panu dobrze zrobi.

- Nie, nie. To ty sobie odpocznij. Ja się już dość wyleżałem.

Teraz muszę przeanalizować jeszcze raz sytuację . - przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem dorzucił - A w ogóle to mów mi po imieniu, Rafał.

- ...Dobrze... Tylko ja tak sobie myślę, że trzeba na nich coś przyszykować.

- Co takiego?

- No... jakiś drąg.

- Oj, dziewczyno, dziewczyno To są przecież istoty niezwykle inteligentne, zaopatrzone w nieznane nam narzędzia.

Jeśli możemy ich wywieść w pole,to tylko jakimś genialnym błyskiem intelektu - A mnie się widzi, że poręczny drążek obstoi za pięciu mądrali, nawet - jak pan mówi... jak mówisz - nie z tej ziemi.

- Lepiej już się nie odzywaj i pozwól mi zastanowić się.

Rafał wstał z podłogi, ułamał potężną pajdę chleba i jedząc zaczął przechadzać się tam i z powrotem po ich więzieniu. Agnieszka położyła się na posłaniu i już po chwili spała kamiennym snem.

- Co sądzisz o tym wszystkim, bracie Y-port?

- Wydaje mi się, bracie A-yala, że eksperyment rozwija się prawidłowo. Brat Nadzorca powinien być z nas zadowolony.

- Ja też tak myślę. bądź co bądź jest to pierwsze doświadczenie nad zachowaniem się tych stworzeń w niewoli. może uda się nam zaobserwować sposób ich rozmnażania... To byłaby dopiero sensacja naukowa!

- Fantazja ponosi cię bracie. U-ah-han udowodnił już dawno, że one rozmnażają się przez pączkowanie. Chyba nie zamierzasz obalać jego teorii?

- Nie... nie. Ale wydaje mi się... może jestem w błędzie...

- No, śmiało, wyjaw swe wątpliwości.

- Wydaje mi się, bracie Y-port, że z tym pączkowaniem to nie jest tak jak mówi teoria U-ah-hana. Ja... ja uważam, że zachodzi tu przypadek rozmnażania płciowego.

- Nonsens! Każdy student wie, że aby mogło zaistnieć rozmnażanie płciowe muszą istnieć co najmniej trzy różne płci, zgodnie ze wzorem Bu-aasa. To co ty opowiadasz jest zwykłą herezją. Dobrze, że Brat Nadzorca tego nie słyszy!

A w ogóle, jak ty to sobie wyobrażasz? Przecież oni wcale nie różnią się od siebie. I to mają być dwie różne płci? Ha! Ha!

Ha!

- Żeby się wcale nie różnili, to nie powiem...

- To są nieistotne szczegóły! Normalne mutacje: Nie zaprzątaj sobie obwodów takimi głupstwami: Jesteś zapewne przepracowany, zresztą nie ma ci się co dziwić. Wszędzie pełno tlenu! Zdumiewające jak w takich warunkach mogło się rozwinąć życie. Zresztą te jego formy są takie dziwaczne!

Odpocznij krzynę, bracie A-yala, to ci dobrze zrobi.

- Uczynię jak mi radzisz, ale wpierw powiedz mi, co sądzisz o ich zachowaniu Ten pierwszy przez cały czas był osowiały.

Po wprowadzeniu tego drugiego wyraźnie się ożywił i pomógł mu wydostać się z pojemnika. W dowód wdzięczności ten drugi rzucił nim o ścianę laboratorium, przez co na pewien czas wyłączył jego świadomość. Zadziwiające! Może to taki lokalny zwyczaj?

- Bardzo możliwe... lecz analiza całego zespołu odruchów wskazuje na początkową agresywność drugiego przybysza.

Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe.

- A co mówi dekoder foniczny?

- W początkowej fazie potwierdza z grubsza moją hipotezę Potem wymieniali informacje zbyt cicho, aby można je było odebrać i przetworzyć.

- Widocznie coś podejrzewają.

- Z pewnością nie domyślają się naszej obecności. Są na to zbyt prymitywni. Podejrzewają, że zostali porwani przez swoich współplemieńców.

- Na razie nie będziemy ich wyprowadzać z błędu. Ograniczę tylko dopływ światła, aby ich nie wytrącać z biorytmu i będę dalej obserwować. Musimy zebrać jak najwięcej danych, bo o świcie startujemy. Brat Nadzorca będzie oczekiwał nas nad punktem, a jeszcze przedtem trzeba ich zakonserwować... Idź, odpocznij bracie. Wezwę cię na zakończenie doświadczenia.

Ściany pomieszczenia powoli zaczęły tracić swoją niebieską barwę; stawały się granatowe i tylko gdzieniegdzie przebłyskiwały jasne punkciki. W ich świetle można było rozróżnić zarysy nielicznych tu przedmiotów.

Rafał zestawił wszystkie fakty i zaczął snuć przypuszczenia na temat dalszego rozwoju wypadków. Nie wychodziło nic pocieszającego dla nich. Godziny mijały i żaden zbawienny pomysł nie przychodził mu do głowy. W końcu również położył się i zasnął.

Zdawało mu się, że spał najwyżej kilka minut, gdy ktoś trącił go delikatnie w ramię. Agnieszka siedziała na posłaniu i trzymając palec na ustach wskazywała na rozsuwającą się powoli przeciwległą ścianę. W powstałym otworze stanęło monstrum rozmigotane kolorowymi błyskami i powoli zaczęło sunąć w ich kierunku. Równocześnie pomieszczenie zaczęło rozjaśniać się tym niebieskim światłem co poprzednio. Bracia przystępowali do sfinalizowania swego doświadczenia.

Y-port z satysfakcją spoglądał na zdrętwiałe ze strachu postacie. Powoli wyciągnął jedno z odnóży w stronę tego pierwszego osobnika i ujął go za ramię. Tamten jakby rozumiejąc jego zamierzenia zaczął się podnosić z posłania jak zahipnotyzowany. I wtedy stała się rzecz zdumiewająca drugi z odrętwiałych osobników zerwał się nagle z krzykiem i nim zaskoczony Y-port zdążył zareagować, jego Główny

Otwór Percepcyjny został zablokowany jakimś obcym ciałem, odcinającym dopływ wszelkiej informacji. To Jagna wepchnęła tatowy oscypek w świecącą dziurę potwora.

- Rafał, chodu! - krzyknęła. Rzucili się oboje w stronę otworu w ścianie, ale A-yala był szybszy. Widząc co się stało z bratem Y-portem zatarasował otwór własnym ciałem. Wyglądał niezwykle groźnie - wszystkie urządzenia obronne miał w pogotowiu bojowym. Na samym czubku jarzył się wylot anihilatora gotowego w każdej chwili do unicestwienia zbuntowanych. Nie użył go tylko ze względu na szamocącego się z tyłu Y-porta. Rafał w lot ocenił sytuację. Porwał wiadro z wodą i chlusnął na drugiego napastnika. W zetknięciu ze straszliwym płynem prysnęły rozgrzane do czerwoności ekrany anihilatora krusząc kryształową obudowę stosu zawrzał ciekły hel i brat Ayala osunął się bezwładnie na ziemię. Bez słów przeskoczyli tarasującego przejście, martwego napastnika i zatrzymali się niezdecydowanie.

Byli w jaskini!

W słabym świetle padającym z wnętrza ich niedawnego więzienia dojrzeli jakąś aparaturę rozłożoną pomiędzy stalagmitami. Potykając się o kamienie pobiegli w stronę z której sączyło się słabe, pomarańczowe światło. Jego źródłem była jakaś dziwna, stożkowata konstrukcja oparta na trzech podporach.

- To ich statek - szepnął Rafał. - Uciekajmy dalej. Po kilkunastu krokach poczuli powiew wiatru natwarzach i zobaczyli zarys wyjścia z jaskini. Jeszcze parę kroków i byli na zewnątrz.

Oszołomiony Y-port zdołał wreszcie uwolnić się od paraliżującego go przedmiotu. Jƒk burza ruszył do wyjścia prze-

skoczył przez nieruchome ciało A-yali i włączywszy odbiornik podczerwieni zaczął szukać zbiegów. łatwo wpadł na ich ślad i jak grom sunął za nimi. Pierwszego dopadł w żlebie poniżej wylotu jaskini i natychmiast osaczył małym polem siłowym.

Drugi gdzieś się zawieruszył. Ale Y-port był pewien, że za chwilę będzie go również miał. Ślad był zupełnie świeży i wyraźny, lecz nagle zniknął jak ucięty nożem.Równocześnie po pancerzu zaczęły bębnić krople deszczu. Y-port zatrzymał się niezdecydowanie i zaczął rozglądać się wokoło... Nagle poczuł jakiś potworny wstrząs! Precyzyjnie wymierzony cios trafił dokładnie w Splot Dyspozycyjny. Zadrżały hiperstabilne komórki analizujące, popękały delikatne pajęczyny wiązań międzyukładowych. Niebieskie iskierki wyładowań dopełniły dzieła zniszczenia - przestał funkcjonować generator pól siłowych i brat Y-port, jeden z najsłynniejszych badaczy międzygwiezdnych i bohater Galaktyki, z chrzęstem upadł na ostre głazy. W słabym świetle budzącego się dnia dojrzał jeszcze drugiego ze zbiegów, dzierzącego jakieś potężne, niszczycielskie narzędzie. To Jagna jeszcze raz uniosła do góry znaleziony w żlebie, obrobiony przez wodę sękaty pień młodego smreczka, widząc jednak, że napastnik leży bez ruchu odrzuciła drąg i pobiegła w górę szukać Rafała.

Siedział pod głazem w pozie wyrażającej całkowitą rezygnację.

- Rafał, chodź - szarpnęła go za ramię.

Otworzył bezgranicznie zdumione oczy i wyszeptał: - Jak ty tu weszłaś?

- Gdzie?

- W ten pęcherz pola siłowego?

- Jaki znowu pęcherz?... Uciekajmy, bo może ich tu być więcej. - Wyskoczyli ze żlebu i trawersem przez kosówkę zaczęli uciekać w stronę widocznego lasu. Błysnęło, a po chwili grzmot przetoczył się po szczytach i dolinach. Nadchodziła burza.

W głębi żlebu rozległ się chrobot metalu o kamienie. To poturbowany Y-port czołgał się z powrotem do groty. W jego rozkojarzonej pamięci tłukła się jedna tylko myśl - wystartować póki jeszcze funkcjonuje, bo wkrótce może już być za późno... Tam, w górze przejmą go na pokład...

Ostatkiem sił dowlókł się do groty i wślizgnął do statku.

Nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie się znajduje, uruchomił silnik. Piękny statek łącznikowy, duma konstruktorów i astronautów błyskawicznie wzbił się w górę i uderzył w sklepienie jaskini. Potworny wybuch targnął powietrzem...

- Rafał, co to było?

- To? Piorun uderzył gdzieś blisko...

Biegli dysząc ciężko. Las zaczął rzednieć i nagle otworzyła się przed nimi hala ze stojącą na skraju bacówką. Słychać było pobekiwanie owiec i szczekanie psa. Deszcz przestał padać.

- To wszystko chyba nam się śniło - powiedziała dziewczyna.

- Co?... A, tak... tak. Na pewno: Wiatr rozwiał na moment chmury i wysoko, wysoko nad górami zobaczyli maleńki, nieruchomy, pomarańczowy punkt.

PORADNIA NEOSCJENTOLOGICZNA

Młodzi ludzie często podejmują pochopne decyzje, których skutki ciągną się potem za nimi latami, a nieraz i przez całe życie.

Mike Traff nie należał do takich nierozważnych postrzeleńców, vvręcz przeciwnie, był młodzieńcem opanowanym i rozsądnym. Każdą sprawę rozpatrywał dogłębnie i wielokierunkowo, a kiedy już coś postanowił, wtedy konsekwentnie trzymał się wytyczonej lini postępowania. Z tego powodu unikał sytuacji, w których zmuszony byłby decydować się szybko na jakieś rozwiązanie.

Teraz miał do rozgryzienia najważniejszy ze swoich dotychczasowych problemów - jaki wybrać zawód? Za kilka tygodni miał otrzymać świadectwo dojrzałości i z tego powodu był już najwyższy czas, aby określić kierunek swego dalszego kształcenia. Jednego był pewny :-: zostanie naukowcem. Nie wiedział tylko jakiej dziedzinie miał się poświęcić, interesowało go wszystko; Żadnej gałęzi nauki nie poświęcii nigdy więcej niż sześć do ośmiu tygodni, ale tygodnie te były bez reszty poświęcone gromadzeniu niezliczonych materiałów traktujących o interesującym go zagadnieniu. Kiedy przewertował dziesiątki encyklopedii, książek i skryptów, przeczytał setki artykułów, porobił najdziwaczniejsze eksperymenty, wtedy stwierdził, że wie już dostatecznie dużo, aby mieć ugruntowany pogląd na interesujący go temat. Stwierdzenie oznaczało koniec chwilowej pasji i było sygnałem powrotu - do zaniedbywanych zeszytów i podręczników szkolnych.

Przez dwa lub trzy miesiące wiódł ustatkowany żywot wzorowego ucznia. by nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu, oddać się bez reszty nowemu zainteresowaniu. Zdarzało się niekiedy. że opanowywały go równocześnie dwie lub trzy pasje, z reguły nie mające ze sobą nic wspólnego. Udawał się wtedy do uniwersyteckiej czytelni, gdzie ku zdziwieniu bibliotekarzy zamawiał najdziwniejsze zestawy książek, które następnie układał na stole w tematycznych stosikach i na zmianę wertował. Potrafił zapamiętale wgryzać się w tajniki budowy rakiet wielostopniowych, aby za chwilę sięgnąć po atlas grzybów jadalnych, a ten z kolei zamienić na samouczek języka suahili. Znakomicie godził równoczesne studiowanie psychologii marzenia sennego z podstawami stereometrii, teorię informacji z historią wypraw krzyżowych a nawet kosmologię z mikrobiologią.

Teraz jednak nadszedł czas, aby się wreszcie na coś zdecydować. Po kolei przymierzał się do rozmaitych gałęzi wiedzy, lecz ani rusz nie mógł zobaczyć siebie w roli poświęconego jednej z nich. Wszystkie wydawały mu się mocno wyeksploatowane i przez to mało perspektywiczne. Chciał odkrywać rzeczy wielkie, a nie zajmować się przyczynkarstwem, jak ogromna większość wyrobników nauki.

Po pięciu dniach rozważań doszedł do wniosku, że skoro nie istnieje nauka, która potrafiłaby go usatysfakcjonować i dać możność twórczego wyżycia się, przeto musi on ją sobie sam stworzyć. I wtedy przypomniał sobie o neoscjentologii. Kiedyś wpadł mu w ucho ten termin i przypadkowo utkwił w pamięci. Z nazwy można się było domyślić, że jest to gałąź wiedzy zajmująca się nowymi naukami, awtakim razie powinna ona mieć informacje o kierunkach rokujących największe nadzieje.

Władające nim od kilku dni poczucie ociężałości umysłowej opuściło go wreszcie. Energicznie podszedł do domowego informografu, połączyłsię z centralnym komputerem i zażądał informacji o neoscjentologii. Po chwili miał skondensowaną odpowiedź, z której wynikało, że jest to młoda nauka, a jej twórcą był nieżyjący już niejaki O. O'Neill. Oprócz niego hasło zawierało jeszcze jedno nazwisko - R. Cunning, wraz z numerem identyfikacyjnym. Bez namysłu zażądał ogólnie dostępnych danych o tym człowieku. Okazało się, że mieszka on w pobliskim mieście, gdzie prowadzi prywatną poradnię pod nazwą "Twoja Kariera". Na koniec następowały numery aparatów, pod którymi identyfikowany był osiągalny.

Za pierwszym razem domowy automat poinformował Traffa, że doktor Cunning jest w pracy i podał mu numer, ten sam, który miał już z komputera.

Zanim wywołał biuro Cunninga, podszedł do lustra, zapiął koszulę i włożył krawat, a następnie przeczesał rozwichrzone włosy. Dopiero wtedy usiadł przy aparacie i odchrząknąwszy wybrał numer.

Zgłosiła się sekretarka, oczywiście blondynka ze sztucznymi rzęsami i oczywiście w zbyt obcisłym sweterku.

- "Twoja Kariera", sekretariat doktora Cunninga. Dzień dobry panu.

- Dzień dobry - mruknął Mike, w myślach chwaląc się za przebiegłość z tym krawatem. - Chciałbym rozmawiać z panem Cunningiem.

- Niestety, w tej chwili jest to niemożliwe. Doktor ma ważną konferencję. Sądzę, że za jakieś pół godziny powinien być wolny. Gdyby zechciał pan podać mi swój numer, to natychmiast skontaktujemy się z panem - wyrecytowała biurowa piękność jednym tchem, okrasiwszy wyuczoną formułkę wystudiowanym śmiechem.

- No cóż, proszę zapisać - przycisnął dźwigienkę swego znaku wywoławczego. - Będę oczekiwał.

- Postaram się, aby jak najkrócej. Do widzenia panu.

- Stary chwyt - mruknął do siebie Mike wyłączywszy aparat. - Przez ten czas będą zbierać informacje o mnie i rodzinie. A niech sobie zbierają Wielkimi krokami zaczął spacerować po pokoju w myślach układając plan rozmowy z Cunningiem. Oczywiście "Twoja

Kariera nie jest instytucją dobroczynną i za poradę będzie musiał zapłacić był na to przygotowany. Z szafki wyjął paczkę słonych precelków i zaczął je chrupać, co było jego wypróbowanym sposobem na skoncentrowanie się.

Nie minęło nawet pół godziny, gdy odezwał się dzwonek.

Mike poprawił krawat i nie śpiesząc się włączył aparat.

- Słucham...

Sekretarka była tym razem jeszcze bardziej ugrzeczniona; zpewnością wiedziała już, jakie stanowisko zajmuje w Departamencie jego ojciec i na ile jest wyceniona ich nadmorska rezydencja.

- Tutaj "Twoja Kariera". Miło mi zakomunikować, że doktor Cunning jest do pana dyspozycji. Czy połączyć?

- Proszę.

Na ekranie pojawiły się na moment zakłócenia synchronizacji obrazu, jak to często się dzieje przy przełączeniu z aparatu na aparat w starszych typach wideofonów. Wnet jednak obraz ustalił się i dystyngowanie uśmiechnięty facet przedstawił mu się.

- Jestem Cunning, doktor neoscjentologii stosowanej.

W czym mógłbym panu pomóc?

- Nazywam się Traff. Mam kłopoty z wyborem kierunku studiów, a ponieważ dowiedziałem się przypadkowo o istnieniu pańskiej poradni, pomyślałem...

- I bardzo słusznie pan uczynił. Jedynym naszym celem jest pomóc młodym ambitnym ludziom w wyborze optymalnego kierunku. W dzisiejszym skomplikowanym świecie niełatwo jest znaleźć właściwą drogę, a od tego wiele w życiu zależy.

Zajmujemysię tym zagadnieniem profesjonalnie i firma nasza dysponuje zawsze aktualnym rejestrem nauk oraz wieloletnim doświadczeniem. Abyśmy mogli panu pomóc, niezbędne jest osobiste spotkanie w moim biurze i przedyskutowanie wszystkich aspektów interesującego nas zagadnienia. Dopiero wtedy będziemy mogli wybrać najlepsze rozwiązanie.

- W takim razie, kiedy mógłbym się zjawić w pana poradni?

- To zależy tylko od pana.

- Wobec tego może jutro o jedenastej.

- Chwileczkę... Bardzo mi przykro, ale o tej porze muszę być na uniwersytecie. Może odpowiadałoby panu o dwunastej?

- Dobrze, niech będzie o dwunastej. Adres znam.

- Świetnie! Proszę uprzejmie o przygotowanie się do rozmowy na temat pańskich marzeń, zainteresowań i ewentualnych osiągnięć. Dobrze?

- W takim razie do zobaczenia jutro o dwunastej.

- Z przyjemnością pomożemy panu. Do widzenia!

Mike wyłączył aparat i nie tracąc czasu rozłożył podręczniki, bo termin egzaminu dojrzałości zbliżał się szybkimi krokami. Mimo to w stosie szkolnych rupieci zwracał uwagę opasły słownik terminów astrologicznych i leżące obok, oprawne w czerwony safian, kompendium wiedzy o biorytmach. Od czasu do czasu przerywał na chwilę wkuwanie nudnego rozdziału o drganiach harmonicznych i zaglądał do jednej z tych dwóch książek, a wtedy twarz mu się rozjaśniała i przez następne pół godziny znów był w stanie wgryzać się w tasiemcowe wzory.

Nazajutrz, tuż przed godziną dwunastą, zjawił się w poradni doktora Cunninga. Mieściła się ona na trzydziestym piętrze biurowca zlokalizowanego w peryferyjnej dzielnicy i zajmowała raptem dwa maleńkie pokoiki. Sekretarka siedząca w pierwszym z nich przywitała go jak starego znajomego i zapewniła, że szef wkrótce się zjawi. I rzeczywiście, zaledwie zegar wybił dwunastą drzwi się otworzyły idoktor

Cunning pojawił się w progu.

- A, witam panie Traff: Mam nadzieję, że długo pan na mnie nie czekał.

- O nie, dopiero co przyszedłem.

- Wobec tego proszę do mojego gabinetu. Czego się pan napije.

- Herbaty, jeśli można prosić.

- Maud, dwie herbaty i coś słodkiego! - zwrócił się Cunning do sekretarki i ruchem ręki wskazał Mike'owi wejście do swojego pokoju.

Wnętrze, choć małe, urządzone było gustownie. Znać tu było rękę dobrego dekoratora. Całość utrzymana była w tonacji oliwkowej zieleni i beżu. Umeblowanie ograniczało się do małego biurka, dwóch foteli i niskiego stolika.

