Tracy Chevalier
Płonął ogień
twoich oczu…
1
Marzec 1792
Rozdział 1
Było coś upokarzającego w czekaniu na wozie wyładowanym gratami na ruchliwej londyńskiej ulicy, na oczach ciekawskich gapiów. Jem Kellaway siedział obok sterty krzeseł typu Windsor, wykonanych przez ojca wiele lat temu, i w osłupieniu patrzył, jak przechodnie bez skrępowania dosłownie wsadzają nosy w ich dobytek. Nie był
przyzwyczajony do widoku tylu obcych naraz; pojawienie się choćby jednego przybysza w ich miasteczku w Dorsetshire byłoby wydarzeniem komentowanym jeszcze wiele dni później, nie mówiąc już o przejawach ich zainteresowania i wścibskich spojrzeniach.
Chudy chłopiec o pociągłej buzi, głęboko osadzonych niebieskich oczach i kędzierzawych jasnoblond włosach, opadających poniżej uszu, był na tyle niepozorny, że nie przyciągał
niczyjej uwagi, ludzie częściej patrzyli na dobytek niż na niego. Jakaś para zatrzymała się nawet, biorąc różne rzeczy do ręki, jakby stali przed straganem, macając gruszki i sprawdzając, które są najdojrzalsze. Kobieta mięła w palcach rąbek nocnej koszuli, wystający przez dziurę w pękniętej torbie, mężczyzna brał kolejno do ręki piły Thomasa Kellawaya, próbując ostrość zębów i nie kwapiąc się z odłożeniem ich na miejsce, nawet kiedy Jem krzyknął: „Hej!”.
Nie licząc krzeseł, wóz był wyładowany głównie narzędziami służącymi
Thomasowi do wykonywania zawodu, takimi jak drewniane obręcze do gięcia drewna na oparcia i poręcze krzeseł windsorskich, w których się Thomas specjalizował, rozebrana tokarka do toczenia nóg tychże krzeseł, cała kolekcja pił, siekier, dłut i świdrów. Krótko mówiąc, narzędzia Thomasa Kellawaya zajmowały tyle miejsca, że przez tydzień podróży z Piddletrenthide do Londynu musieli na zmianę zsiadać z wozu i iść na piechotę.
A wóz, powożony przez pana Smarta, ich krajana z Piddle Valley, człowieka o zaskakującym apetycie na przygody, zatrzymał się przed Amfiteatrem Astleya. Thomas 2
Kellaway miał dość blade pojęcie o tym, gdzie mógłby znaleźć Philipa Astleya, za to w ogóle nie miał pojęcia, jak rozległy jest Londyn. Był przekonany, że kiedy stanie pośrodku miasta, z pewnością zobaczy amfiteatr, w którym występował cyrk, dokładnie tak, jak w Dorchester. Szczęśliwie jednak dla nich Cyrk Astleya był w Londynie dobrze znany, dzięki czemu szybko skierowano ich na koniec Mostu Westminsterskiego, do dużego budynku z okrągłym, ostro zakończonym drewnianym dachem i wejściem ozdobionym czterema kolumienkami. Na samym czubku dachu powiewała biała flaga, na której z jednej strony widniał czerwony napis „Astleya”, a z drugiej czarny „Amfiteatr”.
Za wszelką cenę starając się ignorować ciekawskie spojrzenia przechodniów, Jem utkwił wzrok w pobliskiej rzece, nad którą spacerował pan Smart - „by rzucić okiem na Londyn” - i w Moście Westminsterskim, który wznosił się łukiem nad wodą, ginąc gdzieś po drugiej stronie rzeki w dalekim masywie kanciastych wież i strzelistych iglic opactwa westminsterskiego. Żadna z rzek, które Jem znał z Dorset, jak Frome szerokości wiejskiej dróżki czy Piddle rozmiarów łatwego do przeskoczenia strumyka, w niczym nie przypominała Tamizy, z jej szerokim korytem wypełnionym burzliwymi zielonkawobrązowymi wodami miotanymi tam i z powrotem przez odpływy i przypływy dalekiego morza. Zarówno na rzece, jak i na moście panował ożywiony ruch; na wodzie statków, na moście powozów, wszelkiego rodzaju konnych pojazdów, a także pieszych.
Jem nigdy dotychczas nie widział tylu ludzi naraz, nawet w dni targowe w Dorchester, i tak go to wszystko rozpraszało, że nie był w stanie na niczym skupić uwagi.
Mimo pokusy, żeby zejść z wozu i dołączyć do spacerującego nad rzeką pana Smarta, Jem nie śmiałby zostawić samych Maisie i matki. Maisie Kellaway rozglądała się w osłupieniu, machając chusteczką przy twarzy.
- Boże, co za potworny upał jak na marzec - powiedziała. - W domu nigdy nie było tak gorąco, prawda, Jem?
- Jutro będzie chłodniej - obiecał jej brat i chociaż Maisie była od niego o dwa lata starsza, wydawało mu się często, że jest jego młodszą siostrą, którą powinien chronić przed nieprzewidywalnością świata, choć trudno było o czymś takim mówić w Piddle Valley. Znacznie cięższe zadanie miałby tutaj.
3
Anne Kellaway, tak jak i Jem wpatrzona w rzekę, bacznie obserwowała chłopaka w łodzi, nieszczędzącego sił przy wiosłach. Naprzeciwko chłopca siedział pies, ciężko dysząc w upale. Poza psem łódź była pusta. Jem wiedział, o czym myśli matka, śledząca postępy chłopaka: o jego bracie Tommym, wielkim miłośniku psów, za którym zawsze szwendał się co najmniej jeden wioskowy kundel.
Tommy Kellaway był przystojnym chłopakiem ze skłonnością do śnienia na jawie, co trochę niepokoiło rodziców. Bardzo wcześnie stało się jasne, że Tommy nigdy nie będzie wytwórcą krzeseł, ponieważ nie zdradzał najmniejszego zainteresowania ani drewnem z jego rozlicznymi możliwościami, ani narzędziami, którymi posługiwania się ojciec próbował go nauczyć. Potrafił zatrzymać świder w pół obrotu czy pozwolić, by tokarka, stopniowo wytracając szybkość, stawała w trakcie pracy, podczas gdy on siedział
zapatrzony w płomień albo w siną dal. Skłonność tę odziedziczył po ojcu, z tą różnicą, że ojciec po chwili wracał do pracy.
Pomimo tej absolutnie bezużytecznej cechy, którą Anne Kellaway głęboko
pogardzała, matka kochała go bardziej niż którekolwiek ze swoich dzieci, choć trudno by jej było wyjaśnić dlaczego. Może czuła, że będąc niezaradny, tym bardziej potrzebował jej opieki. To prawda, że Tommy był świetnym kompanem i że jak nikt inny potrafił ją rozśmieszyć. Ale śmiech zamarł jej na ustach rankiem sześć tygodni temu, kiedy znalazła R S
go leżącego za domem pod gruszą. Musiał się wdrapać na drzewo, żeby zerwać jedyną gruszkę, jaka się na nim ostała, prowokacyjnie uczepiona gałęzi, całkowicie poza ich zasięgiem, grożąc utratą wybornego smaku w razie mrozu. Gałąź załamała się pod Tommym, chłopak spadł i skręcił kark. Ilekroć Anne Kellaway myślała o swoim synu, jej serce przeszywał ostry ból. Było tak i teraz, kiedy patrzyła na chłopca z psem w łodzi.
Tego uczucia nie potrafiło zatrzeć nawet pierwsze spotkanie z Londynem.
4
Rozdział 2
Przechodząc między kolumnami amfiteatru, Thomas Kellaway czuł się bardzo mały i onieśmielony. Był niskim, szczupłym mężczyzną o mocno skręconych, przyciętych krót-ko włosach przypominających sierść teriera. Jego obecność nie wywarła wielkiego wrażenia na tak paradnych wrotach. Wszedłszy do środka, znalazł się w ciemnym, pustym holu, gdzie słychać było stukot końskich kopyt i strzelanie z bicza. Idąc za tymi odgłosami, trafił na widownię. Stanął między rzędami ławek i zobaczył arenę, wokół
której biegały truchtem konie. Jeźdźcy raczej stali z boku, niż siedzieli w siodłach. Młody mężczyzna wykrzykiwał komendy ze środka areny i strzelał z bata. I chociaż Thomas miał
okazję oglądać te popisy zaledwie miesiąc wcześniej w Dorchester, to i teraz stał
zapatrzony w tę scenę, nie mogąc oderwać od niej oczu. A co najdziwniejsze, jeźdźcy potrafili powtarzać swoje numery. Numer wykonany po raz pierwszy mógł się wydawać sprawą szczęśliwego przypadku, powtórka niezawodnie świadczyła o dużym kunszcie.
Arenę otaczała drewniana konstrukcja składająca się z lóż i galerii, zawierająca miejsca siedzące i stojące. Z sufitu zwisał ogromny żyrandol w kształcie potrójnego koła od wozu. Dodatkowym źródłem światła były otwarte świetliki w wysokim okrągłym R S
dachu.
Thomas Kellaway niedługo przyglądał się wyczynom jeźdźców, szybko bowiem podszedł do niego mężczyzna i zapytał, czego sobie życzy.
- Chciałbym się zobaczyć z panem Astleyem, jeśli mnie przyjmie - odparł Thomas.
John Fox był zastępcą dyrektora cyrku. Miał sumiaste wąsy i ciężkie na pół
przymknięte powieki, które otwierał szeroko tylko przy okazji większych katastrof, których było już i miało być jeszcze wiele w czasie długiej kariery Philipa Astleya jako impresaria cyrku. Nagłe pojawienie się w amfiteatrze człowieka z Dorset najwyraźniej nie zostało uznane przez Johna Foxa za katastrofę, ponieważ patrzył na przybysza bez zdziwienia spod półprzymkniętych powiek. Był przyzwyczajony do tego, że ludzie pytają o jego szefa. Miał też niezwykłą pamięć, bezcenną u zastępcy dyrektora, i zapamiętał
Thomasa Kellawaya sprzed miesiąca.
5
- Proszę poczekać na zewnątrz - powiedział. - Mam nadzieję, że szef się w końcu pojawi.
Thomas Kellaway, zaskoczony sennym spojrzeniem Foxa i jego niedbałą
odpowiedzią, wrócił do czekającej w wozie rodziny. Sam fakt, że szczęśliwie dowiózł ich do Londynu, najwyraźniej wyczerpał całą jego energię, nie pozostawiając nic na załatwienie czegokolwiek więcej.
Nikt by nie przypuszczał - a już najmniej sam Thomas Kellaway - że on, wytwórca krzeseł z Dorset, człowiek z rodziny od wieków osiadłej w Piddle Valley, znajdzie się kiedyś w Londynie. Wszystko w jego życiu, aż do spotkania z Philipem Astleyem, było zwyczajne. Sztuki robienia krzeseł nauczył się od ojca, po którym odziedziczył warsztat.
Ożenił się z córką drwala, najbliższego przyjaciela ojca, i jeśli nie liczyć figlowania pod kołdrą, żyli ze sobą jak brat z siostrą. Mieszkali w Piddletrenthide, miasteczku, w którym oboje się wychowali, i mieli trzech synów - Sama, Tommy’ego i Jema - oraz córkę Maisie.
Thomas dwa razy w tygodniu chodził popijać wieczorami do Pięciu Dzwonów, co niedzielę uczęszczał przykładnie do kościoła i raz na miesiąc wyprawiał się do Dorchester.
Nigdy nie był nad odległym o dwanaście mil morzem, nie zdradzał też, w przeciwieństwie do innych spotykanych w pubie mężczyzn, zainteresowania którąkolwiek z pobliskich katedr - w Wells, Salisbury czy Winchester - tak samo jak wyjazdem do Poole, Bristolu R S
czy Londynu. Do Dorchester jeździł w interesach - brał pieniądze za krzesła, kupował
drewno i wracał do domu. Wolał wracać choćby i późno, zamiast iść do jednej z gospód w mieście i tam przepijać zarobione pieniądze. Wydawało mu się to znacznie bardziej niebezpieczne niż ciemne drogi. Jako człowiek łagodny, nieciekawy szerokiego świata, był najszczęśliwszy, kiedy mógł toczyć na tokarce nogi do krzeseł, skupiony na jednym małym rowku czy krzywiźnie, zapominając o tym, że robi krzesło, podziwiał słoje, kolor czy fakturę drewna.
Żył zgodnie z tym, czego po nim oczekiwano, aż do chwili, kiedy w lutym 1792
roku, dokładnie dwa tygodnie po tym, jak Tommy Kellaway spadł z gruszy, do Dorchester zawitało na kilka dni Wędrowne Widowisko Hippiczne Philipa Astleya. Część Cyrku Astleya podróżowała po West Country, zabawiając się tam w drodze powrotnej do Londynu po zimie spędzonej w Dublinie i Liverpoolu. Mimo szerokiej reklamy, plakatów, 6
ulotek i komunikatów w „Western Flying Post”, Thomas Kellaway, bawiący akurat w Dorchester, nic nie wiedział o cyrku. Przywiózł właśnie swoim wozem komplet ośmiu krzeseł windsorskich o wysokich oparciach. Towarzyszył mu syn Jem, który uczył się od niego fachu, tak jak i on uczył się od ojca.
Jem, pomagając ojcu rozładowywać wóz, podpatrywał jednocześnie, jak rozmawia z klientem - co było niezbędną w interesach sprytną kombinację szacunku i pewności siebie.
- Tato - zwrócił się do ojca, kiedy transakcja została zakończona i Thomas Kellaway zainkasował dodatkową koronę od zadowolonego klienta - czy moglibyśmy pójść popatrzeć na morze?
Ze wzgórza położonego na południe od Dorchester widać je było z odległości pięciu mil. Jem, który już kilka razy podziwiał ten widok, marzył, że kiedyś dotrze nad samo morze. Z łąk położonych nad Piddle Valley często spoglądał na południe w nadziei, że falisty, pagórkowaty krajobraz pewnego dnia tak się przemieści, iż błękitna linia wody łączącej ich z resztą świata mignie mu chociaż na chwilę.
- Nie, synu, czas wracać do domu - machinalnie odpowiedział Thomas Kellaway, ale już po chwili pożałował swoich słów, widząc, jak twarz chłopca zamyka się niby okno, na które nagle zaciągnięto zasłony. Przypomniało mu to krótki okres w młodości, kiedy i R S
on pragnął oglądać i robić różne nowe rzeczy, by wyrwać się z codziennej rutyny, zanim przychodzące z wiekiem poczucie obowiązku pogodziło go z cichym, spokojnym życiem w Piddle. Jem z pewnością także w stosownym czasie w naturalny sposób zaakceptuje taką kolej rzeczy. Na tym przecież polega dojrzewanie. A jednak Thomas współczuł
chłopcu.
Nie odezwał się więcej, ale kiedy mijali łąki nad rzeką Frome na przedmieściach Dorchester, gdzie wzniesiono drewnianą budowlę z płóciennym dachem, zatrzymali się, żeby popatrzeć na żonglujących pochodniami mężczyzn, którzy starali się w ten sposób przyciągnąć uwagę przechodniów. Tom Kellaway namacał wtedy w kieszeni dodatkową koronę i skierował wóz na łąkę. Po raz pierwszy zachował się w sposób nieprzewidywalny i przez chwilę wydawało się, że coś się w nim uwolniło, pękło jak lód na stawie wczesną wiosną.
7
Łatwiej im było wracać późnym wieczorem, gdy mieli w zanadrzu ciekawe opowieści o cudach, które widzieli, i o spotkaniu z samym Philipem Astleyem, łatwiej też było Thomasowi znieść pełne wyrzutu spojrzenia żony, osądzającej go surowo za to, że śmie się zabawiać, gdy grób syna jest jeszcze świeży. - Zaoferował mi pracę, Anne -
powiedział. - W Londynie. Nowe życie, z dala od… - Nie dokończył, nie potrzebował, myśli obojga pobiegły ku wzgórkowi świeżej ziemi na cmentarzu w Piddletrenthide.
Ku jego zdumieniu - sam bowiem nie potraktował poważnie tej propozycji - Anne Kellaway spojrzała mu w oczy i skinęła głową.
- Dobrze, niech będzie Londyn - rzekła.
Rozdział 3
Kellawayowie czekali w wozie pół godziny, zanim wyszedł do nich Philip Astley we własnej osobie - właściciel cyrku, twórca spektakli, bohater dziwacznych plotek, magnes przyciągający ludzi zmyślnych i ekscentryków, gospodarz, patron miejscowych przedsiębiorców i barwna postać dużego formatu. Nosił czerwoną kurtkę, w której chodził
od wielu lat, od czasu, gdy służył w wojsku jako oficer kawalerii. Kurtka miała złote R S
guziki i lamówkę i zapinała się tylko pod szyją, ukazując pokaźnych rozmiarów brzuch, utrzymywany w ryzach za sprawą zapiętej na guziki białej kamizeli. Spodnie Astley też miał białe, a na nogach, prócz butów, skórzane sztylpy do kolan. Jedynym cywilnym akcentem w jego stroju był czarny cylinder, którego często uchylał przed paniami znajomymi i tymi, które chętnie by poznał. W towarzystwie nieodstępnego Johna Foxa zbiegł właśnie po schodkach amfiteatru, podszedł do wozu, uchylił kapelusza przed Anne Kellaway, potrząsnął dłonią Thomasa i skinął głową Jemowi i Maisie.
- Witajcie! Witajcie! - wykrzyknął energicznie i zarazem wesoło. - Miło znów pana widzieć, sir! Mam nadzieję, że po podróży z Devonu docenia pan londyńskie widoki?
- Z Dorsetshire, sir - sprostował Kellaway. - Mieszkaliśmy w pobliżu Dorchester.
- A tak, Dorchester, piękne miasto. Pan się zajmuje wyrobem beczek, tak?
8
- Krzeseł - poprawił go ściszonym głosem John Fox. Był to właśnie powód, dla którego towarzyszył wszędzie swojemu pryncypałowi - żeby, gdy trzeba, w porę go szturchnąć czy coś sprostować.
- Krzesła, tak, oczywiście, krzesła! Ale co ja bym dla szanownych państwa mógł
zrobić? - Lekko speszony, skinął głową pod adresem Anne Kellaway, która siedziała sztywna, jakby kij połknęła, ze wzrokiem utkwionym w spacerującym po Moście Westminsterskim panu Smarcie, i z mocno zasznurowanymi ustami. Każdą najmniejszą cząstką ciała wysyłała sygnały, że nie tylko nie chce być tutaj, ale i nie chce mieć z nim nic wspólnego. A do takich sygnałów Philip Astley nie był przyzwyczajony. Jego sława sprawiła, że stał się człowiekiem pożądanym, o którego względy zabiegali dosłownie wszyscy. Widząc odmienną postawę, natychmiast zapragnął przekonać do siebie Anne.
- Proszę mi powiedzieć, czego szanowni państwo potrzebujecie, a ja wam to dam -
dodał, wykonując ręką szeroki gest, którego efekt nie został zauważony przez Anne w dalszym ciągu wpatrzoną w pana Smarta.
Bo Anne Kellaway zaczęła żałować decyzji, by się wynieść z Dorsetshire, niemal w tym samym momencie, kiedy ich wóz opuścił rodzinne pielesze, i to uczucie pogłębiało się z każdym dniem, przez cały tydzień podróży do Londynu. A teraz, siedząc przed amfiteatrem i omijając wzrokiem Philipa Astleya, wiedziała już ponad wszelką R S
wątpliwość, że Londyn w najmniejszym nawet stopniu nie odwróci jej uwagi od śmierci syna, z czym wiązała tak wielkie nadzieje. Wręcz przeciwnie, myślała o Tommym jeszcze więcej, pobyt w stolicy bowiem przypominał jej boleśnie, przed czym starała się uciec.
Winą za to wszystko obarczała męża czy nawet Philipa Astleya, w każdym razie nie samego Tommy’ego, którego lekkomyślność doprowadziła do tragedii.
- No cóż, sir… - zaczął Kellaway - zaprosił mnie pan do Londynu, a ja z chęcią pańskie zaproszenie przyjąłem.
- Czyżby? - Astley pytająco spojrzał na swego zastępcę. - Zaprosiłem go, Fox?
Fox skinął głową.
- Tak jest, sir, zaprosił pan.
- Nie pamięta pan, panie Astley?! - wykrzyknęła Maisie, wychylając się z wozu. -
Tata wszystkim nam o tym powiedział. Był z Jemem na pana przedstawieniu i widzieli, 9
jak ktoś robił sztuczki na krześle podczas jazdy konnej i wtedy krzesło się połamało i tata zreperował je na miejscu. A potem zaczęliście rozmawiać o drewnie i meblach, bo pan się uczył robić szafy, prawda, sir?
- Cii, Maisie - przerwała jej matka, na chwilę odwracając spojrzenie od mostu. -
Jestem przekonana, że pan nie ma najmniejszej ochoty tego wszystkiego wysłuchiwać.
Philip Astley spojrzał na szczupłą dziewczynę z prowincji, która mówiła z takim ożywieniem ze swojego miejsca na wozie, i zachichotał.
- Zaczynam sobie przypominać tamto spotkanie, panienko. Ale jak się ono ma do waszego przyjazdu tutaj?
- No bo pan powiedział wtedy tacie, że gdyby kiedyś zechciał przyjechać do Londynu, to pan mu pomoże się urządzić, więc się zdecydowaliśmy i jesteśmy.
- Istotnie, jesteście, wszyscy, Maisie. - Tu Philip Astley zwrócił się do Jema, którego ocenił na jakieś dwanaście lat, wiek stosowny, by powierzyć mu w cyrku funkcję chłopca na posyłki. - Jak masz na imię, chłopcze?
- Jem, sir.
- A co to są za krzesła, obok których siedzisz, mój młodzianie?
- Windsory. Tata je zrobił.
- Piękne krzesła, Jem, bardzo piękne. Czy mógłby mi pan zrobić kilka takich R S
krzeseł?
- Oczywiście, sir - odparł Thomas Kellaway. Philip Astley przeniósł wzrok na Anne Kellaway.
- Wezmę tuzin.
Anne zesztywniała, ale dalej nie patrzyła na właściciela cyrku, mimo jego szczodrego zamówienia.
- Powiedz no mi, Fox, które pokoje mamy w tej chwili wolne? - zapytał Philip Astley, właściciel wielu domów w Lambeth, w bliskiej okolicy amfiteatru, dokładnie po drugiej stronie Mostu Westminsterskiego w stosunku do właściwego Londynu.
John Fox poruszył ustami tak, że drgnął mu wąs. - Tylko u panny Pelham na Hercules Buildings, ale ona sama wybiera sobie lokatorów.
10
- To wybierze Kellawayów, świetnie się nadadzą. Zaprowadź ich tam, Fox, i weź ze sobą paru chłopaków, żeby im pomogli rozpakować wóz. - Philip Astley raz jeszcze uchylił kapelusza przed Anne, uścisnął Thomasowi Kellawayowi rękę i pożegnał ich słowami: - Gdybyście czegoś potrzebowali, Fox zadba o to, żeby wam niczego nie brakowało.
Witajcie w Lambeth!
Rozdział 4
Maggie Butterfield natychmiast zauważyła nowych przybyszów. W sąsiedztwie nic nie uszło jej uwagi - czy ktoś się wyprowadzał, czy wprowadzał, niuchała w jego rzeczach, zadając pytania i zbierając informacje, które następnie przekazywała ojcu. Nic więc nie było w tym dziwnego, że kiedy przed numerem 12 Hercules Buildings zatrzymał
się wóz pana Smarta, Maggie od razu go dostrzegła i zaczęła obserwować rozpakowującą się rodzinę.
Osiedle Hercules Buildings był to rząd dwudziestu dwóch domów, zakończony po obu stronach pubem - z jednej Pineapple, z drugiej Hercules Tavern. Każdy domek składał
się z trzech kondygnacji, nie licząc sutereny, każdy miał mały ogródek od frontu i znacznie większy od tyłu. Sama ulica była ruchliwym skrótem, używanym przez mieszkańców Lambeth, którzy chcąc przekroczyć Most Westminsterski, woleli nie ryzykować zapuszczania się w nędzne, zamieszkane przez biedotę uliczki biegnące wzdłuż rzeki między Lambeth Palace a mostem.
Dom Hercules Buildings numer 12 szczycił się wysokim do ramienia żelaznym ogrodzeniem, pomalowanym na czarno i najeżonym ostrymi szpikulcami. Ogródek od frontu wysypany był żwirem, a jedyny zielony akcent stanowił wysoki do kolan żywopłot w kształcie koła, pośrodku którego rósł krzew bezpardonowo wystrzyżony na kulę.
Frontowe okno było przysłonięte zaciągniętymi do połowy, wyblakłymi, pomarańczo-wymi zasłonkami. Kiedy nadeszła Maggie, mężczyzna, kobieta, chłopiec w jej wieku i 11
nieco starsza dziewczyna wnosili właśnie do domu każde po krześle. Dokoła nich krzątała się nieduża kobieta w spłowiałej żółtej sukience.
- To niedopuszczalne! - wykrzykiwała. - Całkowicie niedopuszczalne! Pan Astley dobrze wie, że ja sama wybieram sobie lokatorów, zawsze tak było! Nie ma prawa nikogo mi narzucać. Czy pan mnie słyszy, panie Fox? Nie ma prawa! - Stanęła na drodze Johna Foxa, który właśnie wychodził z domu z podwiniętymi rękawami, w towarzystwie kilku chłopaków z cyrku.
- Proszę mi wybaczyć, panno Pelham - powiedział, omijając kobietę. - Robię tylko to, co mi polecił szef. Mam nadzieję, że sam przyjdzie się wytłumaczyć.
- To jest mój dom! - krzyczała panna Pelham. - To ja jestem gospodynią, on jest tylko właścicielem i nie ma nic do tego, co się dzieje w środku.
John Fox podniósł skrzynkę z piłami z taką miną, jakby żałował, że w ogóle się odezwał. Głos panny Pelham najwyraźniej zdenerwował pozostawionego samemu sobie konia, którego właściciel, pan Smart, pomagał wnosić rzeczy Kellawayów na górę.
Zwierzę, z obolałymi kopytami po trwającej tydzień podróży, początkowo stało potulnie, ale w miarę jak głos panny Pelham stawał się coraz bardziej przenikliwy, osiągając coraz wyższe rejestry, zaczęło przestępować z nogi na nogę i poruszać się niespokojnie.
- Hej, dziewczyno! - zawołał do Maggie John Fox. - Dostaniesz pensa, jeśli R S
uspokoisz tego konia. - Co powiedziawszy, pospieszył do domu, a za nim, depcząc mu po piętach i utyskując, panna Pelham.
Nie trzeba było tego Maggie dwa razy powtarzać: ochoczo wzięła lejce do ręki, szczęśliwa, że może niejako „z pierwszego rzędu” obserwować to, co się dzieje, i jeszcze mieli jej za to zapłacić. Głaszcząc konia po pysku, mamrotała pod nosem.
- Dobry konik, dobry, poczciwa stara wiejska szkapa. Skąd pochodzisz, co? Z
Yorkshire? Z Lincolnshire? - Wymieniła jedyne dwie okolice w Anglii, o których cokolwiek wiedziała, ale to „cokolwiek” znaczyło bardzo niewiele. Wiedziała tylko, że z tych stron pochodzili jej rodzice, którzy zresztą mieszkali w Londynie od dwudziestu lat.
Sama Maggie nigdy nie wytknęła nosa poza Londyn. Co więcej, rzadko kiedy przekraczała rzekę, by odwiedzić centrum, a już na pewno nigdy w życiu nie spędziła nocy poza domem.
12
- Z Dorsetshire - rozległ się głos.
Maggie odwróciła się i uśmiechnęła. Dziewczyna, która właśnie wyszła z domu i stanęła koło wozu, śpiewnie i, języczkowo” wymawiała samogłoski. Była niebrzydka: miała rumianą buzię, duże niebieskie oczy i nosiła śmieszny czepek z falbanką, który w jej pojęciu miał być stosowny do miasta. Maggie uśmiechnęła się z wyższością. Jedno spojrzenie opowiedziało jej całą historię tej właśnie przybyłej rodziny: przyjechali do Londynu z prowincji ze zwykłych powodów - w poszukiwaniu lepszego losu. Bo rzeczywiście, czasem ludzie ze wsi poprawiali sobie w ten sposób los. Ale bywało, że…
- To znaczy dokładnie skąd? - zainteresowała się.
- Z Piddletrenthide - odpowiedziała dziewczyna, przeciągając ostatnią sylabę.
- O mój Boże, co ty powiedziałaś? - Z Piddletrenthide.
Maggie parsknęła.
- Piddle-di-di, rany, co za nazwa, nigdy takiej nie słyszałam.
- Trzydzieści domów nad rzeką Piddle. Piddle Valley w pobliżu Dorchester. To urocze miejsce. - Dziewczyna uśmiechnęła się do czegoś po drugiej stronie rzeki, jakby zobaczyła tam Dorsetshire.
- Jak się nazywasz, panno Piddle?
- Maisie. Maisie Kellaway.
Drzwi domu otworzyły się i stanęła w nich matka Maisie. Anne Kellaway była wysoką, chudą kobietą o cienkich ciemnoblond włosach, zaczesanych gładko do tyłu i spiętych w węzeł nisko na długiej szyi. Obrzuciła Maggie takim spojrzeniem, jak sklepikarz klienta, którego podejrzewa, że coś mu zwędził. Maggie dobrze znała takie spojrzenia.
- Nie rozmawiaj z obcymi, Maisie - skarciła córkę Anne Kellaway. - Przecież cię ostrzegałam przed Londynem.
Maggie potrząsnęła lejcami.
- Proszę się nie obawiać - odparła. - Ze mną Maisie jest zupełnie bezpieczna.
Bezpieczniejsza niż z innymi.
Anne utkwiła w Maggie wzrok i wolno skinęła głową.
- Widzisz, Maisie, nawet miejscowi mówią, że trafiają się tu niebezpieczne typy.
13
- To prawda. Londyn jest miejscem pełnym niegodziwości. - Maggie nie mogła się powstrzymać przed przyznaniem Anne Kellaway racji.
- Ale jakich? Jakich niegodziwości? - dopytywała się Anne.
Maggie wzruszyła ramionami, chwilowo zbita z pantałyku. Nie wiedziała, co powiedzieć. Owszem, było coś, co z pewnością wywołałoby w tej kobiecie szok, ale o tym Maggie nie zamierzała mówić.
- Czy znacie małą dróżkę przez Lambeth Green, która biegnie od rzeki przez łąki do Royal Row?
Maisie i Anne najwyraźniej nie miały pojęcia, o czym Maggie mówi.
- To niedaleko stąd - ciągnęła dziewczyna. - O, tam. - Pokazała na drugą stronę drogi, gdzie aż do rzeki nieprzerwanie ciągnęły się pola. W dali widać było wieże z czerwonej cegły Lambeth Palace.
- Myśmy dopiero co przyjechali - powiedziała Anne. - Niewiele widzieliśmy.
Maggie westchnęła. Jej opowieść straciła cały rozpęd.
- To jest mała dróżka, bardzo pożyteczny skrót. Przez jakiś czas mówiło się na nią Uliczka Kochanków, bo… - Maggie przerwała, kiedy Anne Kellaway energicznie pokręciła głową, rzucając w stronę Maggie szybkie spojrzenie.
- No więc tak się ona nazywała - podjęła opowieść Maggie. - A wiecie, jak się R S
nazywa teraz? - Zrobiła pauzę. - Uliczka Rzezimieszków!
Obie, matka i córka, wzdrygnęły się, co Maggie skwitowała posępnym uśmiechem.
- No i co z tego? - odezwał się za ich plecami głos. - W Piddle Valley mamy Uliczkę Zdechłych Kotów. - W drzwiach domu stał chłopak z krzesłem w ręku.
Maggie przewróciła oczami.
- Zdechłych kotów? I pewnie powiesz, że znalazłeś zdechłego kota, co?
Chłopak skinął głową.
- A ja znalazłam martwego człowieka! - oznajmiła z triumfem Maggie, ale na sam dźwięk własnych słów poczuła skurcz żołądka. W tej chwili pożałowała, że się w ogóle odezwała, zwłaszcza że chłopak wpatrywał się w nią badawczo, jakby czytał w jej myślach. A przecież nie mógł czytać.
14
Przed dalszymi wynurzeniami uratowała ją Anne Kellaway, która schwyciła się bramy i wykrzyknęła:
- A mówiłam, żeby nie jechać do Londynu!
- Daj spokój, mamo - szepnęła Maisie, jakby uspokajała dziecko. - Lepiej wnośmy te rzeczy do środka. A co z garnkami?
Jem czekał cierpliwie, aż Maisie uspokoi matkę. W czasie podróży aż za często musiał wysłuchiwać jej obaw i zastrzeżeń co do Londynu. W Dorchester nigdy nie zdradzała się ze swoim zdenerwowaniem i jej nagłe przedzierzgnięcie się z poczciwej, energicznej wieśniaczki w wybuchową podróżniczkę bardzo go zaskoczyło. Kiedy zaczynała skupiać na sobie jego uwagę, stawał się niespokojny, dlatego wolał przyglądać się dziewczynie trzymającej wodze. Robiła wrażenie energicznej. Miała burzę ciemnych kręconych włosów, piwne oczy z długimi rzęsami i uśmiech, który sprawiał, że broda dziewczyny przypominała literę V, a cała buzia koci pyszczek. Ale najbardziej zainteresował go strach i żal, jakie odmalowały się na jej twarzy, kiedy wspomniała o martwym człowieku, a kiedy przełknęła, nie miał wątpliwości, że poczuła w ustach smak żółci. Jednak mimo całego jej tupetu Jem współczuł Maggie. Z pewnością gorzej jest znaleźć martwego człowieka niż martwego kota, chociaż kot należał do niego i Jem bardzo go lubił. Dobrze, że to nie on znalazł swojego brata Tommy’ego. Ta przykra rola R S
przypadła matce, która przybiegła wtedy z ogrodu do warsztatu z wyrazem przerażenia w oczach. Być może to od tamtej pory tak się o wszystko martwi.
- A co robicie na Hercules Buildings? - zapytała Maggie.
- Przysłał nas tu pan Astley - wyjaśnił Jem.
- On nas zaprosił do Londynu - dodała Maisie. - Tata mu kiedyś zreperował krzesło i pan Astley go namówił, żeby przyjechał do Londynu robić krzesła.
- Nawet nie wymawiaj imienia tego człowieka! - Anne Kellaway niemal wypluła te słowa.
Maggie gapiła się na nią zdumiona. Mało kto mówił źle o Philipie Astleyu. Był
dużym, głośnym, bardzo upartym człowiekiem, to prawda, ale jednocześnie hojnym i życzliwym ludziom. Jeśli się nawet z kimś pokłócił, to już za chwilę o tym zapominał.
Maggie na przykład dostawała od niego co rusz pensa za drobne usługi, jak na przykład 15
przytrzymanie konia, często skinieniem ręki pan Astley zachęcał ją do obejrzenia występów cyrkowych bez biletu.
- A co jest takiego złego w panu Astleyu? - zapytała, gotowa go bronić.
Anne Kellaway pokręciła głową, wzięła garnki i ruszyła w stronę domu, jakby sam dźwięk tego nazwiska sprawił, że przyspieszyła.
- To jeden z najlepszych ludzi, jakich można spotkać w całym Lambeth! - zawołała za nią Maggie. - Jeśli pani go nie znosi, to nie znajdzie pani lepszego kompana do kieliszka! - Ale Anne Kellaway zdążyła już zniknąć na górze.
- Czy to wszystkie wasze rzeczy? - Maggie skinęła w stronę wozu.
- Prawie - odparła Maisie. - Część zostawiliśmy Samowi, to mój starszy brat, który został w domu. Mieliśmy… mieliśmy jeszcze jednego brata, ale… ale niedawno umarł. Jak widzisz, mam samych braci, chociaż zawsze marzyłam o siostrze. A ty masz siostry?
- Nie, też mam brata.
- Nasz brat pewnie niedługo będzie się żenił, prawda, Jem? Z Lizzie Miller, już wiele lat ze sobą chodzą.
- Daj spokój, Maisie - przerwał jej Jem, nierad, że siostra publicznie roztrząsa rodzinne sprawy. - Trzeba wnieść to wszystko do środka. - Wziął z wozu drewnianą obręcz.
- Do czego to służy? - spytała Maggie.
- Do gięcia drewna. Tak się wygina oparcia krzeseł.
- Pomagasz swojemu tacie przy robieniu krzeseł?
- Pomagam - odparł z dumą Jem.
- To jesteś pierdzistołek! Tak, jesteś pierdzistołek! Jem zmarszczył brwi.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nic. Pierdzistołek. Tak nazywają tych, co siedzą na krzesłach i nic nie robią. -
Maggie zarechotała, a Jem zrobił się purpurowy na twarzy. Sprawę pogorszyła jeszcze Maisie, wcinając się ze swoim dźwięcznym jak dzwonek śmiechem.
W gruncie rzeczy jego siostra nie miała ochoty tak szybko rozstać się z Maggie.
Kiedy już stali przy drzwiach, z zawieszonymi na ramionach obręczami, odwróciła się jeszcze i zawołała:
16
- Jak się nazywasz?
- Maggie Butterfield.
- Ach, to znaczy, że i ty jesteś Margaret. Popatrz, Jem, czy to nie zabawne?
Pierwsza dziewczyna, jaką spotykam w Londynie, ma na imię tak samo jak ja!
Jem zadumał się nad tym, jak można dwóm tak różnym dziewczynom dać to samo imię. Maggie, chociaż nie nosiła jeszcze gorsetu tak jak Maisie, była pełniejsza i okrąglejsza, jakby wyłożona miękką warstwą ciała, która kojarzyła się Jemowi ze śliwkami. Maisie z kolei była szczupła, miała kościste pęciny i nadgarstki. Zaintrygowany dziewczyną z Lambeth Jem nie miał mimo to do niej zaufania. Taka to może nawet mogłaby i coś ukraść - pomyślał. - Będę musiał dobrze jej się przyjrzeć.
Natychmiast jednak zawstydził się tej myśli, chociaż nie przeszkodziło mu to zerkać przez otwarte frontowe okno nowego pokoju, czy przypadkiem Maggie nie grzebie w ich rzeczach.
Ale Maggie nie grzebała. Trzymała konia za lejce, poklepując go po szyi, kiedy przejeżdżał jakiś powóz. A potem chichotała z panną Pelham, która wyszła przed dom, żeby głośno obgadać swoich nowych lokatorów. Maggie nie potrafiła spokojnie ustać w miejscu, podskakiwała to na jednej, to na drugiej nodze, nie spuszczając jednak z oka drogi: nie przegapiła starej kobiety, która wykrzykiwała: „Żelastwo, potłuczone butelki, R S
żelastwo! Zbieram stare żelastwo!”, młodej dziewczyny z koszykiem pierwiosnków czy mężczyzny, który pocierając ostrza dwóch noży jedno o drugie, starał się przekrzyczeć hałas: „Ostrzę noże, noże do naostrzenia, noże!”. Mężczyzna przybliżył noże do twarzy Maggie, która odskoczyła ku jego uciesze. Stała, patrząc za odchodzącym żartownisiem i drżąc tak mocno, że koń z Dorsetshire pochylił ku niej łeb i zarżał.
- Otwórz szerzej okno - powiedziała matka, stając za Jemem. - Nie podoba mi się zapach po poprzednich lokatorach.
Jem szeroko otworzył okno i w tym momencie Maggie spojrzała w jego stronę.
Patrzyli na siebie, jakby to była próba sił - kto pierwszy spuści wzrok. W końcu Jem zmusił się, by odejść od okna.
Kiedy już cały dobytek znalazł się bezpiecznie na górze, rodzina wyszła przed dom pożegnać pana Smarta, który nie chciał z nimi zanocować, żeby jak najszybciej wyruszyć 17
z powrotem do Dorsetshire. Wystarczająco dużo liznął Londynu, żeby tygodniami mieć co opowiadać w pubie, i nie chciał, żeby tu zastała go noc. Nocą bowiem - co do tego nie miał wątpliwości - mieszkańców miasta nawiedza diabeł, chociaż oczywiście Kellawayom o tym nie wspomniał. Trudno im było przeciąć tę ostatnią nić, jaka ich łączyła z Piddle Valley, więc zarzucając pana Smarta pytaniami i radami, za wszelką cenę starali się opóźnić jego wyjazd. Jem trzymał się wozu, podczas gdy jego ojciec doradzał panu Smartowi, w której z przydrożnych gospód ma się zatrzymać. Anne Kellaway z kolei posłała Maisie na górę po kilka jabłek dla konia.
W końcu jednak pan Smart wyruszył spod numeru 12 Hercules Buildings, wołając: - Zostańcie z Bogiem, niech wam się dobrze wiedzie i niech Bóg wam błogosławi! I mnie też - dodał pod nosem.
Maisie pomachała mu chusteczką, mimo że pan Smart odjechał, nie oglądając się za siebie. Kiedy wóz na końcu uliczki skręcił w prawo, Jema coś ścisnęło za gardło. Kopnął
kupę nawozu pozostawioną przez konia i chociaż czuł na sobie spojrzenie Maggie, nie podniósł oczu.
Chwilę później zdał sobie sprawę z osobliwej zmiany w dochodzących z ulicy odgłosach i chociaż nadal turkotały powozy i inne konne pojazdy, krzyczeli handlarze zachwalający ryby, miotły, zapałki czy usługi, takie jak czernienie butów czy naprawa R S
garnków - to w pewnym momencie wszystko uległo jak gdyby zawieszeniu i cała uwaga została skierowana na Hercules Buildings. To coś dotarło nawet do panny Pelham, która umilkła, i do Maggie, która przestała gapić się na Jema. Wtedy dopiero chłopak podniósł
wzrok i podążył za jej spojrzeniem, ku nadchodzącemu mężczyźnie. Nieznajomy był
średniego wzrostu, tęgi, miał okrągłą twarz, szerokie czoło, duże szare oczy i bladą cerę człowieka, który rzadko wychodzi z domu. Ubrany byłby w sposób nierzucający się w oczy - w zwykłą białą koszulę, czarne pludry, pończochy i trochę niemodną czarną kurtkę - gdyby nie czerwona czapka, jakiej Jem nigdy nie widział - z opadającym czubem, wywiniętym brzegiem i przyczepioną z boku czerwono-biało-granatową rozetką. Czapka była zrobiona z włóczki, za ciepła jak na wyjątkowo upalny marzec, dlatego mężczyźnie lały się spod niej na czoło strumienie potu. Poza tym trzymał głowę dumnie, jakby ta 18
czapka była nowa albo szczególnie cenna i musiał na nią bardzo uważać. I jakby wiedział, że wszystkie oczy będą na nią skierowane, co, jak stwierdził Jem, w pełni się potwierdziło.
Mężczyzna skręcił w następną furtkę, ruszył ścieżką do domu i nie oglądając się, zamknął za sobą drzwi. Kiedy zniknął, ulica otrząsnęła się jak wyrwany z drzemki pies i wszystko wróciło do dawnej, a nawet wzmożonej aktywności.
- Widzi pan, dlatego muszę natychmiast porozmawiać z panem Astleyem - zwróciła się do Foxa panna Pelham. - Jakby było mało tego, że mieszkam drzwi w drzwi z… z rewolucjonistą, to jeszcze zmusza się mnie, żebym przyjmowała pod swój dach jakichś obcych ludzi z Dorsetshire - tego to już naprawdę za wiele!
- Dorsetshire to nie Paryż, proszę pani - odezwała się Maggie. - Założę się, że ci ludzie nie wiedzą nawet, co to jest bonnet rouge, prawda, Jem, Maisie?
Oboje potrząsnęli głowami. I chociaż Jem był wdzięczny Maggie, że przemówiła za nimi, to jednak wstydził się swojej ignorancji i tego, że Maggie go w pewnym sensie upokorzyła.
- Ty mała hultajko! - wykrzyknęła panna Pelham, która dopiero w tej chwili zauważyła Maggie. - Żebym cię tu więcej nie widziała. Jesteś taki sam numer jak twój ojciec. Zostaw w spokoju moich lokatorów!
Ojciec Maggie sprzedał kiedyś pannie Pelham koronkę, która miała być
flamandzka, ale w ciągu kilku dni się wystrzępiła i okazało się, że została wykonana przez pewną starą kobietę z bliskiego sąsiedztwa, z Kennington. I chociaż panna Pelham nie doprowadziła do aresztowania Dicka Butterfielda - wstydziła się sąsiadów, że tak się dała oszukać - to od tej pory przy każdej okazji mówiła o nim jak najgorzej.
Maggie się roześmiała. Przywykła do tego, że ludzie bluzgali na jej ojca.
- Przekażę tacie pozdrowienia od pani. - Uśmiechnęła się złośliwie do panny Pelham, a następnie rzuciła po adresem Jema i Maisie: - To na razie, do zobaczenia!
- Do zobaczenia - odparł Jem, patrząc, jak Maggie biegnie ulicą, a następnie znika w wąskim przejściu między domami. Teraz, kiedy sobie poszła, zapragnął, żeby wróciła.
- Proszę pana - Maisie zaczepiła Johna Foxa, który wraz z chłopcami szykował się już do wyjścia. - Co to jest bonnet rouge?
John Fox zatrzymał się.
19
- To taka czerwona czapka, którą panienka właśnie widziała u waszego sąsiada.
Takie czapki noszą ci, co się opowiadają za rewolucją we Francji.
- Och, słyszeliśmy o tym, prawda, Jem? To tam, gdzie wypuścili tych wszystkich ludzi z Bastylii.
- Tak, zgadza się, panienko. Nie ma to wiele wspólnego z nami tutaj, ale niektórzy lubią pokazać, co o tym myślą.
- To kim jest nasz sąsiad, czy jest Francuzem?
- Nie, to William Blake, urodzony i wychowany w Londynie.
- Wy się lepiej trzymajcie od niego z daleka, dzieci - wtrąciła się panna Pelham. - A już w każdym razie nie chodźcie do niego.
- Dlaczego? - zapytała Maisie.
- Bo on drukuje ulotki z różnymi radykalnymi bzdurami, oto dlaczego. Ten człowiek to wichrzyciel. W każdym razie nie życzę sobie żadnych bonnets rouges w moim domu. Słyszycie?
Rozdział 5
R S
Maggie odwiedziła Kellawayów tydzień później, kiedy uznała, że już się urządzili na nowym miejscu. Wiele razy przechodziła wzdłuż Hercules Buildings, zerkając w stronę ich frontowego okna, które szybko nauczyli się zamykać w obronie przed dostającym się z ulicy kurzem. Dwa razy widziała w oknie Anne Kellaway. Stała, przyciskając ręce do piersi i spoglądając na ulicę. Na widok Maggie cofała się z chmurną miną.
Tym razem nikt nie wyglądał przez okno. Maggie już miała rzucić kamykiem, żeby zwrócić na siebie uwagę, kiedy otworzyły się drzwi i wyszła Maisie z miotłą i śmietniczką. Pchnęła furtkę i rozglądając się niepewnie, jednym ruchem ręki opróżniła pełną wiórów śmietniczkę na drogę. Na widok Maggie najpierw zastygła w pół ruchu, a potem zachichotała.
- Jak się masz, Maggie. Można ot, tak po prostu wyrzucać te wióry na drogę?
Widziałam, jak inni wyrzucali gorsze rzeczy.
20
Maggie parsknęła.
- Do rynsztoka możesz wyrzucać, co chcesz, ale wióry? Wióry nadają się do palenia.
- O, do palenia mamy ich aż za dużo. Wyrzucam na ogół tylko to, co zmiatam miotłą. Niektóre z tych obrzynków są jeszcze bardzo świeże i kiepsko się palą.
- A nie sprzedajecie nadwyżek?
Maisie spojrzała zdziwiona.
- Nigdy nie sprzedawaliśmy.
- Szkoda, powinniście. Na pewno wielu by je kupiło na podpałkę. A ty byś sobie zarobiła parę pensów. Wiesz, co ci powiem: mogę ci te wióry sprzedawać i z każdego szylinga będę ci dawała sześć pensów.
Maisie popatrzyła na Maggie jeszcze bardziej zmieszana, jakby Maggie mówiła za szybko.
- Nie wiesz, jak się sprzedaje różne rzeczy? - zdziwiła się Maggie. - O tak. - Z tymi słowami wskazała handlarza kartofli, który szedł, wywrzaskując: „Piękne, kartofelki, komu, komu piękne kartofelki” i na sprzedawcę łyżek wazowych: „Chochle, chochelki, wydatek niewielki!”. - Widzisz, każdy ma coś do sprzedania. Maisie pokręciła głową tak energicznie, że falbanka czepka zafalowała wokół jej twarzy.
- W domu tego nie robiliśmy.
- Rozumiem. Urządziliście się już tu jakoś?
- Z grubsza. Trzeba się po trochu przyzwyczajać. Pan Astley zabrał tatę i Jema do składu drewna nad rzekę, żeby jak najprędzej zabrali się do pracy nad krzesłami, które zamówił.
- A mogłabym przyjść i zobaczyć, jak to robią?
- No pewnie!
Maisie ruszyła na górę, a za nią Maggie, w milczeniu, na wypadek, gdyby czaiła się gdzieś panna Pelham. Na górze Maisie otworzyła jedne z dwojga drzwi i zawołała: - Mamy gościa!
Kiedy weszły do pokoju, który służył za pracownię, Thomas Kellaway toczył
właśnie na tokarce nogę do krzesła. Jem stał obok, przyglądając się robocie. Ojciec miał
21
na sobie białą koszulę i spodnie w kolorze musztardowym, a na tym wszystkim pełen zadrapań skórzany fartuch. Zamiast marszczyć czoło, jak robi większość ludzi w chwilach skupienia, Thomas Kellaway uśmiechał się lekko, jakby trochę głupawo. Kiedy wreszcie podniósł wzrok, jego uśmiech stał się ciepły, szeroki, chociaż Maggie nie bardzo wiedziała, do czego się tak uśmiecha. Jego błękitne oczy powędrowały w jej stronę, ale wyglądało na to, że ją omijają, jakby coś za nią, w korytarzu, przykuło jego uwagę.
Zmarszczki wokół oczu nadawały mu jakiś smętny wyraz, nawet kiedy się uśmiechał.
Jem za to patrzył wprost na Maggie z miną na pół zadowoloną, na pół podejrzliwą.
Thomas Kellaway rolował w dłoniach świeżo wytoczoną nogę krzesła.
- Co mówiłaś, Maisie?
- Tato, pamiętasz Maggie? Trzymała konia pana Smarta, kiedy rozładowywaliśmy nasze bagaże. Ona mieszka… gdzie ty mieszkasz, Maggie?
Maggie szurała nogami po zasłanej wiórami podłodze, speszona zainteresowaniem, jakiego stała się przedmiotem.
- Tam, po drugiej stronie tej działki - wymamrotała, ręką pokazując przez okno kierunek. - Przy Bastille Row.
- Bastille Row? To dziwna nazwa.
- Tak naprawdę to się nazywa York Place - wyjaśniła Maggie - ale mówimy na to R S
miejsce Bastille Row. Pan Astley zbudował tam domy za pieniądze, które zarobił na przedstawieniu o zdobyciu Bastylii.
Maggie rozejrzała się dokoła, zdziwiona bałaganem, jaki udało się Kellawayom zrobić w ciągu zaledwie kilku dni. Mieszkanie wyglądało tak, jakby wrzucono tu cały skład drewna, ze wszystkimi belkami, deskami, drzazgami i wiórami. Wśród tego walały się piły, heble, świdry i inne narzędzia, których Maggie nie potrafiłaby nazwać. W
pewnym momencie dostrzegła naczynia i koryta z płynem. W powietrzu unosił się zapach żywicy i pokostu. Tu i ówdzie panował jednak porządek: pod ścianą, na przykład, stał rząd desek wiązowych, na jednej z półek leżała sterta, niby drewno na opał, gotowych już nóg do krzeseł, z haków zwisały posortowane według wielkości obręcze do gięcia drewna.
- Szybko się tu poczuliście u siebie. A czy panna Pelham wie, co tutaj robicie? -
zapytała Maggie.
22
- W domu tata miał warsztat w ogrodzie - powiedział Jem, jakby chciał
usprawiedliwić bałagan. Maggie zachichotała. - I chyba wciąż mu się wydaje, że jest na dworze.
- Inne pomieszczenia utrzymujemy w porządku. - W drzwiach pojawiła się Anne Kellaway. - Maisie, chodź, to mi trochę pomożesz. - Była wyraźnie podejrzliwa wobec Maggie i wolała mieć córkę na oku.
- Popatrz, to jest siedzenie do krzesła, które tata robi dla pana Astleya. - Maisie za wszelką cenę starała się opóźnić rozstanie z nową przyjaciółką. - Ekstraszerokie, żeby mu było wygodnie, o, widzisz? - Wskazała oparte o deski potężne siedzenie w kształcie siodła. - Musi jeszcze trochę przeschnąć, zanim je tata połączy z nogami i oparciem.
Maggie z podziwem popatrzyła na siedzenie, po czym wyjrzała przez otwarte okno, z którego roztaczał się widok na ogródki za domami panny Pelham i jej sąsiadów. Ogródki domów Hercules Buildings były wąskie, miały zaledwie pięć i pół metra szerokości, ale nadrabiały to długością. Ogródek panny Pelham, na przykład, był długi na trzydzieści metrów. Większość powierzchni została podzielona na trzy kwadraty, każdy ozdobiony pośrodku jakimś elementem - najbliższy domu krzewem białego bzu, następny kamienną misą na wodę dla ptaków i wreszcie ostatni krzewem złotokapu. Miniaturowe żywopłoty, żwirowane ścieżki i podwyższone rabatki obsadzone różami - wszystko to tworzyło R S
regularne wzory mające niewiele wspólnego z naturą, za to wiele z porządkiem.
Panna Pelham jasno dała Kellawayom do zrozumienia, że nie życzy sobie, żeby się szwendali po ogródku w innych celach, jak tylko korzystanie z wychodka. Co rano, oczywiście jeśli nie padało, szła do ogródka z filiżanką rosołu - którego mdły mięsny zapach wędrował do nich na górę - i zasiadała na jednej z dwóch kamiennych ławek, ustawionych bokiem jedna naprzeciwko drugiej mniej więcej w połowie ogródka. Przed powrotem do domu resztkę rosołu wylewała pod winorośl pnącą się po murze koło ławki.
Wierzyła, że na tym rosole jej wino będzie rosło szybciej i bujniej niż winorośl sąsiada, pana Blake’a.
- On nigdy swojego pnącza nie przycina i to jest wielki błąd, bo ta roślina wymaga solidnego przycinania, inaczej owoce są małe i kwaśne - zwierzyła się matce Jema w 23
geście pojednania ze swoimi nowymi lokatorami. Szybko jednak odkryła, że w Anne Kellaway nie znajdzie partnerki do zwierzeń.
Nie licząc „rosołowych sesji” panny Pelham i wizyt ogrodnika, który dwa razy w tygodniu przychodził grabić i przycinać krzewy, ogródek był na ogół pusty. Jem chodził
tam, ilekroć mógł, chociaż nie widział większego zastosowania dla tego typu ogródków.
Było to bowiem niegościnne miejsce o liniach geometrycznych, z niewygodnymi ławkami i bez trawnika, na którym można by się położyć. Nie było też miejsca na ogródek warzywny czy drzewa owocowe, poza winoroślą. Ze wszystkich rzeczy, których Jem oczekiwał po tak zwanym świeżym powietrzu - jak żyzna ziemia, duże, tętniące życiem obszary upraw, pewna solidność, która podlegała zmianom z dnia na dzień, ale jednocześnie gwarantowała ciągłość - w ogródku panny Pelham znajdował tylko różnorodne odcienie zieleni. Po to tam zresztą chodził, żeby nasycić oczy kolorami, które lubił najbardziej, a których tak mu brakowało. Przebywał w ogródku najdłużej, jak tylko mógł, to znaczy dopóki nie zobaczył w oknie panny Pelham, która machając ręką, dawała mu sygnał, żeby się wynosił.
Teraz podszedł do stojącej przy oknie Maggie, by razem z nią popatrzeć na ogródek.
- Dziwnie tak patrzeć na to z góry - odezwała się Maggie. - Do tej pory patrzyłam tylko stamtąd. - Pokazała murek z cegieł w końcu ogródka.
- A co, przełaziłaś przez ten mur?
- Nie przełaziłam, nigdy nie byłam w samym ogródku, tylko od czasu do czasu patrzyłam z tego murku, co ona tam robi. A zresztą nie ma tu wiele do oglądania. Nie tak jak w innych ogródkach.
- Co to jest za dom tam za murem, na tej dużej działce? - Jem wskazał duży piętrowy budynek z cegły, zwieńczony trzema ściętymi wieżyczkami, stojący samotnie pośrodku dziedzińca, za ogródkami należącymi do domów Hercules Buildings.
Maggie spojrzała na niego zdziwiona. - To jest Hercules Hall. Nie wiedziałeś? Tam mieszka pan Astley z żoną i kilkoma siostrzenicami, które im pomagają. Jego żona jest inwalidką, chociaż dawniej jeździła z nim konno. Mało się pokazuje. Pan Astley trzyma tam też niektóre konie cyrkowe, te najlepsze, na przykład swojego białego i kasztankę Johna Astleya. To jego syn. Widziałeś go jeżdżącego konno w Dorsetshire, prawda?
24
- Tak, chyba tak. To chyba była kasztanka.
- On mieszka dwa domy od ciebie, za Blake’ami. O popatrz, to jego ogród. Ten, gdzie nie ma nic poza trawnikiem.
