Głowacki Ryszard Algorytm pustki

background image

background image

background image

ALGORYTM PUSTKI

Ryszard Głowacki

ISKRY WARSZAWA • 1988

background image

Opracowanie graficzne: Kazimierz Hatajkiewicz

Redaktor: Hanna Pusz

Redaktor techniczny: El

ż

bieta Kozak

Korektor: Jolanta Rososi

ń

ska

ISBN 83-207-1026-X

© Copyright by Ryszard Głowacki, Warszawa 1988

PRINTED IN POLAND

Pa

ń

stwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1988 r.

Wydanie I. Nakład 39 700 + 300 egz.

Ark. wyd. 9,3. Ark. druk. 10.

Papier offset. kl.V, 70g, 61 cm (rola).

Wrocławskie Zakłady Graficzne,

Zakład Główny, Wrocław ul. Oławska 11.

Zam. nr 1282/87/00 K-29

background image

Rozdział I

Kręgi, dużo czerwonych kręgów. Pojawiają się u wylotu ciemnego

tunelu i rozprzestrzeniają na wszystkie strony ni to pełznąc, ni płynąc
nad szklistą, spieczoną ziemią. Z początku jednakie, krwiste, pulsują-
ce tajemniczym światłem - w nieuchwytnej dali tracą ostrość kontu-
rów i szkarłat barwy, uginają swe świetliste obręcze, stają się kłębo-
wiskiem niepowtarzalnych pętli, serpentyn, meandrów, różowych
ameb i ośmiornic, leniwych kaskad ceglastej poświaty, spływających z
niewidzialnych progów.

Nagły błysk kłującej bieli wdziera się w senną krainę łagodnych

krzywizn, aż staje się wszechogarniająca jasność.

Kurczowo zaciskają się powieki na oszołomionych oczach, a ręka

obronnym gestem zasłania głowę przed nie znanym niebezpieczeń-
stwem. Fala miłego ciepła ogarnia twarz i piersi, narasta aż do przyje-
mnego żaru, zmusza do leniwego odwrócenia się od przeczuwanego
słońca - człowiek z wolna unosi powieki, by wpuścić w siebie dookol-
ną rzeczywistość.

W łagodnych muśnięciach ciepłego wiatru drży sklepienie z liści, a

nad nim przeświecają skrawki pogodnego nieba. Gdzieniegdzie wnika
odprysk śnieżnej bieli, by wnet odpłynąć i przepaść za powałą zwartej
zieloności. Pęki słonecznych promieni znajdują sobie tylko wiadome
ścieżki, by choć przez chwilę spocząć na ziemi i wyczarować zeń ulot-
ny okruch drżącego złota. W oceanie zastygłej ciszy kiełkuje nikłe
ziarno dźwięku, słabego jak echo marzenia sprzed lat, robiąc miejsce
dla śpiewu ptaków w gałęziach drzew, szelestu rozgadanych liści i

5

background image

miarowego oddechu. I dla fali dźwięków przypływającej z daleka,
niosącej ledwie słyszalne zgrzyty i piski, głuche pomruki i tępe ude-
rzenia, urywki melodii i strzępy ludzkich wołań. W nozdrza uderza
zapach rozgrzanej gleby zmieszany z odurzającym aromatem nie
znanych kwiatów - trwa przez chwilę niezmiennie, by pierzchnąć w
silniejszym porywie wiatru, ustępując przed drażniącą wonią.

Człowiek z trudem unosi głowę i wspiera się na łokciu. Niespokoj-

nym spojrzeniem omiata najbliższe otoczenie - spękaną, prawie po-
zbawioną trawy ziemię, pokryty pomarszczoną korą pień drzewa, ka-
mień omszały po stronie wiecznego cienia i mrówkę wlokącą źdźbło
słomy ku niewidocznemu mrowisku. Druga, swobodna ręka wędruje
po suchej, ciepłej ziemi i nagle wchodzi w pole widzenia. Dłoń, zwy-
kła dłoń pokryta na grzbiecie meszkiem jasnych włosów, gęstą siecią
drobnych spękań skóry tworzących labirynt ciągnący się od przegubu
aż po krańce palców z zaniedbanymi paznokciami; wewnątrz trzy
grube krechy poprzecinane gęstwą drobniejszych, krótszych.

Wzrok ześlizguje się z dłoni na przegub pokreślony niebieskimi

żyłkami, wypełzającymi spod wytartego rękawa swetra, spływa na
biodra i podkurczone nogi, odziane w wymięte i poplamione spodnie
nieokreślonego koloru, i w końcu na bose stopy o sękatych palcach.

Człowiek gwałtownie siada i ze zdziwieniem wpatruje się w te roz-

czapierzone brudne paluchy, jakby widział je po raz pierwszy w życiu.
Wreszcie postanawia poruszyć wielkim palcem u prawej nogi, ale nie
może zdobyć się na wysłanie rozkazu, bo nie jest pewny, czy ten obcy
paluch go posłucha. Odkładanie decyzji staje się coraz trudniejsze,
coraz bardziej męczące, prawie nie do wytrzymania. Tak, to są jego
nogi, słuchają jego poleceń.

Uchwyciwszy najbliższą gałąź, staje na chwiejnych nogach, cofa

się o dwa kroki, aby oprzeć się plecami o pień. Z wysiłkiem ściąga
sweter przez głowę, patrzy na swoje ręce, na bladą skórę klatki pier-
siowej, z rzadka porośniętą włosami. Nerwowym ruchem wsuwa dło-
nie do nakładanych kieszeni spodni w poszukiwaniu czegokolwiek.

Są puste. Żadnej chusteczki, żadnego grzebienia, skrawka papieru

- niczego. Długie paznokcie nie wyczuwają nawet najdrobniejszego
okrucha chleba czy też tytoniu. Na powrót wkłada sweter i odginając
gałęzie rusza w stronę odległej tajemnicy. Po kilkunastu krokach
musi się schylić, a po kilku następnych może już tylko pełznąć pod
kłującym baldachimem krzewów.

6

background image

Gąszcz urywa się nagle, przegrywając z betonowym pasem ścieżki,

za którą wznosi się niewysoki mur. Za nim w dole gładka tafla wody z
rzadka upstrzona lśniącą zielenią płaskich liści. Dalej nienaturalne
złomiska skalne, platformy, półki, groty. W jednym miejscu rdzawa
skała łagodnie przechodzi w betonową pochylnię, zbiegającą aż do sa-
mej wody. Po dokładnym przyjrzeniu się załamaniom skalnego labi-
ryntu widać w nich jaśniejsze pasma zaprawy na stykach wielkich
bloków. Wzrok ześlizguje się po płytach, błądzi wśród kwiatów wod-
nych lilii przytulonych do ceglanego muru w omszałej zatoczce i wę-
druje coraz bliżej, zmuszając do wychylenia głowy ponad wodę. I
wtedy spotykają się oczy z odbitym w wodzie wizerunkiem wychudłej
twarzy, okolonej kosmykami potarganych włosów.

Twarz... znajoma twarz... Jakie imię kryje się za nią? Kim jest ten

odziany w łachman swetra na gołym ciele? Jakże pusto brzmi słowo:
JA! Zbielałe z wysiłku palce wpijają się w spękany okap i kruszą
zmurszałe cegły na rdzawy pył. Pył opada na wodę i mąci obraz zna-
jomej twarzy nieznajomego człowieka.

Mężczyzna czuje na sobie czyjś wzrok i gwałtownie podnosi głowę

- pod sztucznym skalnym okapem, po drugiej stronie wody, stoi biały
niedźwiedź, jego małe oczka wpatrują się wyczekująco. Ręka sama
odłupuje kawałek tynku i rzuca w kierunku zwierzęcia. Niedźwiedź
zsuwa się po betonie do wody i z zadziwiającą lekkością wypływa na
środek sadzawki, oczekując pożywienia.

Pływający wśród wodnych lilii polarny niedźwiedź, posklejana be-

tonem imitacja skalnego gniazda, mdły zapach unoszący się w powie-
trzu - wszystko zaczyna układać się w logiczną całość. Gdzieś, kiedyś
było już coś podobnego. A może to tylko przywidzenie, może nie zda-
rzyło się nigdy?

Zza ściany zieleni dobiegają dziecięce glosy, zbliżają się. Trzeba

uciekać, jak najprędzej uciekać od ludzi, trzeba schować się w zbaw-
czym gąszczu, zanim otoczą kołem i będą oglądać jak dzikie zwierzę.
Uciekać!

Litościwe kępy wysokich kwiatów dały schronienie zdyszanym

płucom i głośno bijącemu sercu. Głosy przeszły gdzieś bokiem i roz-
płynęły się w cichym szumie drzew i świergocie ptaków. Uspokoił się
oddech i serce, a przyszło uczucie głodu i pragnienie, silniejsze niż
niezrozumiała obawa przed ludźmi. Otrzepał nędzne ubranie i ruszył
w tę stronę, gdzie ucichły rozbawione głosy.

7

background image

Po kilkunastu krokach otworzył się przed nim rozległy widok na

park porośnięty równo przyciętą trawą, pośród której z rzadka wy-
strzelały grube pnie starych drzew o rozłożystych konarach. Pomię-
dzy drzewami spokojnie pasły się stadka rogatych antylop, przykuwa-
ły wzrok pasiaste zebry, zachwycały gracją ruchów długonogie i dłu-
goszyje żyrafy. Z prawej strony, na tle ściany zieleni, widać było nie-
liczne sylwetki ludzi spacerujących wzdłuż kanału odgradzającego
królestwo zwierząt od reszty parku. Wąskie pasmo wody biegło w
jego stronę i znikało za niewielkim garbem terenu. Poszedł tam. Nie
uczęszczana ścieżka, wysypana drobnym żwirem, zmierzała w stronę
ściany zieleni i ginęła wśród drzew. Tam rozpełzła się na kilka zaled-
wie widocznych odnóg. Ciemny, pokryty gnijącymi gałęziami kanał
kończył się pionową ścianą z betonu wyrastającą nad ziemię i ginącą
w gęstwinie. Po chwili wahania ruszył środkowym śladem ścieżki w
dół urwiska. Pomiędzy koronami niżej rosnących drzew ukazały się
zarysy wysokich budynków na tle wyblakłego nieba nad horyzontem.

Chwytając się powyginanych pni i gałęzi dotarł do ogrodzenia z

siatki rozpiętej na betonowych, zagiętych u góry słupkach. Potrójny
rząd kolczastego drutu nie pozwalał na przejście górą, przebiegł więc
wzrokiem wzdłuż siatki i dostrzegł w pobliżu otwór tuż nad ziemią.
Aby nie zsunąć się po stromym gliniastym zboczu, uchwycił rękami
siatkę i przeczołgał się poza ogrodzenie. Ostrożnie ruszył wypłuka-
nym przez deszcze lejem. Nagle potknął się o wystający korzeń i runął
w dół. Wpadając na trawiastą skarpę kątem oka dojrzał tłum ludzi w
alei u podnóża i zbliżający się szybko rów. To był ostatni obraz, jaki
zapamiętał.

Gdy się ocknął, leżał na boku, a z rozciętego przy upadku czoła

spływał mu na policzek lepki i ciepły strumyk krwi. O kilka kroków
dalej przechodzili mężczyźni i kobiety, biegały rozbawione dzieci, lecz
nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo iż niepodobieństwem było,
aby go nie widzieli.

Starając się zachować spokój wstał, otarł twarz rękawem swetra i

korzystając z chwilowej przerwy między dwiema falami idących,
wdrapał się na chodnik i usiadł na murku.

Ludzie szli powoli, rozmawiali, gestykulowali. Zdumiewała różno-

rodność strojów, jakby nie obowiązywały tu żadne mody ani style -
obok niebieskowłosej kobiety, strojnej w powłóczystą liliową szatę,
szedł mężczyzna w białych obcisłych spodniach, żółtej koszulce gim-
nastycznej i w fezie śliwkowego koloru, za nim majestatycznie kroczył

8

background image

starzec w mocno poplamionym surducie i spodniach od piżamy, spa-
dających na pofałdowane buty z cholewami, troje dzieci w czarnych
trykotach podrzucało wielką piłkę pokrytą rysunkami piszczeli i cza-
szek, chudy młodzieniec w slipach niósł na ramieniu zardzewiałą
dubeltówkę z urwaną kolbą, a blada dziewczyna o wielkich, smutnych
oczach osłaniała się przed słońcem parasolem z samych tylko drutów.
I tak bez końca płynęli w jednym kierunku, zamknięci w swoim
światku i obojętni na wszystko, co ich otaczało.

W pewnym momencie przyszła mu do głowy niedorzeczna myśl,

że może jest dla tych ludzi niewidzialny, więc wstał i wysunął się na
środek chodnika, pokrwawiony i słaniający się na nogach. Nadcho-
dząca grupka mężczyzn otulonych białymi prześcieradłami, z wień-
cami sztucznych kwiatów na czołach, rozstąpiła się przed nim jak
rzeka przed filarami mostu i zaraz zwarła na powrót; nie przerywając
słuchania mówcy o rozbieganych, czarnych jak węgle oczach, kobieta
z wielką kokardą w białe grochy na niebieskim tle zręcznie ominęła
go skacząc na jednej nodze, a mały chłopczyk na chwilę schował się
za nim przed goniącym go rówieśnikiem.

Widzieli! A więc to wszystko działo się naprawdę. Nie znane mia-

sto z dziwnym, obojętnym tłumem istniało na jawie, rozumiał mowę
tych ludzi, chociaż niektóre wyrazy stanowiły dlań zagadkę.

Woda! Trzeba znaleźć wodę i ugasić pragnienie. Bezwolnie poddał

się ludzkiej fali i natychmiast stał się jednym z tłumu zdążającego w
niewiadomym kierunku, cząstką niczym nie wyróżniającą się wśród
setek i tysięcy podobnych w swej różnorodności. Jego bose stopy, wy-
tarte spodnie i postrzępiony sweter na gołym ciele również stały się
czymś naturalnym. Intuicja podszeptywała, że niedaleko powinna być
fontanna albo studzienka. I rzeczywiście - po chwili z lewej strony
ukazała się porośnięta bluszczem grota, a w niej mosiężny maszkaron
wypluwający zwały wody do ocembrowanego basenu. Mokry pył wi-
siał w powietrzu, dając przyjemne uczucie ochłody i lekkości odde-
chu. Nikt się tam nie kręcił, jedynie w kącie drzemał ktoś skulony pod
wielkim słomkowym kapeluszem, przystrojonym pękiem pawich
piór. Twarzy nie było widać, a brudnopomarańczowa szata nie po-
zwalała domyślić się płci śpiącej osoby.

Sadzawka kusiła obietnicą ugaszenia pragnienia, więc zaszył się w

przeciwległym kącie sztucznej groty i uklęknąwszy na posadzce zanurzył

9

background image

twarz w rozfalowaną ochłodę i chciwie sycił się jej smakiem. Zanurzył
dłonie i zmył z nich krew, a potem dotknął czoła w miejscu, gdzie pod
palcami dawał się wyczuć niewielki wzgórek skrzepu.

Wtem od strony wejścia dobiegł go jakiś szmer; stał tam wysoki

barczysty mężczyzna w ciemnym garniturze i przyglądał mu się ba-
dawczo. Widocznie uznał go za mało interesujący obiekt, bo wnet
odszedł z założonymi w tył rękoma w kierunku, skąd wszyscy inni
przychodzili.

Człowiek w kącie westchnął głęboko i osunął się jeszcze niżej. Wy-

glądał teraz jak kupka szmat przykryta starym meksykańskim som-
brerem.

- Przepraszam, może w czymś pomóc... - głos był ochrypły, pra-

wie obcy.

Cisza. Podszedł i delikatnie dotknął ramienia siedzącego. Pod tym

dotknięciem górna część tułowia osunęła się na posadzkę, a przekrzy-
wiony kapelusz odsłonił nienaturalnie bladą twarz mężczyzny w wie-
ku niemożliwym do określenia. Ręka sama sięgnęła do przegubu
leżącego, usiłując wyczuć puls. Bezskutecznie. Ten człowiek przed
chwilą wydał ostatnie tchnienie.

W pierwszym odruchu chciał wybiec na zewnątrz, wołać ludzi, lecz

zaraz pojawiły się wątpliwości. Po co? Temu człowiekowi nic już nie
jest w stanie pomóc, więc trzeba stąd jak najprędzej odejść, aby nie
narobić sobie kłopotów w tym nie znanym mieście.

Pokonując lęk przysunął się do wyjścia i wcisnął pomiędzy grupę

wyrostków, pchających ogromny bęben na kółkach, a idącą na rękach
dziewczynę o wygolonej do skóry czaszce. Nie oglądając się przeszedł
kilkadziesiąt metrów i skręcił w boczną uliczkę bez chodników, wy-
brukowaną wyślizganymi do połysku kostkami granitu. Po obu stro-
nach biegły wysokie pasy żywopłotów, ponad którymi w oddali maja-
czyły prostopadłościany domów. Za pierwszym zakrętem uliczka
kończyła się ślepo wysokim murem z cegły, zwieńczonym gęstym
zwojem kolczastego drutu. Wrócił więc na główną aleję i ukradkiem
zerknął w kierunku groty ze zmarłym, spodziewając się ujrzeć żądne
sensacji zbiegowisko, lecz tłum przebierańców obojętnie przepły-
wał obok wejścia.

Znów włączył się w ludzki potok sunący ku widocznej w oddali ko-

lumnadzie zamykającej perspektywę. Patrząc na twarze pojawiające
się w pobliżu miał wrażenie, że wszystkie charakteryzuje jakiś wspól-
ny rys, jakaś cecha wszechobecna, której jednak nie potrafił zidenty-
fikować. Mimo iż oczywiste, wymykało się opisowi, powodując niewy-
tłumaczalny, narastający niepokój. Wkrótce osiągnął taki stan, że nie

10

background image

mógł na niczym skoncentrować uwagi, odszedł więc na bok i stanął
twarzą do ściany z pnącymi różami, rozpiętymi na kratach rusztowa-
nia. Olśnienie! Twarze tych ludzi pozbawione były uśmiechu; od po-
czątku nie dostrzegł ani jednego wesołego człowieka, nawet dzieci
bawiły się w skupieniu, jakby zamyślone. Nie było też smutnych. Po
prostu ich twarze nie wyrażały niczego, tak samo jak oczy - zimne,
obojętne, nieobecne. Gdzieś, kiedyś, widział już takie twarze nama-
lowane ręką artysty na prostokącie płótna, lecz gdzie to było... gdzie
to było...?

Widział? Kto widział? Ja. Ale kto to jest, ten ja? Skąd się tu wziął?

Ukrył twarz w dłoniach i spuścił głowę, starając się zebrać rozbiegane
myśli. Wtedy poczuł lekkie uderzenie w ramię. Odwrócił się i stanął
twarzą w twarz z wysokim mężczyzną w czarnym ubraniu i nieskazi-
telnie białej koszuli. Spoza przyćmionych szkieł przeciwsłonecznych
okularów patrzyły nań spokojne, uważne oczy. Mógł to być ten sam
człowiek, który przed kilkoma minutami zajrzał do groty, albo ktoś do
niego podobny sylwetką i ubiorem. Bez słowa wskazał kciukiem w
kierunku, dokąd zdążał rzednący już tłum, po czym odszedł w prze-
ciwną stronę.

Przechodnie przyśpieszali kroku, więc mimo woli przyjął ich rytm

i coraz szybciej szedł ku rzędowi kolumn potężniejących na tle nieba.
Wkrótce dostrzegł nad chodnikiem cztery trójkątne tablice oznaczone
kolejnymi numerami i zauważył, że ludzki strumień zaczyna się roz-
dzielać na cztery węższe i wciskać pomiędzy bariery. Niezdecydowa-
nie zwolnił, lecz kolejka naparła na niego i wepchnęła w lewy skrajny
potok. Coraz wolniej zbliżali się do jaskrawo oświetlonej galerii, gdzie
porwał ich ruchomy chodnik i wciągnął w czeluść wąskiego tunelu. U
jego wylotu wszyscy wchodzili na pochylnię prowadzącą do oszklo-
nego z trzech stron boksu. Tam każdy stawał na środku czerwonego
kwadratu i wkładał prawą rękę do otworu w ścianie. Wtedy zapalało
się zielone światło i odsuwały drzwi przepuszczając do następnego
pomieszczenia. Na opuszczone miejsce stawał ktoś następny i
wszystko powtarzało się od początku.

Jeszcze pięć osób dzieliło go od czerwonego kwadratu, nie, już tyl-

ko cztery! Co to jest? Trzeba koniecznie zapytać kogoś, wyjaśnić... Co
wyjaśnić? I komu? Temu odwróconemu plecami starcowi kręcącemu
korbką staroświeckiego młynka do kawy, albo dziewczynce z tyłu,
zajętej rozmową z lalką-kościotrupem?

11

background image

Przecież musi tu być jakaś służba porządkowa, ktoś obsługujący to

urządzenie!

Poprzedzający go starzec właśnie wchodził z trudem na podwyż-

szenie. Przełożył młynek do lewej ręki, a prawą wsunął aż po łokieć
do otworu. Światło, drzwi - koniec.

Poczuł lekkie uderzenie w udo, kątem oka dostrzegł plastykowy

szkielecik w ręku dziecka. Jeszcze tylko dwa kroki, czerwony kwadrat,
otwór w ścianie. Ostrożnie wsunął rękę do środka i czekał. Nic się nie
działo. Światło się nie zapaliło, a drzwi trwały na swoim miejscu.
Wsunął rękę jeszcze głębiej, aż końcami palców dotknął chłodnego
metalu. Nic. Nagle poczuł, że zaczyna się zapadać wraz z fragmentem
podłogi. Rzuciło nim o ścianę i ujrzał nad głową szybko malejący
kwadrat jasności.

Ruch w dół ustał i zapanowała cisza, tylko w górze słychać było

powtarzający się odgłos kroków i hurkot odsuwanych drzwi. Kiedy
oczy przywykły do ciemności, zaczął rozróżniać kontury otoczenia.
Znajdował się na dnie szybu z jednym maleńkim otworem na wyso-
kości jakichś trzech metrów. Sączyła się przezeń odrobina szarości
pozwalającej dostrzec kontury rąk, lecz nic ponadto. Na metalowych
ścianach nie dało się wyczuć żadnych nierówności, tylko jedna z nich
zdawała się być nieco cieplejsza od pozostałych. Końcami palców
stwierdził kilkumilimetrowy szparę między tą właśnie a dwoma pro-
stopadłymi do niej. Stamtąd również sączyło się blade światło.

Znowu poczuł głód. W odruchu złości zaczął łomotać pięściami w

blachę. Przerywał co chwilę, aby posłuchać, czy nie dochodzą z ze-
wnątrz jakieś głosy, a potem walił coraz mocniej, nie czując już ani
głodu, ani bólu, nic tylko zwierzęcą wściekłość z własnej bezsilności.
W kolejnej przerwie usłyszał za ścianą jakiś odgłos, jakby ktoś w pod-
kutych butach szedł po żelaznym pomoście.

- Hej! Jest tam kto?
Cisza, tylko kroki coraz bliższe, coraz głośniejsze.
- Otwórzcie!
Trzask rygli i ściana ze zgrzytem odsunęła się w bok, odsłaniając

widok na wąski pomost, kończący się schodami. Na pomoście nie
było nikogo. A jednak ktoś musiał otworzyć tę pułapkę! Wreszcie
dostrzegł go - mężczyzna w czarnym, obcisłym uniformie stał z boku
za siatką. W ręku trzymał przedmiot podobny do rewolweru.

- Przed siebie!

12

background image

- Ale...
- Marsz, mówię!
Bose nogi śmiesznie klapały po żelazie, kiedy szedł osiatkowanym

tunelem. U podnóża schodów tunel rozszerzał się, tworząc coś w ro-
dzaju klatki zamkniętej ścianą. Po wejściu do środka usłyszał za sobą
trzask zapadającej kraty i zaraz po nim przytłumiony glos strażnika
zwróconego do niszy w ścianie.

- Ja S-14, ja S-14. Odrzut na przejściu do Strefy Czwartej.
- Sprawdzić! Meldować! - szczeknął ukryty głośnik.
- Wykonuję!
Umundurowany mężczyzna przysunął krzesło do siatki, oparł na

nim nogę w ciężkim bucie i mrużąc oczy zaczął uważnie oglądać
więźnia.

- No, co z tobą?
- Ja... ja nic nie rozumiem. Nie wiem, skąd się tu wziąłem.
- Zawsze to samo; nic nie wiedzą, niczego nie rozumieją!
- Ja naprawdę nie wiem. Coś mi się stało, chyba jestem chory.
- Gdybyś był zdrów, bracie, siedziałbyś w klinice, a nie pętał się

po wybiegu - odparł z ponurym uśmiechem. - Zachciało ci się Czwar-
tej Strefy! A czy nie wiesz, że jeszcze przed wieczorem zostałbyś wy-
kryty przez Migraton i dopiero by się zaczęły kłopoty.

- Nie wiedziałem. Ja w ogóle nie wiem, gdzie jestem. Coś złego

stało się z moją pamięcią.

- W której strefie jesteś zarejestrowany?
- Nie wiem... Ja nic nie wiem. Jestem głodny!
- Wolnego! Nie chcesz gadać? Ja cię i tak znajdę, szybciutko.
Podszedł do pulpitu przy biurku i nacisnął jakiś guzik. Natych-

miast w ścianie ukazał się otwór, taki sam jak na górze, gdzie wszyscy
wkładali ręce, stojąc na czerwonej płycie.

- Daj, sprawdzimy twój zakres swobody.
Człowiek w klatce bezwolnie wsunął rękę w otwór, a strażnik z na-

rastającym zniecierpliwieniem zaczął manipulować przyciskami i
pokrętłami. W końcu wstał, podszedł do siatki i uchylił drzwi.

- Pewnie zepsułeś - stwierdził z dezaprobatą. - Pokaż rękę!
Odsunął wytarty rękaw swetra i uważnie zaczął wpatrywać się w

okolicę łokcia, a potem wodzić po przedramieniu palcami, jakby szu-
kał podskórnego zgrubienia. Na jego twarzy malowało się niedowie-
rzanie. Nerwowo pochwycił drugą rękę i powtórzył takie same czyn-
ności.

13

background image

- Chłopie - odezwał się ryglując uważnie drzwi. - Powiedz mi po

dobroci, co zrobiłeś ze swoim permitorem?

- Nie wiem, o czym mówisz i nie będę więcej odpowiadał na żad-

ne pytania. Nie mam najmniejszego pojęcia, co się tutaj dzieje. Za-
wiadom, kogo chcesz, aby mnie stąd zabrali, dali jeść, ubrać się przy-
zwoicie i powiedzieli nareszcie, co to wszystko znaczy, czy ja śnię, czy
zwariowałem.

- No, dobrze, zawiadomię kogo trzeba i będziesz cienko śpiewał

za usunięcie permitora! Tylko jakżeś ty to zrobił, że nie ma ani śladu,
co?

Nie doczekawszy się odpowiedzi splunął przez ramię i podszedł do

biurka.

- Śluza czternasta do Kontroli! Meldunek nadzwyczajny!
- Można.
- Odrzut z wybiegu do Strefy Czwartej, mężczyzna około... około

trzydziestki, normalny. Brak permitora.

- Co?! Powtórz!
- Nie ma permitora ani nawet blizny po nim.
Przez chwilę panowała cisza, po czym odezwał się jakiś inny głos.
- Turbid, piliście?!
- Ależ panie majorze... Na służbie?!
- Dajcie wizję na boks.
- Tak jest!
Umieszczona pod sufitem kamera zaczęła obmacywać swym

szklanym okiem sylwetkę uwięzionego, a ten ostentacyjnie odwrócił
się od niej plecami i odszedł w kąt.

- W porządku, Turbid. Przyślemy po niego - głos umilkł z cha-

rakterystycznym stuknięciem wyłączanego mikrofonu. Człowiek w
czarnym uniformie zaczął spacerować tam i z powrotem z rękami
założonymi do tyłu. Zdawał się nie zwracać na nic uwagi, oprócz mia-
rowego przemierzania przestrzeni między dwiema przeciwległymi
ścianami.

- Panie Turbid...
Strażnik zamarł w pół kroku, odwrócony bokiem do klatki.
- Co takiego?
- Kto przyjedzie po mnie?
- Za dużo chcesz wiedzieć, a to niezdrowo. Czy ci nie wszystko

jedno kto? Przecież i tak go nie znasz.

- Mnie chodzi o to, z jakiej instytucji.
- Człowieku, tyś chyba z księżyca spadł! Zadajesz cholernie dziwne

14

background image

pytania. Wiesz co, lepiej będzie, jak przestaniesz gadać i jak naj-
szybciej zapomnisz moje nazwisko.

- Nie potrafię.
- Dlaczego?
- Bo jest to jedyne nazwisko, jakie znam.
Ostry dźwięk dzwonka wdarł się w ciszę podziemia i wypełnił ją

przejmującym jazgotem. Strażnik rzucił się do pulpitu biurka, gdzie
na rozjarzonym monitorze zapalał się i gasł symbol złożony z liter i
cyfr. Równocześnie przestrzeń wypełnił wyraźny metaliczny głos:

- Migraton do Nadzoru. Numer WAA175B2408 nie przeszedł S-

14 w oznaczonym czasie. Koniec.

- Gorąco dzisiaj - mruknął strażnik łącząc się z Kontrolą. - Ja S-

14, czy odebraliście raport alarmowy?

- To znów u ciebie, Turbid.
- Może to ten sam? Wtedy liczba będzie się zgadzać.
- Chwileczkę... Co? Wykluczone! Mam już jego dane, tamten jest

dwa razy starszy. W tej chwili patrol zaczyna sprawdzanie wybiegu.

- A co z moim?
- Powinni być u ciebie za kilka minut; pozbędziesz się kłopotu.
Turbid podszedł do lustra wiszącego na ścianie, krytycznie obej-

rzał swój dopasowany mundur, poprawił pas i zapiął guzik pod szyją.

- Co za dzień! Dwa wykroczenia przeciw ustawie o stopniach

swobody, a do tego obydwa u mnie. Ty, czekaj... Skąd ty w ogóle się
tu wziąłeś? W jaki sposób udało ci się przejść przez trzynastkę?

Człowiek w klatce nie odpowiedział. Usiadł na podłodze oparty

plecami o siatkę i rękami objął kolana podkurczonych nóg. Zdawało
mu się, że w ten sposób zdoła oszukać głód szarpiący wnętrzności.
Udało się! Dławiąca fala odpłynęła nie wiedzieć gdzie, lecz zdawał
sobie sprawę z jej nieuchronnego powrotu.

- Milczeniem nic nie wskórasz. W Kontroli wyciągną z ciebie

wszystko, co wiesz, a nawet trochę więcej. Pamiętam, byłem wtedy na
obwodowej, jedna taka chciała nielegalnie wyjść z miasta, ale zapląta-
ła się w zasiekach i nakrył ją patrol. Też nie chciała mówić, więc pod-
łączyliśmy ją do takiego małego aparaciku. Chłopie, jaką ona miała
przeszłość!

Gdzieś w oddali rozległ się pisk hamulców, tupot nóg, trzasnęły

15

background image

drzwi, potem drugie i do środka weszło dwóch umundurowanych. Od
Turbida różnili się tylko dystynkcjami na rękawach bluz.

- A... to ten - odezwał się jeden z przybyłych. - Pierwszy raz

takiego widzę. Wypuść go.

Strażnik otworzył drzwi i skinął na człowieka skulonego w kącie

celi. Równocześnie z tylnej kieszeni spodni wyciągnął kajdanki i spoj-
rzał pytająco na członków patrolu.

- Nie trzeba, Turbid, on mi wygląda na rozsądnego. No, wstawaj,

jedziemy!

Bosy mężczyzna w wymiętych spodniach i obwisłym, starym swe-

trze ciężko podniósł się z podłogi. Nie patrząc na nikogo, przeszedł
przez próg celi i zatrzymał się obok drzwi wyjściowych.

- A co z tym WAA, nie zarejestrowanym przez Migraton? - za-

pytał Turbid.

- Wszystko w porządku. Znaleźli go martwego w Źródlanej Gro-

cie na wybiegu. Bywaj!

Turbid strzelił obcasami podnosząc równocześnie dłoń do czoła i

stał tak, aż tupot nóg zaczął cichnąć w korytarzu. Potem spojrzał na
zegarek i wrócił na swoje miejsce przy pulpicie czternastej śluzy mi-
gracyjnej.

background image

Rozdział II

Szli długim, słabo oświetlonym korytarzem, zamkniętym masyw-

nymi drzwiami z blachy. Zimny beton chodnika kłuł bose stopy żą-
dłami chłodu, wywołując mgliste wspomnienie przeżycia tkwiącego
jak cierń w torbieli niepamięci. Co to było? Roje myśli kłębiły się bez-
silnie, usiłując wydobyć wspomnienie, lecz za każdym razem tylko
chłodny dreszcz przebiegał go od stóp aż do lędźwi.

Korytarz skręcił w prawo i znaleźli się pod wiaduktem wspartym

na dwóch rzędach żelbetowych kolumn. Tuż przy wyjściu stał samo-
chód. Doskonała czerń wypolerowanej karoserii kontrastowała z nie-
przejrzystymi z zewnątrz lustrami okien. Bezszelestnie otworzyły się
boczne drzwi. Ledwie usiedli, samochód ruszył z dużą prędkością,
wypadł spod wiaduktu w pełny blask popołudniowego słońca i popę-
dził pustą szosą w stronę ściany wieżowców piętrzących się w oddali.
Mijali długie szeregi jednakowych domków skrytych w zieleni, gdzie-
niegdzie migały niebieskie tafle basenów kąpielowych i szary asfalt
prostopadłych uliczek - zwykła willowa dzielnica wielkiego miasta.
Wpadli w słabo oświetlony tunel, skąd właśnie wyjeżdżał, gasząc re-
flektory, taki sam pojazd. Kilkaset metrów dalej skręcili w podziemny
labirynt sal i pasaży, by w końcu stanąć przed zakratowanym wej-
ściem. Niższy ze strażników wsunął rękę w otwór obok drzwi i krata
podniosła się na chwilę, umożliwiając wejście do ponurego korytarza
z czerwonej cegły. W kilku miejscach ze stropu sączyła się woda, two-
rząc na ścianach ciemne plamy zacieków. Potem były schody, jakaś
sala, znowu schody i wyłożony parkietem korytarz z drzwiami po
obu stronach. Wyższy otworzył pierwsze z brzegu i, wpuściwszy

17

background image

eskortowanego do środka, zatrzasnął je z rozmachem.

Pokój był mały i całkowicie pusty, tylko pod ścianą stało samotne

krzesło z wytartym oparciem. Przez zakratowane okno widać było
rachityczne drzewko na tle szarego muru. Człowiek usiadł na krześle i
opuścił głowę na piersi, ręce bezwładnie zwisały mu wzdłuż tułowia.
Nie czuł już głodu ani zmęczenia, nie czuł już niczego, oprócz całko-
witej obojętności.

- Jak się nazywasz? - znajomy głos spłynął ze wszystkich ścian

naraz i jakby otoczył go szczelnym kordonem.

- Ja... nie wiem - odparł nie podnosząc głowy.
- Co się stało z twoim permitorem?
- Nie mam pojęcia. Chyba nigdy nie miałem czegoś takiego, pa-

nie majorze.

- Skąd mnie znasz? - padło po krótkiej pauzie.
- Zapamiętałem głos usłyszany w tamtym podziemiu. Wydaje mi

się, że zapamiętuję wszystko, cokolwiek ujrzę lub usłyszę.

- A swojego nazwiska nie pamiętasz. Dziwne... Powiedz mi cho-

ciaż, w jaki sposób znalazłeś się na wybiegu. Albo nie, poczekaj!

Po chwili do pokoju wszedł mężczyzna w jasnym flanelowym gar-

niturze i sandałach, na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie
urzędnika na urlopie.

- A więc, już wiesz, jak wyglądam. Ściągnij sweter!
Długo i uważnie oglądał najpierw prawą, a potem lewą rękę, z nie-

dowierzaniem kręcąc przy tym głową.

- A teraz usiądź.
Stanął za krzesłem i odgarnąwszy włosy na karku siedzącego, aż

zagwizdał ze zdziwienia.

- Numeru identyfikacyjnego też nie masz! Niewiarygodna histo-

ria! W jaki sposób zdołałeś przeżyć tyle lat nie mając niezbędnych dla
człowieka rzeczy. Przecież bez permitora nie mogłeś poruszać się po
mieście. Gdzie mieszkałeś? Co jadłeś? Odpowiedz!.

- Nie wiem, nie pamiętam.
- A co w takim razie pamiętasz?
- Wydarzenia z ostatnich dwóch godzin.
- Opowiedz o nich.
Człowiek zaczął mówić o zielonym gąszczu i zwierzętach, o dziurze

w płocie i upadku ze skarpy, o dziwacznym tłumie w spacerowej alei

18

background image

i o swoim uwięzieniu. Pominął tylko umierającego w grocie ze źró-
dłem.

- To wszystko?
- Tak.
- Sprawdzimy. Jeśli jesteś szpiegiem, nie chciałbym być w twojej

skórze.

Major wyszedł, a po chwili zjawił się umundurowany strażnik i za-

prowadził więźnia najpierw do łaźni, gdzie po kąpieli wręczono mu
dość przyzwoite ubranie, potem zaś do bufetu na posiłek. Łapczywie
zjadł nie znaną potrawę o mdłym smaku i popił jasnobrązowym pły-
nem z plastykowego kubka. Zaledwie skończył, przeszli do pomiesz-
czenia sprawiającego wrażenie laboratorium. Było tam kilkoro mil-
czących ludzi w białych kitlach, zajętych obsługą nie znanej aparatu-
ry. Jednemu z nich strażnik wręczył zapisany różowy kartonik, wska-
zując ruchem głowy na przyprowadzonego człowieka, po czym usiadł
na krześle stojącym w kącie i zaczął bawić się wyciągniętym z kieszeni
scyzorykiem. Mężczyzna w bieli przeczytał kartkę i otworzył drzwi do
oszklonej kabiny z wielkim fotelem pośrodku.

- Proszę siadać.
Przypięli go pasami tak mocno, że nie mógł poruszyć ani ręką, ani

nogą, głowę też unieruchomili mu całkowicie, a na oczy założyli czar-
ną opaskę. W różnych miejscach na ciele poczuł zimny dotyk metalu.
Wreszcie krzątanina ustała i usłyszał trzask zamykanych drzwi kabi-
ny.

Cisza. Cisza i ciemność. Błogi spokój spływa powoli. Nie istnieje

nic oprócz bezpiecznego trwania pośród łagodnych półcieni rodzą-
cych się gdzieś w górze i niespiesznie wypełniających przestrzeń.
Narasta światłość, a w jej strumieniu nikną stalowe obłoki i umykają
ku krańcom, coraz prędzej, prędzej, aż nie ma już niczego prócz bla-
dej niebieskości; stopniowo zaczynają wykwitać kształty, które z wol-
na nabierają wyrazistości przeżytych scen, kłują oczy zabłąkanym
słonecznym promieniem, cieszą swobodnym wdziękiem zwierząt,
przypominają wędrówkę wśród drzew, upadek i czerwień krwi, kar-
nawałowy tłum spacerowej alei, człowieka umierającego z cichym
westchnieniem, ciasnotę klatki, czarnych strażników, jazdę pustymi
ulicami podziemia i oszkloną kabinę. Obrazy zaczynają się powtarzać,
stawać coraz wyraźniejsze, gnać niepowstrzymanym pędem coraz
szybciej i szybciej, coraz bardziej jaskrawe, prawie bolesne. Słychać
potężniejący szum krwi w żyłach i miarowe wybuchy tętna. Oszalały
kalejdoskop wspomnień miota się w otwartej ramie mózgu pośród

19

background image

eksplozji światłości i bólu, błyskawice wydobywają z czerwonego
mroku strzępy zdarzeń, stale tych samych, aż wszystko staje się roz-
mazanym kręgiem jasności i cierpienia.

- Niee! - zdławiony krzyk rozpaczy wyrwał się ze ściśniętego bó-

lem gardła, człowiek zadrżał na całym ciele i znieruchomiał w fotelu.

- Stop!
Kiedy się ocknął, leżał w nie znanym pomieszczeniu, przykryty

prześcieradłem. Zza ściany sączyły się przytłumione dźwięki muzyki,
przerywane co chwilę skowytem pracującej piły albo wiertarki. Powo-
li zaczynały napływać wspomnienia ostatnich godzin, zadziwiająco
wyraźne i szczegółowe. Usiłował skoncentrować się i przeniknąć my-
ślą poza barierę ciemnego tunelu, lecz bezskutecznie. Całe jego ist-
nienie zawierało się między tym tunelem a szklaną kabiną, poza którą
było już tylko cierpienie.

Ostrożnie poruszył się unosząc głowę z poduszki - nic nie bolało.

Ośmielony uniósł się na łokciach, a potem usiadł na łóżku i rozejrzał
się wokoło. Biały szpitalny pokój z oknem na korytarz, stolik przy
łóżku, a na nim niedbale rzucone ubranie, plastykowy kosz na śmieci
z pokrywą unoszoną za naciśnięciem nożnego pedału. I jeszcze czer-
wony przycisk dzwonka nad łóżkiem.

Nagle dojrzał dwa kawałki plastra na prawej ręce, nieco poniżej

łokcia, przytrzymujące tampon z gazy. Palcem dotknął ręki obok opa-
trunku - zabolało.

- Proszę nie dotykać!
Nawet nie zauważył, kiedy weszła. Była jedną z dwóch kobiet

obecnych w laboratorium, gdy go tam wprowadzono. Zapamiętał jej
skupioną twarz i znamię na lewym policzku. Wówczas była w białym
kitlu, teraz miała na sobie czarny kostium wojskowego kroju.

- Co mi się stało?
- Proszę się położyć i czekać na przyjście majora - odparła zdu-

miewająco bezbarwnym głosem. Kiedy odwracała się, by wyjść z po-
koju, na moment pochwycił szklane spojrzenie nadmiernie rozsze-
rzonych źrenic. Zobaczył ją jeszcze, jak szła korytarzem uparcie wpa-
trzona w jakiś oddalony punkt. Długo szukał porównania, lecz im
bardziej zastanawiał się nad znalezieniem odpowiedniego określenia
jej zachowania, tym wyraźniej uświadamiał sobie braki w pamięci i
utwierdzał się w przekonaniu, że pozostały mu tylko resztki z zasobu
wiedzy, jaki kiedyś musiał posiadać. Chciał wydobyć z mroku niepa-
mięci chociaż jedno słowo rozmyte, choć sylabę, do której mógłby,

20

background image

cegiełka po cegiełce, dołożyć inne i zbudować sensowne pojęcie sta-
nowiące klucz do wspomnień - bez skutku. Zamknął oczy i zatopił się
w zmaganiach z oporną pamięcią, jednak prócz ułamków nierozpo-
znawalnych olśnień nie dało się wskrzesić niczego. Im głębiej zapadał
w przeczuwaną przeszłość, tym głębszy mrok ją spowijał.

Major zjawił się dopiero późnym wieczorem przynosząc teczkę z

dokumentami, rozłożył ją na stole i zapytał:

- Jak się czujesz?
- Dobrze, tylko trochę boli mnie ręka. Coście z nią zrobili?
- Wszczepiono ci permitor.
- Co to jest?
- Jednostkowy identyfikator pełniący zarazem funkcję przepustki

na śluzach kontrolnych. Dzięki niemu staniesz się pełnoprawnym
członkiem naszej społeczności - tu major spojrzał do akt -
NBB231W8717. To z początku będzie trudne do zapamiętania, lecz z
czasem potrafisz swój numer wyrecytować nawet wyrwany z pierw-
szego snu. Gdybyś zapomniał, jest wytatuowany, o tu, pod plastrem, i
jeszcze dodatkowo na karku, tak na wszelki wypadek. Mam nadzieję,
że kiedyś będziesz mógł poruszać się po mieście, a może nawet uzys-
kasz jeszcze wyższe stopnie swobody. Na razie masz zerowy, więc na-
wet nie próbuj przekraczać jakiejkolwiek śluzy, bo miałbyś tylko kło-
poty. Zresztą tam, gdzie cię zawieziemy, i tak nie będziesz miał okazji
zbliżyć się do żadnej.

- Ale skąd ja się tu wziąłem? Co tu robię?
- Nie wiemy. Twój mózg zawiera wspomnienia tylko z ostatnich

kilku godzin. Zdumiewający przypadek! Sprawdziliśmy - wszystko się
zgadza. Wybaczę ci nawet zatajony pobyt w grocie; miałeś prawo
przestraszyć się nieboszczyka.

- Co zamierzacie ze mną zrobić?
- No cóż, badania wykazały, że jesteś w zasadzie zdrowy zarówno

pod względem fizycznym, jak i psychicznym, wobec tego musimy cię
na jakiś czas umieścić w zakładzie zamkniętym.

- Nie rozumiem...
- Nie przejmuj się tym, z początku wielu rzeczy nie będziesz rozu-

miał, będą ci się wydawały dziwne i niepojęte, lecz w końcu przyzwy-
czaisz się i zaczniesz brać świat taki, jaki będzie się podsuwał w nie-
ustającej codzienności, aż kiedyś może nie wywoła w tobie ani śladu

21

background image

emocji pojawienie się człowieka nie wiadomo skąd. Trzeba żyć chwi-
lą, a ta mówi, że najważniejszą dla ciebie sprawą jest teraz wybór
nazwiska.

- Jak to?
- Normalnie, przecież musisz się jakoś nazywać. Z reguły czło-

wiek nie ma na to żadnego wpływu - nazwisko, dostaje niejako auto-
matycznie, imię wybiera mu się, na chybił trafił, z kalendarza. Przed
tobą otwarła się niepowtarzalna szansa nazwania się według własnej
woli.

- Kiedy... kiedy ja nie wiem, nie pamiętam żadnego imienia, żad-

nego nazwiska z wyjątkiem: Turbid.

- Nie szkodzi. U nas panuje zupełna swoboda w tym względzie, a

mimo to obywatele nie potrafią z niej korzystać. Po początkowej eu-
forii szybko powrócili do nadawania tradycyjnych imion i dziedzicz-
nych nazwisk. No, jak chciałbyś się nazywać?

- Nie wiem.
- W takim razie ja ci pomogę. Czy podoba ci się imię: Mark?
- Zupełnie niezłe.
- A nazwisko: Grey?
- Zgoda. A więc jestem Mark Grey NBB231W8717.
- Masz wspaniałą pamięć, Grey. Musisz się tylko przyzwyczaić do

podawania numeru na pierwszym miejscu. Po prostu jest ważniejszy
od nazwiska.

- Zapamiętałem.
- W porządku - powiedział major kończąc wpisywanie danych do

akt. - Za kilka minut wprowadzę twoje personalia do pamięci Migra-
tonu i z tą chwilą staniesz się pełnoprawnym obywatelem naszego
państwa. Życzę ci dużo powodzenia! - złożył papiery i wyszedł nie
obejrzawszy się za siebie.

Ludzie się rodzą, potem zachłannie wychwytują strzępki otaczają-

cego ich świata i dzięki nim stają się indywidualnościami, mają jakieś
przyjaźnie, jakieś ulubione doznania, małe radości i smutki, przeży-
wają euforie i upadki, aż wreszcie stają się dojrzałymi - jak major albo
jak Turbid. Skąd ja to wiem? Mark Grey... Ten pierwszy dźwięk ozna-
cza imię, moje imię, coś nieodłącznego jak bicie serca lub spokojny
rytm oddechu, coś szeptanego do ucha, gdy nadchodzi chwila wiel-
kiego wzruszenia, a wszystko zbiega się do tego jednego słowa. A więc
mam imię...

- Grey Mark, to ty? - w drzwiach stał strażnik, jeden z tych, któ-

rzy przywieźli mnie z czternastej śluzy.

22

background image

- Ja.
- Ubieraj się!
Trochę kręciło mi się w głowie, ale nie dawałem nic po sobie po-

znać, nagle bowiem zapragnąłem jak najprędzej opuścić ten budynek.
Zdawało mi się, że w każdym kącie czai się nieznane niebezpieczeń-
stwo, że jeśli pozostanę tutaj choć minutę dłużej, zginę przytłoczony
ciężkimi ścianami. Wbiwszy wzrok w podłogę ruszyłem nie kończącą
się drogą do podziemi, a gdy wreszcie czarny samochód bezszelestnie
ruszył w ciemność rozkrojoną światłami reflektorów, odetchnąłem z
ulgą i zagłębiłem się w miękkim oparciu siedzenia.

Rozjarzone mrowisko miasta odpłynęło w mrok i stało się tylko

łuną na horyzoncie, coraz bledszą, coraz bardziej nierealną, aż i ona
znikła w gęstej ciemności. Dopiero wtedy uprzytomniłem sobie, że
przecież to miasto musi się jakoś nazywać, że żyje w nim wielka liczba
ludzi, a każdy z nich ma imię i nazwisko, każdy ma swoje życie, spra-
wy, swoje przedmioty, i że każdy z tych przedmiotów ma nazwę, a
więc miasto pełne jest rzeczy i nie znanych mi ludzi. Może nawet
istnieje jeszcze inne miasto, dlaczegóż by nie? Uświadomiłem sobie,
jak mało wiem i jaki ogrom doznań spadać będzie na mnie dzień po
dniu, godzina po godzinie. Równocześnie czułem, że kiedyś musiałem
wszystko to znać, może nie to samo, ale z pewnością podobne, bliskie.

Zza zakrętu wypełzło pomarańczowe światło i narastało w biegu

zwalniającego samochodu, wyłaniając z mroku wylot bocznej drogi,
zamkniętej bramą z kutego żelaza. Obok przycupnął niski budyne-
czek z czerwonej cegły; jedno z okien niewidocznych od strony szosy
przyciągało wzrok prostokątem jasności. Strażnik zaprowadził mnie
do środka, gdzie dwóch znudzonych mężczyzn bez przekonania grało
w karty.