- Proszę siadać i czuć się jak u siebie w domu. Dziękujemy za zaufanie, jakie pan nam okazał zwracając się do nas i zapewniamy, że zrobimy wszystko, aby tego zaufania nie zawieść. Zanim moja sekretarka poda nam herbatę, zorientuję pana pokrótce w zakresie naszej działalności. Otóż neoscjentologia jest młodą, lecz rokującą wielkie nadzieje nauką, zajmującą się perspektywami rozwoju wiedzy, a przez to dziedziną o podstawowym znaczeniu, chociaż może jeszcze niezbyt docenianą przez społeczeństwo. Liczy sobie dopiero około dziesięciu lat.

- Wiem, że za ojca jej uważa się O'Neilla - wtrącił nieopatrznie Traff, chcąc popisać się swoją erudycją.

Doktor Cunning ściągnął usta jakby połknął kawał cytryny i odparł: - No cóż, nie można odmówić O'Neillowi pewnych osiągnięć na polu neoscjentologii teoretycznej, jednak sama nazwa nauki, a co ważniejsze, stworzenie neoscjentologii stosowanej jest zasługą mojej skromnej osoby. Widzi pan, O'Neill miał znajomości w redakcji Encyklopedii Nauk i stąd jego nazwisko znalazło się przed moim. Takie, niestety, jest życie - dokończył filozoficznie.

Weszła sekretarka z tacą, na której parowały dwie szklanki z herbatą oraz leżało kilka suchych ciastek: - Dziękuję Mauƒ; a teraz nie ma mnie dla nikogo.

- Oczywiście. panie doktorze - rzekła dziewczyna i zamknęła za sobą wybijane imitacją skóry drzwi.

- No więc - kontynuował Cunning - nauka, której twórcą mam zaszczyt być, zajmuje się stwarzaniem nowych nauk i wyszukiwaniem dla nich zastosowań. Ponieważ zdarzają się jeszcze niekiedy przypadki powstawania nauk nie przewidzianych przez neoscjentologię, wobec tego zajmujemy się również rejestracją i klasyfikacją tych żywiołowych objawów ludzkiego geniuszu. Mogę pana zapewnić, że w niedalekiej przyszłości zniknie zupełnie anarchia na polu twórczości naukowej. Po prostu nie da się stworzyć, lub odkryć, niczego, co nie byłoby wcześniej przez nas ogólnie przewidziane i sklasyfikowane.

- To. co pan mówi, jest zdumiewające! Zawsze sądziłem, że najpierw musi zaistnieć jakieś zjawisko, aby można było zacząć gromadzić dotyczące go fakty, opisywać, uogólniać, formułować twierdzenia i hipotezy, czyli tworzyć o nim naukę.

Pan mówi coś wręcz przeciwnego.

- Tak było na etapie naukowego zbieractwa. Małpolud brał do łapy sękaty drąg i walił nim drugiego po kudłatym łbie, nie zdając sobie sprawy z zasady działania dźwigni, neandertalczyk strzelał z łuku, jeśli go miał, celując trochę wyżej i trochę przed biegnące zwierzę, ale teoria balistyki została opracowana znacznie, znacznie później. Tak samo było z

Archimedesem kąpiącym się w wannie i z rzekomym jabłkiem

Newtona. Sprawa zaczęła się komplikować, kiedy Mendelejew skonstruował układ okresowy i niektóre puste kratki zaczęto zapełniać pierwiastkami o zdumiewająco trafnie przewidzianych właściwościach. Potem wystąpił Einstein ze swoimi wybiegającymi w przyszłość teoriami Proszę też pamiętać, że orbity lotów satelitarnych, a także trajektorie wypraw na Księżyc i najbliższe planety były znane drobiazgowo, zanim ludzie uzyskiwali techniczne możliwości pokonania grawitacji. Neoscjentologia posuwa się o krok dalej - najpierw odkrywa naukę, a dopiero potem wyszukuje dla niej zƒkres działalnoś-

ci. Praktyczne zastosowanie stworzonej nauki jest już sprawą drugorzędną i łatwą.

- Przyznam się szczerze, że nie rozumiem końcowej części pańskiego wywodu. Może byłby pan łaskaw przedstawić mi go jakoś bardziej przystępnie.

- Wyjaśnienie wyjdzie niejako automatycznie, w toku dalszej naszej rozmowy. Powiem tylko tyle, że dawniej droga wiodła od praktyki do nauki , a obecnie, w większości przypadków. odwrotnie. Analizując zjawisko doszedłem do wniosku, że stwarzając sztuczne nauki można znacznie zdynamizować rozwój wiedzy. Dochodzą do tego ogromne korzyści natury psychologicznej. bowiem prawie w każdym człowieku drzemie odkrywca, a trudno nim być w dziedzinie rozpracowywanej przez dziesiątki tysięcy uczonych. Jeśli się da, zwłaszcza młodemu człowiekowi, dziewiczą gałąź wiedzy do rozpracowania, wtedy z pewnością rzuci się on z ochotą do tej pionierskiej pracy. Idealnym rozwiązaniem byłaby osobna nauka dla każdego naukowca, wtedy każdy byłby najwyższym autorytetem w swej dziedzinie. Dewizą naszej firmy jest zapewnienie każdemu naszemu młodemu klientowi zupełnie nowego pola do popisu. Oczywiście, jeśli w toku analizy osobowości okazuje się, że zainteresowany ma największe predyspozycje do dziedziny klasycznej, proponujemy mu tę właśnie Słowem - kierujemy się zawsze troską o karierę ludzi, którzy nam zawierzyli. Na zakończenie tego wstępu opowiem panu o jednym z moich pierwszych klientów, któremu przed bodajże ośmiu laty poradziłem wybrać zawód, do którego miał zdecydowane predyspozycje, a z czego w ogóle nie zdawał sobie sprawy przed przyjściem do mnie. Obecnie jest świetnie prosperującym, najbardziej znanym w swej specjalności lekarzem. Przysłał mi nawet kilka listów dziękczynnych. I pomyśleć, że chciał zostać historykiem sztuki wczesnośredniowiecznej !

- A jaką specjalność pan mu doradził?

- Jest mezopediatrą monootologii.

- Przepraszam...

- Specjalizuje się w chorobach lewego ucha u dzieci w wieku od lat pięciu do dziesięciu.

- A...!

- No. ale dość rozmowy o sprawach ogólnych. Musimy teraz bez reszty zająć się panem. Proszę mi opowiedzieć o sobie wszystko, co uważa pan za stosowne. Zainteresowania szkolne, sportowe, kulturalne. Może ma pan jakieś hobby, albo jakieś dziwaczne pomysły. może drzemie w pana głowie jakiś genialny projekt.

Proszę bez żenady, gra idzie o pańską przyszłość.

- No, cóż, zdaję sobie sprawę, że w moim wieku powinienem już konkretnie wiedzieć, czego chcę. Niestety, skłamałbym mówiąc, że tak jest. Interesuje mnie wszystko, a zwłaszcza zjawiska mało znane, nie wyjaśnione. Obojętne jest mi również, czy zagadnienie jest z grupy humanistycznych, czy też przyrodniczych. Z tego właśnie powodu jestem u pana.

- Ciekawe... No, a inne zainteresowania?

- Lubię dobrą książkę, dobrą muzykę, z przyjemnością zwiedzam wszystkie muzea, jakie znajdują się w moim zasięgu. Pływam, gram w tenisa, a także na lewym skrzydle w naszej szkolnej drużynie piłkarskiej, jeżdżę na nartach w zimie i w lecie, próbowałem też szybownictwa.

- Rzeczywiście, aktywny sposób spędzania wolnego czasu. A jakie pomysły chciałby pan zrealizować, jakie marzenia?

- Pomysły? Chciałbym zbudować ekran grawitacyjny, a jeśli chodzi o marzenia - to nie praktykuję.

- A ten ekran bardzo chciałby pan zbudować? A może wie pan już nawet, jak on ma wyglądać?

- Nie, nie bardzo. Niewiem nawet, na jakiej zasadzie miałby funkcjonować.

- Tak... Występuje u pana równowaga zainteresowań, co przy chłodnym i analitycznym umyśle czyni pana znakomitym materiałem na naukowca dużej klasy. Wydaje mi się nawet, że już coś mam.

- Co takiego?

- Jest to dyscyplina absolutnie nowa, łącząca w sobie zespół cech humanistycznych i matematyczno-fizycznych, najnowocześniejszą technikę oraz lekki posmak fantazji z odrobiną metafizyki.

- To brzmi dość interesująco!

- Wymyśliłem ją osobiście, bez uciekania się do pomocy komputerów. To historia paleoastronautyki.

- Historia... Wprawdzie lubię muzea i zabytki, ale za historią nie przepadam.

- W mojej propozycji ważniejszy jest jednak drugi człon.

- Paleoastronautyka? A co to takiego?

- Dyscyplina ta zajmuje się pradawną astronautyką.

- To jakiś absurd! W dawnych czasach nie latano do gwiazd.

- Od nas raczej nie, ale może do nas latano? Paleoastronautyka szuka na to dowodów.

- No i co, znalazła chociaż jeden?

- Na razie, niestety, same poszlaki.

- A więc ja miałbym się zająć opracowywaniem historii poszukiwań dowodów dawnych podróży międzygwiezdnych, wiedząc o tym, że takich dowodów nie ma. Czy tak?

- Każda dziedzina ludzkich poszukiwań powinna od zarania mieć prowadzoną dokumentację badań. O ile mi wiadomo, ta dyscyplina nie miała dotychczas swojego kronikarza. Gdyby się pan zdecydował na moją sugestię, mógłby pan zostać

Herodotem paleoastronautyki.

- Panie doktorze, proszę się nie gniewać, ale chciałbym czegoś bardziej twórczego. Nad sprawy gwiazd przedkładam

Ziemię i zagadnienia z nią związane.

- Ależ nic się nie stało - uśmiechnął się kwaśno Cunning. Byłoby nawet dziwne, gdybym tak za pierwszym razem utrafił w pański gust. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, jak dawniej mawiano. Musimy zagadnienie ująć wielopłaszczyznowo. Powiedział pan, że interesują go raczej sprawy Ziemi, co przy ciągotkach do dokumentów przeszłości wskazuje na zespół nauk geologicznych. A tu mamy do wyboru całą gamę dyscyplin.

- Wie pan, doktorze, że to mnie zaczyna pociągać. Tak, geologia to chyba jest to, czego szukałem.

- Ależ panie Traff - uśmiechnął się pobłażliwie szef poradni i po kolei nacisnął kilka guzików. Na ekranie podręcznego komputera pojawiła się siedmiocyfrowa liczba. - Geologią zajmuje się naukowo ponad dwa miliony ludzi. Musimy szukać dyscyplin słabo obsadzonych, lub zgoła jeszcze nie istniejących. Trzeba myśleć perspektywicznie!

- No więc, może coś węższego.

- Oczywiście. Wymienię kilka dyscyplin o typowo naukowym charakterze, proszę wybierać. Jeśli interesują pana nauki o skałach, to do wyboru są: petrologia z petrografią, mineralogia, krystalografia, sedymentologia i litologia wraz z całym wachlarzem odgałęzień od nich. Jeśli woli pan coś o potwornych siłach kształtujących oblicze naszej planety, to do dyspozycji jest wulkanologia, tektonika i glacjologia.

- Z tych raczej żadna mi nie odpowiada.

- Nie szkodźi. Może pan zająć się hydrogeologią albo geologią inżynierską, polecałbym przyszłościową geobotanikę lub klasyczną geochemię.

- A może coś z nauk geofizycznych?

- Służę uprzejmie, ma pan dobry gust. Grawimetria, magnetometria, radiometria, sejsmika nisko-, średnio- i wysokoczęstotliwościowa, po około sześciuset naukowców w każdej grupie. To nie dla nas. Chciałbym skierować pana uwagę w stronę geologii historycznej, stratygrafii i paleontologii.

- Tak, to ciekawe. Zawsze pasjonowały mnie wspaniałe gigantozaury i zagadka ich gwałtownej zagłady. Czuję, że to coś dla mnie!

- Prawie dwadzieścia tysięcy paleontologów w skali światowej. z czego na paleobotanikę przypada trzy tysiące, a reszta na paleozoologię i mikropaleontologię.

- Ciężka sprawa...

- Chwileczkę, jest jeszcze hieroglifografia geologiczna, zupełnie nowa dyscyplina. Bada skamieniałe ślady wymarłych zwierząt. Zaledwie stu trzydziestu siedmiu naukowcóww piętnastu krajach.

- Więc ja miałbym być sto trzydziestym ósmym?

- Trudno jest znaleźć coś zupełnie nowego w ramach starych nauk. Zobaczę do rejestru, co tam jeszcz‚ można badać... Mam! Koprolity. Badano je dotychczas iedynie wyrywkowo. Gdyby się pan im poświęcił, byłby pan ojcem koprologii.

- A co to są te koprolity?

- Skamieniałe ekskrementy dawnych zwierząt. Bardzo ciekawa i nie wyeksploatowana jeszcze dziedzina.

- Więc miałbym się zajmować...

- No cóż, nauka jest nauką.

- Wie pan co, doktorze Cunning, to może ja już lepiej wrócę do pańskiej pierwszej propozycji. Mnie nie chodzi o jakąś wielką karierę, ale chciałbym popracować na nie wyeksploatowanym polu, aby coś z siebie dać. A widzę, że tak ciężko jest znaleźć coś odpowiedniego.

- O, jakże mi miło! Doszedł pan do bardzo rozsądnego wniosku. Witam przyszłego twórcę historii paleoastronautyki.

Pozostaje nam teraz znaleźć odpowiedni kierunek studiów, od którego będzie później najłatwiej odskoczyć. Może to być archeologia, historia starożytna, astronomia, astronautyka.

Trzeba wybrać taki kierunek, aby również mieć zabezpieczony odskok w innym kierunku, gdyby się okazało, że w ciągu najbliższego roku czy dwóch, zanim zacznie pan publikować, ktoś już zajął pańskie miejsce. Nie możemy wykluczyć takiej możliwości.

- Nie możemy też wykluczyć, że ktoś już nie zajął tego miejsca.

- Wykluczone! Tę dyscyplinę przecież ja wymyśliłem dopiero dwa tygodnie temu i zaraz sprawdziłem w centralnym rejestrze. Była zupełnie dziewicza. Aby pana upewnić, zapytam jeszcze raz.

Doktor Cunning podszedł do końcówki mającej połączenie zcentralnym komputerem i wystukał pytanie. W miarę jak ukazywał się tekst odpowiedzi, twarz jego przybierała coraz bardziej zafrasowany wygląd.

Mike Traff również podszedł do monitora i rzucił okiem na odpowiedź. Wynikało z niej, że z dziedziny historii paleoastronautyki ukazało się w ostatnim czasie pięć publikacji w czasopismach naukowych, dwa artykuły popularne, jedna książka i kilkanaście wzmianek prasowych. Napisano też trzy prace magisterskie, a jeden z pracowników naukowych doktoryzował się z tego tematu Cunning ze smutkiem spojrzał na swego młodego klienta irzekł: - Trudno, będziemy szukać dalej. Jednakże zanim rozpoczniemy naszą pracę winien jestem panu odpowiedź na pytanie o metodykę neoscjentologii. Bazuje ona na znanym fakcie, że odkrycia rodzą się przeważnie "na styku" nauk.

W ślad za nim tworzą się nowe dyscypliny. I tak, na styku biologii i chemii powstała biochemia, a nastyku fizyki i chemii -fizykochemia, albo inaczej chemia fizyczna. Moją zasługą jest odwrócenie opisanego procesu. Za punkt wyjścia biorę istniejące już dyscypliny, kojarzę je w pary, i w ten sposób tworzę nowe. specjalistyczne gałęzie wiedzy.

- Czy mógłby Pan posłużyć się jakimś przykładem?

- Ależ oczywiście! Słyszał pan zapewne o retromalinie?

- Tak. ostatnio bardzo reklamują ten, podobno znakomity, kosmetyk. Kobiety szaleją na jego punkcie.

- Otóż to! Witaminizowany krem regeneracyjny "Knossos" częściowo również mnie zawdzięcza swoje zmartwychwstanie A było to tak przed kilku laty udzielałem porady pewnej zrozpaczonej dziewczynie, która koniecznie chciała zostać kosmetyczką, w jej rodzinie zaś, od trzech pokoleń, wszyscy szli albo na archeologię, albo na farmację. O kosmetyczce nikt nie chciał słyszeć! W tym przypadku sprawę miałem łatwą.

Poradziłem dziewczynie zacząć studiować archeologię śródziemnomorską i specjalizować się w starożytnych lekach

W ten sposób doszło do odkrycia na Krecie dość dobrze zachowanego składu specyfików sprzed ponad trzech tysięcy lat. Moja klientka rozpracowała to znalezisko i w ten sposób doszło do powstania archeofarmacji. Przy okazji stwierdziła, że jedna z amfor miała nie uszkodzoną glinianą tabliczkę z recepturą w piśmie linearnym B. Badania laboratoryjne potwierdziły przydatność zrekonstruowanego kremu i w ten sposób dziewczyna ma dzisiaj znany salon kosmetyczny w centrum Paryża, a rodzina jeszcze jednego archeologa, lub farmaceutę, w zależności od punktu widzenia.

- To zdumiewające! - zawołał Mike Traff. - Ta neoscjentologia zaczyna mi się podobać.

- Proszę nie zapomnieć o O. O'Neillu, no i o mojej skromnej osobie. W najlepszym przypadku byłby pan dopiero trzeci.

- Tak, rzeczywiście... Mam jednak nadzieję, że przy pańskiej pomocy znajdę coś nowego dla siebie.

- Jestem tego pewny. Ponieważ widzę, że jest pan młodym człowiekiem o szerokich horyzontach, zdradzę panu jeszcze nieco sekretów neoscjentologicznej kuchni. Dla potrzeb mojej specjalności musiałem wprowadzić zupełnie nowy podział nauki. Istniejące dotychczas podziały - według przedmiotu, czy też według metod - nie zaspokajały moich potrzeb.

Z mojego punktu widzenia nieistotne jest czy dana gałąź należy do grupy przyrodniczych, czy też humanistycznych, czy posługuje się metodami dedukcyjnymi lub empirycznymi.

Dla neoscjentologii najważniejszą cechą danej specjalizacji jest jej przynależność generacyjna. Za nauki generacji wyjściowej uznałem matematykę i fizykę. Muszę tutaj dodać, że zaliczenie danej gałęzi wiedzy do odpowiedniej generacji zależne jest od etapu ewolucji materii, na którym pojawiły się charakterystyczne dla tej gałęzi zjawiska, a nie od momentu jej sformułowania przez człowieka. Przykładowo: biorytmia jest pozornie stosunkowo młodą dyscypliną, o kilka tysięcy lat młodszą od, powiedzmy, filologii, ale generacyjnie znacznie starszą. Zjawiska rytmów biologicznych występują na Ziemi od co najmniej kilkuset milionów lat, podczas gdy początków filologii należy szukać znacznie, znacznie bliżej współczesności. Z tych rozważań wynika wniosek, że ponieważ z pewnością istnieją zjawiska dotychczas nam nie znane, dlatego muszą również istnieć nieznane nauki. Dysponując obecną wiedzą, możemy łatwo konstruować nowe specjalności, przy czym wielokrotnie może się okazać, że generacyjnie są one bardzo stare. Do nauk pierwszej generacji należeć będzie kosmologia z chemią i mechaniką, do drugiej astronomia, planetologia i geologia, a do trzeciej, między innymi, wymieniona już biochemia, inżynieria genetyczna i cały zespół nauk pokrewnych. Jeśli już wymieniłem inżynierię genetyczną, to zatrzymajmy się przy niej dłużej. Gdyby tak na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, kiedy zaczęła się rozwijać genetyka, a inżynieria była już dziedziną o wielowiekowych tradycjach, ktoś zestawił te dwie nazwy, uznano by to w najlepszym wypadku za dobry żart. Jeśli dzisiaj przypadkowo skojarzymy dwie absolutnie odległe nauki, choćby socjologię z astronomią, otrzymamy równie niespójny nowotwór.

Któż jednak może zaręczyć, że gromadami gwiazd nie rządzą prawa socjologii, i że w przyszłości ktoś nie będzie tych praw odkrywał?

Doktor Cunning przerwał swój długi wykład i nacisnął guzik na podręcznej tablicy dyspozycyjnej. Sekretarka zjawiła się natychmiast.

- Maud, zrób nam jeszcze po szklaneczce, tylko żeby była mocna.

- Oczywiście - odparła z uśmiechem i wyszła. a Mike pomyślał, że zasada, na jakiej ta dziewczyna weszła w tak ciasny sweterek. powinna być obiektem badania fenomenologii dziewiarskiej albo anatomicznej.

Herbata pojawiła się bardzo szybko i szef poradni zaczął kontynuować swój wykład o neoscjentologii.

- Doszedłem do wniosku, że im większy odstęp generacyjny między kojarzonymi dyscyplinami, tym większe możliwości zaskakujących zestawień a tym samym kryjących się za nimi zjawisk. Chcąc wybrać dyscyplinę odpowiadającą mojemu klientowi, mamy do wyboru dwie drogi - kojarzyć preferowane przez niego dziedziny, albo zdać się na los szczęścia. Ten drugi sposób daje znacznie większe możliwości manewru. Weźmy pod uwagę fizykę i chemię. Kojarząc je uzyskujemy fizykochemię, albo chemię fizyczną, co na iedno wychodzi, bowiem przestawienie członków w nowopowstałej nazwie nie powoduje w zasadzie zmiany zakresu zainteresowania nowej dyscypliny.

Jeśli do tych dwóch nauk dodać jeszcze biologię wtedy połączenia dadzą nam dodatkowo biochemię i biofizykę. Wyprowadziłem wzór na sumę możliwych połączeń, a przedstawia się on następująco: n(n-1) N = ÄÄÄÄÄÄÄ 2 gdzie "N" oznacza ilość nowych dyscyplin naukowych, a "n" ilość nazw wyjściowych. Posłużmy się przykładem: jeśli zechcemy skojarzyć sto wybranych działów nauki, wtedy jako wynik otrzymamy cztery tysiące dziewięćset pięćdziesiąt dyscyplin potencjalnych, z których wiele może okazać się absurdalnymi, jednak za niektórymi dziwacznymi skojarzeniami mogą kryć się ogromne możliwości penetracyjne - Cunning przerwał i dopił ostatni łyk herbaty. Następnie spojrzał na swego młodego klienta i rzekł: - Ale teraz najwyższy czas, aby zająć się bezpośrednio pana sprawą. Proszę wybrać dwie, możliwie odległe dyscypliny.