Od strony Hercules Hall napłynęły dźwięki katarynki i Jem zobaczył mężczyznę opartego o ścianę stajni, kręcącego korbką i grającego popularną piosenkę. Maggie podchwyciła melodię i zaczęła cicho śpiewać.
Wieczorem do domu wracałem
I miłe dziewczę spotkałem.
Liczka różowe, miłe dołeczki,
Dziurka słodziutka dla mojego dudka.
Mężczyzna sfałszował nagle i przestał grać. Maggie zachichotała.
- On nigdy nie dostanie pracy, pan Astley ma wyższe wymagania.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Ludzie zawsze przychodzą i pokazują, co potrafią, w nadziei, że pan Astley ich zatrudni. Ale rzadko to robi, chociaż zawsze daje im sześciopensówkę za ich wysiłki.
Mężczyzna z katarynką zaczął piosenkę od nowa, a Maggie towarzyszyła mu, nucąc i jednocześnie wzrokiem przebiegając okoliczne ogródki.
- Stąd jest znacznie lepszy widok niż od tyłu - oświadczyła.
Później Jem nie pamiętał, czy jego uwagę przyciągnął najpierw dźwięk, czy ruch.
Dźwięk to było ciche „Oooch”, które dochodziło do okna Kellawayów, a ruch - mignięcie nagiego ramienia w ogródku Blake’ów.
Najbliżej domu Blake’ów znajdował się dobrze rozplanowany, solidnie skopany ogródek kuchenny, częściowo obsadzony roślinami. Na końcu jednego z rządków widać było wbite pionowo w żyzną ziemię widły. Od tygodnia Anne Kellaway śledziła postępy tych prac, z zazdrością obserwując dobrze zbudowaną kobietę w czepku, która przekopywała rowki i siała rośliny, dokładnie tak samo, jak robiłaby Anne, gdyby nadal była w Dorsetshire, albo tutaj, gdyby miała chociaż skrawek ziemi, żeby założyć ogródek.
Kiedy podejmowali decyzję o przeprowadzce do Londynu, nawet jej do głowy nie przyszło, że może tu nie mieć choćby małego spłachetka ziemi. Nie była jednak taka głupia, żeby pytać o to pannę Pelham, której ogródek miał najwyraźniej pełnić funkcję 25
dekoracyjną, a nie użytkową. Było jej jednak przykro i czuła się niepotrzebna, nie mając własnych grządek, które by mogła uprawiać wiosną.
Sama końcówka ogródka Blake’ów leżała odłogiem. Porastały ją kolczaste krzewy i pokrzywy. W połowie, między częścią uporządkowaną a dziką, stała niewielka altanka, gdzie przy ładnej pogodzie można było sobie posiedzieć. Oszklone drzwi altanki były otwarte i to tam właśnie mignęło Jemowi gołe ramię, a zaraz potem nagie plecy, nogi i pośladki. Przejęty zgrozą, z trudem powstrzymał się przed odejściem od okna w obawie, że będzie to dla Maggie sygnał, że jest tam coś nieprzeznaczonego dla jej oczu. Zamiast tego sam skierował wzrok w inną stronę, próbując odwrócić jej uwagę od tego miejsca.
- A gdzie jest twój dom, możesz mi pokazać? - zagadnął.
- Bastille Row? Tam, za tą działką, stąd tak dobrze go nic widać przez drzewo panny Pelham… zaraz, co to jest za drzewo?
- Chyba złotokap. Wiosną, kiedy zakwitnie, łatwiej go będzie poznać.
Ale wysiłki Jema, by odwrócić uwagę Maggie, okazały się nieskuteczne. Dało się słyszeć następne „Oooch” potwierdzające, że zarówno głos, jak i ruch pochodzą z tego samego miejsca. Tym razem Maggie to usłyszała i natychmiast zidentyfikowała źródło dźwięku. Jem, mimo starań, nie był w stanie oderwać oczu od altanki. Maggie zaczęła nerwowo chichotać.
- Boże, co za widok!
Wtedy czerwony jak burak chłopak odszedł od okna.
- Muszę pomóc tacie - mruknął pod nosem i ruszył do ojca, który cały czas pracował nad nogą krzesła, nieświadom toczącej się między młodymi rozmowy.
Maggie roześmiała się, widząc zmieszanie chłopaka, chwilę leszcze postała przy oknie, po czym odwróciła się ze słowami:
- Już po przedstawieniu. - Podeszła do Thomasa Kellawaya, żeby popatrzeć, jak pracuje na tokarce, ciężkiej drewnianej ramie, do której na wysokości piersi umocowana była na pół wytoczona noga krzesła. Wokół niej szła pętla z cienkiego rzemyka, a jej końce były przymocowane do pedału znajdującego się u stóp Kellawaya i do drążka wygiętego nad jego głową. Kiedy Thomas naciskał pedał, linka zaczynała obracać toczony element, jednocześnie go obrabiając.
26
- Potrafisz to robić? - zwróciła się Maggie do Jema, próbując rozładować jego zmieszanie, mimo że miała pokusę, by go prowokować.
- Nie tak dobrze jak tata - odparł, ciągle jeszcze czerwony na twarzy. - Ćwiczę się w tej robocie, a jeśli jakiś element mi się uda, to tata go wykorzystuje.
- Będziesz kiedyś dobrym fachowcem, synu - mruknął Thomas Kellaway, nie
odrywając wzroku od roboty.
- A co robi twój tata? - zapytał Jem. Mężczyźni w Piddletrenthide byli najczęściej piekarzami, piwowarami, hodowcami jęczmienia, szewcami, wytwórcami świec i mąki.
Maggie parsknęła.
- Pieniądze, jak może. No właśnie, muszę go poszukać. Głowa mnie boli od tych zapachów. A skąd właściwie te zapachy?
- Pokost i farba do krzeseł. Przyzwyczaisz się.
- Nie mam zamiaru. Ale nie przejmuj się. Idę, do zobaczenia.
- Do zobaczenia.
- Przyjdź jeszcze! - zawołała za nią Maisie z drugiego pokoju, kiedy Maggie zbiegała po schodach.
Anne Kellaway syknęła, wyrażając swoją dezaprobatę.
- Co powie panna Pelham na takie hałasy? Idź no, Jem, i dopilnuj, żeby ta R S
dziewczyna zachowywała się cicho.
Rozdział 6
Wracając do domu po mile spędzonym dniu u przyjaciół w Chelsea, panna Pelham zauważyła przed furtką wióry, które wyrzuciła Maisie, i zmarszczyła czoło. Początkowo Maisie wrzucała wióry w starannie wypielęgnowany i przystrzyżony żywopłot we frontowym ogródku i wtedy panna Pelham wyraźnie jej powiedziała, co myśli o takim zachowaniu. Oczywiście znacznie lepiej było mieć wióry na ulicy niż, powiedzmy, na schodach, ale oczywiście najlepiej byłoby w ogóle ich nie mieć i także nie mieć Kellawayów, którzy je produkowali. W ciągu ubiegłego tygodnia panna Pelham nieraz 27
żałowała, że była tak surowa dla swoich poprzednich lokatorów. Wprawdzie hałasowali w nocy i dziecko ciągle płakało, ale przynajmniej nie rozrzucali wszędzie wiórów. Wiedziała też, że na górze jest pełno drewna, bo widziała w korytarzu, jak je wnosili. Były też zapachy, a zdarzały się i łomoty, co już zupełnie jej się nie podobało.
No a teraz - co to za ciemnowłosy łobuz wybiega z domu, rozrzucając dokoła trociny, które poprzylepiały mu się do podeszew? I jaki ma chytry wyraz twarzy. Panna Pelham mocniej przycisnęła torebkę do piersi. Nagle poznała Maggie.
- Hej, dziewczyno! - zawołała. - Co ty robisz w moim domu? Przyznaj się, co ukradłaś?!
Zanim Maggie zdążyła odpowiedzieć, zauważyła dwie osoby: za nią pojawił się nagle Jem i jednocześnie otworzyły się drzwi do numeru 13 Hercules Buildings i wyszedł
pan Blake. Panna Pelham cofnęła się gwałtownie. Pan Blake zawsze był dla niej uprzejmy - teraz też skłonił głowę - ale jego obecność wprawiała ją w zdenerwowanie. Jego szare zamglone oczy kojarzyły jej się z wpatrzonym w nią ptakiem, gotowym w każdej chwili dziobnąć.
- O ile wiem, ten dom należy do pana Astleya, nie do pani - odpowiedziała bezczelnie Maggie.
Panna Pelham zwróciła się do Jema: R S
- Jem, co ta dziewczyna tutaj robi? Mam nadzieję, że się z nią nie przyjaźnicie?
- Ona… ona coś tu dostarczyła. - Nawet w Piddle Valley Jem nie potrafił kłamać.
- A co takiego dostarczyła, możesz mi powiedzieć? Pewnie rybę sprzed czterech dni. A może pranie, które nawet nie widziało ługu?
- Gwoździe - przerwała jej Maggie. - Mam im regularnie dostarczać gwoździ, no nie, Jem? Będzie mnie pani teraz widywała dużo częściej. - I nie namyślając się wiele, wtargnęła do frontowego ogródka panny Pelham, gdzie obeszła niewielkie bezsensowne kółko żywopłotu, prowokacyjnie przesuwając dłonią po jego wierzchu.
- Wynoś się z mojego ogródka! - wrzasnęła panna Pelham. - Jem, natychmiast ją stąd wyrzuć!
28
Maggie roześmiała się i zaczęła okrążać żywopłot biegiem, coraz prędzej i prędzej, a następnie wskoczyła do środka, gdzie tańcząc wokół kulistego krzewu, udawała, że się z nim boksuje.
- Och! Och! - wykrzyknęła panna Pelham, jakby każdy cios był wymierzony w nią.
Jem patrzył, jak Maggie boksuje zieloną kulę i jak deszcz małych listków spada na ziemię, i stwierdził, że się uśmiecha. Sam miał ochotę kopnąć bezsensowny żywopłot, tak niepodobny do wszystkiego, do czego był przyzwyczajony. Żywopłoty w Dorsetshire były bowiem sadzone w jakimś konkretnym celu - na przykład, żeby powstrzymać zwierzęta przed ucieczką z pastwisk czy przed wychodzeniem na drogę. Składały się z kolczastych głogów i ostrokrzewu, z dzikiego bzu, leszczyny i jarząbu mącznego, i były poprzeplatane jeżynami, bluszczem i powojem.
Stukanie w okno na górze wyrwało Jema z marzeń o Dorsetshire. To matka gromiła go z góry wzrokiem, jednocześnie gestami starając się przegonić Maggie.
- Eee… eee, Maggie, miałaś mi chyba coś pokazać, prawda? - zaczął nieśmiało Jem.
- Swojego… ojca, tak? Bo… bo mój tata chciał, żebym uzgodnił z nim cenę.
- No właśnie, to chodź, idziemy. - Maggie zupełnie zignorowała pannę Pelham, która w dalszym ciągu wykrzykiwała coś pod jej adresem, bezskutecznie do niej doskakując. Przedarła się przez żywopłot - tym razem nie zadała sobie nawet trudu, żeby R S
przez niego przeskoczyć - pozostawiając za sobą połamane gałązki.
- Och! - wykrzyknęła panna Pelham po raz dziesiąty.
Ruszając za Maggie na ulicę, Jem rzucił okiem w stronę pana Blake’a, który - gdy dziewczyna figlowała z żywopłotem - stał milcząco, bez ruchu, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Najwyraźniej hałasy i zamieszanie nie zrobiły na nim wrażenia.
Wyglądało na to, że wszyscy o nim zapomnieli - w przeciwnym razie panna Pelham nie wykrzyknęłaby dziesięć razy „Och!”, a Maggie nie boksowałaby się z żywopłotem. Pan Blake patrzył na nich jasnym wzrokiem, który jednak nie przypominał spojrzenia ojca Jema koncentrującego się zwykle na czymś nieopodal. Pan Blake patrzył na nich, na przechodniów, na majaczący w oddali Lambeth Place i na chmury za nim. Chłonął to wszystko, nie oceniając.
- Dzień dobry, sir - odezwał się Jem.
29
- Jak się masz, chłopcze - odparł pan Blake.
- Halo, panie Blake! - zawołała Maggie z ulicy, nie chcąc być gorsza od Jema. - Jak się czuje pani Blake?
Głos Maggie wyrwał pannę Pelham z odrętwienia, w które popadła na widok pana Blake’a.
- Precz z moich oczu! - wykrzyknęła pod adresem Maggie. - Bo cię każę
wychłostać! Jem, żebyś mi jej tu więcej nie wpuszczał. I odprowadź ją do samego końca ulicy - nie mam do niej ani trochę zaufania. Jeśli ją chociaż na chwilę spuścimy z oka, to ukradnie nam bramę.
- Tak jest, proszę pani. - Jem uniósł brwi pod adresem pana Blake’a, jakby się usprawiedliwiał, ale jego sąsiad zdążył już otworzyć furtkę i wyjść na ulicę. Jem dołączył
do Maggie i razem patrzyli, jak pan Blake idzie Hercules Buildings w stronę rzeki.
- Popatrz na jego pewny krok - powiedziała Maggie. - Zwróciłeś uwagę na kolor jego twarzy? No i te ułożone włosy! Wiemy, czym się zajmował.
Jem nie określiłby kroku pana Blake’a jako pewny. Według niego sąsiad szedł jak platfus, choć nie powłóczył nogami, w każdym razie jakby miał konkretny cel, a nie po prostu spacerował.
- Chodź, pójdziemy za nim - zaproponowała Maggie.
- Nie, dajmy mu spokój. - Jem był zaskoczony swoim kategorycznym tonem.
Owszem, miał ochotę pójść za panem Blake’em do jego miejsca przeznaczenia, ale nie tak, jak to widziała Maggie, dla zabawy czy prowokacji, tylko z szacunkiem, w pewnej odległości.
Panna Pelham i Anne Kellaway w dalszym ciągu ze swoich pozycji gromiły dzieci wzrokiem.
- Chodź, idziemy - powiedział Jem i ruszył Hercules Buildings w przeciwnym kierunku niż pan Blake.
Maggie podreptała za nim.
- Naprawdę idziesz ze mną?
- Panna Pelham kazała mi odprowadzić cię do samego końcu ulicy.
30
- I rzeczywiście masz zamiar zrobić to, co ci kazał ten stary kij od szczotki w spódnicy? Jem wzruszył ramionami.
- Ona jest gospodynią. Trzeba dbać, żeby była zadowolona.
- No cóż, idę szukać taty. Idziesz ze mną? Jem pomyślał o swojej wiecznie niespokojnej matce, o pełnej nadziei siostrze, o zatopionym w myślach ojcu i o pannie Pelham, która tylko czyhała przy schodach, żeby się do niego przyczepić. A potem pomyślał o ulicach w Lambeth i w Londynie, których jeszcze nie znał, i o tym, że dobrze byłoby mieć Jakiegoś przewodnika.
- Pójdę z tobą - powiedział, pozwalając, by Maggie zrównała się z nim i
dostosowała krok do jego kroku, tak żeby mogli iść ramię w ramię.
Rozdział 7
Dick Butterfield mógł być w jednym z kilku pubów. Podczas gdy większość osób preferowała konkretny miejscowy lokal, Dick wolał krążyć po okolicy, wstępując do różnych klubów alkoholowych czy stowarzyszeń, gdzie spotykali się podobnie myślący ludzie, by dyskutować na różne tematy. Te wieczory niewiele różniły się od innych, tyle R S
że piwo było tańsze, a piosenki jeszcze bardziej sprośne. W miarę jak zainteresowania Dicka Butterfielda się zmieniały, wstępował do nowych klubów, porzucając dawne. W
tym momencie należał do klubu żeglarzy (jednym z licznych zajęć Dicka było żeglowanie po Tamizie, chociaż dawno temu stracił łódź), do klubu krzeseł, gdzie członkowie, jeden po drugim zajmując poczesne miejsce u czoła stołu, atakowali innych na tematy polityczne; do klubu loteryjnego, gdzie zespołowo dokonywano zakładów na niewielkie sumy, które na ogół nie starczały nawet na zapłacenie drinków, i gdzie Dick Butterfield zawsze zachęcał kolegów do zwiększania stawek. I wreszcie do klubu, który lubił
najbardziej ze wszystkich, do klubu ponczowego, gdzie co tydzień próbowano nowych mieszanek rumowych.
Życie klubowe i pubowe Dicka Butterfielda było tak skomplikowane, że rodzina na ogół nie wiedziała, gdzie go szukać wieczorami. Zwykle pił w odległości niecałego 31
kilometra od domu, ale wybór lokali był duży. Maggie i Jem odwiedzili już Konia i Stajennego, Koronę i Poduszkę, Herb Canterbury i Czerwonego Lwa, zanim go znaleźli wciśniętego w róg najbardziej hałaśliwego ze wszystkich pubów, Karczocha przy Lower Marsh.
Do pierwszych dwóch Jem wszedł za Maggie do środka; później już czekał na nią na zewnątrz. W Lambeth był w pubie tylko raz. Kilka dni po przyjeździe Kellawayów wpadł do nich pan Astley, żeby zobaczyć, jak sobie radzą, i zaprosił Thomasa i Jema.
Było to miejsce spokojne - jak się zorientował teraz, kiedy mógł je porównać z innymi pubami Lambeth - ale wtedy był przytłoczony zgiełkiem panującym wśród gości, w dużej mierze pracowników cyrku, i przekrzykiwaniem się pana Astleya z rozmówcami.
Lambeth Marsh było ulicą handlową, pełną sklepów, straganów, wozów i ludzi płynących strumieniem między Lambeth a Blackfriars Bridge do miasta. Drzwi do Karczocha były otwarte i panujący w środku gwar wylewał się aż na drugą stronę ulicy.
Kiedy Maggie przepchnęła się przez stojących w wejściu mężczyzn, Jem zaczął się zastanawiać, po co tu za nią przyszedł.
Ale tak naprawdę wiedział dlaczego: Maggie była pierwszą osobą w Lambeth, która okazała mu zainteresowanie, a Jemowi bardzo brakowało przyjaciela. Większość chłopców w jego wieku albo gdzieś terminowała, albo pracowała. Owszem, widywał
młodsze dzieci, ale jakoś nie odważył się jeszcze zacząć z nimi rozmowy. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiał, co mówią. Stwierdził, że zarówno akcent londyński, jak i wiele innych, lokalnych, które zbiegają się w mieście, często uniemożliwiają nowym przybyszom rozumienie tego, co mówią miejscowi.
Dzieci z Lambeth różniły się od nich jeszcze i na inne sposoby - były bardziej świadome i bardziej podejrzliwe.
Przypominały Jemowi koty, które wpadają do domu, żeby się ogrzać przy ogniu, cały czas czujne i nasłuchujące, w nieustannym strachu przed nogą, która je wykopie z powrotem na zewnątrz. Tutejsze dzieci bywały często ordynarne wobec dorosłych, tak jak Maggie wobec panny Pelham, i uchodziło im to na sucho, co w jego rodzinnych stronach było nie do pomyślenia. Tu dzieciarnia wyśmiewała się czy rzucała kamieniami w tych, których nie lubiła, kradła jedzenie ze straganów i koszy, śpiewała ordynarne piosenki, 32
krzyczała, prowokowała i dokuczała. Rzadko zdarzało się, żeby dzieci z Lambeth robiły coś, do czego i on mógłby się przyłączyć, jak pływanie łodzią po rzece, wybieganie ze szkoły charytatywnej przy Lambeth Green i śpiewanie czy ganianie za psem, który porwał
komuś czapkę.
Dlatego kiedy Maggie wezwała go gestem do Karczocha, wszedł za nią do środka, dzielnie stawiając czoło ścianie hałasu i gęstego dymu snującego się wokół lamp. Wolał
być częścią tego nowego życia, zamiast patrzeć na nie przez okno, przez bramę czy zza muru ogrodu.
Mimo popołudnia w pubie roiło się od ludzi. Hałas był ogłuszający, chociaż po pewnym czasie słuch do niego przywykł i do Jema zaczęły docierać słowa piosenki, nieznanej, ale o wyraźnej melodii. Maggie przedarła się przez tłum do kąta, w którym siedział jej ojciec.
Dick Butterfield, mały, śniady mężczyzna, wszystko miał brązowe - oczy, sztywne włosy, cerę, a nawet ubranie. W zewnętrznych kącikach oczu miał tak zwane kurze łapki i czoło poorane głębokimi bruzdami. Mimo tych zmarszczek była w nim jakaś niezwykła energia, coś młodzieńczego. Dziś przede wszystkim przyszedł pić, a nie jako członek klubu. Przytulił córkę do piersi, a kiedy nadszedł Jem, śpiewał wraz z innymi: Do piekła pójdzie przez te bezeceństwa,
Chce, bym ją chędożył w czasie nabożeństwa.
Po ostatniej linijce podniosła się tak ogłuszająca wrzawa, że chłopak zatkał uszy.
Maggie przyłączyła się do ogólnego gwaru, uśmiechając się do czerwonego jak burak Jema, który zakłopotany patrzył w ziemię. Owszem, w Pięciu Dzwonach w
Piddletrenthide też śpiewano piosenki, ale przecież nie takie… W pubie wreszcie przycichło. Jem odczuł to jak bardzo bliski i grzmot wieszczący punkt kulminacyjny burzy. Kiedy zapadła względna cisza, ojciec zwrócił się do córki: - A ty co nabroiłaś, przyznaj się, Mags?
- Nic nie nabroiłam, tylko byłam u niego w domu. - Maggie wskazała na Jema. - To jest Jem, poszłam popatrzeć, jak jego tata robi krzesła. Oni właśnie przyjechali z Dorsetshire i mieszkają u panny Pelham na Hercules Buildings, po sąsiedzku z panem Blake’em.
33
- U panny Pelham, powiadasz? - Dick Butterfield zachichotał. - Miło mi cię poznać, Jem. Siadaj i daj odpocząć nogom. - Wskazał chłopcu miejsce po drugiej stronie stołu, gdzie nie było stołka ani ławki. Jem się rozejrzał. Wszystkie stołki w zasięgu jego wzroku były zajęte. Dick i Maggie patrzyli na niego w taki sam sposób: jakby czekali, co zrobi.
Jem przez chwilę brał nawet pod uwagę, że mógłby uklęknąć przy stoliku, ale wiedział, że w ten sposób nie zyska uznania Butterfieldów. Musi sobie jakoś zorganizować stołek.
Najwyraźniej tego po nim oczekiwano. Był to mały test na zaradność, pierwszy prawdziwy egzamin w jego nowym londyńskim życiu.
Znalezienie wolnego stołka w zatłoczonym pubie było trudne i Jem najwyraźniej sobie z tym nie radził. Prosił różne osoby, ale żadna nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Próbował następnie odzyskać stołek, na którym ktoś opierał nogi, ale tylko oberwał
po głowie. Zapytał więc barmankę, ale i ona sobie z niego zadrwiła. Przedzierając się przez tłum, zastanawiał się, jak to możliwe, żeby tyle osób piło, zamiast pracować. W
Piddle Valley mężczyźni też chodzili do Pięciu Dzwonów, Korony czy Nowej Gospody, ale dopiero wieczorem.
Do stolika wrócił z pustymi rękami. Ojciec i córka szczerzyli do niego zęby, a w miejscu, które wskazał mu Dick Butterfield, stał wolny stołek.
- Wieśniak - mruknął siedzący w pobliżu młody człowiek, który był świadkiem R S
drogi krzyżowej Jema, uwieńczonej szyderstwami barmanki.
- Zamknij jadaczkę, Charlie - warknęła Maggie. Jem natychmiast się zorientował, że to jej brat.
Charlie Butterfield był podobny do ojca jak dwie krople wody, z tą różnicą, że nie miał ani jego zmarszczek, ani wdzięku. Jednocześnie ze swoimi włosami brudnoblond, dołkiem w brodzie, ale i blizną na czole, wydawał się na dość prymitywny, męski sposób przystojniejszy. Wobec siostry bywał tak okrutny, jak tylko mógł sobie na to pozwolić -
przypalał jej na przykład ramiona papierosami, dopóki nie dorosła do tego, by kopnąć go w miejsce, o którym wiedziała, że dotkliwie zaboli. Charlie w dalszym ciągu nie ustawał
w wysiłkach, by dokuczyć Maggie - a to wykopując jej stołek spod siedzenia, a to opróżniając solniczkę do jej talerza, a to ściągając z niej w nocy koce. Jem był jak 34
najdalszy od takich figli, ale wyczuwał w Charliem coś, co sprawiało, że wolał unikać jego wzroku, tak jak wolał nie patrzeć na warczącego psa.
Dick Butterfield rzucił na stół monetę.
- Idź, Charlie, przynieś Jemowi drinka - zarządził.
- Nie jestem… - Charlie zająknął się.
- Ja nie… - zaczął Jem, ale obaj umilkli na widok surowej miny Dicka Butterfielda.
Tak więc Charlie przyniósł Jemowi kufel niechcianego piwa, taniej lury, którą mężczyźni z Pięciu Dzwonów raczej wyleliby na podłogę, niż wypili.
Dick Butterfield oparł się wygodnie o ścianę.
- No więc, co masz mi do powiedzenia, Mags? Jakieś nowe skandale w starym poczciwym Lambeth?
- Owszem, widzieliśmy coś ciekawego w ogródku pana Blake’a, prawda, Jem? W
altance, przy otwartych drzwiach. - Maggie łypnęła chytrze okiem w stronę Jema, który znów się zaczerwienił i wzruszył ramionami.
- Zuch dziewczyna - powiedział Dick Butterfield. - Zawsze węszy, zawsze patrzy, co się dzieje.
Charlie się pochylił.
- No i co takiego zobaczyliście? Maggie też się nachyliła.
- Zobaczyliśmy pana Blake’a z żoną, jak figlowali.
Charlie zachichotał, ale na Dicku Butterfieldzie ta sensacja najwyraźniej nie zrobiła najmniejszego wrażenia.
- Figlowali? I to wszystko? Takie rzeczy można zobaczyć codziennie w pierwszej lepszej ciemnej uliczce. Idźcie nawet i teraz, a zobaczycie to samo zaraz za rogiem. Co powiesz, Jem? Pewnie już widziałeś to i owo tam w domu, w Dorsetshire, prawda, chłopcze?
Jem siedział ze wzrokiem utkwionym w kuflu. Na powierzchni piwa mucha
walczyła o życie.
- Widziałem - wymamrotał. To jasne, że już wcześniej widywał takie rzeczy. I nie tylko u zwierząt, wśród których żył, takich jak psy, koty, owce, konie, krowy, kozy, króliki, kury i bażanty, ale i u ludzi. Widywał to po lasach, pod żywopłotami czy nawet 35
pośrodku łąki, jeśli wyglądało na to, że nikt nie będzie tamtędy przechodził. Widział
sąsiadów, jak to robili w stodole, zaskoczył nawet Sama z dziewczyną w lasku leszczynowym w Nettlecombe Tout. Widział tego dostatecznie dużo, by niczemu się nie dziwić, choć te sprawy wciąż go krępowały. Nie to, żeby było wiele do oglądania -
głównie części garderoby i jakiś ruch - chwilami białe męskie pośladki, unoszące się i opadające w regularnym rytmie, czy kołyszący ruch kobiecych piersi. Ale to sam fakt zaskoczenia tych, którzy się tego nie spodziewali, naruszenia ich prywatności sprawiał, że Jem, z rumieńcem na twarzy, odwracał wzrok. Podobnie czuł się w tych rzadkich chwilach, kiedy słyszał kłótnie rodziców - kiedy na przykład matka domagała się od ojca, żeby ściął gruszę, z której spadł Tommy, a Thomas Kellaway odmówił. Jakiś czas potem Anne Kellaway wzięła siekierę i zrobiła to sama.
Jem wsadził palec w piwo i pozwolił musze wydostać się po nim z kufla. Charlie obserwował to ze zdumieniem i niesmakiem. Dick Butterfield uśmiechał się tylko, spoglądając na innych gości, jakby szukał nowego rozmówcy.
- Ale nie chodzi o to - nie dawała za wygraną Maggie - że oni to robili, tylko że zdjęli z siebie całe ubranie, prawda, Jem? Widzieliśmy wszystko, jakby byli Adamem i Ewą.
Dick Butterfield mierzył córkę takim samym szacującym spojrzeniem, jak Jema, R S
kiedy chłopak szukał wolnego stołka. Mimo pozorów łagodności - kołysał się swobodnie na krześle, stawiał ludziom drinki, rozdawał uśmiechy i skinienia głową - był bardzo wymagający wobec swoich.
- A wiecie, co oni robili, kiedy to robili?
- Co, Mags?
Maggie zastanawiała się gorączkowo nad czymś najbardziej dziwacznym, co
mogłaby robić dwójka ludzi, podczas gdy powinna kopulować.
- Oni sobie nawzajem czytali!
Charlie zachichotał.
- Co? - Gazetę?
- Ja… nie… - zaczął Jem.
36
- Z książki - przerwała mu Maggie, której głos wzbił się ponad panujący w pubie gwar. - Wydaje mi się, że to była poezja. - Wiedziała, że różne szczegóły i szczególiki uwiarygodniają każdą opowieść.
- Poezja, mówisz? - powtórzył Dick, popijając piwo. - To pewnie Raj utracony, skoro tam, w ogrodzie, udawali Adama i Ewę. - Dick Butterfield miał kiedyś egzemplarz tego poematu znaleziony w taczce pełnej książek, które zamierzał sprzedać. Przeczytał
nawet pewne jego fragmenty. Mało kto wierzył w to, że Dick Butterfield okaże się tak biegły w czytaniu, ale nauczył go tej sztuki ojciec, który uważał, że należy być nie głupszym od tych, których się kantuje.
- Tak, to było to. Grusza utracona - zgodziła się Maggie - Tak, jestem pewna, że słyszałam te słowa.
Jem drgnął, nie wierząc własnym uszom.
- Powiedziałaś „grusza”?
Dick posłał córce karcące spojrzenie.
- Chodzi o Raj utracony, Mags. Co ty opowiadasz. Ale poczekajcie chwilę. - Dick zamknął oczy, skupił się i wyrecytował:
Gdyż oto przed nimi
Świat cały leżał i mogli wybierać
Miejsce spoczynku.
Opatrzność ich wiodła.
A więc dłoń w dłoni i krokiem niepewnym
Z wolna przez Eden ruszyli samotnie*.
* John Milton Raj utracony, tłum. Maciej Słomczyński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974.
Sąsiedzi zaczęli się gapić zaskoczeni. Nie były to słowa, które słyszało się w pubie na co dzień.
- Co ty mówisz, tato? - zdziwiła się Maggie.
37
- To jedyne, co pamiętam z Raju utraconego, ostatnie linijki, kiedy Adam i Ewa opuszczają raj. Żal mi ich.
- Ja niczego takiego nie słyszałem u Blake’ów - zaprotestował Jem i w tym momencie poczuł pod stołem mocnego kopniaka.
- To było po tym, jak przestałeś patrzeć - nie dawała za wygraną Maggie.
Jem otworzył usta do dalszej dyskusji, ale zaraz je zamknął. Najwyraźniej Butterfieldowie lubili upiększać swoje opowieści. Tak, z pewnością, był to przykład sztuki koloryzowała i rzeczywiście, podawana z ust do ust historia nabierała barw, aż wreszcie doszło do tego, że cały pub omawiał scenę w ogrodzie, w której Blake’owie udawali Adama i Ewę, niezależnie od tego, co tak naprawdę widzieli Maggie i Jem. Kim był on, żeby im psuć tę zabawę, chociaż kiedy wspominał bystre oczy pana Blake’a, jego gromkie pozdrowienie i zdecydowany krok, żałował, że tak sobie nim wycierano usta. Wolał
mówić prawdę.
- A czym się zajmuje pan Blake? - zapytał, usiłując w ten sposób odwrócić ogólną uwagę od tego, co widzieli z Maggie w ogrodzie.
- Czym się zajmuje, poza chędożeniem swojej żony w ogrodzie? - Dick Butterfield zachichotał. - Jest drukarzem i rytownikiem. Pewnie widziałeś u niego przez okno maszynę drukarską, co?
- Taka maszyna z rękojeścią w kształcie gwiazdy? - Jem rzeczywiście podejrzał
drewniane urządzenie, jeszcze większe i potężniejsze od tokarki jego ojca, i zastanawiał
się, do czego może służyć.
- Właśnie. Będziesz z pewnością od czasu do czasu widział, jak na niej pracuje on i jego żona. Drukują książki i takie tam. Broszury, ryciny i tym podobne. Nie wiem, czy oni z tego żyją, czy nie. Widziałem kilka takich rycin, kiedy tam byłem z miedzią, którą pan Blake skupuje na swoje formy drukarskie, rok czy dwa lata temu, wkrótce po ich przyjeździe zza rzeki. - Dick Butterfield pokręcił głową. - Dziwne były, oj, dziwne. Dużo ognia, nadzy ludzie o wybałuszonych oczach, krzyczą.
- Jakby byli w piekle, tak, tato? - wtrąciła się Maggie.
38
- Tak wyglądało. Ale to nie w moim guście. Co do mnie, to wolę wesołe obrazki.
Nie widziałem, żeby tak znów wielu je od niego kupowało. Może lepiej mu idzie z wykonywaniem rycin na zamówienie.
- No i co, kupił wtedy tamtą miedź?
- Nie. Kiedy tylko zamieniłem z nim parę słów, od razu wiedziałem, że nie kupi ot, tak sobie. To człowiek, który wie, czego chce, ten pan Blake. Sam sobie wybiera miedź i papier, bardzo starannie. - Dick Butterfield powiedział to bez urazy, najwyraźniej szanował tych, którzy nie dawali się nabrać na jego sztuczki.
- W zeszłym tygodniu widzieliśmy go w bonnet rouge, prawda? - zwróciła się Maggie do Jema. - Wyglądał w niej naprawdę śmiesznie.
- To dzielny człowiek - oświadczył Dick. - Niewielu w Londynie ma odwagę tak otwarcie popierać Francuzów, nawet jeśli gadają w pubach. Nie lubią tego ani premier, ani król.
- A premier to który? - zapytał Jem. Charlie Butterfield parsknął.
- Premier, chłopcze, to pan Pitt - wyjaśnił Dick Butterfield z naciskiem, na wypadek, gdyby chłopak z Dorset nie wiedział nawet i tego.
Jem schylił głowę i znów zapatrzył się w swoje piwo. Maggie obserwowała przez stół jego mękę, żałując, że go tu przyprowadziła i przedstawiła ojcu. Nie rozumiał, czego R S
Dick Butterfield chce od ludzi - na przykład, że od tych, którym wolno było siedzieć na stołku przytrzymywanym przez niego nogą pod stołem, wymagał krótkiej, błyskotliwej rozmowy. Że chciał być jednocześnie informowany i zabawiany. Że zawsze szuka jakiegoś nowego sposobu na zarobienie pieniędzy. Że żył z różnych drobnych szemranych sztuczek, które wyczarowywał z pubowych pogaduszek, i że chciał mieć jeszcze z tego frajdę. Ostatecznie życie jest ciężkie, cóż więc może je bardziej uprzyjemnić, jeśli nie odrobina śmiechu i jakiś mały interes, który zaowocuje gotówką?
Dick potrafił ocenić, kiedy człowiek tonie. Nie potępiał Jema za jego niewinną nieśmiałość, był nią raczej rozczulony i zirytowany swoimi zblazowanymi dziećmi.
Zepchnął Maggie z kolan tak gwałtownie, że wylądowała na podłodze, skąd patrzyła na niego pełnym urazy wzrokiem.
39
- Do diabła, dziecko, ale się zrobiłaś ciężka - powiedział, poruszając kolanem w górę i w dół. - Zdrętwiała mi noga. Robi się z ciebie kobieta, potrzebujesz już własnego stołka.
- Tylko że nikt go jej nie da i nie mam na myśli jedynie stołka - zakpił z siostry Charlie. - Jałówka z kurzą piersią.
- Daj jej spokój - odezwał się Jem.
Cała trójka Butterfieldów zastygła wpatrzona w chłopaka. Dick i Charlie, podparci łokciami i nachyleni ku sobie, Maggie w dalszym ciągu na podłodze między nimi. A potem Charlie rzucił się na Jema przez stół, ale Dick powstrzymał go, wyciągając ramię.
- Oddaj Maggie swój stołek, a sobie przynieś drugi - polecił synowi.
Charlie spojrzał na Jema spode łba, ale podniósł się, wywracając przy okazji stołek, i odszedł. Jem nie śmiał się odwrócić, cały czas wpatrzony w stół. Łyknął w milczeniu piwa. Wystąpił w obronie Maggie odruchowo, tak jakby bronił własnej siostry.
Maggie pozbierała się z podłogi, postawiła stołek Charliego i usiadła z ponurą miną.
- Dzięki - burknęła pod adresem Jema, chociaż w jej głosie nie było słychać wdzięczności.
- A więc twój ojciec jest majstrem-klepką, tak? - zwrócił się do Jema Dick Butterfield, rozpoczynając tym samym biznesową część rozmowy, nic bowiem nie R S
wskazywało na to, że Jem zechce ich dalej zabawiać.
- Niezupełnie majstrem-klepką, proszę pana - odparł chłopak. - Mój ojciec nie jeździ od miasta do miasta i nie kleci kulawych stołków jak tacy partacze, tylko robi porządne krzesła.
- Oczywiście, chłopcze, oczywiście. A skąd bierze drewno?
- Z jednego ze składów drewna przy moście.
- Z czyjego? Założę się, że mógłbym dostarczyć mu surowiec taniej.
- Pana Harrisa. Pan Astley zaprowadził tatę do niego.
Dick Butterfield skrzywił się, słysząc nazwisko pana Astleya. Ojciec Maggie potrafił robić dobre interesy pod jednym wszakże warunkiem: że pan Astley nie dotarł tam przed nim. Dick Butterfield i jego gospodarz starali się nie wchodzić sobie w drogę, chociaż żywili do siebie nawzajem coś w rodzaju nacechowanego niechęcią respektu.
40
Gdyby Dick Butterfield był bogatym właścicielem cyrku albo Philip Astley drobnym oszustem, niewiele by się między nimi zmieniło.
- No cóż, gdybym się dowiedział o jakimś tańszym drewnie, dam ci znać. Zostaw sprawę drewna mnie, chłopcze - dodał, jakby to Jem prosił go o pomoc. - Zobaczę, co da się zrobić. Wpadnę do was któregoś dnia pogadać z twoim tatą. Zawsze chętnie pomagam nowym sąsiadom. Ale pewnie czekają na ciebie w domu, prawda? Niepokoją się, gdzie jesteś. Jem skinął głową i wstał.
- Dziękuję za piwo, sir.
- Na zdrowie, chłopcze. - Dick Butterfield zahaczył nogą o stołek Jema i wciągnął
go pod stół. Maggie złapała niedopity kufel piwa i pociągnęła z niego duży łyk.
- Żegnaj - powiedziała.
- Żegnaj.
Wychodząc, Jem minął Charlie’ego, który stał w gromadzie innych młodych
mężczyzn. Charlie spojrzał na niego spode łba i kiedy chłopak ich mijał, pchnął na niego jednego z przyjaciół. Młodzi ludzie zarechotali, a Jem pospiesznie opuścił pub, szczęśliwy, że pozbył się towarzystwa Butterfieldów. Podejrzewał jednak, że wkrótce znów zobaczy Maggie, chociaż tym razem nie powiedziała „Do zobaczenia”. Pomimo jej brata i ojca bardzo tego pragnął. Przypominała mu wrześniowe jagody, które wyglądały na R S
dojrzałe, ale kiedy się ich spróbowało, potrafiły mieć smak cierpki albo słodki. Trudno mu było oprzeć się takiej pokusie.
41
Kwiecień 1792
Rozdział 1
Anne Kellaway miała czasami takie uczucie, jakby z jednej strony przywiązano kawałek sznurka do jej nadgarstka, a z drugiej do okna frontowego pokoju. Bywało, że obierała kartofle, prała odzież czy wybierała popiół z paleniska, kiedy nagle - w momencie najmniej odpowiednim, gdy miała brudne ręce, na pół wyżęte prześcieradła czy chmurę popiołu dokoła siebie - coś ją zaczynało ciągnąć do okna, każąc jej wyjrzeć na zewnątrz.
Często w takich chwilach nie było niczego osobliwego do obejrzenia, ale zdarzały się i widoki ciekawe: kobieta w kapeluszu ozdobionym długimi pawimi piórami, mężczyzna tulący ananasa, jakby to było nowo narodzone dziecko, chłopiec niosący wyrwane z korzeniami drzewko laurowe, z liśćmi wystrzyżonymi w kształt gołębia. Maisie albo Jem zawołaliby innych, by przyszli obejrzeć ten niezwykły widok, ale Anne wolała te chwile radości zostawić dla siebie.
Dziś nie było niczego, co by ją wstrzymywało przed wyglądaniem przez okno - ani kartofli, ani popiołu, ani prania. Był wielkanocny poniedziałek - czas na wypoczynek.
Maisie i Jem sprzątali akurat po swoim posiłku, pozwalając matce przyglądać się tłumom ludzi przechadzających się tam i z powrotem Hercules Buildings, w tym kobiet ubranych w odświętne suknie i kapelusze.
Anne nigdy nie widziała tylu kolorów, takich pięknych tkanin, tak śmiałych fasonów i tak zaskakujących ozdób na kapeluszach. Były normalne, jak zwykle, żonkile i pierwiosnki, takie same, jakie widywało się na kapeluszach kobiet przed kościołem w Piddletrenthide, lecz trafiały się także egzotyczne pióra, pęczki wielokolorowych wstążek, a nawet owoce. Ona sama nigdy by nie przypięła cytryny do kapelusza, ale akurat przechodzącą ulicą kobietą, która ją nosiła, podziwiała. Wolała coś prostszego i bardziej tradycyjnego: warkocz ze stokrotek, bukiecik fiołków czy pojedynczą wstążkę podobną do 42
tej błękitnej jak niebo, którą widziała dopiero co u jakiejś dziewczyny, i długą niemal do kolan. Taką wstążką mogłaby mieć i ona, choć może nie aż tak długą. Kobiety w Londynie miały skłonność do pewnej przesady, jeśli chodziło o długość wstążek czy kąt, pod jakim nosiły kapelusze - coś, na co Anne Kellaway nigdy by sobie nie pozwoliła.
Przez tłum przeciskał się mężczyzna z tacą białych rogalików na głowie, wołając: „Gorące rogaliki! Cztery za pensa, tanio na Wielkanoc, gorące bułeczki! Kupujcie, kupujcie teraz, ostatnia okazja w tym roku!”. Znalazłszy klienta, mężczyzna zatrzymał się przed domem, dokładnie pod Anne Kellaway. Z przeciwnej strony nadchodziła panna Pelham w czepku ozdobionym żółtymi wstążkami. Anne Kellaway parsknęła, próbując w ten sposób ukryć wzbierający w niej śmiech.
- O co chodzi, mamo? - zapytała Maisie, która właśnie skończyła wycierać stół.
- Nic. Po prostu panna Pelham w zabawnym czepku.
- Pokaż, chcę zobaczyć. - Maisie podeszła do okna, spojrzała w dół i zaczęła chichotać. - Wygląda, jakby jej ktoś rzucił na głowę kupę siana.
- Ciii, Maisie, ona cię usłyszy - odpowiedziała Anne Kellaway, chociaż bez nacisku.
Kiedy tak patrzyły, nadjechał ulicą dziwny dwukołowy wózek, ciągnięty przez siwego konia, roztrącając na prawo i lewo kobiety w czepkach i potencjalnych nabywców rogalików. Wózek miał wielkie koła i dziwne wymiary, bo chociaż wydawał się krótki i R S
wąski, był przy tym dość wysoki. Z boku rzucał się w oczy wypisany czarnymi literami anons: „BAR KRÓLEWSKI I NOWY AMFITEATR ASTLEYA ma zaszczyt ogłosić
rozpoczęcie NOWEGO SEZONU DZIŚ WIECZOREM! Widowisko podniecająco-ekscytujące! Otwarcie 17.30, początek spektaklu 18.30”.
Anne i Maisie Kellaway gapiły się na wózek, który podjechał pod dom panny Pelham. Wyskoczył z niego chłopak i powiedział coś, na co panna Pelham zmarszczyła czoło i wskazała w górę, na ich okno. Anne Kellaway cofnęła się, ale nie zdążyła dostatecznie szybko pociągnąć za sobą Maisie.
- Czekaj, mamo, ona nas wzywa! - Maisie z powrotem przyciągnęła matkę do okna.
- Popatrz!
Panna Pelham miała w dalszym ciągu srogą minę - jak zawsze, kiedy chodziło o Kellawayów - ale rzeczywiście przyzywała gestem matkę i córkę.
43
- Schodzę - oznajmiła Maisie, ruszając ku drzwiom.
- Wykluczone - powiedziała Anne stanowczo i położyła rękę na ramieniu córki. -
Jem, idź i zobacz, o co tam chodzi.
Jem zostawił garnek, który akurat szorował, i zbiegł na dół. Anne i Maisie patrzyły z góry, jak zamienia kilka słów z chłopakiem, który następnie wręcza mu coś białego. Gdy Jem gapił się na to coś, chłopak wskoczył z powrotem na wózek, a woźnica lekko musnąwszy batem szyję konia, odjechał szybko Hercules Buildings w kierunku Westminster Bridge Road.
Chwilę później Jem wrócił na górę z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
- Co to jest? - zapytała Maisie. - Pokaż, co dostałeś? Jem spojrzał na białe świstki, które trzymał w ręku.
- Cztery bilety na dzisiejsze przedstawienie pana Astleya, z serdecznymi pozdrowieniami.
Thomas Kellaway podniósł wzrok znad kawałka drewna bukowego, który właśnie obrabiał.
- Nigdzie nie idziemy - oznajmiła Anne Kellaway. - Nie możemy sobie na to pozwolić.
- Ale my przecież nie musimy nic płacić. On nam te bilety daje w prezencie.
- Nie potrzebujemy jego łaski. Sami moglibyśmy sobie kupić bilety, gdybyśmy chcieli.
- Ale przecież powiedziałaś… - zaczęła Maisie.
- Nie idziemy - Anne Kellaway czuła się jak mysz przeganiana przez kota z jednego kąta pokoju w drugi.
Jem i Maisie spojrzeli na ojca. Thomas Kellaway patrzył na całą trójkę, nie mówiąc ani słowa. Kochał żonę i oczekiwał od niej wzajemności, nie chciał się jej sprzeciwiać.
- Skończyłeś już szorować ten garnek, Jem? - zapytała matka. - Jak skończysz, to możemy iść na spacer. - Odwróciła się do okna, ręce jej drżały.
Maisie i Jem wymienili spojrzenia. Jem wrócił do szorowania garnka.
44
Rozdział 2
W ciągu dwóch tygodni spędzonych w Lambeth Kellawayowie nie oddalali się poza ulice bezpośrednio otaczające ich dom. I nie musieli - wszystkie sklepy i stragany, jakie im były potrzebne, znajdowały się na Lambeth Terrace przy Lambeth Green, przy Westminster Bridge Road albo przy Lower Marsh. Jem chodził z ojcem do składów drewna nad rzekę w pobliże Mostu Westminsterskiego, Maisie była z matką na St George’s Fields, gdzie szukały miejsca odpowiedniego do suszenia bielizny. Kiedy Jem zaproponował, żeby w poniedziałek wielkanocny poszli na spacer Mostem Westminsterskim do opactwa westminsterskiego, wszyscy przyklasnęli temu pomysłowi.
Byli przyzwyczajeni do częstych i długich spacerów w Piddle Valley i brak aktywności w Lambeth wydawał im się dziwny.
Wyruszyli o pierwszej, kiedy inni jedli, spali czy siedzieli w pubach.
- To jak idziemy? - zapytała Jema Maisie. Nie była taka głupia, żeby zwrócić się z tym do rodziców. Anne Kellaway szła uczepiona ramienia męża, jakby miał ją zdmuchnąć bardzo silny wiatr. Thomas, jak zwykle z uśmiechem, rozglądał się dokoła. Wyglądał jak prostaczek, gotów iść tam, gdzie go zaprowadzą.
- Chodźmy skrótem nad rzekę, a potem wzdłuż rzeki do mostu - odparł Jem, wiedząc, że to jemu przypadnie w udziale rola przewodnika. Był jedynym Kellawayem, który zaczynał się oswajać z ulicami.
- Mam nadzieję, że nie chodzi ci o ten skrót, o którym mówiła tamta dziewczyna, prawda? - odezwała się Anne Kellaway. - Nie mam ochoty trafić na Uliczkę Rzezimieszków.
- Nie, to nie ten skrót, mamo - skłamał Jem, licząc na to, że matka nieprędko się zorientuje, że została wprowadzona w błąd. Znalazł Uliczkę Rzezimieszków wkrótce po tym, jak powiedziała im o niej Maggie. Wiedział, że spodoba się jego rodzinie, ponieważ biegła przez puste pola. Gdyby ktoś odwrócił się plecami do domów i nie patrzył zbyt daleko przed siebie na Lambeth Palace czy na magazyny nad rzeką, mógłby w większym 45
czy mniejszym stopniu pomyśleć, że jest na wsi. Przyjdzie dzień, że Jem znajdzie drogę na prawdziwą wieś. Niewykluczone, że zaprowadzi go tam Maggie.
A tymczasem, minąwszy pobliską rezydencję Carlisle House, zbliżali się Royal Row do Uliczki Rzezimieszków. Było tam bardzo cicho i pusto. W święto mało kto pracował w ogródkach warzywnych, których pełno było w całej okolicy. Jem promieniał
szczęściem. Dzień był ładny i słoneczny. Rzadko niebo w Lambeth miało barwę błękitu, nawet w pogodne dni. Na ogół było zaciągnięte żółtymi dymami od węgla, którym palono w domach, od kopcących browarów i manufaktur, w których wytwarzano ocet, tkaniny i mydło, a które jak grzyby po deszczu wyrastały wzdłuż rzeki. Jednakże wczoraj i dzisiaj fabryki były zamknięte, a ponieważ zrobiło się ciepło, w wielu domach rezygnowano z palenia w piecach. Jem spojrzał w górę, na prawdziwy, głęboki błękit, który tak dobrze znał z Dorsetshire i który pięknie harmonizował z soczystą zielenią przydrożnej trawy i krzewów, i stwierdził, że uśmiecha się do tych barw, tak naturalnych, przemawiających znacznie silniej niż kolorowe wstążki czy suknie londyńskiej ulicy. Zaczął iść wolniej, krokiem spacerowym, a nie szybko, nerwowo, jak się to zdarzało od chwili przyjazdu do Lambeth. Maisie zatrzymała się, żeby zerwać kilka pierwiosnków do bukiecika. Nawet Anne Kellaway przestała trzymać się kurczowo męża, swobodnie machając rękami.
Thomas Kellaway zaczął gwizdać W dali, ponad wzgórzami, piosenkę, którą często nucił
przy pracy.
Wkrótce uliczka gwałtownie skręciła w prawo i dalej szła obrzeżami otaczających Lambeth Palace ogródków. Kiedy dotarli do rzeki, ich krótka idylla się skończyła. Przed sobą mieli walące się magazyny otoczone domkami zamieszkanymi przez robotników.
Dziś magazyny były zamknięte, co tylko pogłębiało złowrogi wygląd tego miejsca.
Zwykle panująca tu ożywiona atmosfera pracy sprawiała, że całość robiła bardziej przyjazne wrażenie. Anne Kellaway ponownie wzięła męża pod rękę.
Thomas i Jem byli już nad Tamizą w składzie drewna i w tartaku, gdzie cięto deski, ale kobiety z rodziny Kellawayów widziały rzekę tylko przelotnie, zaraz po przyjeździe, przy okazji wizyty w Amfiteatrze Astleya, i nie miały okazji wyrobić sobie na nią poglądu. Dopiero teraz przypadek sprawił, że mogły lepiej przyjrzeć się tej wielkiej londyńskiej rzece. Poziom wody był niski i Tamiza przypominała wąską, brudną wstążkę 46
wijącą się w szerokim płaskim kanale szarego mułu, który przypominał Anne rozgrzebane łóżko. Nie ulegało jednak wątpliwości, że Tamiza, nawet w tym skromnym wymiarze, jest dwadzieścia razy większa od Piddle, rzeki płynącej wzdłuż ich ogrodu w Piddletrenthide.
Niezależnie jednak od rozmiarów, Piddle posiadała te zalety, jakich Anne Kellaway oczekiwała od rzeki: miała w sobie jakąś celowość i nieustępliwość, a jednocześnie coś radosnego i oczyszczającego, odgłosami przypominającego o ruchu świata.
Nic takiego nie można było powiedzieć o Tamizie. Anne Kellaway przypominała ona długie jelito, które wiło się, ginąc wreszcie z oczu, rzeka nie miała też wyraźnych brzegów. Koryto przesuwało się miejscami w stronę drogi, pozostawiając kamyki i muł, w który nietrudno było wdepnąć. Dzieci nie unikały tego zresztą, przeciwnie, biegały po dawnym korycie rzeki, zbierając pozostawione tam przez wodę rupiecie, takie jak stare buty, puszki, butelki, kawałki nasiąkniętego wodą drewna i szmat, głowa lalki, stłuczona miska. Kellawayowie stali i patrzyli.
- Zobacz, jacy oni są brudni - powiedziała Maisie, jakby zazdrościła dzieciom.
- Obrzydliwe miejsce - oświadczyła Anne Kellaway.
- Wygląda lepiej, kiedy jest przypływ, tak jak wtedy, kiedy byliśmy pierwszy raz. -
Jem najwyraźniej postanowił bronić Tamizy, jakby była ucieleśnieniem Londynu i decyzji jego rodziny, by się tu przenieść.
- To dziwne, że Tamiza ma przypływy i odpływy - rzekła Maisie. - Wiem, że nasza Piddle gdzieś tam wpada do morza, ale jej koryto się nie zmienia. Gdyby zmieniało kierunek, czułabym się tak, jakbym stała na głowie.
- Chodźmy na most - zaproponował Jem. Szli teraz szybciej, mijając magazyny i domy robotników. Przed niektórymi siedzieli mężczyźni, ich żony i dzieci, rozmawiając, paląc i śpiewając. Większość na widok Kellawayów milkła, z wyjątkiem jednego z nich grającego na fujarce, który zaczął grać szybciej. Jem miał ochotę przyspieszyć jeszcze bardziej, ale Maisie wyraźnie zwolniła.
- On gra Toma Bowlinga - powiedziała. - Posłuchajcie! - Uśmiechnęła się do mężczyzny, który na chwilę przestał grać i odwzajemnił uśmiech.
Anne Kellaway zesztywniała, a następnie szarpnęła córkę za rękę.
- Chodź, Maisie!
47
Maisie wyrwała się i stojąc pośrodku drogi, zaczęła śpiewać czystym wysokim głosem ostatnią zwrotkę.
Pomyślne wiatry, Tomie, w żagle chwyć,
Gdy Ten, który dowodzi,
Raczy zawezwać nagle
Załogę świata łodzi.
A śmierć, co nawet króle dławi,
Próżno cię, Tomie, kosi,
Bo choć twe ciało ziemia trawi,
Ku niebu duszę wznosi,
Ku niebu duszę wznosi.
Maisie i grający na fujarce mężczyzna skończyli razem i na chwilę zapadła cisza.
Anne Kellaway stłumiła szloch. Tę pieśń śpiewała kiedyś jej córka w idealnej harmonii z bratem, Tommym.
- Nie płacz, mamo - powiedziała Maisie. - Musimy nadal śpiewać tę piosenkę, bo przecież nie chcemy zapomnieć Tommy’ego, prawda? - I skinąwszy w stronę mężczyzny dodała: - Dziękuję panu. Do widzenia.
R S
Rozdział 3
Przed mostem droga skręcała, oddalając się od rzeki i mijając amfiteatr z jego potężnym, ozdobionym filarami wejściem i zapowiadającymi występy plakatami: „DZIŚ
PRZEDSTAWIENIE!” - gdzie po raz pierwszy spotkali się z Philipem Astleyem. Było zaledwie wczesne popołudnie, a przed budynkiem już kręcili się ludzie. Jem włożył rękę do kieszeni i wymacał zwinięte w rulon bilety, które przysłał im pan Astley.
Przebiegający obok nich mężczyzna rzucił ulotką w Anne Kellaway, wołając: - Tylko jeden szyling i pens za miejsce stojące, dwa szylingi dwa pensy za miejsce siedzące!
48
Anne spojrzała na zmięty papier, nie wiedząc, co z nim zrobić. Najpierw wygładziła go o spódnicę, a następnie, obracając w ręku, zaczęła dostrzegać na nim słowa. Kiedy rozpoznała nazwisko „Astley”, cisnęła ulotką w męża.
- Weź to, ja tego nie chcę!
Thomas Kellaway przez chwilę miętosił ją w palcach, po czym rzucił na ziemię.
Maisie podniosła ulotkę, otrzepała z kurzu i włożyła za gorset sukienki.
- Dziś przedstawienie - mruknęła smutno do Jema. Chłopak wzruszył ramionami.
- Masz te bilety przy sobie? - zapytała matka.
Jem wyszarpnął rękę z kieszeni, jakby go przyłapano na dotykaniu siebie.
- Tak, mamo.
- To idź do teatru i je zwróć.
- Kto ma zwracać bilety? - rozległ się za nimi głos. Jem odwrócił się i zobaczył
Maggie Butterfield, która właśnie wyskoczyła zza muru. - Jakie bilety? Po co je zwracać?
Jeśli są dobre, to można je sprzedać za cenę wyższą od ceny kupna. Pokaż no mi je.