- Co to za jeden? - zapytał siedzący na wprost drzwi, nie podno-

sząc wzroku znad stołu. Przybrudzona gimnastyczna koszulka zdawa-
ła się pękać na jego potężnym torsie.

- Pacjent, z zerowym stopniem.
- To jakiś lepszy numer! - zawołał drugi z graczy i odwrócił się do

drzwi, aby mnie obejrzeć. Krótko ostrzyżone włosy sterczały nad czo-
łem nie wyższym niż na dwa palce, pod nim widać było malutkie roz-
biegane oczy, czerwony nos i wielką kwadratową szczękę. Koniec
języka niezmordowanie wędrował pomiędzy wilgotnymi wargami.

23

background image

- Podejść bliżej! - ten pierwszy kiwnął na mnie palcem. - A ty

możesz już wracać.

- Muszę poczekać, aż przejdzie przez śluzę rejestracyjną, przecież

znasz przepisy.

- To ci służbista! - zarechotał ten z niskim czołem i świńskimi

oczkami. - Boisz się, żebyśmy ci go nie zjedli?

Strażnik nie odpowiedział, lecz czekał dopóty, aż włożyłem oban-

dażowaną rękę do otworu w ścianie i odskoczyła krata zamykająca
wejście do ogrodu. Odszedł dopiero wtedy, gdy znalazłem się po dru-
giej stronie, a krata śluzy ze zgrzytem powróciła na swoje miejsce.

Z bocznych drzwi wyszedł człowiek w gimnastycznej koszulce i

wkładając bluzę munduru obejrzał mnie z dezaprobatą. Dopiero teraz
widać było, że to prawdziwy olbrzym.

- Idziemy! - zawołał cienkim głosem, zupełnie nie pasującym do

jego potężnej postaci. - Ty przodem - dodał cicho i już normalnie.
Widocznie miał jakąś wadę nie pozwalającą mu podnosić głosu.

Ruszyłem alejką w kierunku widocznego za drzewami wielkiego

oświetlonego budynku. W ciszy słychać było tylko odgłosy naszych
kroków i słaby szum wiatru w gałęziach drzew.

- Jak się nazywasz? - zapytał olbrzym.
- Mark Grey - odpowiedziałem zwracając się do niego.
- Nie oglądaj się! - zapiszczał, a po chwili dodał: - Za co ta zerów-

ka?

- Jaka zerówka?
- Nie udawaj mądrzejszego, niż jesteś. Pytam, dlaczego dali ci

najniższy stopień swobody.

- Nie wiem, widocznie taki mi się należał.
- A jaki miałeś przed wpadką?
- Nie miałem żadnego.
- Te, cwaniak... Tutaj nie takich prostujemy, zapamiętaj to sobie!

- umilkł i nie odzywał się aż do końca alei. Jedynie u podnóża scho-
dów warknął coś, co mogło brzmieć jak rozkaz wejścia do środka.

W kącie holu siedział za biurkiem mizerny mężczyzna w wytartym

garniturze nieokreślonego koloru, całkowicie pochłonięty jakąś czyn-
nością wykonywaną za stertą niedbale ułożonych książek i gazet. Ol-
brzym nachylił się nad nim i coś mu szepnął do ucha, po czym oddalił
się tą samą drogą zostawiając mnie na środku. Urzędnik zachowywał
się tak, jakby poza nim nikogo nie było w pomieszczeniu - raz po raz

24

background image

pochylał się nad stołem, podnosił i opuszczał rękę uzbrojoną w wielki
błyszczący nóż, kręcił głową z dezaprobatą lub gwizdał przeciągle.
Chcąc zwrócić na siebie jego uwagę zakaszlałem dwukrotnie, lecz nie
odniosło to żadnego skutku. Zacząłem więc rozglądać się po ścianach
obwieszonych wyblakłymi plakatami, na których aż do znudzenia po-
wtarzał się motyw strażnika prowadzącego za rękę zapłakane dziecko
albo też wskazującego tłumom ludzi właściwy kierunek w labiryncie
ślepych uliczek.

- Umiesz naprawiać?
- Proszę?
- Pytam, czy umiesz naprawiać! - zawołał ze złością zza papiero-

wej piramidy. - Zepsuł mi się jeszcze wczoraj i w żaden sposób nie
mogę go uruchomić.

Zajrzałem mu przez ramię - na kawałku pokrwawionej gazety leżał

wróbel, a on wielkim nożem grzebał w jego wnętrznościach.

- Nie, nie potrafię - odpowiedziałem prędko i wycofałem się na

środek.

- Numer! Twój numer - dorzucił wyjaśniająco, wycierając ręce w

gazetę.

- NBB231W8717.
Zdawał się nie słuchać zajęty wydłubywaniem brudu spoza pazno-

kci, lecz kiedy skończył, okazało się, że dokładnie zapamiętał, bo bez
zastanowienia wystukał go na klawiaturze przyrządu stojącego obok
biurka. W miarę wybierania kolejnych składników pojawiały się one
na ekranie zawieszonym w rogu holu przywodząc mi na myśl cień
wspomnienia czegoś podobnego. Gdzieś na dnie pamięci zatliło się
przeświadczenie, że powtarza się scena dawno przeżyta, zaczęło prze-
radzać się w pewność, gnębić, wyszydzać bezsiłę i ułomność skołata-
nego mózgu, aż zapadło w ciemność i znikło w chaosie myśli.

- Grey Mark... Co? Tylko tyle? Skromny masz życiorys, dziwnie

skromny... Zresztą - nieważne. - Zawinął szczątki wróbla w świeży
papier i włożył do szuflady, patrząc mi przy tym cały czas prosto w
oczy. Przekręcił klucz w zamku, wrzucił go do kieszeni marynarki, po
czym sprawdził, czy szuflada jest zamknięta.

- Teraz mi nie ucieknie, prawda Grey?
- Na pewno. Na pewno!
- Ostrożności nigdy za wiele. Sto dwadzieścia trzy C.
- Proszę?

25

background image

- Pójdziesz do pawilonu C, pokój 123. Łatwo zapamiętać.
Wyszliśmy w ciemność lasu, czy też parku, pod nogami trzeszczały

gałązki i szeleściły zeschłe liście, pachniało żywicą i jeszcze czymś nie-
znanym. W oddali pomiędzy drzewami ukazały się oświetlone okna
parterowego budynku; można w nich było dostrzec poruszające się
sylwetki ludzi, słychać było chóralny śpiew kilku męskich głosów.
Drzewa przerzedziły się jeszcze bardziej, ujrzałem długi barak z wejś-
ciem w szczytowej ścianie. W świetle słabej żarówki można było do-
strzec wielką literę C wymalowaną nad drzwiami.

Mój przewodnik wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i długo próbował,

zanim trafił na właściwy. Za drzwiami ciągnął się długi pusty kory-
tarz, po obu stronach którego znajdowały się płytkie nisze opatrzone
kolejnymi numerami poczynając od stu. W połowie długości budynku
była przerwa w monotonnym ciągu pokoi. Po lewej stronie stał obity
ceratą stolik, a obok niego dwa krzesła, po prawej zaś w oszklonej
klatce drzemał jakiś niepozorny człowieczek. W ostatniej chwili widać
usłyszał nasze kroki, bo zerwał się na równe nogi i zasalutował wyda-
jąc przy tym jakieś nieartykułowane dźwięki. Sięgał mi najwyżej do
piersi, a jego starcza pomarszczona twarz bez zarostu silnie kontra-
stowała z dziecięcą wręcz postacią.

- Spocznijcie - powiedział z wyższością w głosie człowiek, który

mnie tu przyprowadził. - To jest nowy pacjent, nazywa się Grey. Dasz
go do 123.

- Grey! Grey! - zachichotał przeraźliwie chwytając za pejcz wi-

szący na ścianie. Zbliżył się na odległość wyciągniętej ręki i wbił we
mnie świdrujące czarne oczy. - Zapamiętaj sobie, że jesteś we władzy
Cesarza - zasyczał podsuwając mi pod nos trzonek pejcza. - Jak bę-
dziesz grzeczny, to cię wyleczę bardzo szybko, a jak nie, to... - wymo-
wnie przejechał kantem dłoni po gardle.

Z głębi korytarza dobiegł zgrzyt klucza w zamku. Spojrzałem w

tamtą stronę i zdołałem tylko dostrzec oddalającą się sylwetkę na-
prawiacza zdechłych wróbli.

- Za mną! - wybełkotał ruszając nieomal defiladowym krokiem.

Wysoko wyrzucał swoje krótkie, krzywe nogi, starając się przy tym
stąpać jak najgłośniej. Komizmu postaci dopełniały staromodne,
czarne buty z cholewami, nieskazitelnie czyste i lśniące. Kilkanaście
metrów dalej zatrzymał się i odryglował drzwi, po czym wskazał mi
pejczem drogę Wszedłem do okratowanej klatki, a Cesarz zamknął

26

background image

za mną drzwi i widocznie zwolnił jakiś mechanizm, bo przód klatki
odchylił się, dając mi przejście do pokoju. W świetle nocnej lampki
ujrzałem zakratowane okno, stół z krzesłami i cztery żelazne łóżka
pod ścianami. Na trzech z nich siedzieli mężczyźni przyglądając mi
się uważnie, czwarte zaś było wolne.

- Dobry wieczór! - powiedziałem starając się, aby zabrzmiało to

jak najbardziej naturalnie, lecz nikt się nie odezwał. - Nazywam się
Mark Grey i przydzielono mnie do waszego pokoju.

- Po co? - zapytał najstarszy.
- Nie wiem, po prostu przysłano mnie tu z miasta i kazano za-

mieszkać w tym pokoju. To wszystko.

- Kto cię przysłał?
- Mówili do niego: majorze.
- Z Nadzoru - stwierdził rudy brodacz i zaczął podwijać rękawy

koszuli.

- Z jakiego miasta?
- Nie wiem. Ludzie, ja nic nie wiem!
- Kapuś - wycedził przez zęby młody człowiek spod okna. - Głupi

kapuś.

- Masz rację, Mały. Mogliby przysłać chociaż trochę mądrzej-

szych i z jakąś wiarygodną historią - zgodził się rudzielec.

- Czekajcie! Co on winien? Nic. Chory człowiek. Co ci dolega,

chłopie? Bo, że jesteś chory, widać na pierwszy rzut oka, znam się
trochę na tym. Początki schizofrenii? A może paranoja?

- Badali mnie za pomocą jakiegoś aparatu i powiedzieli, że je-

stem zdrowy i dlatego muszę być umieszczony w zakładzie zamknię-
tym. Czy wy coś z tego rozumiecie?

- To zupełnie normalne, tylko że ty zdrów nie jesteś, bo gdybyś

nim był, pamiętałbyś przynajmniej nazwę miasta, z którego cię tu
przywieźli. No więc?

- Nie pamiętam żadnych zdarzeń z mojego dotychczasowego ży-

cia, żadnych nazwisk - niczego.

- Skąd więc ten Mark Grey?
- Major mnie tak nazwał, żeby jakoś zarejestrować w pamięci

Migratonu. Dali mi też numer i wszczepili permitor, o, tutaj - pokaza-
łem obandażowaną rękę.

- Czekaj... - najstarszy wstał i zaczął spacerować od okna do drzwi.

27

background image

- Opowiedz nam wszystko o sobie, tylko staraj się nie opuścić żadne-
go szczegółu.

Znów zacząłem wywoływać z pamięci wszystkie wydarzenia dzi-

siejszego dnia, a oni słuchali uważnie, nie przerywając mi ani sło-
wem. Dopiero kiedy opisałem dwóch strażników przy bramie wjaz-
dowej na teren zakładu, wtrącił się nachmurzony rudzielec.

- Ten ostrzyżony na jeża, podobny do neandertalczyka, to Dingo,

sadysta. Miej się przed nim na baczności. Drugiego nazywają Kur-
czątko, a że jest tu dopiero od dwóch tygodni, dlatego niewiele jeszcze
o nim wiemy.

- Potem ten Kurczątko zaprowadził mnie do głównego budynku i

przekazał jakiemuś wariatowi zajętemu właśnie dłubaniem w zde-
chłym wróblu.

- To z pewnością ten maniak Alonso - dorzucił najmłodszy z trój-

ki.

- A on przekazał cię Cesarzowi?
- Tak było. I to jest wszystko, co potrafię opowiedzieć o sobie. Ni-

czego więcej nie pamiętam.

Zapanowała cisza przerywana jedynie skrzypieniem obluzowanej

deski w podłodze, kiedy przechodzący się mężczyzna następował na
nią w swojej monotonnej wędrówce tam i z powrotem.

- To mi wygląda na powikłany przypadek niepamięci. Psychoan-

lizator nie wlicza amnezji do chorób, wobec tego miał prawo uznać go
za nienormalnego, a zatem major postąpił prawidłowo kierując go do
kliniki. Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób znalazł się w zoo i do tego
bez permitora.

- Ale strażnik czternastej śluzy składając o mnie meldunek do

Kontroli użył określenia: normalny. Pamiętam dokładnie.

- Wyjaśnij mu, Bird - rzekł rudy ściągając buty i kładąc się na

łóżku.

- Posłuchaj, chłopie! Nie dość, że przychodzisz nie wiadomo

skąd, to na dodatek masz dość przestarzałe poglądy na temat stanu
psychicznego ludzi. Wydaje ci się, że jeśli ktoś nie przejawia wyraź-
nych oznak obłędu, bez większego ryzyka można go przypisać do
ogromnej większości społeczeństwa i z czystym sumieniem przykleić
mu etykietkę normalnego. Kiedyś, dawno temu, takie rozumowanie z
pewnością było słuszne, ale te czasy już minęły. U pierwotnych ludów
żyjących zdrowym naturalnym rytmem przyrody obłąkani byli rzad-
kością, a społeczność otaczała ich opieką i pewnego rodzaju szacun-
kiem przemieszanym z obawą przed niepojętą tajemnicą tkwiącą w

28

background image

nawiedzonych. Potem, kiedy ludzie coraz szybciej, coraz łapczywiej
zaczęli rzucać się na okruchy władzy i nauki, wielu z nich w zaślepie-
niu przekroczyło granice własnej osobowości, co kończyło się zała-
maniem systemu nerwowego i chorobą. Coraz prędzej rozwijała się
spirala szaleństwa rywalizacji, aż wreszcie zabrakło szpitali, a obłęd
stał się czymś tak pospolitym, że aż normalnym. Bo i co to jest być
normalnym? Znaczy to, nie odbiegać zbytnio od przeciętnej ani w
jedną, ani w drugą stronę. Skoro teraz ogromna większość mieszkań-
ców naszej wyspy jest chora, zdrowi znaleźli się poza kreskami wy-
znaczającymi przeciętność, a tym samym stali się nienormalnymi,
takimi, których należy izolować od społeczeństwa. W czternastej ślu-
zie zachowywałeś się dziwacznie, więc strażnik wziął cię za chorego,
czyli normalnego. Potem jednak poddali cię badaniom połączonym z
sondowaniem pamięci i wyszło, że nie masz żadnych zaburzeń, a więc
jesteś nienormalnym i dlatego stanowisz niebezpieczeństwo dla
skostniałego w szaleństwie ładu. Jedynym wyjściem dla nich było
umieścić cię w którymś z zamkniętych zakładów i w ten sposób trafi-
łeś tutaj. Ot i po całej tajemnicy!

Szumiało mi w głowie, a przed oczami pojawiły się żółte płaty,

opadały coraz szybciej, coraz większą masą wciskały się w zakamarki
mózgu, aż złocista powódź zalała wszystko i zagłębiłem się w czeluść
trwania poza czasem i przestrzenią. Z dali dobiegały strzępy dźwię-
ków słabych jak szept i było mi dobrze, po prostu dobrze.

Nagle zimny dreszcz wstrząsnął całym moim ciałem, wracając je

rzeczywistości wciskającej się nerwowym szmerem zmieszanych gło-
sów, ciężarem podnoszonych powiek i rozmytymi konturami zanie-
pokojonych twarzy na tle białej płaszczyzny sufitu.

- Lepiej ci?
Co odpowiedzieć, aby jak najmniej skłamać? Że niepotrzebnie tru-

dzili się wracając mnie życiu, że tam, za parawanem czucia króluje
spokój będący szczęściem, że tutaj jest tylko ból i ustawiczna walka.

- Lepiej.
Leżałem na łóżku oparty o spiętrzone poduszki wypchane sianem;

wokół unosił się zapach trawy umierającej w parnej spiekocie letnie-
go dnia, ślad wspomnienia skrytego w niepamięci. Rudobrody tro-
skliwie poił mnie wystygłą herbatą, a dwaj pozostali z niepokojem
wpatrywali się w moje oczy.

29

background image

- Może to z głodu? - zapytał najmłodszy i nie czekający na odpo-

wiedź, podsunął mi kromkę chleba z marmoladą. Jadłem żarłocznie
czując, jak z każdym kęsem wraca chęć życia, a żal za utraconym spo-
kojem odpływa i niknie bezpowrotnie.

- Można jeszcze?
- Poczekaj... - odchylił obluzowaną deskę w ścianie obok okna i

wydobył ze skrytki zawiniątko opakowane w srebrzystą metalową fo-
lię. - Masz, jedz!

Dwa zapleśniałe suchary, upstrzone regularną siatką drobnych

otworków. Twarde jak kość! Jadłem rozmoczone w zimnej herbacie,
delektując się ich nadzwyczajnym smakiem, przekonany, że nie za-
pomnę go nigdy.

- Dziękuję wam. Nie wiem, co jadłem ostatnio, lecz z pewnością

nie było tak dobre jak to, co daliście mi tutaj.

- Przesadzasz, Mark. To bardzo podłe jedzenie, musisz się jednak

przyzwyczaić do niego, bo przez dłuższy czas możesz nic lepszego nie
oglądać. Prawda, Jose?

Rudy kiwnął potakująco głową, a potem otworzył usta, jakby

chciał coś powiedzieć, lecz tylko machnął ręką i odwrócił się do drzwi.

- O czym myślałeś, Jose? - zapytałem.
- No dobrze, niech ci będzie: chciałem powiedzieć, że równie do-

brze możesz wyjść stąd bardzo szybko, nawet za kilkanaście dni.

- A od czego to zależy?
- Tylko i wyłącznie od ciebie.
- Ode mnie?!
- Wytłumacz mu, Bird. Ja nie jestem dobry w gadaniu. Ostatecz-

nie masz za sobą świetną szkołę - zaśmiał się nerwowo i zaraz dorzu-
cił: - Przepraszam...

- Nie musisz. Słuchaj, Mark, jest tylko jedna możliwość wyjścia

stąd: zwariować. Cały system tego zakładu nastawiony jest na jak naj-
szybsze doprowadzenie pacjentów do stanu normalnego, stanu prze-
ciętnego, a co się za tym kryje - już wiesz. Nie, nikt nie będzie ci robił
krzywdy, jesteś przecież w szpitalu i to w jednym z najlepszych na wy-
spie, będziesz tylko leczony, to znaczy sprowadzany pomiędzy dwie
nieostre kreski stanowiące granice przeciętnego obłędu. Tylko tyle. W
marszu do choroby będą ci pomagać starymi jak świat środkami far-
makologicznymi, elektrowstrząsami, ale niezbyt często, żebyś w

30

background image

dłuższych przerwach całkowitej bezczynności mógł się zastanowić,
czy przypadkiem nie jesteś już wolny od zarazy samodzielnego my-
ślenia. Jeśli dojdziesz do tego wniosku, zgłoś się zaraz gdzie trzeba, a
przyjmą cię jak marnotrawnego syna, wracającego na łono stęsknio-
nej rodziny.

- Ależ to absurd! Nie można oszaleć na zamówienie. Pierwsze

lepsze badanie wykryje mistyfikację.

- Toteż nikt nie będzie cię badał. Tym z Nadzoru wystarczy tylko,

żebyś mówił i zachowywał się jak większość. Nie jesteś chyba taki na-
iwny, by dopuszczać istnienie społeczeństwa składającego się z sa-
mych szaleńców; wkrótce musiałoby ulec zagładzie. Musi istnieć licz-
na grupa ludzi wykonujących zwykłe codzienne obowiązki, aby reszta
miała co jeść, gdzie mieszkać, ktoś musi dbać o zdrowie innych, pil-
nować spokoju, trzymać w ryzach demony prawdziwego obłędu.

- A oni, ci z Nadzoru?
- Wprawdzie większość z nich nie jest szaleńcami, jednak cierpią

na schorzenie groźniejsze od innych, chociaż niewykrywalne najczul-
szymi aparatami. Na imię mu bezwola. Bezwola wobec skostniałego
porządku półprawd zapisanych na, twardszych od spiżu, ścianach
gmachu nawyków, odziedziczonych nie wiedzieć po kim, wobec me-
chanizmu dającemu człowiekowi mniej swobody, niż ma jej koło zę-
bate wśród setek sobie podobnych, niemożność sformułowania myśli,
która wyrasta ponad przystrzyżony trawnik zwykłego konformizmu.
Tknięty zarazą bezwoli staje się niezdolny zrozumieć i uczynić cokol-
wiek odbiegającego od schematu, ucieka więc w świat rutyny, sloga-
nów i frazesów wyświechtanych od ciągłego używania, na koniec traci
wielki dar wrażliwości i od tej chwili stają przed nim otworem
wszystkie drogi w górę, gdzie będzie mógł robić to samo co poprzed-
nio, mając większą możliwość czynienia spustoszeń przy coraz mniej-
szej odpowiedzialności. Mówię to z całą znajomością rzeczy, bo przez
wiele lat nosiłem czarny mundur. Zrzuciłem go zdając sobie sprawę,
gdzie wyląduję, zrzuciłem, czując, jak gubię resztki osobistej godno-
ści, zrzuciłem, aby nie stracić szacunku dla samego siebie. Rozmyśl-
nie pozbawiłem się przywilejów i praw, przedmiotów gromadzonych
przez dziesięciolecia, swobody poruszania się dostępnej wybrańcom,
skazałem się na zerowy stopień, zyskując w zamian coś tak błahego
jak wolność wewnętrzna. Wielu wzruszyłoby ramionami, słysząc
mnie w tej chwili, rozumiem ich doskonale, lecz dla mnie możność
przyglądania się własnym swobodnym myślom znaczy więcej niż
wszystko inne. Do takiego wniosku doszedłem po latach wewnętrznej

31

background image

walki o zachowanie resztek indywidualności i wreszcie ona przywio-
dła mnie tutaj, gdzie usiłują leczyć szaleństwo własnego zdania. Zapy-
tasz, co mi przeszkadzało zachować niezależność myśli, nie wyrze-
kając się równocześnie przywilejów? Próbowałem, próbowałem
uśmiechać się ustami, gdy oczy pozostawały smutne, chciałem na-
uczyć się odtwarzać zgrane slogany wkładając w tę czynność tyle
uczucia, ile włożyłby w nią stary gramofon, usiłowałem żyć na dwóch
równoległych torach przedzielonych nieprzejrzystą zaporą obojętno-
ści, bo wydawało mi się to możliwe do zrealizowania. Myślałem, że
istnieją ludzie tak właśnie egzystujący, usprawiedliwieni wyrokiem
chwili rozciągniętej na dziesięciolecia, że z czasem stanę się jednym z
nich i nie będę już odczuwał narastającego wstrętu do samego siebie.
Jakże byłem naiwny! Nie można żyć w kłamstwie, nie przesiąknąwszy
nim do szpiku kości, powtarzane wielekroć zatruwa umysł, głuszy
zdrowy rozsądek, aż staje się własnością głosiciela, za którą gotów
jest walczyć do końca, za którą wolałby polec, niż przyznać się do
uwierzenia w fikcję. Uciekłem w ostatniej chwili. Dużo czasu upłynie,
zanim pozwolą mi poruszać się w pierwszym kręgu wewnętrznym,
mnie, który miałem trzeci stopień swobody, a służbowo bywałem
nawet w czwartym, najwyższym!

Zamilkł z twarzą ukrytą w dłoniach, zgarbiony pod brzemieniem

wspomnień i smutnych perspektyw rzeczywistości zredukowanej do
miotania się w zaklętym prostokącie czterech ścian baraku, spleśnia-
łego chleba i wrzasku dozorców pijanych szaleństwem zmieszanym z
popłuczynami władzy. Siedzieliśmy bez słowa, wsłuchani w wycie
wiatru za oknem, dopóki przeraźliwe dzwonienie nie wezwało nas do
snu.

background image

Rozdział III

Mijały dni podobne do siebie, jak strzępy szarej mgły, przewalają-

ce się przez wierzchołki drzew w czas ulewy. Każdego ranka Jose i
Mały wychodzili do pracy, by wrócić dopiero późnym wieczorem.
Obydwaj mieli pierwszy wewnętrzny stopień swobody, pozwalający
poruszać się w obrębie baraku i na skrawku podwórza przylegającym
doń bezpośrednio, otoczonym wysokim ogrodzeniem z siatki i kol-
czastego drutu. Mieli za zadanie nie dopuścić, aby choć jedno źdźbło
trawy pokazało się na kawałku ogrodzonej ziemi i żaden ptak nie
usiadł przypadkiem na błyszczącym dachu z falistej blachy. Dwóch
innych ludzi starało się przychwycić ich na niedbalstwie, bo za to
mogli otrzymać dodatnie punkty, a każdy taki punkt zwiększał szanse
na uzyskanie drugiego stopnia swobody, z którym wiązało się miesz-
kanie w wygodniejszym baraku, trochę lepsze wyżywienie i przede
wszystkim większy obszar spacerowy. Zdarzało się, że któryś zdołał
przez siatkę dosięgnąć kępki trawy i niepostrzeżenie wetknąć gdzieś
w kącie, wtedy wzywał nadzorcę dowodząc niedbalstwa dyżurnych.
Było to jednak pociągnięcie ryzykowne, pielęgniarze bowiem drobia-
zgowo sprawdzali wszystkie zgłoszone wypadki i jeśli stwierdzili
oszustwo, zamiast dodatnich punktów - leciały ujemne.

W ten sposób można było szybciej zarobić na awans, ale równie

dobrze stracić zgromadzone punkty i posiadany stopień swobody,
zwłaszcza że nikt nigdy nie wiedział, jaki jest stan jego konta zapisany
w pamięciach wszechwładnego Migratonu. Niższy i średni personel
Nadzoru mógł tylko wprowadzać do systemu dodatnie i ujemne
punkty, nie miał natomiast prawa wglądu w jednostkowy bilans.

33

background image

Decyzje o zmianach stopni swobody i stanowisk wydawał system
informacyjny niespodziewanie, kierując się sobie tylko znanymi prze-
słankami, w postaci pisemnych rozkazów z nadrukiem: „Do natych-
miastowego wykonania”. Wypadały z końcówek dyspozycyjnych od-
nośnych placówek Nadzoru, a te ograniczały się do ścisłego ich wy-
konywania i meldowania o zrealizowanych zmianach. System nie
mylił się nigdy, działał bowiem na zasadzie żelaznej logiki, narzuco-
nej mu przez konstruktorów. Mając na uwadze obsadzenie dowolne-
go punktu w społecznej machinie wyspy, zawsze wybierał człowieka o
parametrach najbliższych oczekiwanemu przez Nadzór ideałowi.

W szóstym dniu zniknął Jose. Jak co dzień wyszedł z Małym odga-

niać ptaki i szukać zielonych kiełków pod ścianami, jak co dzień mil-
cząco pożegnał nas kciukiem uniesionym w geście tajemnego porozu-
mienia, i tyleśmy go widzieli. Mały opowiadał potem, jak koło połud-
nia wychylił się ze swojego kantoru Cesarz i, przerywając na chwilę
dłubanie w nosie, wskazał palcem na brodacza. Jose wszedł do bara-
ku i ślad po nim zaginął.

Jeszcze tego samego wieczoru przyprowadzili do nas niskiego, ły-

sego człowieczka o cerze barwy spieczonej ziemi, rozbieganych
oczach i wiecznie szukających czegoś rękach. Długie, kościste palce
niezmordowanie wędrowały po wyświechtanym ubraniu, strząsając
nie istniejące pyłki, to znowu przemierzały brudny blat stołu i zała-
mania oparcia krzesła, by nagle znieruchomieć w kurczowym uchwy-
cie na poręczy łóżka.

- Koledzy! - wykrztusił po chwili głębokiego namysłu. - Zły los

rzucił mnie tutaj, tak samo jak i was. Bezduszna maszyna poniewiera
nami, jakbyśmy byli zeschniętym śmieciem, a nie... a nie... - nagle
zwolnione dłonie rozpoczęły gwałtowny taniec wokół głowy, aż złapa-
ły ją w kleszczowy uchwyt i szarpały w bezsilnej wściekłości.

- Zapomniałeś, biedaku - Bird dotknął dłonią ramienia wstrzą-

sanego konwulsjami. - Widocznie za trudne dla ciebie. A czy ty wiesz
- zapytał sadzając nowo przybyłego na wolnym łóżku - czy wiesz, że
za takie gadanie powinni cię ukarać?

- Coś ty! - przeraził się łysy i skoczył w stronę drzwi. - Ja, ja tylko

tak sobie. Nie miałem nic złego na myśli.

- Uważaj, stary! Tym razem ci darujemy, ale na przyszłość zastana-

wiaj się nad każdym słowem, bo powiemy Cesarzowi, a on już będzie

34

background image

wiedział, co z tobą zrobić. Jak się nazywasz? - zapytał ostro, nagle
zmieniwszy ton.

- Ja?
- Przecież ciebie pytam.
- Jestem ZLV924...
- Nazwisko, imię - przerwał mu Bird.
- Umberti, Paolo Umberti, trzeci stopień wewnętrzny - do wczo-

raj.

- Odpocznij, Dziewięćset Dwadzieścia Cztery, to ci dobrze zrobi

na nerwy - Bird odwrócił się twarzą do ściany, a ponieważ Mały rów-
nież nie zdradzał ochoty do rozmowy, Umberti pokręcił się trochę po
celi i w końcu zasnął w ubraniu. Ze mną nie próbował nawiązać roz-
mowy.

Śniła mi się jazda pustą autostradą w stronę fioletowych gór spię-

trzonych na horyzoncie. Nagle gładki jak stół beton jezdni urywa się,
a my z impetem wpadamy na świeżo zorane pole, po którym spokoj-
nie spacerują wielkie czarne ptaki, wypatrujące tłustych larw na poły-
skujących bochnach skib. Rzuca mną na wszystkie strony, obijam się
o poduszki siedzeń, o wyklejony gąbczastą masą sufit furgonu, czuję
twarde uderzenia o poręcz schodów. Wreszcie zatrzymujemy się w
bezkresnym polu, pociętym plątaniną krzyżujących się bruzd, gdzie
wiatr leniwie przewala tumany mgły, a czarne ptaki otaczają mnie
coraz ciaśniejszym kręgiem, wysokie, poważne. Widzę szare obrączki
wokół ich paciorkowatych oczu; nie, to nie obrączki, one noszą szkła
w cienkich, drucianych oprawach, wspartych na nasadach dziobów, a
za tymi szkłami tkwią badawcze znajome oczy. Znajome oczy... Tak!
To oczy majora z Kontroli, poznaję. Wszystkie ptaki mają jego oczy!
Jestem sam w szarym polu, a wokół las wężowych szyi, mrowie wiel-
kich dziobów. Poruszają się, łapią mnie za ramiona i szarpią, szarpią,
szarpią! Przerażająco dokładnie widzę okrwawione dzioby i strzępy
mięsa w nich tkwiące, a z tyłu ścianę niecierpliwych dziobów, oczeku-
jących swojej kolejki, słyszę rytmiczny klekot układający się w dwa
jednosylabowe wyrazy. Powtarzany wielekroć zaczyna przypominać
mi znajomy zestaw dźwięków... Mark Grey... Mark Grey... Mark
Grey...

- Mark Grey! Obudź się wreszcie!
- Co?! Kto?
- Wstawaj, idziemy!
Zerwałem się nie wiedząc, gdzie jestem. W wąskim strumieniu

światła elektrycznej latarki mignął znajomy kształt krzesła i dwie pary

35

background image

nóg obutych w służbowe sandały na podeszwie z zielonej gumy, jakie
nosił personel kliniki. Od razu zastygła karuzela niedorzecznych ro-
jeń.

Wybity z pierwszego snu bezwolnie ruszyłem za oddalającym się

snopem światła, przyciskając łokciem ubranie wepchnięte mi pod pa-
chę. Wyszliśmy w bezksiężycową noc, roziskrzoną mrowiem gwiazd.
Gdzieś w zaroślach zakwilił zbudzony ptak, nietoperz przekreślił noc
błyskawicą czarniejszą od ciemności, zawibrował wysoki, przejmujący
dźwięk, a po nim odległy, rozdzierający krzyk bólu i rozpaczy.

- Co to było?
Nie odpowiedzieli. Szliśmy w milczeniu ku ciemnej bryle główne-

go budynku, piętrzącej się coraz wyżej na tle rozgwieżdżonego nieba.
Chrzęst żwiru pod nogami wdarł się w spokój upalnej nocy, by wnet
ustąpić głuchemu dudnieniu kroków na metalowej pochylni. Żółte
światło zakurzonej żarówki ledwie rozpraszało mroki podziemnego
przejścia, na tyle jednak, że zauważyłem czarne maski na twarzach
konwojentów.

Na rozwidleniu korytarzy pierwszy zatrzymał się i ruchem ręki

nakazał mi iść w prawo. Po przejściu kilkunastu kroków usłyszałem
za plecami zgrzyt metalu o beton, lecz nie odwróciłem się, jakby za-
mknięcie drogi powrotnej mnie nie dotyczyło. Pokonawszy kilka sła-
bo oświetlonych stopni, znalazłem się w nieskazitelnie białym po-
mieszczeniu bez drzwi i okien. Sufit i podłoga też były białe, a ze ścia-
nami łączyły je łagodne krzywizny sprawiające wrażenie, jakby pion i
poziom stały się pojęciami z innego, nierealnego świata.

Obejrzałem się. Nie było już schodów ani otworu w podłodze;

śnieżnobiała płaszczyzna wspinała się na ściany, a potem przechodzi-
ła w sufit, i znowu w ściany, w podłogę, w sufit... Zakręciło mi się w
głowie, nie wiedziałem, gdzie góra, gdzie dół, słaniałem się na no-
gach, próbowałem usiąść na ścianie, aż wreszcie osunąłem się i znie-
ruchomiałem oparty plecami o wklęsłą powierzchnię. W potopie bieli
rozświetlonej blaskiem płynącym zewsząd i znikąd tkwiłem jak owad
przykryty szklanką przez okrutne dziecko, patrzące z zainteresowa-
niem na mękę konania. Brakowało mi czegoś, zacząłem odczuwać
duszność i nieokreślony lęk, z głębi wypełznął zwyczajny ból i ścisnął
skronie nękającą obręczą. Nagle zdało mi się, że wiem, co trzeba zro-
bić - wciągnąłem do płuc potężny haust powietrza, po nim drugi,
trzeci, dziesiąty - lecz ból nie ustępował.

Dreszcz chłodu wstrząsnął mną przypominając o ubraniu wciśniętym

36

background image

pod pachę, więc włożyłem je czym prędzej. W pośpiechu szarpnąłem
zbyt mocno i pękł szew na rękawie. Trzask rozrywanych nici za-
brzmiał niczym seria z karabinu maszynowego i dopiero wtedy zro-
zumiałem, co było przyczyną mego lęku - cisza. Idealna, przerażająca
cisza, rozwieszona pomiędzy ścianami śnieżnobiałej pułapki sączyła
się jadem obezwładniającym ciało i wolę, niszczącym w zarodku każ-
dą myśl. Chcąc się od niej uwolnić, ległem, twarzą do podłogi i za-
mknąwszy oczy, usiłowałem wyobrazić sobie noc zaczajoną gdzieś za
murami mojego więzienia, noc wypełnioną chaosem tajemniczych
szeptów i odległych stuków, upajającym szumem morza za wałem
wydm. Aby nie słyszeć ciszy, zatkałem uszy palcami i znalazłem się w
świecie wypełnionym łomotaniem serca i szumem krwi płynącej w
żyłach.

Nie wiem, jak długo tak leżałem - może godzinę, dwie, a może tyl-

ko kilka minut; czas pozostał gdzieś na zewnątrz, nierealny, jak strzę-
py śladów dawno minionych zdarzeń, coraz częściej powracające
ledwie wyczuwalnym, niepokojącym echem; kiedy ból wymusił roz-
prostowanie zdrętwiałych rąk, cisza runęła na mnie zwielokrotnioną
lawiną wgryzając się w mózg, przytłaczając niemal namacalnie do
podłogi. Broniąc się przed nią zacząłem gwizdać improwizowane
melodie, pohukiwać dziko, klaskać w dłonie. Daremnie. Nikłe dźwięki
natychmiast ginęły pochłonięte przez dookolną biel, a cisza stawała
się jakby głębsza, bardziej żarłoczna, nienasycona.

Zlany potem w bezsilnej wściekłości waliłem pięściami o podłogę

tak długo, aż zmorzył mnie sen.

Obudziłem się zmęczony i obolały. Wraz ze wspomnieniami wyda-

rzeń minionej nocy wróciło pragnienie dźwięków, obojętnie jakich,
byle tylko przestrzeń przestała torturować martwotą, byle cokolwiek
zaczęło wibrować dokoła.

Wzrok zatrzymał się na tacy stojącej pod ścianą - garnuszek z wy-

stygłą kawą zbożową i kromka czarnego chleba. Śniadanie. Łapczywie
pochłonąłem skromny posiłek i wróciłem na poprzednie miejsce. Nie
byłem pewny, czy trafiłem w to samo, bo nigdzie nie było żadnego
charakterystycznego szczegółu, i z tego powodu znów zacząłem od-
czuwać niepokój. Wydawało mi się, że tylko tam mogę czuć się bez-
piecznie. Jeśli leżałem tutaj, taca powinna być tam... Tacy nie było.
Zniknęła. Obserwują mnie - pomyślałem. - Patrzą, kiedy kuracja
spowoduje wyniki i pacjent zacznie zdradzać pierwsze objawy nor-
malności. Nie zawiodę was...

37

background image

Usiadłem na piętach i zacząłem kiwać się do przodu i do tyłu, tam

i z powrotem, tam i z powrotem, monotonnie. Najpierw powoli, po-
tem coraz szybciej, coraz głębiej skłaniałem tułów, aż do podłogi, za
każdym razem energiczniej, niech widzą, jak opanowuje mnie szaleń-
stwo, niech się cieszą z postępów leczenia.

Pięści walą w nieskazitelną podłogę i już nie wie, czy posłuszne są

jemu, czy też jakiejś innej, obcej sile, stara się je zatrzymać, lecz bez-
skutecznie walczy o panowanie nad nimi. Bez zdziwienia rejestruje
czerwone plamy przybliżające i oddalające się w rytm skłonów, nie
czuje bólu okaleczonych dłoni, nie słyszy przyśpieszonego oddechu
ani bicia zmęczonego serca. Resztką świadomości zdaje sobie sprawę,
że nie panuje nad sytuacją, co miała być przedstawieniem. Idąc za
głosem nakazu zrywa się i pędzi wzdłuż ścian, wspina na nie i spada
na podłogę, nie myśląc o niczym, byle szybciej, byle wyżej, dosięgnąć
czegoś niezwykle ważnego zawieszonego gdzieś tam, wysoko. Wresz-
cie nie ma już sił i osuwa się na kolana, wydając długi żałosny skowyt.

Wraz z nim wraca poczucie rzeczywistości i już wiem, kim jestem,

to znaczy kim jestem teraz, a nie kim byłem przed rozwarciem się
tunelu pulsujących światłością kręgów, bo przecież musiałem kimś
być, zanim... Zanim co?

Odczułem dziwną ulgę. Coś nieuchwytnego pojawiło się w prze-

strzeni albo raczej przestrzeń stała się dopiero w tej chwili. Zacząłem
wsłuchiwać się w nią i rozpoznałem napływające dźwięki, dobre, wy-
tęsknione odgłosy istnienia, bez których życie staje się męczarnią.
Zrazu ciche jak myśl, ledwie wyczuwalne uchem, z biegiem czasu
narastały do szmerów, wypełniały powietrze kojącym drżeniem;
wkrótce był we mnie tylko spokój i wstydliwe wspomnienie minione-
go szału.

Fala dźwięków narastała, aż gdzieś śmiało wybił się z niej muzycz-

ny motyw, by spotężnieć w skończone piękno i bez reszty zawładnąć
światem bieli. Przymknąwszy oczy, pławiłem się w harmonii dźwię-
ków nie pamiętając już o niczym, nie czując niczego prócz radości
obcowania z pięknem.

Znowu wybuchła cisza. Przerażająca, śmiertelna cisza runęła ze

wszystkich stron miażdżąc strzępy dźwięków.

38

background image

- Nie!! - protest ugrzązł w drapieżnej bieli.
- Dlaczego krzyczysz? - metaliczny głos spływał z sufitu, wydoby-

wał się ze ścian, osaczał.

- Nie chcę ciszy!
- Kim jesteś?
- Znacie moją historię, więc po co tyle razy wypytywać. Nie wiem,

kim jestem, nie wiem, kim byłem, nie wiem nic.

- Byłeś nikim, czyli nie było cię. Stałeś się dopiero w momencie

wprowadzenia twoich danych do Systemu. Od tamtej chwili zaczyna
się twoja przeszłość, radzę o tym pamiętać. A więc - kim jesteś?

- NBB231W8717.
- Brawo! Czynisz postępy, Grey. Jesteś na dobrej drodze do wyle-

czenia i uzyskania wyższych stopni swobody. Co chciałbyś robić, gdy-
byś kiedyś znalazł się na zewnątrz jako normalny członek naszego
społeczeństwa?

- Nie zastanawiałem się nad tym.
- A co potrafisz robić?
- Chyba nic...
- Świetnie! Właśnie takich ludzi najbardziej potrzeba naszej spo-

łeczności, ludzi o świeżym i elastycznym umyśle, nie skażonym jadem
wykształcenia i rutyny. Z pewnością zostaniesz ekspertem do spraw
nie wymagających żadnych kwalifikacji, bo o takich najtrudniej -
mówiący zaniósł się chichotem i umilkł, a równocześnie zniknął
gdzieś fragment ściany, ukazując wejście do wąskiego korytarza.

Z ulgą opuściłem salę ciszy, by wnet znaleźć się w niewielkim po-

mieszczeniu, prawie w całości zajętym przez jakąś skomplikowaną
maszynę. Obsługiwał ją trupioblady mężczyzna o wielkich czarnych
oczach. Spojrzawszy w nie, przestałem dostrzegać cokolwiek oprócz
błyszczących, zda się trawionych gorączką źrenic. Zdawało mi się, że
już kiedyś widziałem takie oczy badawczo wpatrzone w moje, ale
gdzie i kiedy - nie mogłem sobie przypomnieć.

- Ręka!
Automatycznie wyciągnąłem prawą, a on z nie ukrywanym obrzy-

dzeniem ujął za przegub i odsunąwszy rękaw poza łokieć, unieru-
chomił ją w uchwytach urządzenia. Potem usiadł na obrotowym krze-
śle ze sprężynującym oparciem i przymknąwszy powieki, zaczął się
huśtać. Trwało to dobre kilka minut, podczas których zdawał się bez
reszty zajęty swoją czynnością.

39

background image

Nagle jednostajny rytm ustał, a mężczyzna otworzył oczy i spojrzał

na mnie ze zdziwieniem przechodzącym w niechęć. Po namyśle po-
ciągnął za rączkę z prawej strony pulpitu uruchamiając krótkotrwały
brzęczyk i zwalniając uchwyty trzymające moją rękę.

- Drugi wewnętrzny - powiedział odchylając głowę do tyłu.
- Nie rozumiem...
- Co?! Nie rozumiecie? Chory człowiek! - złapał mnie za rękę i

pociągnął do ściany z otworami. - Dalej nie rozumiesz?

Bez słowa wsunąłem rękę w środkowy, oznaczony cyfrą 2. Natych-

miast odskoczyły drzwi, ukazując w perspektywie korytarza zieleń
trawnika i błękit nieba między koronami drzew. Wszedłem w słońce,
w szum wiatru i w śpiew ptaków. Za mną wznosił się szary masyw
głównego budynku, a z lewej, między drzewami, błyszczał dach bara-
ku.

Byłem sam. Po raz pierwszy od wielu dni mogłem iść przed siebie

nie troszcząc się o pozwolenie, mogłem kluczyć wśród drzew, rado-
wać się słońcem i wiatrem, mogłem zrobić coś z własnej woli, mo-
głem... A stałem na granicy cienia, nie wiedząc, co uczynić z namiast-
ką swobody darowanej mi przez Migraton.

Od strony baraku dobiegły strzępy rozmowy zbliżających się ludzi,

ruszyłem więc w przeciwną, aby choć trochę dłużej nacieszyć się sa-
motnością wśród drzew. Wąska ścieżka wyprowadziła mnie na brzeg
stawu pokrytego grubym kożuchem zieloności. Idąc wzdłuż niego,
natrafiłem na solidne ogrodzenie z kolczastego drutu, rozpiętego na
betonowych słupkach rozdwojonych u góry, za nim widać było dru-
gie, pomiędzy pionowymi rzędami izolatorów, a dalej przyciągała
wzrok zielona równina aż po horyzont. Ślad ścieżki wiódł wzdłuż
ogrodzenia, już to oddalając się dla ominięcia kęp kłujących krzaków,
już prześlizgując obok zardzewiałych drutów. W pewnym miejscu
ostro skręcił w lewo, a za podwójnym kordonem widać było teraz
pofałdowany krajobraz zamknięty sinym masywem wulkanu. Potem
jeszcze jeden zakręt i w oddali ukazała się droga biegnąca równolegle
do ogrodzenia. Klucząc wśród zieleni, dotarłem do kutej w żelazie
bramy i wartowni z czerwonej cegły. Jeszcze jeden zakręt i znalazłem
się ponownie w cieniu głównego budynku.

Dopiero teraz przyjrzałem się uważnie ślepej ścianie, wśród szaro-

ści jaśniej odcinały, się dwa prostokąty śluz. Nie, jeszcze nie teraz!
Zaszyłem się w gęstwinę i leżąc na wznak, nasłuchiwałem odgłosów
dobiegających od strony głównego budynku. Z rzadka rozlegał się

40

background image

hurkot śluzy, w pobliżu ktoś krzyknął niezrozumiale, słychać było
tupot nóg po ubitej ziemi. I znowu cisza upalnego popołudnia, i za-
pach lasu.

Przymknąłem oczy i zdało mi się, że wszystkie wydarzenia ostat-

nich dni były wieszczym snem, a ja za chwilę wstanę i jeszcze raz
odbędę całą drogę - od powodzi czerwonych kręgów do sali upiornej
ciszy.

Muszę ją przejść, bo za pierwszym razem przebył ją ktoś inny -

obcy człowiek o wymyślonym nazwisku, który nie miał ze mną nic
wspólnego, oprócz ciała. Mark Grey... Czy kiedyś przyzwyczaję się do
tych dźwięków? Czy uznam je za cząstkę własnego ja?

Pochłodniało. Na liściach zaszumiał deszcz, zerwał się wiatr i za-

ciął ulewą grubych kropel. Bez zastanowienia pobiegłem w stronę
śluzy, gdzie już stało kilku ludzi z pierwszym stopniem wewnętrznym.
Gdym wkładał rękę w otwór oznaczony dwójką, dostrzegłem zawiść w
ich oczach.

Wąski korytarz o zakratowanych oknach, wychodzących na po-

dwórze, z prawej strony długi ciąg pozamykanych drzwi, oznaczonych
kolejnymi numerami, w perspektywie schody wiodące na piętro. Ci-
sza. Ruszyłem w tym jedynym możliwym kierunku, starając się czynić
jak najmniej hałasu. Przy końcu korytarza znów była śluza do strefy
pierwszego stopnia, a także do trzeciego. Z piętra dobiegało stukanie
garnków i szum wody, poszedłem więc tam i znalazłem się w jadalni.
Dwóch ludzi krzątało się wokół stołów zbierając brudne talerze i gar-
nuszki; nie zwracali na mnie uwagi.

- Można tu coś zjeść?
Wyższy przestał na chwilę zsypywać nie zjedzone resztki do pla-

stykowego kubła i spojrzał na mnie z niechęcią. Przez chwilę zasta-
nawiał się nad czymś,, a potem wskazał ręką w kąt jadalni.

- Tam!
Usiadłem przy stoliku przykrytym półprzezroczystą taflą szkła,

przez którą przeświecały dwa białe prostokąty papieru. Z braku zaję-
cia nachyliłem się nad jednym - było to coś w rodzaju wizytówki z
numerem identyfikacyjnym i nazwiskiem. Jakiś Roberto Monti. Na
innych stolikach też widać było takie same karteczki.

Wysoki przyniósł talerz z zupą, lecz postawił go po przeciwnej

stronie stołu, obok aluminiowej łyżki i wyszczerbionego widelca, a
palcem wskazał na drugie krzesło. Przesiadłem się zatem, i pierwszą
rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, była świeża biel papieru pod
szkłem. Uniesiona łyżka zawisła w pół drogi, gdy treść napisu dotarła
do mojej świadomości: NBB231W8717 Mark Grey.

41

background image

Dyżurny podał mi drugie danie i kubek jakiegoś płynu, a kiedy

skończyłem jeść, bez słowa zaczął sprzątać ze stołu.

- Słuchaj, powiedz mi, co mam teraz robić.
- Ja jestem od zmywania naczyń, a nie od dawania dobrych rad.

Jeśli ci się nie podoba, zawsze możesz się powiesić albo zrobić sobie
tak: - wymownym gestem przeciągnął palcem po szyi i odszedł chi-
chocząc. W drzwiach kuchni zatrzymał się, mrugnął do mnie poro-
zumiewawczo i jeszcze raz pokazał na szyję.

Wróciłem na parter i usiłowałem otworzyć jakiekolwiek drzwi -

bezskutecznie. W końcu zdecydowałem się wypróbować śluzę do
strefy pierwszego stopnia swobody. Przeszedłem bez kłopotu i znala-
złem się na podwórzu.