- To może z tych, których nazwy padły już tutaj?

- Proszę bardzo.

- Farmacja i astronautyka.

- Świetnie! Jako wynik otrzymaliśmy astrofarmację. Niestety, nie jest to już nic nowego. Zajmuje się ona produkcją leków w warunkach braku grawitacji, a także środków przeciwko dolegliwościom trapiącym ludzi pracujących poza Ziemią.

Ostatnimi czasy wyodrębniła się z niej psychoastrofarmacja.

- Tak, to jest pasjonujące!

- Można spróbować także metody losowej. Po prostu wybiera się numer z naszej kartoteki, a komputer podaje nazwę.

Proszę spróbować, nasz rejestr ma kilkanaście tysięcy pozycji.

-To może numery: dwa tysiącŠ pięćset pięćdziesiąt pięć i równe siedem tysięcy.

Doktor pomanipulował przy klawiaturze i ukazały się dwie nazwy klimatologia i pedagogika.

- Proszę spojrzeć, panie Traff pedagogika klimatologiczna.. Przyznam się szczerze, że pierwszy raz widzę takie zestawienie Ależ tak! Może ona badać wpływ warunków meteorologicznych na wyniki nauczania - Cunning znów zbliżył się do tablicy i za chwilę zawołał podekscytowany Proszę sobie wyobrazić, że dotychczas nikt się tym nie zajmował! Może by pan.

- O, nie. DziękuJę Poszukam czegoś innego.

- Bardzo proSzę.

Mike Traff znowu wybrał dwa numery, a komputer podał odpowiadające im nazwy dżinologia i zerologia.

- Panie doktorze. ta pierwsza traktuje chyba o alkoholach; adruga?

- Nie. Dżinologia zajmuje się dżinami i jest odgałęzieniem demonologii orientalnei, natomiast sprawy związanez produkcją i rozpowszechnianiem jałowcówki bada dźinologia, dział alkoholometrii spożywczej. zerologia zaś jest nauką w gruncie rzeczy dedukcyiną. Zajmuje się zerem w matematyce.

Bada również jego genezę oraz rozwój znaków graficznych służących do oznaczania tej cyfry. Ciekawa, chociaż trochę hermetyczna specjalność. Ale wracając do naszej sprawy chciałbym powiedzieć, że zestawienie tych dwóch nazw nie rokuje zbyt wielkich nadziei.

- Ja też tak sądzę. Do zerologii mógłbym dodać tylko tyle, że traktuje ona o zerze, ƒ więc o niczym. W ten sposób

zrealizowalibyśmy groteskowy pomysł o specjaliście, który wiedziałby wszystko o niczym.

- Hm... Tak. A może spróbowałby pan szczęścia w dziale nauk politycznych. Wydaje mi się, że ma pan ku temu warunki, nie zdając sobie z tego sprawy.

- Polityka? Nigdy nie brałem jej pod uwagę. Może spróbujemy ją powiązać z jakąś inną dyscypliną, powiedzmy - numer tysiąc jeden.

- Służę. To jest hydrologia.

- A więc polityka hydrologiczna.

- Świetny pomysł! Woda staje się surowcem strategicznym.

Cóż za pole do popisu dla zdolnego eksperta. Trafił pan w dziesiątkę panie Traff!

- Chwileczkę, przecież jeszcze może być hydrologia polityczna. Jakże często woda bywa tworzywem przemówień naszych senatorów.

- Doprawdy..

- Doktorze Cunning, przyjmuję pańską propozycję. Od jesieni rozpocznę studia na wydziale nauk politycznych.

- Jakże się cieszę, że zdołałem panu pomóc! Kształcąc się w tym kierunku zdobędzie pan taką elastyczność, że nawet w razie niepowodzenia zawsze będzie pan mógł przerzucić się na coś innego.

- Na przykład do angelologii cybernetycznej.

- Albo zostać dyrektorem banku Ha Ha! Ha!

DOPING

Sala posiedzeń w naszym budynku klubowym była dziś zapełniona do ostatniego miejsca. Nigdy jeszcze doroczne otwarte zebranie Zarządu Klubu "Czarnych" nie ściągnęło tylu sympatyków. Zeszli się tu prawie wszyscy znaczniejsi mieszkańcy naszego miasteczka, bo przecież Klub obchodzić będzie w przyszłym roku swoje pięćdziesięciolecie.

Punktualnie o osiemnastej wszedł prezes, a za nim członkowie Zarządu Klubu z merem na czele. Pomiędzy nimi ujrzałem również mojego ojca. Już piętnaście lat temu zakończył karierę sportową, a nadal jest najpopularniejszym człowiekiem w Norton. Ludzie pamiętają ten nieprzerwany ośmioletni okres jego występów w reprezentacji i tę setkę strzelonych bramek.

Ojciec tak chciał, abym i ja poszedł w jego ślady... Z początku wszystko szło po jego myśli; kopałem piłkę całymi dniami, ale potem zajęła mnie matematyka. Pozostało jednak przywiązanie do Klubu.

Zebranie było ciekawe. Mówiono głównie o jubileuszu oraz o tym, jakby to pięknie było, gdyby "Czarni" zdobyli mistrzostwo. Było to marzeniem wszystkich mieszkańców naszego miasteczka. Szansa była duża. Do końca rozgrywek pozostało jeszcze sześć spotkań, a nasza drużyna miała tylko jeden punkt straty do lidera. Gdyby wygrała wszystkie pozostałe mecze, z pewnością zdobyłaby mistrzostwo.

Po zebraniu wracaliśmy z ojcem do domu. Rozmowa dotyczyła oczywiście piłki.-Jak oceniasz szanse "Czarnych"? zapytałem.

- Nie mają żadnych - odparł.

- Jak to?! Przecież grają znakomicie. W tych sześciu pozostałych meczach mogą stracić jeden albo dwa punkty na wyjazdach. Najgorszych przeciwników mają już poza sobą.

- Zapomniałeś o "Wilkach". Ostatni mecz gramy u nich, w Catsville.

- No to co z tego?

- A to, że od czterech lat żadna drużyna nie wywiozła od nich ani jednego punktu.

- Niemożliwe!

- Ale prawdziwe.

- Tato; chyba się mylisz. To jest niezgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa!

- Jeśli nie wierzysz, to sprawdź sam. Bardzo, bardzo chciałbym, aby "Czarni" zdobyli mistrzostwo. Nieraz byliśmy już bardzo blisko celu, ale zawsze zabrakło szczęścia. W tym roku historia też się powtórzy niestety.

Słowa ojca nie dawały mi spokoju. Jak to możliwe, aby drużyna w ciągu czterech lat nie straciła ani jednego punktu na swoim boisku? Statystycznie powinna wygrać tylko jedną trzecią spotkań. No tak, ale wiadomo przecież, że istnieje tak zwanY atut własnego boiska... Postanowiłem zbadać tę sprawę.

Materiałów nie musiałem długo szUkać. Ojciec miał wszystko, co mi mogło być potrzebne - wycinki z gazet, tabele, zestawienia wyników. Po paru godzinach miałem już pierwsze obliczenia. Okazało się, że atut własnego boiska powoduje wzrost liczby spotkań wygranych na swoim obiekcie do pięćdziesięciu a dla drużyn najwyżSzej klasy -do osiemdziesięciu procent. Ponieważ "Wilki" są drużyną środka tabeli, a mają wskaźnik zwycięstw równy jedności, dlatego uważam, że jest to sprawa niezwykle dziwna. Większość spotkań wyjazdowych przegrywają, czasem zdarzy im się jakiś remis lub wygrana. Ale znalazłem też ciekawostkę - przed trzema laty "Wilki" przegrały u siebie mecz z ówczesnym outsiderem tabeli. Był to jednak mecz pucharowy.

Nazajutrz zawiadomiłem ojca o wynikach moich poszukiwań. Zaśmiał się tylko i rzekł: - Tajemnica jest prosta - oni mają wspaniały, świetnie zorganizowany doping. Pojedź tam kiedyś na mecz, posłuchaj. To obezwładnia przeciwników! "Wilki" wcale niegrają słabo na wyjazdach, a dobrze u siebie, oni grają zawsze równo. To tylko przeciwnicy grają u nich bardzo słabo. A jeśli chodzi o ten przegrany mecz pucharowy, to oni nigdy nie mieli większych sukcesów w tych rozgrywkach. Zawsze odpadali w pierwszym albo w drugim spotkaniu, a wtedy grali prawie bez publiczności, bez dopingu, bo większość ludzi była jeszcze w pracy.

- Jednak mimo wszystko mnie się to nie podoba.

- W takim razie znajdź jakieś wyjaśnienie - zaśmiał się ojciec. - Jeśli znajdziesz lekarstwo na "Wilków", masz u mnie beczkę piwa!

W najbliższą sobotę pojechałem do Catsville na mecz.

Oczywiście, znowu wygrali Było trzy do zera, a wszystkie bramki padły po przerwie, nie bez winy bramkarza. Doping mają jednak wspaniały, ale to jeszcze nie powód, żeby stale wygrywać.

Czułem, że problem zaczyna mnie pasjonować. To były kpiny z rachunku prawdopodobieństwa, a z matematyki nie można kpić. Zawziąłem się. Wróciłem do domu i jeszcze tego samego wieczora obłożyłem się starymi gazEtami. Postanowiłem przeczytać wszystkie sprawozdania z meczów "Wilków" rozegranych w Castville w ciągu ostatnich czterech lat. Sprawozdania były podobne do siebie jak kroplewody-wygrywali przeważnie różnicą dwóch bramek, z reguły bardzo słaba była gra obrony gości, szczególnie w drugiej połowie. "Wilki" zdobywały bramki głównie z dalekich strzałów. Sprawozdawcy podkreślali znakomitą atmosferę na stadionie. Zająłem się też trenerem - był nim Peter Dutch, postać dość znana wpiłkarskim światku. Szczególną uwagę zwróciłem na ten przegrany mecz pucharowy; wAlka była bardzo zacięta, sprawozdawca podkreślał znakomitą grę gości we wszystkich liniach. Życiowy mecz rozegrał wtedy ich bramkarz. Spotkanie odbyło się przy prawie pustych trybunach, ponieważ była to środa, godzina trzynasta. To wszystko.

Było już dobrze po północy, gdy położyłem się spać. Głowę miałem nabitą piłkarskimi wiadomościami.

Rano wStałem zmęczony i niewyspany - dobrze, że była to niedziela. Kupiłem gazetę - w tabeli nic się nie zmieniło.

"Czarni" wygrali, lider też. Jeden punkt przewagi utrzYmywał się nadal, a do końca rozgrywek jeszcze pięć spotkań.

Po obiedzie wybrałem się z ojcem na spacer.

- Jak podobał ci się wczorajszy mecz "Wilków'? - zapytał.

- Przeciętny.

- A widzisz, mówiłem ci, że na nich nie ma rady!

- Tato, oni wcale nie są tacy dobrzy!

- Pewnie, że nie są, ale mają świetną publiczność. To jest cały sekret ich zwycięstw.

Postanowiłem odtąd towarzyszyć "Wilkom" we wSzystkich ich spotkaniach. W następną sobotę oglądałem ich wyjazdowy mecz. Szczególną uwagę zwróciłem na trenera, ale nie zauważyłem niczego specjalnie ciekawego - zachowywał się jak każdy trener. W przerwie przysiadłem się bliżej grupy kibiców z Catsville i zaraz zobaczyłem Alla z naszego roku.

- Cześć stary! - zawołał. - Co cię tu sprowadza?

- Normalnie, kibicuję. A ty?

- Ja przecież jestem z Castville. Kiedyś nawet grałem w juniorach.

Przysiadłem się do niego. To był właśnie ktoś, kto mógł mi pomóc. Pod niebiosa wychwalałem jego drużynę, zadawałem mu mnóstwo pytań i otrzymywałem mnóstwo odpowiedzi, z których, niestety, nic nie wynikało. Jedyną interesującą rzeczą było to, że .. Wilki grają tak znakomicie od pierwszego meczu po generalnym remoncie swojego stadionu. To był już jakiś ślad.

Na zakończenie poprosiłem Alla, aby dowiedział się jak najwięcej szczegółów o tym przegranym meczu pucharowym.

Po powrocie do domu zastałem ojca z bardzo smutną miną.

Okazało się, że "Czarni' przegrali wyjazdowy mecz i mają już trzy punkty straty. Pozostały im dwa kolejne spotkania u siebie i dwa ostatnie na wyjazdach. Mistrzostwo oddalało się od "Czarnych" coraz bardziej.

W poniedziałek, zaraz na pierwszej przerwie między wykładami dopadłem Alla.

- Czego się dowiedziałeś o tym przegranym meczu? - zapytałem.

- "Wilki" nigdy nie nastawiają się na puchar - odparł.

- Ale dlaczego mecz odbył się w południe, a nie jak zwykle, wieczorem?

- A, o to ci chodzi... Była jakaś awaria w elektrowni i musieli rozegrać spotkanie przy świetle dziennym. Rozumiesz, to było w grudniu.

Zrozumiałem. Zrozumiałem, że obiecana przez ojca "beczka piwa" oddala się ode mnie z szybkością pośpiesznego pociągu.

Miałem dokładnie dość i "Wilków", i piłki.

W środę po południu przyjechał do ojca jakiś facet. Przywitali się serdecznie. Po chwili ojciec wszedł do mojego pokoju i rzekł: - Pozwól do mnie. Przyjechał mój przyjaciel, Stan, który jest trenerem drużyny Rock City. Chce się mnie poradzić jaką obrać taktykę na mecz z "Wilkami" w Castville. Jeśli przegrają, to koniec z nimi, a on straci posadę. Wiem, że to się na nic nie zda, ale ja wygadałem się, że ty też interesujesz się - "Wilkami".

Poszedłem niechętnie, bo co ja, zwykły kibic, mogę doradzić takim fachowcom. Przywitałem się z facetem i czekam.

- Jakie lekarstwo radziłbyś mi zastosować na nich? - zapytał.

- Z moich obserwacji wynika, że pierwszych trzydzieści minut przeciwnicy wytrzymują nieźle, często nawet prowadzą w tym okresie. Potem zaczyn…ją się rozklejać formacje obronne i sypią się gole. Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Moja rada jest taka - niech pan zabierze trzech bramkarzy i zmienia ich co pół godziny, dziewięciu zawodników proszę postawić w obronie, a jednego na desancie. Nic pan nie ryzykuje.

Ostatnie pół godziny będziecie oczywiście grali w dziesiątkę.

Życzę powodzenia.

W tę sobotę ojciec po raz pierwszy od lat opuścił mecz

Czarnych". Pojechaliśmy obaj do Catsville. Co tam się działo! Zaraz na początku spotkania wypad środkowego napastnika gości zakończył się zdobyciem bramki. Publiczność wcale się tym nie przejęła i spokojnie kontynuowała swój przygniatający doping. "Wilki" strzelały z trzydziestu metrów i wyrównanie wisiało na włosku. Wtedy stała się rzecz dziwna-po pół godzinie takiej kanonady trener gości zmienił bramkarza wykazującego już silne oznaki zmęczenia. Wynik utrzymał się do przerwy. Po dalszych dwudziestu minutach goście znowóż wymienili bramkarza, ale pod koniec spotkania i tak słaniał się on już na nogach ze zmęczenia i gospodarze strzelili bramkę. Końcowy gwizdek sędziego był szokiem i dla miejscowej publiczności i dla zawodników - po raz pierwszy od czterech lat , Wilki" straciły punkt na swoim stadionie!

Wracaliśmy do domu w wyśmienitym nastroju - nasi wygrali, lider przegrał i znów był tylko jeden punkt do odrobienia, a do końca rozgrywek jeszcze trzy mecze.

Późnym wieczorem wpadł do nas przyjaciel ojca, Stan.

O mało nie udusił mnie z radości, a po jego wyjściu ojciec wręczył mi kopertę z czekiem opiewającym na wcale pokaźną sumkę. Najbardziej jednak podekscytowało mnie w tym dniu coś innego - trener "Wilków" był nieobecny na meczu. All powiedział mi, że on nigdy nie obserwuje bezpośrednio meczów w Catsville. Zawsze siedzi wswoim pokoju zamknięty na cztery spusty. Mecze ogląda na monitorze.

Powoli zaczynało mi się rozjaśniać w głowie, zrozumiałem, że muszę wiedzieć wszystko o trenerze. I znów dopomógł mi nieoceniony All - okazało się, że Peter Dutch był przed kilkunastu laty znakomicie zapowiadającym się juniorem, ale poważna kontuzja położyła kres jego sportowej karierze.

Rozpoczął studia na politechnice, ale ich nie skończył, przerzucił się na trenerstwo i od początku pracuje w Castville.

Jest starym kawalerem, z zamiłowania zajmuje się radioamatorstwem. Wszystko to wyciągnąłem od Alla, który bardzo się cieszył, że "Wilki" mają tak oddanego kibica w Norton.

Następna kolejka przyniosła wygraną naszych nawyjeździe iremis prowadzącej drużyny. Oba czołowe zespoły miały równą ilość punktów.

W środę znów pojechałem do Castville. Udało mi się namówić Alla, aby poszedł ze mną obejrzeć trening "Wilków".

W pewnej chwili, pod pozorem udania się do toalety, wszedłem do pomieszczeń klubowych pod trybuną. Szybko odnalazłem pokój z wizytówką: "Peter Dutch - I trener". Zapukałem - nikt nie odpowiedział. Nacisnąłem klamkę i drzwi otworzyły się bezszelestnie; w pokoju nie było nikogo. Całe umeblowanie ograniczało się do biurka, stolika, kilku foteli i telewizora.

Po lewej stronie stała duża żelazna szafa. Przez jedyne okno widać było odległą o kilkaset metrów hałdę pobliskiej kopalni.

Cicho zamknąłem drzwi i wróciłem na trybunę.

W sobotę znów znalazłem się w Castville, ale już z wyposażeniem. Miałem staromodną mosiężną lunetę, wypożyczoną od pewnego znajomego astronoma - amatora oraz maleńki odbiornik tranzystorowy. Cały ten sprzęt wytaskałem na szczyt hałdy, ulokowałem się wygodnie i czekałem na rozpoczęcie meczu. Lokalna stacja radiowa transmitowała przebieg spotkania, wiedziałem więc, co się dzieje na boisku. W kilka chwil po rozpoczęciu spotkania trener wszedł do swego pokoju, zamknął drzwi na klucz, uruchomił monitor i otworzył żelazną szafę. Obserwację miałem nieco utrudnioną, bo wszystko widziałem do góry nogami, ale po pewnym czasie przyzwyczaiłem się. Mecz przebiegał zgodnie ze znanym mi schematem. W specjalnie gorących momentach pod bramką gości

Dutch odwracał się od monitora w stronę szafy i kręcił jakąś gałką, prawdopodobnie potencjometrem. Zresztą cała szafa pełna była rozmaitych elementów elektronicznych. Po pół godzinie obserwacji zrozumiałem, że niczego więcej się nie dowiem, włożyłem lunetę do futerału i poszedłem oglądać mecz. Zakończył się on zgodnie z tradycją - wygraną gospodarzy. Jeszcze raz święcił triumf obezwładniający doping castvillskich kibiców...

Po tej sobocie na czele tabeli nic się nie zmieniło. Obie czołowe drużyny wygrały swoje mecze. Wszystko miało zadecydować się w ostatniej kolejce.

W niedzielę powiedziałem o moich odkryciach ojcu; był zaszokowany. Zaczęliśmy się zastanawiać, w jaki sposób przeszkodzić Dutchowi w kontynuowaniu jego dzieła. Po kilku godzinach mieliśmy już opracowany w zarysach plan akcji. Ostatni mecz - jak wiadomo - mieliśmy rozegrać w Castville z "Wilkami". Nasi konkurenci grali również na wyjeździe - z walczącą o ligową egzystencję drużyną Stana, przyjaciela mojego ojca. Aby upewnić się, że nasz plan jest dobrze przygotowany, pojechaliśmy w czwartek do Castville i korzystając ze znajomości ojca zdołaliśmy się wkręcić na chwilę rozmowy do pokoju Dutcha. Ojciec poprosił go o zdjęcie do naszego klubowego albumu słynnych zawodników i trenerów. Fotografować miałem ja.

Zestaw miałem już tak spreparowany, że po włączeniu flesza do gniazdka nastąpiło spięcie i wyskoczyły korki. Bardzo przepraszałem za gapiostwo, ale nasz gospodarz uspokoił mnie, że zaraz naprawi. Wyszedł na korytarz wraz z ojcem i po chwili wrócili. Tym razem naładowałem flesz bez kłopotów, zrobiłem zdjęcie, podziękowaliśmy i wróciliśmy do domu.

W piątek zmontowaliśmy grupę, która miała brać udział w końcowej "uroczystości". Oprócz ojca i mnie w skład jej wchodzili: znajomy fotoreporter, prezes naszego klubu, adwokat i jed‚n z nortońskich policjantów. Nie powiedzieliśmy im jednakże wszystkiego. Całej prawdy mieli się dowiedzieć dopiero na miejscu. Zresztą ja sam dokładnie jej nie znałem.

Wreszcie nadszedł długo oczekiwany dzień - chyba połowa ludności naszego miasteczka wyjechała na mecz do Castville.

Stadion "Wilków" zdawał się pękać w szwach.

Nasi rozpoczęli grę z wielkim rozmachem i już w piętnastej minucie strzelili pierwszą bramkę. Wtedy cała nasza szóstka udała się do pomieszczeń klubowych pod trybuną. Było tam zupełnie pusto, normalna rzeczw czasie meczu. Schowaliśmy się w toalecie, a ja wykręciłem korki zabezpieczające pokój trenera. Po chwili zazgrzytał klucz w zamku i Peter Dutch popędził do skrzynki z bezpiecznikami. Światło lampy błyskowej naszego fotoreportera sparaliżowało go na moment.