- Od jak dawna za nami idziesz? - zapytał Jem, zadowolony ze spotkania, ale jednocześnie niespokojny, czy przypadkiem Maggie nie zobaczyła czegoś, co nie było dla niej przeznaczone.
Maggie uśmiechnęła się i zagwizdała fragment Toma Bowlinga.
- Masz kawał głosu, panno Piddle - zwróciła się do Maisie, która uśmiechnęła się i spiekła raka.
- Idź sobie - ostro zwróciła się do Maggie Anne Kellaway. - Nie chcemy, żebyś się za nami włóczyła. - Rozejrzała się, czy Maggie jest sama. Kilka dni temu odwiedził ich Dick Butterfield, próbując sprzedać im heban, w którym Thomas Kellaway bez trudu rozpoznał pomalowany na czarno dąb. Nie chcąc jednak być niedelikatny, zasugerował, że ojciec Maggie został przez kogoś oszukany, a nie że to on próbował ich oszukać. Od tej pory Anne powzięła do Dicka Butterfielda jeszcze większą niechęć niż do jego córki.
Ale Maggie zignorowała matkę Jema.
- No więc masz bilety na dzisiaj? - zapytała go chłodno. - Jakie? Pewnie nie na galerię, jak sądzę. Nie wyobrażam jej sobie - ruchem głowy wskazała Anne - stojącej z tym mol lochem. Pokaż no.
49
Jem sam się nad tym zastanawiał i nie mogąc się oprzeć pokusie, wyciągnął bilety z kieszeni.
- Parter - odczytał, podczas gdy Maggie zaglądała mu przez ramię.
Dziewczyna skinęła głową w stronę Thomasa Kellawaya.
- O, to musi pan niezłą forsę zarabiać, skoro pana stać na kupienie biletów na parterze, a przecież jesteście w Londynie dopiero ze dwa tygodnie. - W jej głosie pojawiła się rzadka nuta podziwu.
- Ale myśmy tych biletów nie kupili - powiedziała Maisie. - Dostaliśmy je w prezencie od pana Astleya.
Maggie wybałuszyła oczy.
- O rany!
- Nie mamy zamiaru oglądać takich bzdur - oświadczyła Anne Kellaway.
- Nie możecie tak po prostu zwrócić tych biletów - obruszyła się Maggie. - To by obraziło pana Astleya. Mógłby was nawet wyrzucić ze swojego domu.
Anne Kellaway drgnęła; rzeczywiście nie wzięła pod uwagę takich konsekwencji zwrócenia biletów.
- Jeśli naprawdę nie chcecie iść na przedstawienie, to ja chętnie pójdę za was -
ciągnęła Maggie.
Anne Kellaway zmrużyła oczy, ale zanim zdążyła otworzyć usta, żeby powiedzieć, że nigdy by takiej bezwstydnej dziewczynie nie pozwoliła zająć swojego miejsca, zza rzeki dobiegło głębokie dudnienie bębna.
- Parada! - wykrzyknęła Maggie. - Już się zaczyna! Chodźcie! - Zaczęła biec, ciągnąc za sobą Jema. Za nimi ruszyła Maisie, a zaraz za nią Anne Kellaway, która bojąc się zostać sama, uczepiła się męża i poszła w ich ślady.
Maggie minęła amfiteatr i pognała w stronę Mostu Westminsterskiego,
zatłoczonego stojącymi po obu stronach ludźmi. Słyszeli dźwięki marsza w drugim końcu mostu, ale jeszcze nic nie widzieli. Maggie poprowadziła ich środkiem drogi, po czym, mniej więcej w jednej trzeciej długości mostu, wypatrzyła jakąś lukę w tłumie i tam ich wcisnęła. Kellawayowie skupili się wokół niej, próbując ignorować pomruki niezadowolenia tych, którym zasłonili widok. Zaczęła się przepychanka, ale w końcu 50
każdy znalazł miejsce, z którego mógł wszystko widzieć, jednak tylko do chwili, kiedy przed nimi ustawił się kolejny rząd ludzi, wywołując konieczność nowych przetasowań.
- Na co czekamy? - zapytał Jem. Maggie parsknęła.
- Stoisz w tłumie i nawet nie wiesz, po co, chłopaczku z Dorset?
Jem zrobił się czerwony.
- Nieważne - mruknął pod nosem.
- Owszem, ważne - zaprotestowała Maisie. - Ja chcę wiedzieć.
- Pan Astley w pierwszym dniu sezonu organizuje paradę - wyjaśniła Maggie - żeby dać ludziom przedsmak występów. Czasem są fajerwerki, nawet w dzień. Ale dziś wieczorem będą lepsze.
- Słyszysz, mamo? - powiedziała Maisie. - Dziś wieczorem możemy zobaczyć fajerwerki!
- O ile pójdziecie. - Maggie rzuciła Anne Kellaway znaczące spojrzenie.
- Nigdzie nie idziemy ani wieczorem, ani nie zostajemy oglądać parady - oznajmiła Anne Kellaway. - Jem, Maisie, dość tego. - Zaczęła przepychać się między stojącymi przed nią ludźmi. Ale na szczęście dla Jema i Maisie nikt się nie kwapił, by ustąpić jej miejsca. Została uwięziona w tłumie jak w pułapce. Jeszcze nigdy nie miała wokół siebie tylu ludzi. Stanie w oknie i oglądanie z bezpiecznej wysokości tętniącego życiem Londynu R S
to nie było to samo. Teraz wszyscy się na nią pchali - mężczyźni, kobiety, dzieci, ludzie w cuchnącym ubraniu, z cuchnącym oddechem, z rozczochranymi włosami, o szorstkich głosach. Jakiś wysoki mężczyzna, jedząc pieróg z mięsem, kruszył nie tylko na swoje ubranie, ale i na włosy stojącej przed nim kobiety. Ale nikt oprócz Anne Kellaway nie zwracał na to uwagi i nikomu to nie przeszkadzało. Anne miała ochotę strzepnąć te okruszyny.
A tymczasem muzyka coraz bardziej się do nich zbliżała; w pewnym momencie pojawiły się dwie postacie na koniach. Tłum zakołysał się i zaczął przeć do przodu. W
Anne wezbrała panika niby żółć. Przez chwilę tak bardzo chciała uciekać, że nawet położyła rękę na ramieniu stojącego przed nią mężczyzny. Odwrócił się na moment i strząsnął z siebie jej dłoń.
Thomas wziął żonę za rękę i włożył ją sobie pod pachę.
51
- Spokojnie, Anne, spokojnie - powiedział, jakby się zwracał do jednego z koni, które zostawili Samowi w Dorsetshire. Bardzo jej tych koni brakowało. Zamknęła oczy, z trudem opanowując chęć wyrwania ręki mężowi. Głęboko zaczerpnęła powietrza. Kiedy ponownie otworzyła oczy, jeźdźcy byli już niedaleko. Najbliższy koń, stary biały rumak, szedł wolno, statecznie pod swoim obciążeniem. W siodle siedział Philip Astley.
- Zima była długa, nieprawdaż, moi przyjaciele?! - wykrzykiwał. - Przez te wszystkie miesiące, od października, nie mieliście żadnej rozrywki. Zapewne czekaliście na ten dzień! Nie musicie już dłużej czekać, Wielki Post się skończył, nadeszła Wielkanoc, a wraz z nią występy teatru Astleya. Zapraszam na Oblężenie Bangaloru, skecz tragiczny, a zarazem komiczny i orientalny! Wspaniały operowy balet La Fête de l’Amour to uczta dla waszych oczu! Podziwiajcie talenty tresowanego konia, który przynosi, podaje, wchodzi po drabinie, a nawet przygotowuje filiżankę herbaty!
Kiedy pan Astley mijał Kellawayów, jego wzrok padł na Anne. Zatrzymał się przed nią i uniósł kapelusza.
- Witamy miłych gości w Królewskim Barze Astleya i w Nowym Amfiteatrze, a w szczególności szanowną panią!
Otaczający Anne Kellaway ludzie zaczęli się odwracać i na nią gapić. Mężczyźnie jedzącemu pieróg opadła szczęka i można było zobaczyć wszystko, co miał w ustach: R S
zmacerowane mięso z tłuszczem i ciastem. Mając dość tego widoku i zainteresowania tylu osób, a zwłaszcza Philipa Astleya, Anne Kellaway ponownie zamknęła oczy.
Nie uszło to uwagi pana Astleya, który dostrzegł jej niezwykłą bladość. Wyjął z kieszeni kurtki flaszkę i dał znak jednemu z chłopców cyrkowych, by podał ją Anne.
Jednak z powodu presji napierających na niego uczestników parady nie mógł już dłużej wstrzymywać konia, żeby zobaczyć, czy pokrzepiła się choćby łykiem brandy. Zaczął
więc od nowa swoją paplaninę:
- Oglądajcie, państwo, nasze przedstawienie, nowe akty wielkiej odwagi i wyobraźni za sprawą mojego syna, Johna Astleya, mistrza pokazów hippicznych w Europie! Za cenę niewiele większą od ceny lampki wina możecie mieć widowisko, którego nie zapomnicie przez lata!
52
Obok pana Astleya jechał jego wzmiankowany syn. John Astley odznaczał się, jak jego ojciec, imponującą postawą, jednakże w zupełnie innym stylu. O ile Astley senior był
dębem, potężnym i rozłożystym, o tyle Astley junior wysoką, smukłą sosną. Miał
przystojną twarz, regularne rysy i jasne bystre oczy. W przeciwieństwie do ojca był
człowiekiem wykształconym o nieco sztywniejszym, mniej pewnym siebie sposobie bycia. Philip Astley jechał na białym rumaku jak kawalerzysta, którym niegdyś był i za którego nadal się uważał, używając konia do tego, by się dostać tam, gdzie chce, i by móc robić to, co chce. John dosiadał smukłej kasztanki o długich nogach i zgrabnych kopytach.
Sprawiał wrażenie, jakby był zrośnięty ze swoim koniem i zawsze na pokazie. Przejechał
gładko przez Most Westminsterski, podczas gdy jego koń kołysał się to na boki, to znów jakby skośnie, wykonując skomplikowane kroki w takt menueta, granego na trąbce, na rożku francuskim, na akordeonie i na bębnie. Ktoś inny na jego miejscu od tych ciągłych wstrząsów straciłby rękawiczki, kapelusz i bat, ale John Astley pozostał nieskazitelnie elegancki.
Tłum patrzył na niego w milczeniu, bardziej z podziwem dla jego kunsztu niż z sympatią, jaką darzono jego ojca. Tylko jedna osoba, Maisie Kellaway, gapiła się na niego z rozdziawionymi ustami. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak przystojnego mężczyzny, a jako czternastolatka podświadomie poszukiwała ideału, który mogłaby R S
adorować. Ale John Astley naturalnie nawet jej nie zauważył; wpatrzony w rysujący się przed nim amfiteatr, robił wrażenie, jakby w ogóle nikogo nie widział.
Anne Kellaway przyszła do siebie bez pomocy brandy Philipa Astleya. Odmówiła poczęstunku - ku niesmakowi Maggie, mężczyzny z pierogiem, stojącej przed nim kobiety z okruchami ciasta we włosach, człowieka, któremu położyła rękę na ramieniu, i chłopca, który podał jej flaszkę - praktycznie niemal wszystkich, z wyjątkiem pozostałych Kellawayów. Ale tego Anne nawet nie zauważyła: jej wzrok był utkwiony w kolejnych zbliżających się aktorach. A więc najpierw szła grupa akrobatów, którzy nagle, jak na komendę, wykonali serię koziołków przechodzących następnie w gwiazdy i wreszcie w przewrotki do tyłu. Po nich szły psy, które na dany sygnał stawały na tylnych łapach, by iść w pozycji pionowej dobre trzy metry i przechodząc z kolei do biegu, zakończyć występ 53
skokami jeden przez drugiego, niby przez kozioł, w różnych skomplikowanych konfiguracjach.
Mimo że wszystkie te sztuczki wprawiały ją w podziw, uwagę Anne przykuł na dobre taniec na luźnej linie. Dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn niosło pale, między którymi zwisała lina przypominająca gruby sznur do suszenia bielizny. Pośrodku tej liny siedziała ciemnowłosa kobieta o okrągłej twarzy, ubrana w atłasową suknię w czerwono-białe pasy z ciasnym stanikiem i szeroką spódnicą. Kobieta czas jakiś huśtała się na linie jak na huśtawce, po czym od niechcenia nawinęła sobie część liny na nogę. Maggie szturchnęła Jema i Maisie.
- To jest panna Laura Devine - szepnęła. - Pochodzi ze Szkocji. To najwspanialsza tancerka na luźnej linie w całej Europie.
Na dany sygnał mężczyźni oddalili się od siebie, a panna Devine na napiętej w ten sposób linie wykonała wdzięczne salto, ukazując kilka warstw czerwonych i białych halek. W tłumie rozległ się ryk, na który akrobatka odpowiedziała najpierw podwójnym, a następnie potrójnym saltem, by wreszcie zakończyć występ efektownym młynkiem na linie, stając się mglistym obłokiem, błyskającym smugami to czerwieni, to bieli.
- Ten numer nazywa się Świnia na rożnie - oznajmiła Maggie.
Po chwili mężczyźni ponownie zbliżyli się do siebie i panna Devine zakończyła R S
salto z uśmiechem, szybując w górę w ostatnim potężnym zamachu.
Anne Kellaway stała jak zahipnotyzowana, w obawie, że lada chwila panna Devine runie na ziemię, tak jak się to przydarzyło jej synowi Tommy’emu, kiedy sięgał po owoc, który był od niepamiętnych czasów dla wszystkich, a teraz miał już na zawsze pozostać dla niego nieosiągalny. Ale panna Devine nie spadła, co więcej, robiła wrażenie, jakby w ogóle nie była do tego zdolna. Po raz pierwszy od wielu tygodni, od śmierci syna, Anne Kellaway poczuła, że ciężar przygniatający jej serce jak gdyby odrobinę zelżał. Obejrzała się, wciąż patrząc za panną Devine, mimo że była już daleko na moście, ledwo widoczna, i mimo że jej miejsce na wprost Anne zajęły inne ciekawostki, takie jak małpa na kucyku, mężczyzna siedzący na koniu tyłem do przodu i podnoszący w biegu i bez zsiadania z siodła wyrzucane uprzednio chusteczki do nosa, czy wreszcie trupa tancerzy w orientalnych strojach, kręcących piruety.
54
- Co zrobiłeś z tymi biletami, Jem? - zapytała nagle Anne.
- Tu są. - Chłopak wyciągnął bilety z kieszeni.
- To je trzymaj.
Maisie zaczęła skakać w górę, klaszcząc w ręce.
- Schowaj je! - syknęła Maggie. Stojący dokoła nich ludzie zaczęli się odwracać, żeby zobaczyć, o co chodzi.
- Te bilety to na parter? - Mężczyzna jedzący pieróg nachylił się ciekawie nad Anne Kellaway.
Jem zaczął chować bilety do kieszeni.
- Nie tam! - wykrzyknęła Maggie. - Jeśli tam schowasz bilety, natychmiast ci je ukradną.
- Kto?
- A te złodziejaszki. - Maggie gestem głowy wskazała dwóch młodych chłopaków, którzy przepchnęli się przez tłum i jak spod ziemi wyrośli obok Jema. - Są szybsi od ciebie, ale nie ode mnie. O, widzisz? - Z tymi słowy Maggie wyrwała Jemowi bilety z ręki i zaczęła wpychać je sobie za stanik.
- Ja mogę trzymać bilety - odezwała się Maisie. - Ty nie masz gorsetu.
Uśmiech znikł z twarzy Maggie.
- Ja się zajmę biletami - oznajmiła Anne Kellaway i wyciągnęła rękę. Maggie z nadąsaną miną wręczyła jej bilety. Anne starannie upchnęła bilety za gorsetem, a następnie otuliła się szalem. Surowy wyraz triumfu na jej twarzy z pewnością wystarczył, by odstraszyć chciwe łapy złodziejaszków. Na moście pojawili się właśnie muzycy, a za nimi zamykający pochód trzej mężczyźni z czerwonymi, żółtymi i białymi chorągiewkami, na których widniał napis: „Cyrk Astleya”.
- Co robimy teraz? - zapytał Jem. - Idziemy do opactwa westminsterskiego? - Ale poczuł się tak, jakby się zwrócił do rodziny głuchoniemych, całkowicie obojętnych na kłębiący się wokół nich tłum. Maisie patrzyła za Johnem Astleyem, mimo że był już tylko czerwonym punktem nad ruchomą sylwetką konia.
55
Anne Kellaway, wpatrzona w daleki amfiteatr, myślała o nieoczekiwanym wieczorze, jaki mieli przed sobą. Thomas Kellaway ponad balustradą mostu przyglądał się załadowanej drewnem łodzi, która cienką wstęgą rzeki sunęła w ich stronę.
- Chodź, oni pójdą za nami. - Maggie wzięła Jema za rękę i pociągnęła go za sobą, omijając pojazdy konne, które znów sunęły przez most w kierunku opactwa.
Rozdział 4
Opactwo westminsterskie było najwyższym i najwspanialszym budynkiem w tej części Londynu. Solidnym, ozdobnym i ważnym, jakich wiele Kellawayowie spodziewali się zobaczyć w tym mieście. Szczerze mówiąc, Lambeth rozczarowało ich swoim nędznym wyglądem, chociaż reszty miasta jeszcze nie widzieli. Brud, tłumy, hałas, bezosobowe, zaniedbane, byle jakie domy - wszystko to razem w najmniejszym nawet stopniu nie odpowiadało wyobrażeniu Londynu, jakie powzięli w Dorsetshire. Jak dotąd przynajmniej opactwo, z dwiema imponującymi kwadratowymi wieżami, z ciekawym detalem wąskich okien, ze zdobnymi w filigran łukami, z wystającymi wykuszami i smukłymi przebijającymi niebo turnikietami spełniło ich oczekiwania. Dopiero po raz R S
drugi w ciągu spędzonych w Lambeth tygodni Anne Kellaway nawiedziła myśl: A może jednak warto było przyjechać do tego Londynu? Po raz pierwszy zdarzyło jej się to zaledwie pół godziny wcześniej, kiedy miała okazję podziwiać pannę Laurę Devine w numerze Świnia na rożnie.
Kellawayowie zatrzymali się między wieżami wewnątrz łukowatego wejścia,
powodując tłok i pomruki niezadowolenia ze strony napierającego na nich tłumu. Maggie, która zdążyła już wejść do środka, na widok czwórki prowincjuszy stojących z zadartymi jak na komendę głowami, parsknęła: Wiejskie prostaczki - choć w gruncie rzeczy wcale się im nie dziwiła. Mimo że wiele razy odwiedzała opactwo, musiała przyznać, że i na niej za pierwszym razem wywarło wielkie wrażenie. Gdziekolwiek się obróciła, każda kaplica, każdy grobowiec przyciągały wzrok marmurami, których nie sposób było nie podziwiać, 56
rzeźbami, które zapraszały, by je dotykać, a także elegancją i przepychem, które dosłownie olśniewały.
Co do Kellawayów, to już sam ogrom budowli budził w nich poczucie małości.
Jeszcze nigdy nie byli w miejscu, gdzie sklepienie wznosiło się tak wysoko nad ich głowami. Nie mogli oderwać od niego oczu.
W końcu Maggie straciła cierpliwość.
- Opactwo to nie tylko sufit - powiedziała. - Są jeszcze lepsze sklepienia. Zobaczcie najpierw Lady Chapel!
Czując się odpowiedzialna za pierwsze wrażenia Kellawayów w Londynie,
poprowadziła ich dalej łukowato sklepionymi przejściami, pokazując małe boczne kapliczki i wymieniając od niechcenia nazwiska pochowanych tam osób, które zdołała zapamiętać z wycieczki z ojcem, takie jak: lord Hunsdon, hrabina Sussex, lord Bourchier, Edward I czy Henryk III. Niewiele mówiły one Jemowi, który nasyciwszy wzrok ogro-mem i przepychem budowli, przestał zwracać uwagę na dominujący w niej kamień. Wraz z ojcem pracowali w drewnie i kamień wydawał mu się zimnym i niewdzięcznym materiałem. Mimo to ozdobne sarkofagi z postaciami zmarłych z beżowego marmuru, mosiężne płaskorzeźby z innych płyt nagrobnych przedstawiające mężczyzn czy wreszcie czarno-białe kolumny zdobiące nagrobki robiły na nim ogromne wrażenie.
Kiedy dotarli w drugi koniec świątyni do Lady Chapel Henryka VII i Maggie tryumfalnie oznajmiła: „Elżbieta I”, Jem zupełnie przestał jej słuchać, chłonąc wzrokiem roztaczający się przed nim widok. Takiego przepychu nawet sobie nie wyobrażał.
- Patrz na sufit - szepnęła Maisie, pokazując sklepienie palmowe tak delikatnie rzeźbione w kamieniu, że przypominało utkaną przez pająki koronkę, tu i tam muśniętą złotym listkiem.
Ale Jem nie patrzył na sklepienie; podziwiał rzędy rzeźbionych w drewnie stalli znajdujących się po obu stronach kaplicy i przeznaczonych dla członków dworu królewskiego. Nad każdym siedzeniem wznosiła się wysoka na niecałe dwa i pół metra kolumna ozdobiona dębowym filigranem o tak skomplikowanych zazębiających się ze sobą wzorach, że gdyby pracujący nad nią rzeźbiarze dostawali choroby umysłowej, nie byłoby to dziwne. Tu wreszcie Kellawayowie znaleźli drewno przetworzone w sposób, 57
jakiego nie zobaczyliby w Dorsetshire, Wiltshire, Hampshire ani w żadnym innym miejscu w Anglii, poza właśnie opactwem westminsterskim. Jem i Thomas podziwiali kunszt rzeźbiarzy, jakby, sami będąc twórcami zegarów słonecznych, po raz pierwszy w życiu zobaczyli zegar mechaniczny.
Jem całkiem stracił z oczu Maggie, kiedy nagle poczuł szarpnięcie za rękaw.
- Chodź tutaj! - Dziewczyna pociągnęła go na środek świątyni, do kaplicy Edwarda Wyznawcy. - Popatrz! - szepnęła, skinieniem głowy wskazując jeden z grobowców otaczających okazały sarkofag Edwarda.
Przed grobowcem stał pan Blake wpatrzony w spoczywającą na nim kobiecą postać z brązu i nie spoglądając na papier ani na ołówek, ze wzrokiem utkwionym w martwej twarzy posągu, rysował coś w małym szkicowniku piaskowego koloru.
Maggie położyła palec na ustach i cicho zbliżyła się do niego. Jem niechętnie ruszył
za nią. Ukradkiem zaszli pana Blake’a od tyłu, ale tak był skupiony na rysowaniu, że ich nie zauważył. Znalazłszy się tuż przy nim, stwierdzili, że pan Blake nuci coś pod nosem, a jego głos, cichy i wysoki, bardziej przypomina brzęczenie komara niż głos mężczyzny. Od czasu do czasu poruszał wargami, formując słowa, ale trudno było uchwycić ich sens.
Maggie zachichotała. Jem z dezaprobatą pokręcił głową. Teraz byli na tyle blisko, że mogli zajrzeć panu Blake’owi przez ramię. Kiedy zobaczyli, co rysuje, chłopak cofnął
się, a Maggie oniemiała. Mimo że spoczywająca na grobowcu kobieta była ubrana w ceremonialne szaty, pan Blake narysował ją nagą.
Nie odwrócił się ani nie przestał śpiewać, mimo że teraz musiał być już świadom obecności stojących za nim dzieci.
Jem złapał Maggie za łokieć i ją odciągnął. Kiedy opuścili kaplicę i znaleźli się poza zasięgiem słuchu pana Blake’a, Maggie wybuchnęła śmiechem.
- Wyobrażasz sobie coś takiego - żeby rozebrać rzeźbę!
Ale irytacja Jema była większa niż pokusa, żeby się roześmiać. Nagle poczuł się zmęczony towarzystwem Maggie - jej rubasznym śmiechem, ostrymi uwagami,
udawanym obyciem. Zabrakło mu kogoś cichego i prostego, kto nie oceniałby ani jego, ani pana Blake’a.
58
- Nie powinnaś wracać do rodziny? - zapytał bez ogródek. Maggie wzruszyła ramionami.
- Na pewno są teraz w pubie, później ich znajdę.
- Ja w każdym razie wracam do swoich. - Jem zaraz pożałował tonu, jakim to powiedział. Zobaczył w oczach Maggie błysk urazy, którą natychmiast pokryła lodowatą obojętnością.
- Jak chcesz. - Wzruszyła ramionami i odwróciła się na pięcie.
- Maggie, zaczekaj! - zawołał, ale dziewczyna wymknęła się bocznym wejściem, którego początkowo nie zauważył. Jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, tak i teraz, gdy tylko zniknęła, zapragnął, by wróciła. W tej samej chwili poczuł na sobie czyjś wzrok i spojrzał przez szerokość nawy w stronę Kaplicy Edwarda. To pan Blake, z ołówkiem w ręku zawieszonym nad szkicownikiem badawczo mu się przyglądał.
Rozdział 5
Anne Kellaway nalegała, żeby przyszli wcześnie, dlatego zajęli miejsca już o wpół
do szóstej i musieli czekać jeszcze godzinę, zanim amfiteatr się zapełnił i zaczęło się R S
przedstawienie. Mając miejsca na parterze, mogli przynajmniej siedzieć na ławkach, chociaż niektórzy woleli stać w tłoku, ale blisko areny, gdzie miały galopować konie, tańczyć tancerze, a żołnierze walczyć. Ale i tak podczas oczekiwania było co oglądać. Jem z ojcem studiowali strukturę drewnianych lóż i galerii, zdobnych w gzymsy i malowanych w liście trompe l’oeil. Na potrójnym kandelabrze z kół od wozu, na który Thomas Kellaway zwrócił uwagę pierwszego dnia po przybyciu do Londynu, płonęły teraz setki świec, wspomaganych przez pochodnie, okalające loże i galerię. Znajdujące się wysoko w okrągłym dachu otwarte żaluzje aż do zapadnięcia nocy wpuszczały dodatkowe światło.
Po jednej stronie areny zbudowano niewielką scenę z tłem przedstawiającym góry, wielbłądy, słonie i tygrysy - był to niewątpliwie element orientalny, o którym wspominał
Philip Astley, mówiąc o pantomimie Oblężenie Bangalore.
59
Kellawayowie z zainteresowaniem obserwowali też publiczność. Na parterze dokoła nich zgromadzili się inni rzemieślnicy - handlarze, krawcy, cieśle, kowale, drukarze i rzeźnicy. W lożach zasiadali przedstawiciele klasy średniej - kupcy, bankierzy i prawnicy - głównie zza rzeki, z Westminsteru. Na galeriach stało pospólstwo: żołnierze, żeglarze, robotnicy portowi, pracownicy położonych wzdłuż Tamizy magazynów, a także górnicy, wozacy, stajenni, ludzie trudniący się wyrobem cegieł i wywozem fekaliów, murarze, ogrodnicy, handlarze uliczni, szmaciarze i tym podobni. Nie brakowało też służby, czeladników i dzieci.
Podczas oczekiwania na rozpoczęcie spektaklu Thomas Kellaway zniknął w
pewnym momencie, by po chwili wrócić i z nieśmiałym uśmiechem wręczyć rodzinie cztery pomarańcze. Jem jeszcze nigdy nie jadł pomarańczy: w Londynie stanowiły rzadkość, w Piddletrenthide nie było ich wcale. Przez jakiś czas przyglądał się skórce, po czym zanurzył w niej zęby jakby to było jabłko, zanim się zorientował, że jest niejadalna.
Maisie, widząc, jak wypluwa skórkę, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- Głuptas - mruknęła pod nosem. - Popatrz. - Skinieniem głowy wskazała sąsiadów, którzy zręcznie obierali pomarańcze, rzucając skórki na ziemię. Deptane i rozcierane butami, wydzielały ostry kwaśny aromat, przebijający się przez inne mniej przyjemne zapachy - końskiego nawozu, potu i dymu kopcących pochodni.
Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki muzyki, na scenę wyszedł Philip Astley, żeby powitać publiczność. Zanim to jednak zrobił, stał przez chwilę, badając wzrokiem zebranych na parterze ludzi. Na widok Anne Kellaway uśmiechnął się, rad, że swoim osobistym czarem zdołał zmienić wroga w przyjaciela.
- Witajcie, witajcie w Królewskim Barze i Nowym Amfiteatrze, witajcie w Cyrku Astleya na rozpoczęciu sezonu tysiąc siedemset dziewięćdziesiąt dwa! Czy jesteście gotowi na to, byśmy was olśnili i rozbawili?
Odpowiedział mu ryk widowni.
- Byśmy was zadziwili i oczarowali? Znów ryk.
- Zaskoczyli i oszołomili? Zaczynamy więc przedstawienie!
O ile Jem wydawał się szczęśliwy, oczekując na rozpoczęcie spektaklu, o tyle gdy już trwał, nie był zadowolony. Odwrotnie niż matka, w występach cyrkowców nie 60
znajdował oczekiwanej rozrywki. W przeciwieństwie do siostry, nie zachwycał się ich popisami. W odróżnieniu od ojca, nie cieszył się dlatego tylko, że inni byli zachwyceni.
Zdawał sobie przy tym sprawę, że wszystkie te wyczyny powinny robić na nim wrażenie.
Żonglerzy, którzy podrzucali pochodnie, nie parząc się, uczona świnia, która umiała dodawać i odejmować, koń potrafiący zagotować czajnik wody i przyrządzić filiżankę herbaty, panna Laura Devine, z jej fruwającymi halkami, dwaj mężczyźni, którzy na linie rozpiętej na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią jedli przy stole posiłek, jeździec, stojący w rozkroku na dwóch galopujących dokoła areny koniach i pijący wino z kielicha… Wszystkie te popisy zadawały kłam podstawowym prawom życia. Ci, co chodzili po napiętych linach czy stali na galopujących koniach, powinni z nich spadać, świnie nie miały prawa umieć liczyć, konie parzyć herbaty, a panna Devine od takiego wirowania powinna cierpieć na zawroty głowy.
Jem to wszystko wiedział. A jednak zamiast z podziwem obserwować te wyczyny, zamiast je chłonąć z szeroko otwartymi oczami i ustami, zagrzewany okrzykami otaczających go ludzi - nie wyłączając jego rodziców i siostry - siedział znudzony właśnie dlatego, że to, co widział, nie przypominało życia, że będąc tak dalekie od jego doświadczeń, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Może gdyby mężczyzna jechał
tylko na jednym koniu, a żonglerzy rzucali piłkami, zamiast płonącymi pochodniami -
może wtedy i on by się na nich gapił w zachwycie, wznosząc okrzyki.
Tak samo nie poruszały go orientalne tancerki, rekonstrukcje scen bitew, domy, w których straszyło, czy szczebioczący kochankowie. Nie interesowało go nic, poza zmianami dekoracji, kiedy to góry i zwierzęta albo wzburzone fale oceanu czy pełne żołnierzy i koni sceny batalistyczne ustępowały nagle miejsca rozgwieżdżonemu niebu, ruinom zamku czy widokom Londynu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie chcą oglądać replikę londyńskiego nieba, skoro w każdej chwili mogą wyjść na zewnątrz, stanąć na Moście Westminsterskim i podziwiać je w naturze.
Rozpromienił się tylko raz, mniej więcej po upływie godziny od rozpoczęcia spektaklu, kiedy zobaczył na galerii pomiędzy dwoma żołnierzami buzię Maggie. Jeśli go nawet zauważyła, nie dała tego po sobie poznać, całkowicie pochłonięta tym, co działo się na arenie: zaśmiewała się z klauna jadącego na koniu tyłem do przodu i ściganego przez 61
małpę jadącą na drugim koniu. Lubił obserwować Maggie, kiedy o tym nie wiedziała, kiedy była tak skupiona i szczęśliwa, że przynajmniej na chwilę opadała maska twardej życiowej mądrości, jaką w sobie pielęgnowała, a napędzający ją niepokój ustępował
miejsca zwykłej dziewczęcej prostocie.
- Idę się załatwić - szepnął do Maisie. Skinęła głową, wpatrzona w małpę, która właśnie ze swojego konia przeskoczyła na konia klauna. Kiedy Jem przepychał się przez tłum, Maisie zaśmiewała się, klaszcząc w dłonie.
Na zewnątrz znalazł za rogiem wejście na galerię, oddzielające motłoch od nieco lepszego towarzystwa na parterze. Przed schodami prowadzącymi na górę stało dwóch mężczyzn.
- Obejrzenie przedstawienia do końca sześć pensów - zwrócił się do Jema jeden z mężczyzn.
- Ale ja mam miejsce na parterze - wyjaśnił chłopak. - Ja tylko idę na galerię zobaczyć się z koleżanką.
- Ty na parterze? - powtórzył mężczyzna z niedowierzaniem. - To pokaż bilet.
- Bilet jest u mamy. - Anne Kellaway z powrotem wetknęła bilety za gorset. Chciała je zatrzymać, żeby móc je potem podziwiać.
- To dawaj sześć pensów.
- Ale ja nie mam pieniędzy.
- To jazda stąd. - Mężczyzna odwrócił się tyłem.
- Ale ja…
- Wynoś się albo dostaniesz takiego kopa, że polecisz aż do Newgate - powiedział
drugi mężczyzna i obaj ryknęli śmiechem.
Jem wrócił więc do głównego wejścia, ale i tu go nie wpuszczono bez odcinka biletu. Przez chwilę stał bez ruchu, słuchając dochodzącego ze środka śmiechu. Następnie wyszedł na zewnątrz i stanął na stopniach pomiędzy dwoma potężnymi filarami frontowego wejścia. Przed amfiteatrem, niedaleko miejsca, w którym w dniu przybycia do Londynu siedzieli całą rodziną w wozie pana Smarta, stało wzdłuż ulicy ponad dwadzieścia powozów czekających na gości, by po spektaklu zawieźć ich do domu albo jakieś półtora kilometra na południe stąd do Vauxhall Pleasure Gardens, gdzie mogliby 62
kontynuować tak mile rozpoczętą zabawę. Stangreci drzemali na kozłach albo zbierając się w gromadki, palili czy rozmawiali, zdarzało się też, że flirtowali z kobietami, które do nich podchodziły.
Poza tym przed teatrem panowała cisza, jeśli nie liczyć ryków śmiechu
dochodzących z wnętrza. Mimo że to miejsce było całkiem dobrze oświetlone pochodniami i lampami, to boczne uliczki tonęły w mroku. Sam Most Westminsterski przypominał ciemny garb, nad którym maszerowały dwa rzędy lamp. Za nim Londyn wisiał jak ciężki czarny płaszcz.
Jema wyraźnie ciągnęło do mostu, do rzeki. Poszedł w tamtą stronę, posuwając się od jednej do drugiej plamy światła. W połowie mostu zatrzymał się i wychylił przez balustradę. Była za wysoka, żeby mógł widzieć to, co znajduje się na dole, a ponadto panowały gęste ciemności. Mimo to czuł, że Tamiza w zasadniczy sposób różni się od tego, do czego przywykli w domu. Poziom wody był teraz wysoki i Jem słyszał siorbanie, zasysanie i chlupotanie, z jakim fale omywały podtrzymujące most kamienne filary.
Przypominało mu to stado krów w ciemności, dyszących ciężko i wydających kopytami mlaszczące dźwięki w nadrzecznym mule. Jem głęboko nabrał tchu - rzeka pachniała tak jak krowy: mieszaniną świeżej trawy i ekskrementów, jednym słowem tym wszystkim, co przychodziło i wychodziło z miasta.
Nagle owionął go jeszcze inny zapach, coś, co przypomniało mu aromat skórek pomarańczowych, ale co było znacznie silniejsze i słodsze. Za słodkie - pomyślał Jem i w tej samej chwili poczuł czyjąś rękę na ramieniu, a drugą w kieszeni.
- Jak się masz, kochanie, szukasz tu swojego przeznaczenia? No to je znalazłeś.
Usiłował się wyrwać kobiecie, ale jej ręce okazały się zbyt silne. Była niewiele wyższa od niego, ale jej twarz pod makijażem wydawała się stara. Miała jaskrawożółte włosy, nawet w mrocznym świetle, brudnoniebieską sukienkę z głębokim dekoltem i napierała piersią na jego ramię.
- Jak dla ciebie tylko szylinga, złotko.
Na widok jej wyeksponowanego pomarszczonego dekoltu Jema przeszedł dreszcz pożądania i jednocześnie obrzydzenia.
63
- Zostaw go! - rozległ się głos z ciemności. Maggie jednym susem znalazła się przy nich i błyskawicznym ruchem strąciła rękę kobiety z ramienia Jema.
- On cię nie chce! A poza tym jesteś dla niego za stara i za cuchnąca, ty parszywa krowo. Nie mówiąc o tym, że powiedziałaś mu za dużo.
- Ty mała suko! - wrzasnęła prostytutka, próbując uderzyć Maggie, ale dziewczyna bez trudu się uchyliła i kobieta straciła równowagę. Kiedy się zatoczyła, Jem rozpoznał w jej oddechu zapach dżinu pomieszany z zapachem przetrawionej pomarańczy. Wyciągnął
rękę, żeby pomóc kobiecie odzyskać równowagę, ale Maggie go powstrzymała.
- Daj spokój, bo znów się będzie ciebie czepiała. I jeszcze obedrze cię ze wszystkiego, co masz. Może nawet już to zrobiła. Masz coś przy sobie?
Jem pokręcił głową.
- Wszystko jedno, i tak byś już tego nie odzyskał. Zdążyłaby to ukryć. - Maggie rozejrzała się. - Kiedy skończy się przedstawienie, będzie ich tu znacznie więcej. To dla nich pora najlepszych żniw - kiedy ludzie wychodzą z cyrku rozbawieni.
Jem patrzył, jak kobieta znika w mroku na moście. W kolejnej plamie światła zobaczył, jak zaczepia następnego mężczyznę, który odepchnął ją bezceremonialnie, nawet na nią nie patrząc. Jem wzdrygnął się i odwrócił w stronę rzeki.
- To mi się najbardziej nie podoba w Londynie - mruknął. Maggie oparła się o R S
balustradę.
- Ale w Piddle-di-di też chyba macie prostytutki, no nie?
- W Dorchester tak, ale nie takie jak te. Stali jakiś czas w milczeniu, patrząc na wodę.
- Dlaczego wyszedłeś z przedstawienia? - zapytała Maggie.
Jem się zawahał.
- Bo… bo zrobiło mi się duszno i chciałem odetchnąć świeżym powietrzem. Tam było bardzo gorąco.
Po minie Maggie poznał, że mu nie uwierzyła. Nie powiedziała jednak nic, tylko podniosła kamyk i wrzuciła go do wody. Oboje czekali na plusk, ale w tym momencie przejechał powóz, którego turkot zagłuszył wszystkie odgłosy.
- A ty dlaczego wyszłaś? - zapytał Jem, kiedy zapadła cisza.
64
Maggie się skrzywiła.
- Bo został już tylko Krawiec z Brentford, no i finał. Ale Krawca widziałam już tyle razy, a finał jest ciekawszy, kiedy się go ogląda z zewnątrz ze względu na fajerwerki nad rzeką i w ogóle. Z amfiteatru dobiegł ryk śmiechu.
- To śmieją się z Krawca - wyjaśniła Maggie.
Kiedy śmiech umilkł, zapadła cisza. Nie jechały żadne powozy. Jem stał zmieszany koło Maggie przy balustradzie mostu. O ile wcześniej, w opactwie, była wyraźnie urażona, o tyle teraz w najmniejszym nawet stopniu nie dawała tego po sobie poznać. Jem chciał
coś powiedzieć, ale bał się zburzyć kruchy rozejm, jaki zawarli.
- Choć, to ci pokażę czary - powiedziała nagle Maggie.
- Co takiego?
- Wejdź tutaj. - Wskazała jedną z kamiennych wnęk wznoszących się nad filarami wzdłuż mostu. Wnęki były półkoliste, na ponad dwa metry wysokie, i służyły przechod-niom jako schronienie przed deszczem. Na szczycie wnęki znajdowała się latarnia, która oświetlała teren dokoła, pozostawiając wnętrze spowite mrokiem. Chcąc zadowolić Maggie, Jem posłusznie wszedł do środka, odwracając się twarzą do dziewczyny.
- Nie, masz stać tyłem do mnie, twarzą do ściany - zarządziła.
Jem spełnił jej życzenie, ale odwrócony plecami do świata, z nosem przy zimnym R S
kamieniu, poczuł się głupio i bezbronnie. We wnęce panowała wilgoć, cuchnęło moczem i seksem.
Zastanawiał się, jaki kawał zamierza mu zrobić Maggie. Może poszła po jedną z prostytutek, żeby ją pchnąć na niego, kiedy tak stoi uwięziony w kamiennej niszy, z której nie będzie w stanie uciec? Już miał zamiar się odwrócić i oskarżyć ją o jakiś niecny zamiar, kiedy usłyszał w uchu jej uwodzicielski głos.
- Zgadnij, skąd mówię.
Jem obrócił się na pięcie, ale Maggie nie było. Wyszedł z wnęki i zaczął jej szukać dokoła, zastanawiając się, czy przypadkiem nie wmówił sobie, że słyszał głos. I wtedy nagle zobaczył ją, jak wychodzi z mroków wnęki położonej naprzeciwko niego, po drugiej stronie drogi.
- Wracaj tam! - zawołała.
65
Jem wrócił do wnęki i speszony nie na żarty, ponownie stanął twarzą do ściany. Jak mogła szepnąć mu coś do ucha, a potem tak szybko przebiec na drugą stronę? Czekał, aż Maggie powtórzy swoją sztuczkę i że tym razem złapie ją na gorącym uczynku. Nagle jednak przejechał powóz, a kiedy znów zapadła cisza, Jem usłyszał w uchu: - Halo, Jem, powiedz mi coś miłego.
Jem znów się odwrócił, ale i tym razem nigdzie nie było Maggie. Po chwili wahania zajął poprzednią pozycję.
- No co, nie powiesz mi nic miłego? - usłyszał szept zza kamienia.
- A ty mnie słyszysz? - zapytał w odpowiedzi.
- Tak, słyszę! Czy to nie jest niesamowite, że ty słyszysz mnie, a ja ciebie?
Jem odwrócił się i popatrzył w stronę przeciwległej wnęki. Maggie poruszyła się i wtedy mignęła mu biała chusta, którą dziewczyna miała na ramionach.
- Jak ty to robisz? - zapytał, ale odpowiedzi nie było. - Maggie? - Kiedy w dalszym ciągu panowała cisza, ponownie odwrócił się do ściany. - Słyszysz mnie?
- Teraz słyszę. Musisz stać twarzą do ściany, pamiętaj. Inaczej to nie działa.
I znów przejechały dwa powozy, zagłuszając słowa Maggie.
- Ale jak to jest możliwe? - zainteresował się Jem.
- Nie wiem. Widocznie jakoś jest. Powiedziała mi o tym jedna z prostytutek.
Najlepiej wychodzi, jak się śpiewa.
- Śpiewa?
- No, spróbuj, zaśpiewaj coś.
Jem zastanawiał się przez chwilę, po czym zaczął:
Pierwiosnki zakwitają,
Pod drzewa się chowają,
Urodą zachwycają,
Ach, jaka słodka ich woń.
Tam, gdzie łany tymianku
Wrzos wstaje o poranku,
Pośród sasanek wianków
Skłoń się tej ziemi, skłoń.
66
Głos chłopca był w dalszym ciągu wysoki, chociaż już niedługo miał się zmienić.
Maggie była rada, że jest sama, i do togo w ciemności, dzięki czemu mogła słuchać śpiewu Jema bez udawania czegokolwiek. Mogła się po prostu uśmiechać, słuchając jego prostej piosenki i czystego głosu.
Kiedy skończył, oboje milczeli. Znów przejechał powóz. Normalnie Maggie
zrobiłaby jakąś uszczypliwą uwagę na temat togo, że śpiewa o kwiatkach czy że tęskni za Piddle Valley. Z pewnością, gdyby się znajdowali wśród ludzi, tego by po niej oczekiwano. Ale byli sami, zamknięci w swoich kamiennych muszlach, oddzieleni od toczącego się na moście życia, a mimo to połączeni ze sobą dźwiękami, które przepływały tam i z powrotem, splatając się w jeden mocny wiążący ich ze sobą sznur. Dlatego Maggie, zamiast robić złośliwe uwagi, zaśpiewała w odpowiedzi: To nic, że jestem ze wsi,
Żeby tam nie wiem co,
Nie muszę ja być z miasta,
By wiedzieć, kto jest kto.
I czego się tu chwalić
Kto się wywyższać ma,
Nikt z nas tu nie jest lepszy,
Z jednego żeśmy pnia.
Maggie usłyszała chichot Jema.
- Ja nigdy nie mówiłem, że wieś jest lepsza od miasta - powiedział. - I wcale nie uważam, że miasto i wieś są przeciwieństwami.
- Oczywiście, że są.
- Wcale tak nie uważam - powtórzył Jem. - Widziałem w Lambeth takie uliczki, gdzie rosną te same kwiatki co w Piddle Valley - sasanki, pierwiosnki czy jaskry. A zresztą ja nie rozumiem, co to znaczy przeciwieństwo.
- Nic prostszego. - Głos Maggie opływał go teraz dokoła. - To coś, co się całkowicie różni od czegoś drugiego. Przeciwieństwem pokoju ciemnego jest pokój oświetlony.
- Ale to jest pokój tak czy inaczej. Ciemny czy jasny.
67
- Przestań myśleć o pokoju, myśl o czarnym i białym. Jeśli na przykład nie jesteś mokry, to jaki jesteś?
- Suchy - odpowiedział po chwili wahania Jem.
- No właśnie. Jeśli nie jesteś chłopakiem, to jesteś…
- Dziewczyną. Ale ja…
- Jeśli nie jesteś dobry, to jesteś…
- Zły. No wiem, ale…
- I wtedy nie pójdziesz do nieba, tylko do…
- Piekła. Stop. Ja to wszystko wiem, tylko myślę, że… - W tym momencie turkot powozu zagłuszył resztę słów Jema. - Trudno o takich sprawach rozmawiać w ten sposób -
podsumował, kiedy zrobiło się ciszej.
- Stojąc po przeciwnych stronach drogi, tak? - Koło Jema zadźwięczał śmiech Maggie. - A skoro tak, to chodź tu do mnie.
Chłopak przemknął na drugą stronę drogi i w tym samym momencie Maggie wyszła z kamiennej niszy.
- No i proszę: jesteśmy dziewczyną i chłopakiem po tej samej stronie drogi.
Jem zmarszczył czoło.
- Ale to nie jest przeciwna strona drogi - machnął ręką w kierunku, z którego R S
właśnie przyszedł. - Tylko po prostu druga. I wcale nie znaczy, że różna. Ta i tamta strona to dwie części tej samej drogi.
- Otóż, mój chłopcze, to jest właśnie dokładnie to, co z drogi czyni drogę - odezwała się jedna z dwóch ciemnych postaci, które właśnie nadchodziły od westminsterskiej strony rzeki. Kiedy znalazły się w plamie światła, Jem rozpoznał szerokie czoło i bystre, przejmujące nawet w ciemnościach, oczy pana Blake’a.
- Dzień dobry państwu - powitała ich Maggie.
- Witaj, moje dziecko - odparł pan Blake. Catherine Blake była trochę niższa od męża, ale miała podobną krępą budowę, małe, głęboko osadzone oczy, szeroki nos i puco-
łowate rumiane policzki. Jej głowę zdobił stary kapelusz z dość szerokim, lekko zniekształconym rondem - wyglądał tak, jakby ktoś na nim usiadł po deszczu. Pani Blake uśmiechała się z rezygnacją, robiła wrażenie zmęczonej, jakby na ten wieczorny spacer 68
przystała raczej dla świętego spokoju niż dla własnej przyjemności. Jem widywał podobny wyraz, czasem bez uśmiechu, na innych twarzach, głównie kobiet, kiedy na przykład czekały, aż ich mężowie zakończą picie w pubie albo rozmowę na temat cen ziarna z innymi napotkanymi po drodze mężczyznami.
- Otóż widzisz - mówił dalej pan Blake, nie kwapiąc się nawet z pozdrowieniem, tak był skupiony na swojej perorze - ta strona, jasna, i tamta strona, ciemna…
- Tak, i to jest właśnie przeciwieństwo - wtrąciła Maggie. - Jasność i ciemność.
Właśnie o tym rozmawialiśmy, prawda, Jem?
Twarz pana Blake’a się rozpromieniła.
- A, chodzi ci o kontrasty. Ciekawe, co miałaś do powiedzenia na ich temat, moje dziecko.
- Bo Jem tego nie rozumie i ja próbowałam mu wyjaśnić…
- Ale ja to rozumiem! - zaprotestował Jem. - Oczywiście, że dobro jest
przeciwieństwem zła, a dziewczyna przeciwieństwem chłopaka. Ale… - urwał. Nagle poczuł się głupio, dyskutując o takich sprawach z kimś dorosłym. W Piddletrenthide nigdy nie dzieliłby się takimi myślami z rodzicami czy z kimś ze znajomych spotkanym na ulicy albo w pubie. Tam rozmowy obracały się wokół tego, czy w nocy chwyci mróz, kto jedzie do Dorchester albo czyj jęczmień nadaje się już do zżęcia. Od przyjazdu do Londynu coś R S
się w Jemie zmieniło.
- No, proszę, mów dalej, chłopcze - zachęcał go pan Blake. I to też było dla Jema czymś nowym: że ktoś dorosły może być zainteresowany tym, co on myśli.
- Chodzi o to - zaczął powoli, ostrożnie poruszając się wśród swoich myśli, jakby wspinał się w górę kamienistą ścieżką - że przeciwieństwa mokre-suche łączy woda, dziewczyna czy chłopak to taki sam człowiek, a niebo i piekło to miejsca, do których ludzie trafiają po śmierci. Wszystkie te sprawy mają ze sobą coś wspólnego. Nie różnią się od siebie tak bardzo, jak to się może wydawać. To, że masz jedno, wcale nie oznacza, że nie możesz mieć drugiego. - Od samego wysiłku, żeby to wszystko jakoś wytłumaczyć, rozbolała go głowa.
Ale pan Blake kiwał głową, jakby go dobrze rozumiał, a co więcej, jakby cały czas myślał o takich sprawach.
69
- Masz rację, chłopcze. Pozwól, że dam ci pewien przykład. Co jest przeciwieństwem naiwności?
- To łatwe - wtrąciła się Maggie. - Wiedza.
- Słusznie, doświadczenie. - Maggie dosłownie promieniała. - To powiedz mi wobec tego: czy jesteś naiwna, czy doświadczona?
Maggie przestała się uśmiechać tak nagle, jakby tym pytaniem pan Blake zadał jej cios w sensie fizycznym. Wyglądała jak dzikie spłoszone stworzenie. Tak samo jak podczas ich pierwszego spotkania, kiedy to Maggie mówiła o Uliczce Rzezimieszków. -
Dziewczyna zasępiła się, patrząc na przechodnia, i nie odpowiedziała.
- Jak widać, moje dziecko, nie jest to pytanie proste, prawda? Zapytam więc inaczej: jeżeli naiwność to jest ten brzeg rzeki - pan Blake wskazał w stronę opactwa westminsterskiego - a doświadczenie ten - z kolei wskazał na Amfiteatr Astleya - to czym jest środek rzeki?
Maggie otworzyła usta, ale nie przyszła jej do głowy żadna szybka odpowiedź.
- Zastanówcie się nad tym, moje dzieci, i odpowiecie mi kiedy indziej.
- A czy mógłby nam pan wyjaśnić coś jeszcze - Maggie szybko odzyskała
kontenans. - Dlaczego pan narysował rzeźbę tamtej kobiety nago? Tamtej z opactwa?
- Maggie! - syknął Jem, speszony tym, że zdradziła ich tajemnicę. Pani Blake z R S
wyrazem zdziwienia na twarzy spoglądała to na Maggie, to na Jema, to znów na męża.
Ale pan Blake najwyraźniej nie przejął się tą rewelacją i bardzo poważnie potraktował pytanie dziewczynki.
- Widzisz, moje dziecko, ja nie rysowałem tej rzeźby. Nie uznaję kopiowania z natury, chociaż robiłem to przez kilka lat w opactwie, kiedy byłem uczniem. Dużo się wtedy nauczyłem, między innymi tego, że kiedy już poznasz powierzchnię rzeczy, to nie musisz się nią dłużej zajmować, tylko możesz zajrzeć głębiej. Dlatego nie rysuję z natury, bo jest to bardzo ograniczające, a poza tym zabija wyobraźnię. Nie, dzisiaj po prostu rysowałem to, co mi kazano narysować.
- A kto panu kazał?
- Mój brat, Robert.
70
- A on tam był? - Maggie nie przypominała sobie, żeby widziała w świątyni kogokolwiek poza panem Blake’em.
- Tak, był, oczywiście. No cóż, Kate, jeśli jesteś gotowa, to idziemy.
- Idziemy.
- Och, ale… - Maggie gorączkowo szukała jakiegoś sposobu, żeby ich zatrzymać.
- Czy pan wiedział, że w tych wnękach na moście jest takie dziwne echo? - przerwał
jej Jem. On też nie chciał się jeszcze rozstawać z panem Blake’em, który miał w sobie coś dziwnego. W uwadze, jaką im okazywał, było coś dalekiego, a zarazem bliskiego, dorosłego i jednocześnie dziecinnego.
- O jakie echo ci chodzi, chłopcze?
- Jeśli dwie osoby staną w tych kamiennych wnękach po przeciwnych stronach drogi, twarzą do ściany, to mogą się nawzajem słyszeć - wyjaśniła Maggie.
- Rzeczywiście? - Pan Blake zwrócił się do żony. - Wiedziałaś o tym, Kate?
- Nie wiedziałam, panie mężu.
- A chciałaby pani może spróbować? - nie dawała za wygraną Maggie.
- Chciałabyś, Kate?
- Jeśli pan mąż sobie życzy, dlaczego nie?
Maggie z trudem powstrzymywała chichot, prowadząc panią Blake do wnęki i R S
ustawiając ją twarzą do ściany, jednocześnie Jem zajmował się panem Blake’em. Po chwili pan Blake powiedział coś cicho do ściany i oboje z żoną się roześmieli. Tyle Jem i Maggie usłyszeli, tyle, czyli wszystko, poza samą rozmową, dość zresztą jednostronną, jako że pani Blake ograniczyła się do potakiwania mężowi. Dzieci stały na drodze, po dwóch stronach mostu, czując się trochę głupio. W końcu Jem podszedł do Maggie.
- Jak myślisz, o czym oni rozmawiają?
- Nie wiem, chyba nie o cenach ryb, to pewne. Wolałabym, żeby nas tam z
powrotem wpuścili.
Czy pani Blake ją usłyszała? W tym momencie pani Blake wyszła i zaprosiła dzieci do środka.
- Chodźcie tu do mnie, pan Blake będzie śpiewał.
71
Jem i Maggie spojrzeli po sobie, a następnie wcisnęli się do wnęki za panią Blake. Z
bliska pachniała smażoną rybą i węglowym pyłem.
Znów odwrócili się twarzami do ściany, chichocząc cicho, skrępowani bliskością, przeciwko której w gruncie rzeczy nic nie mieli.
- Jesteśmy gotowi, panie mężu - powiedziała cicho pani Blake.
- To bardzo dobrze - usłyszeli głos bez osoby. Po chwili pan Blake zaczął śpiewać głosem wysokim, cienkim, zupełnie innym niż głos, którym mówił.
Teraz, kiedy się śmieje każde ziele w lesie
I jasnym śmiechem pluszcze ten strumień przejrzysty,
I śmieją się obłoki, i echo, co niesie
Naszą wesołość w bory, nie milknąc wśród liści,
Gdy piękne nad pięknymi śmieją się łąkami
Drzewa, gdy w polu śmieje się i świerszcz i zając,
Gdy Marysia, Emilka i Zuzia głosami
Jak dzwoneczki: „Hej! hej” - i znów: „Hej! hej!”, wołają, Gdy ptaki, wielobarwni ci duszkowie leśni Śmieją się, gdy orzechów pełno i czereśni, Przyjdźcie, by się weselić, biesiadę ze mną dzielić,
Śmiać się jak ja: „Hej! hej!” - te same śpiewać pieśni* .
Kiedy skończył, zapadła cisza.
- Hej! hej! - powtórzyła Maggie, sprawiając, że czar prysł. - Nie znam tej piosenki.
* Pieśń roześmiana z tomu Williama Blake’a Poezje wybrane, wybrał, przetłumaczył i wstępem opatrzył Zygmunt Kubiak, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa, 1972.
- Bo to jego własna - wyjaśniła pani Blake. Jem pochwycił dumę w jej głosie.
72
- A to pan Blake sam układa piosenki? - zdziwił się. W życiu nie spotkał nikogo, kto układał piosenki, które inni śpiewali. Nigdy się nie zastanawiał, skąd się biorą piosenki; po prostu były - ot tak, do wzięcia, z powietrza.
- Wiersze, piosenki, wszystko - odparła pani Blake.
- Podobało ci się, chłopcze? - zapytał ten sam oderwany od osoby głos pana Blake’a.
Jem drgnął, zupełnie zapomniał, że pan Blake ich słyszy.
- Tak, bardzo.
- Te słowa są w książce, którą wydałem.
- Pod jakim tytułem? - zapytał Jem.
Pan Blake zrobił pauzę, zanim odpowiedział:
- Pieśni niewinności.