Deszcz padał w dalszym ciągu, dlatego posiedziałem tylko chwilę

na ławce pod balkonem i wróciłem do Drugiej Strefy. U podnóża
schodów wiodących do jadalni siedział mężczyzna w uniformie funk-
cjonariusza Nadzoru niskiego szczebla. Sądząc z wyglądu, mógł mieć
równie dobrze trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Przez chwilę przyglą-
dał mi się, a potem wyciągnął w moim kierunku wskazujący palec i
wykrztusił ochrypłym głosem:

- Nowy?!
- Nowy - potwierdziłem.
- Tabula rasa - zaśmiał się przeraźliwie. - Coraz więcej was ta-

kich się pojawia, coraz... - umilkł nagle, spojrzawszy przypadkowo w
głąb korytarza. Pojawił się tam wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna
w szarym cywilnym ubraniu, musiał jednak być kimś ważnym, bo
mundurowy zerwał się i stanął na baczność. Tamten podszedł do nas,
niedbałym ruchem ręki odprawił wyprężonego funkcjonariusza, a
mnie polecił iść za sobą.

Weszliśmy do niewielkiego pomieszczenia bez okien, wypełnione-

go poświatą płynącą z sufitu. Zielone półcienie kładły się na sprzę-
tach, łączyły z zielenią dywanu i ścian; wszystko tutaj było lub zdawa-
ło się być nasycone kolorem więdnących roślin. Mężczyzna wskazał
mi fotel ze sztucznego tworzywa, a sam usiadł za biurkiem, włączył
lampę niezbędną przy pracy w tym półmroku i na dłuższą chwilę
zastygł w bezruchu.

Nagle w środku świetlnej plamy ukazały się jego ręce o długich pal-

cach, ręce niespokojne, jakby należące do kogoś innego, żyjące włas-
nym, powikłanym życiem. Niecierpliwie wertowały pokryte drobnym

42

background image

pismem kartki zeszytu w czarnej oprawie, aż zatrzymały się i znieru-
chomiały w powietrzu.

- Mark Grey, to ty?
- Ja.
Lewa ręka zniknęła w mroku, rozległ się stukot jakiegoś urządze-

nia i po chwili ukazała się powtórnie z kawałkiem papierowej taśmy.

- Sto siedem minut w sektorze W i cztery w Pierwszej Strefie -

palce zabębniły po zielonym blacie biurka. - Po co poszedłeś do je-
dynki?

- Tak zwyczajnie, z ciekawości.
- To znaczy, że nie znasz powodu lub nie chcesz go podać. Tak źle

i tak niedobrze. Nie powinno się robić niczego bez uprzedniego prze-
myślenia, natomiast odmowa podania pobudek czynu jest zwykłym
przestępstwem podlegającym stosownej karze.

- Chciałem wypróbować działanie permitora, a zresztą - każdemu

wolno poruszać się we wszystkich niższych strefach.

- Wolno, wolno, jednak tylko w uzasadnionych przypadkach.

Gdyby wszyscy chcieli spacerować, gdzie się komu zamarzy, System
nie nadążyłby rejestrować i analizować, a to oznaczałoby chaos i
anarchię. Co ci dolega? - zmienił nagle temat.

- W zasadzie nic, tylko...
- Co: tylko?
- Nie pamiętam nic ze swojej przeszłości; to jest tak, jakbym uro-

dził się dorosłym i ukształtowanym człowiekiem, a równocześnie
świadomość moja pełna jest pustych miejsc, w których coś musiało
tkwić, zanim pewnego dnia ocknąłem się w niewiedzy.

- To nie są objawy chorobowe! - ręka mojego rozmówcy wyko-

nała gest zniecierpliwienia. - Czy nie wydaje ci się, na przykład, że
ogromna większość ludzi zachowuje się dziwnie, nienaturalnie? Jak-
by ludzie ci zamiast żyć, grali niezbyt dobrze wyuczone role w wiel-
kim przedstawieniu?

- Tak... Chyba tak. Zwłaszcza w pierwszych dniach odnosiłem ta-

kie wrażenie. Teraz już się trochę przyzwyczaiłem.

- To oznaka wracającego zdrowia! - ucieszył się. - Nasze starania

zaczynają przynosić efekty. A czy nie odczuwasz przypływów nie-
określonej tęsknoty, potrzeby posiadania kogoś bliskiego, z kim
mógłbyś porozmawiać o swoich wątpliwościach i marzeniach, chęci
zrobienia czegoś zupełnie niepotrzebnego?

43

background image

Nie wiedziałem, kim jest i do czego zmierza. Nie ulegało wątpli-

wości, że rozmowa ta nie jest przypadkowa i że wiele może od niej za-
leżeć, dlatego też zwlekałem z odpowiedzią, patrząc na jego ręce. W
przedłużającej się ciszy znieruchomiały pośrodku świetlnej plamy, a
tylko ledwie uchwytne drżenie zdradzało napięcie panujące w tym
człowieku. Nie chcąc przeciągać ciszy ponad miarę, zacząłem z wa-
haniem.

- Chyba jest właśnie tak... - jego ręce posiniały w mocnym uścis-

ku. - Prawie na pewno jest tak, jak pan mówi.

Odetchnął z ulgą i wygodnie oparł się o krzesło, a ręce opuściły

miejsce pod lampą.

- Dobrze - odezwał się z satysfakcją w głosie. - Dobrze, że nie

kłamiesz. My i tak wszystko wiemy o każdym, więc żadne kłamstwo
nie potrafi nas wprowadzić w błąd, a tylko pogarsza opinię oszusta.
Jesteś chory, może nawet nieuleczalnie, widzimy u ciebie w pełni
rozwinięty syndrom rozbitka, ale nie przejmuj się, można z tym żyć,
pod warunkiem uznania zjawisk otaczającego cię świata za normalne.
Potrzebujemy, ludzi, dużo ludzi, dlatego staramy się leczyć wszyst-
kich i wracać społeczeństwu. Jeśli nawet trafi się ktoś taki jak ty, nie
pozwolimy mu zginąć, a System znajdzie najwłaściwsze dla niego
miejsce. Bo System ustawicznie klasyfikuje każdego człowieka i wie o
nim wszystko, co można zapisać w pamięciach, zna jego zalety i sła-
bostki oraz potencjalne możliwości.

- Jeśli jest tak uniwersalny, powinien wiedzieć, kim byłem, za-

nim nazwano mnie Markiem Greyem.

- Nie zrozumiałeś! Dla Systemu stałeś się dopiero w momencie

wprowadzenia twoich danych. Uprzednio nie mogłeś istnieć, nie ma-
jąc numeru ani permitora, bo nie miałbyś gdzie mieszkać ani co jeść,
nie mógłbyś się poruszać po kraju, kontaktować z ludźmi. Pozostało-
by ci tylko oddychanie, a to za mało, by przeżyć choćby tydzień.

- Jednak istniałem!
- Jaki masz na to dowód?
- Dowód? A po co tu dowód? Ja sam jestem tym dowodem! Te

kości, mięśnie, włosy - wszystko to żyło przez co najmniej trzydzieści
lat, poza rzekomo wszechogarniającą pamięcią Systemu, a on nic o
mnie nie wiedział. Dosłownie nic!

- Twoja choroba jest cięższa, niż sądziliśmy - powiedział ze smu-

tkiem. - Zastanów się: gdybyś istniał od trzydziestu lat, musiałyby

44

background image

istnieć przedmioty będące twoją własnością lub wykonane twoją rę-
ką, byliby gdzieś ludzie znający ciebie, a ty ich, miejsca ulubione lub
nienawidzone, dokumenty wreszcie. Opisz lub narysuj jakiś znany ci
pejzaż, wymień choć jedno nazwisko. Nie wysilaj się! Nie znajdziesz
niczego takiego w swoim mózgu, bo nic tam nie ma, i z pewnością
nigdy nie było. Tak mówi logika.

- A przecież jestem, umiem mówić i pisać, więc musiałem mieć

sporo czasu, aby się tego nauczyć.

- Niedobrze z tobą, Grey. Zagłębiasz się w nieistotne szczegóły.

Posłuchaj uważnie i powtórz: istniejesz od chwili wprowadzenia two-
ich danych do pamięci Migratonu.

- Ale...
- Powtórz!
- Istnieję od chwili wprowadzenia moich danych do pamięci Mi-

gratonu.

- Świetnie! Widzę, jak szybko wracasz do zdrowia. A teraz idź i

zgłoś się w pokoju numer 8.

Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i znów znalazłem się na koryta-

rzu. Przestało padać. Za oknami było słońce i rozkołysane wiatrem,
ociekające jeszcze wodą drzewa w parku.

W głowie miałem pustkę. Zwątpiłem w realność otaczającego

mnie świata. Oparty o parapet zacisnąłem powieki i postanowiłem, że
jak je otworzę, skończy się korowód majaków i wrócę do rzeczywisto-
ści. Lecz zaraz przyszły refleksje. Kto wróci? Do jakiej rzeczywistości?
Myśli biegły coraz prędzej, coraz natarczywiej, kształtowały się pod
czaszką. Muszę otworzyć oczy, muszę otworzyć!

Drzewa za oknem niezmiennie chwiały się na tle czystego nieba, a

ja dalej byłem sobą z upiornego snu. Zdawało mi się, że mknę nie-
skończenie długą stromą rynną i będzie tak już zawsze, aż po kraniec
moich dni, a rozmieszczone wzdłuż drogi bezosobowe oczy sprawdzać
będą, czy w oznaczonym czasie mijam kolejne punkty.

Powlokłem się korytarzem do drzwi oznaczonych numerem 8 i

bez pukania wszedłem do środka. Pomieszczenie wyglądało na rupie-
ciarnię lub warsztat pełen połamanych krzeseł, łóżek o porwanych
siatkach, starych koszy na śmieci i popękanych garnków. Gdzieś z
kąta dobiegały odgłosy stukania metalu o metal.

- Jest tam kto?
Stukanie umilkło, a spoza góry gratów wyjrzał stary człowiek w

45

background image

granatowym berecie. W ręku trzymał jakieś narzędzie o zakrzywio-
nym końcu.

- Jestem. A co?
- Kazano mi się tu zgłosić.
- Kto?
- Taki wysoki, w szarym ubraniu.
- Z zielonego pokoju? - zapytał z niedowierzaniem.
- Tak.
- Ho, ho! - powiedział kręcąc głową. - Musisz być nie byle kim,

skoro dostąpiłeś takiego zaszczytu. Od dawna jesteś u nas? Nie wi-
działem cię w żadnej strefie...

- Dzisiaj rano przeszedłem z zerowej, a tam byłem tylko przez kil-

ka dni.

Głowa zniknęła i znów rozległo się uparte stukanie. Nie wiedzia-

łem, co mam robić, ale ponieważ w ciągu mojego krótkiego życia,
jako Mark Grey, nauczyłem się, że najbezpieczniej jest nie wykazywać
żadnej inicjatywy, dlatego usiadłem na zrolowanym chodniku pod
piramidą śmierdzących materacy i usiłowałem przypomnieć sobie, do
czego służy dziwne narzędzie w ręku starego. Przymknąłem oczy,
żeby wyobrazić sobie je w działaniu, lecz im bardziej wysilałem pa-
mięć, tym większą czułem pustkę. W głowie zaczęły wirować jakieś
koła, pojawiły się roje świetlnych punktów i ciemne postaci za mgłą.
Potem wszystko znikło i zagłębiłem się bez reszty w otchłań niepa-
mięci.

Nie wiem, ile upłynęło czasu, zanim wybawił mnie głos. Dobiegł z

przepastnej dali wypełnionej chaosem błysków i szmerów.

- Otwórz oczy, otwórz oczy...
Posłuchałem tego głosu. Pomarszczona twarz, siwe włosy wystają

spod śmiesznego beretu. To ten sam, znowu jestem w zagraconym
pomieszczeniu za drzwiami numer 8. Pamiętam dokładnie.

- Już dobrze, już dobrze - podsunął mi pod głowę worek wypeł-

niony czymś miękkim i podał garnek z wodą. - Pij!

Smakowała nadzwyczajnie. Z każdym łykiem czułem, jak wracają

mi siły, a równocześnie przypływa natrętna myśl sprzed omdlenia.
Chcąc ją uprzedzić, zerwałem się i skoczyłem za stertę gratów.

Leżało na stole. Lewą ręką wyjąłem z pudełka gwóźdź, a prawą za-

cząłem z zapamiętaniem walić weń tym czymś. Ręce pamiętały te
czynności. Wbiłem gwóźdź aż po główkę, a potem rozdwojonym koń-
cem wyciągnąłem z deski i wreszcie odetchnąłem z ulgą.

46

background image

- Co to, nie widziałeś nigdy młotka?
Młotek! Jakżeż mogłem zapomnieć! Wiedziałem, że gdzieś tkwi

we mnie to słowo i wszystko z nim związane. Co mogło wyrwać mi je
z pamięci?

- W porządku, szefie - zwróciłem się do starego. - Już wszystko

w porządku.

Popatrzył na mnie ze współczuciem i podsunął stołek przykryty

brudną wygniecioną gąbką.

- Usiądź! Jesteś chory.
- Nic mi nie jest, tylko ten cholerny młotek tak mnie rozstroił.

Nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa i do czego służy. Słu-
chaj - zmieniłem temat. - Nie wiesz przypadkiem, po co mnie tu przy-
słano?

- Czekaj... - zamyślił się. - Może do pomocy. Już od dawna nie

mogę się doprosić o kogoś, a roboty coraz więcej. A czym ty byłeś,
zanim cię tu przywieźli?

- Nie pamiętam.
- Może w takim razie inaczej: co potrafisz albo co najbardziej lu-

bisz robić?

- Już mnie o to pytali. Nie wiem.
- Więc nie masz żadnego konkretnego zawodu, nie ukończyłeś

żadnej szkoły, nie masz żadnego dyplomu?

- Nie mam.
- To bardzo dobrze! Nauczę cię paru prostych czynności i bę-

dziesz mógł żyć jak człowiek. Bo widzisz, im ktoś wykonuje bardziej
skomplikowaną pracę, tym bardziej staje się zależny od innych, aż w
końcu nie ma już możliwości żadnego wyboru. Wepchnięty w koleiny
perfekcji, nie ma siły wydostania się z nich i brnie aż po kres.

- Kim ty jesteś?
- Pacjentem, jak każdy. Tyle tylko, że opornym w leczeniu, bo

przyszedłem tu z wyboru i chcę pozostać jak najdłużej. Tutaj, za dru-
tami, wreszcie czuję się swobodny i jestem zadowolony z życia, a tam
byłem tylko częścią wielkiego mechanizmu, chociaż częścią ważną. Aż
kiedyś, nagle, rzuciłem wszystko i położyłem się na trawie, twarzą do
chmur. Ot, i cała moja historia.

- Kim byłeś?
- Nieważne. Nawet gdybym tam kiedyś wrócił, nie będę już tym

samym człowiekiem, więc nie ma potrzeby rozgrzebywania przeszło-
ści.

47

background image

Chodź, nauczę cię prostować gwoździe, bo to przyda ci się zawsze i

wszędzie - przysunął kawałek grubej blachy i pudełko z zardzewiałym
żelastwem, a potem wyszukał najbardziej poskręcany i tak długo mę-
czył się nad nim, aż gwóźdź znów nadawał się do użytku.

Pracowaliśmy aż do kolacji, a po niej poszliśmy na krótki spacer

do parku. Opowiedziałem mu o sobie, a on wcale nie wydawał się
zdziwiony moją historią. Nie usłyszałem od niego ani jednego słowa,
tylko kiedy skończyłem, spojrzał w wyzłocone zachodzącym słońcem
niebo i rzekł:

- Jutro będzie pogoda.

background image

Rozdział IV

Poprzez szum wody spływającej z pękniętej rury na posadzkę

umywalni dobiegło mnie wezwanie z głośnika:

- Grey Mark, do raportu!
Narzuciłem koszulę na mokre ciało i pobiegłem zapinając w po-

śpiechu guziki. Niedobrze było spóźnić się na takie zaproszenie; w
najlepszym wypadku można było dostać w zęby, a jak się trafiło na zły
humor dyżurnego - stracić pięć punktów, co było prawie zawsze rów-
noznaczne z obniżeniem stopnia swobody. W wezwaniach nie można
było doszukać się celu, ograniczały się bowiem do zameldowania i
odstania kilku minut przed biurkiem. Potem wracało się do swoich
zajęć.

Czasem, ale to bardzo rzadko, zdarzało się, że wezwany nie wrócił

i nikt go już więcej nie widział w klinice, dlatego też każdy z nas starał
się zawsze nosić przy sobie drobiazgi, do których się przywiązał.

Biegnąc korytarzem dotknąłem kieszeni spodni, gdzie tkwiły moje

skarby: okrągły twardy kamyk w biało-czarne paski, ogryzek ołówka
znaleziony w trawie i barwne ptasie pióro. Można było za nie zarobić
kopniaka w czasie kontroli, ale mało kto potrafił się wyrzec przyje-
mności posiadania czegoś własnego.

Drzwi ze szkła nieprzejrzystego od korytarza. Trzeba stać nieru-

chomo i czekać, aż się rozsuną. Czasem trwa to dość długo. Dzisiaj
nie. W środku nie ma nikogo, tylko głos: - Idź prosto!

Drzwi, korytarz, znowu drzwi. Otwierają się przede mną i zamyka-

ją zaraz po przejściu. I cały czas uczucie, że jest się obserwowanym
przez kogoś.

49

background image

Drewniane, obustronne wieszaki, ławki i szafy, drabinki na pod-

łodze.

- Rozebrać się! Kąpiel kabina numer 3!
Postawiłem buty obok ławki, ubranie na wieszak, i wszedłem do

środka. Normalny prysznic, zimna i ciepła woda, mydło, ręcznik na
gwoździu.

Po powrocie do szatni zamiast mojego wytartego kombinezonu

znalazłem nowe, eleganckie ubranie, brązowe sandały i torbę na pa-
sku. Był przywiązany do niej kartonik z moim nazwiskiem i nume-
rem.

- W porządku! Możesz wychodzić.
Znowu drzwi, korytarz bez okien, schody. Zdawało mi się, że już

kiedyś szedłem tędy. Tak, na pewno! Znajome pomieszczenie, blady
człowiek o płonących oczach. To już było.

- Szybko awansujesz - powiedział, unieruchamiając mi rękę w

uchwytach stołu. - Żeby ci tylko nie zaszkodziło - dodał, przestrajając
mi permitor.

Nie odpowiedziałem. Zarzuciwszy torbę na lewe ramię, otworzy-

łem śluzę 3W/1Z i znalazłem się w holu. Te same plakaty na ścianach,
ten sam urzędnik za stertą papierów na biurku.

- Umiesz może... A, to ty! Szkoda, że nie potrafisz, bo znów mi się

popsuło. Nauczysz się w mieście i mi pomożesz, kiedy tu wrócisz.
Przysięgnij!

- Pomogę ci, Alonso.
- Jesteś dobry. Będę czekał na ciebie. A teraz idź już.
- Dokąd?
- Tam - pokazał ręką na otwarte drzwi wyjściowe. - Przecież masz

trzeci stopień.

Zapamiętałem dobrze tę drogę, chociaż była wtedy noc, i staro-

dawną żelazną bramę, i wartownię z czerwonej cegły. Teraz siedział
tam jakiś inny strażnik i przyglądał się obojętnie, jak przekraczam
śluzę wyjściową.

Swoboda! Jestem wolny i mogę robić, co chcę! Mogę iść prosto

przed siebie nie pytając nikogo o zezwolenie, mogę położyć się w tra-
wie i nie myśleć o niczym, mogę skręcić w pole i... Nie, tutaj się nie
da. Może dalej, tam koło głównej drogi. Przyspieszyłem kroku, aby
jak najprędzej dotrzeć do kępy drzew obok rozwidlenia.

- Dokąd ci tak spieszno, Grey?

50

background image

Stali w cieniu na tle furgonetki Nadzoru. Obaj z podwiniętymi rę-

kawami, bez czapek, pewni siebie.

- Mam pierwszy zewnętrzny...
- Wsiadaj! - rozkazał wyższy. - To nie upoważnia do włóczenia się

po kraju. W ten sposób łatwo możesz stracić swój stopień.

Znajome wnętrze, chociaż nie to samo. Tam była rysa na suficie, i

jeszcze skrzywiony szew na oparciu prawej ławki. Pamiętam dokła-
dnie.

- Jak ty to sobie wyobrażałeś? Że pójdziesz do pierwszego lepsze-

go miasta i tam już zostaniesz? Tak? Nie pomyślałeś, co będziesz jadł,
gdzie spał. Jak można być takim naiwnym w twoim wieku!

Cóż mogłem mu odpowiedzieć? Nic. Miał rację. Lecz jak ja żyłem

przedtem, kim byłem? Nie, lepiej o tym nie myśleć, bo znów mi się
coś stanie.

- Dokąd mnie wieziecie?
- Do Harltonu.
- To duże miasto?
- Dość duże. A co, nigdy o nim nie słyszałeś?
- Chyba nie.
- Lou, uważaj! Ten nieborak nie wie, co to Harlton!
- Coś takiego! - dobiegło z kabiny kierowcy.
- A gdzie ty się chowałeś przed chorobą?
- Nie wiem, nic nie pamiętam.
Pokręcił głową z niedowierzaniem i zajął się wydłubywaniem bru-

du spod paznokci.

- Wiesz co - odezwał się Lou. - Ja już taką jedną wiozłem w ze-

szłym roku. Tyle można się było z nią dogadać, co i z tym frajerem.

Umilkli. Ja też o nic więcej nie pytałem. W pozbawionym okien

pudle furgonetki zaczęło się robić gorąco i duszno. Strażnik rozpiął
kołnierz koszuli, potem usadowił się wygodnie i zachrapał. Spał z
otwartymi ustami, mamrocząc chwilami przez sen.

Nie wiem, jak długo tak jechaliśmy - może dwie godziny, a może

tylko kwadrans. Potem samochód skręcił kilka razy i zatrzymał się z
piskiem opon. Strażnik odkaszlnął, zapiął kołnierzyk i wyszedł na ze-
wnątrz. Po chwili przyszedł inny, sprawdził mój numer z zapisanym
na kawałku papieru i polecił iść za sobą.

Wiata z falistej blachy na stalowych podporach, niewielki budynek

skryty w zieleni, szlaban w biało-czarne pasy, a nad nim tablica z

51

background image

napisem HARLTON. W obie strony płot z kolczastego drutu, ginący
wśród drzew. W oddali spowita mgłą sylweta miasta. Cisza, upał.

Znowu śluza, inny samochód, inni strażnicy. Jazda, chyba ulicami

miasta, bo dużo zakrętów. Czuję się jak rzecz, jest mi zupełnie oboję-
tne, dokąd mnie wiozą i co mnie tam czeka. Ktoś już opisywał taki
stan... Bird! Tak, to on. Mówił, żeby się nie dać, trzymać na powierz-
chni. Jakżeż to było dawno!

Znów stajemy. Tym razem chyba w podziemnym garażu. Schody,

korytarze, schody, drzwi, dużo drzwi.

- Stój!
Strażnik odszedł, zostawiając mnie na korytarzu, a po chwili wró-

cił i kazał wejść do pokoju 214.

Przyćmione światło, puszysty dywan na podłodze, egzotyczne

kwiaty, fotele.

- Możesz usiąść.
Miękki, kobiecy głos spływał z sufitu albo ze ścian. W jednej chwili

osaczył mnie burzą nieokreślonych wspomnień i strzępów zdarzeń
czy też snów dawno prześnionych. Czy ja w ogóle słyszałem kiedyś
taki głos?

- Usiądź!
- Oczywiście...
- Nazywasz się Grey, prawda?
- Tak.
- Cieszę się mogąc cię na powrót powitać w społeczeństwie. Mam

nadzieję, że czujesz się już dobrze?

- Nic mi nie dolega.
- To świetnie! Zresztą, gdyby było inaczej, nie wypisano by cię z

kliniki i nie skierowano tutaj. Od dzisiaj stajesz się pełnoprawnym
obywatelem z pierwszym stopniem swobody. Tylko od ciebie zależy
dalszy twój los. Jeśli będziesz się starać, możesz zajść wysoko, jeśli
zaś nie... Nie mówmy jednak o smutnych sprawach, bo nie pora po
temu ani miejsce.

- Co mam robić?
- Pomału! Po skończonej rozmowie ze mną zostaniesz zaprowa-

dzony do twojego mieszkania, gdzie otrzymasz dalsze instrukcje doty-
czące pracy i zaspokojenia potrzeb bytowych. Twoje życie będzie się
składać z dwóch warstw - pozornej i właściwej. Pozornie będziesz
najzwyklejszym człowiekiem z określonym adresem, ze stałym, nie-
zbyt absorbującym zajęciem, z bagażem obowiązków i przysługujących

52

background image

ci praw. Będziesz mógł swobodnie poruszać się we właściwej ci strefie
miasta, raz w tygodniu zaliczyć wybieg, słowem - prowadzić normal-
ne życie mieszkańca Harltonu. Druga warstwa twojej egzystencji, ta
właściwa, będzie znacznie ciekawsza. Zanim jednak cokolwiek o niej
usłyszysz, musisz złożyć przysięgę zachowania całkowitej tajemnicy.

- To jakiś specjalny rodzaj pracy. Skąd można mieć pewność, że

się do niej nadaję?

- Wytypował cię System, a on najlepiej zna predyspozycje każde-

go numeru.

- A jeśli się nie zgodzę?
- Nie masz wyjścia. W takim wypadku zostaniesz natychmiast

odesłany na dłuższą kurację, przy której poprzedni pobyt wyda ci się
szczytem marzeń. Jeśli szczęśliwie dotrwasz do jej końca, znów się
tutaj spotkamy. Bo System nie myli się. A więc uważaj: przysięgam
zachować w całkowitej tajemnicy wszystko, cokolwiek będzie się wią-
zało z moją właściwą pracą.

- Przysięgam.
- Od tej chwili jesteś członkiem Oddziału K.
- Co oznacza ta nazwa?
- Tego się nigdy nie dowiesz. Zresztą nie jest ci to do niczego po-

trzebne. Praca polega na wykonywaniu pojedynczych zleceń otrzymy-
wanych stale od tej samej osoby. Ten ktoś skontaktuje się z tobą sam
lub za pośrednictwem łącznika, ustali sposób przekazywania zadań i
rozliczania się z nich. Za pierwszym razem wylegitymuje się połówką
starego banknotu, którego druga część leży na stoliku przed tobą.
Zadania mogą być najrozmaitsze, niekiedy nawet dziwne, ale zawsze
musisz je wykonać bez dyskusji. Nigdy nie próbuj ustalić żadnych
danych dotyczących osoby zlecającej ci pracę. Wykonując ją, działaj
tylko i wyłącznie w swoim własnym imieniu; w żadnym wypadku nie
wolno ci powoływać się na przynależność do Oddziału. Jedynie gdy-
byś w czasie wykonywania zadania, powtarzam: w czasie wykonywa-
nia zadania, został zatrzymany przez Nadzór, zażądaj rozmowy z
oficerem na osobności i wtedy wymień liczbę 212. On będzie wiedział,
co zrobić. Pozostałym funkcjonariuszom podawaj tylko numer i na-
zwisko. Oprócz tego żadnych wyjaśnień. Na normalnej, czyli pozor-
nej, płaszczyźnie swego życia masz zachowywać się jak każdy zwykły
człowiek, a więc udzielać wszystkich żądanych informacji i wykony-
wać wszystkie polecenia Nadzoru. Ewentualna zmiana twego

53

background image

dysponenta może nastąpić tylko tu, w tym pokoju. Otrzymasz wtedy
nowe instrukcje.

Jeśli będziesz dobrze wywiązywać się ze swych obowiązków, czeka

cię życie przyjemne i pełne wrażeń, jeśli natomiast nie zechcesz wy-
korzystać naturalnych uzdolnień wykrytych u ciebie przez System,
zagubisz się w szarym tłumie i chaosie codzienności. A teraz odpo-
wiedz, czy zapamiętałeś wszystko, co mówiłam?

- Każde słowo.
- Gdyby było inaczej, nie trafiłbyś do Oddziału.
Zapaliła się dodatkowa lampa pod sufitem. W jej świetle ujrzałem

wyraźnie stolik, a na nim połówkę banknotu i małe plastykowe pudeł-
ko z przykrywką.

- Otwórz je!
Pincetka, przezroczysta torebka wypełniona krystalicznymi okru-

chami wielkości ziarnka grochu i krążek podobny do guzika, pokryty
z jednej strony czarnym włosiem.

- To jest zestaw SK-7. Przed każdą akcją wyjmiesz pincetą jeden

kryształ, włożysz w gniazdo mikrodysku i całość umieścisz na potyli-
cy. Pokrycie maskujące dobrane jest pod kolor twoich włosów. Po
akcji wyjmiesz kryształ i przy najbliższym spotkaniu oddasz dyspo-
nentowi. Zrób próbę!

Kryształ ciasno wchodził do wnętrza, a krążek raz przyciśnięty do

skóry, z trudem dawał się oderwać.

- W porządku. Staraj się zawsze mieć trochę dłuższe włosy, aby

mikrodysk nie był widoczny, nawet z najbliższej odległości. To wszy-
stko. Teraz możesz zabrać swoje rzeczy i wyjść na korytarz.

- Chciałbym jeszcze o coś zapytać.
- Wszystko zostało już powiedziane.
- Ale ja w dalszym ciągu nie wiem, na czym ma polegać moja pra-

ca i do czego służy ten zestaw.

- Instrukcja nie przewiduje dalszych wyjaśnień.
Zabrałem zestaw, połówkę banknotu i wyszedłem. Za drzwiami

nie było strażnika, jedynie jakiś cywil z przesadnym zainteresowa-
niem oglądał obraz zawieszony przy klatce schodowej. Po chwili wyjął
z kieszeni kawałek papieru i obejrzał go uważnie przy oknie.

- Pan Grey, prawda? - zapytał podchodząc.
Pierwszy raz ktoś zwrócił się do mnie w ten sposób, dlatego nie

54

background image

odpowiedziałem natychmiast. Potwierdziłem dopiero wtedy, gdy
zatrzymał się niezdecydowanie i powtórnie wyciągnął papier.

- To ja.
- Mam zaprowadzić pana na kwaterę przy Bulwarze Południo-

wym. Czy możemy już iść?

- Możemy.
Po długim kluczeniu w labiryncie ciasnych korytarzy wyszliśmy na

zalaną słońcem ulicę. Cisza i upał. Gdzieś w oddali stary zegar koń-
czył wybijać przedpołudniową godzinę. Pusto.

Przewodnik wyprzedził mnie o kilka kroków, omijając wyrwy w

asfalcie. Dochodząc do przecznicy obejrzał się do tyłu, kiwnął porozu-
miewawczo głową i skręcił w prawo. Znaleźliśmy się na jakiejś głów-
niejszej ulicy, wśród nielicznych przechodniów o smutnych twarzach.
Zdawało się, że niektórych widziałem już na wybiegu, w tamtym mie-
ście sprzed niewielu dni, lecz z pewnością było to złudzenie.

Przeszliśmy na ukos skwer porośnięty pożółkłą trawą i chwastami,

potem zaułek tak wąski, że można było, rozłożywszy ręce, dotknąć
ścian domów stojących po obu stronach, aż rozwarła się przed nami
szeroka przestrzeń nadbrzeżnej ulicy z rzeką za drzewami. Na drugim
brzegu wznosił się zwalisty gmach z czerwonej cegły, w którym trud-
no byłoby się doszukać odrobiny dobrego smaku jego twórców.

Szliśmy teraz wzdłuż rzeki, mijając po lewej stronie wille ukryte za

wybujałymi żywopłotami. Przed jedną z nich przewodnik zatrzymał
się i kilkakrotnie szarpnął za mosiężną rączkę, zawieszoną na drucie.
Gdzieś wśród zieleni rozległ się głos dzwonka, a zaraz po nim stukot
butów po bruku ścieżki.

Po chwili zjawiła się stara kobieta z pękiem kluczy w jednej ręce i

brudną ścierką w drugiej.

- Czego chcecie? - prychnęła przez kratę furtki.
Cywil z Nadzoru wręczył jej złożoną we dwoje kartkę i spokojnie

czekał, aż przeczyta.

- Proszę, proszę, panie Grey! - zaskrzeczała mocując się z za-

rdzewiałym zamkiem. Kiedy weszliśmy do ogrodu, zamknęła za nami
furtkę, a klamkę wytarła ścierką.

Willa miała już dawno poza sobą okres świetności; powybijane tu i

ówdzie okna zatkano niedbale tekturą, pod ścianami walały się po-
kruszone płaty tynku i ułomki dachówek, ze szpar w obnażonym mu-
rze wyrastały chwasty, a nawet anemiczne drzewka. Wewnątrz czuło

55

background image

się stęchliznę i jeszcze coś, co znałem, lecz nie mogłem sobie przypo-
mnieć, jak się nazywa. W półmroku rozsiadły się stare meble z wyli-
niałymi obiciami, nieokreślonego koloru, jakieś kanapy, szafy - któż-
by zresztą spamiętał te wszystkie dziwaczne nazwy.

Obok schodów rozłożyła swe liście palma sięgająca sufitu. Dopiero

z bliska widać było, że jest od dawna martwa, a trzyma się tylko dzię-
ki obręczom z drutu, obejmującym wyschniętą wiechę liści.

- To tutaj. Tutaj będzie pan mieszkał - powiedziała, gdyśmy wy-

dostali się po skrzypiących schodach na piętro, po czym zabrała się
do czyszczenia poręczy.

- Gdzie są sorty pana Greya? - zapytał cywil.
- Gdzieś tam są, szukajcie. Ja się nie mieszam do nie swoich

spraw. Byli, zostawili - nie moja rzecz.

- Chodźmy!
Najpierw była łazienka z pękniętą wanną i nieczynnymi kurkami.

Dalej pięć pokoi. W największym, sprawiającym wrażenie zamieszka-
nego, stały przy drzwiach dwie paczki opatrzone moim numerem
oraz dużą czarną literą K.

- W porządku - stwierdził przewodnik. - Tu jest wszystko, co po-

trzeba. Powodzenia, panie Grey!

- Dziękuję.
Odszedł. Nie pytałem o nic, bo już zdążyłem przywyknąć, że tu

wszystko staje się wiadome w określonym czasie, a jeśli nie ma się
stać, pytania i tak niczego nie wyjaśnią. Otworzyłem okno. Poprzez
gałęzie widać było ścieżkę do ulicy. Moja gospodyni właśnie zatrza-
snęła furtkę i wzięła się do czyszczenia klamki.

Podmuch wiatru przyniósł do pokoju zapach rzeki, przegnał stę-

chliznę i zrobiło się całkiem przyjemnie, swojsko. W moim pokoju...

Metalowe łóżko przykryte kraciastym kocem, okrągły stół na

trzech nogach, wyblakłe, sztuczne kwiaty w kryształowym pucharze,
dwa krzesła misternej roboty, poobijana miednica na stołku w kącie,
dwa sczerniałe ze starości obrazy w złoconych niegdyś ramach,
ogromna rzeźbiona szafa z pękniętym lustrem. To wszystko. Chociaż
nie, jeszcze na ścianie obok drzwi urządzenie z białą tarczą i nume-
rami. Znałem je kiedyś, na pewno. Służyło do rozmów. Tylko zamiast
tarczy miało trzy rzędy guzików. I jeszcze coś miało...

56

background image

Zdjąłem z wieszaka słuchawkę i przyłożyłem do ucha - wibrujący,

ciągły sygnał przywołał falę nieokreślonych wspomnień. Jakieś mgli-
ste twarze, rozmyte kontury osób i przedmiotów, nikłe echa dawno
przebrzmiałych rozmów. A więc działa! Mogę za... Ale do kogo?

Położyłem się na kocu i zamknąwszy oczy, starałem się odegnać

męczący korowód cieni i szmerów z przeszłości. Udało się. Znów na-
stał spokój upalnego dnia przy Południowym Bulwarze w Harltonie,
mieście nad rzeką.

Ty, Mark Grey z Oddziału K, leżysz na plecach i patrzysz w sufit,

gdzie brunatne plamy zacieków otaczają pierścieniem odprysk tynku.
I jest ci dobrze, bo masz nowe ubranie i buty, własny pokój z oknem
na rzekę, skąd przychodzi wiatr, bo ktoś myśli i dba o ciebie, mimo iż
wziąłeś się nie wiadomo skąd i niczego nie potrafisz zrobić porządnie,
a myśli twe szarpią się czasami jak przerażone ogniem zwierzęta. I
szybko przeskakujesz stopnie swobody, podczas gdy inni daremnie
usiłują odzyskać utracone. Jeśli będziesz dobrze wypełniał swe obo-
wiązki, na pewno czekają cię wyższe strefy. Najważniejsze - zaufać
Migratonowi, bo on zna cię lepiej niż ty sam, nie pytać nigdy o nic, i
nie myśleć, nie myśleć... Nie myśleć!!

background image

Rozdział V

Sprawdziłem adres z podanym na szkicu w instrukcji. Zgadzało

się. Zwykła, szara kamienica, jakich wiele w tej części miasta, okna
parteru przeważnie zamalowane niebieską farbą, witryny sklepów
zabite na krzyż deskami. I mała, ledwie czytelna tablica na murze:
ARCHIWUM I Piętro.

Jakiś starszy mężczyzna wyszedł z bramy i przyjrzał mi się uważ-

nie, zanim skręcił w stronę śródmieścia. Patrzyłem za nim, aż zniknął
w bocznej uliczce opadającej ku rzece. Dopiero wtedy zagłębiłem się
w półmrok sklepionej sieni, zakończonej schodami z kamienia wygła-
dzonego stopami wielu pokoleń. Gdzieś na górze ktoś kaszlał, słychać
było szum wody płynącej w rurach i gdakanie kur z podwórza.

Na piętrze było troje drzwi. Do archiwum wiodły środkowe, obite

blachą i zamknięte na kłódkę. Wyjąłem z kieszeni klucz dołączony do
instrukcji i otworzyłem ją.

Za drzwiami uderzył ciężki zaduch butwiejącego papieru. Były tu

książki. Setki, tysiące książek! Piętrzyły się na półkach, wysypywały z
szaf, leżały w stosach na podłodze, na parapetach, wszędzie. Chcąc
dostać się do okna, musiałem po nich przejść.

Dopiero kiedy świeże powietrze wtargnęło z ulicy i pozwoliło swo-

bodnie oddychać, rozejrzałem się po zagraconym wnętrzu. Z masy
książek zwalonych na podłogę wystawały połamane krzesła, składane
drabinki, jakiś stół z pustymi miejscami po szufladach. Na nim odci-
nała się świeżą bielą koperta. Do mnie. Ktoś nieznany polecał mi
uporządkować archiwum. Tylko tyle. Nie ograniczał mnie żadnym

58

background image

terminem ani czasem pracy, nie podawał systemu, w jakim mam tę
pracę wykonać. Zostawił mi całkowitą swobodę działania.

Na początek oczyściłem z książek wąski pas podłogi, aby móc po-

ruszać się między stołem a półkami. Potem zacząłem podnosić najbli-
żej leżące i układać w alfabetycznym porządku, a tytuły i nazwiska
autorów zapisywać na pożółkłym papierze, odkrytym pod stołem.
Tam też znalazłem kilka połamanych kredek i połówkę zardzewiałej
żyletki.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, lecz zanim zapełniłem połowę pierw-

szej półki, zdałem sobie sprawę, że jest to praca na miesiące. Każdą
kolejną książkę wertowałem kartka po kartce, chłonąc urywki tekstu,
fotografie i rysunki, z każdą przejrzaną stroną narastało we mnie zdu-
mienie wobec mnogości spraw i światów zaklętych w czarnym mro-
wisku liter. Było to jak błysk światła w nieprzejrzanych mrokach no-
cy, jak zapach dymu na pustyni.

Czułem, jak kiełkuje we mnie ziarno chciwości wszelkiej wiedzy,

drzemiącej w stosach powoli rozkładającego się papieru. Odeszła
gdzieś rzeczywistość obcych miast, ludzi i wydarzeń, zapomniałem o
głodzie i pragnieniu, nie czułem niczego oprócz gorączkowej pasji
poznania. Jakieś niejasne przeczucie mówiło mi, że tu mogę odnaleźć
siebie.

Wraz z głosem syreny wróciła proza Pierwszej Strefy Harltonu.

Następny sygnał będzie dla mnie; tak mówi instrukcja. Zamknąłem
okno, drzwi i udałem się do kantyny numer 6. Właśnie wychodziła
pierwsza zmiana - sami starzy, milczący ludzie. Nieśli zawiniątka z
produktami na kolację i jutrzejsze śniadanie. Wśród oczekujących też
byłem najmłodszym i najlepiej ubranym. Nowy człowiek. Ciekawe
skąd przyszedł - z góry czy z dołu? A może z Nadzoru? W każdym
razie długo tu miejsca nie zagrzeje, w tej strefie bez nadziei - zdawały
się mówić ich oczy.

Przed wejściem śluza, żeby ktoś niepowołany nie wśliznął się na

obiad. Włożyłem rękę do otworu z nadzieją, że nie odskoczy zapora,
że ten szczegół z mojego życia jeszcze nie tkwi w ewidencji wszech-
wiedzącego Migratonu.

Rozczarowałem się. Barierka podniosła się przepuszczając mnie

do wnętrza wąskiej sali, gdzie przy dwóch długich stołach siedzieli
ludzie z miskami pełnymi jedzenia. Wydawano je w okienku naprze-
ciw wejścia.

Starałem się zachowywać jak każdy, a mimo to wszystkie twarze

zwróciły się w moją stronę i prowadziły wzrokiem przez całą salę, a

59

background image

potem aż do stołu. W pośpiechu pochłonąłem obiad składający się z
jednego dania, wziąłem torbę z następnymi posiłkami i z ulgą opuści-
łem kantynę. Trudno będzie się przyzwyczaić do tego siorbiącego i
mlaskającego otoczenia.

Od tej chwili rozglądałem się uważnie, szukając młodych ludzi,

lecz do wieczora wypatrzyłem zaledwie kilka osób mniej więcej w
moim wieku. Dzieci tutaj widocznie nie mieszkały.

Dopóki słońce nie schowało się za domami, przewędrowałem cały

dostępny mi obszar - od rzeki aż po mur na szczycie wzgórza, od siat-
ki na styku ze Strefą Drugą, po kanał oddzielający od Trzeciej. Dotar-
łem też do mostu z silnie strzeżoną śluzą do Strefy Czwartej. Usia-
dłem na kamiennej balustradzie i patrzyłem, jak krwawe refleksy
układają się drgającą łuską na wodzie.

Nawet nie zauważyłem, kiedy podeszli - dwóch barczystych, jed-

nakowych, w przepoconych koszulach.

- Co tu robisz?
- Patrzę na wodę.
- Na wodę? A po co ci to patrzenie?
- Ładna jest, kiedy tak lśni w zachodzącym słońcu. Spójrzcie!
Wzruszyli ramionami i odeszli na bok rozmawiając po cichu. Po

chwili jeden odwrócił się do mnie i kiwnął palcem.

- Pójdziesz z nami!
Wzięli mnie w środek i zaprowadzili do podziemnych pomieszczeń

śluzy przy moście, gdzie dyżurny strażnik odnotował mój numer, po
czym zażądał od Systemu danych szczegółowych. Zdziwiony ubó-
stwem informacji przypatrywał mi się przez chwilę podejrzliwie.

- Skąd się tu wziąłeś?
- Przyprowadzili mnie ci dwaj - wskazałem na mundurowych.
Zagwizdał z udawanym przejęciem.
- Widzieliście cwaniaka, chłopcy? Stary koń z życiorysem nie-

mowlęcia! Powiedz tym ze swojego wydziału, żeby lepiej przygoto-
wywali operacje, bo w tej chwili jesteś spalony. A wy - zwrócił się
jeszcze raz do nich - możecie odejść.

Kiedy kroki ucichły w głębi korytarza, spojrzał na mnie zupełnie

innym wzrokiem i wskazał krzesło.

- Proszę usiąść. Jestem kapitan Ronny, komendant strefy.
- Mark Grey.
- Tak, tak, oczywiście... Widzi pan, lubię wiedzieć o wszystkim, co

60

background image

się dzieje na moim terenie. Ludziom z zewnątrz potrafię wiele pomóc,
ale mogę też utrudnić. Wszystko zależy od ich lojalności względem
dowództwa strefy. Jaki jest numer drugiego poziomu informacyjnego
pańskiej misji?

- Proszę wybaczyć, ale zupełnie nie rozumiem, o czym pan mówi.
- No cóż, w takim razie radzę mieć się na baczności, bo bardzo ła-

two jest popaść w konflikt z regulaminem mojej strefy, a wtedy mogą
być kłopoty! Do zobaczenia, panie... Grey.

- Do widzenia, kapitanie.
Wróciłem nad rzekę tonącą w przedwieczornej mgle i wpatrywa-

łem się w nią tak długo, aż noc pochłonęła wodę, drzewa i miasto.

I tak zaczęły się dni różniące się tylko pogodą i dziesiątkami coraz

to innych książek, chciwie pochłanianych w samotności. Ktoś, kto
polecił mi zająć się porządkowaniem archiwum, zdawał się nie inte-
resować tym, co robię, gdyż nikt nie pojawiał się, aby doglądać postę-
pu roboty, zapytać o cokolwiek, zwyczajnie sprawdzić, czy w ogóle
przychodzę do pracy.

Jedyną osobą, z którą zamieniłem parę słów, była stara kobieta

dysponująca kluczem do furtki. Nazywała się Erikson. Codziennie
rano otwierała ją, gdy wychodziłem do pracy, a wieczorem wpuszcza-
ła mnie na nocleg. Kiedy ją zapytałem, czy nie ma zapasowego klucza,
aby mi go wypożyczyć, odparła, że jak otrzyma polecenie, to i klucz
się znajdzie.

Z upływem czasu coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu,

że moja praca nie jest nikomu do niczego potrzebna, a jedynym jej
skutkiem będzie fakt, że książki rozsypią się kiedyś w proch, ale upo-
rządkowane alfabetycznie.

W piątym dniu mojego pobytu w Harltonie, kiedy już zdążyłem

dokładnie poznać wszystkie smutne uliczki wspinające się mozolnie
na wzgórze zwieńczone murem, i kiedy mogłem z pamięci narysować
dokładny plan strefy, niespodziewanie zjawiła się w archiwum kobie-
ta. Weszła bez pukania i nic nie mówiąc usiadła na wolnym miejscu
przy stole, gdyż właśnie układałem książki na półce oznaczonej literą
B. Była w tym wieku, kiedy kobiety jeszcze walczą o utrzymanie
ostatnich śladów młodości, lecz już widać beznadziejność tej walki.

- Czym mogę służyć?
Nie odpowiedziała, zajęta szukaniem czegoś w torebce z dermy

imitującej skórę krokodyla. Przynajmniej kilkanaście takich samych

61

background image

widziałem na stołach w kantynie i w rękach kobiet na Południowym
Bulwarze. Zastanawiałem się tylko, skąd one biorą te torebki, skoro w
strefie nie ma ani jednego czynnego sklepu z wyjątkiem dwóch pun-
któw, gdzie na talony wydawano niektóre podstawowe produkty spo-
żywcze i przedmioty codziennego użytku.

Wreszcie znalazła i wyciągnęła w moim kierunku.
- Proszę! - była to połówka banknotu. Wyjąłem moją i położyłem

obydwie na stole obok siebie. Przylegały dokładnie. Kobieta wzięła
swoją i włożyła pomiędzy kartki notatnika w zielonej oprawie, a ten
schowała do torebki.

- Zgadza się?
- Zgadza.
- W takim razie możemy zaczynać. Od tej chwili jesteś do dyspo-

zycji na hasło: „Czterdziesty piąty narożnik”. Zapamiętasz?

- Oczywiście.
Wstała, poprawiła włosy przeglądając się w lusterku i wyszła, tak

jak się pojawiła - bez słowa.

„Czterdziesty piąty narożnik” - wzruszyłem ramionami i powróci-

łem do układania książek autorów na literę B. Dużo pozycji zawiera-
jących krótkie utwory pisane w sposób, z jakim się dotychczas nie
spotkałem. Dziwnie skonstruowane zdania płyną jak wielka rzeka
świadoma swej spokojnej potęgi, to znów miotają się jak górski potok
w skalnej gardzieli albo jak serce w czas trwogi, wciągają rytmem i
melodią niesłyszalną. I niknie chaos, brud, niepokój.

To nazywano poezją. Wiem, wiem z całą pewnością, że nigdy

przedtem nie zetknąłem się z nią, bo musiałoby tkwić we mnie wy-
czuwalnym wspomnieniem, wiem, że od tej chwili potrzebna mi bę-
dzie jak powietrze i sen.

Wychodząc Zabrałem ze sobą dwie cienkie książeczki. Nie dane mi

jednak było zatracić się w wierszach stworzonych przez tych niereal-
nych ludzi z czasów szerokich przestrzeni i pełnego oddechu, gdyż
zaledwie opuściłem kantynę i, jak codziennie, zagłębiłem się w chłód
uliczki bez nazwy, z mijanej właśnie sieni dobiegło mnie ciche woła-
nie:

- Grey, zatrzymaj się! - był to głos mężczyzny.
Spojrzałem w ciemność bramy, lecz ten, co się tam ukrył, był nie-

widoczny za resztkami szyby, wczepionymi w drucianą siatkę o drob-
nych oczkach.

- Tutaj jest czterdziesty piąty narożnik. Stań w bramie, twarzą do

62

background image

ulicy... Dobrze! - rozległ się szept tuż koło mojego ucha. Wyraźnie
słyszałem ciężki oddech mówiącego. - Twoje pierwsze zlecenie przed-
stawia się następująco: kiedy zrobi się ciemno, pójdziesz na plac
Rybny. Wiesz, gdzie to jest?