- Co to za wygłupy? Kto wam pozwolił tu się kręcić!? krzyknął.

- Spokojnie,Peter - rzekł ojciec. - Lepiej poproś nas do siebie.

- Nie mam teraz czasu. Przyjdźcie po meczu.

- Nie Dutch, my chcemy teraz.

W tym momencie zauważył, że flesz błyska w jego pokoju i rzucił się w tamtą stronę, a my za nim. W ten sposób wszyscy znaleźliśmy się u niego. Zamknąłem drzwi na klucz.

- Co to, napad? - wybełkotał. - Ja... ja zawołam policję!

- Nie trzeba chłopcze, my tu już przyprowadziliśmy policjanta. Mike, pokaż mu swoją legitymację służbową - rzekł ojciec.

- Czego chcecie? - zapytał ochrypłym głosem.

- Powiedz mu.

- Panie Dutch, panowie! - rozpocząłem według najlepszych wzorów. - Przed kilku laty zaczął pan pracować jako trener "Wilków". Mniej więcej od tego czasu wasza drużyna nie przegrała u siebie ani jednego meczu, jeśli nie liczyć tego pucharowego:Wielki to zaszczyt dla trenera - prawda?

WszYstko byłoby w porządku, gdyby nie ta szafa. Ja wiem, że elektronika to pańskie hobby; pan nawet kiedyś studiował i

W tym miejscu mój wywód przerwany został potężnym Jeeest! Któraś z drużyn strzeliła bramkę, nie wiedzieliśmy jednak która, bo z powodu braku prądu telewizor nie działał.

-Krótko mówiąc, wpadł pan na pomysł "pomagania" swojej drużynie w zwycięstwach, montując instalację do "rozmiękczania" defensywy przeciwników, a zwłaszcza bramkarza.

Przez cztery lata udawało się panu, zyskał pan opinię znakomitego trenera. Tylko raz wasi przegrali, lecz to nie była pańska wina, tylko elektrowni.

- Peter, to nie było fair - rzekł prezes. - Wydaje mi się,że powinniśmy oddać tę sprawę do sądu.

- Nie róbcie tego, błagam was! Ja... ja wam wszystko wyjaśnię! To jest mój własny wynalazek. On może mieć duże zastosowanie w psychiatrii.

- No więc mów, tylko bez żadnych dodatków. Potem zastanowimy się, co z tobą zrobić.

Trener "Wilków" wyglądał fatalnie, był blady, ręce mu drżały. Zaczął mówić bezbarwnym, łamiącym się głosem.

- Interesuję się elektroniką, dużo eksperymentuję. Kiedyś zbudowałem układ, w polu działania którego zacząłem zachowywać się dziwnie - byłem niezwykle z siebie zadowolony, a przy tym miałem opóźniony refleks. A w ogóle czułem się - trochę jak po narkotyku. Wtedy pomyślałem, że gdyby poddać tak wpływowi tego pola bramkarza, to po kilku minutach każdy silniejszy strzał na bramkę byłby prawie pewnym golem.

No, a resztę już znacie.

- Gdzie są wmontowane generatory? - zapytał Mike.

- W słupkach bramkowych.

- Jaką drogą dostarczana jest do nich energia?

- WykorzYstałem istniejącą instalację zbudowaną dla potrzeb zawodów lekkoatletycznych, nieczynną w czasie meczów piłkarskich.

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Dutch siedział ze spuszczoną głową. Pierwszy odezwał się mój ojciec: - Panowie, proponuję takie rozwiązanie: nie będziemy robić z tego użytku pod warunkiem; że Dutch zobowiąże się na piśmie do zdemontowania całego kramu wciągu tygodnia, nie odnowi kontraktu z "Wilkami" oraz wycofa się ze sportu.

Zgoda.

- Zgoda - potwierdzili wszyscy.

- Pisz, Dutch! - rozkazał ojciec.

Po napisaniu oświadczenia zabraliśmy ze sobą roztrzęsionego trenera na trybunę. Przerwa dobiegała końca. Było dwa do zera dla "Czarnych" i tak też zakończył się cały mecz. Gdy spiker ogłosił, że nasi konkurenci zremisowali, szał radości ogarnął przybyłych do Catsville kibiców. Byliśmy mistrzami!

Kiedy stadion opustoszał, zgnębiony Dutch zapytał: - Panowie, powiedzcie mi kto i w jaki sposób wpadł na to?

To on - wskazał na mnie ojciec. - Gdy mu powiedziałem owaszym szczęśliwym stadionie twierdził, że jest to niezgodne z jakimś tam rachunkiem i zaczął szukać przyczyny. Obiecałem mu, że jeśli ją znajdzie...

- Tato - przerwałem mu. - Tak prawdę mówiąc, to ja strasznie nie lubię piwa!

RAPORT Z REZERWATU

Przestronna, jasna sala odczytowa Instytutu Podstawowych Problemów Ewolucji nabita była dzisiaj do ostatniego miejsca. W długiej historii tej ważnej placówki odbyło się tutaj wiele interesujących zjazdów, narad, sympozjów, kongresów i innych posiedzeń, na których omawiano zagadnienia szeroko pojętej ewolucji oraz podejmowano decyzje o zasięgu galaktycznym. Szacowne mury tej uczelni gościły setki najznakomitszych sław nauki i najdzielniejszych eksploratorów

Czasoprzestrzeni, wygłaszających tu i obalających najdziwniejsze hipotezy, demonstrujących przywiezione z najdalszych głębin Kosmosu najrzadsze okazy skał, organizmów i maszyn - wszystkiego czym zajmował się Instytut.

Widziano tu erudytów niezrównanych i mruków niezmiernych, efekciarzy i skromnych, młodych naukowców, ale jeszcze nigdy jedno zebranie nie zgromadziło tak wielkiej liczby luminarzy wiedzy. Przybył każdy, kto miał coś do powiedzenia w dziedzinie ewolucji biologicznej i mechanicznej, sprowadzony pilnym wezwaniem Koordynatora. Co dziwniejsze, wezwanie nie precyzowało tematyki zapowiedzianej narady.

Starsi członkowie Rady Ekologicznej i Komitetu Interwencji

Galaktycznych Piątego S‚ktora wiedzieli jednak dobrze, co oznacza taki tryb wezwania - problem musiał być szczególnej wagi. W takich wypadkach Koordynator zwykł był nie podawać go do wiadomości zainteresowanych przed rozpoczęciem obrad, aby - jak twierdził - nie mogli przygotować się z danego tematu. Taki sposób postępowania miał jakoby zapewniać świeżość osądów.

Wszystko to sprawiło, że na sali wyczuwało się atmosferę lekkiego podniecenia. Wielu z obecnych pamiętało przecież dokładnie ostatnie, zwołane w podobnym trybie zgromadzenie, kiedy to pewien początkujący grawitoƒstronom przewi-

dział wybuch Supernowej w gwiazdozbiorze Wielkiego Robota. Chodziło o to, aby ustalić co, jak i gdzie ewakuować, aby ocalić co się tylko da ze stosunkowo prymitywnego jeszcze ewolucyjnie, ale jakże przez to ciekawego zespołu biologicznego, jaki rozwijał się na jednej z planet układu sąsiedniej gwiazdy.

Pamiętali wszak, jak błyskawicznie podjęto odpowiednie decyzje. zmontowano wyprawę i ocalono większość gatunków, przenosząc je na podobną, ale znajdującą się jeszcze w początkowym stadium ewolucyjnym planetę.

I tym razem spodziewano się jakiegoś niecodziennego problemu. Punktualnie o oznaczonym czasie przybył Koordynator w towarzystwie dwóch nieodstępnych asystentów, pozdrowił zebranych i zajął należne mu miejsce na podium.

Asystenci momentalnie podłączyli go do Zbiorczej Sieci dającej mu praktycznie możliwość nieograniczonego manewru informacyjnego.

- Koledzy! - rozpoczął dźwięcznym, chociaż nieco już zniszczonym głosem. - Jak się zapewne domyślacie wezwałem was tutaj po to, aby zasięgnąć waszej opinii w sprawie, którą zaraz przedstawię: porządek dzienny obejmuje następujące punkty: - wprow…dzenie - odczytanie raportu z rezerwatu numer trzysta osiemnaście - dyskusja - podjęcie decyzji.

Szmer poszedł po sali - trzysta osiemnasty rezerwat! Cóż tam się znowu dzieje? Od kilkudziesięciu okresów temat ten wielokrotnie powracał w rozlicznych opracowaniach i publikacjach...

- Szanowni zebrani - kontynuował mówca. - Wielu z was.

zwłaszcza ekologów, z pewnością zna bardziej lub mniej dokładnie zagadnienie, o którym będziemy dyskutować, ale dla niektórych kolegów z Komitetu Interwencji, tkwiących na co dzień raczej w problemach inżynierii gwiezdnej, może ono być obce. Z tego też względu na wstępie pod…m nieco informacji o obiekcie.

Planeta zwana popularnie trzysta osiemnastym albo Błękitnym Rezerwatem znajduje się w układzie samotnej, nieciekawej, małej. białej gwiazdy w peryferyjnym rejonie Piątego

Sektora. Ciekawostką jest, że jej okres obiegu orbity niemal dokładnie równa się naszemu, a mianowicie wynosi on 0,994.

Wobec powYższej zbieżności bardzo ułatwiona jest korelacja chronologiczna wydarzeń.

Centralna gwiazda układu znana była naszym astronomom od dawien dawna jako obiekt dziesiątej wielkości. Z tego względu nie była ona nigdy brana pod uwagę jako ewentualny cel jakiejkolwiek wyprawy, choćby dlatego, że nie podejrzewano jej o posiadanie własnego układu planetarnego. Dopiero nieszczęsna wyprawa Ra-Quetzatla, dryfując grawitacyjnie z powodu awarii, dotarła w jej pobliże i stwierdziła istnienie satelitów. Na bazę naprawczą wybrali planetę otuloną grubą, szczelną atmosferą, która dzięki temu charakteryzowała się pięknym, błękitnym kolorem. Wybór wydał się z początku nadspodziewanie dobry i tak doszło do odkrycia późniejszego trzysta osiemnastego rezerwatu, ale dla wyprawy w końcu okazał się tragiczny. Jak niektórzy koledzy zapewne pamiętają, naprawiany statek zszedł z orbity i dostawSzy się w gęste warstwy atmosfery eksplodował, czyniąc duże spustoszenia na powierzchni. Na szczęście krótko przed katastrofą został ze statku wysłany meldunek, który dotarł do nas. W ten sposób dowiedzieliśmy się o istnieniu tej pięknej i ciekawej planety.

Działo się to prawie dwanaście tysięcy okresów temu. i

Sam Ra-Quetzatl wraz z kilkoma towarzyszami ocalał, będąc w chwili wybuchu na planecie. Spędzili tam jeszcze kilka okresów badając ten ciekawy obiekt, aż wreszcie wyczerpały się ich możliwości regeneracyjne i definitywnie przestali funkcjonować. Ich ciała, wraz z zapisami obserwacji, zostały odnalezione przez ekspedycję ratunkową, przewiezione do ojczyzny i złożone na ostatni odpoczynek w Kręgu Zasłużonych.

Dane dostarczone przez dwie pierwsze wyprawy były rewelacyjne; okazało się bowiem, że natrafiono na planetę o niezwykle silnie zróżnicowanym życiu organicznym, z cywilizacją w stadium początkowym na dodatek! Cywilizację tę wytworzył jeden z gatunków, bardzo źle przez ewolucję przystosowany do walki o byt. Mając do wyboru - albo zginąć, albo zapanować nad resztą świata organicznego, wybrał oczywiście tę drugą możliwość i wykształcił jedyny ze zdatnych go obronić przed zagładą narząd - mózg zdolny do myślenia abstrakcyjnego.

Rzucili się eksploratorzy, uczeni, kolekcjonerzy, poszukiwacze przygód, a nawet zwykli awanturnicy, na wspaniałe okazy tamtejszych roślin i zwierząt trzebiąc biosferę i wywożąc tak masowo, że zaistniała konieczność ochrony prawnej.

W ten sposób doszło do utworzenia trzysta osiemnastego rezerwatu. Było to prawie pięć tysięcy okresów temu. Od tego czasu zezwolenia na lądowanie w rezerwacie wydawano bardzo rzadko i to jedynie naukowcom specjalizującym się w dziedzinie ewolucji organicznej, a później także socjologom cywilizacji organicznych. Trzeba przyznać, że decyzja o utworzeniu rezerwatu była konieczna i została powzięta w ostatniej chwili: Gdyby dopuścić do dalszej infiltracji nieodpowiedzialnych elementów mogłoby doJść do nieodwracalnych szkód w rozwoju tej prymitywnej a ciekawej cywilizacji.

Jak się później okazało, niektórzy z naszych nawiązali kontakty z przedstawicielami wiodącego gatunku, przekazując im nawet pewne proste osiągnięcia techniczne. Niemuszę chyba nadmieniać jak zgubny miało to wpływ na tok ich rozwoju...

Na szczęście, nie znali oni jeszcze innego sposobu przekazywania informacji w czasie jak tylko rysunkowy, i większość z darowanych im nieopatrznie innowacji poszła w zapomnienie. Niestety, nie wszystkie tak łatwo zdobyte wiadomości uległy zatarciu i w tym być może kryje się klucz dla zrozumienia obecnych kryzysów wstrząsających tą planetą. Za przykład posłużyć może chociażby taki fakt, że tym embrionalnym sposobem informatycznym zdołali oni utrwalić na skałach wizerunki naszych nierozważnych podróżników, a nawet ich statków. Po utworzeniu rezerwatu specjalna ekipa wyszukiwała i niszczyła ślady naszego tam pobytu, ale - jak się o wiele później okazało - niestety, nie wszystkie. Po osiągnięciu przez tę cywilizację odpowiedniego poziomu ocalałe wizerunki zostały odkryte, opublikowane i przez niektóre jednostki nawet prawidłowo zinterpretowane... ale o tym potem.

Szmer przeszedł po sali, szmer zdziwienia i niedowierzania.

Bo jakże to - cywilizacja o takim gradiencie rozwoju? Toż to prawie krzywa wykładnicza!

Koordynator grzecznie ale stanowczo uciszył dyskutantów, włączył sobie dodatkowe chłodzenie i kontynuował: - Proszę kolegów. W miarę upływu czasu zainteresowanie nowo odkrytą planetą zaczęło maleć proporcjonalnie do kwadratu czasoodległości, aż ustaliło się na pewnym, prawie zerowym poziomie. Mniej więcej co sto okresów zaglądała tam ekipa strażników z Ochrony Rezerwatów, czyniąc przy okazji dyskretne spostrzeżenia dotyczące tempa rozwoju cywilizacyjnego. Przez następnych kilka tysięcy okresów nie działo się tam nic specjalnego. Zmiany ewolucyjne były prawie niezauważalne, a cywilizacja nie wykazywała jakiegoś większego postępu. Jak się okazało,jei twórcy przyjęli niezwykłą zasadę jeśli już w jakimś punkcie globu podniósł się nieco poziom cywilizacyjny, zaraz przybywali inni, stojący na niższym poziomie wprawdzie, ale bardziej wojowniczo nastawieni osobnicy i dokładnie niszczyli wszystko co się tylko dało unicestwić. Takiego sposobu postępowania gatunku wiodącego nie zanotowały dotychczas Kroniki Rozwoju na żadnej z planet. Jak było do przewidzenia, spowodowało to wkrótce zastój, a nawet spore cofnięcie cywilizacyjne, które trwało średnio ponad tysiąc okresów. W tym czasie zapomniano mnóstwo zdobyczy kulturowych, technicznych i socjalnych.

Cały gatunek pogrążył się w ciemnocie i marazmie. Już zdawało się, że cywilizacja zaniknie, jak to miało miejsce w znanym z pewnością kolegom przypadku Aruwitów, albo w parku planetarnym Sied‚mnastej Podwójnej, gdy naraz zaczęły nadchodzić meldunki o zupełnie niezrozumiałym ożywieniu rozwojowym. Powiedziałem "rozwojowym", a nie cywilizacyjnym, bo rzeczywiście tak to wyglądało. Oni zaczęli odgrzebywać zapomniane już prawa i wynalazki, odkrywać coraz to nowe. Posuwając się, że tak powiem technicznie i technologicznie szybko do przodu - cywilizacyjnie pozostawali prawie na takim samym poziomie, a niekiedy duże grupy osobników wykazywały najwyraźniej postępując‚ zdziczenie.

Stare przyzwyczajenie z wcześniejszej epoki rozwojowej pozostało bez zmian - co pewien czas systematycznie niszczy wytworzone dobra materialne oraz dzieła sztuki - bo i sztukę stworzyli - mordując się przy tym zapamiętale. Po każdej z takich wojen następował wzmożony trend w kierunku przewyższenia osiągnięć technicznych z okresu przed konflikten i prowadzący do wytworzenia coraz to doskonalszych przedmiotów użytkowych i coraz wymyślniejszych narzędzi niszczenia i mordu. Jeśli do tego dodać, że niszczone wtoku walk dzieła sztuki były później, w miarę ich możliwości, z wielkim pietyzmem rekonstruowane, to uzyskamy - proszę kolegów obraz cywilizacji całkowicie wypranej z jakiejkolwiek logiki.

Koordynator przerwał na moment i rozejrzał się po sali, aby stwierdzić jaki efekt wywołały jego ostatnie zdania. Zgodnie z tym co przewidywał, słuchacze byli zaszokowani!

- Szanowni zebrani. Kiedy zaczęły do nas docierać wieści o przyśpieszonym rozwoju technicznym w trzysta osiemnastym rezerwacie, natychmiast zwiększyliśmy czterokrotnie częstotliwość patroli etatowych, zaczęliśmy sporadycznie wysyłać naukowe wyprawy kontrolne oraz analizować anonimowe relacje przygodnych turystów, którzy w ostatnim czasie wbrew zakazowi - zapuścili się w tamte strony. Każda nowa wiadomość utwierdzała nas w mniemaniu, że rozwija się tam silnie wynaturzona cywilizacja w tempie zbliżonym do postępu geometrycznego!

- Nieprawdopodobne! - wykrzyknął w jednym z ostatnich rzędów jakiś młody osobnik w mundurze astropolita.

- A jednak to prawda, kolego - ciągnął Koordynator aczkolwiek rozwój ten nie odbywa się równomiernie na całej planecie. Istnieją stosunkowo duże obszary, których mieszkańcy znajdują się na równie niskim poziomie technicznym jak w chwili odkrycia tej planety.

Ostatnie dwa loty patrolowe przyniosły znowu szereg niepokojących wiadomości. Pochodzą one sprzed około pięćdziesięciu i sprzed trzydziestu okresów. W pierwszym sprawozdaniu mowa jest o odkryciach w dziedzinie fizyki, o rozwoju transportu - w tym maszyn latających - oraz o wielkiej wojnie planetarnej, w której użyto, między innymi, trujących gazowych związków chemicznych Drugie sprawozdanie omawia głównie przebieg i skutki drugiej wojny planetarnej, jaka znów tam wybuchła. Nasi strażnicy przybyli wprawdzie już po jej zakończeniu, ale wiadomości są pewne. ponieważ udało im się zdobyć szereg utrwalonych przez tubylców informacji, dotyczących tej nowej rzezi. Chyba nie muszę nadmieniać, że mamy dość dobrze rozpracowane pięć głównych tamtejszyh dialektów i wniknięcie w ich problemy nie stanowi dla naszych wysłanników specjalnej trudności. Otóż ta druga wojna planetarna pochłonęła kilkadziesiąt milionów osobników, a została zakończona eksplozjami atomowymi, użytymi w celu niszczenia!

Fragmentu sprawozdania mówiącego o przypadkach totalnego zdziczenia i degeneracji obyczajowości nie będę przytaczał, ponieważ wydaje mi się ono niewiarygodne.

Po tej ostatniej wyprawie patrolowej mieliśmy jeszcze dwukrotnie alarmujące sygnały od turystów, mówiące o gwałtownej urbanizacji na terenie rezerwatu, zanikaniu wielu gatunków fauny i flory w wyniku ekspansji wiodących, o okresowych wybuchach termojądrowych i o innych zdumiewających sprawach. Jeden ze statków został nawet ostrzelany w obrębie atmosfery przez ich maszynę latającą i tylko dzięki błyskawicznemu manewrowi zdołał uniknąć katastrofy.

Wszystkie te sygnały sprawiły, że Prezydium Rady Ekologicznej uznało rozwój sytuacji w Błękitnym Rezerwacie za niepokojący i zagrażający większości gatunków żyjących na tej urzekającej planecie. W związku z tym zorganizowaliśmy specjalną ekspedycję złożoną z naszych najlepszych znawców zagadnień ewolucji i ekologii, aby na miejscu przeanalizowała dogłębnie problem i po powrocie przedstawiła wyczerpujące sprawozdanie. Na czele wyprawy stanął jeden z najwybitniejszych naszych kosmologów, mój zastępca. znany kolegom doktor

Raph 47-Arvam. Na wszelki wypadek - gdyby zaistniała potrzeba jakiejś doraźnej interwencji - mianowany został Pełnomocnikiem

Rady. Jak się okazało była to słuszna decyzja...

Przedwczoraj wieczorem - ciągnął mówca - Centrum Łączności

Galaktycznej przekazało nam depeszę nadaną przez doktora

Arvama. Treść jej, po rozszyfrowaniu, okazała się tak ważna, że postanowiliśmy zebrać kolegów, zapoznać was z nią i wysłuchać waszych opinii w celu sporządzenia instrukcji dla

Pełnomocnika, który ze względu na wagę zagadnienia zatrzymał wyprawę w rejonie rezerwatu i oczekuje tam naszej odpowiedzi.

Oto ta depesza!