- Och! - wykrzyknęła Maggie, a następnie zaczęła się śmiać. Po chwili przyłączył
się do niej pan Blake ze swojej wnęki, po nim jego żona i na koniec Jem. Śmiali się tak długo, że kamienne ściany rozbrzmiały echem ich śmiechów, a na nocnym niebie zaczęły rozkwitać kolorowe fajerwerki finału.
73
Maj 1792
Rozdział 1
Chociaż miała prasować prześcieradła i chustki do nosa - bo tylko to powierzała jej matka - Maggie zostawiła tylne drzwi otwarte i cały czas spoglądała na teren przed domem Astleya położony zaraz za Butterfieldami. Drewniany płot, oddzielający ich ogród od tego terenu normalnie zasłaniałby prawie cały widok, ale był stary i częściowo spróchniały, a poza tym Maggie tyle razy idąc na skróty, przełaziła między sztachetami, że powstała między nimi całkiem pokaźna szczelina. Za każdym razem, kiedy temperatura żelazka spadała, Maggie stawiała je na żarze, a sama, z głową w szczelinie płotu, oglądała odbywające się na podwórku Astleyów próby. Jednocześnie wypatrywała Jema, z którym miała się tam spotkać.
Kiedy po raz trzeci wróciła do kuchni, zastała tam matkę, bosą i w nocnej koszuli.
Stała nad deską do prasowania i z surową miną wpatrywała się w do połowy uprasowane R S
prześcieradło. Maggie rzuciła się do żaru, złapała żelazko, wytarła je z popiołu i podeszła do deski, lekko trącając matkę w nadziei, że się usunie.
Jednakże Bet Butterfield nie zwracała na córkę najmniejszej uwagi. Stała na lekko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na obfitym biuście, który nieskrępowany gorsetem, zwisał nisko, kołysząc się lekko pod nocną koszulą. Wyciągnęła rękę i stuknęła palcem w prześcieradło.
- Przypaliłaś!
- To już było - skłamała Maggie.
- Przynajmniej złóż prześcieradło tak, żeby nie było tego widać. - Matka ziewnęła i pokręciła głową.
Bet Butterfield często deklarowała, że w jej żyłach płynie krew z ługiem, a to zapewne dlatego, że zarówno jej matka, jak babka i prababka - wszystkie były praczkami 74
w Lincolnshire. Bet nigdy nie przyszło nawet do głowy, że mogłaby robić w życiu cokolwiek innego, również wtedy, kiedy Dick Butterfield - na tyle jeszcze młody, że bruzdy zmarszczek nie zdążyły poorać jego czoła - w drodze z Yorkshire do Londynu odwiedził jej wioskę i tak ją oczarował, że za nim podążyła. Po przyjeździe do Southwork, gdzie się na początku osiedlili, całkowicie odporna na uroki nowości zażądała jeszcze przed ślubem nowej wanny, nie mogła bowiem odżałować tej, która została w domu rodzinnym. Nie dbała o niskie zarobki czy godziny pracy - rozpoczynała comiesięczne pranie u swoich stałych klientów o czwartej rano, a kończyła nieraz i o północy - czy nawet o stan swoich rąk, które, gdy miała lat dwadzieścia, przypominały świńskie raciczki. O praniu wiedziała wszystko. Zaproponowanie jej, by robiła coś innego, byłoby tym samym, co zaproponowanie, by zmieniła kształt swojej twarzy. Nie mogła się nadziwić, że Maggie nie tylko nie umie prać, ale nie chce posiąść tej sztuki.
- Gdzie byłaś? - spytała Bet, jakby się nagle obudziła.
- Nigdzie - odparła Maggie. - Byłam tu, prasowałam.
- Nie, kiedy się grzało żelazko, byłaś poza domem. - Zdumiewające, jak wiele drobiazgów w jakżeż częstych chwilach pozornej nieuwagi potrafiła spostrzec Bet.
- Ach, na chwilkę wybiegłam do ogródka, żeby popatrzeć na podwórko Astleya.
Bet Butterfield spojrzała na stertę nieuprasowanych prześcieradeł, które zgodziła się R S
wziąć do domu i uprasować za dodatkowego szylinga.
- Zamiast podglądać ludzi, weź się za robotę. Uprasowałaś tylko dwa prześcieradła.
- I pół. - Maggie przejechała żelazkiem po płótnie. Wiedziała, że jeśli wytrzyma chwilę dłużej krytyczne spojrzenie matki, to za moment Bet straci dla niej zainteresowanie i przestanie zadawać niewygodne pytania.
I rzeczywiście, powieki Bet Butterfield nagle opadły, a cała jej twarz jakby straciła jędrność, niby rozwarta nagle pięść. Sięgnęła po żelazko i zaczęła prasować w sposób tak naturalny, jakby chodziła, czesała się czy drapała w rękę.
- Przynieś no trochę piwa, kotku - powiedziała.
- Na jednej nodze - odparła Maggie, rada z polecenia, a także z momentu, w którym zostało jej ono wydane, bo oto właśnie przez dziurę w płocie zajrzał Jem. - Skoczę do Ananasa. - Złapała z kredensu kufel i ruszyła do drzwi.
75
- Tylko nie przełaź przez płot - zawołała za nią Bet. - Idź dookoła!
Ale Maggie już zdążyła przecisnąć się przez dziurę.
Rozdział 2
- Gdzie byłeś? - powitała Jema. - Godzinami na ciebie czekałam.
- Akurat wyginaliśmy poręcz do krzesła. We dwóch łatwiej. No, ale jestem.
Od tamtego wieczoru na Moście Westminsterskim Jem i Maggie większość
wolnego czasu spędzali razem. Maggie pokazywała chłopakowi swoje ulubione miejsca nad rzeką i uczyła go poruszania się po ulicach. Chociaż denerwowało go to, że jest bardziej obyta z miastem, doceniał fakt, że dzięki niej nabiera pewności siebie niezbędnej do badania i poszerzania granic tego nowego świata. A poza tym stwierdził, że lubi jej towarzystwo. Dorastając w Piddle Valley, bawił się z dziewczynami, ale do żadnej z nich nie czuł tego, co zaczynał czuć do Maggie - choć nigdy w życiu by się do tego nie przyznał.
- Wiesz, nie zobaczyliśmy panny Devine - powiedziała Maggie, kiedy szli przez plac Astleyów.
- Coś z tego udało mi się zobaczyć, kiedy mama patrzyła przez okno.
- Ale nie upadła, prawda?
- Nie, i całe szczęście, bo nie było ani siatki, ani żadnej poduszki. Ale jak ona to robi? Idzie sobie tak gładko po linie… jak to jest możliwe?
W swoim programie panna Devine miała, oprócz osławionych młynków i
wymachów, także spacer po linie, i to wcale nienapiętej. Wyglądała tak, jakby szła sobie przez ogród, przystając to tu, to tam, żeby podziwiać kwiatki.
- Czy wiesz, że ona nigdy nie upadła? - powiedziała Maggie. - Ani razu. Wszystkim innym zdarzały się błędy, widziałam nawet kiedyś, jak John Astley spadł z konia, ale nic takiego nie przydarzyło się pannie Devine.
Tymczasem Jem i Maggie doszli do muru ograniczającego z drugiej strony ogródek panny Pelham do słonecznego miejsca, w którym często siadywali, by przyglądać się 76
temu, co działo się w otoczeniu domu Philipa Astleya. Maggie postawiła na ziemi kufel i przykucnęli plecami do nagrzanych słońcem cegieł. Stąd mieli wspaniały widok na popisy cyrkowe.
Od czasu do czasu, przy ładnej pogodzie, Philip Astley urządzał próby na dziedzińcu przed Hercules Hall. Dzięki temu można było nie tylko wysprzątać amfiteatr, ale także odświeżyć stare numery w nowej scenerii i przy okazji w ten zaimprowizowany sposób podziękować sąsiadom za cierpliwość, jaką okazywali wobec nieuniknionych niedogodności, jakie musiała powodować bliskość cyrku. Taka próba na świeżym powietrzu nigdy nie była zapowiadana, ale w chwili, gdy żonglerzy wychodzili na plac i zaczynali rzucać płonącymi pochodniami albo kiedy małpa wjeżdżała na galopującym koniu czy, tak jak dziś, rozpinano linę między dwoma słupami i wychodziła na nią panna Laura Devine, natychmiast rozchodziła się wieść i plac szybko zapełniali gapie.
Gdy tylko Jem i Maggie usadowili się na swoim miejscu, akrobaci zaczęli
demonstrować przewrotki do tyłu, a następnie budować ludzką piramidę, najpierw klękając, a następnie stając jeden drugiemu na ramionach. Potem wyprowadzono konie, i kilku jeźdźców - choć nie było wśród nich Johna Astleya - zaczęło ćwiczyć skomplikowany manewr z przeskakiwaniem z siodła na siodło. Oglądanie tych popisów w naturalnym otoczeniu sprawiało Jemowi znacznie większą przyjemność, niż gdy siedział
w amfiteatrze. Aktorzy nie byli tak bardzo spięci, przerywali występy, by próbować od nowa, niwecząc w ten sposób iluzję, którą tak trudno było zaakceptować Jemowi w czasie tamtego przedstawienia. Popełniali też błędy, które wydawały mu się rozczulające: chłopak wieńczący ludzką piramidę stracił równowagę, by ją odzyskać, złapał za czuprynę kolegę, który wrzasnął na cały głos. Jeden z jeźdźców zsunął się z siodła i wylądował na pośladkach, małpa zeskoczyła z konia i wdrapała się na dach Hercules Hall, skąd nie chciała zejść. Gdy tak siedzieli i przyglądali się próbie, Jem odpowiadał na pytania o Piddletrenthide, którym Maggie była wyraźnie zafascynowana. Jak przystało na prawdziwą mieszczkę, szczególnie dziwiła się skąpym wyborem praktycznie wszystkiego.
Nie rozumiała, jak może być tylko jeden piekarz, jeden krawiec, jeden młynarz, jeden kowal i jeden pastor.
77
- A jeśli ci się nie podobają jego kazania, to co? - pytała. - Albo na przykład chleb wypiekany przez piekarza jest za twardy? Albo nie zapłacisz na czas właścicielowi pubu i odmówi ci piwa? Rodzina Butterfieldów miała bogate doświadczenia w tej dziedzinie: nieraz sklepikarze kołatali do ich drzwi, domagając się pieniędzy. Było w Lambeth wiele takich miejsc, jak piekarnie, tawerny czy sklepy spożywcze, do których nie mieli wstępu.
- Och, pubów mamy więcej niż jeden. Jest Pięć Dzwonów, do którego chodzi tata, Korona, i w sąsiednim miasteczku, Piddlehinton, Nowa Gospoda. A jak ci się nie podoba kazanie, to masz w Piddlehinton i kościół.
- Znów Piddle! Ile jeszcze macie tam tych Piddle’ów?
- Kilka.
Zanim jednak Jem zdołał je wymienić, powstało zamieszanie, które przerwało ich rozmowę. Otóż wśród aktorów cyrkowych pojawił się chłopak, który idąc, ciągnął
przywiązany do nogi kloc, z rodzaju tych, którymi ogranicza się ruchy koni, by nie oddalały się zbytnio od pastwiska. Nagle rozległ się krzyk i kiedy Jem i Maggie spojrzeli w tamtą stronę, zobaczyli stojącego nad chłopcem pana Blake’a.
- Kto ci przywiązał tę kłodę do nogi?! - krzyczał do chłopaka, przerażonego, bo w złości pan Blake, ze ściągniętymi krzaczastymi brwiami, świdrującym jastrzębim wzrokiem i podanym do przodu krępym ciałem, potrafił być straszny.
Ponieważ chłopiec nie był w stanie odpowiedzieć, wystąpił do przodu jeden z żonglerów i wyjaśnił za niego:
- To pan Astley, sir. Ale…
- Uwolnić go natychmiast! - wrzasnął pan Blake. - Żaden obywatel angielski nie może być poddawany takim szykanom! Ja bym tak nie potraktował nawet niewolnika, nawet mordercy, nie mówiąc już o niewinnym dziecku!
Żongler, nie mniej przestraszony postawą pana Blake’a, wmieszał się w tłum, który zdążył się już tymczasem zebrać i w którym nie zabrakło Jema i Maggie. Ponieważ nikt nie kwapił się z pomocą, pan Blake sam ukląkł koło chłopca i zaczął majstrować przy węźle liny, którą ciężki drewniany kloc przywiązany był do kostki ofiary.
78
- No już, biedaku - powiedział, odrzucając w końcu linę. - Człowiek, który to zrobił, nie zasługuje na to, żeby być twoim panem, a jeśli nie odpowie za swój czyn, to znaczy, że jest skończonym tchórzem.
- Kto śmiał nazwać mnie tchórzem?! - rozległ się stentorowy, „cyrkowy” głos Philipa Astleya. - Niech zatem pan stanie, sir, naprzeciwko mnie i powtórzy mi to w oczy!
- Z tymi słowy przepchnął się przez tłum i podszedł do pana Blake’a, który właśnie dźwigał się z kolan i który znalazł się tak blisko swego adwersarza, że mało nie zetknęli się brzuchami.
- Jest pan tchórzem i brutalem! - wykrzyknął pan Blake, ciskając wzrokiem błyskawice. - Żeby w taki sposób potraktować dziecko! Nie, Kate! - warknął na żonę, która przyłączyła się do grona gapiów, ciągnąc go za rękaw. - Nie, nie zamierzam być obojętny wobec takiego upokarzania człowieka. Proszę mi odpowiedzieć, sir, jak pan śmiał spętać w ten sposób to niewinne dziecko?
Philip Astley spojrzał na zalanego łzami chłopca, który stał się ośrodkiem niepożądanego zainteresowania i który kurczowo trzymał się liny, jakby za żadne skarby nie chciał wypuścić jej z rąk. Na ustach Philipa Astleya zagościł lekki uśmiech. Właściciel cyrku cofnął się, a płomień jego gniewu jak gdyby nagle zgasł.
- To ten kawał drewna tak się panu nie spodobał, sir? - zapytał.
- Oczywiście, że mi się nie spodobał, żadnemu cywilizowanemu człowiekowi nic takiego nie może się podobać. Nikt nie zasługuje na takie traktowanie. Pan musi zadośćuczynić za to, co pan zrobił, sir. Tak, musi pan przeprosić tego chłopca i nas wszystkich, których pan uczynił świadkami takiego poniżenia.
Zamiast grzecznie odpowiedzieć, Philip Astley zachichotał. Pan Blake zareagował
bardzo gwałtownie - ruszył z pięściami w jego stronę.
- Czy pan myśli, że to jest żart, sir? Zapewniam pana, że nie!
Philip Astley uniósł ręce w pojednawczym geście.
- Proszę mi powiedzieć, panie… Blake, dobrze mówię? Pan jest moim sąsiadem, jak sądzę, chociaż nie mieliśmy okazji się poznać, ale Fox pobiera od pana komorne, tak, Fox? - John Fox, który obserwował z tłumu to spotkanie, lakonicznie skinął głową.
79
- Chciałbym wiedzieć, panie Blake, czy zapytał pan może chłopca, dlaczego chodzi z tym klocem u nogi?
- Nie potrzebuję o to pytać - odparł pan Blake. - To jasne jak słońce, że dziecko w ten barbarzyński sposób zostało ukarane.
- Mimo to może powinniśmy jednak wysłuchać chłopca. Davey! - Philip Astley zwrócił swój rożek w kierunku chłopaka, który nie cofnął się przed nim tak, jak poprzednio przed marsowym czołem i przenikliwymi oczami pana Blake’a. Był
przyzwyczajony do gromów Philipa Astleya.
- Dlaczego nosiłeś tę kłodę, chłopcze?
- Bo pan mi ją przywiązał, sir - odparł chłopak.
- Widzicie? - Pan Blake zwrócił się do publiczności, oczekując poparcia.
Philip Astley ponownie uniósł rękę.
- A dlaczego ci ją przywiązałem, Davey?
- Żebym się do niej przyzwyczaił, sir. Do przedstawienia.
- Do jakiego przedstawienia?
- Do pantomimy. Kaprysy Arlekina.
- Powiedz, Davey, jaką rolę grasz w tej pantomimie, która - że wspomnę przy okazji - będzie gwoździem nowego programu i w której w roli Arlekina wystąpi John Astley! -
Philip Astley nie mógł pominąć okazji, by zareklamować swoje przedstawienie, więc tę ostatnią informację skierował do zgromadzonych gapiów.
- Więźnia, sir.
- A teraz, co robisz, Davey? - Mam próbę.
- Ma próbę - powtórzył Philip Astley, z ukłonem zwracając się do pana Blake’a, który wciąż patrzył na niego spode łba. - Widzi pan, Davey po prostu ćwiczył swoją rolę.
Udawał. A pan najlepiej powinien to rozumieć. Pan jest przecież rytownikiem, nieprawdaż? Artystą. Widziałem pańskie prace, są bardzo piękne, tak, bardzo piękne.
Potrafi pan w nich uchwycić samo sedno rzeczy. A jakże, potrafi pan.
Pan Blake miał taką minę, jakby udawał, że to pochlebstwo nie robi na nim najmniejszego wrażenia, choć widać było, że jest inaczej.
- Pan tworzy rzeczy, prawda, sir? - kontynuował Philip
80
Astley. - Rysuje pan z natury, ale przecież pana rysunki, pana sztychy, nie są rzeczą same w sobie. Czyżbym się mylił? Są jedynie iluzjami. Myślę, że mimo dzielących nas różnic - kątem oka spojrzał na prostą czarną kurtkę pana Blake’a, tak kontrastującą z jego czerwoną, ozdobioną lśniącymi mosiężnymi guzami, które jego siostrzenice pucowały dzień w dzień - otóż wydaje mi się, że mimo tych wszystkich różnic wykonujemy ten sam fach: obaj sprzedajemy złudzenia. Pan posługuje się piórem, atramentem i rylcem, a ja aktorami i rekwizytami. I codziennie wieczorem wyczarowuję w amfiteatrze inny świat.
Wyrywam tych ludzi - tu pan Astley wskazał zebrany wokół niego tłum - ze świata ich trosk i smutków i daję im złudzenie, że są gdzie indziej. By jednak nadać tej iluzji pozory rzeczywistości, musimy czasem robić rzeczy prawdziwe. Jeżeli Davey ma grać więźnia, to musi wlec za sobą taką właśnie kłodę. Inaczej nikt nie uwierzy, że jest więźniem. To tak jakby rysowanie z natury…
- Moje rysunki nie stąd się biorą - przerwał mu pan Blake. Cały czas słuchał z dużym zainteresowaniem i teraz przemówił normalnym tonem, bez poprzedniej nuty napastliwości. - Ależ ja pana rozumiem, proszę mi wierzyć. Jednakże postrzegam to wszystko inaczej. Pan rozróżnia pomiędzy rzeczywistością a iluzją. Widzi pan w nich, o ile się nie mylę, przeciwieństwa.
- Oczywiście - odparł Philip Astley. R S
- Podczas gdy dla mnie przeciwieństwami one nie są, dla mnie stanowią jedność.
Młody Davey, grający więźnia, jest więźniem. I inny przykład: stojący, o tam, mój brat Robert - pan Blake wskazał pustą plamę słońca, na którą wszyscy jednocześnie spojrzeli -
jest dla mnie tak samo rzeczywisty jak ktoś, kogo mogę dotknąć. - Musnął rękaw czerwonej kurtki pana Astleya.
Maggie i Jem popatrzyli na puste miejsce, w którym wirowały w słońcu drobinki kurzu.
- Ten ze swoimi przeciwieństwami - mruknęła Maggie. Jeszcze miesiąc później dręczyło ją wspomnienie pytań, które pan Blake zadawał na Moście Westminsterskim i na które nie potrafiła odpowiedzieć. Od tamtej pory nie dyskutowali z Jemem na temat rozmowy z Blake’ami, nadal jeszcze usiłowali to wszystko zrozumieć.
81
Philip Astley także nie był skłonny do roztrząsania takich poważnych tematów.
Przelotnie rzucił okiem na kłębiący się w pustym miejscu kurz, gdzie ewidentnie Roberta Blake’a nie było, a następnie pytająco spojrzał na swego rozmówcę, zastanawiając się, jak zareagować na tę niecodzienną obserwację. Ostatecznie zdecydował się nie drążyć problemu, by nie dać wciągnąć się na ten niezbadany grunt, co wymagałoby od niego więcej cierpliwości i czasu, niż byłby skłonny na to poświęcić.
- Widzi pan zatem, sir - powiedział, jakby tamtej dygresji nie było - że nie jest to dla chłopaka żadna kara. Ale rozumiem pana troskę i rozumiemy, jak mogło to w pana oczach wyglądać. Pana postawa jest bardzo humanitarna. Mogę jednak zapewnić, sir: Daveyowi nie dzieje się żadna krzywda, prawda, chłopcze? A teraz możesz już iść. - Philip Astley wręczył chłopakowi pensa.
Pan Blake nie dawał jednak za wygraną.
- Co wieczór w swoim teatrze kreuje pan różne światy, ale kiedy widzowie się rozejdą, pochodnie zostaną zgaszone, a drzwi zamknięte, to co zostaje poza wspomnieniami?
Philip Astley zmarszczył czoło.
- I są to bardzo miłe wspomnienia, co w tym złego? Niejednemu pozwalają
przetrwać wiele zimnych, samotnych wieczorów.
- Niewątpliwie. Ale tu się właśnie różnimy. Moje piosenki i rysunki nie stają się nigdy wspomnieniami, one istnieją, zawsze można je zobaczyć. Nie są złudami, tylko fizycznymi manifestacjami rzeczywistych światów.
Philip Astley spojrzał po sobie nieco teatralnie, jakby chciał zobaczyć wewnętrzną stronę swojej kurtki.
- Ale gdzie one istnieją, sir? Ja tych światów nigdy nie widziałem.
Pan Blake postukał się w czoło. Philip Astley parsknął.
- To pana głowa kipi życiem, sir! Tak, kipi! Chyba trudno panu spać z powodu tego zgiełku.
Pan Blake uśmiechnął się bezpośrednio do Jema, który akurat znalazł się w polu jego widzenia.
- To prawda, że od dawna potrzebuję niewiele snu.
82
Philip Astley wciąż zmarszczył czoło, ale stał spokojnie, w zamyśleniu, co było dla niego stanem wysoce nietypowym. Zniecierpliwiony tłum zaczął przestępować z nogi na nogę.
- To, co pan mówi, sir, o ile dobrze pana zrozumiałem - rzekł w końcu - znaczy, że idee, które goszczą w pana głowie, przerabia pan na coś, co można zobaczyć i wziąć do ręki, podczas gdy ja to, co realne - konie, akrobatów i tancerzy - przerabiam na wspomnienia.
Pan Blake przechylił na bok głowę i utkwił wzrok w oponencie.
- To jeden sposób patrzenia na te sprawy.
Philip Astley ryknął śmiechem, wyraźnie zadowolony, że sam wpadł na taki pomysł.
- Wydaje mi się, sir - powiedział - że świat potrzebuje nas obu, nie uważasz, Fox?
Wąsy Foxa drgnęły.
- Może tak być, sir.
Philip Astley zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę.
- To wobec tego podajmy sobie dłonie, zgoda, panie Blake? Pan Blake uścisnął
wyciągniętą rękę.
- Z radością!
R S
Rozdział 3
Kiedy panowie Blake i Astley się pożegnali, pani Blake wzięła męża pod rękę i ruszyli w kierunku domu, nie odzywając się do Jema i Maggie, jakby w ogóle nie byli świadomi ich obecności. Maggie patrzyła za nimi rozczarowana.
- Mogli powiedzieć chociaż „bywajcie” albo przynajmniej „do widzenia” -
mruknęła.
Jem czuł się podobnie, choć tego nie powiedział. Wrócili z Maggie w to samo miejsce pod murem, tam gdzie siedzieli przed przyjściem pana Blake’a. Tym razem jednak niewiele było do oglądania - konflikt między panami Astleyem i Blake’em stał się dla 83
aktorów sygnałem do ogłoszenia przerwy. Akrobaci i jeźdźcy przestali trenować i tylko trupa tancerzy ćwiczyła swoje role w pantomimie. Dzieci przyglądały się temu przez kilka minut, po czym Maggie przeciągnęła się jak kot podczas drzemki.
- Chodź, zajmiemy się czymś innym.
- Ale czym?
- Idziemy do Blake’ów. Jem zmarszczył czoło.
- Dlaczego nie? - upierała się Maggie.
- Sama mówiłaś, że nawet nam nie powiedział „bywajcie”.
- Może nas nie widział.
- Co mu na nas zależy? Czy my go w ogóle obchodzimy?
- Jak byliśmy na moście, to się nami interesował. A zresztą, nie masz ochoty zobaczyć, jak tam u nich jest? Założę się, że mają różne dziwne rzeczy. Wiesz, że oni zajmują sami cały dom? Cały dom! Osiem pokojów dla niego i jego żony. Nie mają dzieci ani nawet służącej. Podobno kiedyś mieli, ale uciekła, on ją wystraszył. Nic dziwnego, kiedy tak patrzy tymi swoimi wielkimi oczyskami, no nie?
- Chciałbym zobaczyć prasę drukarską - przyznał Jem. - Wydaje mi się, że ją któregoś dnia słyszałem. Wydawała takie głośne skrzypienie jak belki więźby dachowej, kiedy wdrapują się na nie rzemieślnicy kryjący dach strzechą.
- A co to jest strzecha?
- To ty… - Jem ugryzł się w język. Chociaż nieustannie zadziwiały go rzeczy, których Maggie nie wiedziała, to jednak pilnował się, żeby nic nie mówić. Kiedyś nie odzywała się do niego przez tydzień, bo się z niej naśmiewał, że pomyliła kaczora z kaczeńcem. A poza tym w Londynie nie było strzech. Skąd miała wiedzieć, co to jest? - W
Dorsetshire dachy są kryte strzechą - wyjaśnił. - A strzecha to sucha słoma powiązana w snopki, które mocuje się do krokwi.
Maggie patrzyła oszołomiona.
- To tak, jakbyś wzięła wiązkę słomy, wyprostowała ją, wygładziła i zamiast drewna czy dachówki położyła na krokwiach - starał się wytłumaczyć jej Jem.
- Dach ze słomy?
- Tak.
84
- Jak on może chronić przed deszczem?
- Bardzo dobrze. O ile słoma jest prosta i gładka. Nie byłaś nigdzie poza Londynem? - Machnął ręką w kierunku południowym. Stąd wcale nie tak daleko do prawdziwej wsi. Na pewno zaraz pod Londynem są strzechy. Pamiętam, widzieliśmy je, jak tu jechaliśmy. Moglibyśmy się tam kiedyś razem wybrać i zobaczyć.
Maggie podskoczyła do góry.
- Ale ja nie wiem, jak się tam dostać.
- To mogłabyś się dowiedzieć. - Jem szedł za nią wzdłuż muru. - Mogłabyś kogoś spytać.
- Ale ja nie lubię chodzić sama po tych małych uliczkach. - Wzdrygnęła się.
- Przecież ja byłbym z tobą - powiedział Jem, zdziwiony swoją opiekuńczością wobec niej. Jeszcze nigdy nikt nie wzbudzał w nim takich uczuć jak Maggie, chociaż nie były to uczucia braterskie. - Nie ma się czego bać - dodał.
- Ja się nie boję, ale nie mam na to ochoty, tam musi być bardzo nudno. - Maggie rozejrzała się i nagle uśmiechnęła. Przystając tam, gdzie mur dochodził do ogrodu Blake’ów, zdarła czepek z ciemnych falujących włosów i przerzuciła go na drugą stronę.
- Dlaczego to zrobiłaś? - wrzasnął Jem.
- Musimy mieć pretekst do tego, żeby tam wejść. No i właśnie już go mamy. Chodź, R S
idziemy! - Pobiegła vvzdłuż muru i dalej uliczką do Hercules Buildings. Kiedy Jem ją dogonił, stukała już do drzwi państwa Blake’ów.
- Poczekaj! - krzyknął, ale było już za późno.
- Dzień dobry - powiedziała Maggie, kiedy pani Blake otworzyła drzwi. -
Przepraszam, że przeszkadzamy, ale Jem wrzucił mój czepek do państwa ogrodu. Czy pani pozwoli, że go zabierzemy?
Pani Blake uśmiechnęła się do Maggie.
- Oczywiście, drogie dziecko, o ile się nie boisz, że się pokłujesz, bo tam jest dosyć dziko. Proszę bardzo. - Pani Blake otworzyła szerzej drzwi i wpuściła Maggie do środka, a następnie popatrzyła na Jema, który wahał się na progu. - Nie wejdziesz? - zapytała. -
Maggie będzie potrzebowała pomocy.
85
Jem chciał się wytłumaczyć, że to nie on przerzucił czepek, ale nie mógł wydobyć z siebie słowa. Skinął więc tylko głową i wszedł do środka. Pani Blake energicznie zamknęła za nimi drzwi.
Znalazł się w korytarzu, który łukowato sklepionym wejściem prowadził do schodów. Miał dziwne uczucie, że jest tu nie pierwszy raz, tylko że wtedy było ciemniej.
Drzwi na lewo stały otworem, rzucając nieco światła na korytarz. Ale te drzwi nie powinny być otwarte - pomyślał, chociaż nie wiedział, dlaczego. W tym momencie usłyszał za sobą szelest spódnic pani Blake i ten odgłos przypomniał mu tamto inne miejsce. Nagle zrozumiał: ten dom stanowi lustrzane odbicie domu panny Pelham, gdzie jest taki sam korytarz i schody, które pokonywał codziennie. Tam panowały ciemności, bo panna Pelham zawsze zamykała drzwi swojego frontowego pokoju.
A tymczasem Maggie zdążyła już zniknąć. I chociaż Jem wiedział, jak się dostać do ogrodu - tak samo jak u panny Pelham należało przejść pod łukiem, obiec dokoła schody i zejść po kilku stopniach - to jednak czuł, że nie powinien tak swobodnie poruszać się po cudzym domu. Stanął w drzwiach frontowego pokoju, żeby przepuścić panią Blake, i jednocześnie rzucił okiem do środka.
Pokój niczym nie przypominał pokoju panny Pelham ani żadnego z tych, jakie widywał w Dorsetshire. Zaraz po przyjeździe do Londynu musieli się przyzwyczajać do R S
różnych pomieszczeń, najczęściej prostokątnych, z większą liczbą kątów prostych niż w nieregularnych wiejskich izbach Dorsetshire - tu ściany miały grubość cegły, a nie ramienia, większe okna, wyższe sufity i małe ruszty w marmurowych kominkach zamiast dużych otwartych palenisk z ogniem na wierzchu. Zapach ognia węglowego też stanowił
nowość - w Dorchester nie brakowało drewna na opał, i to za darmo - nie mówiąc o dymach, zasnuwających całe miasto i powodujących, że matka Jema miała stale zaczerwienione oczy.
Ale główny pokój Blake’ów różnił się zarówno od krzywej przytulnej kuchni z Piddle Valley, jak i od salonu panny Pelham, z kanarkiem w klatce, z suchymi bukietami w wazonach, wypchaną końskim włosiem niewygodną sofą i niskimi fotelami ustawionymi zbyt daleko jeden od drugiego. Tu w ogóle nie było miejsca, żeby usiąść.
Pokój wypełniała niemal całkowicie wielka prasa drukarska z długą korbą w kształcie 86
gwiazdy, którą Jem widział z ulicy Maszyna, trochę wyższa od Jema, przypominała solidny stół z ustawioną na nim małą szafką. Powyżej gładkiej deski, na wysokości talii, wisiał wielki drewniany walec, a pod nim drugi. Kręcąc korbą, wprawiało się je w ruch -
przynajmniej do takiego wniosku doszedł Jem. Prasa, zbudowana - z wyjątkiem wałków wykonanych z twardszego drewna - z politurowanego buku, była mocno zniszczona, szczególnie korba.
Resztę urządzenia stanowiły sprzęty zgromadzone wokół prasy. A więc stoły pełne metalowych płyt, słojów i dziwnych nieznanych Jemowi narzędzi, jak również półki zastawione flaszkami, zawalone stertami papieru, pudełkami, a także długie, wąskie szuflady, jakie Jem widział w drukarni w Dorchester. Pokój przecinały porozciągane w poprzek cienkie linki, na których jednak w chwili obecnej nic nie wisiało. Panowały tu lad, porządek i czystość. Nie było jednak pana Blake’a.
Jem ruszył za gospodynią. Drzwi do wewnętrznego pokoju były zamknięte i Jem wyczuwał za nimi silną muskularną obecność, jak obecność konia w stajni.
Maggie, która tymczasem zdążyła już dobrnąć niemal do końca ogrodu,
przedzierała się dalej przez plątaninę kolczastych krzewów, pokrzyw, ostów i traw. Jej czepek zahaczył się o gałązkę i powiewał teraz na niej jak biała flaga. Dziewczyna zerwała go z krzewu i właśnie spieszyła z nim do domu. Potknęła się jednak i boleśnie R S
podrapała sobie nogę. Próbując odzyskać równowagę, złapała ręką za pokrzywę i do tego wszystkiego dotkliwie się poparzyła.
- Do diabła z tymi chwastami - burknęła, waląc czepkiem w pokrzywy i parząc się jeszcze dotkliwiej. - Cholera, cholera, cholera. - Wysysając oparzone miejsce, wylazła z gąszczu i weszła do przydomowego ogródka, gdzie w równych rządkach rosły sadzonki sałaty, fasolki, pora, marchewki i ziemniaków, które z zainteresowaniem oglądał właśnie Jem.
- Co ci się stało w rękę? - zapytał.
- Oparzyłam się cholerną pokrzywą.
- Nie wysysaj tego, nic ci to nie pomoże, trzeba raczej przyłożyć liść szczawiu. - I nie czekając na jej odpowiedź, zaczął się przedzierać przez gąszcz zarośli do kępy pokrzyw rosnącej w pobliżu altany, gdzie przy otwartych drzwiach stały dwa krzesła. -
87
Popatrz, to ta roślina o szerokich liściach, rośnie w pobliżu pokrzyw. Trzeba taki liść wycisnąć i sokiem posmarować oparzenie. - Jem opatrzył dłoń Maggie. - Lepiej?
- Tak - przyznała, zdumiona uśmierzającym działaniem soku i jednocześnie rada, że Jem wziął ją za rękę. - A skąd ty o tym wiedziałeś?
- W Dorsetshire jest dużo pokrzyw.
Maggie, jakby chciała go ukarać za tę wiedzę, zwróciła się w stronę altany.
- Pamiętasz? - zapytała ściszonym głosem. - Co oni tu wtedy robili?
- A co my będziemy robili teraz? - przerwał jej Jem, wyraźnie zmieszany aluzją do tego, co widzieli wtedy w altanie. Spojrzał na panią Blake, która stała w trawie, przy drzwiach domu, z rękami w kieszeniach fartucha, i czekała na nich.
Maggie spojrzała na chłopaka, który poczerwieniał. Przez chwilę milczała, napawając się władzą, jaką nad nim miała, choć nie w pełni zdawała sobie sprawę z tego, co to za władza i dlaczego dotyczy właśnie Jema i nikogo innego poza nim. Poczuła dziwne trzepotanie w żołądku.
Pani Blake przestąpiła z nogi na nogę, a Maggie zaczęła się rozglądać za czymś, co by ich uratowało przed natychmiastowym opuszczeniem domu Blake’ów. Ale w ogrodzie nie zauważyła nic szczególnego. Poza altaną był tylko - w pobliżu drzwi wejściowych -
wychodek i dół na popiół z paleniska. Po ścianie pięła się winorośl - przedmiot rywalizacji R S
z panną Pelham. Obok rosło drzewo figowe z liśćmi kształtem przypominającymi dłonie.
- Czy ten figowiec już owocuje? - zapytała Maggie.
- Jeszcze nie, jest za młody. Ale mamy nadzieję, że w przyszłym roku zacznie owocować - odparła pani Blake i weszła do domu, a dzieci rade nierade ruszyły za nią.
Minęli zamknięte drzwi pokoju wewnętrznego i znów Jem poczuł żal, że nie może tam wejść. Za to otwarte drzwi pokoju frontowego wyglądały bardziej gościnnie i chłopak zwolnił, żeby móc jeszcze raz rzucić okiem na prasę drukarską. Właśnie zbierał się na odwagę, żeby zapytać o nią panią Blake, kiedy odezwała się Maggie: - Czy moglibyśmy zobaczyć tę książkę z pieśniami, o której nam pani mówiła na moście? Bardzo byśmy chcieli ją zobaczyć, prawda, Jem?
Jem miał pokręcić głową, ale wyszło mu skinienie. Pani Blake zatrzymała się w korytarzu.
88
- Naprawdę chcielibyście obejrzeć tę książkę? No to zaczekajcie tu chwilę, zapytam pana Blake’a, czy nie ma nic przeciwko temu. Zaraz wrócę. - Pani Blake podeszła do zamkniętych drzwi i zapukała. Stała przez moment, dopóki nie usłyszała odpowiedzi, i dopiero wtedy otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka.
Rozdział 4
Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, stanął w nich sam pan Blake.
- Jak się macie, dzieci - powitał ich. - Kate mi powiedziała, że chcieliście obejrzeć moje piosenki.
- Tak, proszę pana - odpowiedzieli jednocześnie oboje.
- To bardzo dobrze, bo dzieci rozumieją je lepiej niż ktokolwiek inny. Napisałem moje wesołe piosnki, By każde dziecko miało z nich radość. Chodźcie za mną. - I pan Blake poprowadził ich do frontowego pokoju, tego z prasą drukarską, gdzie podszedł do półki, otworzył jedno z pudełek i wyjął książeczkę niewiele większą od swojej dłoni, z obwolutą. - Oto ona - powiedział, kładąc książkę na stole koło okna. - Możecie ją sobie obejrzeć.
Jem i Maggie stali obok siebie przy stole, ale żadne nie sięgało po książkę - nawet Maggie, mimo całej swojej śmiałości. Żadne z nich nie było obyte z książkami. Anne Kellaway, wychodząc za mąż, dostała od rodziców modlitewnik, ale była w kościele jedynym członkiem rodziny, który modlił się z książki. Rodzice Maggie nigdy nie mieli w domu książek, poza tą, którą Dick Butterfield kupił i sprzedał, a Bet nie umiała nawet czytać, chociaż lubiła, kiedy mąż czytał jej stare gazety, które przynosił z pubu.
- No co, nie chcecie jej sobie obejrzeć? - zapytał pan Blake. - Nie bój się, chłopcze, otwórz ją, obojętne, w którym miejscu.
Jem sięgnął wreszcie po książkę. Obracał ją przez chwilę w ręce, aż wreszcie otworzył gdzieś blisko początku. Po lewej stronie była ilustracja przedstawiająca duży kwiat w kolorze czerwonoliliowym. W środku kwiatu, wśród jego stulonych płatków, siedziała kobieta w żółtej sukni, z dzieckiem na kolanach. Obok stała dziewczynka w 89
błękitnej sukience, z rozpostartymi skrzydłami motyla u ramion. Pod kwiatem widniał
podpis w brązowym kolorze, ozdobiony zielonymi łodyżkami oplecionymi winoroślą.
Prawa strona była niemal całkowicie wypełniona tekstem, chociaż i tu na prawym marginesie rosło okryte liśćmi drzewo. Po lewej wiły się pnącza, a tu i tam latały ptaszki.
Maggie zachwycała się obrazkami, chociaż przeczytać nic nie mogła. Ciekawa, czy Jem umie czytać, zapytała:
- Co tu jest napisane?
- Nie umiesz czytać, dziecko?
Maggie pokręciła głową.
- Chodziłam do szkoły tylko przez rok i już wszystko zapomniałam.
Pan Blake zachichotał.
- A ja wcale nie chodziłem do szkoły! Ojciec nauczył mnie czytać. A ciebie ojciec nie nauczył?
- Jest na to zbyt zajęty.
- Słyszałaś, Kate, słyszałaś?
- Słyszałam. - Pani Blake stała w drzwiach oparta o framugę.
- A Kate nauczyłem ja. Jej ojciec też był zbyt zajęty. A co z tobą, chłopcze? Możesz nam przeczytać tę piosenkę?
Jem odchrząknął.
- Spróbuję. Ja też niewiele chodziłem do szkoły. - Położył palec na stronie i zaczął
sylabizować:
Nie mam imienia: „Dwa dni zaledwie żyję”. Więc jak cię wołać? „Jestem szczęśliwa, Radością mnie nazywaj”. Bądź mi wesoła!
Jem tak się jąkał i zacinał, że pan Blake się nad nim zlitował i wsparł go swoim głosem, co od razu usprawniło lekturę, skazując jednak chłopca na rolę echa powtarzającego za nim ostatnie słowa, co przypominało rodzaj gry.
90
Słodka radości,
Ty, która dwa dni żyjesz,
Śmiechem cię wołam.
Z twego wesela
Piosenka ta się wzięła:
Bądź mi wesoła! *
* Radość Nowo narodzonego, tłum. Jolanta Kozak, William Blake Wiersze i poematy, Świat Literacki, Izabelin, 1997.
Na podstawie ilustracji Maggie doszła do wniosku, że jest to piosenka o małym dziecku, a pan Blake robił wrażenie czułego ojca, szczebioczącego i powtarzającego w kółko to samo, jak człowiek zwariowany na punkcie malca. Zastanawiała się, czy tak się zachowują ojcowie, którzy nie mają własnych dzieci. Z drugiej strony pan Blake najwyraźniej niewiele wiedział o maleńkich dzieciach, bo inaczej nie mówiłby o uśmiechach u dwudniowego noworodka. Maggie dostatecznie wiele razy opiekowała się małymi dziećmi, żeby wiedzieć, że uśmiech pojawia się dopiero po kilku tygodniach, chyba że matka bardzo tego pragnie. Ale nic nie powiedziała panu Blake’owi.
- A tu jest piosenka, którą z pewnością pamiętacie. - Pan Blake przewrócił kilka stron, a następnie zaczął recytować: - Teraz, kiedy się śmieje każde zielę w lesie. - Była to ta sama piosenka, którą śpiewał im wtedy na moście. Tym razem jednak nie śpiewał, tylko szybko recytował. Jem próbował dotrzymać mu kroku i nadążyć w obrębie strony, od czasu do czasu akcentując słowa, które udawało mu się odczytać czy zapamiętać. Maggie zmarszczyła czoło zaniepokojona, że Jem i pan Blake dzielą między sobą piosenkę w sposób, który ją jak gdyby wykluczał. Spojrzała na towarzyszącą piosence ilustrację.
Przedstawiała ona grupę biesiadujących przy stole ludzi, z kielichami wina w rękach.
Kobiety w niebieskich i żółtych sukniach i odwrócony tyłem mężczyzna w kolorze bladego fioletu unoszący do góry kielich wina. Ale Maggie coś jednak zapamiętała z piosenki i kiedy Jem i pan Blake doszli do tego miejsca, połączyła się z nimi w okrzyku „Hej! hej!”, jakby była w pubie i śpiewała razem ze wszystkimi.
91
- Czy pan sam zrobił tę książkę? - zapytał Jem, kiedy skończyli.
- Od początku do końca, mój chłopcze. Napisałem ją, wytrawiłem w metalu, wydrukowałem, pokolorowałem, zeszyłem, oprawiłem i zająłem się sprzedażą. Z pomocą Kate, oczywiście. Bez niej bym tego nie zrobił. - Spojrzał na żonę, a ona odwzajemniła spojrzenie. Jem miał wrażenie, jakby trzymali końce liny i mocno ją między sobą napinali.
- Czy pan używał tej prasy? - drążył. Pan Blake położył dłoń na rękojeści.
- Tak, ale nie w tym pokoju. Wtedy mieszkaliśmy na Poland Street. Po drugiej stronie rzeki. - Ujął mocniej rękojeść i nacisnął lekko. Drewniana rama jęknęła i zatrzeszczała. - Najtrudniejsza część przeprowadzki do Lambeth to było właśnie przetransportowanie tej prasy. Musieliśmy ją rozebrać na części, a i tak nie obyło się bez pomocy kilku mężczyzn.
- A jak ona działa?
Pan Blake rozpromienił się, jakby spotkał bratnią duszę.
- Ach, to jest wspaniały widok, chłopcze. Dający wielką satysfakcję. Bierzesz płytkę, którą uprzednio przygotowałeś. Czy widziałeś kiedykolwiek wytrawioną płytkę?
Nie? To zobacz. - Pan Blake poprowadził Jema do jednej z półek i wziął do ręki płaski prostokątny kawałek metalu. - Przejedź po tym palcem. - Na gładkiej zimnej miedzianej powierzchni chłopak wyczuł wypukłe linie i zawijasy. - Widzisz? Najpierw za pomocą R S
specjalnego przyrządu smarujemy powierzchnię inkaustem. - Pan Blake uniósł do góry tępy kołek z zaokrąglonym końcem. - A potem ją wycieramy, tak by inkaust pozostał
jedynie na tych częściach, które mają być wydrukowane, i następnie kładziemy płytkę na łożu prasy, koło wałków. Z kolei na płytce umieszczamy przygotowany papier, a na tym wszystkim folc drukarski. Na koniec ściągamy do siebie rękojeść. - Pan Blake wykonał
ten ruch i wałki się obróciły. - I wtedy płytka i papier dostają się między wałki. W tym procesie inkaust przenosi się na papier. Wtedy bardzo delikatnie, pamiętaj, bo to ważne, wyciągamy papier, który przeszedł między wałkami, i wieszamy go na tych oto linkach rozciągniętych nad naszymi głowami. Po wyschnięciu inkaustu, kolorujemy to, co trzeba.
Podczas gdy Jem stał zasłuchany, dotykając, tak jak o tym marzył, różnych części prasy i zadając panu Blake’owi pytania, Maggie, znudzona, odwróciła się i zaczęła jeszcze raz przeglądać książkę. Do tej pory nie interesowała się zbytnio książkami - skoro nie 92
umiała czytać, nie miały one dla niej żadnego znaczenia. Nie znosiła szkoły. Chodziła przez jakiś czas, w wieku ośmiu lat, do szkoły dla dziewcząt prowadzonej przez organizację dobroczynną w położonym naprzeciwko Lambeth Southwark, gdzie poprzednio mieszkała z rodziną. Szkoła kojarzyła jej się z miejscem udręki, gdzie można było nabawić się pcheł i wszy i zarazić kaszlem, i gdzie na porządku dziennym było bicie.
Korzystająca dotychczas z nieograniczonej swobody dziewczynka, praktycznie dziecko ulicy, nie mogła usiedzieć przez cały dzień w spokoju, w zamkniętym pomieszczeniu, słuchając tego, co nauczycielka mówiła na temat liter i cyfr. Było to o tyle nudniejsze od biegania po ulicach Southwark, że Maggie albo się cały czas kręciła, albo zasypiała. I wtedy dostawała cienkim prętem, który przecinał skórę. Najradośniejszym dniem, jaki zapamiętała z tamtych czasów, był dzień, w którym Dick Butterfield, odkrywszy na jej plecach - obok śladów po swoim biciu - jeszcze inne ślady, przyszedł do szkoły i sprawił
nauczycielce solidny łomot. Maggie nigdy już więcej nie poszła do szkoły i aż do chwili, kiedy Jem i pan Blake wspólnie recytowali tekst piosenki, nie żałowała, że nie umie czytać.
Książka z piosenkami pana Blake’a zdumiała ją, ponieważ nie przypominała żadnej z tych, które widziała w życiu. Większość książek zawierała prawie same słowa z tu i ówdzie włamaną ilustracją. Tutaj słowa i obrazki mieszały się ze sobą, miejscami trudno R S
było nawet powiedzieć, gdzie kończyły się jedne, a zaczynały drugie. Maggie przewracała kartkę po kartce. Na ogół ilustracje pana Blake’a przedstawiały dzieci albo bawiące się, albo w towarzystwie dorosłych - i to wszystko na wsi, która według pana Blake’a wcale nie była wielką, pustą, niczym nie ograniczoną przestrzenią, jak ją sobie Maggie wyobrażała, tylko obszarem podzielonym żywopłotami na parcele i porośniętym drzewami, które udzielały schronienia.
Było też kilka ilustracji przedstawiających dzieci z matkami - kobietami, które im czytały, podawały rękę, by im pomóc wstać z ziemi, patrzyły, jak śpią - jednym słowem ukazywały dzieciństwo, jakiego Maggie nie znała. Bet Butterfield naturalnie nigdy jej nie czytała, a co do podnoszenia córki z ziemi, to o podaniu ręki nie mogło być mowy; jeśli jej w ogóle pomagała, to tylko krzykiem. Maggie miała też poważne wątpliwości co do tego, czy kiedykolwiek w dzieciństwie, budząc się, widziała przy swoim łóżku matkę. Uniosła 93
głowę i zamrugała szybko oczami, żeby pozbyć się łez. Pani Blake nadal stała w drzwiach, z rękami w kieszeniach fartucha.
- Musieliście państwo sprzedać dużo książek, żeby móc mieszkać w takim domu -
zwróciła się do niej Maggie, żeby ukryć łzy.
Uwaga Maggie wyrwała panią Blake z zamyślenia. Odepchnęła się ręką od futryny i wygładziła spódnicę.
- Nie tak wiele, moje dziecko, nie tak znów wiele. Mało kto rozumie pana Blake’a, jeśli chcesz wiedzieć. Nawet i te piosenki. - Pani Blake się zawahała. - Ale myślę, że czas, żeby mąż wracał do pracy. Miał dziś dużo przerw, prawda, panie mężu? - Wszystko to pani Blake powiedziała nieśmiało, niemal lękliwie, jakby bała się reakcji męża na swoje słowa.
- Oczywiście, Kate - odpowiedział pan Blake, zabierając się do wyjścia. - Masz rację, moja droga, jak zwykle. Zawsze coś oderwie mnie od pracy, a Kate musi mnie potem przywoływać do porządku. - Pan Blake skinął głową i opuścił pokój.
- Cholera - zaklęła nagle Maggie. - Zapomniałam o piwie dla mamy! - Zostawiła na stole Pieśni niewinności i pospieszyła do drzwi. - Przepraszam, ale musimy już iść.
Dziękujemy, że nam państwo pokazali tyle ciekawych rzeczy!
94
Rozdział 5
Maggie przyniosła kufel z miejsca, w którym go zostawiła, i wraz z Jemem pobiegli do Ananasa, znajdującego się na końcu Hercules Buildings. Już mieli wejść do środka, kiedy Jem rozejrzał się i ku swojemu zdziwieniu zobaczył Maisie. Stała po drugiej stronie drogi i oparta o żywopłot, przestępowała z nogi na nogę.
- Maisie! - wykrzyknął. Dziewczyna drgnęła.
- O, Jem, Maggie, jak się macie.
- Co ty tutaj robisz, panno Piddle? - zapytała Maggie, podchodząc wraz z Jemem do jego siostry. - Nie zamierzałaś się przywitać?
- Ja… - Maisie urwała na widok otwierających się drzwi do Ananasa, z którego wyszedł właśnie Charlie Butterfield. Rozpromieniona twarz Maisie zgasła.
- Cholera - mruknęła Maggie, widząc, że Charlie ich zauważył i właśnie do nich zmierza. Na widok Jema Charlie się nachmurzył.
- Co się tu Szwendasz, wieśniaku! Maggie stanęła między nimi.
- Przyszliśmy po piwo dla mamy. Możesz tam iść, Jem, i mi je przynieść? Powiedz, że to dla Butterfieldów, tata zapłaci pod koniec tygodnia. - Maggie za wszelką cenę starała R S
się rozdzielić Charliego i Jema. Chłopcy od samego początku poczuli do siebie niechęć.
Jem zawahał się - nie lubił sam wchodzić do londyńskich pubów - ale wiedział, dlaczego Maggie go o to prosi. Złapał kufel i pobiegł do Ananasa.
Kiedy zniknął, Charlie zainteresował się Maisie. Przyglądał się przez chwilę jej szczerej twarzy, zwariowanemu, pełnemu falbanek czepkowi, szczupłej postaci i małym piersiom wypchniętym do góry przez gorset.
- Kim jesteś? - zapytał. - Nie masz zamiaru się przedstawić?
Maisie zaprezentowała swój uśmiech rodem z Piddle Valley.
- Mam na imię Maisie, to znaczy Margaret, tak samo jak Maggie. Jestem siostrą Jema. A ty pewnie jesteś bratem Maggie? Widzę między wami wielkie podobieństwo, tyle że jedno ma ciemne włosy, a drugie jasne.
95
Charlie uśmiechnął się do Maisie w sposób, który wzbudził nieufność jego siostry.
Oczyma duszy widziała, jak Charlie syci się niewinnością Maisie.
- A co ty robisz tutaj na ulicy? Czekałaś na mnie? Maisie zachichotała.
- Jak mogłabym na ciebie czekać, skoro cię nigdy wcześniej nie widziałam?
Owszem, czekałam, ale na kogo innego.
Jakby na dane hasło, drzwi pubu się otworzyły i ukazał się w nich John Astley w towarzystwie dziewczyny, która szyła kostiumy dla cyrkowców. Para była roześmiana i John lekko popychał dziewczynę z tyłu w plecy. Nie zwracając najmniejszej uwagi na trójkę młodych ludzi, skręcili w uliczkę, która obok Ananasa prowadziła do stajni Astleyów. Maggie wiedziała, że jest tam na końcu pusta stajnia, do której John często prowadził swoje dziewczyny.
- O! - wykrzyknęła Maisie i ruszyła za nimi.
Maggie złapała ją za łokieć.
- Nie, nie, panno Piddle!
- Dlaczego nie? - zapytała niewinnie Maisie, próbując się oswobodzić. Maggie spojrzała na Charliego, który w odpowiedzi uniósł brwi.
- Daj spokój, Maisie, oni będą teraz bardzo zajęci, wolą, żeby im nie przeszkadzać.
- Pewnie John chce jej pokazać swojego konia, prawda? - powiedziała Maisie.
Charlie parsknął.
- Tak, coś jej chce pokazać, to pewne.
- Lepiej dajmy temu spokój - poradziła Maggie. - Przecież nie będziemy ich szpiegowali, to by im się z pewnością nie spodobało.
Maisie zwróciła swoje duże niebieskie oczy ku Maggie.
- Nie pomyślałam o tym. Myślisz, że on byłby na mnie zły?
- Na pewno. Lepiej idź do domu. - Maggie lekko popchnęła Maisie. Po chwili wahania Maisie ruszyła Hercules Buildings.
- Miło było cię poznać! - krzyknęła jeszcze przez ramię do Charliego.
Charlie zachichotał.
- Skąd tyś ją wytrzasnęła?
- Daj jej spokój, Charlie.
96
Charlie patrzył jeszcze jakiś czas za Maisie, po czym nagle przeniósł wzrok na swoją siostrę.
- A skąd ci w ogóle przyszło do głowy, że miałbym jej coś zrobić, panno
Rzezimieszku?
Maggie zamarła. Charlie jeszcze nigdy jej tak nie nazwał. Próbowała nie okazywać strachu, stała ze wzrokiem utkwionym w jego twarzy, oceniając zarost na brodzie i początki skąpych jasnych wąsów. Ale on był jej bratem, znał ją bardzo dobrze, dlatego nie uszedł jego uwagi błysk w jej oczach i nagłe wstrzymanie oddechu.
- Och, nie bój się. - Uśmiechnął się dwuznacznie. - Dotrzymam twojej tajemnicy.
Nie przypuszczałem, że będzie cię na to stać.
W tym momencie z pubu wyszedł Jem i ruszył w ich stronę, bardzo ostrożnie, żeby nie wylać piwa. Na widok malującego się na twarzy Maggie napięcia i smutku zmarszczył
brwi.
- Co się stało? - zwrócił się do Charliego. - Co jej zrobiłeś?
- Idziesz do domu? - Charlie zignorował Jema.
Maggie spojrzała na niego spode łba.
- A co cię to obchodzi?
- Mama i tata mają dla ciebie małą niespodziankę, to wszystko. - W jednej chwili R S
złapał kufel, pociągnął z niego sążnisty łyk piwa, a następnie, opróżniwszy kufel w jednej trzeciej, wcisnął go Jemowi do ręki i uciekł, a jego śmiech ciągnął się za nim jak smuga.
97
Rozdział 6
Kiedy Maggie wróciła, Bet Butterfield stała przy kuchni i wrzucała garściami do garnka z wodą pokrojone na kawałki ziemniaki. Charlie siedział już przy stole, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi.
- Posiekaj cebulę, kotku - zwróciła się do córki Bet Butterfield, biorąc od niej kufel i nie komentując ani jej spóźnienia, ani ubytku piwa. - Ty nie płaczesz tak bardzo jak ja.
- A Charlie w ogóle nie płacze - odparła Maggie. Ale Charlie nie zrozumiał aluzji; nadal siedział rozwalony przy stole. Maggie zaczęła obierać cebulę, łypiąc na niego spod oka. Bet Butterfield odkroiła od mięsa kawałek tłuszczu i rzuciła go na patelnię. Następnie stanęła nad córką, obserwując, jak dziewczyna pracuje.
- Tylko nie w plasterki, w piórka.
Maggie zatrzymała się w pół ruchu, z nożem wbitym w połówkę cebuli.
- Daj spokój, mamo. Mówiłaś, że płaczesz od cebuli, więc sobie idź.
- Jak mogę sobie iść, skoro źle kroisz tę cebulę.
- A co to za różnica, jak ja ją kroję? Plastry czy piórka - smakują tak samo. Cebula to cebula.
- Daj no, ja to zrobię. - Bet Butterfield złapała za nóż, ale Maggie nie chciała go puścić.
Charlie przerwał swoją bezmyślną kontemplację i spojrzał na matkę i siostrę wyrywające sobie nóż.