- Wiem.
- Dwupiętrowa kamienica pod numerem 12, szeroka brama, a za

nią podwórze otoczone przybudówkami. Pamiętaj, będzie noc! Na
wprost bramy, po przeciwnej stronie podwórza, jest wejście do piwni-
cy. Zapukasz trzy razy i wtedy ktoś otworzy ci drzwi. Na dole będą
ludzie. Usiądź gdzieś z tyłu i słuchaj. Nic więcej. Kiedy się zaczną
rozchodzić, wrócisz do domu. Pamiętaj, że wprawdzie nie ma zakazu
poruszania się nocą w obrębie strefy, jednak lepiej nie natknąć się na
patrol. Spotkamy się tutaj jutro, o tej samej porze, a wtedy wręczysz
mi kryształ z mikrodysku. Jeszcze jedna uwaga - idąc tam ubierz się
tak, aby wyglądać możliwie staro i nie rzucać się w oczy. Zrozumiałeś
wszystko?

- W zasadzie tak. Nie mogę jednak pojąć, na czym polega moja

rola. Nie wiem też, jak się zachować, jeśli ktoś zapyta mnie, po co tam
przyszedłem.

- Oni nie pytają. Będąc tam staraj się zrozumieć, powtarzam:

zrozumieć, co im dają te spotkania odbywane w tajemnicy, staraj się
być jednym z nich, odczuwać to samo, co oni, a z pewnością dobrze
wywiążesz się ze swojego zadania i potwierdzisz przydatność dla Od-
działu. A teraz idź już.

Do Rybnego placu nie było daleko. Brama kamienicy pod dwu-

nastką wyróżniała się bielą ścian, niewprawną ręką pomalowanych w
krzyżujące się smugi wapna. Zajrzałem na podwórze, aby nie błądzić
po nocy - było tak, jak mówił tajemniczy zleceniodawca.

Zestaw SK-7 stale nosiłem przy sobie, lecz i tak musiałem przed

akcją wpaść na kwaterę, aby włożyć znoszone ubranie z paczki. Zaraz
po wejściu do pokoju zauważyłem, że ktoś tu był w czasie mojej nie-
obecności i na pamiątkę zostawił na stole klucz, taki sam, jakim go-
spodyni otwierała furtkę.

Tuż przed zachodem słońca wiatr przygnał chmury znad morza i

zaczął siąpić drobny deszcz. Ciemność, bardziej gęstą niż kiedykol-
wiek, rozpraszało kilkanaście latarń ustawionych przy bulwarze, głę-
biej zalegała czerń z nielicznymi plamami oświetlonych okien, zawie-
szonymi we mgle i ciszy.

63

background image

Wszedłem w tę czerń, mając w pamięci każdą bramę i każdy załom

muru dzielące mnie od tajemniczej piwnicy, a mimo to w pewnej
chwili straciłem orientację w labiryncie uliczek i pasaży. Zacząłem
piąć się coraz wyżej, aż do muru granicznego ze Strefą Drugą, i dopie-
ro, skręciwszy koło nieczynnej śluzy, znalazłem się na placu. Teraz już
bezbłędnie trafiłem na podwórze pod dwunastkę i zastukałem do
drzwi, sprawdziwszy uprzednio położenie mikrodysku na karku.

Otworzył mi mały, zasuszony staruszek i bez słowa wskazał ręką

schody wiodące do piwnicy, tak jakby istniała jakaś inna droga. Było
w nim coś uderzającego, coś, z czym jeszcze się tutaj nie zetknąłem.
Schodząc, zastanawiałem się nad tym i nagle przyszło olśnienie: ten
człowiek uśmiechał się! Uśmiechał się jak... jak kto? Kiedy? Może
Bird? W twarzy Birda było coś podobnego, gdy opowiadał mi swoją
historię.

Jeszcze jedne drzwi na końcu korytarza, za nimi długa sklepiona

piwnica. Dwie świece ledwie rozpraszają mrok przy wejściu, nikt nie
zwraca na mnie uwagi. Ludzie rozmawiają szeptem, jakby w napięciu
oczekiwali czegoś niezwykłego, czegoś co nadejdzie, by odmienić ich
los.

Nagle milkną. Spoza kotary wyłania się kobieta w brzydkiej, czar-

nej sukience, nawet z tej odległości widać jej nienaturalnie zgarbione
plecy. Kaleka. W ręku trzyma instrument. Wiem, to na pewno jest
instrument muzyczny, chociaż nie pamiętam jego nazwy. Wiem sam z
siebie, nie z książek. Ten, kim byłem wtedy, widział go, a może nawet
gładził dłonią i próbował wydobyć zeń dźwięki.

Coś dziwnego zaczęło się dziać wokół mnie - zniknęły wilgotne

mury, a przestrzeń bez granic wypełnił kojący dźwięk skrzypiec.
Skrzypiec! Były we mnie, czekały na tę chwilę, aby mi przypomnieć o
tęsknocie nie nazwanej, o ptaku zapamiętałym w śpiewie pośród
chmur i słońca, o szumie drzew szepczących sobie tajemnice wielkie-
go lasu, mówiły o szczęściu samego życia i o bólu najgorszym, bez
rany, sławiły wieczny powiew wiatru na szczytach gór i ryk wodospa-
du niknącego w rozpadlinie skalnej, zapłakały jak dziecko skrzyw-
dzone przez los i umilkły w cichym szmerze oklasków.

Nie wiem, jak długo trwał ten koncert ani ile utworów wykonała

niepozorna kobieta w czerni - byłem w tym czasie poza rzeczywisto-
ścią. Dopiero kiedy pierwsi ludzie zaczęli pojedynczo przechodzić
koło mnie i znikać w drzwiach, wyrwałem się z oczarowania i podąży-
łem za nimi.

64

background image

Ciemność i mgła zgęstniały tak, że trzeba było sunąć ręką po mu-

rze, aby nie zabłądzić w zaułkach. Z ulgą powitałem żółtą poświatę
latarni przy bulwarze, lecz zaledwie znalazłem się w jej zasięgu, za-
trzymał mnie okrzyk stłumiony mgłą.

- Stój!
Patrol! Było ich dwóch, jak zwykle. Zatrzymali się na skraju jasno-

ści z pistoletami gotowymi do strzału.

- Stopień swobody?
- Pierwszy.
- Dlaczego wałęsasz się po strefie o tej porze?
- Sprawia mi to przyjemność.
- Słyszysz, Bori? - odezwał się ten sam głos. - On lubi przyjemno-

ści. Zrobimy mu malutką?

- Czemu nie...
Jeden z nich skrył się we mgle, lecz wyraźnie słyszałem jego kroki,

najpierw z boku, a potem za plecami. Drugi przez cały czas trzymał
mnie na muszce.

Nagły świst - i piekący ból spłynął od karku aż po biodro. Odru-

chowo skoczyłem na środek jasności i ręką zasłoniłem tył głowy. Pod
włosami dawał się wyczuć krążek mikrodysku. Trzasnęły kajdanki.

- Podobno lubisz spacery - zarechotał ten z pejczem i szarpnął za

łańcuszek. - Bardzo proszę!

Ból na plecach przygasł. Pozostała pręga ognia, przypominająca o

sobie przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Znowu podziemia, śluzy
do Czwartej Strefy i ten sam kapitan Ronny.

- Kogo ja widzę! Pan Grey we własnej osobie! Nie sądziłem, że

spotkamy się tak prędko. Co on zrobił? - zwrócił się do strażników z
patrolu.

- Węszył w strefie po nocy.
- Siedem punktów ujemnych, a to z pewnością wystarczy do ob-

niżenia stopnia swobody. Pójdziesz, bracie, do sanatorium. Albo do
kopalni... Dokąd wolisz?

- Nie ma takiego prawa, które by zabraniało poruszać się w obrę-

bie strefy - odparłem siląc się na spokój.

- Prawda?! Tutaj my jesteśmy prawem, inne nie istnieją. A więc

jak - masz mi jeszcze coś do powiedzenia?

- Mam, ale na osobności.

65

background image

Nie wyglądał na zdziwionego. Jednym ruchem ręki odprawił

strażników i zapytał zdejmując mi kajdanki:

- Usłyszę coś ciekawego?
- Dwieście dwanaście.
- A jednak! - zapisał sobie mój pełny numer identyfikacyjny, po

czym wprowadził go do końcówki Migratonu. Kiedy ukazały się dane,
wystukał podaną przeze mnie liczbę. Ekranu nie widziałem, lecz wy-
raz jego twarzy powiedział mi wiele.

- Trzeba było od razu, kolego Grey. Formacja specjalna! Ja się je-

dnak trochę domyślałem. Proszę siadać!

- Dziękuję. Czy mogę już wyjść?
- Oczywiście! Gdyby pan miał jakieś problemy, zaraz proszę do

mnie. A moim chłopcom przykażę, aby pana zostawili w spokoju.

- A co z tymi siedmioma ujemnymi punktami?
- Cha, cha, cha! Co za poczucie humoru! Pan doskonale wie, że

wasze konta nie przyjmują minusów. Dopóki jesteście w specjalnej.

- Dobranoc, Ronny.
- Dobranoc, kolego Grey. Dobranoc!
Kim ja w ogóle jestem? - zastanawiałem się idąc środkiem bulwa-

ru. - Komendant strefy traktuje mnie co najmniej jak równego sobie.
On, wysoki funkcjonariusz Nadzoru, nazywa kolegą człowieka bez
przeszłości. Co się za tym kryje? Na pewno Oddział K... Lecz co to
jest? Same pytania...

W domu położyłem kryształ wyjęty z mikrodysku obok pozosta-

łych. Nie różnił się niczym. Nazajutrz przekazałem go w tej samej
bramie człowiekowi, który był dla mnie tylko głosem. Zapytał, czy nie
było jakichś komplikacji w czasie wykonywania zadania. Zacząłem
opowiadać o incydencie z patrolem, lecz on zdawał się nie intereso-
wać tym, co mówiłem. Odprawił mnie, zanim zdołałem dobrnąć do
połowy.

Późnym wieczorem ostry głos dzwonka wtargnął w krainę ze słów

i rytmów wyczarowaną z pożółkłych kart książki. Rozsypała się bez
śladu, jedynie gdzieś w głębi pozostał żal za światem ludzi umiejących
piękno zakląć w słowa. Telefon! Zerwałem się, by nie pozwolić mu
jeszcze raz rozerwać ciszy. Daremnie!

- Słucham...
- Grey?
- Tak, to ja.
- Jestem z ciebie zadowolony i dlatego postanowiłem powierzyć

66

background image

ci poważniejsze zadanie - był to głos człowieka z bramy. - Jutro rano
zgłosisz się do Wydziału Ewidencji, pokój numer 6, a tam podwyższą
ci stopień swobody. Następnie udasz się do Drugiej Strefy, by objąć
pracę w Instytucie Kształtowania, przy końcu alei Róż. Stoją tam dwa
samotne wysokie budynki; trafisz na pewno. Mieszkać będziesz w
dalszym ciągu tu, gdzie obecnie.

- A zadanie?
- Właśnie to jest zadaniem. Od jutra przez cały czas będziesz no-

sić dysk załadowany. Wymiana codziennie rano. Wykorzystane krysz-
tały wkładaj do numerowanych kopert i zawsze miej przy sobie. Klucz
do archiwum możesz na razie zatrzymać.

Wyłączył się. Wróciłem do książki, chcąc powtórnie wywołać na-

strój zburzony rozmową, lecz zamiast niego pojawił się niepokój, a
wraz z nim przyszła długa noc przeorywana myślami. Dopiero świt
przyniósł odrobinę snu bez majaków i lęku przed nieznanym.

background image

Rozdział VI

Znudzony funkcjonariusz ożywił się wraz z moim wejściem do bu-

dynku śluzy oznaczonej numerem 2. Ruch tutaj prawie nie istniał,
podobnie zresztą, jak i w pozostałych dwóch strefach. Jedynie przej-
ście w kierunku wybiegu ożywało raz w tygodniu, kiedy wszyscy, do-
słownie wszyscy, wychodzili na dwugodzinny spacer.

Czując na sobie wzrok strażnika, wsunąłem rękę do otworu reje-

strującego. Trzy sekundy, w czasie których System przeprowadzał
identyfikację i wydawał zezwolenie na przejście, te trzy sekundy roz-
ciągnęły się teraz nieomal w nieskończoność. Oczyma wyobraźni
ujrzałem zapadającą się podłogę i siebie w ciemnej klatce odrzutów,
słyszałem stukot podkutych butów na metalowym pomoście i głos
kontrolera płynący ze ściany. Lecz nic takiego nie nastąpiło - odsko-
czyła natomiast zapora na przejściu i przeciąg przyniósł nie znany
zapach, zapach stamtąd.

Kilka kroków wąskim tunelem, zgrzyt zapadającej grodzi, baczne

spojrzenie strażnika przechadzającego się wzdłuż oszklonej ściany i
już ulica. Niby to samo miasto, ten sam nijaki styl budynków miesz-
kalnych, podobne wyboje w jezdni i dziury w chodnikach, fasady nie
odnawiane od niepamiętnych czasów, pokryte kurzem witryny
opuszczonych sklepów, a jednak na pierwszy rzut oka widziało się
różnicę.

Tkwiła w ludziach. Poruszali się szybciej, bardziej elastycznym

krokiem, nosili lepiej dopasowane ubrania, daleko odbiegające kro-
jem i barwą od szarzyzny strefy leżącej tuż za ogrodzeniem. Przede
wszystkim zaś - byli młodsi. Idąc w stronę rzeki, spotykałem coraz
więcej przechodniów w średnim wieku, a niekiedy nawet całkiem
młodych.

68

background image

U wylotu ulicy na bulwar - ten sam Południowy Bulwar przegro-

dzony jedynie zaporą z kolczastego drutu, skrytą w podwójnym szpa-
lerze ozdobnych krzewów - pośrodku skweru zobaczyłem dzieci. Tro-
je. Skakały ze sterty desek nad zaniedbanym wykopem, o osypujących
się ścianach z żółtej, tłustej gliny. Wycierały brudne ręce w jednako-
we, bladoniebieskie kombinezony z barwnymi emblematami w
kształcie elipsy. Na pierwszy rzut oka mogły sprawiać wrażenie ro-
dzeństwa, jednak przy dokładniejszej obserwacji złudzenie pryskało,
bo różniły się od siebie wszystkim, z wyjątkiem wieku. O kilkanaście
kroków od nich siedziała na ławce młoda kobieta w mundurze takie-
go samego koloru, jak ubrania dzieci, i z takim samym emblematem
na ramieniu. Na małej składanej szachownicy sama ze sobą rozgry-
wała partię warcabów.

Południowy Bulwar kończył się trójkątnym placem z sadzawką za-

tęchłej wody pośrodku. W spękaniach betonowych postaci zgrupo-
wanych wokół nieczynnej fontanny zieleniły się glony i trawa. Za
fontanną widać było ulicę wybiegającą z placu ku szczytowi wzniesie-
nia górującego nad Harltonem. Po obu jej stronach, pomiędzy chod-
nikami a pustą jezdnią, ciągnęły się zarośla zdziczałych róż o drob-
nych kwiatach i jasnozielonych liściach - raj dla ptaków bezpiecznych
w kolczastej kryjówce.

Nawet nie szukałem tablic, aby się upewnić, że gdzieś tam, przy

końcu alei, był cel wyznaczony przez człowieka z bramy. Na jego
wspomnienie zatrzymałem się w cieniu jednego z trzech filarów
wspierających potężny balkon, ozdobiony wykruszonymi sztukate-
riami i przygładziłem dłonią włosy z tyłu głowy - dysk tkwił we wgłę-
bieniu u nasady czaszki.

Z bocznej ulicy wyłonił się połyskujący furgon i bezszelestnie su-

nął środkiem jezdni w stronę placu z fontanną. Poprzez lustrzane
płaszczyzny szyb nie widać było nawet konturów siedzących w nim
ludzi, lecz każdy wiedział, że są tam i uważnie patrzą na mijanych
przechodniów, ci zaś odruchowo przyśpieszali kroku, a ich twarze
przybierały wyraz obojętności, by zamaskować napięcie.

Ja również bezwiednie przyjąłem rytm wszystkich i zaczęło mi się

wydawać, jakbym został porwany przez wezbraną rzekę bez możliwo-
ści zrobienia czegokolwiek wbrew jej potędze. Dopiero kiedy wóz
zniknął wśród nadrzecznych drzew, przyszło odprężenie, a ludzie
wrócili do przerwanych rozmów i swobodnego kroku.

Za rogiem najbliższej ulicy natknąłem się na czynny sklep. Przez

69

background image

niedomytą szybę wystawy widać było tęgiego mężczyznę o grubym
karku i szerokiej czerwonej twarzy, przekładającego towar z wielkiego
pudła do koszyków ustawionych na kontuarze. Wszedłem do środka i
stanąłem na końcu kolejki złożonej z kilku osób wpatrzonych w ko-
szyki wypełnione drobnym pieczywem. Ludzie trzymali w rękach
okrągłe plastykowe żetony przypominające mi coś, co musiałem już
kiedyś widzieć, czym z pewnością posługiwałem się, zanim...

Grubas otrzepał ręce, strącił pudło na podłogę i zaczął wydawać

towar - za każdy żeton trzy sztuki. Wyszedłem odprowadzany jego
bacznym spojrzeniem aż na drugą stronę uliczki.

Zarośla zdziczałych róż ustąpiły miejsca zaniedbanym trawnikom,

a te z kolei przeszły w pasma spękanej ziemi pokrytej liszajami gruzu
i chwastów. Z obu stron ulicy pojawiły się puste place po wyburzo-
nych dawno domach, resztki ozdobnych ogrodzeń na podmurówkach
z kamienia i samotne drzewa pośród stert śmieci. Dalej, na tle zale-
sionego wzgórza, tkwiły dwa jednakowe prostopadłościany budyn-
ków Instytutu Kształtowania. Wyglądały dokładnie tak, jak je sobie
wyobrażałem: szare pudełka od zapałek powiększone tysiąckroć,
upstrzone monotonnym rytmem pięter i okien, ślepe ściany zwrócone
ku miastu, naznaczone owalnymi dekoracjami od ziemi po dach.
Dopiero kiedy podszedłem bliżej, skojarzyłem je z emblematami na
ubraniach dzieci i ich opiekunki. Były dokładnie takie same, jeśli nie
brać pod uwagę barw spłowiałych od deszczu i słońca. Z bliska zatra-
ciły się w szarości ścian i w płatach odpadającego tynku.

Długo czekałem przed wejściem na ogrodzony teren instytutu, za-

nim zjawiła się kulawa dozorczyni i wpuściła mnie do środka. Okaza-
ło, się, że oprócz chromej nogi jest także głucha i muszę sam poszu-
kać kogoś, kto będzie zorientowany w mojej sprawie.

Wąskim chodnikiem o wykruszonych płytach dotarłem do bramy

pierwszego budynku, lecz ta była zamknięta z zewnątrz na wielką za-
rdzewiałą kłódkę. Z bliska odkryłem, że ten olbrzymi prostopadło-
ścian jest nie zamieszkany od dawna, albo w ogóle nigdy nie był za-
siedlony. Szyby okien pokrywała gruba warstwa brudu, pod ścianami
walały się sterty gruzu i śmieci, ogrodowe ławki zaś straszyły poła-
manymi oparciami i złuszczonym lakierem.

Wokół drugiego budynku panował względny porządek. Nad wej-

ściem przykuwała wzrok biała, marmurowa tablica z napisem:
INSTYTUT KSZTAŁTOWANIA W HARLTONIE, wykutym ozdob-
nymi literami, noszącymi ślady złocenia. Mimo ciszy panującej

70

background image

wewnątrz czułem obecność wielkiej liczby ludzi, a przecież nie spo-
tkałem tu jeszcze nikogo.

- Czego tam? - zaskoczył mnie głos za plecami.
Tęga kobieta w średnim wieku, wsparta pod boki, patrzyła wyzy-

wająco maleńkimi oczkami, skrytymi w fałdach tłuszczu.

- Kazano mi się tu zgłosić.
- Po co?
- Do pracy.
- Tu?! - jej głos załamał się z. niedowierzaniem. - Przecież tu nig-

dy żaden mężczyzna...

- O co chodzi?
Niski spokojny głos. Stała w otwartych drzwiach o kilka kroków

ode mnie. Całe piękno istnienia, obraz wywołany z samego dna du-
szy. Znikły niepotrzebne dekoracje rzeczywistości, świat zawarł się w
sylwetce na tle prostokąta jasności. Skurcz serca aż do granicy bólu,
fala żaru spływająca wzdłuż ciała i wracająca chłodem do mózgu, czas
rozkołysany rytmem pulsującej krwi. I przeświadczenie o wartości
życia dla takiej jednej chwili.

- Słucham...
Już tylko oszalały stukot w piersiach i słowa z trudem przeciskają-

ce się przez gardło.

- Ja w sprawie...
- Wiem - przerwała mi, cofając się do pokoju. - Proszę wejść!
Nieruchoma twarz o zdumiewająco regularnych rysach i nieskazi-

telnej cerze. W wielkich szaroniebieskich oczach nie ma nic prócz
chłodu. Kobieta o takiej twarzy powinna odstraszać doskonałością, a
ja nie mogę oderwać od niej oczu, gdy nieśmiertelnym gestem bez-
wiednie poprawia włosy spływające na ramiona.

- Nazywacie się Grey, prawda?
- Mark Grey.
- Wasze imię mnie nie interesuje, zwłaszcza że jest z pewnością

fikcyjne, jak i nazwisko zresztą. Ponieważ lubię grać w otwarte karty,
zapytam wprost: po co was tu przysłano?

Zastanawiałem się, ile może mieć lat. Z dziewczęcą sylwetką, opa-

nowaniem męża stanu i twarzą gotyckiej madonny ze starego sztychu
zdawała się być ponadczasowym ideałem piękna, a nie kobietą z krwi
i kości.

- Mam tu pracować.

71

background image

- Dobrze o tym wiecie, Grey, że nigdy w żadnym instytucie nie

pracował mężczyzna, bo nie nadajecie się do kształtowania osobo-
wości. Jeśli przysłanie was tutaj ma być eksperymentem, może on
przynieść naszym wychowankom tylko szkodę. Mam nadzieję, że ten,
kto was tu przysłał, zrozumie swój błąd i odwoła was w możliwie
krótkim terminie. Do tego czasu nie będziemy wam przeszkadzać w
spełnianiu swoich obowiązków.

- Co będzie do nich należało?
- Jeśli o nas chodzi - nic.
- Jak to?!
- Normalnie: nie macie tu nic do roboty. Możecie przychodzić,

kiedy chcecie, albo jeszcze lepiej - nie przychodzić wcale, możecie
wychodzić o dowolnej porze, najlepiej wkrótce po przyjściu - po-
deszła do drzwi i położyła rękę na klamce. - Zrozumieliście mnie chy-
ba, Grey?

Nie wiedziałem, jak się zachować w tej dziwacznej sytuacji: z jed-

nej strony jawna niechęć, jeśli nie wrogość, z drugiej bezdyskusyjne
zlecenie dysponenta i do tego tajemnicza siła emanująca z tej kobiety,
siła nakazująca mi być w jej pobliżu za każdą cenę.

- Postaram się być przydatnym... - zacząłem zdanie, nie wiedząc,

jak będzie brzmiał jego dalszy ciąg, lecz nie musiałem kończyć, bo
otwarła szeroko drzwi, dając mi niedwuznacznie do zrozumienia, że
mam opuścić pokój.

Długo stałem w mrocznym korytarzu wpatrując się w tabliczkę z

napisem: NADYA VILLER, aż czarne litery zaczęły się rozpływać
przed oczami i poczułem potrzebę odetchnięcia pełną piersią, by wy-
rwać się z odrętwienia.

Przymknąwszy oczy, z wdzięcznością przyjmowałem wiatr spada-

jący ze szczytu wzgórza, co niósł odprężenie i zacierał obraz wyryty w
mózgu, lecz równocześnie jakaś inna część świadomości buntowała
się przeciw temu, nie chciała pozbywać się wstrząsu.

Ostry, przenikliwy dźwięk dzwonka przeorał ciszę krótkotrwałym

jazgotem i zgasł równie nagle, jak nastał. Ale cisza już nie wróciła do
gmachu - ożył narastającym stukotem kroków w korytarzach i na
schodach.

Dzieci! Dziesiątki, dziesiątki małych ludzi w jednakowych kombi-

nezonach z emblematami instytutu na piersiach. Wychodziły z bramy
dwoma milczącymi rzędami i ustawiały się w karny czworobok na

72

background image

wybetonowym placu przed wejściem. Zastygłe w obojętności dziecię-
ce twarze, oczy wpatrzone w nie istniejący punkt gdzieś na horyzon-
cie, ręce nieruchomo zwisające wzdłuż tułowia. Za nimi przyszło kil-
kanaście młodych kobiet ubranych tak samo, jak opiekunka ze skwe-
ru grająca w warcaby.

Poprzez gałęzie krzewów widziałem, jak stanęły przed frontem, a

jedna z nich wystąpiła i zaczęła przemawiać do dzieci. Szum wiatru
nie pozwalał mi zrozumieć, o czym mówiła, ale na dziecięcych twa-
rzach nie było widać żadnej reakcji na jej słowa. W pewnym momen-
cie przyszła mi do głowy myśl, że wszystkie one są głuchonieme, lecz
zaraz odrzuciłem ją jako niedorzeczną, bo po co w takim przypadku
byłoby do nich mówić.

Wreszcie padła głośna komenda i czworobok rozdzielił się na bez-

ładne grupki odchodzące w różnych kierunkach. Im dalej od miejsca
zbiórki, tym bardziej ożywały twarze, rozlegały się rozmowy, a nawet
okrzyki. Jedna z grup skierowała się w stronę mojej ławki, skrytej za
kępą zeschniętych krzaków, a na jej czele biegł może dziesięcioletni
chłopiec z grzywą popielatych włosów. Kiedy wypadł zza zakrętu ście-
żki i ujrzał mnie siedzącego na ławce - zatrzymał się zdumiony.

- Co tu robisz?
Zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, nadbiegli inni i otoczyli

mnie zdyszanym półkolem. Kilkanaście par oczu zaokrąglonych zdzi-
wieniem wpatrywało się we mnie z najwyższą uwagą.

- Będę tu pracował.
Zbili się w ciasną gromadkę i przez chwilę naradzali szeptem, za-

nim ten sam, co poprzednio, odezwał się niepewnie.

- Co będziesz robił?
- A co byście chcieli? - odpowiedziałem pytaniem.
- Żebyś z nami rozmawiał! - zawołał trzymający się trochę na

uboczu blady malec.

- Zgoda! A o czym będziemy mówić?
- O wszystkim - powiedział nieomal szeptem i skrył się za pleca-

mi kolegów, jakby przestraszony własną śmiałością.

- Cicho, Mały! - grubym głosem skarcił go popielatowłosy i wy-

stąpił o krok przed grupę. - Jak się nazywasz? - zwrócił się do mnie,
założywszy ręce do tyłu.

- Jestem Mark.
- Ja się nazywam Negrescu, ale możesz do mnie mówić: Siwy, jak

wszyscy. Nasz zespół nosi imię Bariona.

73

background image

- Jaki zespół?
- No, my... Nasz pluton - odwrócił się w stronę stłoczonych za

nim chłopców. - On jest naszym patronem.

- Kto?
- Przecież ci mówiłem: Sandro Barion. Nie słyszałeś nigdy o

nim?!

- Chyba słyszałem... Ale już nie pamiętam.
- On był z tych, co założyli Nadzór. Na samym początku. Dlatego

codziennie rano i wieczorem śpiewamy o nim hymn. W sypialni wisi
portret, żeby każdy wiedział, jaki był.

- To wy tutaj sypiacie?
- Przecież to nasz dom!
- A wasi rodzice?
Zamilkł i zmarszczył czoło, ja zaś zacząłem żałować tego pytania.

Zastanawiałem się, w jaki sposób zmienić temat rozmowy, kiedy ode-
zwał się Mały.

- Co to znaczy: rodzice?
- No... ojciec, matka.
Milczeli, spoglądając jeden na drugiego. Widać było, że nie rozu-

mieją, o czym mówię. Chcąc w jakiś sposób obejść niezręczną sytu-
ację, podszedłem do Małego i położyłem mu rękę na głowie. Pozostali
chłopcy otoczyli nas ciasnym kręgiem.

- Co się tu dzieje?
Żaden z nas nie zauważył, kiedy podeszła. Jedna z kilkunastu

opiekunek w niebieskich mundurach. Miała szeroką twarz o lekko
wystających kościach policzkowych.

- Negrescu! Kim jest ten człowiek?
- Nazywam się Mark Grey.
- Skąd się pan tutaj wziął?
- Od pół godziny jestem pracownikiem waszego instytutu, a za-

tem również pani kolegą.

- Chłopcy, pójdziecie do czwartej sekcji i zajmiecie się ćwicze-

niami zgodnie z instrukcją.

- Tak jest - powiedział bez entuzjazmu Siwy i ruszył we wskaza-

nym kierunku, a za nim cały zespół.

- Kolego Grey - zwróciła się do mnie. - Czy rozmawialiście już z

komendantem instytutu?

- To znaczy z panią Viller?
- Tak.

74

background image

- Rozmawiałem. Właśnie przed chwilą od niej wyszedłem.
- Co powiedziała?
- Nie jest zachwycona moją obecnością.
- Tak przypuszczałam.
- Dlaczego?
- Nieważne. Proszę mi powiedzieć, co pan ma zamiar tu robić?
- Jeszcze nie wiem. Wydaje mi się jednak, że znajdziecie dla mnie

zajęcie, zwłaszcza że dzieci już mnie zaakceptowały. Ile ich tutaj ma-
cie?

- Nieco ponad setkę.
- I wszystkie sieroty?
- Panie Grey - odparła po chwili namysłu. - Nie wiem, kim pan

jest i co go tu sprowadza, ale jestem całkowicie pewna, że poświęci-
łam panu zbyt wiele czasu.

- Ja przepraszam, jeśli...
Odeszła szybkim krokiem w stronę kępy drzew, gdzie przed chwilą

skrył się zespół Sandro Bariona.

Usiadłem na ławce i starałem się powiązać w jakąś logiczną całość

wszystko, co usłyszałem od chłopców i od tej kobiety, doszedłem jed-
nak do wniosku, że najciekawsze było to, czego nie powiedzieli. Po-
stanowiłem nie zrażać się niczym i udowodnić każdemu, kto tylko
będzie miał wątpliwości, że Mark Grey przyda się tutaj. A najbardziej
sobie samemu.

Instytut Kształtowania, pusto brzmiąca jeszcze wczoraj nazwa,

przykuwał mnie coraz liczniejszymi więzami. Przed wejściem rządził
mną tylko rozkaz dysponenta, potem doszedł wstrząs oczarowania,
tajemnica małych ludzi i wreszcie zwykła ambicja.

Poszedłem na plac między budynkami i ze sterty połamanych ła-

wek wydobyłem najmniej uszkodzoną. Posługując się znalezionym
kamieniem i kawałkiem zardzewiałej blachy doprowadziłem ją do
stanu używalności, a potem ustawiłem w cieniu rozłożystego drzewa
na wprost wejścia. Kiedy po pewnym czasie, zgrzany i spocony z wy-
siłku, przyciągnąłem następną, na pierwszej ławce leżała kolekcja
zaschniętych pędzli, a na ziemi stos puszek po farbach. Resztki lakie-
ru znalezione w kilku z nich, pod grubą skorupą, zmieszałem w ciem-
nopopielatą maź i pomalowałem nią obydwie ławki. Wyglądały dość
przyzwoicie.

Chciało mi się pić, wszedłem więc do budynku i zaraz natknąłem

się na tę samą kobietę o nalanej twarzy. Tym razem spojrzała na
mnie nieco łaskawszym okiem i zapytała:

75

background image

- Potrzeba czego?
- Chciałbym napić się wody i umyć.
- No pewnie, trzeba - wyjęła z kieszeni fartucha pęk kluczy i

otworzyła obite blachą drzwi do umywalni. Kiedy myłem ręce, stała z
boku i uważnie śledziła każdy mój ruch.

- Kto przyniósł pędzle i farby?
- Ja. A któżby inny!
- Szefowa kazała?
Pokiwała głową, mrucząc przy tym niewyraźnie. Kiedy wyszedłem

na korytarz, zamknęła drzwi, dwukrotnie przekręciwszy klucz w zam-
ku, i ciężko zaczęła wspinać się po schodach.

Wrzuciłem puste puszki w wyrwę za płotem wypełnioną do poło-

wy śmieciami, pędzle owinięte w papier położyłem przy wejściu do
budynku i na tym postanowiłem zakończyć pierwszy dzień pracy w
instytucie. Zaledwie jednak ruszyłem w stronę bramy, dobiegł mnie
znajomy głos.

- Grey, pozwólcie do mnie! - stała w oknie swojego pokoju na

parterze. Znowu gwałtowne bicie serca i skurcz krtani. Zawracam do
budynku, znajoma wizytówka na drzwiach, pukam.

- Wejść!
Minęły zaledwie dwie, może trzy godziny od czasu, gdy byłem tu-

taj poprzednio, a mnie się zdaje, że tygodnie albo miesiące.

- Siadajcie, Grey. O, tam! Powiem otwarcie: nie mam nic przeciw

ko tego typu pracom, jakie wybraliście sobie, chociaż w dalszym cią-
gu, bynajmniej, nie wpadam w zachwyt na wasz widok. Jeśli więc nie
będziecie się mieszać do innych spraw, wasz pobyt u mnie może prze-
biegać w miarę bezkonfliktowo. Dostałam właśnie miłą wiadomość,
że jadać będziecie poza obrębem instytutu, w kasynie przy ulicy Sze-
rokiej 14, najlepszym w całej strefie.

Słuchałem, a równocześnie zastanawiałem się, co było w niej ta-

kiego, że mimo szorstkości, chłodu bijącego z twarzy i bezwzględności
skrytej w oczach - przyciągała, starając się odpychać. Nagle zapragną-
łem ujrzeć ją bez maski opanowania, roześmianą albo z oczami opu-
chłymi od łez, biegnącą przez łąkę rozkwitłą wiosennymi kwiatami,
bijącą pięścią w stół lub pochyloną z niepokojem nad łóżkiem chore-
go dziecka.

- Grey, dlaczego nie odpowiadacie?
- Przepraszam, nie dosłyszałem.
- Pytałam, czy potrafilibyście naprawić buty.

76

background image

- Buty? Jeśli będę miał odpowiednie narzędzia i materiały, chyba

dam sobie radę.

- Jutro je dostaniecie. A teraz idźcie już sobie, bo narobiliście

zbyt wiele zamieszania jak na jeden dzień.

Chciałem jeszcze choć przez chwilę pozostać w jej pobliżu, dlatego

stojąc już z ręką na klamce zapytałem:

- Pani Viller, ile jest w Harltonie placówek podobnych do tego in-

stytutu?

- Po pierwsze, mówi się do mnie: komendancie, a po drugie, wa-

sze pytanie świadczy albo o kompletnej ignorancji, albo ma być pre-
tekstem do przedłużenia pobytu w tym pokoju.

- Obydwa domysły są słuszne.
Podeszła do okna i mimo że przez chwilę stanowiła tylko sylwetkę

kobiety odwróconej plecami, to nawet z tej sylwetki emanowała har-
monia proporcji i wdzięk tkwiący w lekkim odchyleniu głowy do tyłu,
w ręce spoczywającej na oparciu krzesła.

- Dziwny z ciebie człowiek, Grey - powiedziała zwrócona twarzą

do firanki. Zdawało mi się, że w jej głosie zabrzmiał trochę cieplejszy
ton, że słowa te wymknęły się spod nieustającej kontroli, jaką sama
sobie narzuciła. - Bardzo dziwny. Właśnie zastanawiam się, czy kpisz
ze mnie, czy mówisz prawdę - odwróciła się do mnie.

- Po prostu mówię ją, komendancie.
- Daj spokój. Możesz zwracać się do mnie po prostu: pani Viller.

Oczywiście, gdy nie będzie nikogo w pobliżu. A jeśli chodzi o twoje
pytanie, nasz instytut jest jedynym w całym mieście; tutaj żyją
wszystkie dzieci Harltonu.

- Nawet te z Czwartej Strefy?
- U nas, jak i wszędzie, dzieci mieszkają tylko w Drugiej, podob-

nie jak starcy w Pierwszej.

- Ale ja widziałem! Na śluzie!
- Idź już, Grey. Odpocznij. Jutro czeka cię dużo pracy.
Głucha dozorczyni dojrzała mnie z daleka i otworzyła bramę.

Przechodząc uśmiechnąłem się do niej, a ona najpierw znieruchomia-
ła z ręką na klamce, a po chwili - jakby przypominając sobie dawno
zapomniany odruch - odwzajemniła uśmiech. Będąc już na ulicy, od-
wróciłem się i dostrzegłem ją, szarą i maleńką na tle pierwszego gma-
chu, zastygłą w tej samej pozie. Przysiągłbym, że jeszcze uśmiechała
się kącikami ust.

77

background image

Z dołu nadchodziła znajoma trójka dzieci, a kilkadziesiąt kroków

za nimi opiekunka w niebieskim mundurze. Minęli mnie i skręcili ku
budynkom instytutu, ja zaś przeszedłem na drugą stronę ulicy, aby
przyjrzeć się ruinom dziwnej budowli z ciosanego kamienia. Przez
wyrwę w murze i otwory po wypalonych oknach widać było wewnę-
trzne ściany pokryte złuszczonymi malowidłami. Różnobarwne
odłamki szkła chrzęściły pod butami, gdy kluczyłem pośród gruzów i
kawałków przeżartej rdzą blachy, by popatrzeć na nie z bliska, doszu-
kać się sensu w ocalałych fragmentach krajobrazów, ciał i przedmio-
tów.

Niebezpieczeństwo wyczułem chyba o ułamek sekundy wcześniej,

zanim usłyszałem gardłowy okrzyk i świst rozcinanego powietrza nad
głową. Gwałtowny skręt tułowia, cień przelatujący tuż obok ramienia,
chmura pyłu od uderzenia w gruzowisko.

Skoczyłem butami na koniec stalowego prętu, a napastnik wypu-

ścił go z rąk i rzucił mi się do gardła. Z łatwością trafiłem go pięścią w
podbródek; obróciło go do mnie tyłem i bezwładnie osunął się na
bruk.

Leżał na plecach, dysząc ciężko i patrząc na mnie z nienawiścią -

mały, zasuszony człowieczek w łachmanach. Zapamiętałem tylko jego
paznokcie zakrzywione w długie szpony i wielkie, rozgorączkowane
oczy. Widziałem je jeszcze idąc wzdłuż ściany zdziczałych róż, spoglą-
dały z ciemnych sieni starych domów, spoza firanek i zasłon. Uwolni-
łem się od nich dopiero w podziemnym przejściu na skrzyżowaniu,
gdy wzrok spoczął na ledwie czytelnej tablicy z nazwami ulic rozcho-
dzącymi się z pobliskiego placu. Szeroka...

Nie wypytując nikogo o drogę, trafiłem pod właściwy adres i

wkrótce stanąłem przed trzypiętrowym przeszklonym budynkiem z
szyldem kasyna nad bramą. Poprzez firanki parteru widoczne było
wnętrze zastawione stolikami i kolejka ludzi przed okienkiem, gdzie
wydawano posiłki.

Bez emocji przeszedłem przez końcówkę rejestrującą i zająłem

miejsce za przygarbionym mężczyzną, o twarzy pozbawionej zarostu i
wytrzeszczonych rybich oczach. Czekając na otwarcie okienka obser-
wowałem ludzi stojących przede mną; różnice między nimi a bywal-
cami kantyny w Pierwszej Strefie widoczne były na pierwszy rzut oka
- tam schodził się szary tłumek ludzi stojących u schyłku życia, tutaj
zaś przeważali ludzie młodzi i w średnim wieku. Przy samym okienku
zebrała się milcząca grupka kobiet zapatrzonych w matową szybę, zza
której dobiegały odgłosy kuchni.

Usłyszałem skrzypienie wahadłowych drzwi, odgłos zbliżających

78

background image

się kroków i cichą rozmowę za plecami. Wkrótce umilkła, lecz miałem
wrażenie, że ludzie stojący za mną wymieniają jakieś uwagi posługu-
jąc się gestami i mimiką. Chcąc się upewnić, spojrzałem w lustro
zawieszone na ścianie i zobaczyłem dwóch młodych mężczyzn; jeden
z nich trzymał palec na ustach w geście nakazującym milczenie, drugi
zaś wtulił głowę w ramiona i zanosił się tłumionym śmiechem.

Ruch zrobił się koło okienka, czyjeś ręce unosiły drewnianą ramę i

zaczęło się wydawanie obiadów. Zaledwie dotarłem z tacą w kąt sali,
zjawili się ci dwaj z kolejki i usiedli obok mnie, mimo iż wokół stały
same wolne stoliki i musieli przeciskać się obok nich, aby dotrzeć do
najdalszego. Ten, który poprzednio nakazywał drugiemu milczenie,
teraz wyjął z kieszeni kawałek zatłuszczonego papieru i coś na nim
notował. Kiedy skończył, położył zapisany świstek koło mojego tale-
rza i wskazał nań palcem.

Kolego, chcemy ci coś powiedzieć. Zdejmij eskę i wyłącz.
Nie wiedziałem, jak się zachować. Odłożyłem łyżkę i spojrzałem

temu człowiekowi prosto w oczy. Spokojnie wytrzymał mój wzrok, po
czym odwrócił się profilem, a końcami palców dotknął swojej głowy
w miejscu, gdzie ja miałem umocowany mikrodysk. Widząc moją nie-
pewność, jeszcze raz sięgnął po papier i dopisał:

Jesteśmy z Oddziału. Tak samo jak ty.
Nie bez trudu zsunąłem zestaw na szyję i oderwałem od; skóry.

Kiedy niezdecydowanie trzymałem go w zaciśniętej ręce, drugi wycią-
gnął z kieszeni niewielkie metalowe pudełko i podał mi bez słowa.
Włożyłem mikrodysk do środka, zatrzasnąłem wieczko i schowałem
pudełko do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- Edward - przedstawił się ten, co przed chwilą pisał do mnie.

Równocześnie sięgnął po papier i zaczął ugniatać go w małą kulkę.

Miał wysokie czoło myśliciela i twarz wzbudzającą zaufanie.
- Alu - powiedział drugi uśmiechając się kącikami ust. Był zdecy-

dowanie młodszy od swego kolegi i sprawiał wrażenie człowieka peł-
nego energii i pomysłów.

- Nazywam się Mark - wyciągnąłem rękę w stronę Edwarda, lecz

ten ściągnął usta i przecząco pokręcił głową.

- Tutaj nie można, Mark. Ktoś może patrzeć. Rozmawiajmy tak,

aby nie zwracać na siebie uwagi. Ty chyba dzisiaj po raz pierwszy
jesteś na Szerokiej?

- Pierwszy.

79

background image

- Zaczepiliśmy cię, bo twoja eska jest widoczna na tle włosów.

Zwykły człowiek może niczego by nie zauważył, ale my, kaskaderzy,
jesteśmy wyczuleni na maskowanie. Powinieneś zapuścić dłuższe
włosy.

- Wiem o tym.
- Więc dlaczego nosisz takie krótkie? - zdziwił się Alu.
Nie odpowiedziałem. Machinalnie przełknąłem kilka łyków zupy

nie czując jej smaku, po czym odłożyłem łyżkę i dotknąłem kieszeni z
pudełkiem.

- W porządku, Mark - odezwał się starszy. - Nie ma powodu do

obaw, bo pudełko ekranuje totalnie, a przerwy w seansach są nie do
wykrycia bez badań laboratoryjnych. Zresztą, który dysponent odwa-
żyłby się zlecić badanie ciągłości zapisu na krysztale własnego kaska-
dera! Możemy spokojnie rozmawiać.

- Coś mi się wydaje, że on jest zupełnie zielony w zawodzie - po-

wiedział młodszy przysuwając do siebie talerz z drugim daniem. - No,
przyznaj się! Jesteś zielony?

- Jestem. Bardziej, niż się wam wydaje.
- Uspokój się, Alu! A ty, Mark, zajmij się jedzeniem i tylko słu-

chaj. Jeśli jest to jedno z twoich pierwszych zleceń, masz prawo być
nieufny wobec wszystkich. Każdy z nas na początku ciężko przeżywa
okres przyzwyczajania się do nowej roli, chociaż nie wie, jaką pełnił
poprzednio i czy była ona tą właściwą, czy przed okresem niepamięci
na pewno był sobą, a nie kolejnym wcieleniem członka specjalnego
Oddziału.

Jesteśmy w założeniu skazani na ślepe posłuszeństwo dysponen-

towi, o którym przeważnie nie wiemy nic, na samotne miotanie się w
niepewności jutra i stokroć gorszej niepewności tego, co było, gnębi
nas brak sensu w tym, co każą nam robić i z pewnością oszalelibyśmy
po kolei, stając się pełnowartościowymi obywatelami na chwałę Sys-
temu, gdyby nie cudowny dar rozpoznawania sobie podobnych.

Pozbywszy tożsamości i wspomnień, równocześnie naznaczono

nas piętnem czytelnym tylko dla nas samych. Dlatego możemy kon-
taktować się i bezustannie zwiększać wiedzę o nas samych. Dzięki tej
wiedzy rozpracowano kiedyś tajemnicę zapisu, a tym samym cel ist-
nienia Oddziału, znaleziono sposób takiego ekranowania mikrody-
sków, by nie wzbudzały podejrzeń dysponenta.

Przerwał i zabrał się do jedzenia, a jego towarzysz Alu właśnie

skończył drugie danie i odstawił puste talerze na ostatni stolik.

80

background image

- Zatrzymaj sobie to pudełko - powiedział. - Może ci się przydać,

skoro masz zlecenie ciągłe. Ja skombinuję sobie nowe. Musisz tylko
pamiętać, żeby początek i koniec ekranowania wypadały w zbliżonych
warunkach akustycznych i psychicznych, bo inaczej syntetyzator wra-
żeń wykryje uskoki zapisu. I żeby suma przerw na jednym krysztale
nie była większa niż pół godziny. A teraz muszę już iść, aby ktoś nie
zwrócił na nas uwagi. Czołem, kaskaderzy!

- Cześć! - mruknął Edward nie podnosząc głowy znad talerza. -

Będziesz na kolacji?

- Nie wiem, czy na pewno.
- Dziękuję! - powiedziałem, kiedy już wstawał. - Nie wiem, jak

mam ci dziękować.

- Nie przejmuj się, stary! Każdy z nas przechodzi tę samą drogę.

Kiedyś z pewnością pomożesz jakiemuś nowicjuszowi i w ten sposób
zwrócisz dług.

Patrzyłem, jak kluczy wśród stolików, stawia naczynie na obitym

blachą kontuarze i znika w drzwiach kasyna. Nie wiadomo, dlaczego
przypomniały mi się zapleśniałe suchary ze skrytki w baraku i smak
zimnej herbaty pitej w aluminiowym kubku.

- Teraz staraj się zapomnieć o wszystkim, co tu usłyszałeś, bo po-

winieneś już założyć eskę. Nie należy kusić losu.

- Ależ ja mam całą masę pytań! Muszę wiedzieć, co tu się właści-

wie dzieje, co ja robię i dla kogo! i

- Przede wszystkim uspokój się i kończ obiad. Jak na pierwszy

raz powiedzieliśmy ci i tak zbyt wiele. Musisz zepchnąć to wszystko w
jakiś kąt świadomości, aby dysponent niczego się nie domyślił. Gdy-
bym ci wyjaśnił trochę więcej, najpóźniej pojutrze znalazłbyś się w
klinice albo w jakimś innym podobnym miejscu. Następnym razem
znowu dowiesz się czegoś nowego.

- Gdzie was znajdę?
- Chyba tutaj, ale nie ma niczego pewnego w naszym zawodzie.

Gdybyś jednak żadnego z nas już nie zobaczył, pamiętaj, że są takie
miejsca w Harltonie, gdzie w wolnych chwilach spotykają się kaska-
derzy - jedno obok wieży widokowej Ternera, drugie zaś pod Pustym
Cokołem na wybiegu. Znakiem rozpoznawczym jest lewa ręka zaciś-
nięta w pięść. Gdybyś potrzebował pomocy, dodatkowo oprzyj się
plecami o mur albo o drzewo. A teraz idź już, bo za długo siedzimy
razem.

81

background image

- Dziękuję!
Zamknąłem oczy, by wyobrazić sobie, że stoję w kolejce przed za-

mkniętym okienkiem i czekam, aż zaczną wydawać obiady. Potem
ostrożnie wydobyłem z pudełka mikrodysk i osadziłem na szyi. Wsta-
jąc uśmiechnąłem się do Edwarda, a ten odpowiedział mi uniesie-
niem ręki zaciśniętej w pięść.

background image

Rozdział VII

Do domu wróciłem tylko po to, żeby umyć się i przebrać. Ciągnęło

mnie do Drugiej Strefy, tak różnej od martwoty moich uliczek, na
których z rzadka pojawiała się postać powłócząca nogami. Tam było
życie - przygaszone, dziwne, jeszcze niezrozumiałe, czaiło się w
ukradkowych spojrzeniach, w nie dopowiedzianych zdaniach, prze-
mykało pod ścianami nieśmiałe i ciche. Ale było, i chciałem je chłonąć
najpełniej i najgłębiej.

Znowu śluza. Już trzeci raz w tym zdumiewającym dniu przekra-

czam granicę. Jakie to proste, a równocześnie mile móc postanowić
sobie przejść do innej strefy i patrzeć, jak System usuwa przed tobą
zaporę, bo ty tego zapragnąłeś. Wszechwładny Migraton nie jest w
stanie przeszkodzić ci w realizacji twego zamierzenia, a strażnik śluzy
tylko patrzy podejrzliwie, lecz nie zaczepia, bo wszystko dzieje się w
zgodzie z prawem ustanowionym przez Nadzór.