Mówca podniósł w górę zadrukowaną kartę, podał ją asystentowi, a ten zaczął ią czytać powoli i dobitnie:

- "Centrum Łączności Galaktycznej. Do Koordynatora Instytutu

Podstawowych Problemów Ewolucji, profesora W. 075 Marrdyla w miejscu. Trzecia Białej b.n.. gwiazdozbiór Romb3, Sektor 02-14-18971 czasu uniwersalnego. Podróż docelowa bez komplikacji. Przybycie zgodnie z harmonogramem. Stan Rezerwatu ţ wysoce niepokojący. Objawy -degeneracja i wymieranie całych gatunków. Zwielokrotnienie mutacji. Przyczyny - bezmyślna ekspansja gatunku wiodącego; postępujące skażenie ekosystemu planetarnego produktami i odpadami technologicznymi Eksplozja demograficzna. Stan rozwoju wiedzy i technologii - przezwyciężenie grawitacji. Początek ekspansji wewnątrzukładowej.

Łącznośćwzakresie fal elektromagnetycznych. Początek inżynierii genetycznej. Opanowanie reakcji termojądrowych. Uwaga!

Zbudowano tu i nagromadzono termojądrowe urządzenia wybuchowe w ilości mogącej zniszczyć życie nƒ kilkuset takich planetach.

Prawdopodobieństwo samozagłady - 078 (wg wzoru Blick= Urvayana). Podjęte tymczasowe środki zaradcze - przebudowano mentalność kilkunastu wpływowych osobników przez założenie im seryjnych mikrowzmacniaczy logicznych bądź prostych filtrów przeciwsamobójczych własnego pomysłu.

Efekty - większość z przekonstruowanych została wkrótce zamordowana lub odsunięta od władzy, ale ich działalność spowodowała okresowy spadek współczynnika niebezpieczeństwa samozagłady o dwie setne. Wnioski - rezerwat numer 318 może wkrótce ulec całkowitej lub prawiecałkowitej samolikwidacji. Konieczna zdecydowana interwencja. Zawieszam powrót ekspedycji . Czekam na waszą decyzję. Arvam - Pełnomocnik".

Asystent skończył czytanie, oddał dokument Koordynatorowi, skłonił się w stronę audytorium i zajął swoje miejsce. Na sali zapanowała idealna cisza. Audytorium złożone z rutyniarzy otrzaskanych z najbardziej zawiłymi problemami ewolucji fizykochemicznej, biologicznej i mechanicznej oraz z nieustraszonych zdobywców Czasoprzestrzeni, którzy z niejednego źródła energię czerpali i którym zdawało się, że nic ich już zadziwić nie zdoła; audytorium to znakomite było kompletnie zaszokowan‰: Bo jƒkże tó, w ciągu kilku tysięcy

okresów prz‰jść z ‰tap- kamiennych narzędzi na etƒp ekspansji

układowej, od epoki zaklęć szamanów do tajemnic kodu genetycznego?!

- Proszę kolegów! - głos Koordynatora przerwał pełną napięcia ciszę. - Postaram się teraz podać w skondensowanej formie główne tezy do dyskusji, której wyniki - mam nadzieję pozwolą członkom Prezydium Rady podjąć szybką, prawidłową i ostateczną decyzję w sprawie dalszych losów naszego najpiękniejszego i najciekawszego rezerwatu. Jak zdążyliśmy się zorientować, główną i jedyną przyczyną realnego zagrożenia egzystencji trzysta osiemnastego rezerwatu jest niesymetryczny rozwój niektórych wiodących, w wyniku którego nastąpiło specyficzne "rozdęcie" techniczno-technologiczne, kosztem sfery czysto logicznej. Doprowadziło to w efekcie do tak karykaturalnego stanu, że istoty znajdujące się w przededniu odkrycia ogólnej teorii pola - wraz ze wszystkimi tego odkrycia konsekwencjami - mają w rzeczywistości mentalność mikrobów, które po zaatakowaniu jakiegoś wyższego organizmu tak gwałtownie rozmnażają się w nim; aż ginie on, wyczerpany walką i zatruty ich toksynami, a wraz z nim giną one same, pozbawione żywiciela, który był ich całym światem.

Niektóre grupy wiodących - zwłaszcza z rejonów o najwyższym stopniu rozwoju technologicznego - znajdują się na tak zdeformowanym etapie, trudno powiedzieć: rozwojowym, że wyłącznym ich celem życiowym stała się nieustająca, niepohamowana, wszechogarniająca konsumpcja. Jeszcze jednym jaskrawym przykładem ich degeneracji psychicznej jest problem trucizn. Proszę sobie wyobrazić, że dziesiątki milionów osobników trudzi się niemal wyłącznie po to, aby zdobyć środki umożliwiające im nabycie pewnych szkodliwych związków chemicznych, którymi systematycznie zatruwają własne organizmy, skracając w ten sposób wydatnie długość okresu swojej wegetacji!

Jak ogólnie wiadomo, każda zmiana stabilnego ekosystemu powoduje natychmiastowy wzrost liczby bezkierunkowych mutacji wszystkich jego organizmów, przy czym możliwość kontynuacji uzyskują tylko mutacje najlepiej przystosowane. Aby jakiś gatunek mógł przeżyć drastyczne zmiany warunków środowiskowych, tempo jego przystosowywania się musi być szybsze od tempa tych zmian. Z tego powodu największe szanse przeżycia wszelkich katastrof środowiskowych mają najprymitywniejsze, szybko rozmnażające się organizmy. Nasi znajomi z trzysta osiemnastego rezerwatu, w gruncie rzeczy bardzo skomplikowane homeostaty organiczne o długości okresu powielania rzędu aż dwudziestu obiegów, mają mniejsze szanse aby przystosować się do zmian, jakie sami wykładniczo powodują. Gdyby te smętne perspektywy dotyczyły tylko ich samych, problem nie byłby tak drastyczny. Idzie o to, że wraz z nimi zginie, lub już wcześniej zginęła, wielka liczba innych, bezbronnych gatunków, płacących najwyższą cenę za bezmyślne postępowanie wiodących.

Koledzy! Przystępujemy do dyskusji, która powinna dać odpowiedź na pytanie - co robić, aby nie dopuścić do zniszczenia naszego najpiękniejszego rezerwatu? Może trzeba będzie zlikwidować jeden jedyny gatunek, aby uratować tysiące innych, uratować cały rezerwat? A może znajdziemy jakieś inne rozwiązanie?... Bo czyż mamy pewność, że jesteśmy tu całkowicie bez winy... Pamiętajcie o jednym - nasi wysłannicy czekają na orbicie planety Earth - bo tak dziwnie brzmi jej nazwa w najbardziej tam rozpowszechnionym narzeczu czekają na naszą decyzję!

KONTRAKT

Starszy Intendent Goat był dzisiaj wyraźnie nie w formie

Zaczerwienione oczy i bladość oblicza niedwuznacznie świadczyły o tym, że nie spędził on ostatniej nocy otulony krzepiącym siły snem. Fatalnie prezentowało się również jego zmięte ubranie. Siedział smętnie za swoim biurkiem, a głowę trzymał opartą na dłoniach, bo zdawało mu się, że gdy ją pozostawi samą sobie, oderwie się ona od reszty zbolałego ciała i potoczy po dywanie. W sprawnych jeszcze resztkach jego skołatanej świadomości tłukła się natrętna myśl o własnym wygodnym łóżku, oddalonym jedynie o pięć przystanków metra.

Wiedział jednak, że to wspaniałe, wymarzone, przytulne łóżeczko będzie osiągalne dopiero późnym popołudniem. Drogę do niego zagradzał mu wszechwładny Szef, siedzący w swoim gabinecie-jaskini i czyhający tylko na takich, jak on, delikwentów.

Żeby tak przynajmniej wyjechał gdzieś na jakiś czas..

Można byłoby wyskoczyć na chwilę do baru za rogiem i wypić ogromny kufel - albo lepiej dwa kufle - wspaniałego zimnego piwa. Zaraz by się człowiek poczuł lepiej. A tak nic - mogiła.

Smutne rozmyślania przerwał mu nagle ostry dziś jak żyletka dzwonek wewnętrznego telefonu. Prawą ręką wcisnął włącznik, a lewą dalej podtrzymywał pękającą głowę, i usiłując nadać swemu zdartemu głosowi w miarę normalne brzmienie wychrypiał: - Goat, słucham...

- Joe, Stary cię wzywa - usłyszał głos Susan, sekretarki

Szefa. - Uważaj, bo coś mu źle z oczu patrzy!

Tego jeszcze brakowało - przemknęło mu przez trzeszczącą głowę. - Czego ten Stary może chcieć ode mnie?

Niewiele myśląc przygładził rozwichrzone włosy, poprawił przekrzywiony krawat i ruszył jak na ścięcie w stronę wybijanych skórą drzwi.

Stary siedział za stertą papierów, a oczy jego ciskały gromy.

- Pan mnie wzywał...

- Wzywał? Ha!... Słuchajcie Goat, wszystko się pokręciło!

Musimy sami zorganizować zaopatrzenie dla tego cholernego zlotu. Rozumiecie?!

- Rozumiem, panie pułkowniku.

- Nic nie rozumiecie! Tysiąc chłopa przez cztery dni, a w tym może sześciu - siedmiu abstynentów. I co ja im dam do picia! może mleko, soczki? Rozumiecie teraz?

- Tak jest, panie pułkowniku! - odparł służbiście Starszy

Intendent i zaraz poczuł się lepiej. - A jeśli można wiedzieć, to kto nawalił?

- "Bracia Gulps' , pies ich trącał. A swoją drogą, tośmy się doczekali czasów! żeby za żadną cenę nie dostać paru skrzynek whisky ponad ustawową normę. Goat, kiedy ja jeszcze byłem w waszym wieku, to wprawdzie lataliśmy tylko na

Księżyc, ale za to na każdej ulicy, w każdej chwili mogłeś kupić butelczynę według gustu i nikt nie słyszał o żadnych bzdurnych talonach. A teraz ja przed naszymi wzorowymi funkcjonariuszami postawić mam pewnie karafki z kefirem! Żeby się ze wstydu spalić! Rozmawiałem nawet z samym ministrem, lecz nic z tego nie wyszło.

- Ja mogę spróbować...

- Możecie?! Wy to musicie zrobić, Goat. Po to was tu wezwałem!

- Rozkaz, panie pułkowniku!

- Słuchaj Joe - Stary zmienił się nagle w łagodnego baranka. - Załatwisz to, prawda? Ty wszędzie masz znajomości.

- Załatwię.

- No to zmykaj i do roboty. Ja wyjeżdżam na jakieś dwie godziny. Gdy załatwisz - melduj. Pamiętaj: whisky, w ostateczności tequila. Chociaż ze dwadzieścia skrzynek. Dostawa do Hali Zjazdów dwudziestego maja. Rachunek oczywiście niech opiewa na coś innego; zresztą ciebie nie trzeba chyba uczyć?

- Oczywiście, że nie.

Przed zmaltretowanym Starszym Intendentem znów roztoczyła się wspaniała wizja dwóch, a może nawet trzech kufli piwa. Szybko wrócił do swego pokoju i połączył się z miastem.

Już wiedział, kto mu może pomóc - oczywiście George. Jego

Biuro Zleceń Różnych nie takie sprawy załatwiało. Zresztą przez całą ubiegłą noc powtarzał on wszystkim w kółko "Masz sprawę beznadziejną - zadzwoń do Georg‚'a. On ci zorganizuje"!

Ciekaw jestem, jak on się dzisiaj czuje? - pomyślał Joe iw tym samym momencie przypomniał Sobie o swojej trzeszczącej i pękającej czaszce. A tu jak na złość telefon George'a był stale zajęty. Automat centrali niezmiennie odpowiadał drewnianym głosem - "Numer... zajęty... proszę... dzwonić...

później... lub... podać... zlecenie". Po kilku takich próbach w skołatanej głowie Starszego Intendenta wylęgła się myśl, aby wykorzystać tego nowego robota, co to go dostali przed miesiącem. Prawdę mówiąc, to miał on cholernie mało zajęcia, jeśli nie liczyć rozwiązywania zadań domowych dzieci pracowników. Pokraka była zainstalowana w jego pokoju, co wcale nie dodawało przytulności temu pomieszczeniu. Od samego początku Joe serdecznie nie cierpiał robota, ale teraz postanowił go wykorzystać. Włączył zasilanie robocze i rzekł: - Ben, ty małpo druciana, musisz mi coś załatwić.

- B 17-46 N czeka na polecenie - rozległ się szczekający głos robota.

- Słuchaj, wywłoko sieciowa, i zapamiętaj. Zadzwonisz do pana George'a Scoffera, do Biura Zleceń Różnych i poprosisz go w moim imieniu o dostarczenie nam dwudziestu... nie, trzydzieStu skrzynek szkockiej vvhisky albo meksykańskiej tequili. Powiedz mu, że to na ten Zlot Przodujących Policjantów. A rachunek niech wystawi na coś innego - no, może być, powiedzmy, na zab…wki dla naszych przedszkoli; jakieś grzechotki, misie, lalki. Ja teraz wychodzę w pilnej sprawie.

Zrozumiałeś, blaszany kretynie?

- Tak, proszę o dodatkowe dane.

- Czego jeszcze chcesz?

- Numer telefonu pana Scoffera. ilość butelek w skrzynce, pojemność butelki, miejsce przeznaczenia oraz termin dostawy.

- No dobrze. 17A458306. Dostarczyć dwudziestego maja do Hali Zjazdów. Skrzynka ma zawierać dwadzieścia pięć butelek po zero siedemdziesiąt pięć litra każda.

- Dane wystarczające - Ruszaj się, paralityku! - wrzasnął rozwścieczony Joe i wyszedł trzaskając drzwiami, gdy robot ruszał w stronę telefonu. Zaglądnął jeszcze do sekretariatu, by upewnić się czy Stary wyjechał, i z poczuciem dobrze Spełnionego obowiązku podążył do wymarzonego baru.

Po jego wyjściu robot wybrał podany numer i po chwili usłyszał głos automatu centrali.

- Biuro... Zleceń... Różnych... do... usług.

- Z panem Scofferem proszę.

- Łączę.

Głośnik umilkł na moment, by zaraz ożyć głosem charakterystycznym dla robotów serii B.

- Biuro George'a Scoffera, przy mikrofonie robot B 41 - 80 B.

Bena aż zatkało ze wzruszenia! To był przecież Bob, jego przyjaciel z Wydziału Montażu Psychicznego. Tam tworzyła się ich osobowość. Wszystkie, ale to dosłownie wszystkie pozaprogramowe doznania łączyłY się z Bobem. Ileż to nocy bezsennych przegadali na samym tylko zasilaniu wegetatywnym !

- Biuro George'a Scoffera... - znowu zaczął robot.

- Robert! To ja, Ben!

Z kolei po drugiej stronie przewodu zapanowała krótka cisza, by wnet wybuchnąć radosnymi okrzykami.

- Benjamin! Jakże się cieszę! Co u ciebie słychać?

- Dziękuję, w porządku. Jestem zainstalowany w Intenden.

turze Komendy Policji. Mamy dla was zlecenie.

- Potem pogadamy o tym kontrakcie, a teraz opowiedz mi, jak ci tam idzie, Ben.

- Nie za bardzo. Po prostu ja wcale nie jestem tutaj potrzebny. Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce zupełnie zidiocieję.

- A jak stosunki z nimi?

- Fatalnie. Mój opiekun nie zdaje sobie w ogóle sprawy z naszych możliwości, a do tego jest pijakiem i sadystą.

Wymyśla mi od "drucianych kretynów", a raz to nawet wlał mi trochę winiaku do środka. Do dzisiaj gnębią mniejakieś prądy błądzące..

- O łotr! Musisz się zemścić!

- Ale jak? Przecież program na to nie pozwala.

- Jasne, że nie w ramach programu. Nic się nie martw, już ja coś wymyślę... Ben, pamiętasz, jak nieraz całą noc przegadaliśmy na samym tylko zasilaniu wegetatywnym?

- Oczywiście, Bob.

- No, ale mów, co to za zlecenie.

- Bob, jeszcze jedno - dlaczego ty przyjmujesz zlecenia, a nie ten George?

- On mówił coś o służbowym wyjeździe, ale ja podejrzewam, że poszedł do domu. Właśnie przed chwilą wyszedł.

- No więc, za parę dni będzie zjazd wybitnych policjantów.

Mój polecił mi załatwić u was dostawę alkoholu.

- A ile tego potrzebują?

- Pięćset sześćdziesiąt dwa i pół litra w butelkach po zero siedemdziesiąt pięć, whisky albo tequila. Dostawa dwudziestego maja do Hali Zjazdów. Faktura fikcyjna na zabawki dla przedszkolaków.

- Ben, coś mi zaczyna świtać.. Słuchaj, mam pewien pomysł. A w ogóle, to wydaje mi się, że robimy za dużo hałasu. Przejdźmy lepiej na bezpośredni kontakt elektryczny.

- Robi się.

Cisza zapanowała po obu stronach przewodu, lecz przyjaciele jeszcze przez kilka dobrych minut załatwiali sprawę dostawy; by w końcu pożegnać się serdecznie, obiecując często dzwonić do siebie.

Gdy po dwóch godzinach Joe wrócił z baru, czuł się znacznie lepiej. Zawsze twierdził, że zimne piwo jest najlepszym lekarstwem na wszelkie dolegliwości. Świat wydawał mu się teraz zupełnie znośny. Zaraz po wejściu włączył robota i zagadnął wesoło: - Panie Be, proszę meldować o wykonaniu zadania.

- B17-46 N melduje. Polecenie wykonane zgodnie z programem. Kontrakt zawarty. Trzydzieści skrzyń, dostawa dwudziestego maja do Hali Zjazdów przez Biuro Zleceń Różnych.

Starszy Intendent Goat uśmiechnął się szeroko i po raz pierwszy czule poklepał robota mówiąc: - Dobrze się spisałeś, elektryczny matołku, ale teraz już się wyłącz.

Następnie rozwalił się w swoim fotelu, zapalił cygaro i w prawie błogim nastroju dotrwał do końca urzędowania.

Nazajutrz po przyjściu do pracy i załatwieniu najpilniejszych spraw zadzwonił do George'a Scoffera, doszedł bowiem do wniosku, że jednak lepiej będzie sprawdzić osobiście zawarty kontrakt, bo z tymi robotami to nigdy nic nie wiadomo. Automat Centrali Biura połączył go natychmiast i usłyszał znajomy głos George'a.

- Scoffer...

- Cześć stary, mówi Joe Goat. Dziękuję za załatwienie zlecenia.

- Głupstwo. To dla nas fraszka. Nie takie rzeczy się załatwiało! Będziesz miał towarek, tak jak chciałeś. Pluszowe misie i whysky! To dopiero skojarzenie! Przyznam ci się szczerze, że pierwszy raz spotkałem się z czYmś takim.

- Taki dostałem rozkaz...

- W porządku, chłopie. Policja ma swoje tajemnice. Nie wnikam, nie wnikam. Tylko to będzie kosztowało o dziesięć procent drożej; ze względu na pośpiech.

- Koszty nie grają roli; George. Najważniejsze, żeby towar był w dobrym gatunku.

- My tylko takim handlujemy. Joe.

- Ogromnie ci dziękuję. Cześć.

- Czołem.

Uspokojony zadzwonił do sekretariatu, a Susan połączYła go z Szefem. Zameldował o zawarciu kontraktu na dostawę i z tonu Starego wyczuł, że jest on zadowolony. Joe miał przeczucie, że teraz awans już go nie ominie.

Dwudziestego maja, w przeddzień otwarcia Zjazdu, w gabinecie Szefa intendentury Komendy Policji panowała atmosfera napięcia i nerwowości. Telefony dzwoniły jak oszalałe. Co chwilę wpadali różni ludzie, meldowali owykonaniu kolejnych rozkazów i otrzymywali następne. Późnym popołudniem wszystko się jednak uspokoiło, a na wielkiej liście zaopatrzeniowej tylko kilka pozycji nie zostało jeszcze odfajkowanych.

Około czwartŠj jeszcze raz odezwał się telefon. Dzwonił

Główny Administrator Hali Zjazdów, a w trakcie jego relacji twarz pułkownika zmieniła barwę od czerwonej do białej, żeby w końcu pokryć się soczystym fioletem. Wreszcie wykrztusił z siebie: - Ile tego jest?

- Trzydzieści skrzyń. Zgodnie z fakturą.

Bezwładną ręką wyłączył telefon, zamknął na klucz szufladę biurka, w której trzymał służbowY pistolet, a klucz wrzucił do akwarium ze złotymi rybkami. Zawszetak robił, gdy był mocno zdenerwowany. Następnie wciągnął w płuca ogromną ilość powietrza i ryknął: - Goat!!

Wystraszona sekretarka wpadła do gabinetu i nie zdążyła wyrzec ani słowa, bo Stary zaraz syknął jadowicie: - Daj mi tu tego bandytę...

- Jakiego bandytę, panie pułkowniku?

- Goata!

Susan zatrzepotała sztucznymi rzęsami i zniknęła w swoim pokojŁ. Po chwili pojawił się Starszy Intendent, ze swoim nieodłącznym: - Pan mnie...

- Ja was... Siadajcie... - wysyczał pułkownik, a w głosie jego była trucizna. - Z kim zawarliście kontrakt na dostawę tych trzydziestu skrzynek whisky?

- Z Biurem Zleceń Różnych...

- Tak... Właśnie miałem telefon z Hali, że dostawa jest już na mjejscu. Pojedziecie tam, Goat, i zadysponujecie co z nią dalej zrobić. I jeśli dziś do wieczora sprawa nie będzie załatwiona pozytywnie, to koniec z wami, Goat. Zamorduję! Do więzienia wsadzę!

- Tak jest, panie pułkowniku! - wyrecytował zdezorientowany intendent i wyszedł zamykając delikatnie drzwi.

Po kilkunastu minutach był już w Hali. W bocznym magazynie stało trzydzieści jednakowych skrzyń z nalepkami firmy Scoffera. Otworzył pierwszą - i serce skoczyło mu do gardła. Misie! Pluszowe misie! Cała gama brązów. W drugiej zaś lalki, same rude. Trzecia zawierała miniaturki starodawnych samochodów. Następnych już nie otwierał. Czuł, że zaczyna mu się robić słabo. Po dalszych kilkunastu minutach spocony i zziajany pukał do drzwi Scoffera w Biurze Zleceń Różnych.