- Uważaj, mamo - powiedział, przeciągając zgłoski. - Maggie jest zręczna w posługiwaniu się nożem, prawda, Maggie?
Dziewczyna puściła nóż.
- Zamknij się, Charlie!
Bet Butterfield spoglądała na swoje dzieci - to na jedno, to na drugie.
- O czym wy mówicie?
- O niczym, mamo - odparli jednocześnie.
98
Bet Butterfield czekała chwilę, ale żadne z nich nic więcej nie powiedziało, chociaż Charlie uśmiechał się złośliwie, patrząc w ogień. Matka zaczęła siekać cebulę tak samo jak prasowała - automatycznie i metodycznie. Tak wiele razy powtarzała tę czynność, że nie musiała przy tym nawet myśleć.
- Mamo, tłuszcz się pali na patelni - oznajmiła Maggie.
- No to połóż mięso - zarządziła Bet. - Tylko nie przypal. Twój tata bardzo nie lubi przypalonego mięsa.
- Nie mam zamiaru go przypalić.
Ale Maggie przypaliła mięso. Gotować nie lubiła tak samo jak prasować. Bet Butterfield dokończyła siekania cebuli, zgarnęła wszystko i wsypała na patelnię, po czym wyrwała córce łyżkę.
- Maggie! - wrzasnęła na widok czarnych, zwęglonych kawałków mięsa.
Charlie zachichotał.
- Co znów zrobiła tym razem? - odezwał się od progu Dick Butterfield. Bet przewróciła mięso na drugą stronę i energicznie zamieszała cebulę.
- Nic, nic nie zrobiła, właśnie idzie kończyć prasowanie, prawda, kotku?
- Tylko uważaj, żebyś nie przypaliła - przykazał Dick Butterfield - Co, co takiego? -
dodał, widząc, że Charlie zaczął się śmiać, a Maggie kopnęła go w nogę. - Musisz, córko, R S
traktować swoją rodzinę z większym szacunkiem. A teraz weź się do roboty i pomóż matce. - Przyciągnął sobie nogą stołek, w czym przez lata picia w pubach nabrał wielkiej wprawy, i usiadł.
Maggie, nadąsana, zdjęła z węgli żelazko i podeszła z nim do sterty prześcieradeł.
Jeżdżąc żelazkiem po płótnie tam i z powrotem, czuła na sobie wzrok ojca i tym razem pracowała porządnie i systematycznie.
Rzadko się zdarzało, żeby cała czwórka Butterfieldów zebrała się w jednym pomieszczeniu. Z powodu wykonywania różnych prac Dick i Bet często wychodzili z domu o nietypowych porach, a Charlie i Maggie, wychowywani bez żadnej dyscypliny, wychodzili i wracali do domu, kiedy tylko mieli ochotę, żywiąc się po piekarniach, tawernach i ulicznych straganach. Kiedy więc zebrali się wszyscy razem, kuchnia robiła wrażenie bardzo małej, szczególnie że nogi Charliego zajmowały sporo miejsca.
99
- Posłuchaj, Mags - odezwał się ni z tego, ni z owego Dick Butterfield - Charlie mówi, że zamiast przynieść mamie piwa, włóczyłaś się z tym chłopakiem od Kellawayów.
Maggie spojrzała na brata spode łba, a on uśmiechnął się bezczelnie.
- Cały czas latasz za jakimiś chłopakami z Dorsetshire - mówił dalej Dick Butterfield - podczas kiedy twoja mama i ja ciężko pracujemy, żeby mieć co do garnka włożyć. Czas, żebyś wreszcie zaczęła zarabiać na swoje utrzymanie.
- Nie widzę, żeby Charlie pracował - burknęła pod nosem Maggie.
- A to co? - ożywił się chłopak.
- Charlie nie pracuje - powtórzyła głośniej Maggie. - Jest o kilka lat starszy ode mnie, a jego jakoś nie wysyłacie do pracy.
Dick Butterfield przesuwał po stole tam i z powrotem kawałek węgla, a Bet trzymała nad garnkiem patelnię, z której zsuwała do gotujących się ziemniaków mięso z cebulą. Oboje przerwali swoje zajęcia i utkwili wzrok w Maggie.
- Co chcesz przez to powiedzieć, dziewczyno? Oczywiście, że on pracuje! Twój brat pracuje ze mną! - zaprotestował szczerze zdziwiony Dick Butterfield.
- Chcę powiedzieć, że nigdy nie oddałeś go do żadnego terminu, żeby się nauczył
jakiegoś fachu.
Do tej pory Charlie robił wrażenie zadowolonego z siebie, ale teraz przestał się R S
uśmiechać.
- Owszem, twój brat terminuje, u mnie - odparł szybko Dick Butterfield, zerkając w stronę syna. - I nauczył się wiele, jeśli chodzi o kupno i sprzedaż, prawda, synu?
Był to temat drażliwy. Kiedy Charlie miał trzynaście lat, nie było pieniędzy, żeby go posłać na naukę zawodu; Dick siedział wtedy w więzieniu. Dostał dwa lata za to, że chciał sprzedać cynę jako srebro, a kiedy wyszedł z więzienia i odnowił interesy, Charlie był już piętnastoletnim gburem, który spał do południa i odzywał się półgębkiem. Ci nieliczni rzemieślnicy, którzy skłonni byli przyjąć na naukę starszego chłopca, już po minucie obcowania z nim wycofywali się pod byle pretekstem. Dick Butterfield był w stanie przywołać tylko jeden przykład: otóż Charlie wytrzymał całe dwa dni u kowala, po czym został wyrzucony za to, że bawiąc się rozgrzanym do czerwoności pogrzebaczem, 100
oparzył konia. Zwierzę odpłaciło mu się za to tak potężnym kopnięciem, że Charlie stracił
przytomność i do dziś pozostała mu blizna na czole.
- Tak czy siak, nie mówimy teraz o Charliem - oświadczył Dick Butterfield - tylko o tobie. A twoja mama twierdzi, że źle się spisujesz przy praniu, że nie masz do tego drygu.
Dlatego załatwiłem ci pracę u mojego przyjaciela w Southwark, który zajmuje się wyrobem lin. Zaczynasz jutro o szóstej rano, więc lepiej, żebyś się dziś dobrze wyspała.
- Liny! - wykrzyknęła Maggie. - Proszę cię, tato, tylko nie to! - Przypomniała jej się pewna kobieta, którą widziała w pubie i która miała ręce dosłownie obdarte ze skóry od całodziennej pracy przy szorstkich konopiach.
- To ta niespodzianka, o której ci mówiłem - powiedział bezgłośnie Charlie.
- Świnia! - odpowiedziała mu w ten sam sposób Maggie.
- Tylko żadnego pyskowania - skarcił córkę Dick Butterfield. - Czas, żebyś wreszcie dorosła.
- Mags, biegnij no do sąsiadów i przynieś trochę rzepy - poleciła córce Bet Butterfield, próbując w ten sposób nieco rozładować gęstniejącą atmosferę. - Powiedz im, że jutro pójdę na rynek i kupię.
Maggie cisnęła żelazko w żar i ruszyła do drzwi i gdyby po prostu poszła zwyczajnie po rzepę, być może napięcie by minęło. Kiedy jednak szła do drzwi, Charlie R S
podstawił jej nogę i Maggie runęła, uderzając się golenią o stół, potrącając przy tym ojca tak, że grudka węgla, którą się bawił, wpadła mu do talerza.
- Co ty wyrabiasz do jasnej cholery, Mags! - wrzasnął Dick.
Ale jeszcze wtedy sytuacja była do uratowania, gdyby tylko Bet skarciła syna za to, że podstawił siostrze nogę. Zamiast tego jednak Bet Butterfield krzyknęła: - Co się z tobą dzieje, ty niezdaro! Chcesz zmarnować jedzenie? Nie potrafisz nic zrobić przyzwoicie?!
Maggie pozbierała się z podłogi i zobaczyła szyderczą minę Charliego. Ten widok sprawił, że coś w niej pękło, i plunęła mu bez namysłu w twarz. Chłopak zerwał się z rykiem, przewracając krzesło. Maggie, która rzuciła się do drzwi, zdążyła jeszcze krzyknąć przez ramię: - Odpieprzcie się ode mnie wszyscy razem! W dupie mam waszą rzepę!
101
Z rykiem „Suka!” Charlie wybiegł za nią z domu, po czym puścił się pędem ulicą i byłby dogonił Maggie, gdyby nie zatrzymał go przejeżdżający akurat Bastille Row powóz, przed którym dziewczyna zdążyła jeszcze przebiec, co zapewniło jej bezcenne sekundy, niezbędne do tego, żeby zgubić brata i pognać Mead Row, a następnie dać nurka w ślepą uliczkę biegnącą na tyłach ogrodów i ostatecznie wychodzącą na pub Pies i Kaczka. Znała każdą kryjówkę i każdy zaułek w tej okolicy lepiej niż Charlie. Kiedy się obejrzała, już go nie było. Należał do tych chłopaków, którzy nie potrafią przegrywać, dlatego nigdy nie podejmował pogoni, jeśli nie miał pewności, że złapie ofiarę.
Maggie ukryła się na chwilę za Psem i Kaczką, skąd przysłuchiwała się
dochodzącemu ze środka gwarowi, jednocześnie wypatrując brata. Kiedy się już upewniła, że przestał jej szukać, wyszła z ukrycia i zaczęła posuwać się szerokim łukiem wokół
Bastille Row. Miasto było ciche, ludzie jedli w domach albo siedzieli w pubach. Uliczni handlarze spakowali towar i zniknęli, zaczęły się pojawiać prostytutki.
Ostatecznie Maggie wylądowała nad rzeką przy Lambeth Palace. Przez jakiś czas siedziała na brzegu i obserwowała w świetle wczesnego wieczoru płynące w obie strony łodzie. Po wodzie niosły się odgłosy Cyrku Astleya - muzyka, śmiechy i od czasu do czasu oklaski. Serce w dalszym ciągu waliło Maggie jak młot, zęby szczękały.
- Cholerna lina - mruknęła. - Mam ją gdzieś.
Chociaż była głodna i nie miała dachu nad głową, bała się wracać do rodziców, do Charliego i do liny. Drżała na całym ciele. Mimo że wieczór był łagodny i mimo że przywykła do spędzania czasu na ulicy, to jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się spać poza domem. Może Jem pozwoli mi się przespać u siebie, pomyślała. A że nic innego nie przyszło jej do głowy, poderwała się i pobiegła Church Street, po drodze mijając Lambeth Green, aż dotarła do Hercules Buildings. Zawahała się dopiero, kiedy znalazła się naprzeciwko domu panny Pelham. Okna Kellawayów były otwarte, ale jakoś nikt się w nich nie pokazywał. Mogłaby wprawdzie zawołać albo rzucić kamykiem, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale tego nie zrobiła. Po prostu stała i czekała w nadziei, że Jem albo Maisie ją zauważą i zaproszą na górę.
Po kilku minutach próżnego stania poczuła się głupio i znów ruszyła w drogę.
Zaczęło się robić ciemno. Przeszła pomiędzy dwoma domami na Hercules Buildings, a 102
potem uliczką prowadzącą do obejścia Astleyów. Naprzeciwko nich znajdował się ogród jej rodziców, skąd przez szczelinę w płocie prześwitywało słabe światło. Pewnie już do tej pory zdążyli zjeść mięso. Zastanawiała się, czy matka coś dla niej zostawiła. Ojciec pewnie wymknął się do pubu i przyniósł piwo i jakieś stare gazety, które teraz czytał Bet i Charliemu. O ile Charlie sam nie poszedł do pubu. A może przyszli sąsiedzi i teraz dzielą się lokalnymi plotkami albo rozmawiają o tym, jakie trudne potrafią być córki. Jeden z sąsiadów grał na skrzypcach - może je nawet przyniósł ze sobą i może Dick Butterfield wypił na tyle dużo, że teraz śpiewa Morgana Rattlera, swoją ulubioną pijacką pieśń.
Maggie wytężyła słuch, ale nie pochwyciła żadnej muzyki. Miała ochotę wrócić, po prostu wślizgnąć się i niepostrzeżenie usiąść wraz z rodziną - pod warunkiem jednak, że uniknie awantury i nie będzie musiała przepraszać, że nie dostanie lania, które ją niewątpliwie czekało, no i że nie będzie musiała iść rano do pracy i już do końca życia robić lin. Ale oczywiście wiedziała, że tak się nie stanie, i dlatego stała i przyglądała się swojemu domowi z daleka.
Jej wzrok padł wtedy na mur przy końcu ogrodu Blake’ów, na lewo od niej.
Próbowała ocenić jego wysokość i to, co mogło się za nim kryć, zastanawiając się jednocześnie, czy rzeczywiście ma ochotę się na niego wdrapywać.
Niedaleko mum stała taczka, której jedna z siostrzenic Astleya używała do prac w R S
ogródku. Maggie się rozejrzała.
Raz wreszcie było tu pusto, chociaż w Hercules Hall krzątała się służba, która szykowała późną kolację dla swojego pana. Maggie zawahała się, po czym, przygarbiona, ruszyła biegiem do taczki, którą dopchnęła do końca muru. Skrzywiła się, słysząc skrzypienie koła. Następnie, kiedy już się upewniła, że nikt jej nie widzi, weszła na taczkę, podciągnęła się na szczyt muru - i skoczyła w ciemność.
103
Czerwiec 1792
Rozdział 1
Dla Anne i Maisie Kellaway była to istna rozkosz - móc siedzieć w ogródku panny Pelham i robić guziki. Poprzedniego dnia gospodyni wyjechała w odwiedziny do przyjaciół do Hampstead, zabierając ze sobą swoją pokojówkę. Zamierzała tam spędzić tydzień, zażywając świeżego powietrza. W Lambeth w tym czasie panowały nietypowe dla tej pory roku upały, a pagórkowata okolica na północ od Londynu obiecywała nieco chłodniejszą aurę. Pod nieobecność panny Pelham kobiety z rodziny Kellawayów korzystały ze słońca i pustego ogrodu. Wyniosły sobie krzesła i siedziały pod krzewem białego bzu, otoczone goździkami. Bez był ulubionym kwiatem Maisie, zawsze marzyła o tym, żeby móc go wąchać, ale zazwyczaj mogła tylko tęsknie spoglądać na niego przez okno. Ilekroć szła do wychodka, miała ochotę wtargnąć na drugą stronę żwirowanej ścieżki i zanurzyć twarz w białych kiściach, a potem uciec do domu, zanim panna Pelham R S
ją zobaczy. Ale gospodyni albo wiecznie stała w oknie, albo przebywała w ogrodzie, spacerując ze swoją nieodłączną filiżanką rosołu, i dziewczyna nigdy nie miała odwagi spełnić swoich marzeń. Teraz jednak mogła przez cały ranek siedzieć pod bzem i aż do następnego roku napawać się jego zapachem.
Oparła plecy i westchnęła, rozciągając szyję i skłaniając głowę w lewo i w prawo.
- Co z tobą? - zapytała matka, w dalszym ciągu pochylona nad guzikiem typu szprychówka blanfordzka, który właśnie wykonywała. - Zmęczona? Przecież dopiero zaczęłyśmy. Zrobiłaś raptem dwie sztuki.
- Nie, to nie to. Lubię robić guziki. - Była to prawda, kiedyś udało jej się nawet wykonać w ciągu dnia pięćdziesiąt cztery szprychówki, co było rekordem Piddle Valley, chociaż pewna dziewczyna z położonego na wschód Whitchurch osiągała jakoby wynik dwunastu tuzinów dziennie, o czym często pan Case, agent guzikowy, który co miesiąc 104
przyjeżdżał do Piddletrenthide po towar, przypominał tamtejszym kobietom. Maisie nie miała wątpliwości, że tamta dziewczyna robiła prostsze guziki, których wykonanie nie wymagało tyle pracy - na przykład pojedynki, ptasie oczka czy krzyżaki, znacznie mniej skomplikowane niż szprychówki.
- Ja… ja po prostu tęsknię za naszymi bzami, za domem.
Anne Kellaway milczała przez chwilę, przyglądając się skończonemu guzikowi i starając się paznokciem dużego palca równo porozdzielać nitki, tak żeby guzik przypominał maleńką pajęczynkę. Zadowolona, położyła go na kolanach, gdzie leżały już gotowe sztuki, i wzięła do ręki nowe metalowe kółeczko, które zaczęła równiutko owijać nicią, po czym skomentowała wyznanie Maisie: - Bez chyba wszędzie pachnie tak samo, nie uważasz?
- Nie, nie uważam - upierała się Maisie.
Anne Kellaway nie ciągnęła dalej sporu, bo chociaż dzięki regularnym wizytom w cyrku zdołała już jakoś zaakceptować ich nowe życie w Londynie, to dobrze rozumiała, co córka miała na myśli. Powiedziała więc tylko: - Ciekawe, czy Lizzie Miller ścięła już dziki bez. Tutaj nie widziałam jeszcze kwitnącego. Zastanawiam się, czy dziki bez kwitnie tu wcześniej, czy później niż w Dorsetshire.
Mam nadzieję, że Sam jej pokaże ten wczesny w Uliczce Zdechłego Kota.
- Gdzie? Tam blisko szczytu?
- Tak. - Anne Kellaway zamyśliła się; oczyma wyobraźni zobaczyła tamto miejsce.
- Kiedy byliśmy młodzi, twój ojciec wystrugał mi gwizdek z drewna dzikiego bzu.
- To bardzo miłe, ale już go nie masz, prawda, mamo? Nigdy tego gwizdka nie widziałam.
- Zgubiłam go wkrótce potem w leszczynowym zagajniku, niedaleko Nettlecombe Tout.
- Ach, to tragiczne! - wykrzyknęła Maisie. Ostatnio zrobiła się bardziej wrażliwa na sprawy damsko-męskie, przypisując parom głębie emocji, jakich z pewnością Anne nigdy nie doznawała.
Anne spojrzała na córkę z ukosa.
105
- To nie było tak tragiczne jak ta cała reszta. - Nigdy by tego Maisie nie powiedziała, ale zgubiła gwizdek podczas miłosnych igraszek z Thomasem Kellawayem, „wprawek przedślubnych”, jakby to nazwał Thomas. Teraz, po tylu latach, trudno sobie było wyobrazić, że robili takie rzeczy, i chociaż Anne w dalszym ciągu kochała męża, to czuła się stara i zobojętniała.
- Czy myślisz, że Sam wziął już ślub z Lizzie? - zapytała Maisie. - W zeszłym roku na świętego Michała Lizzie znalazła pierścionek w cieście, prawda? To znaczy, że już czas na ślub.
Anne Kellaway parsknęła.
- Gadanie. A zresztą Sam obiecał, że nas zawiadomi.
- Żałuję, że nie możemy tam być, żeby zobaczyć, jak pięknie Lizzie będzie wyglądała z kwiatami we włosach. Jak myślisz, co sobie wepnie do ślubu? Bo ja oczywiście biały bez.
Anne Kellaway zmarszczyła brwi, owijając szybko nić wokół metalowej obrączki.
Matka i córka od lat w wolnym czasie robiły guziki i Anne zawsze lubiła siadywać z Maisie i gadać o tym i owym albo po prostu razem z nią milczeć. Ostatnio niewiele mogła dodać do tego, co miała do powiedzenia jej córka na temat miłości, piękna, mężczyzn i kobiet. W obecnym życiu Anne nie było miejsca na takie myśli - o ile w ogóle R S
kiedykolwiek było. W każdym razie nie przypominała sobie, żeby w wieku lat czternastu interesowała się takimi sprawami. Zdumiewały ją zaloty Thomasa Kellawaya, nawet kiedy miała lat dziewiętnaście. Czasem, kiedy snuli się razem po uliczkach czy łąkach albo kiedy leżeli w lesie, gdzie Anne zgubiła gwizdek, miała takie uczucie, jakby na jej miejscu był kto inny, jakby to kto inny flirtował, rumienił się, całował czy drapał kochanka po plecach, podczas gdy ona sama stała z boku i wpatrywała się w odwieczne bruzdy i groble, jakimi poorane były pobliskie wzgórza. Intensywne zainteresowanie Maisie tymi sprawami bardzo ją peszyło.
Mimo to i ona żałowała, że nie może być na ślubie swojego najstarszego syna. Od Sama dostali jak do tej pory tylko jeden list, na początku maja, chociaż Maisie, która najlepiej z całej rodziny czytała i pisała, wzięła na siebie obowiązek, by regularnie raz na tydzień pisać do brata, i chociaż każdy list zaczynała od serii pytań i spekulacji na temat 106
tego, co się aktualnie dzieje w Piddle Valley - kto strzyże ich owce, kto robi najwięcej guzików, kto był ostatnio w Dorchester, w Weymouth czy w Blandford, komu urodziły się dzieci. Ale mimo że Sam też umiał czytać, a i trochę pisać - wszystkie dzieci Kellawayów chodziły przez jakiś czas do miejscowej szkoły - nie lubił pisać i nie miał potrzeby komunikowania się z innymi. Toteż jego list był krótki, byle jak napisany i nie odpowiadał
na pytania Maisie. Sam donosił w nim tylko, że jest zdrów, że wyrzeźbił poręcze do nowej serii ławek dla kościoła w Piddletrenthide i że ostatnio opady były tak obfite, że strumień płynący przez Plush zalał niektóre domy. Kellawayowie chłonęli te nowiny, ale ciągle było im mało i w dalszym ciągu odczuwali głód wiadomości.
Mając tak niewiele wieści z domu, Anne i Maisie mogły tylko na ten temat spekulować przy guzikach. Czy właściciel sprzedał Pięć Dzwonów, tak jak już od dawna zapowiadał? Czy belka, na której wisiał potrójny dzwon w miejscowym kościele, został
naprawiony przed Wielkanocą? Czy postawiono w tym roku w Piddletrenthide albo w Piddlehinton gaik? I teraz, kiedy siedziały pochylone nad guzikami: czy Lizzie Miller zbierze najdorodniejsze kwiaty dzikiego bzu do wyrobu kordiału i czy do ślubu, na którym nie będzie Kellawayów, pójdzie z białym bzem we włosach? Oczy Anne wezbrały łzami.
Potrząsnęła głową i skupiła się na guziku. Właśnie skończyła owijać nicią metalowe kółko i zabrała się do robienia szprych, które miały upodobnić guzik do koła od wozu.
- Co to za odgłos? - zapytała Maisie. Anne Kellaway usłyszała łup, łup, łup.
- To pani Blake i jej motyka - powiedziała ściszonym głosem.
- Nie, nie, to nie to, o, zaraz znów będzie, tak, to ktoś stuka do drzwi.
- Idź i zobacz, kto - poleciła córce Anne Kellaway. - Może to bilety do cyrku. -
Słyszała, że znów ma się zmienić program, a pan Astley za każdym razem przysyłał im bilety. Siedziała więc pewna, że za chwilę rozlegnie się stukanie do ich drzwi. Zdawała sobie sprawę, że robi się coraz bardziej zachłanna na występy cyrkowe i że nadmiernie liczy na wspaniałomyślność pana Astleya.
- Krzesła za krzesła! - powiedział kiedyś zachwycony robotą Thomasa Kellawaya.
Idąc otworzyć drzwi, Maisie spiesznie poprawiała włosy, przygryzała wargi i wygładzała suknię, żeby dobrze leżała na gorsecie. Mimo że bilety zawsze dostarczał
chłopak z cyrku, oczyma wyobraźni widziała w tej roli Johna. Szczególnym przeżyciem 107
był dla niej ostatni program, Kaprysy Arlekina, w którym John Astley grał główną rolę.
Przez całe pół godziny mogła rozkoszować się, słuchając jego śpiewu i patrząc, jak tańcząc na swojej kasztance, zaleca się do Kolombiny, którą grała nowo przybyła panna Hannah Smith. Maisie patrzyła na niego ze ściśniętym sercem, zwłaszcza w chwili, kiedy była przekonana, że John Astley na nią patrzy.
W przypływie zdrowego rozsądku Maisie wiedziała dobrze, że John Astley nie jest i nigdy nie będzie dla niej. Jako mężczyzna przystojny, kulturalny, bogaty i pełen ogłady stanowił całkowite przeciwieństwo kogoś, kogo Maisie mogłaby poślubić w Piddle Valley. I mimo że kochała ojca i braci - w szczególności Jema - to jednak widziała, że w porównaniu z Johnem Astleyem są oni prymitywni i nudni. Poza tym John Astley stanowił
dla niej w pewnym sensie ucieczkę od Londynu, który ją w dalszym ciągu przerażał, i od myśli o śmierci Tommy’ego, której wspomnienie teraz, po czterech miesiącach, wydawało się jeszcze boleśniejsze niż na początku. Tak dużo czasu było jej potrzeba, żeby wreszcie przyjąć do wiadomości, iż nie ma go w Piddletrenthide i że nie pojawi się u drzwi panny Pelham, pogwizdując i chwaląc się przygodami, jakie przeżył w drodze do Londynu.
Przez krótki moment Maisie stała po wewnętrznej stronie frontowych drzwi domu przy Hercules Buildings 12 i słuchała stukania, które stawało się coraz bardziej natarczywe, zastanawiając się, czy przypadkiem nie jest to John Astley.
Ale nie, była to kobieta, której Maisie nigdy dotychczas nie widziała, a która mimo średniego wzrostu, ze względu na okazałą sylwetkę, wydawała się wyższa. Miała okrągłą twarz i rumiane policzki, jakby przebywała w przegrzanym pomieszczeniu. Ciemnoblond włosy wepchnęła pod czepek, spod którego wymykały się w kilku miejscach, czego kobieta zdawała się w ogóle nie zauważać. Jej oczy były żywe, ale jednocześnie jakby zmęczone. I rzeczywiście, w pewnym momencie nieznajoma ziewnęła, nawet nie próbując zasłonić ust.
- Jak się masz, kotku - powiedziała. - Jesteś bardzo słodka.
- Przepraszam, ale… ale panny Pelham nie ma w domu - wyjąkała Maisie speszona komplementem, ale i rozczarowana, że kobieta nie jest Johnem Astleyem. - Wróci dopiero za tydzień.
108
- Mnie tam nie obchodzi żadna panna Pelham, ja szukam mojej córki, to znaczy Maggie, przyszłam o nią zapytać. Mogę wejść?
Rozdział 2
- Mamo, to jest pani Butterfield - oznajmiła Maisie, wracając do ogrodu - matka Maggie.
- Mówcie mi Bet - powiedziała kobieta. - Przyszłam zapytać o moją córkę.
- Maggie? - powtórzyła Anne Kellaway, na pół wstając z krzesła i przytrzymując gotowe guziki. Nagle zrozumiała, o czym kobieta mówi, i z powrotem usiadła. - Jej tu nie ma.
Bet Butterfield jakby tego nie usłyszała, z takim zainteresowaniem gapiła się na kolana Anne Kellaway.
- To guziki?
Anne z trudem powstrzymała się przed zasłonięciem kolan.
- Tak.
- Bo my robimy guziki - wyjaśniła Maisie. - Zajmowałyśmy się tym cały czas w R S
Dorsetshire i mama zabrała tu ze sobą część materiałów. Ma nadzieję, że może sprzedamy coś w Londynie.
Bet Butterfield wyciągnęła rękę.
- Można zobaczyć?
Anne Kellaway niechętnie położyła na spracowanej czerwonej dłoni Bet wykonane rano delikatne guziki.
- Te się nazywają szprychówki blandfordzkie. - Anne nie mogła sobie odmówić przyjemności wyjaśnienia.
- Rany, ale piękne - wymamrotała Bet Butterfield, przesuwając palcem guziki na dłoni. - Widuję je przy nocnych koszulach różnych pań i zawsze przy praniu bardzo uważam, żeby ich nie zniszczyć. - A te brzegi to dziergacie?
109
- Tak. - Anne Kellaway uniosła do góry guzik, nad którym właśnie pracowała. - A potem prowadzę nić na krzyż przez kółko, tak żeby powstały szprychy, i następnie każdą szprychę wykańczam ściegiem za igłą. Na koniec ściągam nitką w środku wszystkie szprychy i tak powstaje koło.
- Słodkie - powtórzyła Bet Butterfield, przyglądając się guzikom. - Też bym chętnie coś takiego robiła. Jestem całkiem dobra w różnych reperacjach i w ogóle, ale nie wiem, czybym sobie poradziła z czymś tak małym i delikatnym. Lepiej mi idzie pranie tego, co już ktoś wykonał, niż samo wykonywanie tego czegoś. Tylko takie guziki robicie?
- Nie, robimy najróżniejsze - wtrąciła się Maisie. - Płaskie jak te - koła -
wykonujemy w kilku wzorach: szprychówki, krzyżaki, plaster miodu, kapelusze i gałki, pojedynki i ptasie oczka - wszystkie te guziki są do płaszczy.
- Plecionki, stare dorsety, monety, cekiny, wypraski, yanelle, autsajdery -
wymieniała Anne.
- A gdzie macie zamiar je sprzedawać? - zapytała Bet Butterfield.
- Jeszcze nie wiemy.
- Mogę wam w tym pomóc. Albo mój Dick. On zna wszystkich. To jest taki facet, który by kurze sprzedał jajko. On wam te guziki opchnie. Ile macie gotowych?
- Och, co najmniej cztery grosy - odparła Maisie.
- A ile bierzecie za jeden gros?
- To zależy od rodzaju i od jakości guzików - Maisie urwała. - Proszę, może pani usiądzie? - Wskazała swoje krzesło.
- Chętnie, kotku, dziękuję. - Bet Butterfield usiadła na krześle windsorskim, które jeszcze po dziesięciu latach codziennego używania nie zaskrzypiało nawet pod jej pokaźną masą. - Piękne krzesło - powiedziała, opierając się wygodnie i przesuwając palcami po gładkich giętych poręczach. - Proste, bez ozdóbek, solidnie wykonane, chociaż nigdy dotychczas nie widziałam krzeseł pomalowanych na niebiesko.
- O, my w Dorsetshire malujemy wszystkie krzesła - oświadczyła Maisie. - Ludziom się to podoba.
- Mags mi mówiła, że pan Kellaway to złota rączka. To jego robota, pani…?
- Anne Kellaway. Tak, jego. Ale, pani Butterfield…
110
- Bet, moja droga. Wszyscy mówią mi Bet.
- Jak Krzepka Bet! - wykrzyknęła Maisie, siadając na jednej z zimnych kamiennych ławek panny Pelham. - Właśnie mi to przyszło do głowy. Ale śmieszne!
- Co jest takie śmieszne, kotku?
- Krzepka Bet, my tak nazywamy mydlnicę lekarską. Przynajmniej w Dorsetshire. A pani używa do prania mydlnicy?
- Używam. Krzepkiej Bet, jak mówicie, tak? - Bet Butterfield zachichotała. - Tego nie znałam. Tam, skąd pochodzę, mówiliśmy na to Wronie Mydło. Ale Krzepka Bet mi się podoba. Jak to powiem Dickowi, to będzie tak na mnie mówił, jestem pewna.
- Zaraz, ale w jakiej to sprawie pani do nas przyszła? - przerwała jej Anne Kellaway. - Podobno chodzi o pani córkę.
- Tak, owszem - odparła przytomnie Bet Butterfield. - Szukam mojej córki. Nie ma jej już jakiś czas i zaczęłam się niepokoić, gdzie może być.
- A jak długo jej już nie ma?
- Będzie dwa tygodnie.
- Dwa tygodnie?! I dopiero teraz pani jej szuka? - Anne Kellaway nie wyobrażała sobie, jakby to było, gdyby Maisie raz nie wróciła na noc do domu, i to jeszcze w takim mieście jak Londyn, nie mówiąc już o dwóch tygodniach nieobecności.
Bet Butterfield poprawiła się na krześle, które tym razem zaskrzypiało.
- Nie jest aż tak źle. Może będzie dopiero z tydzień, jak jej nie ma. Tak, tak, tydzień.
- Kiedy z twarzy Anne nie znikał wyraz zgrozy, wykrzyknęła: - Gdzie tam, jaki tydzień, a zresztą często nie ma mnie w domu, no bo jak piorę po ludziach, to bywa, że i na noc nie wrócę, i potem odsypiam zaległości. Nieraz całymi dniami nie widuję mojego Dicka ani Charliego, ani w ogóle nikogo.
- A czy ktoś ją widział?
- Nie. - Bet znów poprawiła się na krześle i krzesło znów zaskrzypiało. - Będę szczera: mieliśmy w domu awanturę i Maggie uciekła, bo Mags ma charakterek, jak jej ojciec. Cicha woda brzegi rwie. Ale jak wpadnie w złość, to bez kija nie podchodź.
Anne i Maisie Kellaway siedziały w milczeniu.
111
- Wiem, że ona się gdzieś tu kręci - dodała Bet Butterfield. - Wystarczy zostawić jakieś jedzenie, a zaraz znika, ale zależy mi, żeby wróciła. Nie powinna na tak długo uciekać z domu. Ludzie już zaczynają gadać i jakoś dziwnie na mnie patrzą, tak choćby jak i wy.
Anne i Maisie pochyliły głowy i zajęły się guzikami. Bet Butterfield wychyliła się, z zaciekawieniem obserwując ich palce przy pracy.
- Mags ostatnio spędzała dużo czasu z waszym chłopakiem, Jem ma chyba na imię, no nie?
- Tak, Jem. Pomaga ojcu w pracy. - Anne Kellaway skinęła głową w stronę domu.
- No więc właśnie przyszłam spytać, czy przypadkiem on albo ktokolwiek z was nie widział ostatnio Maggie - na ulicy, nad rzeką czy tutaj. Może przyszła w odwiedziny?
Anne Kellaway spojrzała na córkę.
- Widziałaś ją, Maisie?
Maisie trzymała w górze guzik, podczas gdy nitka, z igłą na końcu, dyndała w powietrzu. Przy pracy nitka skręcała się i od czasu do czasu Maisie musiała ją w ten sposób odkręcać. Wszystkie trzy patrzyły, jak igła najpierw wiruje, a następnie stopniowo zwalnia, by wreszcie całkiem znieruchomieć.
R S
Rozdział 3
Po drugiej stronie muru, na schodkach altanki Blake’ów, siedziała Maggie, przeglądając Pieśni niewinności. Głos matki, słyszany z tak bliska, podziałał na nią jak smagnięcie biczem. To był szok, jakby usłyszała u sąsiadów głos herolda miejskiego, rażący szczególnie po spokojnych rozmowach o Piddle Valley z kobietami Kellawayów, mówiącymi z miłym typowym dla Dorset akcentem.
Czuła się dziwnie, szczególnie kiedy rozmowa jej dotyczyła. Początkowo mogła odnieść wrażenie, że Bet Butterfield jest na targu i porównuje ceny jabłek, i potrwało dłuższą chwilę, nim się zorientowała, że matka rozmawia z Kellawayami o niej. Objęła 112
ramionami kolana, przyciągnęła je do piersi i oparła na nich brodę, kołysząc się lekko w tył i w przód.
Maggie w dalszym ciągu dziwiła się, że Blake’owie do tej pory jej nie wyrzucili, co z pewnością zrobiliby jej rodzice, widząc w swoim ogrodzie jakąś obcą dziewczynę.
Prawdę mówiąc, przez pierwsze bardzo trudne dla niej dni Maggie się ukrywała. Pierwszej nocy po przeskoczeniu przez mur nie zmrużyła oka i mimo że wcale nie było tak zimno, dygotała wśród kolczastych krzewów, w których wylądowała. Na każdy szelest czy trzask, wywołany przez grasujące dokoła niej szczury, lisy i koty, dosłownie podskakiwała. Nie bała się wprawdzie zwierząt, ale powodowane przez nie odgłosy budziły lęk przed ludźmi, mimo że do ogrodu Blake’ów nie docierały ani wrzaski z pubów, ani krzątanina Hercules Hall, ani pijackie kłótnie czy jęki kochających się pod murem par. Źle znosiła brak czterech ścian i dachu nad głową, dlatego pod koniec dnia zakradała się do altany, gdzie spała niespokojnie do świtu i budziła się z krzykiem, gdy miała wrażenie, że ktoś siedzi w drzwiach, podczas gdy był to tylko obserwujący ją ciekawie kot sąsiadów.
Następnego dnia przeszła Most Westminsterski na drugą stronę rzeki i drzemała w słońcu w St James’s Park, dokąd, jak wiedziała, Butterfieldowie nigdy nie zaglądają. Tej nocy ukryła się w altanie Blake’ów, tym razem z kocem, który ukradła z domu, kiedy nikogo nie było. Spała więc znacznie lepiej, na tyle dobrze, że obudziła się późno, a słońce R S
świeciło jej prosto w oczy. Na schodkach altanki siedział pan Blake z miską wiśni.
- Och! - wykrzyknęła Maggie, zrywając się i odgarniając z twarzy potargane włosy.
- Przepraszam, bardzo pana przepraszam. Ja…
Ale jedno spojrzenie szarych bystrych oczu pana Blake’a natychmiast ją uspokoiło.
- Może poczęstujesz się wiśniami, dziecko? To pierwsze wiśnie w tym sezonie. -
Postawił miskę koło niej, a następnie odwrócił się, nadal patrząc przed siebie, na ogród.
- Dziękuję. - Maggie robiła wszystko, żeby nie rzucać się na wiśnie, mimo że w ciągu ostatnich dwóch dni niewiele jadła. Sięgając do miski po raz czwarty, zauważyła, że pan Blake ma na kolanach szkicownik. - Czy pan miał zamiar mnie rysować? - spytała, starając się w tych trudnych okolicznościach odzyskać kontenans.
- Nie, drogie dziecko, jeśli tylko mogę, nigdy nie rysuję z natury.
- Dlaczego? Czy tak nie byłoby łatwiej, niż to wszystko wymyślać samemu?
113
Pan Blake odwrócił się do Maggie.
- Ale ja tego wcale nie wymyślam. Ja to mam w głowie i po prostu rysuję to, co tam widzę.
Maggie wypluła pestkę na rękę, kryjąc tym gestem rozczarowanie. Żałowała, że pan Blake nie zamierza jej rysować.
- To co pan widzi w tej swojej głowie? A dzieciom podobają się obrazki w pana książce?
Pan Blake skinął głową.
- Dzieci i anioły, mężczyźni i kobiety mówią do mnie i do siebie nawzajem.
- I pan je rysuje? - Wskazała szkicownik.
- Czasami.
- Mogę zobaczyć?
- Oczywiście. - Pan Blake wyciągnął szkicownik do Maggie. Dziewczyna wyrzuciła pestki przed siebie i wytarła rękę o spódnicę, zanim wzięła od niego szkicownik, wiedząc, jak bardzo jest on dla pana Blake’a ważny. Sam zainteresowany potwierdził to informacją: - Ten szkicownik należy do mojego brata Roberta, ale on pozwala mi go używać.
Maggie zaczęła kartkować szkicownik, bardziej interesując się obrazkami niż słowami. Ale nawet gdyby umiała czytać, to i tak by nie odcyfrowała bazgrołów pana R S
Blake’a - pełno tam było słów i całych linijek wykreślonych i napisanych od nowa, odwróconych do góry nogami wierszy, utrwalanych na papierze nieraz tak szybko, że bardziej przypominały jakieś czarne znaczki niż litery.
- Rany, co za bałagan - mruknęła pod nosem, usiłując rozwikłać plątaninę słów i obrazków na stronie. - A te wszystkie wykreślenia!
Pan Blake się roześmiał.
- Nie zawsze to, co pierwsze, jest najlepsze - wyjaśnił. - Czasem trzeba coś wyszlifować, żeby błyszczało.
Wiele spośród rysunków przypominało surowe szkice, z których niewiele można było zrozumieć. Inne, przeciwnie, zostały dopracowane w szczegółach. Jedna z ilustracji przedstawiała monstrualną twarz trzymającą w ustach bezwładne ludzkie ciało. Inna -
nagiego mężczyznę rozciągniętego na całą stronicę i wołającego coś z niepokojem.
114
Mężczyzna z brodą, w szatach i z ponurym wyrazem twarzy mówi coś z pochyloną głową do innego mężczyzny. Mężczyzna i kobieta stoją nadzy obok siebie; inne nagie ciała są zniekształcone i powykręcane. Maggie zachichotała na widok szkicu człowieka sikającego pod murem, ale na ogół rysunki pana Blake’a budziły w niej lęk.
Zatrzymała się na stronie wypełnionej małymi obrazkami przedstawiającymi aniołki ze złożonymi skrzydełkami, mężczyznę niosącego niemowlę na głowie, twarz z wybałuszonymi oczami i otwartymi ustami. Na samej górze królowała dziwna podobizna mężczyzny z oczami jak paciorki, długim nosem, krzywym uśmieszkiem i zmierzwionymi kędzierzawymi włosami. Mężczyzna tak bardzo różnił się od innych postaci - wydawał się znacznie bardziej konkretny i oryginalniejszy od nich, a rysunek został wykonany z taką troską i subtelnością - że Maggie natychmiast zorientowała się, że musi to być autentyczna osoba.
- Kto to jest? - zapytała. Pan Blake spojrzał na rysunek.
- Ach, to jest Thomas Paine. Słyszałaś o nim, moje dziecko?
Maggie cofnęła się pamięcią do wieczorów spędzanych z rodziną w Karczochu, gdzie z reguły siedziała, na wpół śpiąc.
- Chyba tak. Tata rozmawia o nim w pubie. Ten człowiek napisał coś takiego, przez co napytał sobie biedy, no nie?
- Prawa człowieka.
- On popiera Francuzów, prawda? Jak… - Maggie ugryzła się w język na
wspomnienie bonnet rouge pana Blake’a, w której go ostatnio nie widywała. - To pan zna Toma Paine’a?
Pan Blake przechylił na bok głowę i zaczął się przyglądać pnączu wijącemu się wzdłuż ściany.
- Poznałem go.
- Aha, to jednak pan rysuje prawdziwych ludzi. Czyli nie zawsze z głowy, prawda?
Pan Blake oparł łokieć na kolanie i całkowicie obrócił się do Maggie.
- Masz rację, drogie dziecko. Jak się nazywasz?
- Maggie - odparła dziewczynka, dumna, że ktoś taki jak pan Blake chce znać jej imię.
115
- Masz rację, Maggie, rzeczywiście narysowałem go, kiedy siedział naprzeciwko mnie. I to jest istotnie przykład na to, że rysowałem z natury. Pan Paine jak gdyby tego wymagał. Przypuszczam, że jest takim typem człowieka. Bo jednak w zasadzie nie rysuję z natury.
- Ale… - Maggie zawahała się, niepewna, czy może nadal zasypywać pytaniami takiego człowieka jak pan Blake. Tyle że patrzył na nią z takim zainteresowaniem - z unie-sionymi brwiami i z otwartą twarzą - że nagle poczuła, iż tu, w tym ogrodzie, może mu zadawać pytania, jakich nie śmiałaby mu zadać nigdzie indziej. Był to początek jej eduka-cji. - Ale tam, w opactwie - podjęła - rysował pan coś, co pan widział naprawdę. Tamtą rzeźbę, tylko bez ubrania.
Pan Blake patrzył przez chwilę na Maggie, a nieznaczne ruchy jego twarzy odzwierciedlały kolejne zmiany uczuć - od zaskoczenia poprzez zdziwienie do satysfakcji.
- Tak, moje dziecko - odparł - rysowałem tamtą rzeźbę, ale nie narysowałem dokładnie tego, co tam było, zgodzisz się ze mną, prawda?
- Tak, zgodzę się. - Maggie zachichotała na samo wspomnienie nagiej postaci.
Ale lekcja się najwyraźniej skończyła, pan Blake wziął do ręki szkicownik i wstał, potrząsając nogami, jakby chciał je rozluźnić.
Rozległo się skrzypienie i Maggie spojrzała w górę. To w domu obok Jem otwierał
okno. Na widok Maggie i pana Blake’a zamarł wpatrzony w nich dwoje. Maggie położyła palec na ustach.
Ale pan Blake nie spojrzał w górę, jak w tej sytuacji postąpiłaby na jego miejscu większość ludzi, tylko ruszył w kierunku drzwi. Maggie odniosła wrażenie, że interesuje się otaczającym go światem tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę, a teraz właśnie stracił
zainteresowanie i dla swojego ogrodu, i dla niej.
- Dziękuję za wiśnie! - zawołała za nim Maggie. Pan Blake uniósł w odpowiedzi rękę, ale się nie odwrócił.
Kiedy zniknął w domu, Maggie dała Jemowi znak, żeby do niej zszedł. Chłopak zmarszczył brwi i nie pojawił się więcej w oknie. Kilka minut później jego głowa ukazała się nad murem. Wdrapał się na jedną z ławek w ogródku panny Pelham i stał teraz na jej oparciu.
116
- Co ty tam robisz? - wyszeptał.
- Chodź tu do mnie, Blake’owie nie będą mieli nic przeciwko temu!
- Nie mogę, jestem potrzebny tacie. Co ty tam robisz? - powtórzył.
- Uciekłam z domu. Tylko nie mów nikomu, że tu jestem. Obiecujesz?
- Mama, tata i Maisie zobaczą cię z okna.
- Maisie możesz powiedzieć, ale nikomu więcej. Obiecujesz?
- No już dobrze - odparł po chwili Jem.
- Zobaczymy się później, przy Lambeth Palace.
- Dobrze. - Jem zaczął złazić z oparcia ławki.
- Jem?
Chłopak zatrzymał się.
- Co chcesz?
- Przynieś nam coś do jedzenia, dobrze?
Tak więc Maggie znalazła chwilowe schronienie w ogrodzie Blake’ów, którzy nie protestowali, nawet kiedy została na dłużej. Początkowo prawie cały dzień spędzała w Lambeth, unikając miejsc, w których mogłaby spotkać rodziców albo brata, i spotykając się z Jemem i Maisie, gdy tylko mogła. Po jakimś czasie, kiedy okazało się, że jej obecność w ogrodzie państwu Blake’om nie przeszkadza, przebywała tu coraz dłużej, R S
czasem pomagając pani Blake przy grządkach z warzywami, raz kiedyś przy praniu, a nawet przy drobnych naprawach, czego nigdy nie robiła w domu. Dziś pani Blake przyniosła Pieśni niewinności i dość długo siedziała z Maggie, pomagając jej głośno składać słowa, a potem zaproponowała, żeby Maggie próbowała sama, podczas gdy ona weźmie motykę i zajmie się grządkami. Maggie zaofiarowała się z pomocą, ale pani Blake z uśmiechem pokręciła głową.
- Ty się raczej naucz czytać - powiedziała - wtedy pan Blake będzie bardziej zadowolony z ciebie niż z mojej sałaty. Twierdzi, że dzieci lepiej rozumieją jego pracę niż dorośli.
Kiedy więc Maggie usłyszała, że jej matka pyta o nią Anne i Maisie Kellaway, wstrzymała oddech w oczekiwaniu odpowiedzi Maisie. Nie wierzyła, że dziewczyna potrafi kłamać - była w tym równie kiepska jak jej brat. Ale po chwili milczenia Maisie 117
powiedziała: „Pójdę zapytać Jema” i wtedy Maggie odetchnęła z ulgą i wreszcie się uśmiechnęła.
- Dzięki ci, panno Piddle - wyszeptała. - Mimo wszystko Londyn cię czegoś nauczył.
Rozdział 4
Kiedy Maisie przyszła na górę, Jem i Thomas Kellaway gięli właśnie długą jesionową żerdź na oparcie krzesła. Jem jeszcze nie miał dostatecznej siły ani umiejętności, żeby robić to samodzielnie, ale przynajmniej mógł mocować żelazne kołki, przytrzymujące jesionowy pręt, który jego ojciec wyginał na żelaznej ramie. Thomas Kellaway stękał z wysiłku, trudząc się nad opornym surowcem, który wcześniej poddał
działaniu pary, by stał się bardziej elastyczny. Gdyby przesadził, pręt by pękł i wszystko poszłoby na marne.
Maisie nie była taka głupia, żeby w tym krytycznym momencie się do nich
odzywać. Zamiast tego zaczęła grzebać w pudełku z przyborami do wyrobu guzików, pełnym różnej wielkości metalowych kółek, kawałków baraniego rogu, używanych do R S
produkcji pojedynek, kłębków lnianej przędzy do nadawania guzikom okrągłego kształtu, płóciennych szmatek do ich obciągania, ostrych i tępych igieł oraz nici różnej grubości i w najrozmaitszych kolorach.
- Jeszcze jeden, ostatni, kołek, chłopcze - mruknął Thomas Kellaway. - W porządku, dobra robota. - Zanieśli pod ścianę wygiętą i przymocowaną do ramy żerdź i oparli ją, żeby schła.
Maisie upuściła metalową puszkę, której wieczko odskoczyło i plasterki rogu rozsypały się po całej podłodze.
- Och! - wykrzyknęła i upadła na kolana, żeby je pozbierać.
- Pomóż jej, Jem, z tym już skończyliśmy - polecił synowi Thomas Kellaway.
- Przyszła matka Maggie i pyta, czy jej nie widzieliśmy - wyszeptała Maisie, kiedy Jem ukucnął koło niej. - Co mamy jej powiedzieć?
118
Jem pocierał między palcami wypolerowany krążek z baraniego rogu.
- Dość długo z tym zwlekała, nie uważasz?
- Mama to samo powiedziała. Nie wiem, Maggie wygląda na zadowoloną, że jest tam, gdzie jest, ale przecież powinna być z rodziną.
Jem nic nie odpowiedział, tylko wstał i podszedł do okna. Po chwili dołączyła do niego Maisie. Mieli stąd doskonały widok na altankę Blake’ów, gdzie siedziała ich przyjaciółka, dokładnie po drugiej stronie muru, pod którym rozmawiały Anne Kellaway i Bet Butterfield.
- Ona nas podsłuchiwała! - wykrzyknęła Maisie. - Słyszała wszystko, o czym mówiłyśmy.
- Może teraz, kiedy wie, że matka jej szuka, wróci do domu?
- Wątpię, ona jest okropnie uparta. - Maisie i Jem usiłowali przekonać Maggie, żeby wróciła do domu, ale bez skutku, postanowiła, że całe lato spędzi w altance Blake’ów.
- Powinna wrócić do rodziny - zdecydował Jem. - Nie może tam wiecznie tkwić. To nie w porządku wobec Blake’ów. Musimy powiedzieć pani Butterfield.
- Tak myślę. - Maisie klasnęła w ręce. - Popatrz, Jem, mama pokazuje pani Butterfield, jak się robi guziki!
I rzeczywiście, kiedy Maisie poszła na górę, Bet Butterfield pochyliła się, R S
zazdrośnie obserwując palce Anne Kellaway, która zręcznie obrabiała nicią maleńkie kółeczko. Widok tak delikatnej roboty wywołał w Bet bunt: zapragnęła pokazać, że jej spracowane ręce potrafią coś więcej, niż tylko wyżymać prześcieradła.
- Chciałabym spróbować takich duperelków - oświadczyła - może uda mi się zapomnieć o moim nieszczęściu.
Anne Kellaway pokazała jej na początek, jak się robi najprostsze guziki -
szprychówki blandfordzkie - starając się nie wyśmiewać z niezdarnych palców praczki.
Ale Bet Butterfield zdołała obszyć nicią zaledwie jedno kółko, kiedy lekcję guzikarstwa przerwało coś nieoczekiwanego: domami na Bastille Row wstrząsnął nagły wybuch, którego odgłos, niosąc się przez całe obejście Astleyów, przeniknął mur ogrodu. Bet Butterfield poczuła łomot w piersiach, jakby ktoś rzucił w nią poduszką. Upuściła guzik i zerwała się na równe nogi.
119
- Dick! - wykrzyknęła.
Grzmot sprawił, że Anne Kellaway zaczęła szczękać zębami, jakby miała dreszcze.
Ona też wstała, ale zachowała dostateczną przytomność umysłu, żeby nie wysypać guzików, które miała na kolanach.
Pozostali Kellawayowie przebywający w warsztacie zastygli w pół ruchu, słysząc eksplozję, od której zadrżały wszystkie szyby.
- O Boże! Co to?! - wykrzyknęła Maisie. Wyjrzeli z Jemem przez okno, ale nie zauważyli nic szczególnego, poza reakcją innych. Pani Blake, na przykład, znieruchomiała z motyką w sałacie i głową zwróconą w kierunku odgłosu.
Maggie zerwała się z miejsca, ale natychmiast usiadła z powrotem - bała się, że matka zobaczy czubek jej głowy, a tego zdecydowanie chciała uniknąć.
- Co to może być? Co się stało? - wyszeptała, odwracając się w stronę wybuchu.
Słyszała słowa matki idącej na koniec ogrodu:
- Skąd ten huk? Cholerny złotokap, wszystko zasłania! Ale chodźmy na koniec ogrodu, to zobaczymy. O, tam. A nie mówiłam? Nie widziałam takiego dymu od czasu pożaru tamtego domu w Southwark, gdzie kiedyś mieszkaliśmy. Spalił się do cna. Boże, mam nadzieję, że Dick nie maczał w tym palców. Idę do domu.
Philip Astley od razu wiedział, co się stało. Mimo że nie był śpiochem,
poprzedniego wieczoru pił młode kwaśne wino, co skończyło się niedyspozycją żołądkową. Leżał w łóżku zmożony niespokojnym snem, w skotłowanej pościeli, z brzuchem jak balon, kiedy z drzemki wyrwała go, stawiając na równe nogi, eksplozja.
Ustaliwszy kierunek, z którego doszedł huk, ryknął:
- Fox! Siodłaj mi konia!
Chwilę później jeden z chłopców - w okolicy Hercules Hall kręciło się zawsze mnóstwo chłopaków, gotowych biegać na posyłki - został wysłany po Johna Astleya, który powinien był już dawno wstać i rozpocząć próbę do nowego programu, ale który miał najwyraźniej ważniejsze sprawy na głowie. John przebywał więc jeszcze w domu, tyle że był nagi.
Philip Astley wybiegł z domu, wkładając po drodze kurtkę, i w nie całkiem zapiętych spodniach. Po piętach deptał mu Fox. Jednocześnie inny chłopak przyprowadził
120
Astleyowi białego rumaka, pomagając mu go dosiąść. Zupełnie zresztą niepotrzebnie -
byłoby znacznie prościej, gdyby Philip Astley przemknął z tyłu za Hercules Hall, a potem przebiegł na przełaj przez otwartą przestrzeń i dotarł do małej uliczki między domami Bastille Row, jak to za chwilę mieli zrobić John Fox i chłopcy na posyłki. Ale Philip Astley był człowiekiem cyrku, wiecznie świadomym wrażenia, jakie wywiera na ludziach.
Uważał, że właścicielowi cyrku i byłemu kawalerzyście nie przystoi występować spieszonemu na miejscu katastrofy, choćby się wydarzyła w odległości zaledwie kilkuset metrów. Był przywódcą, a przewodzić lepiej jest z konia niż z ziemi, zwłaszcza gdy się jest czerwonym na twarzy, zdyszanym po biegu i brzuchatym.
W ramach Astleyowskiego gwiazdorstwa inny chłopak przyprowadził pod dom
Johna Astleya jego kasztankę. Astley senior pojawił się wkrótce przed numerem 14
Hercules Buildings i kiedy jego syn zbyt długo marudził, wrzasnął pod otwartym oknem: - Wstawaj, ty cholerny idioto! Wstawaj, głupcze! Czy nie przychodzi ci do tego zakutego łba, co oznacza ten odgłos? Nie dbasz o swój własny cyrk, którym masz kiedyś zarządzać? Choć raz mi pokaż, że jest dla ciebie ważniejszy od twojego pijaństwa i rui!
John Astley pojawił się w drzwiach ze zmierzwionym włosem, ale poza tym nie było po nim widać żadnych oznak pośpiechu. Najwyraźniej słowa ojca nie zrobiły na nim wrażenia. Rozmyślnie zwlekał z zamknięciem drzwi, czym doprowadził Philipa Astleya R S
do jeszcze większej furii.
- Do stu piorunów, John, jeśli w ten sposób traktujesz rodzinny interes, to cię od niego odetnę! Zobaczysz!
W tym momencie rozległa się kolejna, mniejsza, eksplozja, a potem seria trzasków, głośniejszych i cichszych, świstów i cienkich, przenikliwych wrzasków. Te hałasy odniosły skutek, jakiego nie odniosły żadne słowa Philipa Astleya. John dosłownie wskoczył na siodło, a koń pognał, nie czekając na ponaglenie. Pogalopował Hercules Buildings, a za nim znacznie cięższy Philip, wolniej i stateczniej.
Żaden z nich nie obejrzał się za siebie, w przeciwnym razie zobaczyliby w oknie na parterze domu Johna Astleya głowę panny Laury Devine, najlepszej w Europie tancerki na luźnej linie, która patrzyła, jak jadą najpierw prosto, a potem skręcają w prawo w Westminster Bridge Road. Tylko stara kobieta z koszykiem truskawek widziała okrągłą 121
twarz panny Devine zawieszoną nad ulicą jak księżyc w pełni. Kobieta uniosła w górę truskawkę.
- Słodkie, soczyste truskaweczki dla szanownej pani? Skoro już raz uległa pani pokusie… no proszę, proszę spróbować.
Panna Devine uśmiechnęła się i pokręciła głową, po czym spojrzawszy w lewo i w prawo, zniknęła z okna.
W domu numer 6 przy Bastille Row siedzieli w kuchni nad patelnią smażonego bekonu Dick i Charlie Butterfieldowie. Nadziewając plastry bekonu na nóż, maczali w wytopionym tłuszczu kawałki chleba. Na pierwszy potworny huk, jaki doszedł od strony sierocińca dla dziewcząt położonego naprzeciwko domów przy Bastille Row, zerwali się na równe nogi. Chwilę później wzdłuż całej ulicy rozległ się brzęk tłuczonego szkła i wszystkie okna pozostały bez szyb. W tej katastrofie nie ucierpiał dom pod numerem szóstym, jako że już wcześniej stracił szyby. Stało się to pewnego wieczoru, kiedy pijany Charlie rzucał butami w kota.