Tym razem poszedłem uliczką wzdłuż granicy między Pierwszą a

Drugą Strefą. Domy z lewej straszyły bliznami niedbale zamurowa-
nych okien i bram, jakby komuś bardzo śpieszyło się oślepić je i stwo-
rzyć dwupiętrową zaporę, upstrzoną resztkami ozdobnych ongiś ele-
wacji. Pośród wykruszonych gzymsów, kolumienek niczego nie dźwi-
gających, sztukaterii ledwie widocznych spod grubej warstwy kurzu,
gdzieniegdzie wysterczały balkony służące teraz tylko ptakom.
Pordzewiałe rynny pionowymi krechami odmierzały rytm domów
pozbawionych życia gruntowniej, niżby je wypalono do gołej cegły.

Przed misternym portalem wykutym ręką zapomnianego artysty

klęczała kobieta otulona wielką czarną chustą. Wpatrzona w kamienny

83

background image

ornament mówiła sama do siebie, nie zwracając uwagi na przecho-
dzących z rzadka ludzi. Miała głęboki, dźwięczny głos, czysto brzmią-
cy w ciszy zaułka.

- ...schody, skrzypiące w dół schody, niosą coraz mniejsze, pła-

czące. Nie wolno ci, nie wolno ci, nie wolno ci! Szumiących dachów
ciemna rozpacz kwili wśród nocy od brzegu do brzegu. Pisk opon nie
wróży spoglądającym w niebo ufać. Szczęście moje, niepokój, ból i
radość nieogarniona pełznie w zwały mroku fioletowego zielenią ot-
chłanną. Co robić, żeby skowyt w trzewiach pęka w bezgłośnym roz-
prysku rozpaczy. Stłamszona miazga nadziei, schody, skrzypiące w
dół schody...

- Ona tak już z pięć lat - dobiegło z bramy za moimi plecami. Ka-

leka bez nogi wsparty na kulach patrzył na mnie z zaciekawieniem. -
Jak jej zabrali dziecko, co ukrywała na strychu.

- Kto zabrał?
- Oni! - powiedział z wyrzutem. - Oni wszystko znajdą prędzej

czy później - zaczął przekładać kule zamierzając odejść w głąb sieni.

- Poczekaj! Nie odchodź!
- Muszę już iść. Śledzą mnie dzień i noc! Chcą złapać i posłać

tam, za mur! - zastukało drewno o kamień posadzki i mrok wchłonął
go tak nagle, że już po chwili nie byłem pewny, czy widziałem go rze-
czywiście, czy też stworzyła go moja wyobraźnia.

Skręciłem w pierwszą uliczkę, idącą ku środkowi strefy. Pięła się

zakosami wśród domków przytulonych do zbocza, pomiędzy białymi
żebrami skał, niby stado ptaków zmęczonych długim lotem. Z każ-
dym krokiem coraz bardziej rozwierała się w dole misa Harltonu
przecięta taśmą rzeki w obramowaniu pasów nadbrzeżnej zieleni, aż
dotarłem do wierzchołka wzgórza z metalową wieżą w kształcie śruby
z sześciokątną platformą na szczycie.

Spod wieży wzrok ogarniał całe miasto - od postrzępionych da-

chów w pobliżu Rybnego placu, aż po szare bryły obydwu gmachów
Instytutu Kształtowania. Widać było, jak rzeka rozwidla się przed
pierwszymi zabudowaniami, by opłynąwszy odnogą całą Czwartą
Strefę, znów się połączyć na przedmieściu. Trzy mosty w jednako-
wych odstępach spinały brzegi; tylko środkowy z nich znałem, ten ze
śluzą między Pierwszą a Czwartą Strefą. Południowy Bulwar pocięty
zasiekami biegł w dół rzeki, by stać się ledwie widoczną nitką drogi
wśród płaskich pól za Trzecią Strefą. Tam skąd płynęła rzeka, piętrzy-
ły się góry przykryte czapą czarnych, skłębionych chmur.

84

background image

Obszedłem wieżę dokoła szukając drzwi - były, ale zamknięte i to

chyba bardzo dawno, bo kurz zdążył pokryć grubą warstwą schodki
do nich wiodące. Jeszcze raz spojrzałem ku górom niknącym w ro-
dzącej się burzy i zacząłem schodzić stromą ścieżką wykutą w wapie-
niu.

Na pierwszym zakręcie dostrzegłem kobietę idącą ku wieży. Kiedy

ją mijałem, uderzyło mnie coś dziwnego w wyrazie jej twarzy - jakby
chciała o coś zapytać i w ostatnim momencie słowa uwięzły jej w gar-
dle. Na następnym zakręcie spojrzałem w tamtą stronę; stała w tym
samym miejscu zwrócona do mnie bokiem. Lewą rękę, lekko ugiętą w
łokciu, miała zaciśniętą w pięść, prawej nie było widać.

Znowu tarasy czerwonych dachów, białe domki z kamienia przy-

tulone do zbocza tak ściśle, że nie sposób rozróżnić, gdzie kończy się
mur, a zaczyna lity wapień, stroma uliczka bez chodników, z brukiem
wypłukanym przez wodę, w szparach pomiędzy kamieniami trawa
trzymająca się kurczowo śladów rdzawej zwietrzeliny, okiennice zabi-
te na krzyż deskami, w potopie chwastów niknące resztki grządek
wydartych skale i ścieżek biegnących ku drzwiom pozbawionym kla-
mek.

Za skrzyżowaniem zaczął się świat domów zamieszkanych, pelar-

gonii i wzorzystych zasłon w oknach, nielicznych przechodniów zaję-
tych swoimi sprawami. Kluczyłem pośród uliczek, przecinałem place i
podwórza starając się dotrzeć do alei Róż.

Udało się! Wyszedłem gdzieś w połowie drogi między placem z

fontanną a instytutem, którego budynki wyzłocone słońcem chylącym
się ku zachodowi górowały w oddali.

Z drugiej strony przecznicę zamykał ogromny łuk wsparty na

dwóch grubych filarach. Podobny, albo nawet taki sam, widziałem na
zdjęciu, w którejś z książek zalegających podłogę mojego archiwum.
Im bliżej podchodziłem, tym wyraźniej rysował się fryz biegnący
przez całą jego szerokość, aż stanąłem przy krawężniku, skąd najle-
piej widać było stłoczony korowód wykutych w kamieniu jeźdźców i
pieszych, sztandarów powiewających w podmuchach kamiennego
wiatru, włóczni kłujących marmurowe niebo i tłumów zwykłych ludzi,
wiwatujących na cześć zwycięzców wkraczających triumfalnie do
miasta. Światło łuku zamykała krata misternie wykuta w żelazie, a w
obie strony od budowli ciągnęło się wykonane w tym samym stylu
ogrodzenie wsparte na podmurówce z ciosanego kamienia. Kłęby
kolczastego drutu niedbale narzucone na jego szczyt mówiły wyraź-
nie, że z tamtej strony rozpościera się następna strefa Harltonu.

85

background image

Niewielki domek przy opuszczonym w dół szlabanie w czerwono-

żółte pasy był z pewnością śluzą wiodącą do tej dzielnicy białych willi,
prześwitujących za drzewami.

Od strony alei Róż dobiegał szmer pracującego silnika, a po chwili

czarny kształt przemknął tak blisko krawężnika, że poczułem na po-
liczkach strugi powietrza. Zwolniwszy nieco na zakręcie, skierował się
w stronę szlabanu, lecz nie dojechał doń, bo nagle z piskiem hamul-
ców zatrzymał się w połowie drogi dojazdowej do śluzy. Był mniejszy
i bardziej elegancki od typowych furgonów Nadzoru, miał białe opo-
ny i ozdobną listwę biegnącą od reflektora do tylnego koła.

Strażnik śluzy czekał wyprężony przy zaporze, lecz wóz zamiast w

kierunku Trzeciej Strefy ruszył do tyłu. Dwie kobiety o kilka kroków
ode mnie rozeszły się w pół słowa, jakiś mężczyzna zniknął w najbliż-
szej bramie, po drugiej stronie ulicy ludzie przyśpieszyli kroku.

Samochód zatrzymał się tak blisko, że mogłem ręką dotknąć jego

wypolerowanej karoserii lub szyby, spoza której czyjeś oczy z pewno-
ścią obserwowały mnie uważnie. Czułem to spojrzenie na sobie, lecz
postanowiłem zachowywać się tak, jakbym nie widział żadnego sa-
mochodu, a jedynym obiektem zaprzątającym moją uwagę była mo-
numentalna kamienna brama.

Nie wiem, jak długo trwały zmagania między mną, a tym kimś za

taflą czarnego szkła - mogło to być kilkanaście lub kilkadziesiąt se-
kund, mnie się jednak zdawało, że tkwię tam od wielu godzin.

Wreszcie wysiadł drzwiami od strony kierowcy - zwalisty strażnik

Nadzoru w czarnym mundurze ze złotymi naszywkami na kołnierzu i
rękawach bluzy, jakich dotychczas nie widziałem.

- Twój numer? - zapytał wyciągając z kieszeni notes i ołówek.
- NBB231W8717 - odpowiedziałem nie przerywając oglądania

płaskorzeźby na szczycie łuku. Powtórzyłem jeszcze dwukrotnie, cho-
ciaż tego nie żądał.

- A teraz tatuaż!
Sprawdził numer z zapisanym w notesie i odszedł bez słowa. Sa-

mochód ruszył, by zaraz zatrzymać się na placu obok śluzy, gdzie
strażnik oraz kierowca pomogli wysiąść starej kobiecie poruszającej
się z trudem na schorowanych nogach i wejść do dyżurki. Po chwili
wyszli drugimi drzwiami i odjechali w głąb kolejnej strefy.

Skręciłem w ulicę równoległą do alei Róż. Stąd obydwa gmachy

instytutu widoczne były ponad wierzchołkami drzew parku Trzeciej

86

background image

Strefy, wciskającej się zielonym klinem w gęstą zabudowę Drugiej. Za
ogrodzeniem kilka osób spacerowało wokół sadzawki z wysepką po-
środku, przypatrywało się parze białych ptaków o długich szyjach, su-
nącej majestatycznie wzdłuż brzegu. Nieco dalej siedzący na ławce
mężczyzna w jasnym ubraniu rzucał patykiem w stronę kępy drzew, a
długonogi pointer za każdym razem odnajdywał go w trawie i aporto-
wał merdając radośnie ogonem. Ze zdziwieniem uświadomiłem sobie,
że jest to pierwszy pies, którego widzę w Harltonie.

Zauważyłem ją w ostatniej chwili, mijając opuszczony dom na-

przeciw parkowego narożnika podchodzącego nieomal do samej alei
Róż. Stała na najwyższym stopniu schodów wiodących do bramy
zabitej deskami i z napięciem wpatrywała się w wycinek strefy leżącej
za ogrodzeniem.

Natychmiast zacząłem sobie wmawiać, że to nie ona, że to tylko

przypadkowe podobieństwo, że trzeba pozbyć się urojeń i przestać w
każdej napotkanej kobiecie dostrzegać ją. Bezskutecznie! Zaczęło mi
się wydawać, że nie jestem już sobą, lecz składam się z dwóch anta-
gonistycznych sił - jednej, ciągnącej do ludzi przechodzących aleją i
usiłującej zatrzeć wstrząs wywołany niespodziewanym spotkaniem,
oraz drugiej, co trzymała na miejscu, bo ona kiedyś wyjdzie z bramy i
będę mógł choć przez moment ujrzeć ją na tle zieleni. Ujrzeć, tylko
ujrzeć, bo nie dopuszczę, aby wypowiedziane słowa, moje lub jej,
stały się jutro czyjąś własnością.

Stałem na rogu ulicy, a obok ludzie spieszyli się do domów po

kończącym się dniu, raz i drugi, tuż przy krawężniku, przemknął fur-
gon Nadzoru wzniecając tumany kurzu, aż czerwone słońce dotknęło
szczytu wzgórza na przedłużeniu alei.

Wtedy wyszła. Nasze spojrzenia na chwilę spotkały się, ale z pew-

nością nie poznała mnie z tej odległości. Ruszyłem w stronę rzeki
unosząc ze sobą jej obraz, a równocześnie narastające przeświadcze-
nie o grożącym mi nieznanym niebezpieczeństwie. Przechodnie i
domy, róże i drzewa za rzeką, miasto i niebo - wszystko to zbladło,
zszarzało, stało się nieistotnym dodatkiem do świata skrytego we
mnie, świata, którego istnienia jeszcze wczoraj nawet nie przeczuwa-
łem. Mimo to miałem wrażenie, że już kiedyś byłem w tym świecie i
spotkało mnie tam coś strasznego, a pamięć tego wydarzenia tkwi nie
w mózgu, lecz w sercu.

- Grey! - dobiegło mnie wołanie jakby spoza mgły. - Grey! Czy to

naprawdę wy?

87

background image

- Cóż w tym dziwnego, Viller? - odpowiedziałem pytaniem, a za-

brzmiało ono znacznie bardziej oschle, niż zamierzałem.

- W pierwszej chwili nie poznałam was w tym ubraniu. Kim pan

właściwie jest, Mark?

- W instytucie - podwładnym pani komendant. Potrafię odna-

wiać stare ławki, naprawiać buty i zepsute zamki. Tutaj natomiast
jestem przechodniem i nikim więcej. I nie lubię, jak ktoś wtrąca się
do nie swoich spraw.

Nie wiem, co mi się stało. Nagle doszedłem do wniosku, że muszę

otoczyć się pancerzem nieuprzejmości, zrazić ją do siebie tak dalece,
by odciąć wszystkie możliwości nawiązania bliższego kontaktu. Może
dlatego, że zaczynała mi być potrzebna jak powietrze, a równocześnie
bałem się jej. A może przez wzgląd na krążek mikrodysku?

- Dlaczego chcesz zniszczyć coś, co jeszcze nie istnieje? - zapytała

spokojnie, jak gdyby czytając w moich myślach. - Przecież podobam
ci się, nie zaprzeczysz!

- Nieprawda! Może rzeczywiście jesteś ładna i parę razy udało ci

się oszukać ludzi swoją powierzchownością, ale ja dostrzegam więcej
niż przeciętny człowiek, widzę w tobie bezmiar pychy i egoizmu, a
oprócz nich tylko pustkę. Jesteś z gruntu złą, zimną i wyrachowaną
kobietą, jesteś zerem!

- Dziwne... Znamy się dopiero od kilku godzin, nie zrobiłam ci

nic złego, a ty nagle zapragnąłeś mnie obrazić. Bez powodu! I udało ci
się. Gdybyś jednak zrozumiał, że twoje zachowanie było niewłaściwe -
powiedz mi o tym. Nie wiem, w jakim celu zjawiłeś się w instytucie,
może nawet ty sam nie wiesz, ale wiem jedno - nie jesteś człowiekiem
od drobnych napraw, chociaż potrafisz je wykonywać.

Odwróciła się i odeszła.
Patrzyłem, jak jej sylwetka maleje na tle purpurowych chmur za-

chodu i niknie w mroku nadchodzącej nocy. Nie byłem pewny, czy to
nie gra wyobraźni, bo nagle wydało mi się, że przystanęła na skraju
szarości i czekała na jakiś gest z mojej strony, więc w pierwszej chwili
chciałem biec, przepraszać, lecz zamiast tego odwróciłem się i posze-
dłem w stronę rzeki posłuszny wewnętrznemu głosowi, co nakazywał
mieć się na baczności. Szedłem opustoszałym bulwarem starając się
zapomnieć brzmienie jej głosu, przemóc skurcz gardła i ucisk w pier-
siach, myśleć tylko o rzece płynącej z gór na horyzoncie, tylko o rze-
ce...

Przy śluzie nie było żadnego strażnika, ale czujnik działał normalnie

88

background image

i przepuścił mnie do Pierwszej Strefy. Nie napotykając po drodze
nikogo, dotarłem na kwaterę i z ulgą położyłem się w ubraniu na łóż-
ku.

Obrazy minionego dnia, zasłyszane zdania, potop nowych wrażeń,

twarze i słowa, twarze i słowa wirowały w nieustającym pędzie, nie
chciały odejść, zostawić mnie w spokoju. W końcu zapadłem w półsen
wypełniony strzępami zdarzeń i trwałem w nim świadom upływają-
cego czasu, aż ostry dźwięk dzwonka wtargnął weń i przywrócił mnie
rzeczywistości ciemnego pokoju.

- Halo! - wychrypiałem do słuchawki.
- Czy to ty, Grey? - był to głos dysponenta.
- Ja - odpowiedziałem, odchrząknąwszy.
- Poznajesz mnie, czy mam podać hasło?
- Nie trzeba.
- Jak ci minął dzień? Miałeś może jakieś kłopoty?
- Chyba tylko zbyt wiele wrażeń; nie jestem przyzwyczajony do

takiego tempa życia.

- Powiedz mi, dlaczego nie byłeś na kolacji?
Albo mnie śledzi, albo ma dostęp do danych Migratonu. Żeby tak

wiedzieć, o co mu chodzi...

- A więc...
- Nie chciało mi się jeść, pewnie ze zmęczenia.
- Niedobrze! Musisz dbać o siebie, żeby zawsze być w dobrej for-

mie. Pamiętaj! A teraz opowiedz mi, jak cię przyjęto w instytucie.

- Niechętnie i podejrzliwie.
- Nic sobie z tego nie rób! - zaśmiał się gardłowo. Była w tym

śmiechu nuta wzbudzająca niepokój, ukazująca jakiś mroczny rys
charakteru człowieka, którego byłem pomocnikiem czy też służącym.
Ile może mieć lat? Z brzmienia głosu wyobrażałem sobie mężczyznę
około pięćdziesiątki, lecz śmiech wibrował starczym chichotem. - A
kto był ci najbardziej niechętny?

- Komendant.
- Widziałeś się z nią! Rozmawiałeś?
- Tak, trzykrotnie.
Z tamtej strony przewodu zapanowała cisza. Słychać było tylko

ciężki, przyśpieszony oddech.

- Halo!
- Jestem, jestem... Posłuchaj: zaraz wyjmiesz dzisiejszy kryształ i

włożysz do koperty. Na wprost domu są schody do rzeki, a u ich podnóża

89

background image

stoi kosz na śmieci. Tam zostawisz kopertę i wrócisz do domu. Na-
stępny kryształ załóż dopiero jutro rano.

Wyłączył się. Z uczuciem ulgi rozbroiłem mikrodysk i wyszedłem

w mrok i ciszę ulicy. Kosz na brzegu rzeki znalazłem dopiero, gdy
oczy przyzwyczaiły się do ciemności rozproszonej jedynie odbitą w
wodzie poświatą z tamtego brzegu. Gwiazdy i księżyc zniknęły za
mokrą watą mgły i chmur zwiastujących niepogodę. Położyłem ko-
pertę na szczycie kopca śmieci, sterczącego nad koszem nić opróż-
nianym od niepamiętnych czasów i rozejrzałem się wokoło - leniwy
spokój wody cicho płynącej ku swojemu przeznaczeniu i pustka obe-
tonowanego wybrzeża pogrążonego w mroku. Gdzieś w tej ciemności
mógł kryć się człowiek, od którego był zależny każdy mój krok, dla
którego pracowałem, nie wiedząc, co robię.

Nagle zapragnąłem go ujrzeć, sprawić, aby nie był tylko głosem

wydającym polecenia. Pogwizdując przez zęby wróciłem do furtki,
zatrzasnąłem ją demonstracyjnie i poszedłem w kierunku domu. Tuż
przed bramą wejściową skręciłem wzdłuż muru i bezszelestnie dotar-
łem w kąt ogrodu, a stamtąd przez dziurę w siatce, do kępy krzaków
zwisających nad brzegiem rzeki nieco powyżej miejsca, gdzie zostawi-
łem kopertę z kryształem.

Cisza i ciemność zdawały się rozciągać czas w nieskończoność,

gdym leżał wsparłszy głowę na dłoniach, ręce cierpły w bezruchu, a
oczy łzawiły od wpatrywania się w ciemność.

Jakiś cichy dźwięk spłynął ze wszystkich stron naraz, alarmując

napięte nerwy, ale to tylko drobne krople deszczu zaszemrały na
krótko, i znów cisza parnej nocy, i zapach ziemi, i rzeka.

Gdzieś na środku rozległ się cichy plusk, po nim drugi, trzeci.

Kształt czarniejszy od nocy wyłonił się z mgły i płynął wprost na
mnie. Człowiek skulony w łódce posługiwał się jednym krótkim wio-
słem, trzymając je oburącz.

Bezszelestnie dobił do brzegu dokładnie na wprost schodów,

sznur od łodzi okręcił kilkakrotnie wokół kołka sterczącego tuż nad
wodą i podszedł do kosza na odpadki. Widziałem tylko jego przygar-
bioną sylwetkę, jak schyla się nad stertą śmieci i zaraz wraca do łodzi.
Odpłynął ku światłom Czwartej Strefy przebijającym opary wiszące
nad rzeką.

background image

Rozdział VIII

Dzień wstał mokry, ponury, ociekający deszczem bębniący gru-

bymi kroplami w parapet przeżarty na wylot rdzą. Długo patrzyłem
na popielate chmury pełznące tuż nad dachami, ciężkie i powolne, jak
kłęby dymu z ogniska podsycanego mokrym drewnem, na zamglone
kontury drzew i domów za rzeką. Patrzyłem nie myśląc o niczym, nie
słysząc niczego, aż zdawało mi się, że jestem jednym z tych strzępów
mgły bezwolnie unoszonych wiatrem ku niewiadomemu przeznacze-
niu.

Z odrętwienia wyrwało mnie dopiero trzaśniecie drzwi na parterze

i stukot obcasów przed domem - to stara gospodyni rozpoczynała swą
codzienną krzątaninę przy mosiężnych klamkach błyszczących zło-
tem.

Ubrawszy się. załadowałem mikrodysk kolejnym kryształem i już

zamierzałem umocować go na szyi, lecz ostatecznie zdecydowałem się
odwlec ten moment, by mieć na własność chociaż cząstkę nadchodzą-
cego dnia.

Wiatr zacinał deszczem marszcząc kałuże na jezdni. Otulony prze-

ciwdeszczowym płaszczem ruszyłem pustą ulicą rozkoszując się chło-
dem, co nastał po spiekocie minionych dni, gdy pot zalewał oczy i nie
było czym oddychać.

- Proszę pana! Proszę pana!
Dogoniła mnie zdyszana, ociekająca deszczem - bosa dziewczyna

w żółtej pelerynie z kapturem. W jednej ręce trzymała sandały, drugą
zaś ocierała mokre czoło i policzki zaróżowione biegiem. Samo zjawienie

91

background image

się kogoś takiego w Pierwszej Strefie było czymś zdumiewającym, lecz
nie to zaskoczyło mnie najbardziej. Najdziwniejsze były jej oczy -
wielkie, roześmiane, przepełnione radością życia. Od tej radości
wszystko wokoło zdawało się jaśnieć i nabierać żywszych barw, a
szum deszczu i świst wiatru w gałęziach drzew zlewały się w muzykę
przyśpieszającą bicie serca. W zapamiętanym korowodzie twarzy bez
uśmiechu o oczach zgaszonych, apatycznych te skrzyły się blaskiem
rozpraszającym smutek i niepokój.

- Przepraszam, jak stąd trafić do Drugiej Strefy? - zapytała. -

Pomyliłam drogę - dodała chowając głowę w ramiona i rozkładając
ręce. Przez chwilę wyglądała jak bezradna dziewczynka zabłąkana w
obcym mieście, lecz jej oczy w dalszym ciągu śmiały się, rozbawione
kłopotliwą sytuacją.

- Masz szczęście, bo tam właśnie idę. Inaczej przyszłoby ci zginąć

marnie ze zmęczenia i głodu - powiedziałem z najbardziej ponurą
miną, na jaką mnie było stać, a ona podchwyciła grę i zastygła w uda-
wanym przerażeniu, lecz nawet na moment nie potrafiła zmusić się
do powagi. Widząc to, wybuchnąłem śmiechem i poszliśmy pustym
bulwarem żartując i rozmawiając o wszystkim, i o niczym, jak para
przyjaciół znających się od lat i rozumiejących się w pół słowa.

Wkrótce po przejściu śluzy zatrzymała się nagle na rogu ulicy od-

chodzącej w lewo i wyciągnęła rękę na pożegnanie.

- Cześć! - powiedziała. - Dziękuję za uratowanie mi życia.
- Głupstwo! Nie takich czynów dokonuję przynajmniej dwa razy

dziennie - odrzekłem przetrzymując jej dłoń w swojej. - Kiedy znów
zabłądzisz na prostej drodze?

- A chciałbyś mnie jeszcze raz uratować?
- Marzę o tym!
- Więc znajdź mnie - odpowiedziała, wysuwając rękę łagodnie,

lecz stanowczo.

- Gdzie?
- Podobno nie z takimi trudnościami potrafisz się uporać, jak sły-

szałam.

Patrzyłem, jak jej sylwetka maleje w głębi uliczki i znika za zakrę-

tem. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie znam nawet imienia
tej dziewczyny ani też nie potrafię opisać jej wyglądu, oprócz tego, że
miała żółtą pelerynę, uśmiech na twarzy i oczy pełne życia. I że minuty

92

background image

wypełnione jej obecnością trwają we mnie wbrew potokowi upływają-
cego czasu.

Przestało padać. Szedłem bulwarem, mijając nielicznych prze-

chodniów o twarzach naznaczonych piętnem obojętności, oczach
wpatrzonych w spękane płyty chodnika, i porównywałem z bosono-
gim trzpiotem, którego śmiech jeszcze brzmiał mi w uszach. Jakże
szaro wyglądali! Czy ja też jestem taki jak oni?

W szybie ujrzałem twarz znajomą, lecz jakby nieco inną niż do-

tychczas - było w niej trochę radości, a cień uśmiechu błąkał się w
kącikach ust. Dobrze wiedziałem, komu zawdzięczam tę odmianę.

Skręciwszy w aleję Róż, przypomniałem sobie o mikrodysku za-

mkniętym w pudełku, przystanąłem więc na chwilę w bramie i umo-
cowałem go na karku. W myśli błogosławiłem pomysł, co mi kazał
użyć ekranu, bo dzięki temu niedawne spotkanie stało się moją wy-
łączną własnością. Z coraz większą jasnością zacząłem dostrzegać
czekający mnie podział życia na długie okresy gry przed nie znaną
widownią i chwile prawdziwego przeżywania dzięki ludziom, których
postawił na mej drodze zwykły przypadek. Powinienem myśleć o nich
z wdzięcznością, lecz nie wolno mi było dopuszczać wspomnienia
absorbującego uwagę. Dlatego zrozumiałem, że muszę nauczyć się
żyć równocześnie w dwóch strumieniach świadomości - oficjalnym
przeznaczonym dla kogoś, kto był tylko głosem i cieniem z mgły, mo-
je ciało zaś z chwilą uruchomienia zapisu musi istnieć wyłącznie dla
niego, i w tym własnym, ledwie zarysowanym gdzieś na peryferiach
postrzegania.

Mijałem ludzi śpieszących do pracy, przechodziłem wzdłuż do-

mów pozornie jednakich nijaką szarością, zapamiętywałem kształty
bram, zasłony w oknach i pęknięcia murów, lecz gdzieś daleko, bar-
dzo daleko, widziałem roześmiane oczy i krople deszczu spływające
po policzkach.

Zaledwie wszedłem do kasyna i pobrałem tacę z jedzeniem, rozległ

się gong, a na świetlnej tablicy zapłonął mój numer. Pulsująca czer-
wienią strzałka nagliła wskazując korytarz wiodący na zaplecze, a tam
taka sama płonęła nad drzwiami w głębi. Nacisnąłem klamkę i znala-
złem się w małym zagraconym pokoju, gdzie przy biurku siedział
mężczyzna mający głowę pozbawioną włosów do tego stopnia, że
nawet brwi tylko z trudem można się było dopatrzeć. Na mój widok
uniósł się nieco na krześle i zapytał:

93

background image

- Nazwisko?
- Grey.
- W porządku! - podniósł słuchawkę telefonu i wybrał jakiś pię-

ciocyfrowy numer. Czekając na zgłoszenie, przyjął postawę pełną
szacunku dla tego kogoś, kto miał z nim rozmawiać.

- Tu kasyno w Drugiej Strefie, wezwany jest już u mnie w gabine-

cie... Tak, oddaję.

- Grey, słucham... - przedstawiłem się niepotrzebnie, bo w słu-

chawce wibrował sygnał wzywania. Widocznie właściwy rozmówca
nie był jeszcze połączony.

- Czy to ty, Grey?
Poznałem głos dysponenta. Z pewnością miał dostęp do pamięci

Systemu i śledził moje przejścia przez śluzy i końcówki rejestrujące.

- Tak, to ja.
- Jestem z ciebie zadowolony! Pracuj tak jak dotychczas, a twoja

sytuacja będzie ulegała stałej poprawie. Czy masz może jakieś życze-
nia?

- Nie mam żadnych.
- W takim razie: do usłyszenia.
Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na człowieka siedzącego za

biurkiem; przyglądał mi się z zainteresowaniem, a może nawet z
odrobiną szacunku.

- Czy to już wszystko?
Zamiast odpowiedzi wydobył z szuflady rulon owinięty w szary pa-

pier, a z kieszeni bloczek pokwitowań.

- Pięćdziesiąt - powiedział, podając mi ołówek. - Proszę tutaj

podpisać.

- Co to jest?
- Żetony, a cóż by innego? Ważne we wszystkich strefach! Zlece-

nie przyszło jakieś dwie godziny temu. Już nie pamiętam, kiedy wy-
płacałem tak dużą sumę!

Machinalnie pokwitowałem odbiór w przeznaczonej do tego celu

rubryce obwiedzionej podwójną, czarną kreską i położyłem ołówek na
bloczku. W tym momencie spojrzałem na podpis uczyniony moją
ręką i doznałem uczucia, jakby otaczająca mnie rzeczywistość nagle
rozpadła się na dwie części, a w szczelinę między nimi wdarło się
nieco światła przyprawiającego o ból głowy. Widziałem wyraźnie B, a
po nim szereg malejących liter, niemożliwych do odczytania. Gdzieś
za nimi kryłem się ja - prawdziwy.

94

background image

Człowiek zza biurka mówił coś, musiałem zamknąć oczy, żeby

słowa dotarły do świadomości.

- Proszę...
- Pytałem, czy coś się nie zgadza.
- Ach, nie! Nie... Wszystko w porządku. Trochę się tylko zamy-

śliłem.

- Proszę napisać także swój numer.
- Oczywiście!
Wyszedłem ściskając w ręku rulon żetonów, za które można kupo-

wać sobie różne rzeczy w kilku sklepach przy alei Róż. Jedząc śniada-
nie zastanawiałem się nad tym, co chciałbym mieć na własność, lecz
żadna sensowna myśl nie przychodziła mi do głowy. Zresztą, nie wie-
działem nawet, co można kupić, oprócz nieapetycznych ciastek po
krążku za trzy sztuki.

Po drodze do instytutu natknąłem się na stragan ustawiony w cie-

niu kamienicy, gdzie kobieta przystrojona w wieniec z dawno zwię-
dłych liści kiwała się nad słojem pełnym zielonkawych landrynek. W
zamian za osiem plastykowych krążków całą zawartość przesypała do
zmiętej papierowej torby, lecz spojrzawszy na pusty słój, zawahała
się, czy mi ją oddać. Zostawiłem ją stojącą nieruchomo przy stole,
jakby niezadowoloną z tego, że od razu pozbyła się zajęcia na cały
dzień, a może nawet na dłużej.

W bramie instytutu głucha dozorczyni przywitała mnie smutnym

uśmiechem na pomarszczonej twarzy, zdawał się jednak być bardziej
niewymuszony niż ten wczorajszy, co z trudem pokonał opór zasty-
głych policzków i martwotę oczu. Nie wiem, dlaczego odpowiedzia-
łem jej uniesieniem dłoni o rozstawionych szeroko palcach.

Przed wejściem do drugiego budynku przechodziła właśnie opie-

kunka o szerokiej twarzy, z wystającymi kośćmi policzkowymi. Ujrza-
wszy mnie, najpierw przyspieszyła kroku, jakby chciała uniknąć roz-
mowy, ale zaraz zrezygnowała z tego zamiaru i zatrzymała się przy
drzwiach.

- Dzień dobry! - powiedziałem wyciągając do niej rękę na przy-

witanie. Po chwili wahania podała mi swoją, spracowaną i mocną jak
u mężczyzny. - Szczęśliwie się składa, bo właśnie przyniosłem trochę
cukierków dla dzieci. Gdyby pani była tak dobra...

- Będę, ale tylko ten jeden, jedyny raz. Nie wolno dawać im ni-

czego, oprócz tego, co przewiduje regulamin. Zdążą zjeść, zanim ona
wróci.

95

background image

- To jej nie ma?
Spojrzała mi prosto w oczy i otworzyła usta chcąc coś powiedzieć,

lecz zagryzła wargi i szybkim krokiem weszła do budynku. Zoba-
czyłem, jak rozmawia przez chwilę ze sprzątaczką i wskazuje głową w
moim kierunku. Tamta zaraz wyszła na zewnątrz i nic nie mówiąc,
wskazała mi drogę do komórki w piwnicy.

Zostałem sam przy stosie zniszczonych, dziecinnych butów. Leżą-

ce na samym wierzchu zachowały jeszcze kształt i kolor, im bliżej
spodu natomiast, tym bardziej zlewały się w jednolitą plątaninę po-
krytą grubym kożuchem pleśni. Długo wpatrywałem się z obrzydze-
niem w ten śmietnik, aż wreszcie przemogłem się i zacząłem myć, a
potem segregować na zdatne do uratowania i takie, co się nadawały
jedynie na materiał do napraw.

Około południa dotarłem do najniższej warstwy cuchnącej zgnili-

zną i rojącej się od robactwa. Przezwyciężając wstręt, wyniosłem
wszystko na śmietnik i doszedłem do wniosku, że zrobiłem już wy-
starczająco dużo jak na jeden dzień.

Pozornie nikt nie interesował się moją pracą, kiedy jednak wymy-

ty i przebrany zmierzałem do wyjścia, zjawiła się sprzątaczka i zastą-
piła mi drogę.

- Szefowa kazała się zgłosić - powiedziała zasapanym szeptem

i wskazała ręką w kierunku gabinetu Viller.

Zapukałem w znajome drzwi, opatrzone tabliczką z jej nazwiskiem

i natychmiast przyszło wspomnienie wczorajszej chwili oczarowania.
Stała wtedy właśnie tu, w tym miejscu...

- Proszę!
Zwalczyć! Zwalczyć falę gorąca spływającą na sam dźwięk jej stłu-

mionego głosu! Odepchnąć od siebie ten zdumiewający stan ucisku i
rozedrgania!

- Polecono mi zameldować się tutaj - powiedziałem nie patrząc

jej w oczy. - Słucham...

- Jest dla was wiadomość z Systemu - mówiła powoli, starając się

wzbudzić we mnie niepokój. - Od dzisiaj nie będziecie już mieszkali
tam, gdzie poprzednio. I co wy na to?

- Nic. Gdzie mam się przenieść?
- Druga Strefa, ulica Zielona numer 3. To niedaleko od miejsca

naszego wczorajszego spotkania. Zapamiętasz adres?

- Oczywiście. Czy to wszystko?

96

background image

- Dotychczas mieszkałeś w Pierwszej, prawda?
- Tak.
- To awans! Nie cieszysz się?
Dziwne... Zrobiło mi się żal zaniedbanej willi nad rzeką i gospody-

ni wiecznie czyszczącej klamki, a nade wszystko obawiałem się, że już
nie spotkam dziewczyny w żółtej pelerynie. Na jej wspomnienie prze-
padł gdzieś urok tej niesamowitej kobiety i już, mogłem spokojnie
spojrzeć jej w oczy. Jakby czekała, kiedy oderwę wzrok od podłogi, bo
zaraz wyszła zza biurka i stanęła przede mną, nie dalej niż na odle-
głość wyciągniętej ręki.

- Chciałeś mnie przeprosić, prawda, Mark?
Ten głos! I świetlne refleksy w przegięciach włosów spływających

na ramiona. Wiedziała! Wiedziała, jak bardzo tego pragnę.

- Nawet mi w głowie taka myśl nie postała!
- Kłamiesz, biedaku - powiedziała z udawanym współczuciem,

kładąc dłonie na moich barkach. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego to
robisz! Zresztą nie powiedziałeś nic takiego, co mogłoby mnie obra-
zić, a jeśli nawet - sam nie wierzyłeś w swoje słowa. Mimo to byłoby
wskazane, abyś je czym prędzej odwołał, chociaż wcale mi na tym nie
zależy.

- Pomyślę i dam ci znać w odpowiedniej chwili.
Odwróciła się i odeszła na swoje miejsce za biurkiem. Mimo iż nie

dostrzegłem żadnej zmiany w jej zachowaniu, a twarz pozostała jak
zawsze nieruchoma, odniosłem wrażenie, że w pokoju jest teraz ktoś
inny.

- Oprócz wiadomości o zmianie mieszkania nie ma dla was żad-

nej innej, możecie więc odejść, Grey.

Wiatr przegnał chmury i nawet najmniejszy strzęp bieli nie mącił

nieba Harltonu, jedynie nad górami ostro rysującymi się w przezro-
czystym powietrzu wisiał skłębiony opar. Orzeźwiające podmuchy
niosły ledwie wyczuwalny zapach czegoś, co kryło się za równiną, tam
dokąd zmierzała rzeka. Tak pachniało morze w świecie za tunelem
czerwonych kręgów, wiedziałem na pewno, ale co jeszcze składało się
na pojęcie morza, nie potrafiłem sobie przypomnieć.

Jak wczoraj schodziłem ku miastu mijając znajome domy i drze-

wa, przeszedłem koło ruin, gdzie omal nie pozbawił mnie życia szalo-
ny karzeł z paznokciami jak szpony, a potem obok straganu z cukier-
kami.

97

background image

Sprzedawczyni w wieńcu na głowie tępo wpatrywała się w słój wy-

pełniony kotłującą się masą owadów, zwabionych resztkami cukru.

Przed wejściem do kasyna przechadzała się kobieta w niebieskim

mundurze Instytutu Kształtowania. Ujrzawszy mnie zatrzymała się
na moment, spojrzała na zegarek i ruszyła w moim kierunku. Pozna-
łem opiekunkę grupy Sandro Bariona, więc zatrzymałem się odru-
chowo, lecz ona zdawała się całkowicie pochłonięta swoimi myślami i
nie dostrzegała mnie, mimo iż musiała mnie widzieć.

- Proszę za mną! - powiedziała patrząc w kierunku placu, skąd

rozchodziło się przynajmniej pięć ulic.

Skręciła w pierwszą równoległą do alei Róż, a gdy idąc jej śladem

znalazłem się na skrzyżowaniu, już czekała tam na mnie, obok słupa
ogłoszeń upstrzonego pstrokacizną skrawków spłowiałego papieru i
nie dojedzonych przez ptaki resztek kleju.

- A, jest pan... Mam mało czasu, bo już muszę wracać na górę,

dlatego proszę mnie odprowadzić kawałek. W tej uliczce nie spotka-
my nikogo. Doszłam do wniosku, że należy to powiedzieć, aby kiedyś
nie mieć sobie nic do zarzucenia; ona chce pana zgubić!

- Kto?
- Viller. Ja sama znam cztery przypadki zakończone samobój-

stwem mężczyzn, którymi się zainteresowała, i to w ciągu zaledwie
dwóch lat, odkąd pojawiła się w naszej strefie. Pan może zostać kolej-
ną ofiarą.

- Dlaczego?!
- Proszę nie przerywać! Nie wiem, w jaki sposób doprowadza was

do takiego stanu, że nie widzicie już innej drogi przed sobą, ale wiem,
że po każdym z tych przypadków przez pewien czas zachowywała się
jak w transie, przybywało jej urody i blasku w oczach. Może aż tak
was nienawidzi... Ja wprawdzie też nie przepadam za wami, ale pana,
Grey, trochę byłoby mi szkoda. Jeśli mimo ostrzeżenia spotka pana to
samo, co poprzedników, wzruszę ramionami nad waszą naiwnością i
schylę czoła przed geniuszem mojej przełożonej. To już wszystko, co
miałam do powiedzenia w tej sprawie. Proszę mnie nie odprowadzać
- dodała spojrzawszy na mnie, idącego w milczeniu.

Gdybym w tej chwili nie miał mikrodysku rejestrującego każde

słowo na użytek dysponenta, z pewnością nie pozwoliłbym jej odejść
bez dalszych wyjaśnień. Teraz zdobyłem się jedynie na zdawkowe
podziękowanie i zostałem na chodniku patrząc, jak przemierza puste

98

background image

podwórze w stronę przejścia pod kolumnadą, na tyłach kamienicy
przy alei Róż.

Starałem się na razie wyrzucić na margines pamięci wszystko, co

od niej usłyszałem, aby pozornie nie zrobiło to na mnie wrażenia
większego niż majaczenia zwykłego szaleńca. Po chwili ze zdziwie-
niem stwierdziłem, że dokonanie takiego przesunięcia przychodzi mi
tak łatwo, jakbym posiadał zdolność ochrony pewnych fragmentów
osobowości przed penetracją z zewnątrz.

W kasynie nie było kaskaderów poznanych wczoraj, a przy stoliku

w kącie kończył obiad zwalisty mężczyzna w ciemnych okularach. Za-
raz zresztą odszedł, pozostawiając mnie samego w tej części sali. Ja-
dłem powoli, mając nadzieję doczekania się któregoś z moich znajo-
mych, lecz do końca nie zjawił się żaden.

Wychodząc, natknąłem się w bramie na owego potężnego mężczy-

znę od sąsiedniego stolika. Kiedy zbliżyłem się, wyciągnął do mnie
rękę z małą karteczką, tak samo jak tamci dwaj wczoraj. Przysyła
mnie Edward.
Zaledwie trzy słowa, a kryły siłę mogącą spowodować
zaburzenie zapisu, gdyby ich treści nie umieścić od razu we „własnej”
części świadomości. Korytarz był pusty. Schowałem eskę do pudełka i
wyszedłem na zewnątrz. Nieznajomy zdążył przez ten czas odejść
kilkanaście kroków od budynku. Dogoniłem go, gdy skręcał w stronę
skweru na tyłach kasyna.

- Jestem. Co się stało?
- Wpierw muszę sprawdzić, czy na pewno o ciebie chodziło - głos

miał niski, spokojny, wzbudzający zaufanie. - Jak ci na imię?

- Mark.
- Zgadza się. Poznałem cię z opisu, ale zawsze lepiej upewnić się,

niż powiedzieć do kogoś niewłaściwego o jedno słowo za dużo.
Edward musiał nagle wyjechać z miasta, a ponieważ jesteś nowy w
zawodzie, prosił mnie, abym cię wprowadził w sprawę. Pytaj więc,
skoro masz okazję.

- Gdzie jest Alu?
- Nie wiem, o kim mówisz. Zadawaj raczej konkretne pytania, bo

nie mamy zbyt wiele czasu.

- Dobrze. Wiem bardzo mało: rano wstaję, zakładam eskę z

kryształem i idę do pracy, gdzie nikt mnie nie potrzebuje. Wieczorem
dysponent odbiera kryształ i jest ze mnie bardzo zadowolony. Prze-
cież w tym wszystkim nie ma odrobiny sensu!

99

background image

- Z pewnością jest, trzeba go tylko odszukać - powiedział, sia-

dając na ławce skrytej wśród drzew. - Tutaj nikt nas nie będzie wi-
dział - dorzucił tonem wyjaśnienia. - Czy jest to twoje pierwsze zle-
cenie?

- Pierwsze.
- A wcześniej nie miałeś jakiegoś próbnego?
- Wysłuchałem tajnego koncertu w jednej z piwnic Pierwszej

Strefy.

- Podobał ci się?
- To było wspaniałe przeżycie!
- Dysponent był, oczywiście, zadowolony z wyniku próby?
- Tak.
- Czy tam, w tej fikcyjnej pracy jest coś, co wzbudza w tobie po-

dobne uczucia, coś, co zdolne jest do głębi poruszyć całe twoje jeste-
stwo, zawładnąć tobą bez reszty? Odpowiedz sobie sam. Jesteśmy
specjalnym rodzajem niewolników - dostarczamy naszym panom
przeżyć nieosiągalnych dla nich w inny sposób. Nieosiągalnych już
lub w ogóle. Mając wszystko, co można mieć w tym kraju, zapragnęli
jeszcze intensywności przeżyć właściwej nielicznym; głębi uczuć,
wzruszeń dostępnych tylko wybrańcom. Dzięki nam mają to wszystko
lub zdaje im się, że mają, dlatego dbają o nas, jak dba się o rasowe
psy lub o konie w strefach specjalnych. Jesteś dobry, dopóki rozpra-
szasz ich nudę i zaspokajasz potrzebę niezwykłych wrażeń. Wiesz już
teraz, kim jesteś?

- A kim byłem, kim byliśmy, zanim...
- Tego nie wie nikt. Nikt z nas. Nawet choćbyś dowiedział się kie-

dyś, co ci z tego przyjdzie? Nie, niema dla nas powrotu do minionego
świata!

- Wydaje mi się, że zrozumiałem moje zadanie w instytucie. A ty,

czy wiesz, na czym polega twoje? Powiedz, jeśli to nie tajemnica.

- Mój dysponent, jak zresztą wszyscy, jest kimś ważnym w gór-

nych warstwach Nadzoru, a przy tym małym nijakim człowieczkiem
pełnym zahamowań, kompleksów i lęków. Poznałem go dokładnie w
ciągu trzech lat pracy, mimo iż nigdy nie udało mi się go zobaczyć.
Robię dla niego wszystko, w czym kryje się niebezpieczeństwo,
wszystko, co może dać dreszcz emocji - nurkuję po perły w lagunie
pełnej rekinów, tresuję dzikie zwierzęta w cyrku, wspinam się po
kruchych wapiennych skałach, a potem jemu się wydaje, że przeżywa
to samo. Ale przecież jest to tylko namiastka prawdziwego życia, zło-
żona przez syntetyzator z zapisów mikrodysku. Dlatego czasem nawet

100

background image

żal mi go, tego człowieka, który chciałby żyć naprawdę, ale nie ma
dość siły, aby sobie na to pozwolić.

Umilkł i spojrzał na zegarek. Po chwili wstał i wyciągnął rękę na

pożegnanie.

- Do zobaczenia, Mark. Przyjaciele mówią do mnie: Tony.
- Do widzenia, Tony! - powiedziałem, starając się nie okazywać

bólu, choć ścisnął moją dłoń jak w kleszczach.

Poszedł. Podniosłem wzrok ku górze i wpatrywałem się w skrawki

nieba prześwitujące przez kopułę zieleni, próbując zapomnieć o
wszystkim oprócz ciepłych podmuchów wiatru na twarzy i spokoju
pory sjesty.

Udało się nadspodziewanie łatwo, mogłem więc kontynuować za-

pis bez obawy wykrycia przerwy. Myślałem już tylko o błękicie nad
Harltonem i o moim nowym, nie znanym mieszkaniu.

Zielona była krótką, wąską uliczką, wciśniętą łukiem pomiędzy

stare domy o grubych murach, stromych dachach krytych płatami
czarnego łupku i niewielkich oknach, pozasłanianych tu i ówdzie
żaluzjami. W załamaniach ścian i pod okapami gnieździły się setki
gołębi czyniących swoim gruchaniem i łopotem skrzydeł atmosferę
odprężenia, spokoju, bezpieczeństwa, jakże różną od napięcia wy-
czuwanego w pozostałych częściach miasta. Ani jedno drzewo, krzak,
nawet źdźbło trawy nie usprawiedliwiało nazwy ulicy, zresztą nie
miałyby nawet gdzie wyrosnąć wśród kamiennych płyt, tkwiących tu
pewnie od setek lat, tylko resztki wyblakłej farby na tynkach i cegłach
świadczyły, że kiedyś wszystkie kamieniczki pyszniły się zielenią.

Dom pod trójką nie wyróżniał się z zewnątrz niczym specjalnym

spośród kilkunastu stłoczonych w ulicy, za to wewnątrz panował nie-
spodziewany porządek. Okazało się, że z holu w obie strony wybiegają
korytarze łączące kilka sąsiednich budynków w jeden o wspólnym
wejściu.

Wkrótce zjawił się niższy funkcjonariusz Nadzoru, by sprawdzić

mój identyfikator z rejestrem lokatorów; byłem tam już zapisany, a
obok widniał numer przydzielonego mi pokoju. Wyszedłem na piętro
sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nie przyniósł już moich rzeczy z
Południowego Bulwaru, lecz w pokoju nie było niczego oprócz wypo-
sażenia.

Już po godzinie, z torbą przewieszoną przez ramię opuszczałem

Pierwszą Strefę, przyrzekając sobie nie wracać tam bez potrzeby, choć

101

background image

wiedziałem, że będę pamiętał o książkach butwiejących w stosach
i o koncercie w piwnicy przy Rybnym placu.

Kiedy przed zachodem słońca, już uwolniony od zmory zapisu wy-

szedłem pospacerować nad rzekę i swobodnie pomyśleć o wydarze-
niach minionego dnia, omal nie wpadłem na jakąś kobietę nadcho-
dzącą od strony granicy stref.

- Ładnie to tak nie poznawać znajomych?
Dziewczyna z deszczu! A raczej tylko uśmiech i oczy tamtej, bo te-

raz stała przede mną zupełnie inna osoba odmieniona przez strój i
porę dnia.

- Przepraszam, ale to twoja wina; nie wolno bezkarnie tak bardzo

zmieniać wyglądu.

- Na korzyść?
- Nic podobnego! - skłamałem bez przekonania, patrząc prosto w

jej oczy.

- I tak ci nie wierzę! Powiedz lepiej, w jaki sposób zdołałeś zdo-

być mój adres.