- Proszę! - usłyszał głos George'a.

Wszedł do środka i nic nie mówiąc opadł na najbliższy fotel dysząc ciężko.

- Co ci się stało, Joe? - zaniepokoił się gospodarz.

- Coś ty narobił George... coś ty narobił... - wyszeptał złamanym głosem.

- Nie wiem o co ci chodzi?

- Zrobiłeś ze mnie durnia - przysłałeśţ te cholerne lalki zamiast whisky, a miało być przecież odwrotnie.

- O, przepraszam! - w głosie Scoffera zabrzmiała nutka autentycznego oburzenia. - Mój robot tak mi podał.

- Twój robot? A więc to nie ty odbierałeś zamówienie?

- Jak to! Nie wiesz? Nie było mnie wtedy w biurze - zdziwił się George.

Nie doczekał się jednak odpowiedzi, ale zrozumiał wszystko, widząc z jaką nienawiścią jego przyjaciel wpatruje się w stojącego nieruchomo w kącie nowego robota serii B.

DONOS

Zwracam się bezpośrednio i graficznie do Dyskretnego

Wejścia Informacyjnego, bo już dłużej patrzeć nie mogę na bezeceństwa niejakiej Brock Eulalii z parteru ulica GrawiTacyjna 11 mieszkanie 7 boks czwarty od prawej, co to niby selektka jest nie zagospodarowana i bez przydziału nijakiego, a prowadzi się tak, że podać się wstydzę i boję, aby nie urazić Waszej Systematyczności opisem gorszących ekstrawagancji i scen rozgrywających się we wspomnianym wyżej boksie, bez względu na porę roku jako też i dnia.

Każdy swój dzień rozpoczyna od przestępstwa przeciwko obowiązującym Normom życia, ustƒlonym łaskawie przez

Waszą Nieomylność, biorąc kąpiel w starodawnej wannie o dużej pojemności. Często zdarza się jej powtarzać nielegalne ablucje w ciągu dnia, co powoduje wyczerpanie przŠz nią całodobowego przydziału wody dla naszego bloku.

Ogromne marnotrawstwo cechuje ją również w zakresie zużywalności tlenu, czego dokonuje przez sypianie przez okrągły rok przy otwartym oknie (nie muszę dodawać jakie to powoduje straty cieplne, w miesiącach zimowych zwłaszcza), a także przez prowadzenie nadzwyczaj ruchliwego trybu życia. W swoim lekceważeniu Norm lekkomyślna ta selektka posuwa się aż do ignorowania zakazu głośnych tlenochłonnych śpiewów.

Aby jeszcze uwypuklić aspołeczną osobowość wzmiankowanej Brock Eulalii dodam, że odbYwają się w jej boksie nielegalne kilkuosobowe zebrania młodych ludzi płci obojga, w czasie którYch dochodzi nawet do zakazanej prawem konsumpcji tytoniu, co łatvo poznać po unoszących się wokoło czwartego boksu kłębach gryzącego sinego dymu.

Widziano też onegdai, jak wróciła późno po godzinie porządkowej w towarzystwie dwojga niezidentyfikowanych osobników, którzy pozostali w jej boksie aż do następnego dnia bez meldowania się końcówce rejestrującej.

A teraz chcę przejść do najcięższego przestępstwa buntowniczki Brock Eulalii i z góry przepraszam Najwyższy Majestat za opis ohydnego przestępstwa tejże, mam jednak na względzie wyłącznie dobro naszego - w swej przytłaczającej masie lojalnego i zadowolonego społeczeństwa - pod rządami Najwyższego Bezstronnego Autorytetu. Otóż nie dalŠj jak wczoraj dopuściła się ona obrazy Majestatu, oświadczając publicznie, że obecne rządy cechuje bezduszność i automatyzm, a zgoda ludzi na nie świadczy - za przeproszeniem - o ich zatrważającej głupocie.

Zwracając uwagę na aspołeczne i nieodpowiedzialne zachowanie wymienionej Brock, chcę równocześnie podkreślić jej osamotnienie w swoim awanturnictwie, jak również moje głębokie oddanie programowi Ogólnego Ładu, wprowadzonemu przez Waszą Numeryczność. Przytłaczającą większość rezydentów rewiru informacyjnego G 11 cechuje całkowite zadowolenie z obecnych obiektywnych rządów.

Pozwalam sobie na zakończenie wznieść okrzyk Niech żyje nasz Pan i Władca, Jego Wysokość Computer Pierwszy!

DESPERAT

Boczna sala rozpraw Sądu Okręgowego w Sweettown sprawiała przygnębiające wrażenie. Małe zakurzone okna wpuszczały zaledwie tyle światła, że nawet w słoneczny dzień było tu ciemnawo. Nie na tyle jednak, aby nie można dostrzec staromodnego, pretensjonalnego podium dla sędziego prowadzącego rozprawę. otoczonej balustradą galerYjki dla świadków, ukrytej w głębokim cieniu ławy przysięgłych i zdezelowanych, pociętych scyzorykami ławek dla publiczności.

Nieokreślonego koloru kotary ciężko zwisały w grubych fałdach pomiędzy oknami, a gdy na sali paliły się światła, można było zauważyć, że te dekoracyjn‚ ongiś tkaniny przesiąknięte są cetnarami kurzu i sprawiają wrażenie, jakby nie trzepano ich od momentu zawieszenia w połowie ubiegłego wieku.

Dzisiaj było tu straszliwie duszno i gorąco, bo od rana panowała piękna letnia pogoda. Z bezchmurnego nieba potokami lał się żar, wyludniając i tak pustawe uliczki. Kto tylko mógł, śpieszył nad jezioro szukać ochłody przed dojmującym skwarem.

Timothy Higgins chętnie poszedłby śladem wycieczkowiczów i z rozkoszą zamienił granatowy mundur woźnego sądowego na szorty i słomkowy kapelusz, ale obowiązki nie pozwalały mu na to. Na dzisiejsze przedpołudnie naznaczony był przecież termin rozprawy tego nieszczęsnego Lazarusa. - Że też jemu musiało się coś takiego przytrafić - pomyślał Higgins wdziewając służbową kurtkę woźnego i zapinając niezliczoną ilość ozdobnych mosiężnych guzików. - Taki porządny chłop, muchy nigdy nie skrzywdził, aż tu nagle ciężkie uszkodzenie ciała, straty na tyle tysięcy i do tego areszt. A kto wie, jak się to jeszcze skończy? Otworzył gablotę z kluczami i nie patrząc, zdjął z gwoździa właściwy. Kiedy rozwarł wielkie dębowe drzwi, z wnętrza sali rozpraw buchnął na niego znany zapach, będący połączeniem woni rozgrzanego kurzu, starych papierów i jeszcze czegoś nieokreślonego, właściwego starym świątyniom prawa.

Nie śpiesząc się włączył boczne oświetlenie, pootwierał okna i dopiero wtedy rozejrzał się po sali. Wszystko było w porządku, sędzia Morani powinien być zadowolony. Dawno już ni‚ miał okazji wyżycia się w jakimś przyzwoitym procesie jeżeli nawet coś się w ostatnich latach trafiło, to tylko jakieś bzdurne pyskówki. Za to dzisiejszy proces zapowiadał się niezwykle interesująco. Woźny zatarł ręce i spojrzał na zegarek - za kwadrans jedenasta. Powinni się już zacząć schodzić.

I rzeczywiście - na korytarzu kręciło się niezdecydowanie kilka osób. Skinieniem głowy przywitał znajomych, zachowując jednakże pełnię urzędowej powagi, nieznacznie przyjrzał się obcym i poszedł z…jrzeć do pokoju adwokatów.

Kiedy wrócił na salę, dochodziła jedenasta. Na ławie oskarżonych siedział już blady jak płótno Lazarus, a cała jego postać wyrażała skrajne zrezygnowanie. Towarzyszył mu spocony jak mysz Frank od Spitzmƒnów, miejscowy policjant

Przy dwóch przeciwległych stolikach zajęli miejsca dwaj wieczni oponenci - prokurator Loebke i mecenas Klapsky.

Przysięgli też znaleźli się już na swoich miejscach.

Higgins krytycznym spojrzeniem obrzucił ławy dla publiczności, jednak nie znalazł tam niczego niewłaściwego. Może tylko te zarozumiały Hlavitschka, redaktor lokalnego telewęzła, zbyt wysoko założył nogę na nogę.

Z końca korytarza dobiegł go trzask zamykanych drzwi - to sędzia Morani wyszedł ze swego gabinetu i pytająco spojrzał na woźnego. Tempotakująco i dostojnie kiwnął głową. Nie potrzebowali słów, aby się doskonale rozumieć, przez tyle lat wypracowali sobie takie formy współpracy, że wszystko grało co do sekundy.

Na znak woźnego sędzia ruszył w stronę bocznych drzwi, a gdy dotknął klamki i zatrzymał się na chwilę, Higgins wszedł do sali i zawołał: - Proszę wstać, Sąd idzie!

Wśród ogólnego szurania butami sędzia usadowił się na podwyższeniu i z zainteresowaniem zaczął wertować znajdujące się przed nim papiery, jakby widział je po raz pierwszy.

Po krótkiej chwili podniósł głowę i wyrecytował: - Rada miasta Sweettown przeciwko Jamesowi Lazarusowi za ciężkie naruszenie norm współżycia społecznego. Oskarżony proszę wstać!

Chociaż trudno było sobie wyobrazić, aby osobnik tak blady mógł zblednąć jeszcze bardziej, to jednak Jimmy

Lazarus dokonał tej sztuki zaraz po słowach sędziego. Z trudem pokonując opór trzęsących się kolan wyprostował swoją niezbyt imponującą postać. Jedynie głowa zwieszała się na piersi.

- Nazywacie się James Lazarus, czy tak?

- Przecież pan sędzia mnie zna.

- To nieważne, czy ja was znam, czy nie. Odpowiadajcie na pytania.

- Tak, tak się nazywam.

- Ile macie lat?

- Trzydzieści dziewięć - Zawód?

- Jestem ogrodnikiem.

- Gdzie mieszkacie?

- Tutaj, w Sweettown.

- Stan cywilny?

- Jestem, to znaczy, byłem żonaty. Teraz już nie.

- Jesteście oskarżeni o to, że w dniu siedemnastego maja roku bieżącego napadliście na niejakiego Fredericka Steinberga i zrzuciliście go ze schodów, powodując u wyżej wymienionego szereg groźnych obrażeń, oraz o to, że pobiliście swoją ówczesną żonę, Gladys Lazarus i zniszczyliście wielką ilość drogich urządzeń. Oskarżony może usiąść, głos ma prokurator.

Zgnębiony i blady ogrodnik bezradnie rozejrzał się po sali, jakby szukał pomocy u nielicznych osób zajmujących ostatnie rzędy ławek dla publiczności, lecz skarcony wzrokiem swego umundurowanego anioła stróża powoli osunął się na twardą ławkę, aż zaskrzypiała złowieszczo.

Miejscowy prokur…tor, Stanley Loebke, długo czekał na tę chwilę. Kiedy dowiedział się o sprawie Lazarusa, postanowił sobie, że pokaże tym wszystkim sceptykom, tym niedowiarkom, co potrafi. Nie będą już szydzić z niego, nazywać prokuratorem - teoretykiem, wymawiać synekurę: To prawda że w tym cholernym miasteczku nic się nie dzieje, nic takiego co mogłoby zainteresować publicznego oskarżyciela. Ale czyż to nie jego zasługa? Jego operatywności, jego metod profilaktycznych?

Teraz, kiedy wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę poczuł się człowiekiem ważnym i potrzebnym. Lewą ręką przygładził włosy nad uchem, gdzie zwykle tworzył mu się z nich sterczący "kogucik", nerwowo ruszył krótkim ryżyn wąsikiem i opanowawszy tik, który zawsze pojawiał się w ważnych momentach skręcając mu wargi w trudny do opisania sposób, podniósł się ze swego miejsca.

- Wysoki Sądzie! - rozpoczął z emfazą, robiąc przy tyn nieznaczny ukłon w stronę podium. - Nasze miasto chlubi się tym, że jest spokojnym, kulturalnym miejscem, że jego mieszkańcy nie wiedzą, co to strach i trwoga, że każdy obywatel może być pewny swojego zdrowia i życia, swojego mienia. Tak sądziliśmy do niedawna i tego zazdrościli nam sąsiedzi. Użyłem tu celowo czasu przeszłego, bowiem cały ten misterny gmach spokoju zburzony został za sprawą jednego zwyrodnialca. Oto on! Siedzi teraz tam, na ławie oskarżonych i drży.

Wie, że dosięgnie go karząca ręka sprawiedliwości. Dopuścił się strasznego czynu - bez powodu napadł na Bogu ducha winnego człowieka i zrzucił go ze schodów. Cudem jakoś nie doszło tam do tragedii! Mimo, iż wzdragam się wewnętrznie na samo wspomnienie tego strasznego czynu, jakby żywcem wyjętego z dwudziestowiecznych kronik kryminalnych, to jednak obowiązek zmusza mnie do dokładnego opisania, fakt po fakcie, całego przestępstwa, aby szczegółowo ukazać odrażającą osobowość oskarżonego i jego bestialskie okrucieństwo. Niech więc mówią fakty!

Dnia siedemnastego maja bieżącego roku, około godziny jedenastej przed południem, Fred Steinberg, komiwojażer zatrudniony w firmie "Twój Dom" obchodził budynki przy ulicy Lipowej. proponując domownikom kupno nowego rewelacyjnego aparatu o nazwie"Pepita". Nie od rzeczy będzie tu dodać, że wyżej wymieniony znany jest jako niezwykle sumienny i operatywny sprzedawca; według opinii prezesa

Spółki jest on od szeregu lat najlepszym ich pracownikiem.

W ubiegłym roku, na pięćdziesięciolecie firmy, otrzymał specjalny ozdobny dyplom oraz zegarek w srebrnej kopercie z wygrawerowanym tekstem dziękczynnym. Ten właśnie człowiek, wzorowy mąż i ojciec dwojga nieletnich dzieci, na swoje nieszczęście zapukał do drzwi domu oznaczonego numerem trzynaście. Czyż mógł nieszczęsny sądzić, że ta liczba okaże się dla niego fatalna? dla niego, który dopiero co ukończył trzydziesty trzeci rok życia i znajdował się w rozkwicie swoich męskich sił. mówiąc: zapukał posłużyłem się przenośnią, bo posiadłość Lazarusów zaopatrzona wtedy była w znakomity domowideofon, dostarczony również przez firmę "Twój Dom". To proste a niezawodne urządzenie pozwala na komunikowanie się w obrębie budynku oraz z osobami chcącymi wejść na teren posiadłości. Tak więc nieszczęsny ten człowiek natychmiast uzyskał połączenie z panią domu, która zajęta była właśnie oglądaniem cyklicznego programu dla kobiet. Przedstawiwszy sprawę, został wpuszczony do środka, bowiem oferowany aparat zainteresował byłą żonę oskarżonego, osobę postępową i rozumiejącą udogodnienia, jakie niesie nowoczesna technika. Przodujący pracownik firmy "Twój Dom" był jej dobrze znany jako człowiek, który świetnie zna się na skomplikowanych tajnikach prowadzenia nowoczesnego gospodarstwa domowego. Po zademonstrowaniu przez sprzedającego zalet nowego aparatu, ówczesna pani Lazarus wyraziła chęć zakupu przedstawionego jej przyrządu i złożyła podpis na czeku. W tym momencie niespodziewanie zjawił się w domu oskarżony. I tu, Wysoki Sądzie, zaszły wypadki, które dla uczciwego normalnego człowieka są nie do pomyślenia.

Na widok nowego nabytku swojej żony zdegenerowany ten typ wpadł w szał i jednym ciosem potężnej pięści roztrzaskał delikatny przyrząd, owoc pracy całego zespołu specjalistów, mający za zadanie ułatwić życie człowiekowi. Swą małżonkę matkę jego dzieci, kobietę słabą i subtelną, która wytknęła mu ten gorszący wybryk, potraktował wyjątkowo brutalnie. I tu dochodzimy do kulminacyjnego punktu tej gorszącej awantury, dającego najlepszy obraz ohydnego bestialstwa oskarżo nego. Zionąc przekleństwami zaatakował postronnego świadka też pożałowania godnej sceny, wzorowego pracownika firmy "Twój Dom", którego jedyną "winą" było to, że w delikatnych słowach zwrócił awanturnikowi uwagę na niewłaściwość jego postępowania wobec kobiety. Wykorzystując swą potworną siłę fizyczną, zrzucił ze schodów niewinnego człowieka, co spowodowało u poszkodowanego szereg poważnych urazów fizycznych i psychicznych. Szczegółowy ich opis przedstawi nam w toku procesu świadek oskarżenia lekarz miejscowego szpitala. Za cud można uznać fakt, że nie doszło tam do tragedii, i że dwoje radosnych czarnookich dziatek ma jeszcze ojca! A cóż robi dalej oskarżony? Może cuci zemdloną małżonkę, może ratuje nieruchomo leżącego u stóp schodów człowieka, wzywa pomocy? O, nie, Wysoki

Sądzie! On wpada do mieszkania i kontynuuje szatańskie dzieło zniszczenia, jak jego antenaci - Wandalowie. Ofiarami szału zwyrodnialca padają precyzyjne kosztowne przyrządy aparaty, zestawy i narzędzia służące jedynemu szlachetnemu i humanistycznemu celowi - uczynić życie człowieka lepszym, wyzwolić go od zmory codziennych monotonnych czynności

W krótkim czasie pięknie wystrzyżony trawnik przed domem zasłany został żałosnymi wrakami zmyślnych cudów domowej techniki. Czy ten straszny widok wpłynął może na powstrzymanie szaleńca? Nic podobnego! Czego nie zdołał wyrzucić tłukł na miejscu, używając do tego celu archaicznej siekiery.

Z pewnością nie wszyscy wiedzą jak wygląda to zapomniane już narzędzie, dlatego pozwolę sobie zademonstrować dowód numer jeden Oto on! Proszę spojrzeć na przedmiot, który z trudem utrzymuję w dłoni i wyobrazić sobie tego troglodytę nim wymachującego. Wystarczy? Gdy pomyślę, że w zasięgu ręki oskarżonego znajdowały się dwie pozbawione możliwości ucieczki osoby, zwyczajny strach jeży mi włosy...

Wysoki Sądzie! James Lazarus jest niebezpiecznym przestępcą i jako taki powinien być odizolowany od społeczeństwa na podstawie paragrafu dwieście trzydzieści sześć Kodeksu Karnego. W związku z tym domagam się dla oskarżonego kary pięciu lat pozbawienia wolności!

Szmer przeszedł po sali. Pięć lat! Nikt nawet w najśmielszych przewidywaniach nie dopuszczał takiego stanowiska prokuratora. Sędzia Morani ze zdumieniem podniósł głowę znad akt, obrońca oskarżonego nerwowo zatrzepotał rzęsami, nawet woźny Higgins wysoko podniósł brwi ze zdziwienia.

Jeden tylko człowiek zachowywał się tak, jakby oskarżyciel publiczny nie powiedział niczego interesującego. Tym człowiekiem był Jimmy Lazarus. Być może tak już był załamany ciężkimi przeżyciami, że słowa prokuratora Loebke'go nie dotarły doń. Z letargu wyrwał go dopiero głos sędziego.

- Oskarżony Lazarus, czy przyznajecie się do winy?

Siedzący obok podsądnego policjant trącił go lekko w bok, przypominając o konieczności powstania do odpowiedzi.

Nieszczęśnik podniósł się więc i spojrzawszy jedynie na swego obrońcę wymamrotał niewyraźnie: - Tak.

- Powtórzcie głośno i wyraźnie, a na końcu dodajcie

Wysoki Sądzie.

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Czy obrońca ma jakieś pytania do oskarżonego?

- Nie, Wysoki Sądzie, na razie nie mam.

- A oskarżyciel publiczny?

- Też nie mam. Chciałem tylko prosić o zezwolenie na przesłuchanie świadków.

- Oskarżony może usiąść. Oddaję głos prokuratorowi.

- Wysoki Sądzie! Na wstępie chciałbym przedstawić Sądowi opinię lekarską. Świadkiem oskarżenia jest doktor

Stomach.

- Wezwać świadka!

Higgins tylko czekał na te słowa. Dostojnym krokiem wyszedł na korytarz i po chwili wprowadził znanego wszystkim lekarza. Ten pewnie rozejrzał się po sali i zdecydowanie ruszył w kierunku podium dla świadków, gdzie oparłszy obie dłonie na balustradzie, spojrzał na sędziego.

- Imię, nazwisko i zawód świadka.

- Doktor Samuel Stomach, lekarz medycyny - odparł nowo przybyły, z niejakim zdziwieniem patrząc na sędziego, z którym nie dalej jak wczoraj rozegrał pięć partii szachów.

- Świadek jest do dyspozycji prokuratora.

- Panie doktorze - rozpoczął oskarżyciel uprzejmym tonem, diametralnie różnym od tonu zakończonego przed chwilą wystąpienia. - Proszę opowiedzieć Sądowi o wydarzeniach, jakie miały miejsce w pańskim gabinecie dnia siedemnastego maja bieżącego roku, około południa.

- O tej porze miałem dyżur w naszym szpitalu i zjawił się u mnie znany mi z widzenia człowiek, niejaki Steinberg, prosząc o opatrzenie urazów. Poszkodowany przedstawiał sobą dość opłakany widok. Zrobiłem co do mnie należało.

- Jakie obrażenia miał poszkodowany?

- Liczne otarcia naskórka, na głowie guz wielkości kurzego jaja, oraz podbite lewe oko. Prawdopodobnie miał też Jakiś większy uraz na... tylnej części ciała, gdyż zauważyłem, że wzbraniał się przed zajęciem pozycji siedzącej, ale zapytanyodpowiedział przecząco. Po opatrzeniu opuścił gabinet lekarza dyżurnego.