Teraz, bez słowa, obaj mężczyźni odłożyli noże, wstali od stołu i wycierając rękawem ociekające tłuszczem brody, stanęli przed drzwiami swojego domu.
- Skąd ten huk? - zapytał Dick Butterfield.
- Stamtąd. - Charlie wskazał na południowy wschód, w kierunku St George’s Fields.
- Nie, jestem pewien, że stamtąd. - Dick Butterfield machnął ręką w kierunku wschodnim.
- To po co pytasz, jak wiesz?
- Tylko grzecznie, chłopcze. Trochę więcej szacunku dla ojca i jego słuchu.
- Ale ja jestem pewien, że to stamtąd. - Charlie stanowczym gestem wskazał St George’s Fields.
- Tam nie ma nic, co by mogło wybuchnąć.
- To gdzie według ciebie jest?
- W laboratorium fajerwerków Astleyów.
Dalsza sprzeczka została im oszczędzona, ponieważ jakieś dwieście metrów od nich, w kierunku wskazanym przez Dicka, ukazała się wielka chmura dymu.
122
- Tak, to u Astleyów - potwierdził Dick. - Ale go dopadło. Będzie na co popatrzeć. -
Ruszył w stronę dymu, a za nim, znacznie wolniej, Charlie. Dick Butterfield obejrzał się na syna. - Prędzej, chłopcze!
- Nawet nie dasz skończyć tego bekonu! Dick stanął jak wryty.
- Bekonu!? W takiej chwili mówisz o bekonie? Chryste! Wstyd mi, że nosisz nazwisko Butterfield! Ile razy ci mówiłem, jak ważna jest szybkość! Wszystko nam przejdzie koło nosa, jak się będziemy guzdrali, zajmowali bekonem i pozwolimy innym zdążyć przed sobą. Ciekawe, dlaczego nie możesz zrozumieć takiej prostej rzeczy? - Dick Butterfield spojrzał na syna, na jego przylepiony do twarzy wyraz szyderstwa, na niespokojne dłonie, na źle wytartą z tłuszczu błyszczącą brodę, ale przede wszystkim na oczy sprawiające wrażenie ognia, który nigdy nie zapłonie, nawet od takiej eksplozji. Nie po raz pierwszy Dickowi Butterfieldowi przemknęła przez głowę myśl: szkoda, że to nie Maggie jest tutaj ze mną, ona by wiedziała, co robić, szkoda, że Maggie nie jest chłopcem.
Zaczął się zastanawiać, gdzie może być teraz jego córka. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że wybuch, gdziekolwiek ją zastał, ruszył ją z miejsca, i że Maggie gna teraz w jego stronę. Przy okazji Dick Butterfield sprawi swojej córce łomot za to, że uciekła z domu, choć może ją też i uściska. Ale teraz odwrócił się tyłem do Charliego i pobiegł
przed siebie. Wkrótce podążył za nim syn, myślami wciąż wracając do krzepnącego na R S
patelni bekonu.
Wybuch rzeczywiście ruszył Maggie z miejsca. Kiedy usłyszała zgiełk dochodzący z Hercules Hall - latających wte i wewte chłopaków, wrzeszczącego Philipa Astleya, wydającego dyspozycje Johna Foxa - a potem trzaski i krzyki z miejsca wybuchu, nie wytrzymała ani chwili dłużej: nie uroni nic z rozgrywającego się tak blisko dramatu, obojętne, czy rodzice ją zauważą, czy nie. Pobiegła na sam koniec ogrodu Blake’ów, wciągnęła się na mur, zeskoczyła na drugą stronę i już po chwili gnała przez dziedziniec Astleyów, w coraz większej grupce mieszkańców, ku chmurze dymu i hałasom.
Jem, patrząc na biegnącą Maggie, wiedział, że i on nie zostanie w domu.
- Maisie, chodź, idziemy! - Pociągnął siostrę na schody. Na ulicy usłyszeli stukot końskich kopyt i po chwili minęli ich Philip i John Astleyowie.
123
- Och! - wykrzyknęła Maisie i rzuciła się za nimi. Obszyty falbankami czepek spadł
jej z głowy i Jem musiał się zatrzymać, żeby go podnieść, a następnie dogonić siostrę.
Rozdział 5
Co roku, czwartego czerwca, Philip Astley urządzał z okazji urodzin króla pokaz fajerwerków. Odpalał je z barek na Tamizie o wpół do jedenastej wieczorem, po spektaklu cyrkowym. Nikt go o to nie prosił. Po raz pierwszy urządził fajerwerki dwadzieścia lat temu, a potem stało się to tradycją. Czasem pokazy fajerwerków odbywały się z innych okazji - na początek i na koniec sezonu cyrkowego dla reklamy albo w czasie spektakli, kiedy na widowni była jakaś ważna osobistość. W tym celu Philip Astley założył w pobliżu Asylum Place, przy krótkiej uliczce prowadzącej do sierocińca dla dziewcząt, rodzaj laboratorium fajerwerków.
Sierociniec mieścił się w wielkim groźnie wyglądającym budynku - który jednak nie był niemiły dla oka - położonym w miejscu, gdzie spotykały się Hercules Buildings, Bastille Row i Westminster Bridge Rowad. Dach nad głową znalazło tam dwieście dziewcząt, które uczono trochę czytać, sprzątać, gotować, prać i szyć - jednym słowem R S
wszystkiego tego, co im było potrzebne do wykonywania pracy służącej, kiedy w wieku piętnastu lat opuszczały sierociniec, rozpoczynając samodzielne życie. Pobyt w sierocińcu stanowił dla dziewcząt rodzaj stanu zawieszenia pomiędzy szokiem po utracie rodziców a czekającą je wieloletnią ciężką harówką.
Dziedziniec sierocińca otoczony był czarnym żelaznym ogrodzeniem wysokości niespełna dwóch metrów. Zwykle w rogu dziedzińca, przy ogrodzeniu, zbierał się tłumek dziewcząt i ich opiekunek. Stały z twarzami jak słoneczniki zwróconymi w kierunku składu fajerwerków, który teraz, trzeszcząc i plując iskrami, płonął żywym ogniem.
Dziewczęta czuły się tak, jakby to specjalnie dla nich urządzono pokaz fajerwerków, zapewniając im do tego jeszcze doskonałe miejsce na widowni.
Mieszkańcy okolicznych domów też przyglądali się pożarowi, ale nikt nie był tak zachwycony spektaklem jak podopieczne zakładu. Szczególnie, że najbliżsi sąsiedzi 124
laboratorium obawiali się poważnie o własne domy. Mężczyźni krzyczeli, kobiety płakały, a z sąsiednich uliczek cały czas napływali nowi gapie. Jednakże nikt nic nie robił -
wszyscy czekali, aż właściwa osoba weźmie sprawy w swoje ręce.
A właściwa osoba przybyła na koniu w towarzystwie swojego syna. Do tej pory zaczęły wybuchać rakiety, większość pluła ogniem na boki, trafiając w ściany budynku laboratorium, ale jedna, przedarłszy się przez płomienie, które zdążyły już strawić kawał
dachu, strzeliła w niebo. Fajerwerki robią wrażenie nawet w dzień, zwłaszcza jeśli się ich nigdy wcześniej nie widziało, tak jak to było z większością sierot starannie zamykanych na noc przed rozpoczęciem urządzanych przez Astleya pokazów fajerwerków na rzece.
Kiedy na niebie pojawił się pióropusz zielonych iskier, rozległo się westchnienie zachwytu.
Dla Astleyów jednak iskry były jak zielone łzy. Ojciec i syn jednocześnie zsiedli z koni i w tym samym momencie pojawił się u ich boku John Fox, którego półprzymknięte oczy tym razem były szeroko otwarte.
- Fox! - ryknął Philip Astley. - Czy wszyscy ludzie zostali ewakuowani?
- Tak, sir - zameldował Fox. - Nikt nie odniósł obrażeń, poza Johnem Honorem, który uciekał przez okno.
- Co mu się stało?
Fox wzruszył ramionami.
- Poślij chłopaka po żonę Honora i po lekarza.
Philip Astley rozejrzał się i szybko ocenił sytuację. Jako dawny wojskowy i właściciel cyrku był przyzwyczajony do kryzysów i dowodzenia dużymi grupami ludzi, często o wybuchowych temperamentach lub działających w stresie. Tłum gapiących się mężczyzn i rozhisteryzowanych kobiet istotnie nie okazał się dla niego zbyt wielkim wyzwaniem. Astley gładko wszedł w rolę przywódcy.
- Przyjaciele! - wykrzyknął, starając się przebić przez trzaski fajerwerków i syki ognistych węży. - Potrzebujemy waszej pomocy, i to szybko! Kobiety i dzieci, biegnijcie do domu i przynieście wszystkie wiadra, jakie tylko znajdziecie! I to już, zaraz! - Klasnął
w dłonie i kobiety i dzieci w jednej chwili rozprysnęły się na boki jak zdmuchnięty z kominka kurz.
125
- A teraz mężczyźni! Uformujcie łańcuch od ognia do najbliższej studni. Gdzie jest najbliższa studnia? - Rozejrzał się i wskazał zdumionego mężczyznę przyglądającego się bezczynnie pożarowi z drugiej strony ulicy. - Gdzie jest najbliższa studnia, sir? Bo, jak widać, potrzebujemy bardzo dużo wody, naprawdę bardzo dużo!
Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę.
- Jest studnia koło Shield’s Nursery - powiedział, nie całkiem potrafiąc sprostać zapotrzebowaniu na pośpiech pana Astleya. Ponownie się zastanowił. - Ale najbliższa jest o tu. - Wskazał przez płot, wzdłuż którego ustawiły się dziewczęta w ciemnobrązowych mundurkach.
- Otwórzcie bramę, drogie panie, i nie bójcie się niczego. Wyświadczycie nam wielką przysługę! - wykrzyknął pan Astley, wieczny showman.
Kiedy brama się otworzyła, wąż uformowany przez mężczyzn, a wkrótce kobiet, dzieci i co odważniejszych sierot, rozciągnął się przez całą szerokość podwórza aż do studni znajdującej się przy budynku sierocińca.
Ludzie podawali sobie wiadra z wodą aż do czoła węża, gdzie stali Philip i John Astleyowie, osobiście lejąc wodę na płomienie, a następnie puste wiadra wręczając dzieciakom, które biegły z nimi na koniec węża.
Organizacja całej akcji, kiedy stanął na jej czele Philip Astley, okazała się tak R S
sprawna i skuteczna, że nie było nikogo, kto by nie chciał się do niej przyłączyć. Wkrótce zaczęły działać dwa węże z podwójną liczbą wiader. A koło nich można się było natknąć na Dicka i Charliego Butterfieldów, na Jema i Maisie Kellawayów, na Bet i Maggie Butterfield, a nawet na Thomasa i Anne Kellawayów, którzy tak jak ich syn uznali, że nie da się w tej sytuacji ani chwili dłużej wytrzymać w domu. Wszyscy podawali wiadra aż do bólu ramion, nieświadomi obecności innych członków swoich rodzin, którzy robili to samo.
Astleyowie wylewali setki wiader wody. Przez jakiś czas wydawało się, że żywioł
został opanowany, w każdym razie połowę parteru ugaszono. Jednak płomienie znajdowały coraz to nowe zasoby fajerwerków, które nieustannie wybuchając, wzniecały kolejne ogniska pożaru. Ogień rozprzestrzenił się wkrótce na górę, a płonące fragmenty sufitu i dachu spadały na dół, podpalając to, co już było ugaszone. Na koniec Astleyowie 126
poddali się, ograniczając akcję do zabezpieczania granic pożaru, by nie rozprzestrzenił się na sąsiednie domy.
Wreszcie Philip Astley podał wiadomość do studni, żeby zaprzestano czerpania wody. Każda z kolejek przekazała ostatnie wiadro i ludzie zaczęli się rozglądać i podchodzić do źródła ognia, żeby ocenić efekt swojej pracy. Widok był jednak deprymujący: szczątki spalonego budynku między domami przypominały spróchniały zepsuty ząb. Mimo że ogień został ugaszony, z poczerniałych zgliszczy wciąż unosił się dym, sprawiając wrażenie, jakby to był zmrok, a nie wczesny ranek.
Rozdział 6
Po zakończeniu energicznej akcji gaszenia pożaru nastąpiła niezręczna przerwa. Ale Philip Astley raz jeszcze stanął na wysokości zadania.
- Przyjaciele, przyszliście z pomocą Cyrkowi Astleya i Astley jest do końca życia waszym dłużnikiem - zaczął, starając się stać prosto, mimo że wysiłek fizyczny ostatniej godziny dał mu się dobrze we znaki. - Zdarzył się bardzo poważny, wręcz katastrofalny wypadek. Zgromadziliśmy tu fajerwerki, by przez dwa dni celebrować urodziny Jego R S
Królewskiej Mości. Możemy jednak podziękować Bogu, że obrażenia odniosła tylko jedna osoba, i że dzięki waszym heroicznym wysiłkom nie ucierpiały inne domy, wśród nich Cyrk Astleya. Chciałbym powiedzieć, że dzisiejsze przedstawienie odbędzie się o zwykłej porze, o godzinie wpół do siódmej - bilety dostępne w kasie. Gdybyście państwo nie obejrzeli tego programu, stracilibyście widowisko jeszcze bardziej spektakularne niż ten pożar. Jestem wam niebywale wdzięczny, drodzy sąsiedzi, za wasze niestrudzone wysiłki, dzięki którym udało się nie dopuścić do tego, by ten niefortunny wypadek przerodził się w tragedię. Jestem…
I pan Astley ciągnął w tym samym duchu. Jedni go słuchali, inni nie. Jedni chcieli słyszeć słowa, innym zależało tylko na tym, żeby usiąść, napić się, coś zjeść, poplotkować, albo się po prostu przespać. Ludzie powoli zaczęli się kręcić i szukać rodziny czy przyjaciół.
127
Dick Butterfield stał tuż za Philipem Astleyem i cały czas podsłuchiwał, kombinując, jaki się da w tej sytuacji ubić interes. Kiedy na przykład Philip Astley powiedział człowiekowi, który mieszkał na tej samej ulicy, że odbuduje dom natychmiast, Dick Butterfield pomyślał o pryzmie cegieł, która leży przy drodze w Kennington i tylko czeka, by zrobić z niej użytek. Za parę godzin pójdzie do pubu, gdzie jada obiady producent cegieł, i z nim porozmawia. A tymczasem odwiedzi handlarzy drewna, których wielu było nad rzeką. Uśmiechnął się pod nosem, ale uśmiech szybko znikł z jego twarzy, kiedy zobaczył Charliego, który wraz z innymi chłopakami kopał na ulicy żarzące się jeszcze węgle. Złapał syna za kołnierz i odciągnął od zaimprowizowanej gry.
- Myśl trochę, idioto! Jak musi wyglądać w oczach człowieka, który stracił swój dobytek, taki pętak, który robi sobie z tego zabawę!
Charlie naburmuszył się i usunął w mniej zatłoczone miejsce, z dala od ojca i od chłopaków, z którymi przebywał jeszcze przed chwilą. Mimo że nigdy się do tego nie przyznał, nie cierpiał pomagać ojcu. Interesy, które robił Dick, wymagały jednak pewnego wdzięku, o którym sam Charlie wiedział, że go nie ma i nigdy mieć będzie.
Kiedy już skończyli z wiadrami, Maisie zaciągnęła Jema do tłumu, jaki zebrał się wokół Philipa Astleya, żeby móc się napatrzeć na Johna, który stał nie opodal z twarzą umorusaną popiołem. Ci z tłumu, którzy zaczęli spekulować, jeszcze zanim rozwiał się R S
dym, szeptali teraz między sobą, że skoro John Astley jest dyrektorem cyrku, to on powinien wygłaszać mowy do ludzi, a nie ojciec. Ale stary nie potrafi ustąpić synowi miejsca i kradnie mu cały show - mówili. Dopóki się nie usunie, jego syn nadal będzie pił
i figlował z kobietami cyrku, tak jak teraz z panną Laurą Devine, najlepszą tancerką na luźnej linie w Europie. A że niejedna para starych oczu widziała to, co zobaczyła w oknie handlarka truskawek, plotka rozeszła się lotem błyskawicy. Stanowiła ona w Lambeth rodzaj obiegowej monety, której z godziny na godzinę dostarczała mennica życia. A handlarka truskawek - posiadaczka szczególnej monety z główką panny Devine -
szafowała nią w czasie podawania wiader z wodą na prawo i lewo.
Ale Maisie, która nie słyszała tej plotki, w dalszym ciągu wpatrywała się z uwielbieniem w Johna Astleya, który stał ze wzrokiem wbitym przed siebie, podczas gdy jego ojca zalewała fala wdzięczności. Współczujący mogliby powiedzieć, że pod maską 128
sadzy kryje się szok wywołany tym, co stało się z królewskimi fajerwerkami, jeszcze inni, że zwykłe zmęczenie.
Kiedy Philip Astley skończył i ludzie zaczęli do niego podchodzić z wyrazami współczucia albo po prostu z własnymi wersjami tego, co się mogło stać, Maisie zaczerpnęła tchu i przepchnęła się do Johna Astleya.
- Co ty robisz, Maisie?! - krzyknął za nią Jem.
- Daj jej spokój - odezwał się koło niego głos. - Jak chce zrobić z siebie głupka, to nic na to nie poradzisz.
Jem odwrócił się i zobaczył stojącą koło niego Maggie.
- Dzień dobry - powiedział, zapominając na chwilę o swojej głupiej siostrze. Ciągle jeszcze dziwiło go, jak wielką przyjemność sprawia mu każde spotkanie z Maggie, chociaż za wszelką cenę starał się ukryć zarówno uczucie przyjemności, jak i zdziwienie. -
Widzieliśmy, jak wychodziłaś z ogrodu. Nic ci się nie stało?
Maggie przejechała dłońmi po ramionach.
- Dziś w nocy będę czuła w rękach te wszystkie wiadra. Ale było ciekawie, co?
- Żal mi pana Astleya.
- Ach, nic mu nie będzie. Zobaczysz, w poniedziałek wieczorem do swojego zwykłego programu doda jeszcze widowisko oparte na wybuchu, i to w naturalnej scenerii R S
- Maggie powiodła ręką dookoła - i z fajerwerkami, żeby wyglądało prawdziwie. A John Astley będzie jeździł i tańczył na koniu. Jem nie spuszczał z oka stojącej koło Johna Astleya siostry z jej sztywno wyprostowanymi, jak zwykle w chwilach zdenerwowania, plecami. Maisie zasłaniała mu twarz Johna Astleya, więc nie wiedział, jaka była jego reakcja. Mógł się jej tylko domyślać po rumieńcach na twarzy Maisie, kiedy dziewczyna wróciła do niego i Maggie.
- Jaki to dzielny człowiek! - wykrzyknęła. - I jak mnie grzecznie potraktował. Czy wiecie, że lejąc wodę na płomienie, sparzył sobie rękę, ale nie przerwał akcji ani na chwilę, dopiero teraz to zauważył. Ja… - Maisie oblała się pąsem na samą myśl o tym, jaka jest śmiała - ja się zaofiarowałam, że mu tę rękę opatrzę, ale on powiedział, żebym się nie przejmowała i żebym lepiej poszukała swojej rodziny, która na pewno się o mnie niepokoi. Czy to nie ładnie z jego strony?
129
Teraz już Jem widział twarz Johna Astleya. Widział jego niebieskie oczy płonące w umorusanej sadzą twarzy niemal nienaturalnym blaskiem, kiedy oceniały szczupłą sylwetkę Maisie, i poczuł się nieswojo. Spojrzał na Maggie, która wzruszyła ramionami i wzięła Maisie pod rękę.
- To bardzo miło z jego strony, panno Piddle, ale musimy cię odprowadzić do domu.
O, popatrz, tu są twoi rodzice. Chyba nie chcesz, żeby widzieli, jak się gapisz na Johna Astleya, co? - Pociągnęła Maisie do Anne i Thomasa Kellawayów, którzy wyłonili się z chmury dymu tak gęstego jak zimowa mgła. Włosy Anne Kellaway fruwały na wszystkie strony, a oczy łzawiły tak, że musiała trzymać przy nich chusteczkę.
- Jem, Maisie, wy też tu byliście? - zdziwił się Thomas Kellaway.
- Tak, tato - odparł Jem - pomagaliśmy przy podawaniu wiader.
Thomas Kellaway skinął głową.
- Taki jest sąsiedzki obowiązek. To mi przypomina, jak się w ubiegłym roku paliła stodoła Wightmanów i tak samo pomagaliśmy. Pamiętasz?
Owszem, Jem pamiętał pożar na skraju Piddletrenthide, ale tamten pożar był inny.
Chłopak przypominał sobie, jak niewiele mogli wskórać, lejąc wiadra wody, i jak płomienie - kiedy zajęło się siano - sięgały czubków pobliskich dębów, a wtedy już niewiele dało się zrobić. Jem pamiętał krzyki koni uwięzionych w pożarze, odór ich R S
palonego mięsa i rozpaczliwe wołania pana Wightmana, którego trzeba było trzymać, żeby w przystępie szaleństwa nie rzucił się w płomienie, by ratować swoje zwierzęta. I pamiętał też panią Wightman, płaczącą wśród tych wszystkich trzasków i krzyków. No i Rosie Wightman, dziewczynę, z którą bawili się nieraz nad rzeką Piddle, łowiąc węgorze i wodorosty, a która patrzyła na pożar szeroko rozwartymi przerażonymi oczami. Rosie uciekła z Piddle Valley wkrótce po tym, jak odkryto, że bawiła się świecami w stodole. Od tamtej pory wszelki ślad po niej zaginął, a Jem rozmyślał czasem, co mogło się stać z taką dziewczyną jak ona. Pan Wightman stracił stodołę, siano i konie i wraz z żoną wylądowali w przytułku w Dorchester.
Podczas gdy pożar pana Astleya zniszczył tylko fajerwerki, pożar Wightmanów był
piekłem, które zniszczyło całą rodzinę. A król tak czy siak będzie o rok starszy, niezależnie od tego, czy jego londyńscy poddani zobaczą z okazji urodzin władcy 130
fajerwerki, czy nie. Jem zastanawiał się nieraz, jak Philip Astley może poświęcać tyle czasu i energii czemuś, co tak niewiele wnosi do życia. Gdyby Thomas Kellaway i jego koledzy po fachu przestali robić krzesła, ławki i stołki, nikt nie mógłby wygodnie siedzieć i wszyscy musieliby kucać. A gdyby Philip Astley przestał prowadzić swój cyrk, to czy zrobiłoby to jakąkolwiek różnicę? Ale Jem nie mógł podzielić się swoimi wątpliwościami z matką. Nigdy nie przypuszczał, że tak bardzo pokocha cyrk. Nawet teraz patrzyła na Astleyów załzawionymi oczami.
Podczas przerwy w rozmowie Philip Astley poczuł na sobie jej wzrok i się odwrócił. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, widząc wyraz zainteresowania na twarzy Anne, kobiety, która jeszcze kilka miesięcy temu nie chciała nawet na niego spojrzeć.
- Ach, szanowna pani, nie ma powodu do płaczu - powiedział, wyciągając z kieszeni i podając jej chusteczkę do nosa, tak brudną od sadzy, że praktycznie nie nadawała się do użytku. - My, Astleyowie, popadaliśmy już w gorsze tarapaty.
Anne Kellaway nie przyjęła chusteczki, wytarła oczy rękawem.
- Nie, nie, to dym tak gryzie w oczy. To te londyńskie dymy. - Zrobiła krok do tyłu.
Obecność Astleya jak gdyby wypychała ludzi z ich własnej przestrzeni.
- Proszę się nie bać, pani Kellaway - powiedział Philip Astley, jakby Anne nic wcześniej nie mówiła. - To jedynie chwilowe niepowodzenie i dziękuję Bogu, że ucierpiał
tylko mój stolarz. Jestem przekonany, że szybko stanie na nogi.
Thomas Kellaway stał koło żony ze wzrokiem wbitym w zgliszcza. W pewnym
momencie przemówił:
- Gdyby pan potrzebował pomocy, sir, jeśli chodzi o drewno i w ogóle, to mój chłopak i ja jesteśmy gotowi, prawda, Jem?
Szczera oferta Kellawaya, bez żadnej szczególnej kalkulacji skierowana do sąsiada w potrzebie, w połączeniu z typowym dla niego łagodnym głosem, miała większą siłę, niż Thomas mógł sobie wyobrazić. Philip Astley spojrzał na niego w taki sposób, jakby ktoś podkręcił wszystkie lampy. Przerwa, jaka poprzedziła jego odpowiedź, nie wynikała ze złego wychowania, tylko z tego, że zaczął myśleć w tym nowym świetle. Spojrzał na Johna Foxa, który jak zwykle stał u jego boku, ale teraz, kiedy pożar został już ugaszony, znów z półprzymkniętymi oczyma.
131
- Chcę powiedzieć - zaczął Philip Astley - że to bardzo miła oferta, naprawdę bardzo miła. Trzymam pana za słowo. Zobaczymy. Ale tymczasem, proszę pani, pana, muszę już iść, bo jest bardzo wiele do zrobienia. Mam jednak nadzieję, że szybko się zobaczymy. Tak, z pewnością bardzo szybko, sir.
Odwrócił się i wraz z Johnem Foxem dołączył do Johna, wydając polecenia tym, którzy na niego czekali.
Jem wysłuchał swojego ojca i Philipa Astleya w pełnym oszołomienia milczeniu.
Nie wyobrażał sobie, by mogli pracować dla kogokolwiek innego poza samymi sobą. Za to Maisie się rozpromieniła, natychmiast zaczęła sobie wyobrażać różne preteksty, pod jakimi będzie mogła odwiedzać ojca i brata w amfiteatrze i przy okazji sycić wzrok widokiem Johna Astleya. Anne Kellaway też się zastanawiała, czy przypadkiem nie będzie miała więcej okazji, żeby wyrwać się do cyrku.
Podczas tej rozmowy Dick Butterfield zauważył stojącą z Kellawayami Maggie i zaczął się ku niej podkradać. Już miał się rzucić do przodu - jeśli nie złapie córki szybko i mocno, gotowa mu uciec - kiedy oferta Thomasa Kellawaya skierowana do Philipa Astleya osadziła go w miejscu. Tym razem Dicka, który uważał się za mistrza zręcznych powiedzonek i trafnych sugestii, ubiegł Thomas Kellaway.
- Niech go szlag - mruknął pod nosem i rzucił się do Maggie.
Zaskoczona krzyknęła, próbując wyrwać się ojcu.
- Aha, to masz ją w końcu?! - zawołała Bet Butterfield, przepychając się przez tłum.
- Gdzie się, do diabła, podziewałaś, ty mały skunksie?! - ryknęła do szamoczącej się córki i wymierzyła jej policzek. - Żebyś mi nigdy więcej nie śmiała uciekać z domu!
- Nie ma obawy, nie ucieknie - oświadczył Dick Butterfield, wzmacniając uścisk. -
Będzie zbyt zajęta pracą, prawda, Mags? Robienie lin nie przypadło ci do gustu, co? Nie martw się, znalazłem ci coś innego. Jeden z moich przyjaciół ma nad rzeką wytwórnię musztardy. Tam rozpoczniesz pracę już od poniedziałku. To ci wybije figle z głowy. Czas, żebyś wreszcie zaczęła przynosić do domu jakieś pieniądze, jesteś na to wystarczająco dorosła. Już Charlie cię dopilnuje. Charlie! - wrzasnął Dick, rozglądając się dokoła.
Charlie przywlókł się spod muru, pod którym kucał. Próbował spoglądać spode łba na Jema i jednocześnie uśmiechać się do Maisie, ale wyszedł z tego tylko jakiś 132
niewyraźny ironiczny uśmieszek. Jem w odpowiedzi łypnął na niego ponuro; Maisie przyglądała się swoim stopom.
- Gdzie się włóczyłeś!? - zwrócił się do syna Dick Butterfield. - Zajmij się swoją siostrą i nie spuszczaj jej z oka aż do poniedziałku, kiedy ją odprowadzisz do fabryki musztardy.
Charlie zarechotał i złapał Maggie oburącz za drugą rękę.
- Dobrze, tato. - Kiedy nikt nie widział, uszczypnął ją boleśnie.
W obecności rodziców Maggie nie mogła go kopnąć.
- Ty draniu! - krzyknęła. - Mamo!
- Zamknij buzię! - ofuknęła ją matka. - Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Wieczne z tobą utrapienie.
- Ale… - Maggie zamilkła, widząc, jak Charlie wykonuje palcem ruch podrzynania gardła. Zamknęła oczy i pomyślała o tym, jak ją traktowali Blake’owie i o spokoju, jakiego zaznała na krótko w ich ogrodzie, gdzie mogła, przynajmniej na jakiś czas, zapomnieć o Charliem i o przeszłości. Wiedziała, że jest to za dobre, żeby mogło trwać dłużej, i że prędzej czy później będzie musiała wrócić do rodziców. Żałowała tylko, że decyzja, kiedy ma to nastąpić, nie zależała od niej.
Z oczu pociekły jej łzy i chociaż szybko je otarła, młodzi Kellawayowie zdążyli je R S
zauważyć. Maisie patrzyła na nią ze współczuciem, a Jem bezwiednie wbijał sobie paznokcie w dłonie. Jeszcze nigdy tak bardzo nie miał ochoty kogoś uderzyć jak teraz Charliego Butterfielda.
Bet rozejrzała się, nagle zdając sobie sprawę z publicznej demonstracji rodzinnych nieporozumień.
- Halo! - zawołała, widząc Anne Kellaway i próbując powrócić do tonu sąsiedzkiej pogawędki. - Któregoś dnia wpadnę dokończyć tego szprychowca…
- Szprychówkę - poprawiła ją Anne. - Szprychówkę blandfordzką.
- Tak, tak, odwiedzimy was, prawda, Dick? - Wzięła męża pod rękę.
- Myślę, że Pies i Kaczka to będzie najlepszy wybór, co?
- Jak dla mnie w sam raz.
133
Butterfieldowie poszli w jedną stronę, a Kellawayowie w drugą. Kiedy Charlie odciągał Maggie, Jem zdążył jeszcze pochwycić jej spojrzenie. Patrzyli na siebie, dopóki dziewczyna nie znikła mu z oczu.
A tymczasem nikt nie zauważył siedzącego na stopniach jednego z domów
naprzeciwko ugaszonych zgliszczy pana Blake’a. Oparta o mur, stała za nim żona. Pan Blake trzymał na kolanach swój niewielki szkicownik, w którym coś pospiesznie notował.
Rozdział 7
W niedzielę o piątej rano John Honor, główny stolarz Cyrku Astleya, zmarł z powodu obrażeń odniesionych w wybuchu laboratorium fajerwerków. Po złożeniu kondolencji wdowie, Philip Astley złapał wychodzących właśnie na wczesne nabożeństwo do kościoła St Mary’s Kellawayów i zaproponował Thomasowi pracę stolarza w swoim cyrku.
- Mąż się zgadza - odpowiedziała Anne w imieniu całej rodziny.
134
Wrzesień 1792
v
Rozdział 1
- Chodźcie tu do mnie, przyjaciele, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. Proszę wszyscy tutaj, na arenę. - W całym amfiteatrze rozbrzmiewał tubalny głos Philipa Astleya.
Jem i Thomas Kellawayowie spojrzeli po sobie i odłożyli narzędzia, które właśnie zbierali po skończonej pracy. Wraz z innymi stolarzami wyszli zza kulis na arenę, gdzie dołączyli do nich gderający akrobaci, jeźdźcy konni, krawcowe, giermkowie, chłopcy cyrkowi, muzycy, tancerze i cała reszta pracowników cyrku. Nie było nic niezwykłego w tym, że Astley zwoływał zebranie całej trupy, normalnie jednak nie robił tego w wolne popołudnia przed wieczornym spektaklem. Taki wybór terminu mógł oznaczać tylko jedno: złe wieści.
Ale Thomas Kellaway nie wziął udziału w ogólnym narzekaniu. Chociaż od trzech miesięcy miał w cyrku stałe zatrudnienie i rad był z regularnych zarobków, to jeszcze R S
ciągle czuł się zbyt nowy, by się wypowiadać na jakikolwiek temat, nie będąc pytanym.
Stał więc w milczeniu koło sceny, wraz z Jemem i pozostałymi stolarzami.
John Fox, oparty o barierkę oddzielającą arenę od widowni, dojadał coś pospiesznie, o czym świadczył miarowy ruch jego to unoszących się w górę, to opadających wąsów.
Powieki miał opuszczone tak nisko, że wyglądał, jakby w tej półstojącej pozycji spał.
Mógł uniknąć w ten sposób kontaktu wzrokowego z innymi uczestnikami zebrania. John Astley, wraz z innymi koniarzami, siedział na jednym z parterowych miejsc, dłubiąc przy paznokciu dużego palca. Jego buty do konnej jazdy - polerowane codziennie przez jedną z kuzynek - spoczywały na barierce.
- Czy są już wszyscy, Fox? Dobrze. A więc posłuchajcie mnie, przyjaciele. - Philip Astley wymachiwał rękami, żeby uciszyć pomruki niezadowolenia. - Chłopcy i dziewczęta, na początek chciałbym powiedzieć, że byliście w pracy wspaniali, naprawdę 135
wspaniali. Jestem przekonany, że ten sezon przejdzie do historii jako jeden z najbardziej udanych jeśli chodzi o profesjonalizm, jak i fantastyczną, olśniewającą rozrywkę, nie można nam niczego zarzucić. A teraz, drodzy przyjaciele, muszę się z wami podzielić pewną nowiną, która będzie miała wpływ na nasze wspólne losy. Jak zapewne wiecie, żyjemy w trudnych czasach. W czasach rewolucyjnych. W ciągu lata we Francji nasilały się niepokoje, zapewne zgodzicie się ze mną. No cóż, moi drodzy ludzie cyrku, niewykluczone, że się to nawet skończy krwawo. Być może niektórzy z was słyszeli dziś rano wieści z Paryża mówiące o tym, że jest dwanaście tysięcy ofiar śmiertelnych -
dwanaście tysięcy rojalistów, a więc obywateli wiernych królowi i rodzinie królewskiej.
Ludzi takich jak wy i ja! Nie dwunastu, nie tysiąc dwustu, tylko dwanaście tysięcy! Czy zdajecie sobie sprawę, jak wielka jest to liczba ludzi? To tyle co dwanaście pełnych widowni, sir. - Philip Astley spojrzał na śpiewaka, pana Johannota, który wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. - Wyobraźcie sobie, panie, dwanaście kompletów publiczności stłoczonych tu koło nas na ulicach. - Philip Astley zwrócił się do grupy chichoczących szwaczek, które zastygły w pół ruchu, kiedy spojrzał na nie przejmującym wzrokiem. - Ci ludzie zostali bezlitośnie zamordowani, wszyscy na równi: mężczyźni, kobiety i dzieci. Wyobraźcie sobie poderżnięte gardła, rozprute brzuchy, wnętrzności i krew spływające rynsztokami Westminster Bridge Road i Lambeth Marsh
Jedna z dziewcząt wybuchnęła płaczem, dwie następne poszły w jej ślady.
- I jest powód do płaczu - podjął pan Astley, starając się przebić przez ich szlochy. -
Takie wydarzenia tak blisko naszych wybrzeży stanowią poważne zagrożenie dla nas wszystkich. Poważne, drodzy koledzy. Uwięzienie francuskiego króla i jego bliskich to wyzwanie dla naszej rodziny królewskiej. Patrzcie i płaczcie, przyjaciele, bo to jest koniec niewinności. Anglia nie może pozostać obojętna wobec tego wyzwania rzuconego naszemu stylowi życia. W przeciągu sześciu miesięcy znajdziemy się w stanie wojny z Francją - mówi mi to mój nos kawalerzysty. Ucałujcie ojców, braci i synów, bo już wkrótce mogą ruszyć na front.
Podczas pauzy, jaką zrobił Philip Astley, by znaczenie jego słów w pełni dotarło do zebranych, irytacja i narzekania ustąpiły miejsca pełnym powagi minom i milczeniu, jeśli nie liczyć szlochów dochodzących z ławki szwaczek. Thomas Kellaway rozejrzał się 136
zdumiony. To prawda, że temat rewolucji francuskiej był bardziej dyskutowany w pubach londyńskich niż w Pięciu Dzwonach w Piddletrenthide, ale nigdy nie przypuszczał, że sprawa ta mogłaby dotyczyć jego osobiście. Spojrzał na Jema, który właśnie skończył
trzynaście lat. I chociaż był za młody na to, by służyć za mięso armatnie, to z pewnością był dostatecznie dorosły, by odczuć groźbę wcielenia do armii. A jak to działa, Thomas Kellaway miał okazję się przekonać w pubie w Lambeth, dokąd zwabiono łatwowiernego młodzieńca, łudząc go kilkoma darmowymi piwami, a potem wyprowadzono siłą do pobliskich baraków. Tommy byłby pierwszym celem, pomyślał. A on jako ojciec, powinien się teraz martwić o Tommy’ego, a nie o Jema. Z drugiej strony, gdyby Tommy żył, wciąż byliby szczęśliwą, kochającą się rodziną, żyjącą bezpiecznie w Piddle Valley, z dala od niebezpieczeństw poboru. Decydując się wraz z żoną na przyjazd do Londynu, Thomas Kellaway nie brał pod uwagę takiego zagrożenia.
- Badałem naszą publiczność - kontynuował Philip Astley, wyrywając go z
zamyślenia. - My, artyści estradowi, musimy być czujni i umieć oceniać nastroje ludzi.
Czujni, moi przyjaciele. Jestem świadom tego, że nasi widzowie chcą wiedzieć, co się dzieje na świecie, ale jednocześnie przychodzą do amfiteatru, żeby się rozerwać - pośmiać się, zabawić i ucieszyć cudami, które dzieją się na ich oczach, a także po to, żeby chociaż na jeden wieczór zapomnieć o troskach i zagrożeniach świata. Ten świat - ogarnął gestem R S
arenę, scenę, parter i galerie - staje się ich światem. Jeszcze przed nadejściem tych tragicznych wiadomości doszedłem do nieuchronnego wniosku, że nasz bieżący program kładzie zbyt wielki nacisk na akcenty militarne. Wspaniałe i bardzo realistyczne odtworzenie sceny na obóz pod Bagshot Heath i obchody pokoju podczas w East India Military Divertissement - to są chwile, z których naprawdę możemy być dumni. Ale niewykluczone, drodzy przyjaciele, że wobec aktualnej sytuacji zaistniałej we Francji to za wiele, szczególnie z uwagi na panie. Musimy się liczyć z ich wrażliwą naturą.
Widziałem wiele przedstawicielek płci pięknej, które na widok takich scen wzdrygały się i odwracały, a w zeszłym tygodniu trzy nawet zemdlały!
- Bo było duszno - mruknął siedzący obok Thomasa Kellawaya stolarz, jednak nie na tyle głośno, żeby Philip Astley mógł go usłyszeć.
137
- Tak więc, drodzy chłopcy i dziewczęta, program o Bagshot Heath zastąpimy nową pantomimą, której sam jestem autorem. Będzie to dalszy ciąg przygód Arlekina, granego w tym pokoju przez mojego syna, zatytułowany Arlekin w Irlandii.
Wśród zebranych rozległ się pomruk niezadowolenia. Cyrk Astleya grał przy pełnej widowni i po kilku zmianach w programie wpadł w miłą rutynę, która według wielu rokowała dalsze sukcesy aż do połowy października, czyli do końca sezonu. Zmęczeni zmianami ludzie woleli powtarzać się co wieczór, byle tylko nie musieć uczyć się nowych ról, co oznaczałoby dużo dodatkowej nieplanowanej pracy. I, już na początek, utratę wolnego sobotniego popołudnia.
Kiedy więc Philip Astley kolejny raz powtórzył, że Arlekin w Irlandii podziała jak balsam na zmęczoną tematyką rewolucyjną publiczność, stolarze już szli za kulisy, szykując się do robienia nowych dekoracji. Thomas Kellaway ruszył za nimi z pewnym ociąganiem. Jeszcze ciągle, po trzech miesiącach zatrudnienia w cyrku, praca w tak dużym zespole wydawała mu się bardzo męcząca i tęsknił za ciszą swojego warsztatu w Dorsetshire albo przy Hercules Buildings, gdzie nikt nie hałasował, poza nim samym i jego rodziną. Tutaj nie ustawała parada aktorów, muzyków, koni, dostawców drewna, tkanin, owsa i siana, chłopców nieustannie biegających na posyłki i wszelkich możliwych włóczęgów przyczyniających się jeszcze do ogólnego chaosu. Nade wszystko jednak był
sam Philip Astley, wywrzaskujący rozkazy, kłócący się z synem o program, z panią Connell o sprzedaż biletów i z Johnem Foxem o wszystko inne.
Ale hałas nie był jedynym, do czego Thomas Kellaway musiał się w nowej sytuacji przyzwyczaić. W gruncie rzeczy sama praca w niczym nie przypominała wyrobu krzeseł i czasami miał ochotę powiedzieć Philipowi Astleyowi, że nie jest w stanie sprostać stawianym mu wymaganiom i przyznać, że tylko dlatego przyjął tę pracę, że chciał
sprawić przyjemność żonie, która dosłownie oszalała na punkcie cyrku.
Thomas Kellaway trudnił się wyrobem krzeseł, a był to zawód wymagający
cierpliwości, pewnej ręki i dobrego oka, by móc ocenić, jaki kształt najlepiej nadać drewnu. Wykonywanie przedmiotów na potrzeby cyrku oznaczało zupełnie inne zastosowanie drewna. Postawienie takich wymagań przed Thomasem Kellawayem było jak zaproponowanie piwowarowi, żeby zamienił się rolami z praczką tylko dlatego, że jedno i 138
drugie używa do pracy wody. W procesie wytwarzania krzeseł zasadnicze znaczenie miał
właściwy dobór materiału na każdy element z osobna, tak by w efekcie powstało mocne, wygodne, trwałe krzesło. Thomas Kellaway wiedział wszystko o wiązie, jesionie, cisie, kasztanie czy orzechu. Wiedział, który materiał będzie najtrwalszy na siedzenie (zawsze wiąz), na nogi i tralki (Thomas preferował cis, jeśli tylko mógł go dostać), na gięte oparcie i poręcze (jesion). Idealnie wyczuwał, do jakiego momentu można wyginać jesion tak, żeby nie pękł, ile siły użyć, obrabiając ciosłem drewno na siedzenie. Kochał drewno, z którym miał do czynienia przez całe życie. Do budowy dekoracji musiał używać najtańszych, najgorszych gatunków surowca, z jakimi miał nieszczęście się zetknąć.
Sękaty dąb, drugi gatunek i końcówki buka, a nawet uratowane z pożarów nadpalone elementy domów, których normalnie Thomas nawet by nie tknął.
Ale jeszcze większym problemem była sprawa pomysłu na konkretną dekorację.
Kiedy zrobił krzesło, wiedział, że to jest krzesło - wyglądało jak krzesło i było używane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. W przeciwnym razie jego wykonywanie nie miałoby sensu. Dekoracja odwrotnie: nie była czymś, czym być miała. Thomas budował na przykład duże płaszczyzny z desek, którym następnie nadawał kształt chmur, malując je na biało i na koniec zawieszając na „niebie”, żeby udawały chmury, którymi przecież nie były. Budował zamki, które nie były zamkami, góry, które nie były górami, indiańskie R S
namioty, które nie były indiańskimi namiotami. Jedyne zastosowanie tego, co teraz robił, polegało na udawaniu czegoś, czym te rzeczy nie były, jednym słowem, stwarzanie pozorów. I owszem, wyglądały nawet dobrze - ale z daleka. Publiczność często wpadała w zachwyt i klaskała, kiedy kurtyna szła w górę i odsłaniała wyczarowane przez stolarzy dekoracje, nawet jeśli z bliska były ewidentnie kawałkami drewna pozbijanymi razem i pomalowanymi dla efektu na różne kolory. Thomas Kellaway nie mógł przyzwyczaić się do rzeczy, które wyglądały dobrze tylko z daleka. Z krzesłami było zupełnie inaczej.
Ale mimo wszystko jego pierwsze tygodnie u Astleya nie okazały się taką
katastrofą, jaką łatwo mogłyby się stać. Sam Thomas Kellaway, który nigdy nie pracował
w zespole, był tym dość zdziwiony. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w amfiteatrze z torbą narzędzi, dzień po tym, jak go Philip Astley zaangażował, przez godzinę nikt go nawet nie zauważył. Inni stolarze budowali właśnie na zapleczu szopę, która miała 139
pomieścić resztki laboratorium fajerwerków pozostałe po pożarze. Thomas Kellaway przez jakiś czas obserwował stolarzy, po czym widząc, że jeden z nich idzie wzdłuż galerii, wzmacniając poręcze, wziął narzędzia i zabrał się za naprawę lóż. Kiedy z tym skończył, już nieco pewniejszy siebie podszedł do powstającej właśnie szopy i w milczeniu włączył się do zespołu - a to podając w razie potrzeby odpowiedniej wielkości deskę, a to kombinując gwoździe, kiedy nikt nie mógł ich znaleźć, a to znów w porę łapiąc luźną deskę, zanim zdążyła spaść i uderzyć kolegę. Kiedy na spadzistym dachu została przybita ostatnia deska, Thomas Kellaway był już integralną częścią zespołu. Aby uczcić ten fakt, koledzy stolarze zaprosili go w południe do swojego ulubionego pubu Pod Domokrążcą, położonego naprzeciwko składu drewna na północ od Mostu Westminsterskiego. Wznosząc kolejne toasty ku czci nieodżałowanego głównego stolarza, Johna Honora, upili się wszyscy z wyjątkiem Thomasa Kellawaya. Zostawił ich więc po pewnym czasie i samotnie wrócił do pracy nad drewnianym wulkanem, który miał pluć fajerwerkami w jednej ze scen sztuki Zemsta Jowisza.
Resztę lata Thomas Kellaway spędził w milczeniu, pracując w cyrku. Milczenie było dla niego zresztą wygodne, ilekroć bowiem otwierał usta, koledzy wyśmiewali jego akcent rodem z Dorset.
Thomas rozpoczął przegląd narzędzi. R S
- Jem, gdzie jest nasza otwornica?! - zawołał. - Przydałaby się tu jednemu z kolegów.
- W domu.
- To leć i ją przynieś, chłopcze.
140
Rozdział 2
Kiedy była potrzeba, jak na przykład dzisiaj, Jem pomagał ojcu w amfiteatrze. W
wolnych chwilach zaś, wraz z innymi chłopakami, czekał pod budynkiem na polecenia Philipa Astleya czy Johna Foxa. Zwykle wysyłano chłopców do Lambeth albo w okolice Southwark. W tych nielicznych przypadkach, kiedy proszono go, by załatwił coś dalej - u drukarza przy St Paul’s, u rejenta w Tempie czy u handlarza suknem w bok od St James’s -
Jem ustępował miejsca innym chłopcom, którzy zawsze poszukiwali dodatkowych zarobków, jakie łączyły się z wyprawami za rzekę.
Sam często miał kłopot z trafieniem we wskazane miejsce.
- Biegnij no do składu drewna Nicholsona i powiedz, że potrzebujemy więcej desek bukowych tych samych wymiarów co wczoraj - mówił na przykład John Fox i odwracał
się, zanim chłopak zdążył zapytać, gdzie się ten skład znajduje. W takich chwilach najbardziej brakowało mu Maggie, która natychmiast by mu powiedziała, że skład Nicholsona znajduje się na zachód od mostu Blackfriars. A tak był zmuszony pytać innych chłopców, którzy wyśmiewali zarówno jego niewiedzę, jak i akcent.
Jem nie narzekał, kiedy odsyłano go do domu, co więcej, był nawet zadowolony, że R S
może opuścić amfiteatr. Wrzesień kojarzył mu się z przebywaniem na dworze bardziej niż miesiące letnie, bo często bywał ciepły, a nie duszny. Wspaniałe wrześniowe światło Dorsetshire bardziej przypominało wylewające się na ziemię ukośnymi falami złoto niż padające prostopadle promienie słońca jak w środku lata. Po gorączkowym sierpniu z sianokosami, które całą wieś utrzymywały w ciągłym ruchu, wrzesień wydawał się spokojniejszy i bardziej refleksyjny. Wiele z płodów ogródka matki nadawało się już do jedzenia, kwiaty zaś - dalie, michałki i róże - były w rozkwicie. Jem, jego bracia i Maisie, z ustami i palcami usmarowanymi na ciemny fiolet, dosłownie opychali się jeżynami aż do końca września, do świętego Michała, kiedy to diabeł opluwa krzewy i jagody stają się kwaśne.
Ale gdzieś pod tą złocistą wrześniową obfitością płynął nieuchronny nurt w drugą stronę. I choć w dalszym ciągu jeszcze było dużo zieleni, to już powoli leśne poszycie 141
zaczynało gromadzić coraz więcej suchych liści i zwiędłych pnączy. Kwiaty osiągały szczyt nasycenia barwą, ale już niebawem miały ją stracić.
Wrzesień w Londynie nie był tak złocisty jak w Dorsetshire, ale mimo to piękny.
Jem chętnie by pomarudził, gdyby mógł, ale wiedział, że jeśli pozwoli sobie na zwłokę, to czekający na otwornicę stolarz pójdzie do pubu, a potem będzie niezdolny do pracy i cała robota spadnie na niego i jego ojca. Dlatego pomknął bocznymi uliczkami między Amfiteatrem Astleya a Hercules Buildings, nie zatrzymując się ani na chwilę, żeby podziwiać blask słońca.
We frontowym ogródku przy Hercules Buildings 12 czaiła się panna Pelham z nożycami do strzyżenia krzewów, oblana słońcem, które oświetlało jej spłowiałą żółtą suknię. Obok, spod numeru 13, wychodził z domu pana Blake’a jakiś mężczyzna, którego Jem nigdy wcześniej nie widział, chociaż człowiek ten nie wyglądał obco: jego szerokie czoło poorane było bruzdami, a on sam szedł pochylony, z rękami założonymi do tyłu, krokiem rozważnym, niemal platfusowatym. Ale dopiero kiedy panna Pelham wyszeptała: „To jest brat pana Blake’a”, zauważył rodzinne podobieństwo.
- Ich matka umarła - typowym dla siebie scenicznym szeptem dodała panna Pelham.
- Pamiętaj, Jem, żebyście ty i twoja rodzina więcej nie robili hałasu, słyszałeś? Pan Blake nie życzy sobie łomotów, walenia młotkiem czy przesuwania gratów. Nie zapomnij R S
powiedzieć o tym ojcu.
- Tak jest, proszę pani. - Jem przyglądał się, jak brat pana Blake’a idzie Hercules Buildings. To musi być Robert - pomyślał. - Ten, o którym pan Blake kilkakrotnie wspominał.
Panna Pelham zaciekle atakowała nożycami żywopłot.
- Pogrzeb jutro po południu, pamiętajcie, żeby nie przeszkadzać.
- Czy kondukt wyruszy stąd?
- Nie, nie, z tamtej strony rzeki. Ma być pochowana na Bunhill Fields. Ale tak czy inaczej, trzymajcie się od pana Blake’a z daleka. On sobie nie życzy, żebyście w chwili jego bólu plątali mu się pod nogami - wy czy ta dziewczyna.
142
Prawdę mówiąc, Jem przez całe lato nie widywał pana Blake’a, a Maggie prawie nie widywał. Wydawało się, że minął rok od chwili, kiedy dziewczyna zaczęła się ukrywać w ogródku Blake’ów, tak nagle zmieniło się ich życie.
Tym bardziej zdziwił się, kiedy parę minut później wypatrzył ją, i to właśnie w ogrodzie Blake’ów. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy przypadkiem w ogródku Astleyów nie ma jego matki. I rzeczywiście była. Pokazywała akurat jednej z siostrzenic gospodarzy, jak przywiązywać do tyczek sadzonki pomidorów, nie uszkadzając łodyg.
Thomas Kellaway zdobył się kiedyś na odwagę i zapytał Philipa Astleya, czy na kawałku ich ziemi jego żona nie mogłaby sobie założyć ogródka warzywnego w zamian za pomoc tejże siostrzenicy, która najwyraźniej nie odróżniała rzepy od brukwi. Kiedy Philip Astley wyraził zgodę, Anne Kellaway była szczęśliwa, bo chociaż w połowie czerwca jest już za późno na sadzenie roślin, to jednak zdążyła jeszcze z późną sałatą, rzodkiewką, porami i kapustą na zimę.
Jem miał się właśnie odwrócić, by zejść na dół, kiedy jego wzrok przyciągnęło coś białego, co mignęło w altance Blake’ów. W pierwszej chwili myślał, że to powtórka z tamtej nagiej sceny, którą widział kilka miesięcy temu, a na wspomnienie której do dziś się rumienił. Potem jednak zobaczył w świetle drzwi odrzuconą do tyłu rękę, znajomy but i stopniowo całą nieruchomą postać Maggie.
W ogrodzie Blake’ów nie było nikogo. Panna Pelham w ogródku obcinała zwiędłe łebki róż. Po krótkim wahaniu Jem zbiegł na dół, Hercules Buildings pognał do uliczki prowadzącej do Hercules Hall, po czym na jej końcu skręcił i obszedł mur na tyłach ogródków. Anne Kellaway nadal pracowała przy pomidorach, więc chyłkiem przemknął
koło niej i tak dotarł do muru na tyłach ogrodu Blake’ów. W wysokiej trawie znalazł starą skrzynkę, która leżała tam ukryta od czasu, kiedy Maggie wchodziła tędy do ogródka Blake’ów, chcąc uniknąć paradowania przez ich dom. Czas jakiś Jem stał nieruchomo, obserwując plecy matki, po czym jednym skokiem przesadził mur i wylądował po drugiej stronie.
Przedzierając się przez dziką część ogrodu, skradał się do Maggie tak, żeby nie było go widać z okien domu Blake’ów. Kiedy znalazł się blisko altany, zobaczył ramiona i klatkę piersiową dziewczyny, unoszące się i opadające w miarowym rytmie jej oddechu.
143
Rozejrzał się dokoła i kiedy się upewnił, że nikt go nie widzi, usiadł na schodkach altany, obserwując śpiącą Maggie. Policzki miała zarumienione, a wzdłuż ramienia żółtą smugę.
Od czasu pożaru dziewczynka znikła. W tym okresie Jem pracowali ciężko u boku ojca, nie mając szans spotkać Maggie, która swoją harówkę w fabryce musztardy zaczynała o szóstej rano, a kończyła wieczorem, i tak przez sześć dni w tygodniu. W
niedzielę, kiedy Kellawayowie byli na nabożeństwie, Maggie jeszcze spała. Czasem przesypiała całą niedzielę, a wtedy Jem nie widział jej i przez dwa tygodnie.
Kiedy się z kolei zdarzyło, że dziewczyna wstała w niedzielę po południu, spotykali się pod murem na polu Astleyów i szli razem nad rzekę - czasem do Lambeth Palace, to znów kiedy indziej spacerowali po Moście Westminsterskim. A często nie robili nawet i tego, tylko po prostu siedzieli sobie pod murem. Jem patrzył, jak z Maggie uchodzi energia życiowa i jak z każdą niedzielą dziewczyna robi wrażenie bardziej zmęczonej i chudszej, a linie jej ciała, które urzekały go kiedyś krągłością, stają się ostrzejsze i surowsze. Bruzdy na dłoniach Maggie, jej linie papilarne, a także miejsca pod paznokciami - wszystko to zabarwiło się na żółto. Jednocześnie cała skóra dziewczynki -
policzki, szyja, ręce - pokryła się czymś w rodzaju drobniutkiego żółtego pyłu, który nie dając się zmyć do końca, zalegał niby jakaś nieustępliwa żółta obecność. Ciemne włosy Maggie były teraz matowoszare od nabitego w nie musztardowego pyłu. Początkowo myła R S
włosy codziennie, ale wkrótce się poddała. Mycie włosów zabierało cenny czas, w którym mogłaby się przespać, a zresztą po co się przejmować włosami, skoro i tak następnego dnia rano będą musztardowe?
Maggie nie uśmiechała się już teraz tak często, a także mniej mówiła. Cały ciężar podtrzymywania rozmowy spoczywał obecnie na Jemie. Na ogół zabawiał ją
opowieściami o tym, co się działo u Astleyów: o kłótni, jaka wybuchła między Philipem Astleyem a panem Johannotem o nieprzyzwoite słowa w jego Piosence piekarza, która co wieczór budziła na widowni burzę oklasków; o tym, że jedna ze szwaczek zniknęła i odnalazła się w ogrodach Vauxhall, kompletnie pijana i w ciąży, czy o wulkanie Jowisza, przewróconym siłą podmuchu odpalanych z jego wnętrza fajerwerków. Maggie uwielbiała te historie i ciągle było jej mało.
144
Ostatnio, patrząc na nią, Jem odczuwał ból. Teraz miał ochotę przejechać palcem po musztardowej smudze na ramieniu Maggie.
Wreszcie wyszeptał jej imię.
Usiadła z krzykiem.
- Co? Co takiego? - Rozejrzała się przerażona.
- Ciii… - Jem starał się ją uspokoić, przeklinając siebie za to, że ją przestraszył. -
Panna Pelham jest blisko. Zobaczyłem cię z naszego okna i pomyślałem… to znaczy chciałem zobaczyć, czy wszystko jest z tobą w porządku.
Maggie przetarła oczy, powoli przytomniejąc.