- Twój adres?!
- Nie udawaj. Przecież wiesz, że mieszkam tu, pod trójką, a stam-

tąd właśnie wyszedłeś.

- Bo ja też tam mieszkam, od kwadransa.
Poszliśmy w stronę rzeki okrywającej się na noc szczelnym wo-

alem mgły i nie było już stref otoczonych drutami, czarnych furgonów
Nadzoru, patroli; nie było ludzi samotnie przemykających pod ścia-
nami, świateł Czwartej Strefy na tamtym brzegu, a tylko księżyc
wschodzący nad górami, cichy plusk niewidocznej wody, i my.

- Wiesz, chciałbym ukraść ci trochę radości i schować gdzieś bar-

dzo głęboko, tak głęboko, aby nikt nie był w stanie odebrać mi jej.

- Nie musisz kraść - odpowiedziała przeplatając palce swojej dło-

ni z moimi. - Oddam dobrowolnie.

background image

Rozdział IX

Nie ma niczego oprócz bliskości i ciepła, oddechów nierozróżnial-

nych, bicia serc. Gładkość skóry odkrywana po tysiąckroć od nowa, i
wciąż pełna nieodgadnionego. Gdzieś daleko plącze się myśl o dwóch
światach przenikających się wzajem, lecz musi odejść, bo przecież jest
jeden, wspólny, a poza nim tylko ciemność nocy.

Uciec i przed tą nocą, zamknąć się gdzieś w bezpiecznym miejscu,

by nic już nigdy nie zdołało spłoszyć czasu zastygłego w szczęściu.
Wiem! Ukryjemy się w namiocie z twoich włosów, a za jego ścianami
pozostanie wszystko inne. Na zawsze! Prawda, Trzpiocie?

Palce przesypują miękkość włosów, leniwie wędrują na kark... Na-

gle zatrzymują się, niepewne... To niemożliwe! Spokojnie, trzeba
sprawdzić.

Tylko, czy na pewno chcesz poznać prawdę? Tak, muszę! Jeszcze

raz, powoli, spokojnie... Jest.

Bez emocji. Jakbym od dawna wiedział, że tkwi tam i rejestruje

każde westchnienie i dreszcz. Za to ona drgnęła ledwie wyczuwalnie i
w napięciu czekała na moją reakcję.

Musiałem to zrobić. Zsunąłem krążek mikrodysku z jej szyi i pod-

szedłem z nim do okna. Wyjęty kryształ zalśnił w księżycowej poświa-
cie na podobieństwo świetlika, jakich wiele widziałem, będąc innym
człowiekiem. Nawet nie zdziwił mnie nagły przypływ obrazów wyrwa-
nych z tamtego umarłego świata. Przez chwilę ważyłem okruch we
wgłębieniu dłoni, zanim z rozmachem rzuciłem go w noc.

Ona siedziała z podkurczonymi nogami, oplótłszy ramiona wokół

103

background image

kolan i w milczeniu patrzyła, jak kładę pusty krążek na stole, ubieram
się i wychodzę.

Przemierzałem puste ulice i place strefy, nie bacząc na możliwość

spotkania patroli, zagubiłem się w nie oświetlonym labiryncie gdzieś
między wieżą a lasem na szczycie wzgórza, aż w końcu było mi zupeł-
nie obojętne, w którą idę stronę, gdzie jest rzeka, gdzie dom. Wymó-
wiłem to słowo kilkakrotnie, z oporem; zabrzmiało jak dźwięk, bez
znaczenia, wyrzucony z gardła szaleńca. Głuchy pusty dźwięk.

Gdzieś na horyzoncie zaczęła wypełzać szarość rodzącego się dnia

i wnet pół nieboskłonu zajaśniało krwawą różowością wschodu słoń-
ca, a w dole zamajaczyły kontury miasta. Niedaleki las zakwilił świer-
gotem budzącego się ze snu ptactwa i dźwięk ten przepełnił mnie
zdumiewającą błogością; nagle wszystkie sprawy wydały mi się nie-
istotnymi dodatkami do prawdziwego życia czekającego dopiero tam,
wśród drzew i ptaków.

Omijając bezładnie rozrzucone głazy, pobiegłem ku czarnej ścia-

nie lasu; splątane, mokre trawy owijały się wokół kostek, jakby chcia-
ły mnie zatrzymać i zawrócić w dół, do miasta, wznosząca się łąka
zmuszała do coraz większego wysiłku, aż wreszcie przegięła się gwał-
townie i ukazała bliski już las - a na jego tle podwójny szereg zasie-
ków z kolczastego drutu i pośrodku pas zaoranej ziemi.

Od strony wieży strażniczej, rozkraczonej w oddali pomiędzy dru-

tami, dobiegło szczekanie psa, lecz zaraz ucichło w skowycie. Schylo-
ny za głazem popatrzyłem przez chwilę na jasne kolumny pni rysują-
ce się wyraźnie w poświacie idącej od słońca skrytego jeszcze za hory-
zontem, tak bliskie, a jednak nieosiągalne, i tą samą drogą zawróci-
łem ku miastu.

Pusty wąwóz ulicy, jak na komendę, zaczęły ożywiać szare figurki

ludzi wychodzących z bram i przecznic. W ciszy, rozbijanej jedynie
stukotem butów o płyty chodnika, wszyscy zmierzali w stronę przy-
sadzistej ceglanej wieży bez okien, zamykającej ulicę. Pod tą wieżą
stało kilka odkrytych ciężarówek; wiedziałem, że są to ciężarówki,
chociaż nigdy jeszcze nie widziałem żadnej. Ludzie wchodzili po żela-
znych drabinkach i siadali w milczeniu, mimo iż z pewnością nie był
to ich pierwszy wspólny wyjazd, gdyż bez namysłu zajmowali niektó-
re miejsca, inne zostawiając dla nadchodzących.

Stanąłem na skrzyżowaniu próbując się domyślić, dokąd jadą, gdy

nagle jakiś mężczyzna przechodzący już na drugą stronę ulicy spojrzał

104

background image

w moją stronę, zatrzymał się, a potem podszedł do mnie i wyciągnął
rękę na powitanie.

- Witaj - zawołał jak do dobrego znajomego. - Co ty tu robisz?!
- To chyba jakaś pomyłka...
Przyglądał mi się przez chwilę, zanim cofnął dłoń i odstąpił krok

do tyłu.

- Zdumiewające podobieństwo! - pokręcił głową z niedowierza-

niem. - Bardzo pana przepraszam.

Wchodząc na jezdnię, jeszcze raz spojrzał na mnie i zaraz przy-

śpieszył kroku, bo silniki ciężarówek zaczęły się odzywać hałaśliwym
warkotem. Patrzyłem, jak wskoczył do drugiej z kolei, a ta natych-
miast ruszyła i zaczęła maleć na drodze biegnącej zakosami w stronę
granicy miasta. Dopiero teraz uświadomiłem sobie niewykorzystaną
szansę, jaką otworzył przede mną ten mężczyzna i postanowiłem
przyjść tu jeszcze raz, pod byle pretekstem wypytać o wszystko, co
wie o tamtym człowieku tak do mnie podobnym.

Wkrótce nikogo już nie było na skrzyżowaniu pod wieżą, a ciszę

poranka mącił jedynie odległy pomruk silników ciężko pracujących
na serpentynach, które wspinały się w stronę lasu wyzłoconego
pierwszymi promieniami słońca.

Po kilku minutach trafiłem na plac w pobliżu kasyna, a stamtąd

już prosto na Zieloną, do siebie. Dyżurujący przy drzwiach funkcjo-
nariusz obrzucił mnie pytającym spojrzeniem, więc pokazałem mu
klucz wyciągnięty z kieszeni, a on natychmiast ożywił się i z prze-
gródki na korespondencję wyjął zwinięty w rulon i zaklejony pasek
papieru. Widniał na nim wydrukowany mój identyfikator oraz numer
pokoju.

Od dzisiaj przekazuj zaklejone koperty w recepcji hotelu.
Nie obawiaj się, trafią prosto do mnie.

Po chwili kopertę z kryształem wręczyłem dyżurnemu, a ten wło-

żył ją do przezroczystego cylindra z metalowym dnem i taką samą
przykrywką, cylinder zaś wsunął w jedno z trzech gniazd na pulpicie
niewielkiej szafki, wystającej ze ściany. Zapłonęła czerwona lampka
poniżej pokrywy gniazda, rozległ się cichy szum trwający kilkanaście
sekund, po czym zapanowała cisza. Dyżurny odwrócił się dopiero
wtedy, kiedy zgasła kontrolka.

- Odebrane - powiedział schylając głowę w ukłonie.
Poczułem się dziwnie... Mundurowy funkcjonariusz Nadzoru po-

traktował mnie z wyszukaną grzecznością, jakbym był kimś ważnym

105

background image

w społecznej hierarchii. A może rzeczywiście jestem, sam o tym nie
wiedząc? Uśmiechnąłem się do własnych myśli i nagle wszystko stało
się jakieś inne, prostsze, nie wymagające głębszego zastanowienia,
dające zadowolenie z samego faktu istnienia, z tego, że świeci słońce,
a drzewa pysznią się świeżą zielonością, oczywiste, jak dla ptaka szy-
bowanie w ciepłych porywach wiatru.

W jednej chwili stałem się cząstką otaczającego świata, tego praw-

dziwego - bez murów, stref i zasieków, bez tłumu szarych postaci o
twarzach nie wyrażających niczego oprócz zmęczenia, świata przeczu-
wanego z przebłysków tamtej świadomości. Postanowiłem przenieść
się doń w jedyny dostępny mi teraz sposób.

Zanurzyłem się w znany już ciąg skojarzeń, ukryty na kartach

cienkiej książeczki bez początku i końca. Nie starczyło jej na długo,
lecz przecież miałem skarbiec pełen ludzkich myśli. Tylko ręką się-
gnąć.

Znów śluza i lepki wzrok strażnika, znowu smutne uliczki Pierw-

szej Strefy, z rzadka naznaczone ruchomymi przecinkami zgarbio-
nych postaci, i wreszcie miejsce oddzielone przepaścią trzech dni.
Zapach umierających książek ściele się wśród znajomych sprzętów aż
do bólu, lecz zaraz pierzcha zostawiając mnie w krainie stworzonej
słowem minionych ludzi. Bez poczucia upływającego czasu trwam w
jej labiryntach, odkrywając coraz to nowe i nowe przestrzenie wy-
obraźni czy też rzeczywistości. Nie wiem. Nie ma bowiem granicy
między nimi, bo czyż jedna nie rodzi drugiej? Są nierozerwalnie sple-
cione wspólnym losem i biada temu, kto buduje na samej tylko real-
ności.

To wszystko powiedziały mi wyblakłe szeregi liter, to wszystko

wiedziałem wchodząc w wyzłocone słońcem popołudnia zaułki mojej
dzielnicy. Właśnie tak nazwałem ją teraz w myślach, zrozumiawszy,
że jest jedynym miejscem wspominanym bez przykrości. Mimo wszy-
stko!

Wraz z rzeczywistością Harltonu zjawił się głód i znów byłem jed-

nym z wielu spieszących na posiłek wyznaczony rytmem codzienno-
ści. Skądś napłynęła myśl o opuszczonym śniadaniu i o tym, że dys-
ponent już z pewnością wie o moim pobycie w Pierwszej Strefie za-
miast w instytucie, lecz przyjąłem ją obojętnie. Przypomniała mi je-
dynie o mikrodysku wetkniętym rano do kieszeni, więc umieściłem
go na karku, by mógł rejestrować także moje myśli i uczucia.

Przed budynkiem kasyna ujrzałem Alu rozmawiającego z jakąś ko-

bietą odwróconą do mnie tyłem. Mimo iż oczy nasze spotkały się na

106

background image

chwilę, na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, chociaż było nie-
podobieństwem, aby mnie nie poznał. Ominąłem stojących, ocierając
się nieomal o jego ramię, również zachowując się tak, jakby w pobliżu
nie było nikogo znajomego.

Jedząc czekałem na wezwanie do telefonu, na pytania, wymówki,

lecz nic takiego nie nastąpiło i opuściłem kasyno, by rozpocząć bezce-
lową włóczęgę wśród znanych ulic i placów. Po długim krążeniu do-
brnąłem na Zieloną i rzuciłem się na łóżko, by dać odpocząć utrudzo-
nym nogom.

Zapadłem w półsen wypełniony rytmem zapamiętanych strof i

rozfalowanych natłokiem obrazów, niemożliwych do opisania sło-
wem, obrazów przybywających zewsząd i niknących go ulotnym za-
istnieniu, aż wyrwał mnie zeń obcy, natarczywy dźwięk dochodzący z
zewnątrz. Znów była pora zachodzącego słońca, a dźwięk był zwy-
kłym pukaniem do drzwi.

- Proszę!
Nadya... Tak właśnie nazwałam ją w myśli, ujrzawszy znajomą

sylwetkę na tle drzwi. Zaskoczyła mnie do tego stopnia, że nie zdoby-
łem się na słowo przywitania, a tylko patrzyłem, jak swoim zwycza-
jem podchodzi do okna i staje w aureoli świetlnych refleksów na wło-
sach, drobna i spokojna. Jakże niewiarygodne wydawały się teraz
słowa wyrzucone w pośpiechu przez kogoś, kim mogła powodować
zwykła zazdrość, jak bezsensowne obawy niczym nie uzasadnione.
Chciałem wyrzucić z siebie bagaż podejrzeń, prosić o przebaczenie,
lecz nie zrobiłem najmniejszego gestu, nie chcąc, by stał się on za
kilka godzin przedmiotem czyjejś satysfakcji lub rozczarowania.

- Nie jesteś przypadkiem chory, Mark?
- Cóż ci przyszło do głowy!
- Nie było cię dzisiaj u nas, więc pomyślałam, że mogło ci się

przytrafić coś złego i przyszłam. Zawsze tak robię, ilekroć ktoś z mo-
ich ludzi nie zjawi się w pracy - dodała tonem wyjaśnienia.

- Nic mi nie jest, a do instytutu nie poszedłem, bo nie miałem

ochoty. Zresztą powiedziałaś już w pierwszym dniu, że mogę przycho-
dzić lub nie, bo nikt mnie tam nie potrzebuje. Czyż nie tak?

- Zmieniłam zdanie, poznawszy cię bliżej.
- Kiedy?
- Potrafię dokonać oceny człowieka na podstawie szczegółów za-

chowania, niezauważalnych dla ogromnej większości ludzi. I nigdy
się nie mylę.

107

background image

- Interesujące, z jakiego powodu potraktowano cię z taką suro-

wością...

- …
- Dlaczego zabrano ci trzeci stopień swobody?
- Więc wiesz...
- Jak widzisz.
- Co jeszcze wiadomo ci o mnie?
- Wszystko.
- Mocno powiedziane! - odsunęła krzesło od stołu i usiadła bo-

kiem do mnie. Na tle gasnącego błękitu widziałem jej nieskazitelny
profil, jakby wykuty w kamieniu.

- Musisz więc wiedzieć, że właśnie tu moje zdolności wykorzysty-

wane są najpełniej; wybór młodzieży do specjalnych szkół Nadzoru
jest zadaniem ludzi takich jak ja. To ja decyduję, przed którymi z nich
otworzy się droga ku górze, a którzy na całe życie pozostaną tylko wy-
konawcami naszych poleceń i skończą w Pierwszej Strefie. Obserwuję
ich bacznie, aby nie uronić natur pozbawionych przesądów pienią-
cych się jak chwasty - litości, współczucia, słabości charakteru.

Szukam zwłaszcza dziewczyny o twarzy przyciągającej wzrok każ-

dego, a umyśle chłodnym i precyzyjnym jak skalpel, bo tylko taka
potrafi dokonać wszystkiego, co zamierzy. Chcę jej przekazać me
doświadczenie, by nie musiała błądzić i niepotrzebnie tracić czas na
błahostki, aby go potem nie brakło na sprawy poważniejsze. Chcę, by
jej wszyscy zazdrościli wszystkiego, by błyszczała, była podziwiana,
uwielbiana, pożądana, lecz z dystansu, jak podziwia się kwiat wyrosły
na skalnej ścianie lub tęczę rozpiętą nad ziemią. Niech chłoną każdy
jej gest i każde słowo, niech bezskutecznie oczekują na cień uśmie-
chu, proszą o łaskę przebywania w jej pobliżu, skamlą jak psy. I niech
umierają - powoli, nieuchronnie, a ona niech gardzi nimi i z tej po-
gardy czerpie przyjemność najwyższą.

- Jak ty?
Odwróciła twarz w moją stronę, lecz nie widziałem jej rysów, bo

była zaledwie szarym kształtem na tle niewiele jaśniejszego prostoką-
ta okna. Mogłem tylko przypuszczać, co się na niej maluje i byłem
pewny, że nic oprócz chłodu. A wystarczyłoby sięgnąć ręką do wy-
łącznika zwisającego w zasięgu ręki...

- Mnie czasem zdarza się popełnić błąd, mimo to zawsze realizuję

swoje zamierzenia, bo widzę wasze słabości okazywane i ukryte, a nawet

108

background image

te, z istnienia których nie zdajecie sobie sprawy. Jeśli się bliżej przyj-
rzeć, każdy z was nie jest bardziej skomplikowany od pajaca na
sznurku i niewiele więcej można się po was spodziewać niespodzia-
nek. A już tępota wasza jest zdumiewająca! Niby patrzycie na świat,
niby słuchacie, a przecież zachowujecie się jak ślepi i pozbawieni
uszu. Czasem macie jakieś przebłyski rozsądku, wystarczy jednak
jeden tani gest, kilka słów wypowiedzianych ze zmianą intonacji, by
rozum przepadł w odmętach nieogarnionej głupoty. Wtedy jesteście
na każde skinienie i nawet nie trzeba słów, a zrobicie wszystko, czego
się od was zażąda.

- Po co mi to mówisz? - zapytałem po chwili ciszy, jaka zapadła w

pokoju.

- Żebyś wiedział naprawdę wszystko! Dzięki temu moja saty-

sfakcja będzie pełniejsza.

- Nie rozumiem...
- Zakończmy na tym. Być może popełniłam błąd, lecz dalszych

już nie zrobię. Dobranoc, Mark!

Usłyszałem skrzypnięcie krzesła i kroki na podłodze. Światło noc-

nej lampki skomplikowało prosty dotąd świat z samych głosów.

- Odprowadzę cię.
- Nie! - powiedziała stanowczo, kładąc rękę na moim ramieniu. -

Dzisiaj nie... - dodała po chwili, a w tych dwóch krótkich słowach
wypowiedzianych miękkim ciepłym głosem mieścił się ogromny ła-
dunek emocjonalny, słychać było nadzieję i wątpliwości, obietnicę i
nieśmiałość. Nigdy bym nie przypuszczał, że w dwóch słowach można
zawrzeć tak wiele treści.

- Dobranoc, komendancie!
Pogroziła mi palcem i wyszła z twarzą opromienioną zagadkowym

uśmiechem, jakby tu, w tym pokoju, nagle pozbyła się maski chłodu i
wyniosłości.

Zacząłem przywoływać z pamięci przestrogi opiekunki grupy San-

dro Bariona, moje własne nieuzasadnione obawy, wreszcie zdania
usłyszane przed chwilą, lecz wszystko to nie mogło się przedrzeć
przez melodię dwóch ostatnich słów i wyrazisty obraz jej twarzy. Mu-
si minąć trochę czasu, bym zdołał otrząsnąć się z wrażenia wywoła-
nego jej obecnością, a jeszcze tak niedawno zdawało mi się, że jestem
uodporniony na jej wpływ. A może ci z kliniki mieli podstawy do
szybkiego wypisania mnie jako „ozdrowieńca”, może ja niepostrzeże-
nie dla samego siebie pełznę w szaleństwo? Przecież coraz rzadziej

109

background image

rażą mnie jego objawy widoczne wokół. Czyż to, co robię od chwili
znalezienia się w Harltonie, nie jest jednym wielkim marnowaniem
czasu i energii! W imię czego?

Zerwałem krążek z szyi, żeby bez zahamowań przemyśleć wątpli-

wości narastające o wiele szybciej, niż próby ich rozwikłania, i odnio-
słem kryształ na dół. Tak długo przemierzałem puste ulice strefy, aż
pozbyłem się wspomnień i po raz pierwszy zapragnąłem pomyśleć o
przyszłości. Mimo wysiłków nie byłem w stanie wyobrazić sobie choć-
by tej najbliższej, jutrzejszej, a przecież kiedyś (wiedziałem o tym na
pewno) była motorem wszystkich moich poczynań. Teraz zaś moje
życie w każdej chwili może zostać odmienione jedną zachcianką nie
znanego mi człowieka i będę musiał robić, co mi każe, być może nie
widząc ani sensu tej pracy, ani możliwości odmiany swego losu aż po
kraniec, w którejś z ruder Pierwszej Strefy.

Wróciłem do pokoju z pustką w głowie i z mocnym postanowie-

niem oderwania się od wszystkich gnębiących mnie myśli. Sen przy-
szedł, zaledwie przyłożyłem głowę do poduszki, lecz nie był to sen
przynoszący spokój i odprężenie napiętym nerwom, gdyż męczyła
mnie świadomość upływającego czasu, przerywana jedynie krótkimi
okresami całkowitego zatracenia się. Po którymś kolejnym przyszły
majaki - szedłem środkiem szarej, smutnej ulicy mając pełną świa-
domość śnienia, nie zamieszkane domy straszyły pustymi otworami
okien i bram podobnych jaskiniom, słyszałem nawet zwielokrotnione
echo własnych kroków odbite od ścian i bruku.

Gdzieś daleko u wylotu ulicy pojawił się czarny furgon i bezgłośnie

pędził wprost na mnie. Chciałem zejść z drogi, uskoczyć pod ścianę,
ale bezwładne nogi nie potrafiły oderwać się od ziemi, chciałem krzy-
czeć, by mnie usłyszeli ci w środku, lecz żaden głos nie przebrnął
przez ściśnięte gardło. Pędząca masa narastała nieubłaganie, poczu-
łem strużki potu spływające z czoła i choć wiedziałem, że to realny
pot z jawy nocnego Harltonu, zamknąłem oczy przed nieuchronnym
ciosem. A ten nie nastąpił. Zamiast niego usłyszałem głos dysponenta
nakazujący mi stanąć pod ścianą. Cofając się, patrzyłem na czarną
maskę wozu sterczącą tuż obok końca śladów uczynionych moimi
stopami w pyle ulicy. Dopiero kiedy poczułem za plecami chropowatą
twardość muru, podniosłem głowę i ujrzałem odkryty furgon, a w
nim dwa rzędy mundurowych. Siedzieli sztywno jak manekiny i salu-
towali wpatrując się we mnie szklanymi oczyma, a ich głowy obracały

110

background image

się w miarę, jak wóz ruszał w dalszą drogę. Nagle przyśpieszył i bez-
szelestnie zniknął w kłębach pyłu wznieconego pędem. „Szanuję cię”!
- usłyszałem znów ten sam głos. Dochodził z wypalonej bramy po
przeciwnej stronie ulicy. Widać tam było niepozorną postać mężczy-
zny odwróconego do mnie plecami. „Dlaczego? - zapytałem. - Prze-
cież nie jestem waszym człowiekiem”. - Zamiast odpowiedzi zaniósł
się starczym chichotem i śmiał się, śmiał się niepowstrzymanie, aż
śmiech przeszedł w rzężenie i zgasł w napadzie kaszlu. „Skąd...
wiesz... - wybełkotał poprzez świszczący oddech - czy już nie jesteś
członkiem Nadzoru?” - uspokajał się szybko, a jego głos rozbrzmiewał
głośno i wyraźnie mimo dzielącej nas odległości.

Poczucie nierealności powróciło ze zdwojoną siłą chcąc mnie wy-

prowadzić na jawę, a ja walczyłem z nim uparcie, bo zamierzałem we
śnie zrobić coś, na co nie wolno mi było zdecydować się w rzeczywi-
stości. „O ludzkich losach decyduje System, nie pytając nikogo o zda-
nie, bo sam najlepiej wie, gdzie jest czyje miejsce w społecznym labi-
ryncie. Podjąwszy decyzję, natychmiast wprowadza ją w życie, stwa-
rzając sieć nowych powiązań między ludźmi, przy czym niektórzy z
nich nawet przez dłuższy czas nie orientują się w zachodzących zmia-
nach i nie rozumieją celu własnego działania, a tym bardziej celów
nadrzędnych. Stan taki bynajmniej nie jest szkodliwy dla celów! Z
punktu widzenia Migratonu najważniejszą sprawą jest, by obiekt
sprawdzał się w miejscu działania, jeśli czyni to, jest premiowany, a
główną nagrodę stanowi wciągnięcie na listę Nadzoru”. W miarę jego
słów posuwałem się w kierunku bramy, gdzie czerniała jego nieru-
choma postać. Już mogłem rozróżnić fałdy zbyt długiego płaszcza
dotykającego nieomal ziemi i łuk przygarbionych pleców, i siwe ko-
smyki włosów na głowie. Jeszcze tylko kilka kroków rozciągniętych w
mnóstwo spowolnionych ruchów, jeszcze wstrzymać oddech, by on
nie usłyszał, uciszyć stukot serca... „Człowiek, choćby nawet nie
chciał, staje się członkiem jakiejś grupy z chwilą, gdy działalność dla
niej zaczyna mu przynosić korzyści”. - Ręka spada na bark mówiące-
go i silnym szarpnięciem odwraca do światła... człowieka bez oblicza.
Bez oczu, nosa, ust. Wielka blizna twarzy szydzi z moich wysiłków, a
ciałem wstrząsa śmiech płynący znikąd. „Co ty wyprawiasz, Grey!” -
odzywa się z wymówką w głosie.

Z ulgą powracam w rzeczywistość nocy i czterech ścian pokoju,

lecz głos podąża za mną, słyszę go tuż obok, jak tamten.

- Pytam się, co ty wyprawiasz!

ni

background image

Świecę światło, otwierani drzwi na korytarz. Nikogo. A głos był!

Na pewno.

- Jest tu ktoś?
- No, wreszcie - rozlega się z głośnika ukrytego w obudowie noc-

nej szafki, stojącej tuż obok łóżka. - Poznajesz mnie?

- Poznaję.
- Zejdziesz zaraz na dół i będziesz czekał przed wejściem do bu-

dynku numer 8. Zrozumiałeś?

- Tak.
Wyłączył się. Włożyłem ubranie, wypiłem kubek wody z karafki

stojącej na szafce i wyszedłem w wilgotną ciemność nocy, przesiąk-
niętą wodnym pyłem, przenikającym odzież aż do skóry. Wyznaczony
dom był gdzieś w czerni, po przeciwnej stronie ulicy; pamiętam
ozdobne żelazne słupki po obu stronach bramy wjazdowej i wykutą w
kamieniu figurkę słonia nad wejściem. Szedłem, sunąc ręką po mu-
rze, aż potknąłem się na słupku i zatrzymałem w niszy, bardziej wy-
czuwalnej niż widocznej.

Pewnie znów odezwie się za zamkniętymi drzwiami - myślałem

wodząc palcami po wypukłościach rzeźby i zwiniętych płatach farby,
kryjącej spękane drewno. W nikłym blasku jedynego w uliczce, oświe-
tlonego okna rysowały się czarne fasady najbliższych domów, a w
smudze poświaty połyskiwały płyty bruku wypolerowane przez stule-
cia.

Czekałem. Z początku w napięciu wyolbrzymiającym każdy szmer,

z upływem czasu przechodzącym w obojętność, potem w zniecierpli-
wienie. Nikt się nie zjawiał. W końcu zacząłem wątpić w realność roz-
mowy i zastanawiać się, czy nie była ona wytworem mojej wyobraźni.

Kiedy już całkowicie zwątpiłem, że ktoś przyjdzie na spotkanie ze

mną - pojaśniało w oddali i ostre światło reflektorów wymiotło ciem-
ność z wąwozu uliczki.

Furgon powoli przetoczył się ku mnie i znieruchomiał w odległości

kilku kroków. Ucichł szum silnika, zgasły światła i ciemność zapadła
jeszcze czarniejsza niż przed chwilą. Teraz bałem się jej i oni o tym
wiedzieli. Płynęły sekundy rozciągnięte w wieczność, a furgon mil-
czał, chociaż musieli mnie zauważyć, zanim wyłączyli reflektory.

- Wsiadaj! - znajomy głos dysponenta dobiegł z ciemności.
Boczne drzwi odskoczyły z cichym trzaśnięciem i znalazłem się w

ciasnym pudle furgonu. Jedna mała żarówka rozpraszała ciemność
wnętrza wybitego grubą, ozdobną tkaniną i wyłożonego stosami

112

background image

wielobarwnych poduszek. Wóz ruszył. Jedyne co mogłem zrobić, to
liczyć zakręty. Po piątym zatrzymał się, a w ciszy znów usłyszałem
jego głos:

- Nasze hasło: „Czterdziesty piąty narożnik”. Z twojej dotychcza-

sowej pracy w zasadzie jestem zadowolony. A czy ty masz do mnie ja-
kieś prośby? Życzenia?

- Nie mam.
- Dziwny z ciebie człowiek, Grey. Ktoś inny starałby się wycią-

gnąć ze mnie, co się tylko da, a ty o nic nie pytasz i niczego nie po-
trzebujesz.

- Mam wszystko, co niezbędne do życia, a ważniejszych od siebie

wypytywać nie należy.

- Daleko zajdziesz! - powiedział z uznaniem. - A ja ci w tym po-

mogę. Teraz natomiast otrzymasz poważniejsze zadanie, mimo iż w
pewnym sensie będzie ono kontynuacją tamtego. Nie ograniczam cię
czasem, chociaż staraj się je wykonać możliwie szybko. Gdybyś po-
trzebował czegokolwiek ode mnie, po prostu powiedz to głośno i wy-
raźnie, kiedy będziesz sam. Od dzisiaj aż do zakończenia zadania
mikrodysk noś bez przerwy na karku, a kryształy przekazuj jak do-
tychczas.

- Na czym polega to zadanie?
- Masz ją zlikwidować! - powiedział z zawziętością w głosie. -

Tylko tak, żeby nie padł na ciebie cień podejrzenia.

Jakże pragnąłem, aby to wszystko było snem! Jeszcze się łudzi-

łem, jeszcze miałem nadzieję, że to tylko próba, badanie reakcji.

- Nie rozumiem...
- Zabijesz ją! A potem przeniosę cię do Trzeciej Strefy. Pod wa-

runkiem, że będziesz do końca patrzył i słuchał, jak ona umiera w
długich męczarniach.

- Kto?!
- Nadya Viller!

background image

Rozdział X

Pierwsze barwy świtu zastały mnie w pobliżu ceglanej wieży bez

okien. Ukryty za załomem muru czekałem na człowieka, co wczoraj
powitał mnie jak starego znajomego. Ulica pusta i cicha niepostrze-
żenie oswobadzała się z mroku i oparów przyniesionych nocnym
wiatrem. Gdzieś w oddali najpierw rozległ się stukot drewniaków, a
po chwili ze znikającego tumanu mgły wyłoniła się przygarbiona syl-
wetka powłóczącego nogami mężczyzny, z wielkim koszem na ramie-
niu. Przeszedł koło mnie zapatrzony w ziemię i zniknął w którejś z
bocznych uliczek.

Czekałem. Jak wczoraj wzeszło słońce i wyzłociło krawędź lasu na

szczycie, potem zbocze ze znajomymi serpentynami drogi, wreszcie
dachy i ściany domów, a mnie nadal otaczała pustka i cisza, jedynie z
domów zaczęły dobiegać odgłosy porannej krzątaniny. Choć minęła
już pora wczorajszego odjazdu, nie było ciężarówek pod wieżą, nikt
też więcej nie pokazał się na ulicy, jeśli nie liczyć rowerzysty ciągną-
cego wózek pełen śmieci, i człowieka z koszem wracającego tą samą
drogą. Zwolnił, ujrzawszy mnie wychodzącego spoza załomu muru, i
z napięciem śledził moje ruchy.

- Wczoraj rano odjechały stąd ciężarówki z ludźmi. Czy dzisiaj też

będą odjeżdżać?

Patrzył na mnie, jakby nie docierało doń nic z tego, co powiedzia-

łem. Ale nie odchodził.

- Był tam mój znajomy, chciałbym się z nim spotkać.
- Gdzie mieszka?
- Nie wiem. Przyszedł stamtąd - pokazałem ręką w dół ulicy, którą

114

background image

i ja przyszedłem. - Nie zdążyliśmy porozmawiać, bo zaraz odjechali.

- Tam? - zapytał, uniósłszy twarz w stronę serpentyn, wspinają-

cych się ku szczytowi wzgórza.

- Tam - potwierdziłem.
- Za trzy miesiące - poprawił kosz i ruszył obchodząc mnie wiel-

kim łukiem.

- Poczekaj! Co to znaczy?
- Że wróci do miasta za trzy miesiące. Albo nie wróci - dodał nie

patrząc już na mnie i odszedł powłócząc nogami.

Czułem pustkę w głowie. Bezwiednie przemierzałem mroczne za-

ułki i podwórza cuchnące stęchlizną, mijałem pierwszych przechod-
niów budzącego się miasta, nie widząc ich twarzy ani ubiorów.
Wreszcie, w którymś miejscu przyszło opamiętanie - zacząłem uważ-
nie obserwować, czy nie ma wśród nich kogoś, kto wyglądałby po-
dobnie jak ja sprzed kilku minut.

Byli! W nasilającym się ruchu wzrok coraz częściej spoczywał na

postaciach odbijających od reszty, mimo iż nie różniły się ani ubio-
rem, ani wyglądem. Nie potrafiłbym powiedzieć, na czym polegała ich
odmienność, ale dostrzegało się ją na pierwszy rzut oka; była w ru-
chach jednakowych do najdrobniejszych szczegółów, w twarzach nie
wyrażających niczego, w oczach pozbawionych woli życia. Dziwne...
Skąd nagle wzięli się na ulicach Drugiej Strefy? A może byli tu zaw-
sze, przechodzili codziennie koło mnie, a tylko ja ich nie zauważałem,
może trzeba było stać się na krótko jednym z nich, by dopiero potem
zacząć dostrzegać tłum obojętnych na wszystko?

Tak zaczął się dzień. Na skwerze koło kasyna uzbroiłem mikro-

dysk z pełną świadomością, że od tej chwili będę mógł go ściągać
tylko dla wymiany kryształów. Nawet w nocy będzie śledził moje sny!
Jeślibym nie miał możliwości ekranowania go, choć przez pół godziny
na dobę, od nawału tłumionych myśli chyba ogarnąłby mnie obłęd. A
może już jestem szalony? Gdybym nie spotkał tych dwóch, nie zda-
wałbym sobie sprawy z mojej roli i wtedy łatwiej byłoby żyć... Żyć? Ze
świadomością, że każda minuta przybliża mnie do zbrodni! Nie. Wte-
dy on nieuchronnie przejrzałby moją grę i poczynił odpowiednie kro-
ki, abym nie miał wyjścia. A teraz mam? Jakie? Nie mogę nie wyko-
nać zadania, a równocześnie wiem, że go nie wykonam. Dość!!

Już jestem tylko członkiem Oddziału K, mam wykonać jakieś zada nie,

115

background image

więc je wykonam tak, jak życzy sobie dysponent, a on w nagrodę
przeniesie mnie do Trzeciej Strefy. Ciekawe, jak tam jest w tej Trze-
ciej? Na pewno znacznie lepiej niż tutaj. I słusznie! Tak być powinno.

Teraz idę w stronę ogromniejących gmachów instytutu, skinie-

niem głowy witam głuchą dozorczynię przy furtce, nawet przyklejam
do twarzy spóźniony uśmiech, aby wszystko było zgodne z kształtują-
cym się rytuałem codzienności, lecz przez cały czas myślę, w jaki spo-
sób mógłbym wykonać zadanie postawione przez dysponenta.

Siedzę nad stertą martwych, dziecinnych butów pragnąc, by zwy-

kłe czynności pochłonęły mnie bez reszty, wbijam zardzewiałe gwoź-
dzie w porowatą gumę podeszew, usiłując cieszyć się pierwszą na-
prawioną parą - jednak nie potrafię, bo przez cały czas powracają
echem strzępy nocnej rozmowy, a oprócz nich, gdzieś z dna pamięci
chce się przebić coś, co musi pozostać w ukryciu. W końcu gubię się,
w którym kręgu myśli istnieje ktoś zwany Markiem Greyem, choć
wiem na pewno, że on, to nie ja - prawdziwy.

Gwałtownie zerwałem krążek z szyi, by Choć przez chwilę być so-

bą, nieważne którym, tylko po prostu sobą, abym nie musiał miaż-
dżyć świadomości przymusem myślenia o jednym. Jeszcze wczoraj
łatwo potrafiłem uśpić własną myśl pod bagażem wrażeń pozornej
rzeczywistości; dziś stało się to męką nie do zniesienia.

Mimo wszystko muszę nauczyć się być mechanizmem do włącza-

nia i wyłączania, bo nie ma innej drogi przede mną.

Pomogło. Mimo iż założyłem eskę, mogłem skupić się na pracy i w

miarę spokojnie przetrwać do czasu, aż słońce zajrzało w okna mojej
piwnicy. Na ten sygnał ruszyłem w powrotną drogę bacząc, by nie
spotkać nikogo, z kim musiałbym rozmawiać. A zwłaszcza, by nie
spotkać jej.

Udało się. Za mną pozostało ogrodzenie instytutu, gdzie miałem

niby to pracować, a w rzeczywistości skierowano mnie tam, bym po-
znał ją. Mogę tak myśleć, nawet powinienem, bo takie rozwiązanie
narzuca się samo, jeśli ktoś zachował resztki zdrowego rozsądku.
Byłoby nawet dziwne, gdybym nie rozumował właśnie tak.

W kasynie nie było nikogo znajomego. Dopiero kiedy miałem już

wstawać od stołu, pokazała się w drzwiach zwalista postać Tony'ego.
Wypracowanym ruchem zdjąłem z karku mikrodysk i czekałem, że
przyjdzie i usiądzie obok. Gorączkowo zastanawiałem się, czy wyjawić

116

background image

mu decyzję dysponenta, poprosić o radę, doszedłem jednak do wnio-
sku, że nie zrobię tego. Przynajmniej dzisiaj.

Tony rozejrzał się po sali i usiadł w kącie obok dwojga ludzi, nie

znanych mi nawet z widzenia. Idąc do wyjścia widziałem tylko jego
potężne plecy pochylone nad stołem.

Nogi same skierowały się w stronę skweru na tyłach kasyna, pod-

dałem się więc ich wyborowi, bo właśnie tam mogłem odciąć się zie-
lenią, i niebem, i ptakami od tego świata, co nie był moim, mimo iż
przemawiał znanym mi językiem, świecił tym samym co wszędzie
słońcem, a jego wiatr przynosił zapamiętany zapach morza.

Ktoś szedł za mną. Usłyszałem jego kroki najpierw na płytach cho-

dnika, a potem, już bliższe, na żwirze alejki. Nie obejrzałem się do
tyłu. Po co? Jeśli to ktoś znajomy - podejdzie i odezwie się, jeśli obcy
- pójdzie swoją drogą. Wolałbym, żeby to nie był znajomy. Dzisiaj nie.

Idący zrównał się nieomal ze mną i zwolnił. Był o krok z tyłu, po

mojej prawej stronie. Teraz już musiałem spojrzeć, bo mogło mi gro-
zić niebezpieczeństwo...

Kiedyś, bardzo dawno temu, była „dziewczyną z deszczu”. Teraz

szła ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w ziemię. Nie było w
niej niczego z tamtej wykreślonej z pamięci, a przecież to była ona,
Trzpiot.

Skręciłem w boczną ścieżkę wiodącą ku znajomej ławce. Usiadłem

i zamknąłem oczy, aby nie patrzeć na nią stojącą o kilka kroków ode
mnie.

- Mark... - powiedziała ledwo dosłyszalnie. - Chciałabym z tobą

porozmawiać.

- O czym?
- Chciałabym, abyś mnie wysłuchał i zrozumiał.
- Ależ ja cię doskonale rozumiem! Nie ma tu niczego do wyja-

śnienia; praca jest pracą.

- Wiem, masz prawo myśleć o mnie jak najgorzej, ale ja znala-

złam się w sytuacji bez wyjścia.

- Cóż, taki zawód. A teraz masz kłopoty, bo zgubiłaś kryształ z ca-

łodziennym zapisem i dysponent się wścieka.

- Nie wiem, kim jesteś, nie wiem, skąd znasz najdrobniejsze

szczegóły dotyczące mojej pracy, mam jednak mocne przeświadcze-
nie, że nie muszę się ciebie obawiać i że potrafisz mi choć w części

117

background image

wybaczyć. Tak, mam kłopoty. Ona powiedziała, że drugiego zagubie-
nia kryształu nie przepuści płazem.

- Ona?!
- Tak, dysponentka. Oprócz tego skłamałam, że jesteś chory i na

razie nie mogę się z tobą spotkać.

- Jestem więc obiektem specjalnego zadania! Pochlebia mi to! W

takim razie spotkanie w porannym deszczu nie było przypadkowe.
Prawda?

Skinęła głową w milczeniu.
- A ja, głupi, dałem się nabrać na bose nogi i oczy zawodowo ro-

ześmiane. I potem na drugie „przypadkowe” spotkanie przed wej-
ściem do hotelu. Dobrze się spisałaś! Powiedz mi, jeśli wiesz, dla
kogo pracujesz i skąd ta osoba zna mnie.

- Ona jest starą, schorowaną kobietą. Kiedyś podobno słynęła z

urody, ale także z bezwzględności. Przez wiele lat stała na czele Try-
bunału sądzącego wrogów Nadzoru i właśnie wtedy rozprawiono się z
nimi ostatecznie. Wydaje mi się, że jest dożywotnim członkiem
Pierwszego Kręgu. Ciebie zauważyła przejeżdżając koło śluzy między
Drugą a Trzecią Strefą i zaraz kazała mi zapoznać się z tobą. Resztę
znasz...

Umilkła. Patrząc na nią, stojącą ze spuszczoną głową i rękami

splecionymi w geście bezradności, nie mogłem oprzeć się nieokreślo-
nej satysfakcji, a równocześnie było mi jej trochę żal, bo przecież
robiła tylko to, do czego zmuszały ją polecenia.

- A więc tak: nie wywiązujesz się z zadania i grozi ci wylanie z

Oddziału, klinika, może jeszcze coś. Z pewnością chcesz mnie prosić,
abym przez jakiś czas zgodził się odgrywać komedię na użytek zagro-
żonej kaskaderki i ku uciesze śmiertelnie znudzonej staruszki. Płacić
będziesz żetonami?

- Nie, Mark! Nie! Nie chcę tego. Chcę tylko twojej rady. Co ja

mam robić? Nie będę dłużej odgrywać komedii! Jesteś jedynym czło-
wiekiem, którego... Który może mi pomóc. Nie wiem, skąd ta pew-
ność? Ja to czuję, po prostu czuję. Bo ty nie jesteś zły. Ty też na pew-
no dusisz się tutaj. Jak ja. Przez te kilka godzin poznałam cię. Ucie-
kajmy stąd!

- Dokąd?
- W góry, do wolnych. Tam są takie grupki. Ja wiem, jak wyjść z

miasta. Znam drogę! Zgódź się, proszę...

118

background image

Milczałem. Jeśli udawała, robiła to z mistrzostwem niezrównanym

- drżały jej ręce, a w oczach pojawiły się najprawdziwsze łzy.

- Ja już tak dłużej nie potrafię - powiedziała po chwili namysłu.

Jej głos był teraz spokojny i zdecydowany. - Jeśli się nie zgodzisz -
ucieknę sama.

- Nagrywasz tę scenę?
W pierwszej chwili nie zrozumiała. Nagle jej oczy zwęziły się, a

twarz zastygła w gniewie. Nerwowo zaczęła odpinać kieszeń bluzki, aż
prysnął guzik wyrwany z kawałkiem materiału. Z otwartym jak sko-
rupka małża mikrodyskiem na dłoni podeszła do mnie i najpierw
pokazała mi jego puste wnętrze, a potem upuściła go na udeptaną
ziemię i z zaciętością zaczęła rozgniatać obcasem, aż popękał na
drobne kawałki. Jakby jej jeszcze było mało, porwała kamień leżący
opodal i tłukła nim w ziemię, dopóki pył z metalu i tworzywa nie
zmieszał się w jedno z piachem i gliną.

Dopiero wtedy podniosła się z klęczek i jakby z niedowierzaniem

przyglądała się kamieniowi trzymanemu w ręce. Z jej twarzy, z oczu, z
całej postaci uleciało gdzieś napięcie i przypominała teraz dziecko
bezradne w obliczu niezrozumiałego.

- Usiądź!
Zdawała się nie słyszeć lub nie rozumieć, dlatego wziąłem ją za rę-

kę i posadziłem obok siebie.

- Czy ty wiesz, co zrobiłaś?! Nie zdołasz opuścić miasta, bo ja za-

raz doniosę na ciebie i jeszcze przed wieczorem znajdziesz się w szpi-
talu. Tam dobrze wiedzą, jak postępować ze zdrajcami. To będzie
twój koniec!

- Nie zrobisz tego - powiedziała tak obojętnie, jakby to nie jej

groziło niebezpieczeństwo. - A zresztą, już mi nie zależy na takim
życiu.

- Co ci w nim nie odpowiada?
- Że jest takie... puste. Odkąd zaczyna się pamięć, był instytut i

nieustanna samotność w tłumie podobnych. Pod żadnym pozorem
nie wolno było pomagać sobie wzajemnie, a najdrobniejsze oznaki
przyjaźni wyszydzano na nie kończących się zbiórkach jako słabości
charakteru. Kto doniósł na drugiego, zyskiwał punkty do Małego
Systemu, pochwały i wyróżnienia. W Brygadach było jeszcze gorzej,
nie ma czego wspominać. I tak aż do pełnoletności - zawsze w zakła-
maniu, zawsze samotnie, bez nadziei na okruch czyjegoś zaintereso-
wania. Potem zaczęłam pracować dla niej, ale to już tylko kilka

119

background image

ostatnich miesięcy. No i czego tu żałować? Nie mam i nigdy nie mia-
łam nikogo bliskiego, jeśli nie liczyć pająka z mojego pokoju w Trze-
ciej Strefie.

- Masz trzeci stopień?
- Tak, załatwiła mi zaraz na początku.
- W jaki sposób trafiłaś do nas?
- Nie wiem, jakim cudem udało mi się zachować trochę radości

życia. Potrzebowali kogoś takiego. Z początku myślałam, że spotkało
mnie nie wiadomo jakie szczęście. Teraz jednak widzę cały bezsens
obnoszenia się z uśmiechem na ustach, kiedy czujesz, jak się w tobie
coś wypala z dnia na dzień, a wokół ciebie przestrzeń nie do zapeł-
nienia.

Przez cały czas kurczowo trzymała w ręku kamień; może dawał jej

poczucie bezpieczeństwa, a może po prostu zapomniała o nim? Mil-
czeliśmy. Wokół była tylko zieleń drzew i mokry upał popołudnia, i
cisza.

Nagle wszystko stało się dla mnie zdumiewająco proste i jasne -

wyjmuję pudełko, otwieram skorupkę mikrodysku, przez chwilę ważę
w dłoni matową czerń rozchylonych płatków i skrzenie kryształu, by
zaraz upuścić je pod nogi, delikatnie, ale stanowczo odbieram jej ka-
mień i powoli, dokładnie miażdżę nim piach i glinę tak długo, aż tylko
dwa jednakie wklęśnięcia znaczą ziemię u naszych stóp.

Jak lekko! Mogę myśleć, o czym chcę, i nie bać się nikogo, mogę

patrzeć i słuchać dla siebie samego, mogę żyć. Teraz jestem na wprost
dwojga bliskich oczu i śledzę pierwsze iskry radości, przedzierające
się poprzez niedowierzanie, a widok ten pozostanie we mnie na zaw-
sze i nie będę musiał nim dzielić się z nikim.

- Więc ty też!
Spotykają się dwie rozpalone dłonie i, zda się, krew zaczyna krążyć

wspólna, i myśli przenikają jednakie. I zdumienie, bezgraniczne zdu-
mienie nad prostotą spełnienia. I strach przed utratą tego, co się do-
piero zaczęło.

- Idziemy!
Trudno być teraz tak daleko od siebie; widzę jej sylwetkę na tle

zieleni, ogląda się, daje znak ręką. Możemy iść. Kluczymy po sieniach
i podwórkach, wreszcie jakieś drzwi i piwnica.

Mdłe światło naftowej latarni wydobytej ze skrytki pod stosem ce-

gieł, zejście do kanału nie używanego od niepamiętnych czasów. Wa-
pienne sople zwisają spomiędzy cegieł łukowatego stropu, szmer
wody kapiącej tu i ówdzie, cisza.

120

background image

- Cały czas prosto, a przy trzeciej studzience trzeba skręcić w le-

wo, pod górę. Wychodzi się przez zabagnioną piwnicę zburzonego
domu w pobliżu parku Trzeciej Strefy. Tam przeczekamy aż do zmro-
ku.

- Ty możesz przejść legalnie, przez śluzę. Po co masz się brudzić.
- O, nie! Musimy być razem. Przyrzeknij, że nigdy nie będziemy

się rozstawać. Boję się!

- Masz rację. Tak będzie nam łatwiej.
Chybotliwy płomyk rozpraszał ciemność zaledwie na kilka kro-

ków, dalej czaiło się niewiadome. Drogę powrotu łapczywie zamykały
cienie tańczące po ścianach i stropie. Szliśmy długo. Zdawało mi się,
że idziemy tak już od wielu godzin uwięzieni w pierścieniu bez końca
i początku, nieomal rozpoznałem znajome miejsca: wykruszone cegły,
połyskujące pasma wody na ścianach, zwały twardego błota, ślady
butów w czerwonym pyle pod nogami. Czasem zadudniło gdzieś w
górze i ceglane okruchy sypały się na głowę, wtedy przyśpieszaliśmy
kroku i znów była cisza i mrok.