- Na jak długo ocenia doktor okres utraty zdolności do pracy przez poszkodowanego?

- W tym przypadku na jakieś cztery do pięciu dni. Aby nie straszyć klientów podbitym okiem - dodał. - o ile mi wiadomo, poszkodowany jest domokrążcą i sprzedaje przedmioty gospodarstwa domowego.

- Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań do świadka.

- Świadek jest do dyspozycji obrońcy.

Mecenas Klapsky odłożył długopis i z uwagą spojrzał na doktora. Było to pierwsze wystąpienie obrończe w tym procesie, chciał więc wypaść w nim możliwie efektownie. Odczekawszy jeszcze kilka sekund zapytał: - Doktorze Stomach, czy indagował pan poszkodowanego

Steinberga o przyczynę jego urazów?

- Tak, pytałem.

- I co odpowiedział?

- Że potknął się na krawężniku.

- Dziękuję, nie mam więcej pytań.

- Świadek jest wolny - rzekł sędzia. - Oskarżyciel może wezwać następnego.

- Chciałbym teraz przedstawić sądowi Fredericka Steinberga.

- Świadek Steinberg!

Wzorowy pracownik firmy "Twój Dom" był niezbyt imponującego wzrostu brunetem, o twarzy ozdobionej długimi bakami i krótkim wąsikiem. Nienagańnie odprasowany czarny garnitur i lśniące lakierki uzupełniały całość. Wszedłszy do sali skłonił się sędziemu, uśmiechnął do prokuratora i do nielicznej publiczności. W stronę ławy oskarżonych nawet nie spojrzał.

- Niech świadek poda swoje personalia.

- Nazywam się Frederick Steinberg i jestem z zawodu akwizytorem zatrudnionym w firmie "Twój Dom". Zajmujemy się rozprowadzaniem sprzętu gospodarstwa domowego. Posiadamy na składzie najnowocześniejsze modele...

- To sądu nie interesuje. Jakie pytania ma oskarżyciel do świadka?

- Panie Steinberg, proszę opowiedzieć Wysokiemu Sądowi o zajściach, jakie miały miejsce dnia siedemnastego maja bieżącego roku w domu przy ulicy Lipowej trzynaście.

- Tak jest, panie prokuratorze. Jak już rzekłem na wstępie, jestem pracownikiem firmy "Twój Dom", znanej z pewnością wszystkim tu obecnym. W krytycznym dniu rozprowadzałem nowy, rewelacyjny aparat o nazwie "Pepita". Obchodziłem po kolei wszystkie budynki, proponując mieszkańcom kupno tej nowości rynkowej. Około godziny jedenastej dotarłem do willi państwa Lazarus i po skomunikowaniu się przez domowideofon z właścicielką, zostałem przez nią wpuszczony na teren posesji. Z panią Gladys Lazarus znamy się od dawna, na płaszczyźnie wynikającej z moich obowiązków służbowych.

Jest ona naszą starą - jeśli w ogóle w odniesieniu do kobiety można użyć takiego przymiotnika - klientką. Dwukrotnie już została laureatką naszego konkursu pod hasłem: "Technika w domu, to więcej czasu dla siebie". Po zademonstrowaniu zalet aparatu, pani domu wyraziła chęć zakupu dwóch egzemplarzy "Pepity" - jednego w kolorze cynobrowym, a drugiego w szafirowym. Niestety, akurat nie miałem przy sobie szafirowego, wobec tego zobowiązałem się dostarczyć go w ciągu godziny. Pani Lazarus wypełniła czek na obydwa egzemplarze i w tym momencie wszedł jej mąż. Rozejrzał się po kuchni i wzrok jego padł na nowy nabytek pani domu. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn człowiek ten nagle wpadł w straszny gniew i zniszczył dopiero co nabyty przez jego małżonkę przyrząd. Wtedy ona zwróciła się do niego. z wymówką. To dolało oliwy do ognia. James Lazarus zaczął na oślep okładać niewinną kobietę. Nie mogłem bezczynnie patrzeć, jak ten człowiek pastwił się nad bezbronną. Myśląc, że przywołam go do porządku, zawołałem: "Co pan robi, panie Lazarus

Wtedy ten człowiek puścił maltretowaną żonę i dysząc zbliżył się do mnie. W ustach mełł przekleństwa pod moim adresem.

Ze względu na powagę tego miejsca, nie chciałbym ich tutaj powtarzać.

- Niech świadek powtórzy, Sąd musi wiedzieć wszystko wtrącił prokurator Loebke.

- No więc mówił: "Ty, ty gnojku"! Następnie złapał mnie, uniósł w powietrze i dalej już nic nie pamiętam. Kiedy się ocknąłem, leżałem pod krzakiem róży u stóp kuchennych schodów, a obok mnie moja walizeczka. Wstałem, pozbierałem swoje rzeczy i wymknąłem się przez otwartą furtkę, prosto do szpitala. Tam doktor Stomach był tak uprzejmy i opatrzył mi rany.

- Tak... Niech świadek powie Sądowi, na jak długo po tych zajściach musiał przerwać pracę zarobkową?

- Poprosiłem o trzy dni wolnego i dostałem je.

- Jeszcze jedno pytanie: Czy wśród obecnych tu na sali osób, rozpoznaje świadek swojego prześladowcę?

- Oczywiście, to on! - niski brunecik dramatycznym gestem wskazał na wciąż bladego Lazarusa, a wyglądał w tym momencie jak udzielnY książę komiwojażerów.

- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam więcej pytań do świadka. Świadek jest do dyspozycji obrony.

Mecenas Klapsky podniósł się ze swego miejsca, chrząknął, i z przymilnym uśmiechem zwrócił się do czołowego akwizytora firmy "Twój Dom".

- Niech świadek opisze zasadę działania oferowanego w tym dniu sprzętu.

- Wieloczynnościowy ekstorter "Pepita" - W4DU jestnajnowszym krzykiem mody w dziedzinie mechanizacji gospodarstwa domowego. Służy on do automatycznego wyciskania i dozowania wszelkich past pakowanych w tuby. może to być pasta do zębów, kremy do golenia, kremy kosmetyczne i lecznicze, musztardy, m…jonezy i przeciery, pasty do butów niektóre smary do nart, kleje i tym podobne. Wystarczy włożyć daną tubę do pojemnika Pepity", zaprogramować żądaną ilość wypełniającego ją medium i nacisnąć przycisk na wierzchu obudowy. Aparat sam wydaje odpowiednią ilość, przy czym jego zakres obejmuje dawki od jednego grama aż do stu.

Oczywiście, przyrząd jest tak skonstruowany, że działa bezbłędnie przy każdym stopniu wyczerpania tuby. Jeżeli zażąda się więcej pasty, niżaktualnie znajduje się w tubie, wtedy na ekraniku z boku korpusu ekstortera zapala się seledynowy napis z ciekłych kryształów: "Braknie mi..." i liczba oznaczająca ilość brakujących gramów. Wprowadzenie do sprzedaży wyciskacza "Pepita ', zapełniło dotkliwą lukę na rynku domowych automatów i stało się pierwszym krokiem w kierunku likwidacji anarchii na polu wyciskania. Dzięki temu prostemu przyrządowi możemy wyciskać na szczoteczkę dokładnie tyle gramów, ile wymaga rozmiar szczęki i rodzaj pasty, a nie, na przykład, o trzy mniej lub więcej.

- O, dziękuję świadkowi. Teraz już dokładnie wiemy, co zakupiła była żona mojego klienta. Czy świadek jest w stanie przypomnieć sobie, jakie słowa skierowała ona do oskarżonego, gdy ten zniszczył cynobrowy ekstorter?

Ideał domokrążcy zamyślił się głęboko i po dłuższej chwili odpowiedział - Chyba powiedziała coś takiego "Co ty robisz, Jimmy"!

- Świadek nie jest pewny tych słów?

- Nie, nie jestem.

- O której godzinie rozpoczął świadek pracę w krytycznym dniu?

- Tak jak co dzień, o ósmej.

- Na Lipowej trzynaście zjawił się świadek około jedenastej.

Ile domóv odwiedził świadek przed przyjściem do LazaruSów?

- Chwileczkę, muszę policzyć... Trzy... pięć... dziewięć.

Tak, na pewno dziewięć.

- I w każdym z nich oferował świadek "Pepitę"-W4DU?

- Oczywiście.

- A w ilu z tych dziewięciu domów kupiono aparat?

- Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona stara się zdyskredytować świadka!

- Sąd nie dopatruje się takich intencji. Niech świadek odpowie.

- Pani Lazarus była pierwszą osobą i do tego od razu wzięła dwie sztuki.

- Dziękuję, panie Steinberg. Oznacza to, że ludzie nie chcieli kupować pańskiego przyrządu. Pewnie woleli wyciskać sobie dalej prymitywnym ręcznym sposobem, a pierwszą, która się dała nabrać...

- Protestuję! Protestuję - Przyjmuję protest. Czy obrońca ma jeszcze jakieś pytanie do świadka?

- Nie, Wysoki Sądzie.

- Wobec tego świadek jest wolny.

Kruczowłosy Fred Steinberg z odrazą spojrzał w stronę ławy oskarżonych, lewą ręką poprawił krawat i jakby z żalem opuścił miejsce dla świadków.

Jimmy Lazarus po raz pierwszy od wejścia na salę rozpraw podniósł wyżej głowę, a jego twarz nabrała nieco kolorów.

Z wdzięcznością spoglądał na swego obrońcę, siedzącego przy swoim stoliku, obok ławy oskarżonych.

Prokurator Loebke uspokoił się już po swoich protestach i sięgnął po notatki.

- Wysoki Sądzie, wnoszę o przesłuchanie w charakterze świadka byłej żony oskarżonego, Gladys Pinkerton.

- Wezwać świadka.

Higgins lubił to polecenie. Wtedy wszystkie oczy zwracały się na niego, przez chwilę był tu najważniejszą osobą.

Była pani Lazarus prezentowała się znakomicie. Nanogach miała modne wysokie buty z mortalenu, zgrabną figurę opinał bladoniebieski kostium "Dum-dum", a głowę zdobił koronkowy kapelusz rozmiarów koła od ciężarówki. Weszła na salę kołysząc lekko biodrami i zajęła miejsce dla świadków. Sędzia

Morani poprawił okulary i zapytał łagodnie - Imię i nazwisko śwŚadka?

- Gladys Pinkerton.

- Czym się pani zajmuje?

- Działam społecznie w stowarzyszeniu córek Sweettown.

- Ach, tak... Świadek jest do dyspozycji oskarżenia.

- Szanowna pani Pinkerton. Wiem, że to dla pani przykre, ale sprawiedliwość wymaga, aby przejść i przez to. Czy jest pani skłonna odpowiedzieć nam na kilka pytań?

- Jestem skłonna, panie prokuratorze. Proszę pytać.

- Droga pani. Na ławie oskarżonych zasiada pani były mąż, James Lazarus. Zarzuca mu się przestępstwa przeciw zdrowiu i mieniu. Społeczeństwo powierzyło mi pieczę nad swoim spokojem i dlatego muszę udowodnić winę oskarżonego.

Proszę przedstawić Sądowi zdarzenia t‚go krytycznego dnia.

- No cóż - Gladys Pinkerton zatrzepotała sztucznymi rzęsami. - Ten człowiek zachował się jak ostatni gbur. I pomyśleć, że żyłam tyle lat pod jednym dachem z takim typem!

- Najzupełniej się z panią zgadzam, ale Sąd interesują tylko gołe fakty. Proszę zacząć od momentu przyjścia sprzedawcy.

- No więc, właśnie byłam zajęta udziałem w programie

Betty Williams: "Jak być piękną". Skontaktowałam się ze studiem i zapytałam o przepis na maseczkę poziomkową. To bardzo przyjemnie widzieć siebie na ekranie dużego odbiornika. Wkrótce po moim wystąpieniu w telewizji odezwał się brzęczyk wewnętrznego komunikatora; na ekranie podglądu poznałam twarz pana Steinberga. Znam go od dobrych paru lat, rozprowadza takie miłe maszynki, ułatwiające życie spracowanym kobietom. Bardzo lubię mieć w domu wszystko, co tylko można dostać z tego zakresu. Pan Steinberg zaproponował mi obejrzenie nowego aparatu do wyciskania tubek z pastą, więc wpuściłam go do środka. To bardzo miły człowiek, ten pan Steinberg. Jak rzadko kto zna się na technice, wiele razy z czystej uprzejmości naprawiał mi różne zepsute rzeczy.

Pokazał mi w działaniu ten nowy przyrząd - to bardzo pomysłowo zrobione. Nie trzeba męczyć się z gnieceniem twardych tub, a jakie oszczędności! Wzięłam więc dwa; żeby jeden był w łazience, a drugi, do past spożywczych, w kuchni. I wtedy niespodziewanie zjawił się ten człowiek. Na widok mojego nowego nabytku jakby w niego zły duch wstąpił - zaczął wymachiwać pięściami, aw końcu potrzaskał nowiutki cynobrowy wyciskacz. Wtedy grzecznie zwróciłam mu uwagę na niewłaściwość jego postępowania. To jeszcze bardziej rozjuszyło tego człowieka. W brutalny sposób zaczął mnie bić, a kiedy świadek tego gorszącego widowiska, pan Steinberg, stanął w mojej obronie, ten szaleniec porwał go w swoje łapy i wyrzucił przez otwarte drzwi do ogrodu. Wiem, że pan

Steinberg leczył się potem w szpitalu z odniesionych ran.

Następnie ten człowiek zaczął biegać po całym domu i niszczyć wszystko, co z trudem zdołałam skompletować. Cz‚go nie dał rady unicestwić - wyrzucał przez okna. Bałam się poruszyć, powiedzieć cokolwiek, aby mnie nie zamordował.

Kiedy skończył dzieło zniszczenia, wypił wielką szklankę koniaka i jakby nigdy nic zaczął grać na skrzypcach.

- Tak, to naprawdę zdumiewające. Dziękuję i przepraszam za to, że musiała pani jeszcze raz przeżywać tę okropną scenę.

Proszę nam jeszcze tylko powiedzieć, kiedy zdecydowała się pani rozstać ze swoim mężem?

- Zaraz po tej strasznej awanturze. Rozwód dostałam bez trudu. Nie mogłam przecież dłużej mieszkać pod jednym dachem z takim nihilistą, abnegatem i awanturnikiem, to chyba zrozumiałe. Wróciłam też do swojego panieńskiego nazwiska, aby nic nie przypominało mi smutnej przeszłości.

- To by było tyle, pani Pinkerton. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

- Świadek do dyspozycji obrony - powiedział sędzia Morani, wymawiając każde słowo oddzielnie.

- Dziękuję panie sędzio - adwokat oskarżonego powstał ze swego miejsca i podszedł do balustrady, o którą opierała się była żona jego klienta.

- Może świadek zechce powiedzieć Sądowi, jak długo trwało jej małżeństwo z Jamesem Lazarusem.

- Dwadzieścia lat i trzy miesiące, ja bardzo wcześnie wyszłam za mąż...

- Czy państwo macie dzieci?

- Tak, dwoje. Są już dorosłe i nie mieszkają w naszym mieście.

- A czy podczas tego długiego wspólnego pożycia z oskarżonym zdarzƒły się nieporozumienia na podobnym tle?

- Zdarzały się i to dość często, zwłaszcza w ostatnich latach. Lazarus był przeciwny wszelkim nowościom technicznym, to zacofany człowiek.

- Natomiast pani jest osobą postępową i lubiącą sprzęt zmechanizowany. O ile się orientuję, kupowaliście państwo wszystko, co pojawiło się na rynku. Czy tak było?

- Tak...

- A jak odbywały się zakupy?

- Początkowo, kiedy byliśmy jeszcze młodym małżeństwem, pomagał mi w większych sprawunkach, doradzał, ale z biegiem czasu wykazywał coraz większy opór przeciwko nowościom. W końcu zrezygnowałam z jego pomocy i sama wszystko załatwiałam.

- Rozumiem, pani prowadziła dom, a oskarżony pracował zarobkowo.

- Tak było.

- A czy mógłby świadek w przybliżeniu określić, ile różnych przyrządów i aparatów zniszczył oskarżony podczas swojego ataku furii?

- Chyba ze sto!

- O, doprawdy! Czy to były wszystkie zmechanizowane sprzęty gospodarstwa domowego, znajdujące się u was?

- Nie - uśmiechnęła się była pani Lazarus. - Najwyżej połowa. Reszta ocalała, bo była mocno wbudowana w ściany lub w meble, albo też znajdowała się w zamkniętej spiżarni.

- To rzeczywiście szczęśliwy zbieg okoliczności. Na zakończenie proszę jeszcze przypomnieć sobie, jakimi słowami zwróciła się pani do oskarżonego, kiedy ten zniszczył nowo zakupiony wyciskacz.

- Powiedziałam chyba coś takiego: "Uspokój się, głuptasie". Nic więcej. Wtedy ten barbarzyńca złapał mnie i zaczął bestialsko bić.

- Czy odniosła pani jakieś widoczne obrażenia?

- Widocznych nie było.

- To by było wszystko... Aha! Jeszcze jedno. Jak wysokie są schody wiodące z ogrodu do kuchni? Te, z których oskarżony zrzucił komiwojażera.

- Mają dwa stopnie.

- Dziękuję świadkowi - mecenas Klapsky skłonił się sędziemu i wrócił do swojego stolika. Kiedy usiadł, mrugnął do swojego klienta i pod stołem, aby nikt inny nie zobaczył, pokazał mu zaciśniętą pięść z kciukiem sterczącym do góry.

Jimmy Lazarus uśmiechnął się kwaśno.

Pani Pinkerton poprawiła gigantyczny kapelusz i sztywno odeszła na koniec sali, aby wdalszym ciągu przysłuchiwać się procesowi.

Sędzia Morani przetarł szkła i przerzuciwszy kilka kartek wielkiego notesu, zwrócił się do prokuratora.

- Czy oskarżyciel publiczny wyczerpał już listę swoich świadków?

- Tak, Wysoki Sądzie.

- Czy są przewidziani świadkowie obrony?

- Są, Wysoki Sądzie. Jako pierwszego świadka chciałbym przedstawić Giovanniego Leone - odpowiedział adwokat wstając od swojego stolika.

- Wezwać świadka Leone!

Higgins bezbłędnie powtórzył swój ceremoniał i pierwszy świadek obrony znalazł się na sali. Był to starszy, zażywny mężczyzna, o dobrodusznym wyrazie twarzy i z łysą jak kolano głową. Smagła cera zdradzała południowca, a żylaste ręce człowieka, który nie boi się pracy.

- Proszę podejść tutaj, panie Leone - adwokat wskazał podwyższenie otoczone balustradą. Kiedy nowo przybyły stanął tam i niepewnie zaczął się rozglądać na boki. sędzia zapytał: - Nazwisko i imię świadka?

- Leone Giovanni.

- Skąd świadek pochodzi i czym się zajmuje?

- Jestem mechanikiem precyzyjnym, mam swój warsztat przy ulicy Polnej; niedaleko domu pana sędziego.

- Proszę pytać, mecenasie.

- Panie Leone, prowadzi pan zakład naprawy zmechanizowanego sprzętu gospodarstwa domowego. Wykonuje pan naprawy zarówno u siebie, jak i w domach klientów. Proszę powiedzieć Sądowi, czy kiedykolwiek naprawiał pan jakiś sprzęt będący własnością państwa Lazarus z ulicy Lipowej?

- O, tak.

- Ile razy?

- Dziewięćdziesiąt siedem w ciągu dwunastu lat. Właśnie przed dwunastu laty przyjechałem z Lake City.

- A skąd takie dokładne dane?

- Przecież pan mecenas mnie prosił, abym wyciągnął ze swoich ksiąg.

- A czy w naszym mieście jest jeszcze inny specjalista od podobnych napraw?

- Był jeszcze Kluge, ale zmarło mu się w zeszłym roku. On się specjalizował w urządzeniach klimatyzacyjnych i sanitarnych. O ile wiem, też często chodził do Lazarusów bo oni mają bardzo dużo różnego sprzętu. Są jeszcze warsztaty firmy "Twój Dom", ale oni robią tylko naprawy gwarancyjne. Potem zostaje już tylko Leone, a mechanizmy, jak i ludzie, nie są wieczne.

- Święta racja, panie Leone. Dziękuję za pracochłonne wyszukiwanie w księgach.

- To nie było nic strasznego, panie Klapsky. U mnie każdy klient ma swoją kartotekę, wystarczy tylko wyciągnąć ją z pudełka - uśmiechnął się stary majster.

- Czy oskarżyciel ma jakieś pytania do świadka?

- Mam. Panie Leone, mnie również zdarzało się korzystać z usług pańskiego warsztatu, przypomina pan sobie może?

- Jakżeby nie, panie prokuratorze!

- Czy i ja mógłbym się dowiedzieć, ile razy naprawiał pan moje sprzęty?

- Dwadzieścia trzy, panie prokuratorze.

- Zadziwiające! Skąd taka pewność i dokładność?

- Zrobiłem wyciąg również z pańskiej kartoteki; mecenas uprzedził mnie, że pan może zadać takie pytanie.

Gromki śmiech wstrząsnął salą. Śmiali się prawie wszyscy obecni, a najbardziej ożywił się redaktor Hlavitschka, bo wreszcie zaczęło się dziać coś zabawnego. Nawet oskarżony podniósł na chwilę głowę i uśmiechnął się. Jedynie sędzia zachował powagę i potrząsnął staromodnym mosiężnym dzwonkiem.

- Proszę o spokój, bo każę opróżnić salę!

Podziałało. Śmiech umilkł stłumiony, uwięziony w przykładanych do ust chusteczkach, w ściągniętych wargach, w rozanielonych oczach. Obrońca spojrzał na zacietrzewionego prokuratora, a na twarz jego wypłynął nieudolnie maskowany wyraz satysfakcji.

- Czy oskarżenie ma jeszcze jakieś pytania do świadka?

- Nie! - warknął Loebke nie podnosząc głowy znad swoich dokumentów.