- Jasne, że w porządku. A jak ma być?
- Nie wiem. Po prostu… po prostu czy nie powinnaś być teraz w fabryce?
- A, o to ci chodzi. - Westchnęła, ale jakoś tak dziwnie dorośle, jak nigdy dotychczas, i przeczesała palcami potargane loki. - Jestem zbyt zmęczona. Dziś rano poszłam do fabryki, ale w porze obiadowej uciekłam. Potrzebuję tylko trochę snu. Masz może coś do jedzenia?
- Nie. A nie dostałaś nic w fabryce?
Maggie splotła palce i wyciągnęła ramiona tak, że aż się zgarbiła.
- Nie, wymknęłam się wtedy, kiedy mogłam. Nieważne, zjem później.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, wsłuchując się w szczękanie nożyc panny Pelham. Oczy Jema ciągle uciekały ku ramieniu Maggie, która siedziała teraz, obejmując rękami kolana.
- Na co się tak patrzysz? - zapytała nagle.
- Na nic.
- Owszem, na coś się patrzysz.
- Zastanawiałem się, jak to może smakować. - Kiwnął głową w stronę żółtej smugi na jej ramieniu.
- Musztarda? Tak jak musztarda, głupku. A co, masz ochotę to polizać? - Maggie prowokacyjnie nadstawiła ramię.
Jem poczerwieniał, ale dziewczyna nie dawała za wygraną.
- No, nie wstydź się.
145
Mimo że miał na to ochotę, to jednak nie był skłonny się do logo przyznać. Po chwili wahania nachylił się i przejechał językiem po smudze musztardowego pyłu.
Rosnące na ramieniu Maggie delikatne włoski połaskotały kubki smakowe Jema. Na moment od ciepłego, piżmowego zapachu jej skóry zakręciło mu się w głowie, ale zaraz potem ostry, gorzki smak musztardy eksplodował w jego gardle, piekąc i zmuszając do kaszlu. Maggie wybuchnęła śmiechem, co ostatnio należało do rzadkości. Wyprostował
się, tak zawstydzony i podniecony, że nawet nie zauważył, jak delikatne włoski na ramieniu Maggie się podniosły.
- Słyszałaś, umarła mama pana Blake’a - powiedział, próbując wrócić na pewniejszy grunt.
Maggie wzdrygnęła się, ponownie obejmując ramionami kolana.
- Naprawdę? Biedny pan Blake.
- Pogrzeb jutro. Panna Pelham powiedziała, że na Bunhill Fields.
- O, byłam tam raz z tatą. Pójdziemy na pogrzeb? Jutro jest niedziela, nie pracujemy, moglibyśmy iść.
Jem spojrzał z ukosa na przyjaciółkę.
- Nie możemy, przecież nawet jej nie znaliśmy.
- To nie ma znaczenia. Nie byłeś tam jeszcze, prawda?
- Gdzie?
- Za St Paul’s, koło Smithfield’s. To starsza część Londynu.
- Chyba nie.
- A w ogóle byłeś po drugiej stronie rzeki?
- Oczywiście, że byłem. Nie pamiętasz, jak poszliśmy do opactwa
westminsterskiego?
- I to wszystko? Jesteś w Londynie od pół roku i tylko raz byłeś za rzeką?
- Trzy razy - sprostował Jem. - Raz byłem w opactwie. I raz poszedłem przez most Blackfriars na drugą stronę. - Ale tego, że po drugiej stronie rzeki nawet nie zszedł z mostu, już nie powiedział. Stał i patrzył na chaos miasta, nie mogąc się zdobyć na to, żeby się w nim zagłębić.
- No, zgódź się, będzie ci się podobało - namawiała go Maggie.
146
- Tak jak tobie wieś?
- Ha! To nie to samo. - Kiedy Jem nadal wyglądał na nieprzekonanego, Maggie dodała: - No, nie upieraj się, zobaczysz, będzie fajna przygoda. Pójdziemy za panem Blake’em, zawsze mieliśmy na to ochotę. Co, boisz się?
W tym, co mówiła, Maggie tak bardzo przypominała dawną siebie, że Jem uległ.
- W porządku - odparł. - Pójdziemy.
Rozdział 3
Jem nie powiedział, dokąd się wybiera ani rodzicom, ani Maisie. Anne Kellaway z pewnością by mu nie pozwoliła zapuszczać się tak daleko w głąb Londynu, a z kolei Maisie chciałaby iść z nim. Normalnie nie przeszkadzało mu, kiedy jego siostra towarzyszyła jemu i Maggie. Tego dnia jednak był zdenerwowany i nie chciał brać odpowiedzialności jeszcze i za Maisie. Powiedział więc tylko, że wychodzi, i chociaż nie patrzył na siostrę, poczuł na sobie jej proszący wzrok.
Być może to dlatego, że poprzedniego dnia Maggie porządnie się wyspała, w każdym razie tej niedzieli była bardziej ożywiona niż kiedykolwiek ostatnio. Umyła się, R S
łącznie z włosami, tak że jej skóra, poza liniami dłoni, nabrała bardziej naturalnego koloru. Włożyła czysty żakiecik, na szyi zawiązała jasnoniebieską chustkę, a na głowie miała lekko zmięty słomkowy kapelusz z szerokim rondem i granatową wstążką. Figura Maggie też się zmieniła - zarówno talia, jak i piersi stały się bardziej wyraziste, ostrzej zarysowane i Jem doszedł do wniosku, że dziewczyna musiała po raz pierwszy włożyć gorset.
Chichocząc, wzięła Jema pod rękę.
- To co, możemy już iść do miasta? - powiedziała, zadzierając nosa.
- Ładnie wyglądasz.
Maggie uśmiechnęła się i wygładziła sukienkę na gorsecie. Ten ruch często wykonywała Maisie, ale dla Maggie musiał być nowy, bo zarówno pod pachami, jak i w 147
talii zostały zmarszczki i zagniecenia. Jem z trudem powstrzymał chęć przejechania dłońmi po jej bokach i talii.
Spojrzał na swoje połatane, zakurzone spodnie, zgrzebną koszulę i zwykłą brązową kurtkę, która kiedyś należała do jego brata Sama. Nie przyszło mu do głowy, żeby, wybierając się do Londynu, włożyć lepsze ubranie, w którym chodził zwykle do kościoła; miałoby to jednak złe strony - oprócz obawy, że ubranie się zniszczy, musiałby się tłumaczyć przed rodziną.
- Może powinienem włożyć lepszą kurtkę? - zapytał.
- To nie ma znaczenia. Ja się po prostu lubię ubrać, kiedy mam okazję. A sąsiedzi by się ze mnie śmieli, gdybym to nosiła na co dzień. No, ale chodźmy do Blake’ów.
Uważałam na ich dom, ale jak dotychczas nikt stamtąd nie wychodził.
Zasadzili się naprzeciwko domu Hercules Buildings 13, gdzie mieli czekać za niskim żywopłotem oddzielającym pole położone po drugiej stronie drogi od drogi. Nie było tak słonecznie jak poprzedniego dnia, ale w dalszym ciągu ciepło, tyle że mgliście i duszno. Leżeli w trawie i od czasu do czasu któreś z nich podnosiło się i sprawdzało, czy nie widać pana Blake’a. Zobaczyli, jak panna Pelham wychodzi z przyjaciółką i kieruje się w stronę ogrodów Apollo przy Westminster Bridge Road, jak to często robiła, by popijać tam napój z gotowanego jęczmienia z sokiem i podziwiać kwiaty. Widzieli też Johna R S
Astleya wyjeżdżającego konno, a także Anne, Thomasa i Maisie Kellawayów
wychodzących z domu pod numerem 12 i mijających ich w drodze nad Tamizę.
Wkrótce po tym, jak minęli ich Kellawayowie, otworzyły się drzwi do numeru 13 i wyszli państwo Blake, którzy skręcili w Royal Row, by bocznymi ulicami udać się na Most Westminsterski. Byli ubrani tak samo jak zawsze: pan Blake miał na sobie białą koszulę, czarne spodnie, zapinane pod kolanami na klamerki, wełniane pończochy, czarną kurtkę i czarny kapelusz z szerokim rondem, podobny do tych, jakie nosili kwakrzy. Pani Blake była ubrana w ciemnobrązową suknię z białą chustką na szyi, w wymięty jak zwykle czepek i ciemnoniebieski szal. Wyglądali jakby się wybierali na niedzielną przechadzkę, a nie na pogrzeb, tyle że szli trochę szybciej niż zwykle, z większym poczuciem celu i świadomością, że ten cel jest ważniejszy od samej wyprawy. Żadne z nich nie robiło wrażenia jakoś szczególnie smutnego czy poruszonego. Twarz pani Blake 148
była może trochę nieobecna, a wzrok pana Blake’a nieco bardziej zdecydowanie utkwiony w horyzoncie. Ponieważ jednak wyglądali tak zwyczajnie, nikt do nich nic nie mówił ani nie zdejmował kapelusza, czego należałoby się spodziewać, gdyby ludzie wiedzieli, że mają do czynienia z żałobnikami.
Maggie i Jem przeleźli przez żywopłot i ruszyli za nimi. Początkowo zostawali w tyle, ale ponieważ Blake’owie nie oglądali się za siebie, to po przekroczeniu Mostu Westminsterskiego na tyle zmniejszyli odległość, że mogliby słyszeć, co mówią. Ale Blake’owie nic nie mówili - pan Blake nucił coś pod nosem, a od czasu do czasu cienkim, wysokim głosem śpiewał fragmenty piosenek.
Maggie szturchnęła Jema w bok.
- Ty, ale to nie są pieśni nabożne, jakich można by się po nim spodziewać dzisiaj.
Wydaje mi się, że są to raczej piosenki z tej jego książki. Pieśni niewinności.
- Może. - Jem jednak mniej interesował się Blake’ami niż całym otoczeniem. Minęli Westminster Hall i opactwo - gdzie snuły się tłumy albo po skończonym nabożeństwie, albo przed następnym - i ruszyli prosto przed siebie drogą stanowiącą przedłużenie mostu.
Wkrótce doprowadziła ich ona do rozległej zielonej przestrzeni upstrzonej drzewami i z długim wąskim jeziorkiem pośrodku.
Jem przystanął i zaczął się gapić. Ludzie spacerowali wyżwirowanymi
zagrabionymi ścieżkami, ubrani bardziej elegancko niż ktokolwiek w Lambeth. Kobiety nosiły suknie, które zdawały się żyć własnym życiem. Szerokie kolorowe spódnice -
kanarkowe, żółte, bordowe, błękitne czy złociste - czasem w paski, czasem z haftem, a czasem z kilkoma warstwami falbanek dla ozdoby. Pracowicie lamowane halki wypełniały figury pań o wysokich jak wieże fryzurach, nakrytych wielkimi „futerałami” z materiału, które Jem wzdragał się nazwać kapeluszami. Wyglądały w nich jak wielkie okręty, które byle silniejszy wiatr z łatwością mógłby zdmuchnąć. W tych strojach wykonywanie jakiejkolwiek pracy byłoby wykluczone.
Jeśli to możliwe, męskie stroje wprawiły go w jeszcze większe zdumienie, były bowiem znacznie bliższe temu, co sam nosił, i stanowiły ukłon w stronę użyteczności, chociaż najwyraźniej i ich właściciele nie parali się pracą. Jem pilnie obserwował
przechodzącego właśnie mężczyznę, który miał na sobie elegancko skrojoną kurtkę z 149
brązowozłotego jedwabiu, ukazującą tego samego koloru spodnie, kremowozłotą kamizelkę i koszulę ozdobioną przy szyi i mankietach riuszką. Pończochy mężczyzny były białe i czyste, a srebrne klamerki przy pantoflach wypucowane do połysku. Gdyby Jem i jego ojciec nosili takie ubranie, gwoździe szybko porwałyby jedwab, w marszczenia nabiłoby się pyłu z drewna, pończochy podarłyby się i pobrudziły, a srebrne sprzączki szybko zostałyby ukradzione.
W tak eleganckim towarzystwie Jem jeszcze bardziej wstydził się swoich
połatanych spodni i wystrzępionych rękawów kurtki. Nawet wysiłki Maggie zmierzające do tego, żeby się wystroić - jej sfatygowany słomkowy kapelusz i wymięta apaszka -
wyglądały tutaj żałośnie. Ona też to czuła i dlatego kolejny raz wygładziła sukienkę, jakby rzucając innym wyzwanie: popatrzcie na nas. Kiedy Maggie uniosła ręce, żeby sobie poprawić kapelusz, jej gorset zatrzeszczał.
- Jak się nazywa to miejsce? - zapytał Jem.
- St James’s Park. Popatrz, tam jest pałac tego samego imienia. - Pokazała długi budynek z czerwonej cegły, ze zwieńczonymi blankami wieżyczkami po obu stronach wejścia i wiszącym nad nim zegarem w kształcie rombu, wskazującym wpół do trzeciej.
- Chodź, bo nam Blake’owie uciekną.
Jem chętnie by dłużej pomarudził, napawając się widokiem tego miejsca - nie tylko R S
parady strojów, ale i lektyk, noszonych przez ubranych na czerwono lokajów; dzieci, niemal tak samo wystrojonych jak ich rodzice i karmiących kaczki albo biegających za kółkami; a także dziewczyn wykrzykujących: „Świeże mleko, panie, panowie! Prosto od krowy, świeże mleko!” i nalewających do kubków mleko prosto od uwiązanych w pobliżu krów.
Mimo to jednak szybko podążyli w ślad za Blake’ami, którzy, zmierzając na północ, okrążali park od wschodu. Na początku szerokiej alei, obsadzonej czterema rzędami wiązów - to deptak, wyjaśniła Maggie - która biegła aż za pałac, skręcili w prawo w wąski zaułek prowadzący do ulicy pełnej sklepów i teatrów.
- Na pewno idą na Haymarket - powiedziała Maggie. - Lepiej wezmę cię pod rękę.
- Dlaczego? - zapytał Jem, ale nie cofnął ramienia. Maggie zachichotała.
150
- Nie możemy pozwolić, żeby londyńskie dziewczyny wykorzystywały chłopaka ze wsi.
Już po chwili Jem zorientował się, o czym mówiła. Kiedy szli szeroką ulicą, kobiety, które nigdy dotychczas nie zwracały na niego uwagi, teraz kiwały do niego, wołając „Halo”. Nie były ubrane tak jak tamte z St James’s Park. Ich zdecydowanie tańsze suknie w krzykliwych kolorach odsłaniały znaczną część biustu, a upięte włosy kryły się pod ozdobionymi piórami kapeluszami. Te kobiety nie wydawały się aż tak ordynarne jak tamta na Moście Westminsterskim, ale może to dlatego, że w dzień nie były jeszcze pijane.
- A cóż to za słodki chłopaczek - powiedziała jedna z nich idąca ramię w ramię z inną kobietą. - Skąd jesteś, młody?
- Z Dorsetshire - odparł Jem. Maggie szarpnęła go za ramię.
- Nie odzywaj się do nich! - skarciła go. - Wczepi się w ciebie pazurami i nie puści, zobaczysz.
Druga ladacznica miała na sobie kwiecistą perkalową suknię i dobrany do niej czepek i może nawet wyglądałaby elegancko, gdyby nie nadmiernie głęboki dekolt, ukazujący zbyt śmiało piersi.
- Z Dorsetshire, tak? - zagadnęła go. - Mamy tu jedną czy dwie dziewczyny z R S
Dorsetshire. Może chciałbyś je poznać? A może wolałbyś taką rodem z Londynu, co?
- Zostaw go w spokoju! - ofuknęła ją Maggie.
- A co, masz już dziewczynę, tak? - nie dawała za wygraną ta w sukni w kwiatki, łapiąc Maggie za brodę. - Ale ona ci nie da tego, co ja ci mogę dać.
Maggie szarpnęła brodą i wyciągnęła rękę spod ramienia Jema. Prostytutki zarechotały i zajęły się lepiej rokującym klientem. Dwójka zawstydzonych młodych ludzi w milczeniu opuściła scenę. Mgła zgęstniała, przesłaniając słońce, tylko tu i tam prześwitujące przez jej grubą zasłonę.
Na szczęście Haymarket jest krótką ulicą, która szybko doprowadziła ich do spokojniejszych i węższych uliczek, gdzie gęsta zabudowa sprawiała, że było tu ciemniej.
Mimo że domy stały blisko jeden drugiego, nie robiły wrażenia ruder, a ludzie na ulicach wyglądali zamożniej niż sąsiedzi Jema i Maggie z Lambeth.
151
- Gdzie my jesteśmy? - zapytał Jem.
Maggie obeszła kopiec końskiego nawozu.
- W Soho.
- A czy stąd mamy blisko do Bunhill Fields?
- Nie, to jeszcze kawał drogi. Oni z pewnością najpierw pójdą do domu matki pana Blake’a i zabiorą stamtąd jej ciało. Popatrz, zatrzymali się. O, tam. - Blake’owie stali pod drzwiami jakiegoś sklepu, w którego oknach wisiały sztuki czarnego materiału.
- „James Blake, Tekstylia”. - Przeczytał głośno Jem wiszący nad sklepem szyld.
Drzwi się otworzyły i Blake’owie weszli do środka. Pan Blake zamknął za sobą drzwi.
Jem odniósł wrażenie, że patrzył przez chwilę w ich stronę, ale nie na tyle długo, żeby mógł ich rozpoznać. Mimo to wycofali się z ulicy tak, by ich nie było widać ze sklepu.
Przed domem nie czekały żadne powozy, a od momentu, kiedy Blake’owie zniknęli wewnątrz, nie było też śladu jakiegokolwiek ruchu. Maggie i Jem zatrzymali się parę domów dalej i przez chwilę stali oparci o ścianę jednej ze stajni, ściągając na siebie ostre spojrzenia mieszkańców pobliskich domów. Maggie odepchnęła się od ściany i ruszyła z powrotem w stronę sklepu.
- Co ty robisz? - powiedział Jem ściszonym głosem, doganiając ją.
- Nie możemy tak po prostu sterczeć i czekać. Zwracamy na siebie uwagę.
Pójdziemy tam i będziemy obserwowali wóz przedsiębiorcy pogrzebowego.
Przeszli pod oknami wystawowymi sklepu, a potem sąsiednimi uliczkami dotarli do Golden Square, którego nazwę podał im sprzedawca wiązanek. Jak na place Londynu, Golden Square nie robił wrażenia specjalnie eleganckiego, ale fronty domów były szersze, a ogólny efekt lżejszy. Sam plac otaczał żelazny parkan, więc Jem i Maggie tylko z zewnątrz mogli podziwiać znajdujący się w środku pomnik Jerzego II.
- Dlaczego one mi to robiły? - zapytał w pewnym momencie Jem.
- Kto ci co robił?
- No… no te kobiety na Haymarket. Dlaczego one mnie zaczepiały? Czy nie widzą, że jestem za młody na… na te rzeczy?
Maggie zachichotała.
- Może w Londynie chłopcy zaczynają wcześniej.
152
Jem spiekł raka i pożałował, że się w ogóle odezwał, zwłaszcza że Maggie lubiła się z nim droczyć na ten temat. Uśmiechnęła się do niego w taki sposób, że kopnął żwir pod nogami.
- Wracajmy - burknął.
Kiedy znaleźli się przed sklepem, drzwi były już otwarte, a przed domem stał wóz.
Sąsiedzi tłumnie wylegli na ulicę i właśnie wśród nich ukryli się Maggie i Jem. W
pewnym momencie pojawił się pan Blake w towarzystwie właściciela zakładu pogrzebowego i dwóch braci - jednego z nich Jem widział właśnie wczoraj na Hercules Buildings. Za nimi szła pani Blake z jakąś drugą kobietą, która miała takie same grube brwi i pokaźny nos jak mężczyźni z rodziny Blake’ów; musiała być ich siostrą. Kiedy wyniesiono trumnę i umieszczono ją na wozie, zebrani na ulicy ludzie skłonili głowy, a mężczyźni zdjęli kapelusze.
Dwaj grabarze wskoczyli na kozioł i lekko trącając konie lejcami, wolno ruszyli sprzed domu, a za nimi podążyli pieszo żałobnicy i sąsiedzi. Kondukt dotarł do miejsca, w którym ulica się zwężała. Tu sąsiedzi się zatrzymali, długo jeszcze patrząc za karawanem, który wciąż posuwając się wolno, dojechał do jeszcze mniejszej uliczki, aż wreszcie zniknął im z oczu.
Jem przystanął.
- Może powinniśmy wracać do Lambeth - zaproponował nieśmiało, próbując
przełknąć zalegającą mu w gardle grudę. Widok trumny na wozie i zdejmujących kapelusze ludzi przypomniał mu pogrzeb jego brata i sąsiadów stojących w drzwiach swoich domów z pochylonymi głowami, którzy patrzyli za trumną odprowadzaną na cmentarz biciem kościelnego dzwonu. Ludzie płakali bez skrępowania, ponieważ Tommy był ogólnie lubianym chłopcem, i ten krótki marsz na cmentarz na oczach wszystkich znajomych był dla Jema bardzo trudnym doświadczeniem. I chociaż ostatnio już rzadziej myślał o bracie, zdarzały się chwile, kiedy opadały go wspomnienia. Londyn nie całkiem wymazał Tommy’ego z pamięci Kellawayów. Nocami nieraz Jem słyszał płacz matki.
Ale Maggie, zamiast się z nim zatrzymać, w chwili kiedy sąsiedzi zaczęli rozchodzić się do domów, pobiegła ulicą przed siebie. Na skrzyżowaniu, gdzie kondukt 153
zniknął jej z oczu, odwróciła się i gestem przyzwała Jema, który po chwili ruszył w jej stronę.
Rozdział 4
Wkrótce przybyli na Soho Square, nieco większy od Golden Square, ale z
podobnymi metalowymi barierkami, trawnikami, żwirowanymi ścieżkami i pomnikiem Karola II na cokole pośrodku. W odróżnieniu od Golden Square ten plac był otwarty dla publiczności i podczas gdy kondukt pogrzebowy okrążał go od północy, Jem i Maggie przeszli prosto przez środek i wmieszali się w tłum londyńczyków poszukujących świeżego powietrza i światła, chociaż atmosfera była tu gęściej sza niż w Lambeth, a powietrze przesycone zapachami typowymi dla wielkich ludzkich skupisk: dymu węglowego ognia, przepoconych ubrań, gotowanej kapusty i psującej się ryby. I mimo iż Soho Square był znacznie bardziej otwarty niż okoliczne ulice, przez które dotychczas szli, to niebo - zamiast złocistego wrześniowego światła - zasnuła mętna szarość, przywodząca Jemowi na myśl niekończące się listopadowe popołudnia. Wydawało się, że jest późno, niemal wieczór, i chłopak miał poczucie, że minęło wiele godzin, odkąd R S
opuścił Lambeth, chociaż nie słyszał, żeby dzwony biły na czwartą.
- Łap. - Maggie rzuciła mu kawałek piernika, kupionego od handlarza, który mijał
ich z tacą na głowie.
- Dziękuję. - Jem chrupał twardy korzenny piernik z poczuciem winy. Nie wziął ze sobą żadnych pieniędzy ze strachu, że mu ukradną.
Po drugiej stronie placu dołączyli do końca konduktu i kilka zakrętów dalej minęli czworokątny kościół z wysoką wieżą. Maggie przeszedł dreszcz.
- St Giles - powiedziała tylko, jakby samo to imię wyczarowywało dla Jema skojarzenia, tak żeby Maggie nie musiała niczego wyjaśniać. Ale Jem nie pytał. Wiedział, że St Giles był patronem wyrzutków, a widok okolicznych budynków potwierdzał, że kościół został nazwany właściwie. I mimo że nie szli zatłoczonymi ulicami, to Jem czuł je z daleka, widząc tu i tam brud i piętno nędzy na twarzach ludzi. Nie było to jego pierwsze 154
spotkanie z londyńskimi slumsami. Razem z Maggie myszkowali po niektórych ulicach nad rzeką w Lambeth niedaleko fabryki musztardy, w której pracowała teraz dziewczyna, i nie mógł pojąć, jak ludzie mogą mieszkać w tak strasznych warunkach. Zarówno wtedy, jak i teraz jego serce ściskała tęsknota za Dorsetshire. Miał ochotę zatrzymać mężczyznę w łachmanach, z twarzą mizerną i brudną, który właśnie ich minął, i powiedzieć mu, żeby uciekał z Londynu i szedł prosto przed siebie, aż dojdzie do pięknych zielonych wzgórz, pożłobionych bruzdami i skąpanych w promieniach słońca, wśród których upłynęło jego dzieciństwo.
Ale nie zatrzymał mężczyzny; szedł za Maggie, która podążała za Blake’ami. Nie zauważył, że w pewnym momencie pan Blake odwrócił głowę i nie przerywając marszu za trumną swojej matki, rozejrzał się po ulicach nędzy.
Tam, gdzie w Londynie były slumsy, tam były i prostytutki. Na St Giles dosłownie się od nich roiło. Miały jednak dość przyzwoitości, żeby nie zaczepiać żałobników z konduktu. Jem jednak, który trzymał się w pewnej odległości od innych i nie był ubrany na czarno, wydawał się dostępnym celem. Zaczęły do niego wołać, tak jak tamte na Haymarket, chociaż te reprezentowały zgoła inny gatunek. Nawet Jem, który nie miał
doświadczenia z kobietami tego rodzaju, zorientował się bez trudu, że prostytutki z St Giles były w znacznie gorszym stanie od swoich o wiele lepiej ubranych koleżanek po R S
fachu z Haymarket. Tu przeważały wymizerowane, poznaczone ospą twarze, bezzębne albo z poczerniałymi pieńkami, z ziemistą cerą i zaczerwienionymi od pijaństwa lub wyczerpania oczami. Nie mogąc na nie patrzeć, przyspieszył kroku, ryzykując zrównanie się z Blake’ami. Ale i tak je słyszał.
- Sir, sir - jak go uparcie nazywały, biegnąc obok niego i szarpiąc rękaw. - Daj się namówić, sir. Nie żałuj nam sześciopensówki, sir. My cię rozweselimy, sir. - Mówiły z irlandzkim akcentem, jak większość mieszkańców St Giles, ale od czasu do czasu wtrącały się też i inne, „warkocząc” w typowy dla Lancashire, Kornwalii, Szkocji, a nawet Dorset sposób.
Jem przyspieszył kroku, ale i przeklinająca je siarczyście Maggie niewiele mogła wskórać, żeby się ich pozbyć. Chłopak znalazł się już tak blisko konduktu, z całym tym ludzkim jazgotliwym stadkiem, przypominającym gęgające gęsi, że w pewnym momencie 155
jeden z braci pana Blake’a - ten, którego Jem uznał za Roberta - odwrócił się i groźnie spojrzał na prostytutki, które wreszcie dały za wygraną.
- Dochodzimy do High Holborn - oznajmiła Maggie i przystanęła, kiedy ulica zaczęła się rozszerzać.
Jem także się zatrzymał.
- Co się stało?
- Ciii, słucham.
Jem miał wrażenie, że nie słyszy nic, poza normalnymi odgłosami Londynu, takimi jak turkot powozów czy wołanie handlarza ulicznego: „Sznurowadła bawełniane, sznurowadła, pół pensa za sztukę, długie i mocne!” albo smętne tony wygrywane na piszczałce przez innego mężczyznę, wykrzykującego raz po raz: „Dajcie pensa biedakowi, to zmienię piosenkę na wesołą!”; to znów para kłócąca się nad kuflem piwa. Po sześciu miesiącach spędzonych w Lambeth Jem zdołał przywyknąć do tych wszystkich odgłosów.
I nagle poprzez te wszystkie odgłosy - pomruki, dudnienie i krzyki - przebił się głos o zupełnie innej barwie, głos z Dorsetshire.
- Jem! Jem, wracaj!
Jem odwrócił się, wpatrzony w zatłoczoną ulicę.
- Tam - powiedziała Maggie i rzuciła się w stronę białego czepka z falbaną. Koło R S
straganu z jadalnymi ślimakami stała Maisie z jeszcze jedną dziewczynką, która, mimo że w tym samym wieku, była od niej dużo mniejsza. Miała strzechę jasnych włosów i szczupłą, bladą buzię z dwiema wielkimi czerwonymi plamami na policzkach i czerwoną smugą na ustach. Było to zapewne wyobrażenie młodziutkiej dziewczyny o tym, jak powinien wyglądać makijaż. Jej smutne, zaczerwienione oczy wyglądały, jakby płakała, a cała postawa zdradzała lęk przed jakimś bliżej nieokreślonym ciosem, który w każdej chwili mógł na nią spaść. Dziewczyna nie miała na sobie bluzki, tylko skórzany gorset, ciemny i tłusty od długiego noszenia, i czerwoną atłasową spódnicę, spod której wyzierały brudne halki. Paskiem materiału, oderwanym z dołu spódnicy, przewiązała sobie włosy.
- Jem! Jem! - wykrzyknęła Maisie i ruszyła w jego stronę. - To jest Rosie Wightman. Nie poznałeś jej, przechodząc? Rosie, to jest Jem.
156
Jem nigdy nie zwróciłby na nią uwagi, ale kiedy Rosie spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami, dostrzegł - pod warstwą różu i brudu, żałosną próbą uwodzicielskiej kokieterii - buzię dziewczynki, z którą łowił węgorze w rzece Piddle i której rodzice stracili przez nią w pożarze stodołę.
- Dzień dobry, Jem - powiedziała, ukazując dobrze znaną przerwę między przednimi zębami.
- Boże, to wy znacie tę dziewczynę? - zdziwiła się Maggie.
- Ona jest z naszych stron - wyjaśniła Maisie.
- Ale co na miłość boską ty robisz tutaj, panno Piddle, jeśli można wiedzieć?
Maisie zrobiła tak chytrą minę, jak to było możliwe u dziewczyny noszącej czepek z falbaną.
- Ja… bo ja poszłam za wami. Widziałam, jak się wymykacie za Blake’ami, więc powiedziałam mamie i tacie, że boli mnie głowa, i poszłam za wami. Przez całą drogę za wami szłam - dodała z dumą.
- Masz dla nas pensa, Jem? - spytała Rosie.
- Przykro mi, ale nie mam przy sobie żadnych pieniędzy.
- To daj jej swojego piernika - poleciła mu Maisie. Jem wręczył dziewczynie na pół
zjedzonego piernika, którego
Rosie wpakowała sobie w całości do ust.
- Cholerni Blake’owie! - mruknęła Maggie i odwróciła się, by poszukać wzrokiem konduktu. Wóz, który wlókł się do tej pory małymi uliczkami, teraz, na szerszej ulicy, nabrał szybkości. W tej chwili prawie zniknął im z oczu w ruchu ulicznym High Holborn.
- Poczekajcie, pobiegnę zobaczyć, jaką drogą jadą, i zaraz tu do was wrócę. - Z tymi słowy Maggie zniknęła w tłumie.
- Co ty tu robisz? - Jem zwrócił się do Rosie.
Dziewczyna rozejrzała się, jakby się chciała upewnić, gdzie jest.
- Ja tu pracuję - odpowiedziała z ustami pełnymi piernika.
- Ale dlaczego uciekłaś i przyjechałaś tu, do Londynu?
Rosie przełknęła.
157
- Wiesz dlaczego. Nie mogłam znieść, że rodzice i wszyscy sąsiedzi będą mnie wytykali palcami z powodu tego pożaru. Dlatego tu przyjechałam.
- Ale dlaczego nie wrócisz do domu? - włączyła się do rozmowy Maisie. - Twoi rodzice by… - urwała, uświadamiając sobie, że Wightmanowie są w przytułku w Dorchester i że miała o tym nie mówić Rosie. - W każdym razie Dorsetshire byłoby lepsze niż to!
Rosie wzruszyła ramionami i objęła swoje ciało rękami, jakby się chciała w ten sposób pocieszyć.
- Nie możemy jej tak zostawić, Jem - powiedziała Maisie. - Zabierzemy ją ze sobą do Lambeth.
- Ale w ten sposób mama i tata dowiedzą się, że byliśmy w mieście. - Jem starał się nie pokazać po sobie niesmaku. Miał wrażenie, że prostytutki wszędzie depczą mu po piętach.
- Och, rodzice nic nie powiedzą, zwłaszcza jak zobaczą, że przyprowadziliśmy Rosie.
Podczas gdy rodzeństwo Kellawayów dyskutowało, co robić, Rosie stała potulnie, oblizując palce, żeby nie uronić ani okruszka piernika. Może powinna okazać jakieś zainteresowanie swoimi dalszymi losami, ale nie okazała. Od chwili, kiedy rok temu R S
przybyła do Londynu, była gwałcona, okradana i bita, nie posiadała nic, poza tym, co miała na sobie, i nieustannie cierpiała głód. A do tego wszystkiego - mimo że jeszcze o tym nie wiedziała - złapała trypra. Rosie przestała uważać, że w sprawie swojego życia ma cokolwiek do powiedzenia, więc nie mówiła nic.
Dziś udało jej się skusić tylko jednego mężczyznę. Ale teraz, kiedy ktoś w ogóle zwrócił na nią uwagę, mężczyźni jak gdyby zaczęli ją dostrzegać. Rosie pochwyciła spojrzenie jakiegoś odrobinę lepiej ubranego mężczyzny i się rozpromieniła.
- Zajęta, malutka? - zapytał nieznajomy.
- Nie, sir, do usług. - Rosie wytarła ręce w spódnicę, przygładziła strzechę jasnych włosów i wzięła go pod ramię. - Tędy, sir.
- Co ty robisz?! - wykrzyknęła Maisie. - Nie możesz nas tak zostawić!
- Miło było was spotkać - powiedziała Rosie. - Do zobaczenia.
158
- Poczekaj! - Maisie złapała ją za rękę. - Przyjdź, znajdziesz nas, możemy ci pomóc.
Mieszkamy w Lambeth. Wiesz, gdzie to jest?
Rosie pokręciła głową.
- A Most Westminsterski?
- Byłam tam - odparła Rosie. Mężczyzna wyszarpnął ramię z jej uścisku.
- Idziesz, czy mam gdzie indziej szukać towarzystwa?
- Tak, tak, idę, sir. - Rosie uczepiła się jego ramienia i odeszli razem.
- Idź na Most Westminsterski! - zawołała za nią Maisie. - Na jego końcu zobaczysz duży budynek z białą flagą, na której są czerwone i czarne litery. To jest Cyrk Astleya. Idź
tam w dzień i zapytaj o Thomasa Kellawaya, dobrze?
Rosie nawet się nie obejrzała. Prowadziła swojego klienta boczną uliczką, ciągnąc go w ciemny zaułek, poza zasięg ich wzroku.
- Och, Jem, ona chyba kiwnęła głową - powiedziała Maisie. - Słyszała to, co mówiłeś, i skinęła głową. Ona przyjdzie, jestem pewna! - Maisie miała oczy pełne łez.
Tymczasem wróciła zdyszana Maggie.
- Wszystko w porządku. Zostali zatrzymani. Zderzyły się dwa powozy i woźnice się kłócą. Mamy parę minut czasu. - Rozejrzała się. - A gdzie jest tamta druga panna Piddle?
- Poszła sobie - odparł Jem.
- Jutro ma się z nami spotkać u Astleya - dodała Maisie.
Przez chwilę Maggie patrzyła to na jedno, to na drugie, po czym uniosła brwi.
159
Rozdział 5
Szli teraz High Holborn za konduktem żałobnym i w miarę jak posuwali się dalej na wschód, w głąb starszej części Londynu, Jem wyczuwał zmianę. W Soho ulice tworzyły rodzaj siatki. Tutaj odchodziły od High Holborn i biegły w sposób mniej przewidywalny: to skręcały, ginąc z oczu, to znów kończyły się ślepo lub zwężały tak gwałtownie, że ledwie mógł się przecisnąć wóz. Robiły wrażenie spontanicznie powstałego dość przypadkowego systemu, który nie stanowił efektu żadnego planowania. Ta część Londynu była, jaka była, bez żadnych aspiracji do wielkości, elegancji czy choćby porządku jak Soho czy Westminster. Było tu również wiele domów, sklepów i pubów, ale przeplatały się one z większymi budynkami - fabrykami i magazynami. Jem czuł w powietrzu zapach piwa, octu, krochmalu, smoły, ługu, łoju i wełny. A kiedy skręcili w bok od High Holborn, poczuł krew.
- Rany boskie! - wykrzyknęła Maggie, marszcząc nos. - Nie chce mi się wierzyć, że oni idą przez Smithfield’s? Nie mogli wybrać innej drogi?
- A co to jest Smithfield’s? - zapytała Maisie.
- To rynek mięsny. Jesteśmy teraz na Cow Lane.
Ulica prowadziła w górę, w kierunku grupy niskich budynków, gdzie smród gnoju, uryny i krowiego potu mieszał się z jeszcze bardziej ponurym metalicznym odorem krwi i mięsa. I chociaż rynek był w niedzielę nieczynny, kręcili się tu ludzie sprzątający stragany. Kiedy przechodził kondukt pogrzebowy, jedna z kobiet chlusnęła w poprzek drogi wiadrem wody, zalewając im buty różową falą. Maisie znieruchomiała w kałuży i zatkała sobie dłonią usta.
- Prędzej, prędzej, panno Piddle. - Maggie pociągnęła ją za rękę, przeprowadzając przez krwawą wodę, chociaż sama też pobladła na widok krwi. - Nie zatrzymuj się teraz.
Tylko tego by brakowało, żebyś nas tu wszystkich obrzygała. Ale jeszcze nam nie powiedziałaś, jak ci się udało pójść za nami tak daleko i cię nikt nie zobaczył. Ja jej nie widziałam, a ty, Jem? - Mówiąc to, Maggie głęboko wdychała powietrze, co wzbudziło zainteresowanie Jema, który zaczął się jej pilnie przyglądać.
160
Maisie zachichotała, szybciej odzyskując formę niż Maggie.
- To nie było takie łatwe, szczególnie wtedy, kiedy czekaliście na grabarzy. W
pewnym momencie, spacerując, zmieniliście kierunek, więc szybko się odwróciłam, patrząc na wystawę zegarmistrza, dopóki nie przeszliście. Wtedy byłam prawie pewna, że mnie zauważycie, ale nie zauważyliście. I potem znów powtórzyło się to samo na tym drugim placu: przyglądałam się pomnikowi, kiedy nadeszliście, i musiałam się za nim schować. Ale, proszę cię, Jem, powiedz, że Rosie przyjdzie się z nami spotkać do Cyrku Astleya. Musi przyjść. A my jej pomożemy, prawda?
- Ale ja nie mam pojęcia, co moglibyśmy dla niej zrobić. Przecież nie odeślemy jej do Dorsetshire, zwłaszcza w sytuacji, w której jej rodzice są w przytułku, a ona… ona jest w takim stanie.
- Mogłaby zostać z nami. Przecież rodzice by jej nie wyrzucili.
- Panna Pelham by ją wyrzuciła.
- Chyba że byśmy powiedzieli, że jest naszą siostrą, która przyjechała z Dorsetshire.
Panna Pelham nie wie, że nie mamy siostry.
- Będzie się musiała inaczej ubrać, to pewne - wtrąciła się Maggie. - W tych łachach nie może uchodzić za dziewczynę z Piddle. Stara wiedźma w jednej chwili by poznała, kim ona jest.
- Ja jej pożyczę ubranie, a Rosie mogłaby poszukać pracy - na przykład w fabryce musztardy. Mogłaby pracować z tobą.
Maggie parsknęła.
- Tego bym nie życzyła nawet wrogowi. Patrzcie, co się dzieje z człowiekiem, który tam pracuje. - Wyjęła zza gorsetu chusteczkę i wydmuchała nos, pokazując im efekt. Na chustce pojawiło się coś jaskrawożółtego, poznaczonego krwawymi żyłkami. - Znacie chyba to uczucie, kiedy weźmiecie za dużo musztardy do mięsa czy ryby? I z pewnością znacie to pieczenie w nosie. No więc tak się czuje człowiek pracujący dzień w dzień w fabryce musztardy. Na początku cały czas kichałam i leciało mi z oczu i z nosa.
Powiedzieli, że jak nie przestanie, to mnie zwolnią. Szkoda, że nie zwolnili. W końcu się do tego przyzwyczaiłam, ale teraz nic nie czuję i wszystko, cokolwiek jem, ma dla mnie 161
smak musztardy. Nawet ten piernik smakował musztardą. Dlatego raczej nie namawiaj swojej przyjaciółki, żeby tam pracowała.
- Może znalazłaby pracę w cyrku? - zasugerowała Maisie.
- Albo może dałoby się ją umieścić w sierocińcu dla dziewcząt, gdybyśmy skłamali i powiedzieli, że jej rodzice nie żyją - zaproponował Jem. - Bo oni w pewnym sensie rzeczywiście nie żyją - dla niej.
- Przyszło mi do głowy coś lepszego - odezwała się Maggie. - Mogłaby iść do magdalenek przy St George’s Fields. Tam przyjmują prostytutki - Maisie skrzywiła się na dźwięk tego słowa - i wykierowują je na porządne dziewczyny. Uczą je szyć i różnych innych rzeczy, a potem umieszczają w zamożnych domach jako służące.
- Rosie umie szyć, to wiem na pewno - wtrąciła się Maisie. - Ona robiła ze mną guziki. Tak, jestem pewna, że możemy jej pomóc.
Przez cały czas tej rozmowy trójka młodych ludzi posuwała się systematycznie, tu i tam skręcając w ślad za konduktem. Nagle karawan zatrzymał się przed bramą, za którą majaczyły rzędy nagrobków. Dotarli do cmentarza Bunhill Fields.
Rozdział 6
R S
Jem tak naprawdę nie zastanawiał się, dlaczego pokonał taki kawał drogi, żeby tu przyjść. Wyobrażał sobie, że Bunhill Fields, jako część Londynu, musi być czymś wspaniałym - że będzie to opactwo westminsterskie wśród cmentarzy, i warto przebyć wiele mil, by go zobaczyć. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu stwierdził, że Bunhill Fields niewiele różnił się od cmentarza przy kościele w Piddletrenthide. Tyle że jest znacznie większy, z łatwością pomieściłby dziesięć tamtych. Co więcej, nie było tu kościoła ani nawet kaplicy, gdzie można by odprawiać nabożeństwa czy szukać duchowego ukojenia, tylko rzędy nagrobków, od czasu do czasu urozmaicone większymi pomnikami czy kępami drzew - dębów, platanów, morw. Miejsce to w żaden sposób nie było odseparowane od świata, nie zapewniało niezbędnej do kontemplacji ciszy. W teren 162
cmentarza wcinał się bowiem wielki browar, wypełniając atmosferę bardzo ziemskim, bardzo żywym zapachem chmielu i niewątpliwie w dni powszednie wprowadzając zgiełk i ruch.
A jednak, kiedy tak patrzył przez metalowe pręty ogrodzenia na cmentarz, czekając w towarzystwie dziewcząt, aż matka pana Blake’a zostanie złożona na miejscu spoczynku, i później, kiedy wygłaszano zwyczajowe mowy przy grobie i wszyscy przechadzali się wśród nagrobków - Jem poczuł, że Bunhill Fields budzi w nim taką samą nostalgię, ze szczyptą melancholii, dobrze mu znaną z czasów, gdy lubił błądzić po cmentarzu w Piddletrenthide. Teraz ten wiejski cmentarz udzielił schronienia Tommy’emu i Jem wiedział, że tam jego nastrój byłby zupełnie inny.
- Grusza utracona - mruknął pod nosem, na co Maggie spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
Pogrzeb szybko się skończył.
- Nie było nabożeństwa - szepnął do Maggie. Stali oparci o duży prostokątny pomnik i z pewnej odległości patrzyli, jak pan Blake i jego bracia wrzucają do grobu ziemię, a następnie oddają łopatę grabarzom.
- Bo tutaj nie ma nabożeństw - wyjaśniła Maggie. - To jest cmentarz dla
dysydentów. Oni nie używają książeczek do nabożeństwa ani nic w tym sensie, a ich R S
cmentarz jest na ziemi niepoświęconej. Pan Blake jest prawdziwym radykałem. Nie wiedzieliście o tym?
- Czy to znaczy, że on pójdzie do piekła? - zapytała Maisie, skubiąc stokrotkę rosnącą na skraju grobu.
- Nie wiem, może. - Maggie wodziła palcem po napisie na płycie nagrobnej, chociaż nie potrafiła go przeczytać. - Myślę, że wszyscy pójdziemy do piekła. Założę się, że nieba w ogóle nie ma.
- Nie mów tak, Maggie! - wykrzyknęła Maisie.
- No, może jest niebo… dla ciebie, panno Piddle, ale będziesz w nim bardzo samotna.
- Nie rozumiem, dlaczego musi być albo jedno, albo drugie - wtrącił się Jem. - A nie może być to coś, co łączyłoby w sobie trochę tego i trochę tego?
163
- I to jest właśnie świat - odezwała się Maggie.
- Tak myślę.
- Dobrze powiedziane, moje dziecko. Świetnie to ujęłaś, Maggie.
Dzieci drgnęły. Pan Blake opuścił grupę żałobników i zaszedł je od tyłu.
- O, dzień dobry panu - powitała go Maggie, zastanawiają się, czy pan Blake nie jest na nich zły za to, że za nim poszli. Ale nie robił takiego wrażenia - ostatecznie za coś ją nawet pochwalił.
- Odpowiedziałaś na pytanie, które wam postawiłem wtedy na Moście
Westminsterskim - mówił dalej pan Blake. - Ciekaw byłem, kiedy to nastąpi.
- Naprawdę odpowiedziałam? Na jakie pytanie? - Maggie zaczęła gorączkowo szukać w pamięci, ale niewiele mogła sobie przypomnieć z tamtej poruszającej rozmowy na moście.
- Ja pamiętam - odezwał się Jem. - Pan pytał, co jest pośrodku rzeki, między jej przeciwległymi brzegami.
- Tak, drogi chłopcze, i Maggie właśnie powiedziała, co to takiego jest. Rozumiesz tę odpowiedź? - Pan Blake skierował swój przenikliwy wzrok na Jema, który też na niego patrzył, chociaż było to równie trudne, jak patrzenie w słońce, ponieważ migotliwe spojrzenie mężczyzny przenikało maskę, którą chłopak przywdział, by móc się aż tak R S
głęboko zapuścić w Londyn. I kiedy tak na siebie patrzyli, Jem poczuł się jak rozebrany do naga, jakby pan Blake mógł go przejrzeć na wskroś i widzieć wszystko, co się w nim kłębił - lęk przed tym, co było w Londynie nowe i inne, troskę o Maisie i rodziców, szok wywołany stanem Rosie Wightman, zupełnie nowe zdumiewające uczucia, jakie żywił dla Maggie, głęboki ból po stracie brata, kota i wszystkich, którzy już zginęli i jeszcze zginą, nie wyłączając jego samego. Był jednocześnie oszołomiony i zachwycony całym tym spędzonym z Maggie popołudniem, zapachami życia i śmierci w Smithfield’s, pięknymi strojami w St James’s Park, przerażającymi łachmanami St Giles, śmiechem Maggie i widokiem krwi płynącej z jej nosa.
Wszystko to pan Blake dostrzegł w nim i zrozumiał, i skinął do Jema, który nagle poczuł się inny - twardszy i czyściejszy, jakby był wypolerowanym przez piasek kamieniem.
164
- To jest świat - powiedział Jem. - Tym, co wypełnia przestrzeń między dwoma przeciwieństwami, jesteśmy my.
Pan Blake się uśmiechnął.
- Tak, mój chłopcze, tak moja dziewczyno. To napięcie między przeciwieństwami sprawia, że jesteśmy tym, czym jesteśmy. Mamy w sobie nie tylko jedno, ale i drugie, i te dwa przeciwieństwa mieszają się ze sobą, zderzają i iskrzą w nas. Nie tylko światło, ale i ciemność. Nie tylko pokój, ale i wojna. Nie tylko niedojrzałość, ale i doświadczenie. -
Wzrok pana Blake’a na chwilę spoczął na stokrotce w ręku Maisie. - To jest lekcja, która dobrze zrobi nam wszystkim, byśmy mogli dojrzeć cały świat w jednym kwiatku. No, ale teraz muszę porozmawiać z Robertem. Do widzenia, moje dzieci.
- Do zobaczenia - odparł Jem.
Patrzyli, jak pan Blake kluczy wśród grobów. Nie zatrzymał się jednak przy grupce żałobników, jak się tego spodziewali, tylko poszedł dalej, aż w pewnym momencie ukląkł
przy jednym z grobów.
- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała Maisie. Jem zmarszczył brwi.
- Wytłumacz jej, Maggie. A ja zaraz wracam. - Ruszył przed siebie i przykucnął za jednym z pomników w pobliżu pana Blake’a, który robił wrażenie bardzo
podekscytowanego. Oczy mu lśniły, chociaż chmury gęstniały i światła było niewiele, a R S
Jem, który przysłuchiwał się wszystkiemu z ukrycia, poczuł na dłoni pierwsze krople deszczu.
- Czuję ten napór ze wszystkich stron - mówił pan Blake - wielkie ciśnienie. A wiem, że będzie jeszcze gorzej - wobec tych wszystkich wieści napływających z Francji.
Lęk przed oryginalnością zadławi tych wszystkich, którzy przemawiają innymi głosami.
Swoje myśli mogę wyjawić tylko przed tobą i Kate, niech ją Bóg ma w swojej opiece. - I po krótkiej przerwie pan Blake podjął: - Widziałem takie rzeczy,
Robercie, że z pewnością byś nad nimi zapłakał. Twarze, które spotykam na ulicach Londynu, noszą na sobie piętno piekła. I po kolejnej, dłuższej, przerwie zaczął recytować: W kamiennym mieście, gdzie Tamizę Także spętano pośród krat,
Na każdej ludzkiej twarzy widzę
165
Słabości i cierpienia znak.
I w każdym ludzkim krzyku, w każdej
Dziecięcej trwodze dźwięczy głos
Kajdan przez umysł wykuwanych,
Żelaznych kajdan groźna moc* .
* Londyn, William Blake Poezje wybrane, wybrał, przetłumaczył i wstępem opatrzył Zygmunt Kubiak, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1972.
- Nad tym właśnie pracuję. Piszę wszystko na nowo, bo wszystko tak bardzo się zmieniło. Zastanów się nad tym, mój bracie, do naszego następnego spotkania. - Po tych słowach pan Blake wstał. Jem poczekał, aż dołączy do grupy w czerni, po czym podszedł
do grobu, przy którym klęczał. Potwierdziły się podejrzenia Jema co do brata, o którym pan Blake tak często wspominał. Na nagrobku widniał napis: „Robert Blake, 1762-1787”.
Rozdział 7
R S
Grabarze ze swoim wozem udali się w jedną stronę, Blake’owie w drugą. Szli długą, wysadzaną drzewami aleją, która doprowadziła ich do ulicy. Rzadkie początkowo krople deszczu padały coraz intensywniej.
- O mój Boże - jęknęła Maisie, otulając ramiona szalem. - Nie przypuszczałam, że będzie padało. Co my teraz zrobimy tak daleko od domu?
Plany Maggie i Jema nie wykraczały poza dostanie się do Bunhill Fields. Nie myśleli o tym, co dalej. A teraz było ciemno, padał deszcz i nie mieli już przed sobą żadnego celu, poza jednym - żeby się dostać do domu.
Odruchowo Maggie, a za nią Jem i Maisie, ruszyli za Blake’ami, ale ci w pewnym momencie doszli do ulicy i zamiast w nią skręcić i wracać tą samą drogą, wsiedli do czekającego na nich powozu, który ruszył z kopyta i chociaż dzieci jakiś czas za nim biegły, to jednak wkrótce zostały w tyle. Zatrzymały się więc, bezradnie patrząc za 166
powozem, który oddalał się od nich coraz bardziej, aż wreszcie skręcił w prawo i zniknął
im z oczu. Deszcz wzmógł się, więc biegiem dopadli skrzyżowania, ale po powozie nie było ani śladu - wracał inną drogą. Maggie rozejrzała się dokoła, nie miała pojęcia, gdzie są.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała Maisie. - Czy nie powinniśmy próbować pójść ich śladem?
- To nie miałoby sensu - odparła Maggie. - Oni jadą do Soho, a my wracamy do Lambeth. Jakoś damy sobie radę. Chodźcie, idziemy. - Ruszyła, nadrabiając miną. Na wszelki wypadek nie przyznawała się, że w przeszłości bywała w tej części Londynu z ojcem albo z bratem i że to oni byli jej przewodnikami. Zapamiętała jednak wiele znaków rozpoznawczych, po których z pewnością trafiłaby do domu, takich jak Smithfield’s, St Paul’s, Guildhall, więzienie Newgate most Blackfriar, ale problem polegał na tym, żeby znaleźć choć jeden z nich.
Na przykład przed nimi, po drugiej stronie żywopłotu, wznosił się potężny dwupiętrowy budynek w kształcie litery U, bardzo długi, z wieżyczkami w trzech punktach - pośrodku i na rogach, tam, gdzie zaczynały się skrzydła budynku.
- Co to jest? - zapytała Maisie.
- Nie wiem - odparła Maggie. - Ale wygląda jakoś znajomo. Chodźcie, obejrzymy R S
go z drugiej strony.
Poszli wzdłuż żywopłotu, a potem okrążyli jedno ze skrzydeł. Od tyłu, równolegle do budynku, biegł powyszczerbiany kamienny mur porośnięty bluszczem; drugi, jeszcze wyższy mur zbudowano bliżej budynku - najwyraźniej chodziło o to, żeby przebywający w środku ludzie nie mogli wydostać się na zewnątrz.
- W oknach są kraty - oznajmił Jem, przypatrując się budynkowi poprzez strugi deszczu. - Czy to jest więzienie?
Maggie spojrzała na widoczne wysoko w górze okienka.
- Nie sądzę. Nie jesteśmy w pobliżu ani Fleet Street, ani Newgate - byłam tam, kiedy wieszali przestępców i wiem, że to wygląda inaczej. W Londynie nie ma aż tak wielu przestępców, i to za kratkami.
167
- To ty widziałaś, jak wieszali człowieka?! - wykrzyknęła Maisie. Na jej twarzy malowała się taka zgroza, że Maggie wstydziła się to potwierdzić.
- Tylko raz - powiedziała szybko. - I miałam dość. Maisie się wzdrygnęła.
- Ja bym nie mogła patrzeć, jak kogoś zabijają, obojętne, co by ta osoba zrobiła.
Maggie wydała dziwny odgłos. Jem zmarszczył brwi.
- Nic ci nie jest?
Przełknęła z trudem, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszeli coś w rodzaju zawodzenia dochodzącego z jednego z zakratowanych okienek. Początkowo był to dość niski i słaby dźwięk, ale z czasem zaczął nabierać mocy, wchodząc na coraz to wyższe rejestry, aż wreszcie przeszedł w potężny krzyk na granicy zdarcia gardła. Dzieci zamarły. Maggie poczuła na całym ciele gęsią skórkę. Maisie uczepiła się ramienia Jema.
- Co to takiego? Co to jest, Jem?
Chłopak pokręcił głową. Dźwięk ucichł nagle, by znów po chwili odezwać się, tak jak poprzednio, w niższej tonacji, wznosząc się stopniowo coraz wyżej i wyżej. Jemowi przypominało to kocie walki.
- Może to szpital położniczy? - zasugerował. - Jak ten przy Westminster Bridge Road. Czasem, kiedy kobiety rodzą dzieci, słychać dochodzące stamtąd krzyki.
Maggie z marsem na czole wpatrywała się w porośnięty bluszczem kamienny mur.
Nagle na jej twarzy pojawił się znak skojarzenia i jednocześnie wyraz niesmaku.
- O Boże - powiedziała, cofając się o krok. - To Bedlam.
- A co… co to jest… - Jem urwał. Przypomniał mu się pewien incydent, jaki się kiedyś zdarzył u pana Astleya. Jedna z dziewcząt od kostiumów widziała, jak John Astley uśmiecha się do panny Hannah Smith, i zaczęła płakać tak gwałtownie, że dostała ataku histerii. Philip Astley chlusnął jej w twarz zimną wodą i wymierzył policzek. „Weź się w garść, moja droga, bo wylądujesz w Bedlam!” - zdążył jeszcze powiedzieć, zanim inne dziewczyny wyprowadziły ją z amfiteatru. Pan Astley zwrócił się wtedy do Johna Foxa i stukając się palcem w czoło, mrugnął do niego porozumiewawczo.
168
Jem ponownie spojrzał w stronę okien i między prętami krat zobaczył poruszającą się dłoń - jakby ktoś próbował łapać deszcz. Kiedy po raz trzeci rozległ się krzyk, powiedział:
- Wiecie co, lepiej już chodźmy. - Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku, jak mu się wydawało, zachodnim, do Soho, a potem Lambeth.
Maggie i Maisie poszły za nim.
- To jest mur londyński - powiedziała Maggie, wskazując kamienny mur na prawo.
Wszędzie dookoła miasta zostały jego kawałki. To stare mury miejskie, po nich poznałam Bedlam. Kiedyś byłam tu z tatą.
- To którędy mamy teraz iść? - zapytał Jem. - Na pewno wiesz.
- Oczywiście, że wiem. Tędy. - Maggie na chybił trafił skręciła w lewo.
- A kto… kto przebywa w Bedlam? - zapytała nieśmiało Maisie.
- Wariaci.
- O Boże. Biedacy. - Maisie nagle stanęła jak wryta. - Poczekajcie, patrzcie! -
Wskazała idącą przed nimi postać w czerwonej spódnicy. - To Rosie. Rosie! - zawołała.
- Maisie, my nie jesteśmy nawet w pobliżu St Giles - powiedziała Maggie. - Jej tu nie może być.