Wreszcie doszliśmy do miejsca, gdzie boczny kanał uciekał stromo

w górę i kończył się wyłomem do piwnicy zalanej wodą, pokrytą gru-
bym kożuchem pleśni. Na stercie gruzów przeczekaliśmy zachód
słońca i dopiero, gdy wieczór zaczął okrywać miasto szarością, odwa-
żyliśmy się wyjść na ulicę.

Szliśmy wzdłuż parku. Po drugiej stronie, za drzewami, majaczył

znajomy łuk koło śluzy, a za nim masyw zabudowań Drugiej Strefy.
Gdzieś tam było okno mojego pokoju. Z tyłu, na tle bladożółtego nie-
ba zachodu czerniały dwa prostokąty gmachów instytutu.

Ściemniało się szybko. Główna ulica strefy płonęła dziesiątkami

latarń i okien, oszałamiała oświetlonymi witrynami sklepów i świeżo-
ścią fasad. Przecznice, podobnie jak po tamtej stronie ogrodzenia,
tonęły w gęstniejącym mroku.

Było cicho i pusto. Czasem tylko rozległ się odległy stukot kroków

samotnego przechodnia lub szczekanie psa w głębi domu.

Nagle drgnąłem, bo w oddali zapłonęły dwa reflektory i szybko za-

częły się zbliżać ku nam.

- Nie bój się! - powiedziała z uśmiechem. - W Trzeciej Strefie

patrole legitymują tylko w wyjątkowych przypadkach. Choćby nas na
wet zapisali, i tak nielegalne przekroczenie granicy wyszłoby na jaw
dopiero jutro, bo nieistotnych raportów zewnętrznych nie wprowadza
się w nocy do Systemu.

121

background image

Furgon przetoczył się środkiem ulicy i zniknął za zakrętem obok

parku. Znowu cisza. Powiew wiatru przyniósł zapach rzeki i odległy
warkot motorówki. Czekaliśmy w cieniu na rogu Południowego Bul-
waru, aż ucichł gdzieś powyżej mostu między Trzecią a Czwartą Stre-
fą. Dopiero wtedy zdecydowaliśmy się wkroczyć w przyjazną z pozoru
ciemność nie zabudowanego pasa przy granicy miasta, lecz w tej
ciemności kryły się naelektryzowane zasieki i straż widząca poprzez
noc. Tutaj już było niebezpiecznie. Wolałem nie myśleć, co by się
stało, gdyby nas tam zatrzymali.

Wytężając słuch, czekaliśmy na moment odpowiedni do przesko-

czenia na drugą stronę drogi, gdzie czerniały nadbrzeżne zarośla.
Wreszcie zdecydowaliśmy się! Mokre gałęzie uderzyły w twarze i za-
mknęły się nad głowami. Cisza. Pojedyncze krople rosy spadające po
liściach, plusk rzeki. Czekamy, aż zgasną światła w Czwartej Strefie i
mgła wstanie z wody. Czekamy długo, bardzo długo. Wydaje się nam,
że uciekamy tak już od początku świata, co się zaczął w niepomiernej
dali, a przecież nasz wspólny świat to zaledwie kilka ostatnich godzin.

Nagle snop światła z mostowej wieży omiata brzeg i kratę zamyka-

jącą rzekę na granicy miasta, by zatrzymać się na środku wyznaczo-
nym ciężką metalową ramą.

Ze zgrzytem rozchodzą się wrota, otwierając drogę w dół, ku mo-

rzu. Jak urzeczeni patrzymy na smukłą białą łódź wynurzającą się z
oparów na skraju światłości i bezszelestnie spływającą ku granicy. Po
chwili mija otwartą bramę i niknie w mroku, a krata zwiera się z pi-
skiem łańcuchów i chlupotem zmąconej wody, światło reflektora zaś
pełznie aż do tamtego brzegu i gaśnie.

Mrok zda się teraz całkowity, lecz wiemy, że to tylko kontrast po

jasności i trzeba czekać, aż głęboka noc wygasi odległe światła i uśpi
czujność straży.

Czekamy. Powoli milkną odgłosy miasta, gęsta mgła wchłania re-

sztki świateł z tamtego brzegu, chłodzi rozpalone twarze i ręce.

Teraz! Cal po calu czołgamy się w stronę cichego pluskania fali i

odoru rozkładającej się ryby. Stromy obryw brzegu i szmer grud sy-
piących się w dół skarpy, mozolne zsuwanie się po glinie i wreszcie
upragniony dotyk wody. Jest płytko, zaledwie do kolan. Jak najprę-
dzej na środek, gdzie można zatracić się we mgle i bezszelestnie spły-
nąć do kraty.

I dopiero teraz przychodzi wątpliwość: czy umiem pływać? Nie

122

background image

wiem. Skoro jednak bez lęku wchodzę coraz głębiej w wodę, więc
pewnie ciało pamięta to, co umysł zapomniał, dlatego tylko mocniej
ściskam jej dłoń i zagłębiam się aż po piersi.

Nagle porywa nas nurt i niesie w ciemność. Płynę zagarniając wo-

dę jedną ręką i wiem, że już tak kiedyś płynąłem w tamtym moim
świecie i że ona robi to samo co ja i jest tak samo napięta w oczeki-
waniu uderzenia.

Przychodzi wcześniej, niż się spodziewaliśmy - napór wody roz-

płaszcza nas na kracie i w pierwszej chwili wydaje się, że nie będzie-
my w stanie zrobić żadnego ruchu i już tak zostaniemy wtłoczeni
pomiędzy zardzewiałe pręty, a o świcie zdejmą nas strażnicy z pla-
cówki strzegącej zapory.

Wnet jednak oswajamy się z siłą rzeki i z wysiłkiem pełzniemy w

prawo, bo tam, na środku, powinna być brama z kratą nie sięgającą
dna. Ręka odlicza pręty - raz... dwa... trzy, na czwartym zatrzymuje
się, przyciąga ciało rozpłaszczone na zaporze, i znowu ten sam rytm,
zda się bez końca. Takie same ruchy powtarza w ciemności ona i tak
suniemy jak dwa zdychające pająki, aż w końcu zdaje się nam, że
przeoczyliśmy słupy bramy lub prąd zniósł nas za bardzo w prawo i
zaraz będzie brzeg Czwartej Strefy, a na nim strażnik z reflektorem i
kajdankami.

Wreszcie jest! Nurt rozdziela gruba, żelazna rura przeżarta rdzą, w

przodzie słychać cichy szum zawirowania. Ściskam jej rękę, biorę głę-
boki wdech i zanurzam się w wodę szukając dna. Głęboko! W końcu
dotykam rękami kamienistego podłoża i odnajduję spód kraty - mię-
dzy żelazem a gruntem jest szpara szerokości czterech palców. Czuję
ucisk w uszach i zaczyna mi brakować powietrza. Tu, na spodzie,
prąd jest słabszy i mogę odbić się od dna, pomknąć ku górze, ale tam
znów porywa mnie prąd i rzuca na zaporę!

- Mark!
Chwytam powietrze otwartymi ustami, starając się uspokoić od-

dech i rozszalałe serce, a ona dotyka grzbietem dłoni mojej twarzy i
czeka na słowo jak na wyrok.

- Chodźmy dalej.
Przesuwamy się na środek bramy i tam znowu nurkuję. Na dnie

ciągnie się płytka rynna i przez nią można się przecisnąć poza zaporę.
Zapominam o wszystkim, co nie jest walką z żywiołem, i przeciągam
ciało na drugą stronę pamiętając, by nie dać się oderwać od kraty.

123

background image

Rękami wyszukuję poziome pręty i z wysiłkiem wspinam się ku górze,
choć wszystko we mnie krzyczy, by puścić szorstkie żelazo i dać się
wynieść na powierzchnię. Wiem jednak, że tego nie zrobię i kiedyś
dotrę tam, gdzie można oddychać i żyć. Wreszcie wynurzam głowę z
wody i jeszcze przez chwilę zaciskam wargi, by udowodnić sobie, że to
nie był kres mojej wytrzymałości.

Ona jest po tamtej stronie, wsłuchuje się w zmęczony oddech, po-

tem w słowa gorączkowo szeptane, aż daję znak gotowości i równo-
cześnie zanurzamy się w wartki nurt. Schodzimy chwytając dłońmi te
same szczeble, a gdy ona jest już poniżej kraty, odbijamy się od dna i
dajemy wodzie wynieść się na powierzchnię. Płyniemy długo starając
się zbliżyć do lewego brzegu i w końcu nogi dotykają dna. Teraz jesz-
cze kilkadziesiąt kroków w spokojnej wodzie zatoczki, zwały miękkie-
go piachu pod stopami i znowu zarośla na skraju mgły. W górze wi-
dać gwiazdy na bezchmurnym niebie i czarną linię lasu na szczycie
wzgórza.

background image

Rozdział XI

Noc zeszła nam na przemykaniu się wąwozami najpierw pod górę,

a potem zbawczym lasem w dół, w nieznane, na wypatrywaniu zna-
jomych gwiazd i wsłuchiwaniu się w każdy podejrzany szmer. Kiedy
niebo zaczęło płowieć za nami, przystanęliśmy na chwilę, by choć
trochę dać odpocząć umęczonym nogom i chłonąć spokój budzącego
się dnia.

Pierwsze ptaki zaczynały kwilić w koronach drzew, oswobadzają-

cych się z ciemności, prostować skrzydła zdrętwiałe nocnym bezru-
chem, i nagle cały las ożył szumem i beztroskim świergotem. Spojrze-
liśmy na siebie, na twarze podrapane gałęziami, na podarte, brudne
ubrania, na włosy spadające w mokrych strąkach - i wybuchnęliśmy
śmiechem. A ona znów miała oczy jak wtedy w deszczu.

Od tej chwili kierowaliśmy się tak, żeby wschodzące słońce mieć

po lewej stronie, i kiedy otworzyła się przed nami polana uciekająca
w dół, spojrzenia prześliznęły się po trawie i zawisły na koronkowych
graniach rozjarzonych światłem nowego dnia. Białe płaty śniegu
spływały ku lasom pogrążonym jeszcze w mroku i w mgłach przewa-
lających się dolinami. Zdawało się - wystarczy głośniej krzyknąć, by
wołanie odbite od skalnych ścian powróciło ustokrotnionym echem,
lecz wiedzieliśmy, że to złudzenie i w drodze do gór musimy pokonać
nieprzeliczone jary, przedzierać się przez chaszcze i zarośla, unikać
dróg, dolin, grzbietów i otwartych przestrzeni, a nade wszystko -
strzec się ludzi.

I szliśmy przez cały dzień i następną noc, pijąc wodę ze źródeł i

potoków, żywiąc się jagodami i owocami zdziczałych drzew, jakich
wiele zostało przy ruinach domów, wsłuchując się w każdy podejrza-
ny szmer, sypiając na zmianę, gdy już brakło sił do dalszego marszu,

125

background image

moknąc w deszczu lub błocie przepustów pod drogami, które trzeba
było przekraczać w pełnym świetle dnia - i byliśmy szczęśliwi.

Aż nadszedł nowy świt i trzeba było wysoko podnieść wzrok, by

ujrzeć barwy dnia na skałach i śniegach zawieszonych w błękicie.
Gdzieś niedaleko powinni być ci, do których chcieliśmy dotrzeć, nie
wiedząc jednak, jak i gdzie ich odnaleźć, lecz przysięgliśmy sobie szu-
kać póki starczy sił, a jeśli nie znajdziemy - zostać tutaj na zawsze.

Koło południa drogę zaczęły nam zagradzać skalne żebra i wąwozy

wypełnione potrzaskanymi blokami, dlatego po raz pierwszy zdecy-
dowaliśmy się pójść grzbietem. Dopiero tam góry objawiły nam cale
swoje piękno i chłonęliśmy je w milczeniu, zapomniawszy o głodzie,
zmęczeniu i niebezpieczeństwie, wzrok błądził po szczytach, spadał w
doliny i znów powracał ku graniom otulonym strzępami chmur. Wy-
dawało się niepodobieństwem, by w tę krainę skończonego piękna
miały wstęp przemoc, krzywda i zło.

Z kryjówki pośrodku skalnego rumowiska syciliśmy oczy dosto-

jeństwem granitowych olbrzymów, aż wszechobecny spokój udzielił
się nam i zasnęliśmy w cieple bijącym od głazów wygrzanych słoń-
cem.

Obudził nas chłodny wiatr popołudnia. Słońce, choć jeszcze wyso-

ko, chowało się już za granią i cienie wypełzały z głębi dolin. Ostat-
kiem drobnych, zdziczałych owoców ugasiliśmy głód zdając sobie
sprawę, że znów się odezwie jeszcze mocniejszy, jeszcze bardziej od-
ciągający uwagę od wszystkiego, co nie będzie szukaniem pożywienia.
Chcąc go uprzedzić, trzeba zejść w dolinę, bo tam łatwiej znaleźć coś
do jedzenia niż pośród skał i skarłowaciałych drzew.

Ślad dawno nie używanej ścieżki, wijącej się wśród głazów, po

wejściu w las przeobraził się w wygodną drożynę biegnącą nieomal
poziomo w stronę kamiennych szczytów. Przekraczaliśmy zmurszałe
mostki i wąwozy z sączącymi się strumykami wody, mijaliśmy obalo-
ne drzewa porośnięte mchem i grzybami, aż otwarła się przed nami
przestrzeń łąk pokrytych kępami krzaków i mnogością głazów błysz-
czących jak lód. Wyżej, ciemna zieleń łąk przechodziła w szarość usy-
pisk, spośród których dźwigały się w niebo skalne kolosy, poprzeci-
nane krechami wiecznych śniegów.

- Warto było... - powiedziała, podniósłszy twarz ku grani roz-

świetlonej aureolą od słońca skrytego za górą. - Nie wiedziałam, że
może istnieć takie piękno.

126

background image

A ja wiedziałem! Gdzieś w głębi czaiły się wspomnienia podob-

nych wzruszeń z tamtego życia. W przeciwieństwie do innych śladów
przeszłości te objawiły mi się zdumiewająco wyraźnie, jakbym dopie-
ro wczoraj opuścił tamten świat stromych ścian, lodu i wiatru. Ręka
pamiętała szorstkie dotknięcie skały, płuca smak powietrza przesiąk-
niętego górami, a świadomość - że w takiej scenerii jest się narażo-
nym na wiele niebezpieczeństw. Z wyjątkiem najgroźniejszego - czło-
wieka. Obcy do niedawna świat gór nagle stał się przyjazny i już wie-
działem, jak musimy postępować, żeby w nim przeżyć i odnaleźć so-
bie podobnych.

Krawędź lasu opadała w stronę tafli jeziorka rozlanego na dnie

zielonej misy, zamkniętej od dołu kamiennym wałem. Klucząc wśród
karłowatych drzew i głazów dotarliśmy do najwyższego punktu usypi-
ska, skąd otwierał się widok na dolinę zaczynającą się wypełniać
mgłami przedwieczornej pory. Potok wybiegający ze stawu przewalał
się przez krawędź przepaści i niknął w szumie wodospadu, by daleko,
daleko w dole pojawić się postrzępioną białą wstążką.

Tuż nad stawem sterczała z rumowiska wielka kamienna płyta,

jakby ustawiona tam po to, by dawać schronienie przed deszczem i
wiatrem. Zajrzałem pod nią i pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w
oczy, były nie dopalone resztki ogniska przed wejściem do skalnej
kryjówki. W głębi, za kamiennym murkiem, majaczyło legowisko
wyścielone zeschłą trawą, a obok niego równo ułożony stos suchego
drewna. W pobliżu kryjówki nie było widać żadnych śladów ludzkiej
bytności.

- Trzpiocie, mamy dom!
Wczołgała się do środka i po chwili z dumą pokazała mi dwa

szczelnie zakręcone słoje wypełnione sucharami. Ja znalazłem trzeci,
a w nim zapałki. Suche! Ten, co pozostawił to wszystko dla zabłąka-
nych, nie mógł być złym człowiekiem...

Zjedliśmy po dwa suchary rozmoczone w wodzie z jeziora i patrzy-

liśmy na ryby przemykające wśród kamieni. Wiedziony jakimś nagle
ożyłym wspomnieniem wszedłem w lodowatą wodę potoku i po chwi-
li miałem w ręku trzepoczącego się pstrąga; nazwa spłynęła na mnie
wraz z zaciśnięciem się dłoni na śliskim ciele ryby przyczajonej pod
kamieniem. Teraz czekaliśmy nocy, by upiec zdobycz, kiedy nie bę-
dzie widać dymu, a blask ogniska ujrzą tylko szczyty spiętrzone nad
nami.

I wreszcie przyszła upragniona noc, a wraz z nią ciepło ogniska

ukrytego wśród kamieni i niezapomniany smak ryby upieczonej w
glinie.

127

background image

Długo siedzieliśmy wpatrzeni w gasnący żar i było nam tak do-

brze, jak jeszcze nigdy żadnym ludziom na Ziemi, i zdawało się nam,
że jesteśmy razem od niepamiętnych czasów i pozostaniemy na zaw-
sze ze swoim szczęściem. Nie było już smutnych wspomnień z niere-
alnej rzeczywistości pozostawionej tam, w dole, ani trosk o przyszłość
schowaną za kurtyną nocy, a tylko chwila rozciągnięta na czas i prze-
strzeń.

Obcy głos wtargnął w nasz świat utkany z marzeń i zmroził prze-

czuciem nadchodzącej ostateczności:

- Kto tam jest?
Mózg pracuje z chłodnym wyrachowaniem; ruchem nakazującym

milczenie kładę palce na jej ustach i zaraz wypełzam spod skalnego
okapu w noc i szum wodospadu, dłoń sama zaciska się na napotka-
nym kamieniu...

- Człowiek - odpowiadam z twarzą przy ziemi, by głos rozproszył

się wśród głazów i zarośli.

- Czego tu szukasz?
- Ludzi.
- Znalazłeś ich - inny męski głos, blisko mnie. - A teraz wstań,

musimy cię obejrzeć!

Myśli biegną szybko: jeśli to Nadzór, zacznę uciekać, by odciągnąć

ich od kryjówki. W zamieszaniu ona zdąży przeskoczyć potok i zapaść
w las po tamtej stronie

- Jestem...
Snop światła pełznie po kamieniach i gałęziach, aż zatrzymuje się

na mnie. Widzę tylko kłującą jasność, zasłaniam oczy ręką.

- Wystarczy! Teraz wy się pokażcie.
Światło biegnie w inną stronę i na moment ukazuje cywila z bro-

nią przewieszoną przez piersi.

- Skąd przybywasz?
Nie odpowiadam. Czaję się za głazem i nie wiem, co robić. Wzrok

przyzwyczajony już do ciemności zaczyna dostrzegać szczegóły oto-
czenia, a wśród nich na tle nieba sylwetkę mężczyzny z latarką. Drugi
jest niewidoczny.

- Nie bój się, jesteśmy od wolnych. Jeśli chcesz pójść z nami,

przejdź na tamtą stronę potoku. Będziemy czekać.

Światło zakołysało się i znikło za garbem. Po chwili ujrzałem je na

drugim brzegu, a przy nim trzy ludzkie sylwetki. A więc było ich wię-
cej...

- Jestem tutaj - słyszę jej szept nieomal przy uchu.
- Schowaj się! Nie wiedzą o tobie. Ja pójdę i zobaczę, czy nie ma

128

background image

niebezpieczeństwa. Jeśli to rzeczywiście wolni - wrócę po ciebie, jeśli
nie - uciekaj w las.

- Idę z tobą.
- Posłuchaj: chciałaś sama uciekać w góry. Teraz, kiedy najgorsze

już poza tobą, na pewno dasz sobie radę.

- Idę z tobą!
- Zabraniam ci! Rozumiesz?!
- Zaczekajcie! - krzyknęła w noc. - Idziemy do was!
Światło zaczęło się przybliżać, by wnet znieruchomieć na brzegu.

Szliśmy ku niemu patrząc na spienioną wodę i głazy omywane rwą-
cym nurtem. Kiedy już znaleźliśmy się przy nich, nagły cios w żołądek
sparaliżował mnie zupełnie. Ktoś skoczył na mnie z tyłu i z wprawą
wykręcił mi ręce zatrzaskując na nich kajdanki. Równocześnie usły-
szałem krzyk dziewczyny napadniętej gdzieś z boku. To już koniec -
przemknęło mi przez głowę. Tak się dać głupio zaskoczyć prawie u
celu wędrówki, zupełnie jak dzieci nie mające żadnego doświadczenia
życiowego.

Wloką mnie gdzieś między kamieniami, wreszcie rzucają na gru-

zowisko dna jaskini, a jeden z oprawców stawia mi nogę na piersiach.
W świetle pochodni widzę z dołu jego spodnie i wystający gdzieś wy-
soko podbródek.

- W porządku, kapitanie. Mamy ich oboje.
- A gdzie kobieta?
- W celi numer 2.
Nazwany kapitanem wyłania się z mroku. Jest w czarnym unifor-

mie Nadzoru i ostentacyjnie bawi się bronią. A we mnie jest tylko
pustka i lęk o Trzpiota zamkniętego w podobnej jamie.

- Dane personalne!
Nie odzywam się, bo co mi mogą zrobić? Ten z końską szczęką na-

chyla się nade mną.

- Odpowiadaj, kiedy pan kapitan prosi!
Milczę.
- Może go trochę zagrzać, szefie? - pyta.
Przyzwalający gest głowy. Pomocnik zapala jeszcze jedną pochod-

nię i przykłada mi do rąk. Ostry piekący ból i swąd palonej skóry.
Milczę dalej, choć wszystko We mnie krzyczy.

- Przyprowadź kobietę!
- Tak jest!

129

background image

Nie, tylko nie to! Jej nie mogą nic zrobić. Nie wolno im! Nie wol-

no!

Po dłuższej chwili dwóch drabów wnosi Trzpiota za ręce i nogi.

Dziewczyna wije się, usiłuje krzyczeć, lecz nic nie może uczynić, bo
jest związana, a usta ma zakneblowane. Rzucają ją jak worek pod
ścianę. W jej oczach przerażenie.

- Można, szefie?
Znów skinienie głową i pochodnia zbliża się do jej twarzy.
- Nieee!
Zbir zatrzymuje ogień o kilkanaście centymetrów od policzka, a

kapitan z zadowoleniem bije się pejczem po cholewie.

- Co, przemówiłeś? I nie trzeba było tak od razu? Sprawiłeś nam

wiele kłopotów, kochasiu. A więc do rzeczy: twój numer?

- NBB231W8717.
- Nazwisko i imię.
- Grey Mark.
- O, coraz lepiej. Skąd przybywacie?
- Z Harltonu.
- Chcecie do wolnych, prawda?
Nie odpowiadam. Ten szatan znowu przysuwa płomień do jej twa-

rzy.

- Tak...
- Nic z tego. Ostatnich bandytów wyłapaliśmy wczoraj. Na szczę-

ście pozostawiono nas tu jeszcze na jakiś czas i - jak się okazuje -
słusznie. W jaki sposób wydostaliście się z Harltonu? - Mój mózg za-
czyna pracować jak wściekły kierat, żeby tylko nie zdradzić drogi
ucieczki. Przynajmniej na razie. Ale w żaden sposób nie mogę znaleźć
odpowiedzi zadowalającej jego i mnie.

- No...
- Ależ tak, oczywiście. Wyszliśmy starymi kanałami z terenu

Pierwszej Strefy. Nie potrafię opisać, lecz może uda mi się pokazać,
kiedy znajdziemy się na miejscu.

- Ty masz nadzieję dożyć tego momentu? - pyta zawieszając głos,

jakby moja egzekucja była już postanowiona, ale ja wiem, że nie zlik-
widują mnie fizycznie, aby nie tracić „materiału ludzkiego”, lecz naj-
pierw przepuszczą mnie przez tę cholerną maszynkę, co wydziera z
pamięci wspomnienia, a dopiero potem skasują dotychczasowe zapi-
sy i wszystko zacznie się od nowa. Żeby do tego nie dopuścić, popeł-
nię samobójstwo przy pierwszej nadarzającej się okazji i w ten sposób
ucieknę im - na zawsze.

130

background image

- Sierżancie, sprawdźcie dane osobowe tego człowieka!
Drugi z cywilnych pomocników przewraca mnie na brzuch i w

świetle latarki odczytuje tatuaż na moim ciele.

- NBB231W8717. Zgadza się.
- Permitor jest?
- Tak.
- Czy jeszcze ktoś przyszedł z wami?
- Nie, jesteśmy sami.
Kapitan, jakby się nad czymś zastanawiał, w końcu wyjął składany

nóż, podszedł do Trzpiota i rozciął węzeł kneblujący jej usta.

Pewnie będą ją teraz przesłuchiwać - myślę - lecz on zabiera przy-

stojniaka z wielką brodą i mówi do drugiego:

- Sierżancie, pilnujcie ich jak oka w głowie! W razie czego -

strzelać bez ostrzeżenia.

Wychodzą skrzypiąc butami po ostrych kamieniach dna jaskini. W

tym czasie dziewczyna wypluwa zaśliniony kawał szmaty i bierze głę-
boki wdech. Milczymy, czekając na powrót kapitana albo na nowy
dzień, co nas rozłączy na zawsze.

Wracają nadspodziewanie szybko. Kapitan staje na rozkraczonych

nogach i mówi cicho:

- Może któreś z was ma mi coś do przekazania na osobności. Za-

stanówcie się, bo potem będzie za późno.

Propozycja jest kusząca - może wystarczyłoby podać tajne hasło,

które już raz uratowało mnie z opresji, a oficer uwolniłby nas z prze-
prosinami. Takie samo hasło musi znać ona, ale boi się podać, gdyż
mogą mieć radiowe połączenie z Migratonem, a w jego pamięci jest
już spalona. Ja z pewnością też. Zresztą, po rozszyfrowaniu mojej toż-
samości, rzeczywiście nie ma dla nas żadnych szans.

I wtedy następuje nagła zmiana w zachowaniu się kapitana - nor-

malnym, spokojnym głosem każe pomocnikom rozwiązać nas, a sam
ściąga czapkę oraz bluzę od munduru i staje się zwykłym cywilem.

- Witajcie! - mówi - i wybaczcie to wszystko, cośmy z wami tu

taj wyprawiali. Zrozumcie, że musimy być bardzo czujni, aby nikt nie
powołany nie przeniknął do naszej wielkiej rodziny. Jeszcze raz pro-
simy o wyrozumiałość.

Najpierw ostrożnie rozplątują więzy krępujące dziewczynę, potem

zdejmują kajdanki z moich rąk. Tępo patrzę na spieczoną skórę, na
zadrapania spowodowane żelaznymi pierścieniami i nie wiem, co o

131

background image

tym wszystkim sądzić. Moje rozterki potęgują się jeszcze bardziej,
gdy wchodzi młoda kobieta, by delikatnie posmarować poparzone
ramię i przylepić jakiś plaster. Jeśli to ma być jakiś nowy chwyt Nad-
zoru, to zupełnie niepotrzebnie się męczą, gdyż i tak mogą wszystko
wydrzeć z nas innymi sposobami.

Ten, co jeszcze przed chwilą zwał się kapitanem, jakby przeczuł

moje rozterki:

- Macie prawo mieć wątpliwości, a rozwiać je może tylko dalszy

marsz z nami. A więc - chodźmy!

Ruszyliśmy z nimi w ciemność. Droga wiodła początkowo zako-

sami pod górę, a później grzbietem najeżonym tu i ówdzie skalnymi
wyspami. Nie pytaliśmy o nic. Oni także szli w milczeniu, a ciszę nocy
mąciły tylko odgłosy naszych kroków i odległy szum wodospadu w
dolinie.

Nagły powiew wiatru przyniósł jakiś dźwięk obcy górskiej nocy,

lecz był on chyba zabłąkany wśród szczytów, pomruk odległej burzy
lub tylko złudzenie napiętych nerwów, bo znów nastała cisza.

Zeszliśmy z grzbietu w stronę zbiorowiska skał, majaczących w

świetle gwiazd jak ruiny gigantycznych budowli i wtedy dźwięk po-
wrócił ze zdwojoną siłą - od złomisk niosła się pieśń śpiewana chó-
rem zgranych głosów, a było w jej brzmieniu coś tak mi bliskiego i
przeczuwanego od dawna; jakieś spełnienie tęsknot nie nazwanych,
że zatrzymałem się w pół kroku, nie chcąc uronić nawet odrobiny
melodii ścielącej się poprzez mrok. Wszyscy idący też znieruchomieli
i otoczyła nas pieśń cicha i spokojna jak noc.

- Kto idzie? - obcy głos spomiędzy skrajnych bloków skalnego

rumowiska zagłuszył odległy chór.

- Swoi. Zwiad Virena i dwoje nowych ze schronu nad Zielonym

Stawem.

- Wchodźcie!
Zagłębiliśmy się w labirynt spękanych bloków, przejść wydrążo-

nych przez wodę i wiatr, a śpiew narastał i wypełniał każdy załom i
każdą szczelinę, aż ogarnął nas ze wszystkich stron i dopiero wtedy
pojawił się blask płomienia i zapach dymu.

Ludzie siedzieli wokół ogniska i śpiewali - młodzi, starzy, dzieci.

Wszystkie twarze zwróciły się ku nam, wkraczającym w poświatę
bijącą od ognia, a na każdej gościł przyjazny uśmiech. Najbliżej sie-
dzący rozsunęli się, robiąc dla nas miejsce z taką prostotą, jakbyśmy
właśnie wrócili z krótkiej przechadzki. Ktoś podał nam kubki z paru-
jącą herbatą, ktoś inny chleb i kawałek pieczonego mięsa, a śpiew

132

background image

rozbrzmiewał bez chwili przerwy.

Zniknęli gdzieś ludzie, którzy nas tu przyprowadzili, i choć wokół

były nie widziane nigdy twarze, a pieśni miały nie znane słowa i me-
lodie, nie czuliśmy się obco.

Wkrótce przestano zwracać na nas uwagę, a wszystkie oczy skiero-

wały się w stronę wielkiego białego kamienia, na tle którego widać
było przygarbioną sylwetkę człowieka trzymającego na kolanach jakiś
instrument muzyczny. Jeden po drugim milkły głosy śpiewających i
wnet nastała cisza przerywana tylko trzaskaniem palącego się drew-
na. Mężczyzna rozprostował plecy, odłożył na bok instrument poły-
skujący miedzią strun i zaczął mówić wpatrzony w przygasający pło-
mień ogniska:

Mrok.
Szarość odwieczna.
Znikąd donikąd przenikanie.
Pęd wydający się bezruchem.
I nieskończoność zaklęta w kręgu.
I trwania bieg poprzez mrowie cieni.
I pamięć błysku stwórczego sprzed zwojów otchłani.

Mocą jedyną jestem, gnającą przez bezmiary pustki dookolnej.

Światłością i siłą dla całej przestrzeni objętej moim wirowaniem.
Wielkością pierwszą w chaosie widm kłębiących się na krańcach ist-
nienia. Jestem osłoną kruszyny bytu trwającej niezmiennie dla wy-
znaczenia środka mego świata. Samotność jest racją mojej egzysten-
cji, świadomość niepowtarzalności - źródłem jedynej satysfakcji z
istnienia.

Bo czymże są ledwie majaczące w niezmierzonej pustaci roje nico-

ści twardszej od niebytu? Nicością jeno w kształt bezwymierny zawar-
tą, w ruch nie istniejący pchniętą, w kręgi niezamknione rzuconą.

A może trzeba je nazwać imieniem ulotnym, jak więź rozpostarta

na niewidzialnych niciach szkieletu przestrzeni? Może są ułomną
treścią uniwersum mroku wstrząsanego konwulsjami brzasków z
nieodgadnionych impulsów sprawczych ani z kierunków? Bo czyż nie
zdarza się raz na skończoność pęd przeciwstawny po moim torze, jak
niedościgłość trawiona pychą... Usiłuję go dognać i poznać, lecz on,
szybkością mi równy, zawsze jest w najdalszym punkcie naszej
wspólnej drogi.

Mijają bezskutecznych wysiłków ogromy i oto znika pył pędem i

kręgiem tak mi wspólny - chłonie go przestrzeń chciwa odmiany.

133

background image

Zwiera się za nim splot sił i lśnień nieoznaczalnych w swej subtel-

ności, a przez to jakże trudnych do przeniknięcia zamiarem! I znów
przez złogi niezgłębionej dali, przez rytmy czasu znaczonego zmianą,
na wskroś szarości wypełnionej więzią nie wiedzieć, skąd dokąd pły-
nącą.

Niekiedy przemknie poprzez połać wnętrza iskra zwodnicza z głę-

bi firmamentów, niczym niezamierzony zwiastun tajemnicy kopuł,
upstrzonych migotliwym rojem ułomków rzeczywistości innego wy-
miaru. Przemknie i niknie pośród nicości zamieci będącej treścią
światów, zamkniętych poza obłokiem mojego trwania, gdzie tkwią
mnogości okruchów bytu, strzępów przestrzeni, zawirowań czasu.

W wieczystym pędzie wokół środka zdarzeń, niezniszczalnie, jak

nicość trwam na równoważni istnienia, od początku skrytego w mgle
czasu, po kraniec będący zaczynem nowego. Przyjdzie moment, kiedy
znów pojawi się na mej drodze nieprzebytej cień ścigany, czy też ści-
gający mnie równie bezskutecznie, jak i ja jego usiłuję. I znów bę-
dziemy razem przemierzać kręgi niezliczone, tak równi pędem jedna-
kim, sensem wspólnym, losów zbieżnością, że identyczność naszych
istnień narzuca się sama. Więc jeśli ruch przeciwległy będzie mi po-
dobieństwem, środek naszego świata ogromem się okaże w dali nie-
ruchomej, ja zaś drobiną cząstki okrucha. Siła nieznana wyrwie mnie
z toru i rzuci w bezlik światów wypełnionych ustawicznym mijaniem,
krągłą potęgą istnienia i radością swobody. I wreszcie poznam mój
wizerunek zawarty w gęstwie powtórzeń będącej strumieniem płyną-
cy w niewiadome, z nieznanego rozkazu, bez końca.

Lecz kiedyś jednak stanie się kres biegu zamieci do niezmierzo-

nego, kiedyś rozpadnie się chmura pędzona dwóch krańców odmien-
nością. Stanie się wtedy czas wirowania po sferach wspólnych dla
jednakich istnień, gromad spojonych więzią idącą od punktu. I dzielić
będę radość mi podobnych, znów w bieg niezamkniony rzuconych
rozkazem wszechstronnej woli czystego przypadku.

Potem przybędą zewsząd wirowania, spęcznieją sfery porządkiem

bogate, a pieśń tworzenia zabrzmi potężnych sił akordem. Wzbierze
szaleństwem mocy ziarno przestrzeni, upojone ogromem swej zniko-
mości, ku przeznaczeniu ruszy w dal. Wichrem światłości z nagła
zawyje ciemna cisza, pomiędzy kręgi ruchu wpadnie zaródź nieznanej
odmiany. Przez gruzy ładu tkniętego żądzą zatraty w chaosie ruszy
rycząca lawina zdarzeń. Wedrze się w prawa rządzące bytem i nie-
spełnialne uczyni treścią porywu. Wybuchnie cała przestrzeń ża-
rem zaklętym w trwaniu od rzeczy początku. Pochłonie wielki pożar

134

background image

światów rojowiska i zamieć sił ożywczych. W strzępach przestrzeni
zostanie pamięć dobrej konwulsji tworzenia.

I nieskończoność pędu w prostej koleinie czasu.
I nowych ziarn trwałości przyszłe narodzenie.
I wokół środków sił splątanie.
By znów zaistnieć pełnią.
Wśród pyłu światów.
W pomroce.
Wirując.

Skończył. Ognisko przygasło stając się rozżarzonym kręgiem

upstrzonym cętkami węgli i popiołów. Emanowała zeń jakaś tajemni-
cza siła przyciągająca wzrok ludzi siedzących wokoło, i patrzących
nieruchomymi oczyma na misterium gasnącego ognia, jakby na ago-
nię żywego stworzenia konającego w milczeniu, bez skargi.

Ktoś podniósł się spośród siedzących, stanął w czerwonej łunie na

skraju żaru i położył wyschniętą gałąź na środku ogniska. Natych-
miast wystrzeliły płomienie ukazując drobną, kilkunastoletnią dziew-
czynę o dziecięcej twarzy i wielkich smutnych oczach dorosłego czło-
wieka, który zaznał bólu i nieszczęścia. Jej cichy głos zdawał się do-
bywać spośród żaru i szczelnie wypełniać przestrzeń zawartą w po-
świacie ogniska.

Kiedyś
Gdy w mrowiu iskier zalśni dom
Kiedyś
Gdy ze skowytem pryśnie cisza pędu
A świat ogarnie ciepła jasność dnia
Stanie się czas dla życia
Stanie się czas radości
Stanie się czas
Zrzucimy z siebie tchnienie zaskorupiałych globów
Odejdzie w głąb ciemności pamięć obcych barw
I poprzez fale ożywczego żaru
Wskroś mgły szkarłatnej opar
Mijając las zastygłych protuberancji
Wrócimy
Na łąki gorejące

135

background image

Ostatnie słowa powiedziała cofając się w półmrok zaczajony poza

milczącym ludzkim kręgiem. Cisza trwała tak samo długo jak poprze-
dnim razem; domyśliłem się, że jest ona wyrazem uznania dla czło-
wieka mającego coś do powiedzenia pozostałym i nagle odczułem
niepohamowaną potrzebę sformułowania myśli cisnących się na usta.
Jeszcze nie wiedziałem, jak wypowiedzieć to wszystko, co stłumione
tkwiło gdzieś we mnie od dawna, a przecież byłem pewny, że ci, co
siedzą wokół ognia, zrozumieją mnie.

Tymczasem popłynęła nowa pieśń, lecz ja nie słyszałem jej słów

ani melodii, bo myśli to błądziły w nieodgadnionej dali, to znów sku-
piały się na twarzach ludzi wpatrzonych w płomienie, aż wreszcie
pojąłem tajemnicę wielką i prostą zarazem. Teraz tylko czekać na
ciszę, a kiedy nastanie - podejść ku światłu.

Wraz z cichnącym refrenem serce przyśpiesza swój rytm. Wystar-

czy zdobyć się na wysiłek i zacząć, a słowa już popłyną same...

- Istnieć w skończonej nieskończoności. Istnieć w dwoistości ru-

chu i trwania. I w niej zawierać wszystko, co było, jest i będzie. Tylko
w niej jednej, jedynej.

Źródło wszystkiego bytu.
Ogrom samotnych wirów ognia rodzących przestwór i przemijanie

w pędzie ku krańcom nie istniejącym. Otchłań chmur bez ruchu i
kierunku. W niej ziarna gwiazd płomiennych z ich życiem rozrzutnym
ulewą światłości i długim cichym umieraniem dla nowych, w niej
każda błyskawica przeszywająca bezmiar spazmem śmierci i naro-
dzenia, w niej chaos kul stygnącego żaru zaklętych w zamkniętym
pędzie, i martwych globów rdzawe rumowiska wszędzie jednakie.

Lecz także samotne wyspy błękitu i bieli, gdzie wiatr niesie ku gó-

rom wilgotny oddech mórz rozkołysanych tajemnicą skrytą w głębi-
nach, pierwsze zwiastuny potęgi, co pokona skałę i rozszumi się zielo-
nością, stworzy zdumiewające iskry światów ponad równiną prawdo-
podobieństwa.

A wszystko z dwoistości pierwszej.
By głód i pragnienie nigdy nie miały przystępu do żadnego z tych

światów.

Oby nikogo nie zrywała ze snu trwoga o życie swoje i najbliższych.

136

background image

Żeby miłość była dla wszystkich, jak cień drzewa i woda dla utru-

dzonych skwarem.

Abyś zaznał szacunku za mądrość słowa i piękno czynu.
Abym mógł stworzyć niepowtarzalne i dodać je do wspólnego do-

robku człowieka.

Że światy powstają i giną
Że po nocy nadchodzi dzień, a po dniu noc
Że serce bije, a potem bić przestaje
Że przy ogniu wśród skał siedzą ludzie i jest im dobrze.

To wszystko zapisane jest od początku ruchem i trwaniem.
I to, co będzie.

Znów usłyszałem ciszę nocy zastygłą wśród skał poza kręgiem

przyjaznych oczu, a w niej szmer rozpadających się w żarze resztek
zwęglonego drewna. Usiadłszy na swoim miejscu, poczułem na ra-
mieniu dotknięcie jej dłoni i zdało mi się, że tak było zawsze, gdyśmy
wieczorami spotykali się przy ognisku, po kolejnym dniu życia.

- Mark! - usłyszałem za plecami męski głos nabrzmiały radością

i zdumieniem. - Skąd się tu wziąłeś?

Roześmiane oczy i twarz okolona gęstym zarostem. Przez chwilę

szukam w pamięci imienia brodacza z pawilonu C. Jest! Lecz tamten
nigdy się nie uśmiechał...

- Jose?
- Tak!
- Uciekłeś?!
- Też pytanie! A ty to niby nie?
Znów popłynęła pieśń, a my gorączkowym szeptem wyrzucaliśmy

z siebie wydarzenia tych niewielu dni, które dla mnie stanowiły całe
życie. Aż przyszedł czas na ostatnie i tę, co w milczeniu siedziała tuż
obok.

- Jose, to właśnie jest ona. Nazywa się... Trzpiocie, jak ty się wła-

ściwie nazywasz?

- Twoja dziewczyna - odpowiedziała z powagą w głosie.

background image

Rozdział XII

Nastały dni znaczone pracą dla siebie i wszystkich, długie wieczo-

ry wypełnione rozmowami i śpiewem, zbyt krótkie noce bez snów i
marzeń, bo same były marzeniem ziszczonym. Każdego ranka szliśmy
z inną grupą poznawać coraz nowe cząstki życia tych ludzi, co przyjęli
nas bez pytania i dali zaznać poczucia własnej wartości, a było to
życie proste jak lot ptaka w bezwietrzny dzień - pilnować krów i owiec
pasących się na łąkach u podnóża skał, uprawiać drobne poletka na
wysuszonych słońcem stokach, łowić ryby w jeziorach i potokach,
nosić drzewo z lasu. I z bronią w ręku strzec tego życia.

Ci z dołu wiedzieli o istnieniu wolnych mieszkańców gór i począt-

kowo próbowali walczyć z nimi, ale kiedy patrole spotkały się ze zde-
cydowanym oporem i pierwsze trupy w czarnych mundurach zaległy
w trawach ponad granicą lasów - odeszli, by więcej nie powrócić.
Może uznali za lepsze zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, niż
walczyć z uciekinierami i przez to dopuścić do nieuniknionego roz-
głosu ich istnienia? Utworzyli tylko wokół gór podwójny pierścień
strażnic i posterunków, aby jak najszczelniej odgrodzić swój świat od
buntowników ukrytych w skałach.

Mieliśmy dużo szczęścia uniknąwszy pułapek i czujników strzegą-

cych każdej ścieżki i każdego mostka pomiędzy Harltonem a górami.
Mało komu udało się dokonać takiego wyczynu bez przewodników,
znających nieomal na pamięć wszystkie ścieżki i rozpadliny, a także
zwyczaje patroli i ich trasy.

W drugim tygodniu pobytu wyznaczono mnie do grupy mającej

138

background image

zanieść żywność ludziom z Doliny Lawy, którzy w zamian za nią do-
starczali nam swoje wyroby z metalu. Wyszliśmy wczesnym rankiem
niosąc na plecach worki wyładowane wędzonym mięsem i ziarnem.
Krok za krokiem wspinaliśmy się godzinami ku przełęczy niby to
bliskiej, a jednak wyciskającej ostatnie krople potu. Kiedy przed po-
łudniem zbocze pod nogami przegięło się w dół, otwierając widok na
królestwo olbrzymów zakutych w błękit i biel, każdy z nas zapomniał
o zmęczeniu i milczał onieśmielony majestatem gór.

Dopiero po chwili zrzuciliśmy z siebie ciężary, żeby odpocząć i po-

silić się przed dalszym marszem po graniach.

Usiadłszy w cieniu, starałem się prześledzić naszą dotychczasową

drogę aż po obozowisko, gdzie była ona, Trzpiot, lecz wzrok gubił się
w plątaninie skalnych żeber, stanowiących teraz tylko smugi szarości
na tle wielkich zielonych łąk. Pozostała gdzieś w tym chaosie barw-
nych plam bezpieczna wśród ludzi, co dzielili się uśmiechem i chle-
bem, nieśli sobie wzajemnie pomoc i otuchę, dobrą radę i zwykłe
ciepłe słowo. Po kilku zaledwie dniach pobytu znała już imiona
wszystkich mieszkańców skalnego labiryntu, a każdy na jej widok
uśmiechał się i pozdrawiał jak kogoś znajomego od dawna. Szczegól-
nie ceniła sobie przyjaźń Nill, tej, która była w zwiadzie Virena pod-
czas naszego nocnego spotkania nad stawem, chociaż trudno byłoby
sobie wyobrazić dwie istoty bardziej różniące się każdym szczegółem
wyglądu, sposobu bycia, przyzwyczajeń. Drobna, ciemnowłosa, zaw-
sze poważna i małomówna Nill w obecności Trzpiota nabierała rado-
ści życia, a w jej oczach pojawiały się iskierki przekory i kokieterii.
Przyjemnie było wtedy patrzeć na Virena zachwyconego przemianą w
zachowaniu żony.

Odpoczynek dobiegał końca i ruszyliśmy w drogę po krawędziach

płyt spiętrzonych mocami z głębin, spękanych od mrozu i słońca, wy-
gładzonych wodą i wiatrem. Po obu stronach wzrok znajdował opar-
cie dopiero gdzieś w nierealnych dolinach, przesłoniętych niebieska-
wą mgiełką odległości, dlatego każdy z nas patrzył pod nogi, a w krót-
kich chwilach postojów na dymiący stożek wulkanu przed nami.

Pod koniec dnia zeszliśmy w dolinę usłaną głazami w liszajach po-

rostów, co były całym życiem tej surowej krainy, i tam zatrzymaliśmy
się na noc, w niszy wydrążonej pod wodospadem.

Następne południe otwarło przed nami Dolinę Lawy - świat czar-

nych spękanych słupów i zastygłych w kamieniu trzewi monstrualne-
go potwora. Na granicy skały i lasu leżało osiedle wolnych, zamasko-
wane tak znakomicie, że obcy przeszedłby jego środkiem i niczego nie

139

background image

zauważył. Spędziliśmy w nim prawie dwa dni, poznając nowych ludzi,
ich radości, troski i pieśni.

Potem znów była droga wśród skał i śniegów, aż znajome łąki pod-

pełzły do stóp i zapach dymu przypomniał wieczory przy ognisku i
smak kartofli upieczonych w gorącym popiele.

Dzieci pierwsze wybiegły spomiędzy skał, by wnet otoczyć nas roz-

krzyczaną gromadą i towarzyszyć w ostatnich chwilach długiej drogi.
Za nimi pojawili się chyba wszyscy obecni w domu, pomagali zdejmo-
wać ciężary z utrudzonych grzbietów, pytali o drogę, o znajomych z
Doliny. Gwar! Szum! Powitania!

Trzpiota nie było, ale na posłaniu zauważyłem złożoną kartkę z

moim imieniem napisanym wielkimi, okrągłymi literami. Uśmiech-
nąłem się. List! Przyjemnie otrzymać list od kogoś bliskiego... Trzy-
małem w ręku nie otwierając, by przedłużyć chwile niecierpliwej ra-
dości, aż przyszła mi do głowy myśl, że przecież ona zaraz może wró-
cić i czytanie straci sens.

Wewnątrz było tylko kilka słów:
M. Poszłam z Nill i Virenem.
Postaramy się wrócić jak najprędzej.

T.T.

I w rogu data sprzed trzech dni.
Nie ma jej już od trzech dni... Co się stało? Dokąd oni poszli?

Chciałem biec między ludzi, pytać, ale zaraz przyszły refleksje - jeśli
nie pisze, widocznie jest to jakieś specjalne zadanie. Będę zachowy-
wać się tak, jakby nie zaszło nic, co mnie dotyczy.

Czekałem. Przyszedł wieczór, po nim noc niespokojna, bezsenna,

wstał nowy dzień, czwarty dzień ich nieobecności, a ja tylko czekałem
licząc upływające godziny i wsłuchując się w znajome odgłosy obozo-
wiska, by z nich wyłowić powrót.

W południe zjawił się Jose. Przyszedł wprost z posterunku na

szczycie, zwanym nie wiedzieć czemu „żaglem”, skąd widać było
wszystkie możliwe dojścia dc naszej kryjówki.

- Cześć, Mark! Widziałem przez lornetkę wasz wczorajszy po-

wrót. Pewnie jeszcze dzisiaj czujesz w nogach ten spacer?

- Trochę...
- A oni... - rozejrzał się wokoło. - Jeszcze nie wrócili?
- Kto? - zapytałem, udając obojętność.
- Viren i dziewczyny.
- Nie. A kiedy mieli wrócić?

140

background image

- Terminu nie podali, ale mówiło się o dzisiejszym wieczorze.

Martwisz się? - zapytał po chwili.

- Dlaczego miałbym się martwić?
- Bo każda wyprawa do miasta jest niebezpieczna.
- Słuchaj - powiedziałem stanąwszy przed nim i spojrzawszy mu

prosto w oczy. - Dokąd oni poszli?

- To ty nie wiesz?!
- Przecież byłem w Dolinie Lawy.
- Myślałem, że już ci ktoś zdążył powiedzieć. Oni poszli do Harl-

tonu, po dziecko.