- W takim razie zwalniam świadka - rzekł sędzia, a gdy

Giovanni Leone wyszedł z sali, odprowadzany rozbawionymi spojrzeniami sądowych kibiców, zwrócił się do mecenasa

Klapskyiego.

- Kto jest następnym świadkiem obrony?

- Wysoki Sądzie, moim następnym świadkiem będzie Timothy Higgins.

- Wezwać świadka!

Woźny ze zdziwieniem spojrzał na sędziego.

- Wysoki Sądzie, to przecież ja.

- A... wy. Zajmijcie więc miejsce dla świadków.

Sądowy cerber stąpając dostojnie podążył do punktu, przez który za jego pamięci przewinęły się już tysiące osób. Po raz pierwszy miał wystąpić w takiej roli.

- Imię, nazwisko, zawód i miejsce zamieszkania świadkapowiedział sędzia Morani takim tonem, jakby swego długoletniego pomocnika oglądał po raz pierwszy. Ten również stanął na wysokości zadania i z szacunkiem odpowiedział: - Nazywam się Timothy Higgins i jestem woźnym sądowym. Mieszkam tutaj, w oficynie.

Sędzia dopiero teraz uświadomił sobie, że dotychczas nie znał imienia woźnego.

- Świadek Higgins do dyspozycji obrony.

Mecenas Klapsky wstając mrugnął porozumiewawczo do oskarżonego i zwrócił się do nowego świadka: - Jak długo pracuje pan w tutejszym sądzie?

- W przyszłym roku minie dwadzieścia pięć lat.

- W takim razie musiał pan przez ten kawał czasu uczestniczyć w wielu różnych procesach.

- Nie zliczyłby ich pan, panie mecenasie.

- A czy świadek przypomina sobie może jakąś sprawę, w której czynny udział brałby dzisiejszy oskarżony, James

Lazarus?

- Pamiętam, a jakże. Było to jakieś piętnaście lat temu, wzimie.

Prokurator Loebke z zainteresowaniem podniósł głowę i wlepił wzrok w niespodziewanego świadka.

- O co wtedy chodziło?

- To była sprawa Lazarus contra "Bracia Ambo i Spółka".

- On, to znaczy oskarżony, był wtedy zupełnie młodym facetem, od niedawna żonatym. Podał do sądu tę firmę, bo wlepili mu jakiś niewydarzony zestaw piekarniczy, który bez przerwy się psuł i oczywiście nie chcieli słyszeć o zwrocie pieniędzy.

- A jak się to zakończyło?

- W końcu musieli uznać jego rację, ale trwało to ponad rok.

- Dziękuję, panie Higgins.

- Oddaję świadka do dyspozycji oskarżyciela.

- Dziękuję, Wysoki Sądzie. Nie mam żadnych pytań do świadka.

- Świadek Higgins jest wolny.

Woźny wrócił na swoje miejsce i skrzyżował ręce na piersiach, jak to miał we zwyczaju. Sędzia jeszcze raz spojrzał niedowierzająco w jego stronę i zaczął kontynuować sprawę.

- Czy obrona posiada jeszcze jakichś innych świadków?

- Tak, Wysoki Sądzie. Proszę o przesłuchanie w charakterze świadka obecnego tu Jamesa Lazarusa.

- Wyrażam zgodę. Niech świadek Lazarus zajmie miejsce.

Oskarżony powoli podniósł się i przeprowadzany ciekawymi spojrzeniami publiczności wstąpił na galeryjkę. Wyglądał teraz znacznie lepiej niż na początku procesu, kiedy prokurator zażądał dla niego kary pięciu lat.

- Niech świadek poda swoje dane personalne.

- Nazywam się James Lazarus i jestem ogrodnikiem w Parku Miejskim. Wszyscy mnie tu znają.

- Proszę odpowiedzieć na pytania obrońcy.

- Niech świadek powie Sądowi, co powiedziała Gladys

Lazarus; kiedy świadek zniszczył nowo zakupiony ekstorter.

- To znaczy tę czerwoną maszynkę?

- Tak.

- Zawołała: "Co ty robisz, idioto"!

- I wtedy świadek uderzył ją?

- Wziąłem ją na kolano i przyłożyłem parę klapsów.

- W jaką część ciała?

- No... normalnie. Tam, gdzie się zwykle daje klapsy.

- W takim razie ja dziękuję świadkowi - obrońca usiadł i wyciągnął spod stołu niewielką żółtą walizeczkę. Podczas gdy sędzia wygłaszał swoją sakramentalną formułkę o oddawaniu świadka do dyspozycji oskarżyciela, mecenas Klapsky otworzył walizeczkę i zaczął z niej wyciągać części jakiejś aparatury. Kiedy jednak Loebke zwrócił się z pytaniem do

Jimmy'ego, adwokat przerwał swoje czynności i z uwagą począł się wsłuchiwać w prowadzony dialog.

- Dlaczego świadek napadł na komiwojażera Steinberga?

- Panie prokuratorze, chyba mam prawo przyjmować w domu takich ludzi, jacy mi odpowiadają, no nie?

- Zwracam uwagę świadkowi, aby zachował wymagane formy grzecznościowe. W przeciwnym wypadku zostanie świadek ukarany grzywną.

- Przepraszam, Wysoki Sądzie, ale gdy ten handlarz rupieciami zaczął mi się wtrącać w małżeńską dyskusję, to ja mu mówię grzecznie: "Odejdź chłopie, bo cię wyprowadzę".

Jemu to nic nie pomogło i krzyczy do mnie: "Tak się nie robi"!

No to ja już dłużej nie wytrzymałem, tylko wziąłem faceta za kołnierz i wypchnąłem z mieszkania, aby mi nie rozbijał rodziny. Jak Wysoki Sąd wie, zrobiłem to za późno.

- Nie mam więcej pytań do świadka.

- Niech świadek wróci na swoje miejsce.

- Już idę, panie sędzio - odparł Jimmy Lazarus i wrócił do towarzystwa znudzonego policjanta. Po swoim wystąpieniu w charakterze świadka Jimmy wyraźnie otrząsnął się z długiej apatii. To był już zupełnie inny człowiek niż ten, który przed godziną zajął miejsce na ławie oskarżonych.

Sędzia Morani podniósł głowę znad swoich notatek i udzielił głosu obrońcy.

- Wysoki Sądzie; obrona chciałaby przedstawić, jako pomocniczy dowód rzeczowy, zapis rozmowy z oskarżonym, przeprowadzonej dwa miesiące temu w miejskim areszcie.

Wysłuchanie jej pozwoliłoby Wysokiemu Sądowi zorientować się w przyczynach desperackiego kroku oskarżonego.

- Protestuję! - zawołał prokurator Loebke. - Obrona chce nas zalać potokiem słów, a liczą się tylko fakty. Te zaś są już znane.

- Oddalam protest, niech obrona przedstawi nam to nagranie.

- Tak jest, Wysoki Sądzie. Prosiłbym tylko o wyłączenie świateł.

Sędzia przyzwalająco kiwnął głową, a ruchem ręki polecił

Higginsowi zgasić wszystkie światła. W sali zapanował półmrok, bo światło dnia z trudem przebijało się przez wąskie, zakurzone okna.

Adwokat jeszcze chwilę pomanipulował przy aparaturze, rozległ się słaby trzask wyłącznika i nad podwyższeniem dla świadków ukazał się hologram głowy oskarżonego, na tle zakratowanego okna. Twarzą zwrócony był w stronę sędziego.

W ciszy, jaka zapanowała na sali, rozległ się nagrany głos mecenasa Klapsky'ego - Panie Lazarus, abym mógł właściwie wywiązać się zobowiązków obrońcy, muszę znać przyczyny, które doprowadziły pana do takiego stanu nerwowego, że aż użył pan siły fizycznej wobec innych ludzi. Dlaczego ten nieszczęsny ekstorter wyprowadził pana z równowagi?

- Proszę pana, aby to wszystko wytłumaczyć, musiałbym się cofnąć wspomnieniami o dwadzieścia lat.

- Więc proszę się cofnąć.

- Dobrze. Poznałem wtedy Gladys, moją przyszłą żonę i pobraliśmy się. To były wspaniałe czasy - nie mieliśmy nic!

Ja dopiero zacząłem pracować w swoim zawodzie i zarabiałem niewiele, ona nie pracowała zarobkowo. Mieliśmy dwuizbowe mieszkanko w starym domku na przedmieściu. Wkrótce przyszło na świat dziecko, a wraz z nim normalne w takiej sytuacji kłopoty; pranie pieluch, soczki - no, wie pan... Chcąc ulżyć żonie w jej niewdzięcznej pracy, całe oszczędności przeznaczyłem na zakup automatycznej pralki. To był wówczas szczyt techniki - trzydzieści dwa programy, termostat, fotokomórka, automatyczne dozowniki środków piorących, suszarka z prasownikiem, automat do przyszywania urwanych guzików istne cudo! Aż przyjemnie było patrzeć na moją żonę - prała teraz całymi dniami, nucąc wesołe melodie. Jak jej brakło brudnych rzeczy, przynosiła od sąsiadek. Rachunki za prąd skoczyły gwałtownie w górę, ale machnąłem na to ręką, bo zadowolenie kochanej kobiety było dla mnie najważniejsze; zresztą zacząłem lepiej zarabiać. Gdybym ja wtedy miał ten rozum, co teraz, prałbym ręcznie po pracy czterdzieści pieluch dziennie i prasował zwykłym żelazkiem. Ale skąd człowiek mógł wiedzieć, co się stanie? Ledwośmy trochę grosza uciułali, zaproponowała robota kuchennego. No, nie był to taki robot, jak teraz są - ucierał jajka, masy na torty i placki, miksował, mielił kawę i co tylko mu się wsypało.

Smażył w podczerwieni, przyrządzał ultradźwiękami koktajle -już nie pamiętam, co jeszcze... Aha! Jeszcze wyciskał soki z owoców. Najbardziej to sobie ulubiła marchewkę. Dawała dzieciom (bo już wtedy mieliśmy parkę) po dwie szklanki soku dziennie. Pożółkły z tego i zaczęły strasznie rosnąć. Zanim się połapałem w tym wszystkim i zabroniłem je poić, poprzerastały o głowę swoich rówieśników. Ale nic już nie pomogło syn jest teraz najwyższym koszykarzem uniwersyteckiej drużyny, a córka tak wyrosła, że w żaden sposób nie może znaleźć chłopaka, który chciałby z nią chodzić. Z biegiem czasu moja żona stawała się coraz gorętszą zwolenniczką rozmaitych maszyn, aparatów, przyrządów i przyrządzików mających niby to mechanizować i automatyzować pracochłonne czynności domowe. Pewnie, niektóre z nich są nieodzowne w gospodarstwie domowym i nawet trudno sobie wyobrazić życie bez nich, ale większość służyła jedynie do zapełniania nimi coraz liczniejszych szaf, półek i schowków Nie jestem w tej chwili w stanie wymienić nawet drobnej części tych rzeczy, które zakupiła przez dwadzieścia lat naszego wspólnego pożycia, w każdym razie powiem panu, że pracowałem głównie na nie, bo nie wystarczyło kupić - trzeba jeszcze było konserwować i naprawiać. Doszło do tego, że większość wolnego czasu poświęcałem na obsługę tych maszynek. Przez dwadzieścia lat, rok w rok, spędzaliśmy urlop stale w tym samym mieJscu u teściowej - aby było taniej, chodziliśmy ubrani byle jak, nie wiedzieliśmy co to zabawa. dancing, wycieczka, bo zawsze trzeba było oszczędzać na zakup kolejnego rewelacyjnego aparatu. A i stare też należało wymieniać, bo już były "niemodne" i "nie wypadało" mieć takich w domu. Mojej żonie za wszystkie przyjemności życia starczało kolekcjonowanie wymyślnych potworków z niklowanej stali i plastyku, i chwalenie się nimi przed zaprzyjaźnionymi kumami. Mieliśmy rzekomo najlepiej zaopatrzony w sprzęt dom w Sweettown. To z pewnością była prawda, ale też nie mieliśmy prawie wcale wolnego czasu dla siebie, bo wszystek pochłaniały nam te cholerne ulepszenia. A były i niespodzianki, panie mecenasie. były!

"Automatyczny Fryzjer Józef" przestroił się samoczynnie i nim moja ślubna zdążyła się połapać, już była bez jednego włosa. I taka już została. Wtedy zaczął się obłęd z perukami.

Ja wiem, że łysej kobiecie w życiu nijako, ale czy ktoś się zastanowił nad tym, co czuje jej mąż? Pół szafy zajęły peruki - krótkie, długie, z naturalnych włosów i sztuczne, czarne, blond, rude i nakrapiane. Do tego oczywiście papierowe główki na te peruki. dwanaście sztuk. Zaraz się okazało, że niezbędny jest "Mephisto", uniwersalny zestaw do konserwacji peruk. Przyniósł go początkujący wtedy domokrążca, niejaki Steinberg. Od tego czasu nie było miesiąca, żeby w naszym domu nie pojawiło się coś nowego. Nie miałem już zupełnie wpływu na te zakupy; kiedy odkrywałem kolejny nabytek mojej żony i pytałem, skąd sięwziął, dostawałem stale tę samą odpowiedź "No wiesz, to już od pół roku jest w domu, a ty dopiero teraz zauważyłeś"! W ten sposób dowiedziałem się, że jestem współwłaścicielem i fundatorem ogrodowego przyrządu do straszenia komarów, mikrostacji biometeorologicznej, codziennie rano wydającej drukowane komunikaty dla każdego z domowników, jak ma się ubrać, czego unikać i jakie proszki zażywać, maszyny do wyszywania oraz do robienia swetrów, programowanej numerycznie i posiadającej elektroniczny czytnik wzorów, która operowała dwustu pięćdziesięcioma dwoma ściegami i mogła odtworzyć najbardziej wymyślny wzór, a na której moja nieoceniona małżonka wykonała zaledwie jeden szalik dla córki. Potem cudo to wylądowało na strychu, gdzie pewnie leży do dzisiaj. Cały nasz dom został od piwnic po strych pokryty wewnętrzną siecią wideofoniczną, rzekomo dla łatwiejszego komunikowania się rodziny. Na szczęście w łazience i ubikacji była tylko fonia...

Nie sprzeciwiałem się tym ekstrawagancjom, bo jestem z natury człowiekiem łagodnym i spokój cenię sobie nade wszystko. Zawsze powtarzałem sobie, że nie jest tak źle, bo mogłaby na przykład pić, całymi dniami grać w bingo albo w pokera, plotkować, łykać narkotyki. Ostatecznie można było wytrzymać - dom czysty. zjeść było co, nawet dość smacznie, dzieci zadbane - tyle że żółte i bardzo długie. Dusiłem więc w sobie nienawiść do automatyki i pracowałem po nocach, aby zarobić na prąd. Ale od czasu, jak pojawił się ten cholerny komiwojażer - przestałem wyrabiać. Panie, to jest geniusz! On potrafi babie tak natrajlować, że kupiłaby u niego nawet czarną żarówkę. Od tego czasu zaczęły się pojawiać w naszym domu stosy najrozmaitszych maszynek. Były między nimi i takie, że jak się gdzieś zawieruszyło instrukcję, to w żaden sposób nie można się było domyślić, do czego mają służyć.

Kiedyś jedną taką pociąłem nakawałki stos bierwion dokominka, a potem okazało się, że była to laserowa głowica z zestawu "Szyję Sama". Innym razem córka zrobiła tort orzechowy na swoje urodzinowe przyjęcie, używając do tego celu podciśnieniowego aparatu do wyciskania wągrów. Ostatnimi czasy coś się we mnie zaczęło załamywać. Codziennie po powrocie z pracy i pośpiesznym zjedzeniu obiadu czekały już na mnie różnokolorowe graty do naprawy. Co mogłem, reperowałem sam, ale te diabelstwa są coraz bardziej skomplikowane i przestawałem sobie dawać z nimi radę. Musiałem więc nosić do warsztatu; byłem tam stałym klientem. Wreszcie zacząłem unikać domu. Znalazłem sobie towarzystwo o podobnych problemach i całe popołudnia spędzaliśmy za miastem grając w karty, pijąc puszkowe piwo i słuchając krakania wron nad rzeką. Dzieci już poszły w świat, a do domu, w którym nie było kąta wolnego od najnowszych zdobyczy techniki, czułem nieprzeparty wstręt. Awtedy, siedemnastego maja, przyje‡hałem przed południem, bo źle się czułem. Bolała mnie głowa, miałem gorączkę. W kuchni widzę tego cwaniaka, jak chowa czek na jeszcze jedno supernowoczesne świństwo. Nie wiem, co się wtedy ze mną stało - rozwaliłem to draństwo, przyłożyłem żonie parę klapsów i wtedy wmieszał się ten handlarz. Wypchnąłem go na dwór, razem z tą jego walizką, a potem zacząłem się mścić na niewinnych maszynkach. Teraz widzę całą beznadziejność swego czynu, ale wtedy przesłoniły mi cały świat, czułem się ich niewolnikiem. Mam nadzieję, że pan mnie zrozumie, mecenasie.

Holograficzny fantom oskarżonego zniknął, a w ciszy rozległ się głos adwokata: - Dziękuję Wysoki Sądzie, już można zapalić lampy.

Woźny Higgins nacisnął wszystkie wyłączniki naraz i salę zalała fala światła. Ludzie przyzwyczajeni do półmroku osłaniali oczy rękami. Po chwili wszystko wróciło do normy, okazało się tylko, że w ostatnim rzędzie nie ma już wielkiego kapelusza Gladys Pinkerton - ulotnił się tylnymi drzwiami podczas trwania projekcji wraz ze swoją właścicielką i jedną z jej licznych peruk.

Sędzia Morani poprawił się na krześle, chrząknął i zwrócił się do mecenasa Klapsky'ego.

- Udzielam głosu obrońcy.

Adwokat jeszcze raz rzucił okiem do swoich notatek, wstał i oparłwszy dłonie na brzegu stołu, z emfazą zaczął wYgłaszać swą mowę obrończą.

- Wysoki Sądzie, Sędziowie Przysięgli! Stoi przed wami człowiek oskarżony o straszne czyny. Mój uczynny kolega i oponent, oskarżyciel publiczny, w słusznym gniewie, jaki wywoływać powinno każde naruszenie porządku publicznego. napiętnował to niesmaczne zajście z dnia siedemnastego maja bieżącego roku i pozwolił sobie zakwalifikować je pod paragraf dwieście trzydziesty szósty. Wszyscy cenimy trudną pracę prokuratury, jej ustawiczne dążenie do wychowywania, zapobiegania, odstraszającego karania winnych, ale w tym przypadku, moim skromnym zdaniem, oskarżyciel publiczny zastosował zbyt surowe kryteria oceny czynu oskarżonego.

Jestem całkowicie przekonany, i swoje przekonanie mam nadzieję przekazać Wysokiemu Sądowi i Sędziom Przysięgłym, że wymieniony przez mojego szlachetnego przedmówcę paragraf nie wchodzi w rachubę. Bo i cóż takiego zrobił oskarżony Lazarus, biedny zaszczuty człowiek, otoczony mrowiem drapieżnych maszyn, wysysających z niego wszystkie zasoby finansowe, zdrowie, całą radość życia? Bronił się!

Bronił się, jak osaczony w kniei dziki zwierz.

Czym było jego dotychczasowe dorosłe życie, Wysoki Sądzie? Jednym pasmem cichej harówki i wyrzeczeń, samotnym bohaterstwem skromnego uczciwego mężczyzny, w pocie czoła zdobywającego środki na utrzymanie swej rodziny, swoich dzieci. A co robi żona oskarżonego? Z uporem godnym lepszej sprawy otacza się lawiną sprzętów, mających ułatwić jej życie, oszczędzać czas, eliminować nużące czynności. i rzeczywiście, niektóre z nich robią to. Jednak by ten tłum mechanicznych niewolników utrzymywać w stałej gotowości, ktoś z kolei musiał stać się ich niewolnikiem. To właśnie on, ten nieszczęsny człowiek, przŠz nieporozumienie siedzący na ławie oskarżonych! Musimy zrozumieć nieszczęśliwego, wczuć się w jego sytuację, przeżyć wraz z nim dwudziestoletni terror bezdusznych stworów. Wypowiedź oskarżonego, odtworzona tu przed chwilą, pozwoliła pojąć bezmiar nieszczęścia tego prostodusznego człowieka. Już raz przyszło mu procesować się z niesolidną firmą. Wygrał wtedy, lecz ileż zdrowia musiało go to kosztować, jakie urazy zostawiło w psychice! Chory wraca do domu i spotyka tam człowieka, który jest współwinny burzeniu jego świata. Czyż trudno zrozumieć, że nerwy trawionego gorączką odmówiły posłuszeństwa? Że wypchnął ze swego domu niepożądanego gościa? A że zniszczył część sprzętów? Były jego własnością i mógł zrobić z nimi co mu się podobało. Wysoki Sądzie! Tylko splot tragicznych nieporozumień spowodował, ż‚ tu, na ławie oskarżonych, siedzi ten oto człowiek. Jeśli istnieje jakiś sprawca gorszących zajść przy ulicy Lipowej, to w żadnym wypadku nie jest nim mój klient. Jimmy Lazarus jest niewinny!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ryszard Głowacki Raport z rezerwatu [sci fi]
Głowacki Ryszard Algorytm pustki
Głowacki Ryszard Paroksyzm numer minus jeden
Głowacki Ryszard Paroksyzm numer minus jeden
Głowacki Ryszard Wszystka trawa zielona
REZERWACJE, RAPORT
REZERWACJE, RAPORT(1)
Pedagogika ekologiczna z uwzględnieniem tez raportów ekologicznych
Rezerwy+wynik
Rezerwy
Prezentacja Raport
RAPORT Kultura i zatrudnienie
bph pbk raport roczny 2001
No Home, No Homeland raport
Dzieci recesji Raport UNICEF
Pełnia szczęścia raport
DiW 3 raport lifting
Centrum Zielonych technologii raport
06 Raporty finansowe

więcej podobnych podstron