- Jose, opowiedz mi wszystko, co ci wiadomo o tej sprawie.
- Dobrze. Nill i Viren pochodzą z Onyx. Przed dwoma laty uro-

dziło się im dziecko, dziewczynka, lecz po ukończeniu pierwszego
roku życia odebrano im je i wywieziono do innego miasta. Nill, cho-
ciaż była przygotowana na to, załamała się nerwowo i nawet usiłowa-
ła popełnić samobójstwo. Nie wiem, w jaki sposób udało się Virenowi
przywrócić jej chęć życia i namówić do ucieczki z miasta, w każdym
razie są tu już od kilku miesięcy i przez ten czas nikt nie widział
uśmiechu na jej twarzy. Tego wieczoru, kiedy poszliście w góry, one
obydwie dogadały się, że małą przywieziono do Harltonu, a twoja
dziewczyna opiekowała się nią podczas ostatnich miesięcy pobytu w
instytucie. Mark, żebyś widział wtedy Virenów! Oni musieli tam
pójść! Natychmiast. Gdybyś akurat był wtedy tutaj, nie potrafiłbyś
wstrzymać Trzpiota.

- Poszedłbym z nimi.
Rozmowa urwała się. Zbyt dobrze wiedzieliśmy, na co poważyli się

ci troje, decydując się odszukać i wykraść małe dziecko, strzeżone
przez fachową służbę instytutu. A przecież najpierw musieli pokonać
drogę między górami a Harltonem, przedostać się do miasta, do Dru-
giej Strefy. W jaki sposób? Którędy?

- Viren zna bezpieczne przejścia do miasta, był tam już dwukrot-

nie w ciągu minionego miesiąca - powiedział Jose jakby przeczuwając
moje wątpliwości. - To najlepszy nasz zwiadowca.

- Ale dlaczego ten pośpiech?
- Raz na kwartał najmłodsze dzieci prowadzone są na badania w

specjalnej placówce Nadzoru. Po każdym takim przeglądzie kilkoro z
nich nie wraca do instytutu i nikt nie zna ich dalszego losu. Może
chodzi tu o zatarcie śladów, może o coś innego - nie wiadomo. Na
miejsce zatrzymanych przysyłane są inne, i tak cztery razy w roku.

141

background image

Właśnie wczoraj był dzień przewidziany na badania i dlatego nie cze-
kali ani chwili dłużej, bo to mogła być ostatnia szansa odzyskania
dziecka. Teraz pozostało nam tylko czekać.

- Masz rację, pozostało nam czekanie...
I znów przyszła noc z cichym trzaskaniem palącego się ognia i za-

wodzeniem wiatru w gąszczu spękanych skalnych bloków i iglic wy-
rzeźbionych przez wieki. Każdy odgłos mógł być tym najważniejszym,
więc wsłuchiwałem się w oddech górskiej nocy i trwałem w oczekiwa-
niu, lecz ciemność nie przyniosła upragnionego zgrzytania piargu pod
butami wracających.

Kiedy świt zgasił gwiazdy na wschodzie, ruszyłem w dół, bo coś

mówiło mi, że pewnie zatrzymali się w schronie nad stawem, aby
przeczekać mglistą noc doliny. Długo błąkałem się wśród głazów i
karłowatych zarośli, zanim drogę przegrodził mi znajomy potok nad
wodospadem. Przeszedłem na drugą stronę w tym samym miejscu,
gdzie przeprawialiśmy się w pamiętną noc spotkania ze zwiadem
Virena i wnet rzedniejący opar odsłonił pochyłą płytę nad brzegiem
jeziora.

Pusto. Zimny, rozwiany wiatrem popiół ogniska, naszego ogniska,

pokrywał ziemię szarym nalotem bez śladów ludzkiej bytności. Wra-
cać! Szybko wracać, bo przecież oni mogli w tym czasie przyjść inną
drogą i teraz wypytują o mnie, szukają, niepokoją się.

Już dzień. Mgły spływają coraz niżej i nikną w promieniach słoń-

ca. Witają mnie zaciekawione oczy ludzi szykujących się do swoich
zajęć. Zjadam coś na prędce i idę wraz z grupą mężczyzn wykuwać
korytarze w wapiennej skale.

Dobrze jest walić młotem w rękojeść dłuta i nie myśleć o niczym

więcej, oprócz miarowości ciosów, patrzeć, jak góra ustępuje przed
wolą człowieka, by dać mu schronienie od zimna, deszczu i wiatru,
dobrze jest ciężko oddychać w pyle i pocie. Dobrze jest zapomnieć.

Minęło wiele godzin w wąskim korytarzu, gdy nagle w przerwach

między uderzeniami młota usłyszałem zbliżające się powoli kroki. W
pewnej chwili umilkły, niedaleko za moimi plecami, lecz ten ktoś nie
odzywał się do mnie, czekając, aż się odwrócę. Po każdym uderzeniu
młota powiększała się szczelina między odłupywanym głazem a skle-
pieniem, wreszcie z hukiem upadł na stos odłamków miażdżąc je
swoim ciężarem. I w tym momencie rozległ się płacz dziecka.

Viren! Za nim Nill z zawiniątkiem na rękach. Dalej już tylko plama

jasności u wylotu korytarza.

142

background image

- Mark... My...
- Jesteście! Nill, odzyskałaś je! Jakże się cieszę! - wyprowadziłem

ich w słońce i zapach rozgrzanej łąki. Dziewczynka patrzyła na mnie
wielkimi czarnymi oczyma z kropelkami łez w kącikach. Milczeli. Już
wiedziałem, że coś złego zawisło nade mną i za chwilę spadnie, zada-
jąc ból. Czekałem.

- Mark - znów odezwał się Viren. - Stało się nieszczęście.
- Mów.
- Trzpiot już nie wróci do nas...
To wiedziałem od niepamiętnych czasów, gdy zobaczyłem ich ze

spuszczonymi głowami. Ich twarze mi powiedziały.

- Żyje?
- Tak, żyje.
- Gdzie jest?
- W Harltonie; zabrał ją patrol.
...Kaskaderka... Może właśnie to było jej prawdziwym zadaniem?

Dostać się do wolnych, zdobyć ich zaufanie, a potem zdradzić wszyst-
ko, co wiedziała - drogi, kontakty, położenie obozu. Wystarczy, że
powie: „dwieście dwanaście” lub jakieś inne hasło, a natychmiast ją
wypuszczą z honorami. To by znaczyło, że wszystko, każdy gest i od-
dech ostatnich dni był kłamstwem. Nie! Byle nie to!! Byle nie to!!!

- Jak się to odbyło? - zapytałem tak zdumiewająco opanowanym

głosem, że sam zdziwiłem się jego brzmieniem. W szybkim spojrze-
niu Nill dostrzegłem niedowierzanie wobec mojego spokoju i cień
nieokreślonego podejrzenia.

- Po dostaniu się do Drugiej Strefy jednym z naszych kanałów

przerzutowych zatrzymaliśmy się z Nill w najbezpieczniejszym punk-
cie kontaktowym, a ona rano wyszła do miasta. Nie powiedziała, w
jaki sposób zamierza porwać małą, tylko kazała nam czekać w opusz-
czonym domu przy alei Róż.

Zjawiła się z dzieckiem dokładnie o umówionej godzinie wesoła i

rozbawiona, jakby wracała ze spaceru, a nie z akcji grożącej najwięk-
szym niebezpieczeństwem. Miała na sobie bladoniebieski strój opie-
kunki z Instytutu Kształtowania, a w ręku dużą płócienną torbę ze
swoim ubraniem.

Daliśmy małej środek nasenny i ułożyliśmy ją w przygotowanym

wcześniej koszyku, a kiedy zasnęła, wyszliśmy na ulicę, żeby jak naj-
prędzej wrócić do bezpiecznej kryjówki.

143

background image

My z dzieckiem szliśmy lewą stroną, ona zaś, już przebrana, pra-

wą. Nagle z przecznicy wyjechał czarny furgon i wolno potoczył się
tuż przy krawężniku po tamtej stronie. Dogonił ją, kiedy miała tylko
kilkanaście kroków do podziemnego przejścia, w którym mieliśmy się
spotkać, by dalszą drogę odbywać już razem.

Wyglądało na to, że właśnie jej szukali wśród przechodniów, bo

wóz zatrzymał się i wysiadło dwóch umundurowanych strażników.
Najpierw sprawdzili jej numer identyfikacyjny, a potem jeden zabrał
jej torbę i wydobył mundur opiekunki. W tym momencie cofnęła się
gwałtownie, jakby chciała uciekać, ale oni byli szybsi. Chwycili ją pod
ręce i bezwładną powlekli do auta, a my nie mogliśmy jej pomóc,
chociaż to wszystko stało się z naszej winy. To nasza wina! Nasza! -
ukrył twarz w dłoniach i zapłakał.

Nill stała za nim, tuląc do siebie małą opiekuńczym gestem. Po-

myślałem, że chyba ani jedno słowo Virena nie wtargnęło w jej świat,
ześrodkowany na dziecku.

- Przestań! - powiedziałem kładąc mu rękę na ramieniu. - Naj-

ważniejsze teraz to ostrzec naszych przed niebezpieczeństwem.
Jeżeli nie powie im dobrowolnie, wydrą z jej mózgu wszystko, co wie
o nas - o obozie, ludziach, kanałach przerzutowych i kontaktach. Oni
to potrafią, wierz mi! - wydawało mi się, że stoję gdzieś z boku,
a mówi ktoś obcy ukryty wewnątrz mojego ciała.

Viren otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zaraz zaci-

snął wargi i wbił wzrok w ziemię.

- Z niej niczego nie wydobędą - odezwała się Nill. - Musisz usły-

szeć najgorsze, Mark, żeby w pełni zrozumieć, do czego ją dopro-
wadziliśmy. Ona już nie istnieje! Rozumiesz? Nie istnieje!! I to przez
nas! W momencie aresztowania rozgryzła niebieską ampułkę; wszy-
scy dostają je przed niebezpiecznymi akcjami. W jej mózgu nie ma
już niczego, co by mogło zainteresować tych z Nadzoru. Nie ma już
twojego Trzpiota...

- Ale ona żyje, prawda? Żyje, sami mówiliście...
- Żyje, ale to już nie jest ona. Nie pamięta niczego ze swego do-

tychczasowego życia- ani ciebie, ani nas. Niczego i nikogo.

- Może tylko udawała z tą ampułką, żeby wprowadzić was w błąd.

Skąd możecie mieć pewność? - uczepiłem się tego pomysłu, chociaż
wolałbym, żeby pozostał tylko niedorzecznym przypuszczeniem.

- Widziałem wcześniej ludzi popełniających ten czyn, kiedy już

nie mogli znieść nagromadzonej w sobie beznadziejności. Nie, tego

144

background image

nie da się odegrać jak przedstawienia! Kiedy człowiek nagle przestaje
być sobą, widzi jakieś obce przedmioty, nie znane twarze, słyszy nie-
zrozumiałe słowa - zamienia się w przerażone zwierzę. Tak właśnie
wyglądała.

Nill odeszła z dzieckiem na skraj platformy, skąd widać było coraz

dalsze, coraz niższe pasma wzgórz przeciętych doliną rzeki. Gdzieś
tam było miasto, a w nim udręczony człowiek bez przeszłości -
„dziewczyna z deszczu”.

- Co oni z nią zrobią?
- Będą sondować jej mózg w poszukiwaniu tego wszystkiego, cze-

go w nim już nie ma - odpowiedział Viren.

- A potem?
- Nie wiem. Jednak na pewno jej nie zabiją, bo przecież potrze-

bują żywych poddanych, i na pewno nie pozostawią jej w Harltonie,
gdzie spędziła większą część życia.

- Pójdę jej szukać!
Zapanowała cisza, tylko gdzieś z głębi góry dobiegły głuche odgło-

sy uderzeń młota o skałę. Viren stanął przede mną z wyrazem zdecy-
dowania i powagi na twarzy.

- Ja z tobą!
- O, nie! Ty będziesz miał teraz bardzo dużo obowiązków - wska-

załem na Nill trzymającą dziecko na rękach i nawet się uśmiechną-
łem.

- Pozwól mu, Mark... - powiedziała podchodząc do nas. - On ci

może wiele pomóc. Sam nie dałbyś rady nawet wejść do miasta.

- Dobrze! - zgodziłem się po namyśle. - Ale tylko na kilka dni. Po-

tem wrócisz bez względu na rozwój wypadków, bo twoje miejsce jest
tutaj.

background image

Rozdział XIII

Po raz pierwszy widziałem miasto z tej strony. Leżeliśmy w zaro-

ślach na szczycie stromej skarpy obsypującej się ku rzece. Dzieliła nas
<d niej tylko wyboista, nie używana droga biegnąca ku górom i wąski
pas przybrzeżnej zieleni. Poświata zachodzącego słońca drgała na
zawirowaniach przy bramie zamykającej nurt od południa; daleko, w
dole czerniała kreska północnej zapory, pod którą przepłynęliśmy
tamtej pamiętnej nocy. W lewo od niej, zatopione w zieleni zabudo-
wania Trzeciej Strefy, nieco bliżej - Druga z prostokątami wieżowców
Instytutu Kształtowania i ostrzem wieży widokowej Ternera na szczy-
cie białego wzgórza, wreszcie wyraźnie już zaznaczone zaułki Pierw-
szej, spadające ku prostej linii Południowego Bulwaru.

Gdzieś tam był mój pierwszy dom z błyszczącymi klamkami i sy-

piącym się tynkiem, magazyn niepotrzebnych nikomu książek, piwni-
ca, gdzie zbierano się potajemnie, by posłuchać muzyki. Jakie to
dawne czasy!

- Kiedy się ściemni - usłyszałem cichy głos Virena - przetniemy tę

boczną dolinkę i dostaniemy się na wybieg. Stamtąd już tylko mały
skok do Drugiej Strefy.

Długi, wąski wybieg opasywał lewobrzeżną część Harltonu od po-

łudnia i zachodu. Mieszkańcy dwóch najniższych stref mogli się nań
dostać, przez bezpośrednie śluzy, natomiast ci z Trzeciej musieli naj-
pierw przebyć całą szerokość Drugiej. Z Czwartą Strefą wybieg połą-
czony był wąską kładką umocowaną na linach tuż poniżej górnej za-
pory.

Słowa Virena nie były dla mnie niespodzianką, bo plan pierwszych

146

background image

kroków w mieście omówiliśmy już wielokrotnie, podczas drogi z obo-
zowiska w górach. Nie czułem zmęczenia, chociaż za nami była cała
noc marszu bez wytchnienia, żeby przed świtem zapaść w las przyle-
gający do miasta, a potem czujnie przekradać się od kryjówki do kry-
jówki. Teraz patrzyłem na zacierające się już w mroku kontury do-
mów, ulic i mostów i po raz setny usiłowałem wyobrazić sobie jej
losy, podczas tych trzech dni od zatrzymania.

- Mark! - trącił mnie w ramię. - Weź to!
Trzymał na dłoni niewielką kapsułkę ze sztucznego tworzywa, a

może ze szkła. W zapadającym zmroku można jeszcze było dostrzec
jej niebieską barwę.

- Rozumiem...
Więcej nie rozmawialiśmy. Dopiero kiedy ciemność pochłonęła

rzekę i łąki ciągnące się aż po ogrodzenie wybiegu, bez zbędnych słów
ruszyliśmy ku miastu. Po wyjściu z wąwozu trzeba było czołgać się
długo wśród kamieni i krzaków, aż wreszcie z ciemności wyłoniły się
zwały kolczastego drutu rozciągnięte między słupami. Viren przez
chwilę wodził ręką po jednym z nich, a następnie poczołgał się w
prawo, ku rzece. Niedaleko znajdował się sprytnie zamaskowany właz
do jakiegoś wąskiego tunelu, którym przedostaliśmy się na teren
wybiegu.

Wiatr przeganiał śmieci po spękanych, betonowych jezdniach

dwupasmowej ulicy, służącej kiedyś do omijania miasta, teraz zaś
zamienionej w miejsce cotygodniowych spotkań mieszkańców
wszystkich stref. Przeczołgaliśmy się w głęboką ciemność pod ślepy-
mi ścianami domów na granicy z Drugą Strefą i tam Viren odszukał
załom muru, a w nim zwisającą sznurową drabinkę o metalowych
szczeblach, po której wspięliśmy się na płaski dach piętrowego dom-
ku. Jakiś milczący człowiek zaprowadził nas do piwnicy oświetlonej
mizernym kagankiem i odszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Nie wiem, jak długo siedzieliśmy w podziemiu oddychając ciężkim

stęchłym powietrzem - mogły to być godziny całe lub tylko kwadran-
se, aż wreszcie zazgrzytał zamek i w drzwiach stanęła jakaś postać.

- Skąd przybywacie? - był to niski, wzbudzający zaufanie głos

dojrzałej kobiety.

- Z labiryntu - odparł Viren.
- Ciebie poznaję, zwiadowco. A kim jest ten drugi?
- To nowy, nazywa się Grey.
- Czy potrzebujecie naszej pomocy?

147

background image

- Tak. Chcemy odnaleźć dziewczynę zatrzymaną trzy dni temu

przez patrol.

- Czy mówisz o incydencie w alei Róż obok podziemnego przejś-

cia? Znaleziono przy niej niebieski mundur opiekunki.

- Tak.
- Jej już z pewnością nie ma w mieście.
- A dokąd mogli ją wywieźć?
- Wszędzie. Chcąc się dowiedzieć, musielibyście dotrzeć do tych z

Nadzoru. Inaczej nie macie szans.

- Spróbujemy - włączyłem się do rozmowy.
- To będzie niebezpieczne...
- Wiemy - powiedział Viren. - I jesteśmy przygotowani na wszy-

stko. Czy możecie zapewnić nam kwaterę na czas akcji?

- Tam gdzie byłeś poprzednim razem. Drogę znasz, prawda?
- Znam.
- W takim razie idźcie, jak tylko zrobi się dzień.
Wyszła, nie zamykając drzwi na klucz. Wątły płomyk lampki falo-

wał jeszcze przez jakiś czas, aż zgasł z cichym skwierczeniem dopala-
jącego się knota.

Viren spał. Słyszałem jego oddech i zazdrościłem mu tego snu.
Po raz tysięczny wyobrażałem sobie czarny furgon znikający za ro-

giem i siebie wbiegającego za nim, na przeraźliwie pustą ulicę z do-
mami bez okien i drzwi, zakończoną kratą sięgającą dachów. Wresz-
cie, w którymś kolejnym biegu zamknęła się wokół mnie ściana spo-
koju i zapadłem w upragniony sen.

Obudziło mnie dotknięcie w ramię - Viren stał nade mną widocz-

ny w świetle dnia zza piwnicznego okna pod sufitem.

- Już czas!
Wyszliśmy w poranek zaułka gdzieś na peryferiach Drugiej Strefy,

gdzie przygarbione domki na zboczu sprawiały wrażenie narośli po-
krywających wiekowy pień, obalony wiatrem. Budzące się miasto
witało nas obojętnymi twarzami pierwszych przechodniów i niepoko-
jem zaczajonym w każdej mijanej bramie. Za kolejnym skrzyżowa-
niem wyjrzały sponad dachów szare prostopadłościany Instytutu
Kształtowania, a równocześnie poznałem ulicę wiodącą w kierunku
kasyna. Teraz już musiałem bardzo uważać, by nie natknąć się na
kogoś znajomego, bo takie spotkanie mogło grozić najgorszym.

148

background image

Poprzez jakieś podwórza przedostaliśmy się w to miejsce, gdzie

zamknęły się za Trzpiotem drzwi furgonu. Wpatrywałem się w płyty
chodnika, chcąc wyczytać z nich jakiś ślad, lecz widziałem tylko pył i
pogmatwaną siatkę spękań.

- Chodźmy! - szepnął Viren nerwowo, spojrzawszy w dół ulicy,

i skierował się ku podziemnemu przejściu na drugą stronę alei Róż.
Od strony rzeki obu jezdniami zbliżały się kolumny czarnych po-
jazdów.

W połowie przejścia szerokie schody sprowadziły nas na niższą

kondygnację, pogrążoną w całkowitej ciemności. Przyświecając sobie
ręczną latarką weszliśmy w plątaninę niezliczonych korytarzy i po-
chylni pozbawionych stopni, aż pod jakieś zardzewiałe drzwiczki, za
stosem worków skamieniałego cementu. Czekaliśmy kilkanaście mi-
nut, zanim wpuszczono nas do długiej, wąskiej piwnicy z rzędem
materacy ułożonych wprost na betonowej posadzce.

- No, jesteśmy w domu - powiedział Viren z ulgą. - W najbez-

pieczniejszym miejscu w Harltonie. Trafiłbyś tu sam?

- Tak.
- Wystarczy usiąść pod drzwiami, a prędzej czy później ktoś ci

otworzy. Tutaj będę czekał na ciebie:

Wyprowadził mnie schodami do pustego pomieszczenia z sufitem

sklepionym z wielkich czerwonych cegieł i odszedł, uścisnąwszy mi
mocno dłoń. Po chwili zjawił się człowiek z twarzą zasłoniętą kawał-
kiem tkaniny i zawiązawszy mi opaskę na oczach, powiódł krętą dro-
gą kilkakrotnie otwierając i zamykając skrzypiące drzwi. Po którymś
kolejnym zakręcie zdjął mi opaskę i lekko pchnął w plecy.

- Wyjdź na ulicę i nie rozglądaj się!
Byłem na Zielonej o kilkadziesiąt kroków od wejścia do hotelu! Po

przeciwnej stronie ulicy nad bramą oznaczoną numerem 8 pyszniła
się kamienna figurka słonia.

Z chaosu przypuszczeń w ułamku sekundy wyłonił się jasny obraz

miasta i moich dalszych kroków. Nie bałem się. W razie zatrzymania
przez patrol zdecydowany byłem zażądać rozmowy z oficerem, gdyż
dysponent mógł jeszcze nie zawiadomić Systemu o moim zniknięciu,
a wtedy wystarczyłoby wymienić hasło, aby zostać wypuszczonym z
przeprosinami. Jako ostateczność zawsze pozostawała mi ampułka
ukryta pod językiem...

149

background image

Szedłem na wzgórze, żeby tam szukać pomocy u kaskaderów. Mi-

nąłem znajome domki na zboczu i poprzez zakosy ścieżki wykutej w
skale dotarłem na plac pod wieżą Ternera. W dole miasto, jak wielka
mapa rozpostarta wśród pól przeciętych rzeką, daleko na horyzoncie
wał gór z wierzchołkami w ciemnych, burzowych chmurach, podmu-
chy wiatru niosą chwilami odległy pomruk grzmotów.

Tutaj jest pusto i cicho. Czekam. Jeśli nikt się nie zjawi do połu-

dnia, przejdę pod kasyno, gdzie mogę spotkać któregoś z trzech zna-
jomych kaskaderów. Wolę nie myśleć, co będzie, jeśli żadnego z nich
nie ma w mieście... Czekam. Mijają godziny, a może kwadranse, bu-
rza milknie i rozpływa się wśród szczytów, a tutaj tylko parny upał
podpełza z dołu obezwładniając ciało i wolę.

Nie zauważyłem, kiedy nadszedł - stał pod wieżą opierając się ple-

cami o zamknięte drzwi, prawa ręka oparta na biodrze, lewa zaciśnię-
ta w pięść. Kaskader szukający pomocy! I to musiało się przytrafić
właśnie mnie i właśnie teraz, kiedy sam najbardziej tej pomocy po-
trzebowałem!

- Gorąco dzisiaj - powiedziałem zbliżywszy się do niego na odle-

głość kilku kroków. Wydawał się nagle postarzałym dzieckiem o twa-
rzy pooranej bruzdami cierpienia. Milczał wpatrując się we mnie z
ogromną uwagą.

- O, przepraszam! - zacisnąłem pięść w umownym geście. - Za-

pomniałem o tym!

Jeszcze przez chwilę trwał w napięciu, jakby ważył każdy szczegół

zaistniałej sytuacji, aż wreszcie przyszło odprężenie z nikłym uśmie-
chem i ręką wyciągniętą na powitanie.

- Jednak to prawda! - odezwał się ściskając mą dłoń. - A już

zwątpiłem po trzech dniach beznadziejnego czekania. Powiedziałem
sobie: „Dzisiaj ostatni raz”! Gdyby się nikt nie zjawił, zrobiłbym chy-
ba coś bardzo niedorzecznego. Nazywam się...

- Nie, nie trzeba! - przerwałem mu. - Im mniej będziemy wie-

dzieć o sobie, tym bezpieczniej dla nas obu. Ogranicz się do niezbęd-
nych konkretów.

- Masz rację - odpowiedział po namyśle. - Powiedz mi, w jaki

sposób mógłbym wydostać się z miasta.

- Dlaczego chcesz to zrobić?
- Bo... bo już dłużej nie mogę.. Musisz mi uwierzyć!
- Wierzę ci. A czy zastanowiłeś się, jak wyglądałoby twoje życie,

150

background image

gdyby udało ci się tego dokonać? Przecież tam również są patrole i
uważne oczy niewolników. Nie zajdziesz daleko!

- Słuchaj, jeśli znasz drogę, wskaż mi ją. Ja chcę po prostu trochę

pożyć, jak przystoi człowiekowi.

- Dobrze! - powiedziałem po namyśle. - Muszę jednak wiedzieć,

czy umiesz pływać.

- Rzeka, prawda? - ożywił się wyraźnie na moją wzmiankę o pły-

waniu. - Zawsze uważałem ją za najsłabszy punkt, ale też zawsze za-
trzymywałem się w myślach na kracie zamykającej miasto od półno-
cy.

- A próbowałeś nurkować pod prętami bramy na środku nurtu?

Jest tam wystarczająco dużo miejsca.

- Nie, o tym nie pomyślałem. Ucieknę podczas pierwszej mglistej

nocy, może nawet dzisiaj. Doprawdy nie wiem, jak mam ci dzięko-
wać!

- Jeśli po tamtej stronie nie będziesz wiedział, co z sobą zrobić,

kieruj się ku górom, a kiedy już znajdziesz się ponad granicą lasu, nie
ukrywaj się zbyt pilnie i nie unikaj ludzi, choćby byli uzbrojeni.

- A więc to prawda, że oni tam są! Nie spodziewałem się usłyszeć

lepszej wiadomości. Czym mógłbym ci się za nią odwdzięczyć? Mów!

- Wiadomością, dokąd wywieźli z Harltonu człowieka, który po-

pełnił samobójstwo psychiczne.

- Nie rozumiem...
- W takim razie powiedz mi, kiedy przypada dzień wybiegu?
- Dzisiaj po południu - odparł ze zdziwieniem. - O tym wie każdy

mieszkaniec miasta...

- Skoro chcesz mi pomóc, idź tam i stań pod Pustym Cokołem tak

samo, jak tutaj pod wieżą. Jeśli się czegoś dowiesz, przyjdź tu przed
zachodem słońca.

- Będę na pewno!
Patrzyłem, jak odchodzi w stronę ścieżki na skraju urwiska i od-

wraca się z ręką uniesioną w pożegnalnym geście. Patrzyłem, jak cień
wieży niepostrzeżenie pełznie po wyszczerbionym bruku i z każdą
minutą staje się coraz krótszy, krótszy, aż znika nieomal zupełnie w
promieniach słońca zawieszonego nad głową. Dopiero wtedy opuści-
łem szczyt wzgórza i przeniosłem się do bramy naprzeciwko kasyna,
by tam czatować na kaskaderów.

Czas zastygł w dusznym upale południowej pory, w obcych twa-

rzach mijanych przechodniów, łapiących skrawki cienia pod murami
domów po tamtej stronie, i w drzwiach, które kiedyś wielokrotnie
otwierałem i zamykałem.

151

background image

Znowu czekałem. Czekałem długo, aż wreszcie pierwsi ludzie za-

częli znikać w korytarzu, lecz nie było wśród nich znajomych sylwe-
tek. Potem wychodzili, a po nich przybywali inni, aż ulica odetchnęła
w cieniu i znieruchomiały drzwi kasyna. Nie czułem głodu ani pra-
gnienia, chciałem tylko usiąść gdzieś spokojnie i odpocząć.

Ostatni krok ku ławce skrytej w zieleni zamknął krąg wydarzeń, co

się tu właśnie zaczęły wdeptaniem naszych mikrodysków w piach
ścieżki, i choć deszcze już zmyły wszystkie ślady, potrafiłem przywo-
łać z pamięci każde zagłębienie w ziemi i każdy okruch metalu poły-
skujący w słońcu, mogłem usłyszeć brzmienie pojedynczych słów
zastygłych w trwaniu od tamtego dnia.

Czas popołudnia płynął odmierzany przesuwaniem się plam świa-

tła przesianego przez liście. Kiedy zniknęły wraz z zajściem słońca za
dachy niewidocznych stąd domów, wyszedłem w nienaturalną ciszę i
pustkę wyludnionego miasta. Znów strome uliczki z klockami domów
bez życia, wąska ścieżka wśród skał, i plac przekreślony cieniem wie-
ży.

W miejscu, gdzie siedziałem przed południem, teraz widzę zgar-

bione plecy człowieka opartego o balustradę. To on! Wkładam do ust
niebieską ampułkę i idę licząc kroki dzielące mnie od kolejnego roz-
czarowania lub od niebezpieczeństwa.

Odwraca się, osłaniając oczy przed wielkim słońcem za moimi ple-

cami i czeka, aż podejdę.

- Czy chodziło ci o dziewczynę z Trzeciej Strefy?
- Tak.
- Wczoraj wywieźli ją do Kwatery Głównej Nadzoru w Onyx.

Więcej nie potrafiłem się dowiedzieć...

- Dziękuję! Zrobiłeś dla mnie bardzo dużo. Kiedyś może spotka-

my się gdzie indziej i usłyszymy swoje imiona.

Uścisnąłem jego dłoń i zbiegłem po serpentynach ścieżki w uliczki

zapełniające się dziwacznie ubranymi ludźmi, wracającymi z wybie-
gu. Tam zwolniłem, aby wtopić się w odświętny tłum.

Zobaczyłem ją na skrzyżowaniu tuż obok podziemnego przejścia

na drugą stronę alei Róż. Jedynym moim pragnieniem było, aby nie
odwróciła się, zanim zdołam przebyć schody wiodące do tunelu. Uda-
ło się! Viller (tak właśnie o niej pomyślałem: Viller) została na górze
nawet nie przeczuwając, jak bardzo ktoś pragnął nie ujrzeć jej.

background image

Rozdział XIV

Za prostokątem okna, z zębami wytłuczonych szyb na obrzeżu,

wstawał dzień. Płaska sylweta miasta zaczynała się niepostrzeżenie
rozpadać na pojedyncze bryły gmachów, ostro rysujących się na tle
nieba, a z półmroku wypływały wille za skarpą pustej autostrady.
Gdyby zejść z tego strychu i stanąć na nasypie, mozaika dachów, uli-
czek i kąpielowych basenów ułożyłaby się we wzór widziany kiedyś
przez moment...

Olśnienie! Samochód pędzi uwożąc człowieka uchwyconego przez

urządzenie Systemu. Za chwilę będzie wjazd do tunelu i gasnące re-
flektory z naprzeciwka.

- Paul!
- Co się stało?
- Ja tu już byłem!
- W Onyx? Kiedy?
- Stąd się zaczyna moja świadomość. Tam, po prawej, jest wybieg

i czternasta śluza, prawda?

- Rzeczywiście!
- A więc widzisz, że nie zmyślam. Jechaliśmy tą drogą - pamię-

tam rytm prostopadłych uliczek i niebieskie tafle basenów kąpielo-
wych.

- To część mieszkalna Czwartej Strefy. My jesteśmy w rejonie wy-

dzielonym, gdzie przebywają ludzie z różnych powodów pozbawieni
prawa poruszania się po mieście, mimo iż mają najwyższe stopnie
swobody. Migraton nie ma wobec nich żadnych zastrzeżeń i przepu-
ściłby w każdym kierunku, tylko że jedyna śluza, przez którą mogliby

153

background image

opuścić odizolowany rejon, jest od wielu lat nieczynna. Za to tutaj
nikt nie zwraca na nich uwagi i mogą robić, co im się podoba. Ty
również możesz pochodzić sobie po ulicach, jeśli będziesz się nudził
podczas mojej nieobecności; tutaj nic ci nie grozi.

Patrzyłem na narodziny dnia budzącego nowe nadzieje. Który to

dzień? Już nie pamiętam. Wszystko, co było, zanim opuściłem góry,
majaczyło w pamięci, jak wydarzenia sprzed dziesiątków lat przesło-
nięte upływem czasu. Może najbliższy mi, udręczony ponad wszelką
miarę człowiek czeka w którymś z tych ponurych prostopadłościanów
na pomoc, nie pamiętając już o moim istnieniu? Myślałem o lawinach
jasności i bólu spadających na jej mózg za sprawą zwyrodnialców
usiłujących wydrzeć zeń wszystko, co czyni człowieka.

Nawet nie zauważyłem, kiedy odszedł Viren. Samemu, w znanym

sobie mieście, łatwiej będzie mu dotrzeć do ludzi mogących naprowa-
dzić nas na ślad dziewczyny. Ja na razie musiałem zostać tutaj i cze-
kać, aż wróci znanymi sobie drogami, których nie wolno mu było
zdradzić nikomu.

Słońce coraz mocniej nagrzewało blaszany dach, aż w końcu upał

wpędził mnie na ulicę ocienioną szpalerem starych drzew. Szedłem w
stronę wysokiego budynku z dwiema ściętymi wieżami, zresztą nie
miałem innej możliwości, bo kilkadziesiąt kroków za naszą kryjówką
widniał podwójny rząd drutów rozciągniętych na izolatorach, a za
nim autostrady. Aleja wyprowadziła mnie na prostokątny plac z
pięknie utrzymanym trawnikiem i czynną fontanną pośrodku. Nie-
liczni przechodnie snuli się wśród ozdobnych krzewów obrzeżających
plac, czterech mężczyzn grało w karty na kocu rozłożonym w cieniu
akacji, dwie starsze kobiety rozmawiały gestykulując zawzięcie, a
kilka osób było pochłoniętych czytaniem książek. Chyba nikt nie
zwrócił na mnie uwagi.

Zagłębiłem się w plątaninę uliczek za budynkiem z wieżami. Stare

domy, chociaż puste i pozamykane, miały jednak wszystkie szyby w
oknach, a ich fasady sprawiały wrażenie niedawno odnowionych.

Ludzi tu nie było, jedynie za zakrętem mignęła mi sylwetka jakie-

goś przygarbionego mężczyzny w słomkowym kapeluszu. Kiedy po
chwili odwróciłem się, ujrzałem go pod ostrołukowym sklepieniem
bramy, koło której dopiero co przeszedłem - stał z rękami założonymi
na piersiach i przypatrywał mi się uważnie. Siwe włosy aureolą ota-
czały jego twarz pokrytą siatką drobnych zmarszczek.

- O co chodzi? - zapytałem ostro. Nie bałem się; choćby nawet

154

background image

był szaleńcem, potrafiłbym go obezwładnić jednym uderzeniem pię-
ści.

- Tak... tak... tak... - powtarzał zbliżając się. W ciszy zaułka słowa

dobiegały mnie wyraźnie. - Pomyłka wykluczona.

- Czego chcesz?
- Żebyś mi powiedział, czy pamiętasz swoje dzieciństwo.
- Dlaczego miałbym zwierzać się obcemu człowiekowi?
- Nie chcę niczego za darmo: ty odpowiesz na pytanie, ja odwza-

jemnię się swoją wiedzą. Zgoda?

- Dobrze. A więc - nie pamiętam.
- Spodziewałem się tego - powiedział spokojnie i widać było po

nim, że właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał. - Nie możesz pamiętać,
ponieważ niedawno zostałeś skasowany.

- Co to znaczy?
- Pomału... Teraz moja kolej! Od jak dawna trwa twoje świadome

życie?

- Od kilku tygodni.
- Odpowiedziałeś, więc i ja odpowiadam: wymazano z twojej pa-

mięci wszystko to, co czyni indywidualność. Najpewniej byłeś kimś
niewygodnym, a może nawet niebezpiecznym... Po przejściu przez
dezintegrator osobowości stałeś się nie zapisaną kartą do wykorzy-
stania w dowolnym miejscu.

- Nie prościej byłoby mnie unicestwić?
- Oczywiście, że prościej! Pomyśl jednak o szkodliwości takiego

postępowania - byłeś młodym zdrowym człowiekiem, którego
ukształtowanie pochłonęło spore sumy; zmarnowanie ich byłoby zwy-
kłą niegospodarnością.

Weź również pod uwagę ciągły spadek rozrodczości, a dojdziesz

do nieuniknionego wniosku, że fizyczne likwidowanie nonkonformi-
stów jest fatalnym nieporozumieniem. Tak właśnie rozumowałem
przed laty i to doprowadziło mnie najpierw do koncepcji dezintegra-
tora, a później do jego urzeczywistnienia.

Nie dziw się więc, że na pierwszy rzut oka rozpoznałem w tobie

skasowanego, bo już wielu Jakich widziałem. Zawsze fascynowało
mnie, co czuje człowiek, kiedy nagle pojawia się wokół niego nowy
nie znany świat, a w tym świecie obca istota, która ma być nim sa-
mym. Winien mi jesteś odpowiedź, słucham.

- Pustkę. Pustkę i strach - nic więcej.
- Tak - potwierdził po namyśle. - To musi być prawda. W kilku

155

background image

słowach zawarłeś wszystko, co inni opisywali dziesiątkami nieudol-
nych zdań. Miałeś jednak nad nimi wielką przewagę, bo wpierw po-
wiedziałem ci o skasowaniu.

- Domyślałem się tego.
- Domyślać się, a wiedzieć, to wielka różnica.
- Jestem więc wyróżniony! Dlaczego?
- Bo nie wyniesiesz tej wiadomości na zewnątrz. Zresztą ja też.

Wsadzili mnie tutaj, ponieważ jako „ojciec wynalazku” wiem o nim
wszystko i stałem się niewygodnym świadkiem. W zasadzie powinni
mnie już dawno skasować, ale chyba ktoś najważniejszy waha się z
podjęciem decyzji, bo nagle mogę się okazać niezastąpionym.

Interesuje mnie, za co izolowano ciebie, raz już przecież skasowa-

nego. Czyżbyś zdołał w krótkim czasie aż tak zepsuć sobie konto, że
nie widzieli innej możliwości, jak ulokować cię tutaj? A jeszcze dziw-
niejsze, w jaki sposób zdołałeś tak szybko wspiąć się do Czwartej
Strefy...

Zastanawiałem się, co począć z jego wątpliwościami: jeśli mu nie

odpowiem, mogę utracić wspaniałą szansę dowiedzenia się czegoś o
losie skasowanych, prawdy nie mogę wyjawić, bo nie wiadomo, jak by
na nią zareagował. Pozostaje kłamstwo. Dzięki zbiegowi okoliczności
oddałem wielkie usługi komuś postawionemu bardzo wysoko. Nieste-
ty - rozłożyłem bezradnie ręce. - Jestem zobowiązany do milczenia.

- Nie przejmuj się! Z wdzięczności ten ktoś każe cię wymazać w

pierwszej kolejności. I znowu zaczniesz od zera.

Nagle rozmowa znalazła się w punkcie wymarzonym do postawie-

nia decydujących pytań.

- Ocknę się w jakimś odludnym miejscu głodny, obolały, niczego

nie rozumiejący, w kałuży wody ujrzę obcą twarz i wielkie przerażone
oczy.

- Tak będzie!
- Dokąd oni wywożą skasowanych?
- Nocami podrzucają ich gdzieś na peryferie niskich stref. Gdzie?

O tym nawet ja nie wiedziałem; to sprawa kilku zaledwie wtajemni-
czonych osób. Potem wyłapuje takiego patrol albo śluza i jest mała
sensacja na niższych szczeblach Nadzoru. Ci z wyższych już tylko
udają zdziwienie, bo zbyt często docierają do nich echa o pojawieniu
się ludzi bez przeszłości i tożsamości, aby nie wzbudziło to ich zanie-
pokojenia.

- Gdzie jest zainstalowany dezintegrator?
- Nie mam pojęcia! Zresztą, po co ci to wszystko wiedzieć?

156

background image

Aparatura pozostawi w twoim mózgu tylko pewien wybrany zasób
neutralnych wiadomości.

Mówiąc to, obszedł mnie wokoło i zaczął się oddalać z powrotem

w stronę ostrołukowej bramy.

- Zaczekaj! Chciałem cię jeszcze o coś zapytać!
- Już mnie nie interesujesz.
Wkrótce znów znalazłem się na placu, gdzie dwie kobiety w dal-

szym ciągu z ożywieniem rozmawiały w tym samym co poprzednio
miejscu, a mężczyźni pod drzewem byli pochłonięci grą w karty. Mi-
mo zapewnień Virena bałem się zbyt długo przebywać w rejonie, dla-
tego zaraz skręciłem w aleję wiodącą ku autostradzie i z ulgą dotar-
łem do kryjówki.

Długo czekałem na jego powrót. Zjawił się, kiedy słońce przewęd-

rowało już większość swej drogi, i nic nie mówiąc postawił przede
mną koszyk z jedzeniem.

- Co z nią? - zapytałem, chociaż wystarczyło spojrzeć w jego

twarz, aby znać odpowiedź.

- Ślad się urwał. Jest w Kwaterze Głównej ściśle tajny wydział

zajmujący się podobnymi przypadkami, lecz na szczęście mamy tam
kontakt i może uda się coś zrobić, chociaż niczego nie mogę gwaran-
tować. Mark... powiedziano mi jeszcze - umilkł i podszedł do okna,
jakby coś nagle zaciekawiło go na dworze. Widać jednak było, że nie
taki był powód, bo spuścił nisko głowę i podparł czoło dłonią.

- Co ci powiedziano?
- Że sprawa jest beznadziejna! Nikt nigdy nie ujrzał więcej czło-

wieka skierowanego do tego wydziału. Znikają również z pamięci Sy-
stemu wszystkie dane o tych ludziach.

Viren, ten spokojny i zawsze opanowany Viren - płakał.
Położyłem rękę na jego ramieniu i powiedziałem:
- Ona żyje i będzie żyć, a moją sprawą jest ją odnaleźć.
- Ale w jaki sposób?
- Zaprowadź mnie na wybieg.
- Teraz to niemożliwe! Spróbujemy w nocy.
- Dobrze.
Na resztę dnia Paul gdzieś przepadł. W tym czasie ja usiłowałem

zasnąć, lecz przeżycia ostatnich dni nie pozwalały mi na całkowite
wyłączenie się. Przed oczami ciągle miałem Trzpiota - przerażone
zwierzę - ciągnięte do furgonetki przez funkcjonariuszy Nadzoru.

Viren wrócił dopiero, kiedy się ściemniło, a gdy zapadła głęboka

157

background image

noc, znów przyszedł czas przeciskania się pod kolczastymi drutami
ogrodzeń, czas napiętych do ostateczności nerwów.

Przekraczając kolejną granicę stref pomyślałem sobie, że ludzi

dzielą nie mury i zasieki, bo te w końcu okazują się do pokonania,
lecz marazm i strach, a ich siewcy chcą osiągnąć taki stan, by linia
nakreślona kredą na asfalcie odgradzała pewniej niż ściany z betonu.

Od sztucznej groty, gdzie kiedyś umarł w mojej obecności czło-

wiek o numerze identyfikacyjnym zaczynającym się na litery WAA, ja
objąłem prowadzenie. Stromym gliniastym lejem wspiąłem się aż do
ogrodzenia z siatki i przez dziurę przedostałem się na teren ogrodu
zoologicznego. Mimo ciemności odnajdywałem drogę bez zastano-
wienia, bo pamięć zdumiewająco wiernie przechowała pierwsze obra-
zy nowego życia. Przez cały czas Viren ani razu nie zapytał o cel na-
szej wędrówki, dopiero kiedy usiedliśmy w gęstwinie, gdzie kiedyś
odkryłem siebie, zagadnął:

- Nie domyślam się, dlaczego przyszliśmy właśnie tutaj.
- Bo nic innego nam nie pozostało, jak tylko liczyć na przyzwy-

czajenie tych, co mnie tu zostawili nieprzytomnego. Jeśli się nie zja-
wię po upływie trzech dni - wracaj w góry, do swoich.

- Przyjdę jutro w nocy - powiedział. - Bez względu na to, co się

stanie, masz tu być. - I chyba się uśmiechnął.

Odprowadziłem go aż na wybieg i pożegnałem mocnym uściskiem

dłoni. Kiedy bezszelestnie wtopił się w ciemność za grotą, zawróciłem
do miejsca, gdzie zaczęło się moje drugie istnienie. Ani przez moment
nie wierzyłem, że przywiozą ją właśnie tutaj, a mimo to postanowiłem
czekać, aby później nie mieć sobie nic do zarzucenia. Przecież mo-
głem, wiedziony jakimś instynktem, przywlec się tutaj nie wiadomo
skąd, jak ranne zwierzę szukające bezpiecznego gąszczu. Już raczej
Viren może wpaść na jakiś ślad, penetrując obie niskie strefy.

Noc minęła nie wiedzieć kiedy. Wraz z pierwszą płowością nieba

ruszyłem wzdłuż siatki z zamiarem obejścia całego ogrodu. Wmawia-
łem sobie, że na wszelki wypadek należy dobrze poznać najbliższą
okolicę, ale naprawdę chodziło o to, żeby cokolwiek robić, bo bez-
czynność stawała się nie do zniesienia. Kilkakrotnie okrążyłem cuch-
nące sterty nawozu na tyłach klatek i za każdym razem słyszałem
zwierzęta zaniepokojone moją obecnością. Potem zarośla niepostrze-
żenie przeszły w zadbany trawnik z kępami krzewów, przegrodzony
kamienną kolumnadą porośniętą pnączami. Drugi szereg kolumn
majaczył w szarości po przeciwnej stronie szerokiej wjazdowej alei

158

background image

zamkniętej teraz bramą z kutego żelaza.

Należało zawrócić. Ostrożnie wycofałem się za najbliższy krzak,

uniosłem na łokciach, żeby móc lepiej przyjrzeć się otoczeniu, i... za-
marłem. O kilka kroków ode mnie był ktoś. Leżał na boku, z podkur-
czonymi nogami. Chyba spał.

Nieskończenie wolno zacząłem pełznąć do tyłu, nie patrząc w

stronę leżącego i starając się nie pamiętać o jego istnieniu, jakby sa-
ma myśl mogła go obudzić. Dopiero kiedy zasłonił mnie gruby pień
drzewa na skraju zarośli, odważyłem się stanąć na nogach i spojrzeć
w tamą stronę - w blasku wstającego dnia zobaczyłem bladą plamę
twarzy, otoczoną masą rozsypanych w nieładzie włosów...

Nagle dostrzegam w tym profilu znajome rysy i rzucam się ku bra-

mie zapominając kryć się przed jasnością świtu.

To ona! Grzbietem dłoni dotykam twarzy - nie reaguje. Przeraża-

jące przypuszczenie... Nie mogę zdobyć się na to, by końcami palców
objąć przegub naznaczony sinymi kreskami żył, dlatego nachylam się
nad tą nienaturalnie bladą twarzą i z przeogromną ulgą słyszę szmer
płytkiego, urywanego oddechu.

Teraz szybko zabrać ją z tego miejsca i zanieść tam, gdzie będzie-

my mogli bezpiecznie doczekać nowej nocy. Nie czuję zmęczenia ani
bólu mdlejących rąk, nie czuję nic, oprócz strachu, by nie umarła
teraz, kiedy ją odnalazłem.

Ostrożnie klękam obok pnia drzewa, co mi dało kiedyś schronie-

nie, i dopiero wtedy słyszę oszalały łomot własnego serca, wypełnia-
jący bez reszty przestrzeń z wirujących kół i ciemności.

Pierwszy promień słońca sobie tylko wiadomą drogą przedarł się

aż do naszej kryjówki i wyrwał mnie z odrętwienia spowodowanego
zmęczeniem. Dopiero teraz uważniej spojrzałem na nieruchomą po-
stać ubraną w znoszony, roboczy kombinezon z plamami farb i sma-
rów - bose nogi pokryte czarną, zakrzepłą krwią z drobnych ran i
zadrapań, twarz naznaczona piętnem wielkiego cierpienia, na rękach
widoczne sine pręgi uderzeń.

Z obawą odwijałem postrzępiony rękaw bluzy, lecz gładka, biała

skóra wyglądała tak, jakby pod nią nigdy nie było metalowego guza
permitora. Sprawdzanie lewego przedramienia było bezcelowe, a jed-
nak zrobiłem to, by się przekonać, że też nie ma tam rany ani blizny.
Numer wytatuowany na karku usunięto bez śladu... A przecież to
ona!

159

background image

Na pewno! Pamiętałem profil jej twarzy, jaśniejsze pasmo włosów,

pamiętam maleńkie znamię za uchem i zgrubienie na dłoni.

Nieskończenie wolno wlecze się czas oczekiwania, a równocześnie

narasta lęk przed pierwszym spojrzeniem, pierwszym jej słowem. Cóż
z tego, że ja potrafię ofiarować jej przeszłość, skoro dla niej będzie to
tyli o relacja o życiu obcego człowieka, trochę zmieniona, ubarwiona,
a jiż na pewno niepełna, jak opowiadanie ślepca o ptaku uwięzionym
w dłoniach.

Coraz więcej świetlnych plam będzie drżeć na rękach i twarzy

dziewczyny, aż któraś przywróci ją rzeczywistości. I choć wszystko
buntuje się we mnie, wiem, że w oczach jej ujrzę smutek.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Głowacki Ryszard Paroksyzm numer minus jeden
Glowacki Ryszard Raport Z Rezerwatu
Głowacki Ryszard Paroksyzm numer minus jeden
Głowacki Ryszard Wszystka trawa zielona
Ryszard Głowacki Raport z rezerwatu [sci fi]
Układy Napędowe oraz algorytmy sterowania w bioprotezach
5 Algorytmy
5 Algorytmy wyznaczania dyskretnej transformaty Fouriera (CPS)
Tętniak aorty brzusznej algorytm
Algorytmy rastrowe
Algorytmy genetyczne
Teorie algorytmow genetycznych prezentacja
Algorytmy tekstowe
Algorytmy i struktury danych Wykład 1 Reprezentacja informacji w komputerze
ALGORYTM EUKLIDESA

więcej podobnych podstron