- Właśnie, że może! Powiedziała, że pracuje wszędzie. Mogła tutaj przyjść! -
Maggie puściła się biegiem.
- Nie bądź głupia! - zawołała za nią Maggie.
- Maisie, nie sądzę… - zaczął Jem.
Ale siostra go nie słuchała, przeciwnie, jeszcze przyspieszyła, a kiedy dziewczyna w czerwonej spódnicy skręciła nagle w jakąś uliczkę, Maisie dała za nią nura i zniknęła.
- Do diabła! - Maggie rzuciła się za nią biegiem, a wraz z nią Jem.
Kiedy dotarli do zakrętu, zarówno Maisie, jak i czerwona spódnica zdążyły już zniknąć.
- Do diabła! - ponownie mruknęła Maggie. - Co za idiotka!
Pobiegli uliczką, na każdym zakręcie wypatrując Maisie. W pewnym momencie w bramie domu mignęło im coś czerwonego. Teraz, kiedy zobaczyli i twarz dziewczyny, stało się dla nich jasne, że nie jest to ani Rosie, ani w ogóle żadna prostytutka.
169
Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, a oni zostali sami w otoczeniu kilku domów, kościoła i sklepów z wyrobami miedzianymi i z materiałami.
- Maisie musiała pójść dalej - powiedziała Maggie i zawróciła do tamtej pierwszej uliczki, cały czas zaglądając we wszystkie możliwe zaułki i zakamarki. Jem po chwili dołączył do niej. Na końcu ślepego zaułka zawrócili, na końcu następnego zawrócili ponownie, coraz dalej brnąc w coraz to zacieśniający się labirynt uliczek. Jem mówił
niewiele; raz tylko zatrzymał Maggie, zwracając jej uwagę, że kręci się w kółko.
Pomyślała, że pewnie jest na nią wściekły za to, że się zgubiła, ale Jem nie okazywał ani złości, ani strachu - tylko posępną determinację.
Maggie starała się nie myśleć o niczym innym, jak tylko o znalezieniu Maisie.
Kiedy przez chwilę usiłowała sobie wyobrazić całą ich trójkę, zagubioną w sieci małych uliczek w nieznanej części wielkiego miasta, ogarnął ją paraliżujący lęk i miała ochotę usiąść. Tylko raz w życiu odczuwała wcześniej taki lęk, a mianowicie wtedy, kiedy spotkała tamtego typa w Uliczce Rzezimieszków.
Biegnąc kolejnym zaułkiem, minęli mężczyznę, który się odwrócił, łypiąc na nich podejrzliwie.
- Skąd tak uciekacie?
Maggie wrzasnęła i uskoczyła jak spłoszony koń, co przestraszyło zarówno Jema, R S
jak i nieznajomego, który cofnął się i zniknął w jednej z bram.
- Co się stało, Maggie? - Jem złapał przyjaciółkę za ramiona, ale ona wzdrygnęła się tylko i strząsnęła z siebie jego ręce, po czym odwróciła się i oparta ręką o mur stała przez chwilę, usiłując odzyskać panowanie nad sobą.
Jem czekał, przyglądając jej się bezradnie. Wreszcie westchnęła głęboko, ciężko, spazmatycznie, i odwróciła się do niego z oczyma zalanymi strugami deszczu, który skapywał z ronda połamanego słomkowego kapelusza. Jem, wpatrując się w jej zrozpaczoną twarz, dostrzegł na niej ten sam daleki wyraz udręki, jak to bywało już wcześniej, kiedy Maggie nie wiedziała, że na nią patrzy albo jak teraz, kiedy rozpaczliwie próbowała to ukryć.
- Co z tobą? - zapytał chłopak ponownie. - Co się z tobą dzieje?
Maggie pokręciła głową: nie powie, o co chodzi.
170
- Chodzi o tego faceta z Uliczki Rzezimieszków, tak? - próbował zgadnąć. - Zawsze w tej sprawie zachowywałaś się jakoś dziwnie. I wtedy na Smithfield’s też.
- To Maisie zrobiło się wtedy niedobrze, nie mnie - broniła się Maggie.
- Tobie też - nalegał Jem. - Zrobiło ci się niedobrze, bo zobaczyłaś tak samo dużo krwi jak wtedy w Uliczce Rzezimieszków. Może nawet… - Jem przerwał. - Może nawet widziałaś, jak to się stało, co? Może widziałaś, jak tamten człowiek został zabity? - Jem miał ochotę objąć ją, pocieszyć, ale wiedział, że mu na to nie pozwoli.
Maggie odwróciła się do niego tyłem i ruszyła przed siebie.
- Musimy odnaleźć Maisie - mruknęła pod nosem i zamilkła.
Z powodu złej pogody ludzi na ulicach było niewielu. W miarę jak prowadzili swoje poszukiwania, deszcz wzmagał się coraz bardziej, jakby chciał doszczętnie przemoczyć każdego, kto znalazł się poza domem, aż wreszcie nagle całkowicie ustał. Natychmiast zaczęły się otwierać drzwi. Była to gęsto zabudowana i zatłoczona część Londynu, która przetrwała pożary, mody i biedę tylko dlatego, że domy były bardzo solidne. Ludzie, którzy się z nich wyłaniali, też byli podobnie mocno zbudowani i dobrze zakorzenieni. Tu nikt nie mówił akcentem z Yorkshire, Lancashire czy Dorset, tu ludzie żyli w jednym miejscu od wielu pokoleń.
W takich dzielnicach obcy rzucają się w oczy jak wschodzące wiosenne krokusy.
Ledwie ulice zaczęły się zapełniać niedzielnymi spacerowiczami, kiedy jedna z przechodzących kobiet pokazała za siebie i powiedziała:
- Pewnie szukacie dziewczynki w takim zabawnym czepku z falbankami, co? Ona jest tam, jak Drapers’ Gardens.
Chwilę później wyszli na otwartą przestrzeń, gdzie był jeszcze jeden otoczony płotem ogród. Przy metalowych sztachetach, z oczyma pełnymi łez, czekała na nich Maisie. Bez słowa rzuciła się Jemowi na szyję i ukryła twarz na jego ramieniu. Jem poklepywał ją łagodnie po plecach.
- Nic ci nie jest? - dopytywał się troskliwie.
- Ja chcę do domu - powiedziała łamiącym się głosem.
- Idziemy.
Maisie odsunęła się i spojrzała bratu w twarz.
171
- Nie, ale ja chcę do Dorsetshire. Ja się w Londynie gubię. Jem mógłby powiedzieć: „Tata zarabia więcej pieniędzy u pana Astleya niż jako producent krzeseł w Piddletrenthide”. Albo: „Mama woli cyrk od robienia guzików w Dorset”. Albo: „Chętnie bym posłuchał jeszcze jakichś nowych piosenek pana Blake’a”. Albo po prostu: „A co z Johnem Astleyem?”.
Zamiast tego jednak zatrzymał przechodzącego chłopaka w swoim wieku, który pogwizdywał pod nosem.
- Przepraszam, sir, gdzie jest Tamiza?
- Niedaleko. O, tam - pokazał ręką chłopak i cała trójka udała się w tamtą stronę.
Maisie dygotała, a Maggie była blada jak płótno. Żeby jakoś odwrócić ich uwagę od trudnej sytuacji, w jakiej się znaleźli, Jem powiedział:
- Znam nową piosenkę. Chcecie się nauczyć? - I nie czekając na odpowiedź, zaczął
recytować:
W kamiennym mieście, gdzie Tamizę
Także spętano pośród krat,
Na każdej ludzkiej twarzy widzę
Słabości i cierpienia znak* .
R S
* Londyn, William Blake Poezje wybrane.
Trzy razy wyrecytowali wspólnie te cztery wiersze, które zapamiętał Jem, niepostrzeżenie włączając się w strumień ruchu zmierzający w kierunku Mostu Londyńskiego.
- Teraz już wszystko będzie dobrze - powiedział Jem. - Już się nie zgubimy. Rzeka doprowadzi nas do Lambeth.
172
Październik 1792
Rozdział 1
Maisie ze swojego ulubionego miejsca obserwowała Johna Astleya, który właśnie miał próbę. Sprawdziła najróżniejsze miejsca w amfiteatrze i wybrała najlepsze.
Przychodząc na spektakle, Kellawayowie siadali zwykle na parterze, blisko areny, gdzie biegały konie, maszerowały armie, skakali skoczkowie i gdzie panna Laura Devine wyczyniała akrobacje na linie. Dla tych jednak, którzy preferowali widok z góry, najlepsze były miejsca na galerii. Usytuowane po obu stronach sceny nad parterem pozwalały widzom wznieść się ponad aktorów i audytorium.
Dziś Maisie siedziała w loży na prawo od sceny. To miejsce uznała za najlepsze -
było tu miło i przytulnie i widziała stąd wszystko, co robił John Astley zarówno na koniu na arenie, jak i z panną Hannah Smith na scenie. Panna Smith była filigranowa, miała toczone stópki zawodowej tancerki, jasne włosy i twarz delikatną jak orchidea. Grała R S
czarującą Kolombinę u boku Arlekina, w którego wcielał się John Astley, i była bardzo lubiana przez publiczność. Maisie serdecznie jej nienawidziła.
Tego popołudnia odbywała się próba finału niespodzianki, przygotowywanego na zakończenie sezonu, i John Astley z panną Smith jeździli na koniach. W tej chwili on siedział na kasztance w niebieskiej kurtce, ona na czarnym ogierze w białej sukni, która kontrastowała pięknie z czernią konia, i dyskutowali o jakimś fragmencie scenariusza.
Maisie westchnęła; mimo że nie cierpiała panny Smith, to jednak nie mogła oderwać oczu od niej i od Johna Astleya - tak doskonale do siebie pasowali. Po kilku minutach patrzenia Maisie złapała się na tym, że dosłownie wkręca sobie pięści w kolana.
Nie wyszła jednak z cyrku, mimo że matce zajętej w domu zbiorem kapusty
przydałaby się pomoc. Bo wkrótce Maisie w ogóle przestanie widywać Johna Astleya: następnego dnia bowiem, po ostatnim występie sezonu, cała trupa miała jechać 173
dyliżansem do Dublina, by częściowo tam, częściowo w Liverpoolu spędzić zimę. Cały sprzęt - scena, dekoracje, rekwizyty, dźwigi, bloczki, podnośniki i konie - wszystko to miało popłynąć statkiem. Ojciec i brat Maisie już pakowali dekoracje do wcześniejszych spektakli, szykując je do transportu, który jeszcze nawet nie został załatwiony. O tym wszystkim Maisie dowiedziała się, podsłuchując pana Philipa Astleya, który w sąsiedniej loży załatwiał sprawy bieżące, komponując właśnie do spółki z Johnem Foxem treść ogłoszenia: Potrzebny statek do przetransportowania sprzętu do Dublina. Nieprzekraczalny termin wypłynięcia z portu 13, 14 lub 15. Zgłaszać się do pana Astleya, Amfiteatr Astleya, Westminster Bridge Rd.
Maisie nie znała się na statkach, ale nawet ona zdawała sobie sprawę, że znalezienie transportu do Irlandii musi zająć więcej niż trzy dni. Na samą myśl o tym jej oddech robił
się krótki, a dłonie na kolanach się zaciskały. Może podczas tego oczekiwania pan Astley zaproponuje w końcu Thomasowi Kellawayowi, by wraz z rodziną towarzyszył mu do Dublina, o co modliła się żarliwie od miesiąca.
W całym amfiteatrze zerwała się burza oklasków, bo oto panna Hannah Smith stanęła w siodle na jednej nodze, z drugą nogą wygiętą do tyłu. Każdy przerwał to, co akurat robił, by przyglądać się jej wyczynom. Zza kulis wyszli nawet, wraz z innymi R S
stolarzami, Thomas i Jem Kellawayowie, by się przyłączyć do ogólnego aplauzu. Nie chcąc rzucać się w oczy zbytnią powściągliwością, Maisie też zaczęła klaskać. Panna Smith uśmiechnęła się nerwowo, robiąc wszystko, żeby jej wyciągnięta do tyłu noga się nie zachwiała.
- Brawo, moja droga! - wykrzyknął pan Astley. - Przypomniała mi o Patty - zwrócił
się do Johna Foxa. - Koniecznie muszę przyprowadzić na finał żonę, to wstyd, że tak mało kobiet uprawia woltyżerkę.
- Mają więcej oleju w głowie niż mężczyźni - powiedział Fox, wskazując pannę Smith. - Wygląda na to, że i ona go straciła.
- Ta dziewczyna zrobiłaby dla Johna dosłownie wszystko - odparł Philip Astley. -
Dlatego jest tam w tej chwili.
- Wszystko?
174
- No, może nie wszystko. Jeszcze nie. - Obaj mężczyźni się roześmieli.
- Ona wie, co robi - ciągnął dalej Philip Astley. - Radzi sobie z nim nie gorzej niż z każdym koniem. Brawo, moja droga! - wykrzyknął ponownie. - No, to już mamy nasz wielki finał!
Panna Smith przyhamowała konia i opuściła nogę. Kiedy z powrotem zajęła miejsce w siodle, John Astley nachylił się do niej i pocałował ją w rękę, co wywołało jeszcze większy aplauz skwitowany rumieńcem artystki.
To właśnie wtedy Maisie wyczuła osobliwą ciszę, która jak gdyby krzyczała z loży po drugiej stronie areny. Wytężyła wzrok i zobaczyła jedyną osobę, która nie klaskała: z mroku wyłoniła się okrągła biała twarz Laury Devine, która spoglądała z góry na nieświadomą niczego pannę Smith z jeszcze większą nienawiścią niż Maisie. Twarz panny Devine nie wydawała się już taka gładka i życzliwa jak kiedyś. Przeciwnie - była teraz ściągnięta i skrzywiona w wyrazie niesmaku, jakby Laura spróbowała czegoś bardzo niesmacznego. Krótko mówiąc, wyglądała okropnie.
Kiedy panna Devine podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Maisie, wyraz jej twarzy nie uległ zmianie. Przez chwilę patrzyły tak na siebie, aż wreszcie Laura Devine cofnęła się, opadając na oparcie krzesła i kryjąc się w mroku jak księżyc za chmurami.
175
Rozdział 2
Za ścianą Philip Astley z pomocą Johna Foxa sprawdzał listę nazwisk.
- Pan i pani De Castro, pan Johannot, pan Lawrence, pani Henley, pan Davis, pan Crossman, pan Jeffries, pan Whitmore, monsieur Richer, pan Sanderson.
- On przyjedzie później.
- Do diaska, Fox, on jest mi potrzebny od zaraz! Irlandczycy będą chcieli nowych piosenek, i to już. Zaplanowałem, że pojedziemy jednym dyliżansem i że w drodze pan Sanderson będzie je od razu komponował.
- Ale on w tej chwili pisze na potrzeby spektaklu, który ma być wystawiony na Haymarket.
- To mnie nie obchodzi, może sobie pisać nawet dla samego króla! Ale ma jechać ze mną dyliżansem trzynastego!
John Fox milczał.
- Masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki, Fox? Jakieś niespodzianki, o których powinienem wiedzieć? To lepiej powiedz mi teraz. Zanim mnie zastrzelisz wiadomością, że stolarze rzucili narzędzia i zajęli się na przykład żeglowaniem.
John Fox odchrząknął.
- My jeszcze nie mamy zgody żadnego ze stolarzy na wyjazd, sir.
- Jak to - nie mamy? Dlaczego?
- Większość z nich ma jeszcze inne miejsca pracy i nie w smak im wyjazd. Wiedzą, czym to pachnie.
- A co może być złego w Dublinie? Wszystkich pytaliśmy?
- Wszystkich, poza Kellawayem.
Do tej pory Maisie słuchała tej rozmowy jednym uchem, ale teraz się wyprostowała.
- To przyślij mi Kellawaya.
- Tak jest. - Po czym nastąpiła pauza. - Z nią też pan będzie chciał rozmawiać?
- Z kim?
- No z nią. O, jest tam, po drugiej stronie. Nie widzi jej pan?
176
- Ach, tak, widzę.
- Czy ona wie o monsieur Richerze? - zapytał Fox.
- Nie.
- To musi się dowiedzieć, sir. Chodzi o ich próby. Philip Astley westchnął.
- Dobrze, porozmawiam z nią po Kellawayu. Przyślij mi go.
- Tak jest, sir.
- Bycie szefem nie jest łatwe, Fox.
- Tak sądzę, sir.
Kiedy Thomas Kellaway pojawił się przed panem Astleyem, Maisie dosłownie zamarła w loży. Jeszcze zanim padły jakiekolwiek słowa, już miała poczucie winy, że podsłuchuje.
- Jak się masz, Kellaway, dobry człowieku! - wykrzyknął Philip Astley, jakby jego gość stał po drugiej stronie sceny, a nie przed nim.
- Dziękuję, nie najgorzej, sir.
- To dobrze. Wciąż pakujecie dekoracje?
- Tak jest, sir.
- Nieźle się trzeba natyrać, żeby wysłać w drogę cały zespół. Planowanie i pakowanie, pakowanie i planowanie, prawda?
- Prawda, sir. To mi przypomina przeprowadzkę z Dorsetshire do Londynu.
- No właśnie, ma pan rację, Kellaway. Tym razem będzie łatwiej, bo już pan nabrał
wprawy.
- W czym nabrałem wprawy, sir?
- Trochę się zagalopowałem, prawda, Fox? Miałem na myśli pakowanie się i wyjazd do Dublina.
- Do Dublina?
- Pan z pewnością wie, panie Kellaway, że wyjeżdżamy do Dublina? Przecież dlatego pakuje pan dekoracje.
- Tak, sir, ale…
- Ale co?
- Ja… ja nie przypuszczałem, że miałoby to dotyczyć mnie.
177
- Naturalnie, że dotyczy pana. Czy pan sądzi, że w Dublinie nie będziemy potrzebowali stolarza?
- Ale ja jestem od robienia krzeseł, nie jestem stolarzem, sir.
- Dla mnie pan jest, panie Kellaway. Proszę się rozejrzeć, czy są tu jakieś krzesła pana roboty?
- A poza tym - podjął Thomas Kellaway, jakby Philip Astley niczego nie powiedział
- przecież w Dublinie też są stolarze, którzy z pewnością nie gorzej będą się do tego celu nadawali.
- Ale nie znają tych dekoracji tak dobrze jak pan. O co chodzi, Kellaway?
Myślałem, że pan się ucieszy z podróży do Dublina. To tętniące życiem miasto, na pewno się panu spodoba, jestem o tym przekonany. Zimą klimat jest tam łagodniejszy niż w Londynie. W Liverpoolu też. Chciał pan wyrwać się z Dorsetshire i zobaczyć kawałek świata, chyba się nie mylę, prawda, Kellaway? No to ma pan szansę. Wyruszamy za trzy dni, chyba zdąży się pan spakować?
- Ja… a co z moją rodziną?
Krzesło zatrzeszczało, kiedy Philip Astley przeniósł ciężar ciała z jednej strony na drugą.
- I tu jest problem, Kellaway. Musimy, jak to się mówi, zacisnąć pasa z tym R S
wyjazdem. Wyjeżdżamy w zmniejszonym składzie, nie mamy miejsca na statystów. A żona to statystka. Nawet Party nie jedzie do Dublina, prawda, Fox? Obawiam się więc, że w grę może wchodzić tylko pan.
Maisie wydała westchnienie zgrozy. Na szczęście mężczyźni jej nie usłyszeli.
- Przecież niedługo pan wróci, Kellaway. Już w marcu.
- Czyli za pięć miesięcy, sir.
- Ale za to jaka rodzina będzie szczęśliwa, kiedy pan wróci. Na mnie i na Patty to działa jak balsam. Rozłąka tylko wzmaga uczucie, to chyba jasne.
- Dla mnie to nie jest jasne, sir. Muszę porozmawiać na ten temat z Anne i dam odpowiedź jutro.
Philip Astley zaczął coś mówić, ale przynajmniej raz Thomas Kellaway odważył się mu przerwać.
178
- Przepraszam, sir, ale muszę wracać do pracy. - Maisie usłyszała, jak drzwi się otwierają i jej ojciec wychodzi.
Zza ściany dobiegł chichot.
- Nie zaczynaj, Fox. Chichot nie ustawał.
- Do diaska, Fox, myśli, że postawił na swoim, co? Wydaje mu się, że może sobie wybierać. Ale to ja tu decyduję, a nie jakiś byle stolarzyna.
- A czy to nie pański syn powinien podejmować te decyzje, sir? Skoro to on jest menedżerem?
Philip Astley westchnął ponownie.
- Tak by się wydawało, Fox, tak by się wydawało. Ale spójrz na niego. - Maisie popatrzyła w dół: John Astley wykonywał konno pasaże pod czujnym okiem panny Hannah Smith. - To jest to, co on robi najlepiej, a nie jakieś tam podejmowanie poważnych decyzji. Skoro już o tym mowa, to idź i przyprowadź mi tu pannę Devine.
Rozdział 3
John Fox obszedł galerię i dotarł do lóż po drugiej stronie sceny. Mimo iż panna R S
Laura Devine musiała widzieć, jak się zbliża, nie wykonała żadnego ruchu zdradzającego, że chce się z nim spotkać, i nawet nie odpowiedziała na jego stukanie do drzwi. Siedziała nieruchomo, patrząc na Philipa Astleya. Wreszcie John Fox sam sobie odpowiedział na stukanie, otwierając drzwi i wchodząc do loży. Nachylił się do ucha panny Devine i coś jej powiedział, po czym stanął w drzwiach i czekał.
Przez długi czas panna Devine się nie ruszała, podobnie zresztą jak John Fox. W
końcu jednak otuliła się szalem, wstała, otrzepała spódnicę, przygładziła ciemne włosy, upięte na karku w węzeł, po czym ujęła Johna Foxa pod nadstawione ramię. Fox poprowadził ją wzdłuż galerii, ostrożnie, jakby pełno było na niej zwykłych, często dość prymitywnych, gości, przed którymi należało Laurę Devine chronić. Kiedy doprowadził ją przed oblicze Philipa Astleya, poprosiła: „Zostań, John”, jakby się spodziewała, że jego 179
galanteria złagodzi czekający ją cios. Bo co do tego, że czeka ją cios, wątpliwości nie miała. Spodziewała się go już od wielu tygodni.
Maisie również wiedziała, co się szykuje. Obie z matką, obserwując popisy panny Devine, widziały wyraźnie, że ostatnio rusza się wolniej i nie tak zręcznie, i domyślały się przyczyn tego stanu rzeczy. Maisie nie miała też wątpliwości, że obecność Johna Foxa niewiele zmieni, jeśli chodzi o wynik spotkania, i że jedynie może ewentualnie wpłynąć na jego przebieg.
- Witam, panno Devine - powiedział Philip Astley w sposób niemający nic
wspólnego z żartobliwym tonem, w jakim utrzymana była jego rozmowa z Thomasem Kellawayem. - Siądź no tutaj, moja droga, siądź tu koło mnie. Jesteś jakaś blada, nie uważasz, Fox? Poprosimy panią Connell, żeby ci ugotowała rosołu. Ona mi zawsze daje rosół, kiedy nie jestem w formie. Patty święcie wierzy w rosół, prawda, Fox?
Ani John Fox, ani panna Devine nie odpowiedzieli na te rady, co tylko zachęciło Philipa Astleya do dalszych popisów krasomówczych.
- Oglądałaś próbę, tak? Przed nami ostatni wieczór, to bardzo ekscytujące, zwłaszcza że czeka nas kolejny wyjazd do Dublina. Ciekawe, ile to jeszcze razy przyjdzie nam się pakować i ruszać w podróż przez Morze Irlandzkie, jak sądzisz, Fox? - Tu Philip Astley urwał, zdając sobie sprawę, że mówienie czegoś takiego akurat w tej chwili nie jest R S
szczególnie taktowne.
I rzeczywiście, nagle jak gdyby zabrakło mu słów. Trwało to jednak tylko przez moment, ale ten moment wystarczył słuchaczom, żeby się zorientować, iż zbiera siły, żeby powiedzieć to, co ma do powiedzenia. Ostatecznie panna Laura Devine od dziesięciu lat pracowała w cyrku, więc Philip Astley znalazł właściwe słowa: - Jesteś dla mnie jak córka, moja droga, tak jak córka. Dlatego wszelkie zmiany widzę od razu, bo znam cię tak dobrze, jakbyś była moją córką. A że zaszły zmiany, chyba nie zaprzeczysz, prawda?
Panna Devine milczała.
- Czy sądziłaś, Lauro, że tego nie zauważę? - zapytał Philip Astley, a w jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia. - Pół widowni się zorientowało! Czy naprawdę 180
myślisz, że nie zauważymy, że się robisz coraz grubsza? I coraz powolniejsza? I że twój numer Świnia na rożnie zaczyna odpowiadać rzeczywistości?
Maisie przerażona ciszą, jaka nastała po tej okrutnej uwadze, powstrzymała okrzyk zgrozy. Ta cisza jednak sprowokowała Philipa Astleya do tego, by ją wypełnić.
- Ciekawe, moja droga, co sobie wyobrażałaś? Jak mogłaś do czegoś podobnego dopuścić? Myślałem, że jesteś mądrzejsza. - I po chwili dodał już nieco łagodniej: - On nie jest dla ciebie, Lauro. Przecież chyba zdawałaś sobie z tego sprawę.
Wreszcie panna Devine przemówiła, ale odpowiedziała nie na to pytanie.
- To dlatego, że moja rodzina jest dla was nie dość dobra, tak? - powiedziała z lekkim szkockim zaśpiewem tak cicho, że Maisie musiała bardzo mocno się wychylić, żeby cokolwiek usłyszeć. - Z pewnością jej rodzina bardziej przypadła wam do gustu.
A tymczasem panna Smith spokojnym truchtem objeżdżała arenę na swoim rumaku.
To samo, tylko w przeciwnym kierunku, robił John Astley, i za każdym razem, kiedy się spotykali, jedno wręczało drugiemu kieliszek wina, by tamto mogło się napić.
- Chcę ci powiedzieć, Lauro, że jeśli chodzi o kobiety, nie mam najmniejszego wpływu na to, co robi mój syn. To jest jego osobista sprawa. I nie zamierzam dyskutować o tym, dlaczego John robi to, co robi. To twoja rola. Moim zadaniem jest dbać o przedstawienie i ludzi. I kiedy widzę, że ktoś z zespołu znalazł się w kondycji R S
uniemożliwiającej wykonywanie obowiązków, muszę reagować. Dlatego zaangażowałem do przedstawienia monsieur Richera z Brukseli.
Na chwilę zapadła cisza.
- Monsieur Richer nie umie utrzymać równowagi - powiedziała z pogardą Laura Devine. - To klaun na linie. - Laura miała rację; oni dwoje, jako artyści, reprezentowali różne style. Dla niej było sprawą zarówno honoru, jak i smaku, żeby idąc po linie, się nie chwiać. Wykonanie Laury Devine gładkością przypominało jej ciemne włosy i białą cerę.
- Kiedy John i panna Smith skończą próbę - podjął Philip Astley, jakby nie słyszał
słów dziewczyny - przećwiczysz z monsieur Richerem rutynowy numer do ostatniego przedstawienia, co pozwoli zaprezentować publiczności jego talenty i przygotuje widzów na jego solowy występ w przyszłym sezonie. Ponieważ pani, panno Devine, nie jedzie z nami do Dublina, a także nie wróci już do nas w nowym sezonie. Bardzo mi z tego 181
powodu przykro, naprawdę bardzo mi przykro, ale nic nie mogę na to poradzić. A co do zajmowanego przez ciebie, drogie dziecko, pokoju, to możesz go użytkować jeszcze przez najbliższy miesiąc. - Philip Astley wstał, najwyraźniej uważając, że teraz, kiedy wyłożył
już wszystko, dalsza rozmowa nie ma sensu. - No cóż, mam kilka spraw do załatwienia, więc jeśli jest jeszcze coś, co mógłbym dla ciebie zrobić - dodał, otwierając drzwi - to wystarczy, żebyś zwróciła się do Johna Foxa, prawda, Fox?
Philip Astley już prawie wyszedł, ale cichy głos panny Devine okazał się bardziej donośny, niż można się było spodziewać.
- Pan zapomina, że dziecko, które się narodzi, będzie pańskim wnukiem.
Philip Astley stanął jak wryty i wydał z siebie taki odgłos, jakby się dusił.
- Tylko nie próbuj ze mną takich numerów, dziewczyno! - ryknął. - To dziecko nie będzie miało nic wspólnego z Astleyami. Nic! I nie będzie żadnym moim wnukiem!
Jego głos nawykły do tego, by przebijać się przez hałas przedstawienia i wrzawę publiczności, był słyszany w każdym najdalszym zakątku amfiteatru. Słyszały go garderobiane, które w pomieszczeniu za kulisami pakowały kostiumy w tobołki. Słyszeli go Thomas i Jem Kellawayowie budujący akurat wielkie drewniane podpory do elementów dekoracji dla zabezpieczenia ich podczas transportu. Słyszała go także panna Connell, która we frontowej części budynku liczyła wpływy z biletów. Słyszeli go nawet R S
chłopcy, którzy czekali na ulicy, aż John Astley i panna Smith zakończą ćwiczenia na koniach.
No i oczywiście słyszała go Maisie, dla której był to ostatni brakujący element układanki, i chociaż się go domyślała, to do ostatniej chwili łudziła się, że to pomyłka, w przeciwnym bowiem razie musiałaby znienawidzieć także i pannę Devine.
Naturalnie usłyszała go i panna Hannah Smith. Nie przestając okrążać areny, zwróciła wzrok w kierunku loży, po raz pierwszy dostrzegając rozgrywający się nad jej głową dramat.
Tylko John Astley zdawał się nie zauważać wybuchu ojca. Był przyzwyczajony do jego ryków i rzadko kiedy zwracał uwagę na ich przyczynę. Widząc wyciągniętą rękę panny Smith, podał jej kielich z winem, ale jego partnerka była gdzie indziej zarówno 182
wzrokiem, jak i myślami, i nie chwyciła kielicha, który upadł na ziemię między jednym a drugim koniem i mimo amortyzującej warstwy trocin, potłukł się w drobny mak.
John Astley natychmiast zatrzymał konia.
- Szkło! - krzyknął i zaraz podbiegł chłopak ze specjalną miotłą do sprzątania końskiego nawozu.
Ale panna Hannah Smith nie zatrzymała konia. Nadal okrążała arenę, kręcąc głową tak, by ani na chwilę nie stracić z oczu Philipa Astleya i panny Laury Devine. I byłaby niewątpliwie stratowała chłopca z miotłą, gdyby John Astley w porę nie złapał jej konia za wodze i nie zatrzymał.
- Hannah, co się z tobą dzieje?! - wykrzyknął. - Uważaj na szkło, bo koń się pokaleczy.
Panna Smith, nie zsiadając z konia, przeniosła wreszcie wzrok z Laury Devine na Johna Astleya. Z jej pobladłej twarzy znikł miły uśmiech. Wyglądała, jakby zrobiło jej się słabo.
John Astley wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym spojrzał w kierunku loży, gdzie siedziała z płomiennym wzrokiem panna Laura Devine, a jego ojciec sapał jak zdyszany koń. Następnie Maisie usłyszała coś, czego nigdy nie mogłaby sobie wyobrazić w ustach panny Hannah Smith.
- Johnie Astley, ty wstrętny gnoju! - Panna Smith nie mówiła tak głośno jak Philip Astley, ale dostatecznie głośno, by ją mogła usłyszeć nie tylko Maisie, ale i wszyscy obecni w sąsiedniej loży. Chłopak zmiatający potłuczone szkło parsknął. John Astley otworzył usta, ale nie znalazł właściwych słów. W tym momencie panna Smith zeskoczyła z konia i wybiegła, a widok jej toczonych nóg uczynił tę rejteradę tym bardziej dramatyczną.
Kiedy zniknęła, John Astley łypnął okiem w stronę loży, w której siedziała przynajmniej przez chwilę triumfująca w tej żałosnej farsie panna Laura Devine.
Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale chichoczący chłopak u jego nóg uświadomił
mu, że lepiej nie nadawać tej scenie charakteru publicznego. Szybko więc zsiadł z konia, rzucił wodze chłopakowi, odwinął rękawy niebieskiej kurtki i pospieszył za panną Smith.
183
- Mam nadzieję, że jesteś zadowolona, moja droga - syknął Philip Astley pod adresem panny Devine. - O to ci chodziło, prawda?
- To pan robi ze wszystkiego przedstawienie, nie ja - odparła Laura Devine. - Nie potrafi pan zachowywać się spokojnie ani dyskretnie.
- Wynoś się! Nie mogę na ciebie patrzeć! - Ale mimo że Philip Astley wykrzyczał te słowa do niej, to osobą, która wypadła z loży jak huragan, ciągnąc za sobą Johana Foxa, był właśnie on.
Po ich wyjściu Laura Devine nadal siedziała na swoim miejscu, a obok, za ścianą milcząca Maisie. Jej złożone na kolanach ręce drżały.
- Chodź no tu do mnie na chwilę - usłyszała szept i drgnęła, uświadamiając sobie nagle, że te słowa są skierowane do niej i że Laura musiała ją widzieć już wcześniej.
Wstała i wślizgnęła się do sąsiedniej loży, starając się nie zwracać na siebie uwagi, chociaż - jeśli nie liczyć chłopca, który wrócił, by dokończyć zamiatanie - w amfiteatrze nie było nikogo. Na widok Maisie panna Devine nawet nie podniosła głowy.
- Posiedź ze mną chwilę, kotku - powiedziała tylko. Maisie opadła na krzesło obok Laury, które przed chwilą zwolnił Philip Astley i które było jeszcze ciepłe. Razem patrzyły na arenę, nareszcie cichą, poza szuraniem miotły. Maisie uznała ten miarowy szum za uspokajający. Wiedziała, że nie nienawidzi panny Devine. Że raczej jej R S
współczuje.
A Laura Devine robiła wrażenie sennej. Być może myślała o tych wszystkich linach, po których spacerowała, na których wirowała, z których zwisała i na których huśtała się na tej to właśnie arenie. Albo może myślała o nadzwyczajnym finale, w którym za trzy dni miała wziąć udział. Czy wreszcie może trwała pogrążona w bezgłośnym bardzo osobistym dialogu, który czasem ciężarne kobiety wiodą same ze sobą.
- Bardzo mi przykro, panno Devine - powiedziała w końcu Maisie.
- A mnie nie, w każdym razie nie ze względu na mnie. Może ze względu na ciebie. I na nią. - Laura Devine pokiwała głową na wspomnienie konnych wyczynów panny Hannah Smith. - Przez całe życie będzie się teraz szarpała o niego i jego kobiety. To już nie moje zmartwienie. - Spojrzała na Maisie. - A ty ile masz lat, panno…?
- Maisie. Piętnaście.
184
- To już nie jesteś taka całkiem niewinna. Ale jeszcze niedoświadczona, prawda?
Maisie chciała zaprotestować - kto u progu dorosłości lubi, żeby mu wypominać jego niewinność - ale udręczona twarz panny Devine domagała się szczerości.
- Moje doświadczenie życiowe jest rzeczywiście niewielkie… - przyznała.
- To posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. To, czego pragniesz, nie jest warte nawet połowy tego, co jeszcze masz. Zapamiętaj to sobie.
Maisie skinęła głową, chociaż nie całkiem zrozumiała skierowane do niej słowa.
Odłożyła je na później, kiedy będzie mogła do nich sięgnąć i je sobie przemyśleć.
- Co pani teraz zrobi? - zapytała. Panna Laura Devine uśmiechnęła się.
- Wyfrunę stąd, kotku. Wyfrunę.
Rozdział 4
Normalnie Maisie, gdyby tylko mogła, zostałaby dłużej w amfiteatrze, żeby oglądać popołudniowe próby, ale po rozmowie z panną Laurą Devine chciała jak najprędzej stamtąd uciec. Nie miała ochoty patrzeć, jak biedaczka będzie ćwiczyła ze swoim R S
następcą. A co więcej, John Astley gdzieś zniknął i mała była szansa na to, że zdoła przekonać pannę Hannah Smith do powrotu. Poza tym Maisie miała poczucie, że powinna pomóc matce przy zbiorze kapusty i zająć się szyciem, które teraz zastąpiło im guziki.
Ponieważ wszystkie guziki, razem ze służącymi do ich wyrobu materiałami, odkupiła od nich Bet Butterfield, prosząc, by nauczyły ją robić jeszcze inne rodzaje. Maisie ze zdziwieniem przyjęła tę decyzję matki, ale Anne Kellaway była nieugięta.
- Mieszkamy teraz w Londynie, a nie w Dorsetshire - powiedziała. - Wszystko, co należy do Dorset, musimy zostawić za sobą. - Początkowo Maisie była nawet z tego zadowolona, ale ostatnio brakowało jej guzików. Reperowanie cudzego ubrania nie wydawało się tak ciekawe jak tworzenie czegoś nowego praktycznie z niczego, czym bowiem było metalowe kółeczko i odrobina nici, z których potrafiły wyczarować delikatny, podobny do pajęczyny guzik?
185
Teraz Maisie stała na stopniach amfiteatru i wpatrywała się w spowijającą Londyn mgłę. Kellawayowie dużo słyszeli o tej duszącej, gęstej zasłonie, ale aż do chwili obecnej nie mieli okazji jej w pełni doświadczyć, bowiem zarówno wiosna, jak i lato były wietrzne, co nie sprzyja osiadaniu mgieł. Jesienią jednak we wszystkich domach palono węglem, wypuszczając na ulice kłęby dymu, który, wisząc w nieruchomym powietrzu, tłumił światło i dźwięk. Było dopiero popołudnie, a mimo to zapalono już lampy - Maisie widziała, jak nikną we mgle na Moście Westminsterskim. Z przyzwyczajenia wśród ludzi wyłaniających się z białego puchu i zbliżających się do niej od strony mostu wypatrywała Rosie Wightman. Trwało to już od miesiąca, ale jej dawna przyjaciółka się nie pojawiła.
Maisie stała więc na stopniach pełna wahania. Od chwili, kiedy miesiąc temu zabłądziła w mieście, przestała wracać z amfiteatru do domu bocznymi uliczkami, mimo że znała drogę i niejednego z mieszkańców tamtej dzielnicy, nie mówiąc już o sklepach.
Chodziła teraz zwykle Westminster Bridge Road, gdzie było więcej ludzi i droga bardziej przejrzysta. Ale od jej przyjścia do amfiteatru mgła tak zgęstniała, że dziewczyna zastanawiała się, czy w ogóle iść, nawet tamtędy. Już miała zawrócić i spytać Jema, czy by jej nie odprowadził, kiedy drzwi się otworzyły i prosto na nią wypadł John Astley.
- Och! - wykrzyknęła przestraszona. John Astley się skłonił.
- Bardzo przepraszam panienkę. - Niewiele brakowało, a by ją minął, ale spojrzał na R S
jej twarz i przystanął. Dostrzegł w niej bowiem coś, co zrównoważyło zarówno ogień panny Laury Devine, jak i łzy panny Hannah Smith. Maisie patrzyła na niego z wyrazem niekłamanego uwielbienia prostej dziewczyny z Dorset. Ona nigdy nie spojrzałaby na niego spode łba ani nie nazwałaby go gnojkiem, ani go nie spoliczkowała, jak to właśnie zrobiła panna Smith, kiedy wybiegł za nią za kulisy. Zamiast go krytykować, udzieliłaby mu wszelkiego możliwego wsparcia, zamiast stawiać wymagania, okazałaby mu akcepta-cję, zamiast go odtrącić, otworzyłaby się przed nim. Choć nie tak wyrafinowana jak panna Hannah Smith - ostatecznie była tylko prostą wiejską dziewczyną z czerwonym nosem i w czepku z falbankami - to przecież miała żywe oczy i ładną szczupłą figurkę, na co ciało Johna Astleya zareagowało natychmiast. Dla mężczyzny, który stał się celem wybuchu złości jednej kobiety i zazdrości drugiej, była jak balsam.
186
John Astley przybrał najżyczliwszą ze swoich min - człowieka w każdej chwili gotowego do pomocy - ale przede wszystkim okazał zainteresowanie, co dla takiej dziewczyny jak Maisie miało najbardziej uwodzicielską moc. Przyglądał jej się badawczo, kiedy tak stała, pełna wahania, na skraju gęstej, żółtej, wszechogarniającej mgły.
- Czy mógłbym panience w czymś pomóc? - zapytał.
- Och, dziękuję panu! - wykrzyknęła Maisie. - Po prostu muszę wrócić do domu, a ta mgła mnie przeraża.
- Czy mieszkasz gdzieś tu blisko?
- Tak, blisko, dwa domy od pana, przy Hercules Buildings.
- Ach, więc jesteśmy sąsiadami. Wydawało mi się, że wyglądasz znajomo.
- Tak, sir, spotkaliśmy się w lecie przy pożarze. A poza tym mój ojciec i brat pracują w cyrku. Często tu bywam, przynoszę im posiłki i w ogóle.
- A ja właśnie idę na Hercules Buildings - odparł John Astley. - Pozwól, że ci potowarzyszę. - Z tymi słowy podał Maisie ramię. Popatrzyła na nie, jakby zaoferował jej wysadzaną brylantami koronę. Nieczęsto zdarzało się takim dziewczynom jak ona, by dostawały dokładnie to, o czym marzą. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia tak nieśmiało, jakby się bała, że za chwilę zniknie. Ale i niebieski materiał jego kurtki, i kryjące się pod nim prawdziwe ciało były jak najbardziej rzeczywiste, i to doznanie R S
przyprawiło ją o widoczny dreszcz.
John Astley położył drugą rękę na jej dłoni i ścisnął, zachęcając ją w ten sposób, by wzięła go pod ramię.
- No to idziemy, panno…
- Maisie.
- Jestem do twojej dyspozycji, Maisie.
John Astley pomógł jej zejść ze stopni, ale zamiast skierować się w prawo, ku trochę mniej zamglonej Westminster Bridge Road, poprowadził ją na mroczną Stangate Street. Maisie, otulona ciepłym puchem własnej mgły, bez protestów dała się poprowadzić skrótem, którego unikała od miesiąca. Co więcej, praktycznie nie wiedziała, dokąd zmierza. Móc iść w towarzystwie najprzystojniejszego, najbardziej utalentowanego i najelegantszego mężczyzny, jakiego znała, a nawet go dotykać - to wszystko przekraczało 187
jej najśmielsze marzenia. Był to najbardziej doniosły moment w jej życiu. Stąpała lekko obok niego, jak gdyby mgła, dostając się pod jej stopy, tworzyła poduszkę unoszącą ją nad ziemią.
John Astley doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie na niej wywarł, i był
na tyle mądry, żeby się nie odzywać, poza uwagami dotyczącymi jej bezpośredniego bezpieczeństwa, w rodzaju: „Uwaga na wóz”, „Ostrożnie, tu jest rynsztok”, „Krok w prawo, to ominiemy końskie łajno”. Wychował się w londyńskiej mgle i zręcznie się w niej poruszał. Dopuszczając do głosu wszystkie zmysły, wyczuwał węchem obecność koni, pubów i śmieci, umiał wymacać stopą pochyłości rynsztoka czy kocie łby w różnych zaułkach. I mimo iż mgła tłumiła dźwięki, potrafił ocenić, czy zbliża się jeden koń, dwa czy cztery, a także odróżnić dwukółkę od powozu. Dlatego we mgle poruszał się pewnie, ale też i wolno, jako że Hercules Buildings było niedaleko, a on potrzebował czasu.
Kiedy już zyskał zaufanie Maisie w sensie fizycznym, zaczął zręcznie sterować rozmową.
- Jeśli dobrze rozumiem, dziś też przyniosłaś obiad ojcu i bratu, prawda?
- Tak jest, proszę pana.
- A co takiego im przyniosłaś, jeśli można wiedzieć? Nie, poczekaj, spróbuję zgadnąć. Pieróg z mięsem?
- Tak, proszę pana.
- Kupiłaś gotowy czy zrobiłaś sama?
- Pomagałam mamie. Zrobiłam kruche ciasto.
- O, jestem pewien, że doskonale potrafisz zagnieść kruche ciasto swoimi małymi paluszkami, Maisie. Najlepsze w całym Lambeth.
Maisie zachichotała.
- Dziękuję panu. - Podeszli jeszcze kawałek aż do pubu Głowa Królowej u zbiegu Stangate Street i Lambeth Marsh. Padające z wnętrza żółte światło barwiło mgłę na kolor flegmy. W taką pogodę nikt nie popijał na zewnątrz, ale kiedy przechodzili, drzwi się otworzyły i ze środka wytoczył się mężczyzna, śmiejąc się i przeklinając.
- Och! - Maisie kurczowo uczepiła się ramienia Johna.
188
John ponownie położył rękę na jej dłoni i ścisnął, przeciągając jej ramię przez swoje, tak żeby mieć ją bliżej.
- Nic się nie bój, Maisie, jesteś ze mną. Nikt cię nie tknie palcem. - Ale mężczyzna nawet ich nie zauważył. Zataczając się, ruszył Lambeth Marsh w przeciwną stronę. -
Przypuszczam, że poszedł na rynek po warzywa dla żony. Jak myślisz, Maisie, co kupi: brukiew czy rzepę?
Maisie mimo zdenerwowania zachichotała.
- Myślę, że jednak brukiew, brukiew jest lepsza.
- A pory czy kapustę?
- Pory! - Roześmiała się, jakby powiedziała jakiś dowcip, a John Astley jej zawtórował.
- To podejrzany pub - powiedział. - Nie powinienem był cię tędy prowadzić, Maisie.
Bardzo cię przepraszam.
- Ach, proszę się nie przejmować, sir. Przy panu czuję się bezpieczna.
- To dobrze, cieszę się, moja droga. Oczywiście nie wszystkie puby są takie.
Niektóre są bardzo przyjemne. Na przykład Ananas. Nawet panie tam zaglądają i czują się bardzo dobrze.
- Wierzę, proszę pana, chociaż nigdy nie byłam w śródku. - Na wzmiankę o R S
Ananasie buzia Maisie straciła cały blask; dziewczyna przypomniała sobie, jak to kiedyś czekała pod drzwiami pubu, żeby zobaczyć Johna Astleya wychodzącego z jedną z garderobianych. Niemal bezwiednie cofnęła ramię, wysuwając je częściowo z jego silnego uścisku. John poczuł to i zaklął w myślach. Mimo wszystko jednak nie Ananas.
Najwyraźniej ta mała go nie lubi. A zresztą, rzeczywiście może to i nie najlepsze miejsce, chociaż po drodze do stajni, gdzie zwykle kończyły się tego typu spotkania, z drugiej strony jednak bywali tam ludzie cyrku, którzy mogli znać Maisie.
Zanim John Astley wspomniał o Ananasie, Maisie dała się ponieść utrzymanemu w tonie lekkiej pogawędki flirtowi i własnej wyobraźni. Tymczasem wymienienie pubu z nazwy zwróciło jej uwagę na intencje Johna. Ostatecznie wizyta w pubie z Johnem Astleyem to bardzo konkretne wydarzenie. Zawahała się.
189
- Dopiero co przyglądałam się, jak pan jeździł konno z panną Smith - powiedziała. -
Pięknie wyglądaliście razem.
Ale John Astley nie tak sobie wyobrażał dalszy ciąg rozmowy. Wolał sprowadzić ją z powrotem do chichotliwych przekomarzanek na temat warzyw.
- Panna Smith jeździ bardzo dobrze - powiedział tylko, zastanawiając się, ile Maisie widziała podczas próby. Czy słyszała, co jego ojciec wykrzykiwał do panny Laury Devine?
Maisie ze swej strony też myślała o tym, co zobaczyła i usłyszała, a także o brakującym elemencie układanki, który łączył Johna Astleya z panną Devine. Ale myśląc o tym, stwierdziła, że jego obecność u jej boku - jego szerokie bary i wąska talia pod dobrze skrojoną niebieską kurtką, szare oczy i uśmiech, lekki, pewny krok, mocny uścisk, a nawet jurny zapach końskiego potu - że wszystko to razem miało dla niej silniejszą wymowę niż cokolwiek, co mógł zrobić komuś innemu. Z lekkim więc tylko poczuciem winy Maisie zamknęła się na historię Johna Astleya, myśląc jedynie o chwili obecnej.
Może i John obdarza względami wiele kobiet, ale niby dlaczego ona, Maisie, nie miałaby być jedną z nich? W każdym razie bardzo tego pragnęła.
A nawet mu to ułatwiła. Kiedy wyłonili się z małej uliczki i znaleźli na Hercules Buildings, mając po prawej stronie dom Kellawayów, Maisie powiedziała tonem tak R S
smutnym, na jaki tylko potrafiła się zdobyć:
- Tak szybko?
John Astley podchwycił to błyskawicznie.
- A ja myślałem, że będziesz zadowolona, że znajdziesz się bezpiecznie w domu.
Czy jesteś o tej porze oczekiwana?
- Nie - odparła Maisie. - Jeszcze nie. Powinnam pomóc mamie przy kapuście, ale tak naprawdę to tej roboty nie ma tak dużo.
- A co z porami i brukwią dla ciebie?
Maisie uśmiechnęła się, ale John prowadził ją teraz na drugą stronę ulicy i serce jej się ścisnęło na samą myśl o tym, że wkrótce rozstaną się pod drzwiami i może już nigdy nie będzie miała okazji z nim porozmawiać czy go dotknąć.
190
- Było mi bardzo miło móc cię odprowadzić, Maisie, ale z przykrością myślę o tym, że to się już kończy - oznajmił John Astley i zatrzymał się w pewnej odległości od domu panny Pelham. - A może poszlibyśmy jeszcze napić się czegoś?
- To… to byłoby cudowne.
- Proponuję ten pub na końcu ulicy, co ty na to? Jest blisko - nie musielibyśmy daleko iść we mgle - i ma taki przytulny kącik, który z pewnością ci się spodoba.
- W po… w porządku, sir - Maisie z trudem wymówiła te słowa. Przez chwilę czuła się odurzona mieszaniną poczucia winy i lęku. Ponownie jednak ujęła mocno Johna Astleya pod ramię, odwróciła się tyłem do ledwie widocznego domu i ruszyła w kierunku, w którym on - ale i ona - chcieli iść.
Rozdział 5
Tawerna Herkulesa była ostatnim budynkiem przy Hercules Buildings, dokładnie w miejscu, gdzie ulica łączyła się z Westminster Bridge Road; drugi jej koniec zamykał
Ananas. Tawerna Herkulesa była większa od Ananasa i bardziej uczęszczana, a także jasno oświetlona i z boksami. John Astley popijał tu nieraz, ale na łowy wolał chodzić w R S
miejsca bardziej ustronne i zaciemnione. Ale tutaj przynajmniej nie było ludzi z cyrku i kiedy weszli, nikt nie zwrócił na nich uwagi.
John zapłacił jakiejś parze, żeby ustąpiła im miejsca, i posadził Maisie w narożnym boksie, osłoniętym z obu stron wysokimi do ramienia drewnianymi panelami, zapewniającymi pewną intymność, ale jednocześnie pozostawiającymi dobry widok na całe wnętrze lokalu. Następnie udał się do baru, skąd wrócił z rumowym ponczem dla Maisie i kieliszkiem wina dla siebie.
- Niech będzie mocny i słodki - powiedział o ponczu. Barman rzucił okiem na siedzącą w rogu Maisie, ale wstrzymał się od komentarza.
Kiedy już zasiedli razem, każde przy swoim napoju, John Astley nie przejawiał
takiej inicjatywy w rozmowie jak dotychczas. Przeciwnie, stał się małomówny. Pierwszy jego cel - doprowadzenie do tego, żeby Maisie siedziała w pubie, z napojem przed sobą, 191
został osiągnięty. Na razie zrobił dość. Reszty miał dopełnić alkohol i jego, Johna, fizyczna obecność. Bo John Astley nie lubił rozmawiać z kobietami, a teraz czuł, że praktycznie nie ma Maisie nic do powiedzenia. Była ładną dziewczyną, a on potrzebował
pociechy po doświadczeniach z bardziej wymagającymi partnerkami.
Początkowo Maisie się nie odzywała - po raz pierwszy w życiu siedziała z przystojnym mężczyzną w londyńskim pubie. Bywała oczywiście w pubach w Piddle Valley, ale tamte w porównaniu z tutejszymi, były ciemne, zadymione i biedne. Chociaż Tawerna Herkulesa była tylko nędznym lokalnym pubem, to jego drewniane stoły i krzesła wydawały się solidniejsze od prymitywnych, połamanych sprzętów z Pięciu Dzwonów, które właściciel kupował od wędrownych handlarzy, zamiast płacić Thomasowi Kellawayowi za jego wspaniałe wyroby. W Tawernie Herkulesa było też cieplej, bo chociaż pomieszczenie było większe, to dzięki lepszemu cugowi ogień węglowy był wydajniejszy, a większa liczba ludzi dodatkowo przyczyniała się do ogrzania lokalu. Nawet cynowe kufle do piwa nie były takie powgniatane jak w Piddletrenthide, a szkło do wina i ponczu znacznie lepszej jakości niż w Dorsetshire.
Maisie nigdy nie była w pomieszczeniu oświetlonym tyloma lampami i wydawała się zafascynowana detalami, które teraz dostrzegała - wzorami na kobiecych sukniach, zmarszczkami na czole jakiegoś mężczyzny, imionami i inicjałami wyrytymi na R S
drewnianej boazerii. Obserwowała ludzi kręcących się tam i z powrotem jak kot wpatrzony w obsiadłe przez ptaki drzewo, to łakomie wodzący wzrokiem za jednym, to znów za drugim. Zebrani w pubie goście zdawali się świetnie bawić. Kiedy jakaś grupka w drugim końcu sali ryknęła śmiechem, Maisie się uśmiechnęła. Widząc dwóch krzyczących na siebie mężczyzn, uniosła brwi, a następnie westchnęła z ulgą, kiedy mężczyźni nagle zaczęli rechotać, waląc się nawzajem po plecach.
Nie miała zielonego pojęcia, co zawiera szklanka, którą John Astley przed nią postawił. Do tej pory piła tylko słabe piwo, wzięła ją jednak niepewnie do ręki i spróbowała ponczu.
- Och, czuję coś w tym napoju, piecze w język. - Maisie oblizała usta. - Nie przypuszczałam, że napoje w Londynie są inne. Ale przecież tyle rzeczy jest różnych. Na 192
przykład ten pub - o ile jest tu większy ruch niż w Pięciu Dzwonach! - Znów się napiła, bo chociaż napój jej nie smakował, to jednak wiedziała, że tego się po niej oczekuje.
Ale John Astley i tak jej nie słuchał - cały czas obliczał, ile jeszcze rumu musi postawić Maisie, żeby stała się na tyle uległa, by przyjąć każdą jego propozycję. Spojrzał
na jej czerwone policzki i głupawy uśmieszek. Dwa wystarczą, pomyślał.
Chociaż Maisie nie wpatrywała się w każdego z gości z osobna, poszukując znajomych, to i tak została rozpoznana. W tłumie mężczyzn zebranych przy barze i oczekujących na drinki nie zauważyła Charliego Butterfielda nawet wtedy, kiedy zaczął
się na nią gapić. Skoro jednak siedziała w towarzystwie Johna Astleya i wyraźnie z nim popijała, odwrócił się z niesmakiem. Ale stawiając przed rodzicami piwo, nie oparł się pokusie i powiedział:
- A wiecie, kto siedzi w sąsiednim boksie? Nie, mamo, daj spokój! - dodał, ściągając w dół Bet, która chciała wstać, by zerknąć ponad drewnianym przepierzeniem. -
Uważaj, żeby cię nie zobaczyli!
- No, ale kto tam jest? - zapytał Dick Butterfield, podnosząc kufel do ust i upijając łyk piwa. - Boskie!
- Ten laluś od Astleyów z małą panną Dorset.
- Dorset? A nie jest to przypadkiem Maisie? - odparła Bet Butterfield. - Co ona tutaj R S
robi? To nie jest dla niej miejsce. - I przysunęła ucho do ścianki, a ponieważ z każdym łykiem ponczu Maisie robiła się coraz głośniejsza, Butterfieldowie mieli okazję posłuchać przynajmniej jednej strony. John Astley odzywał się cicho i rzadko.
- Mama i ja chodzimy do cyrku dwa razy w tygodniu - opowiadała właśnie Maisie. -
Więc widziałam wszystko, co pan robi, po kilka razy. I bardzo mi się podoba pana klacz, sir. Pan jej tak pięknie dosiada.
Ale John Astley skwitował ten komplement zaledwie mruknięciem. Nigdy w pubie nie rozmawiał o pracy, a i komplementów od Maisie też nie potrzebował, lecz dziewczyna była za mało doświadczona, żeby to wyczuć. A tak naprawdę zaczynała go już nużyć.
Wypatrzył w pubie dwie kobiety, które dawały nadzieję na lepszą zabawę niż Maisie.
Poza tym z pewnością była dziewicą, a z doświadczenia wiedział, że dziewica jest lepsza w teorii niż w praktyce. Zdeflorowanie dziewicy wymagało poza tym pewnej cierpliwości 193
i odpowiedzialności, na które nie zawsze było go stać. Nie mówiąc o tym, że dziewice często płakały, a on wolał, żeby kobieta odczuwała przyjemność z obcowania z nim.
Tylko Laura Devine okazała dostatecznie dużo kobiecej mądrości, by podczas samego aktu raczej śmiać się niż płakać. Ponadto potrafiła sama z siebie zadowolić mężczyznę, nie musiał jej tego uczyć. John Astley był nawet zdziwiony, że Laura do tej pory zachowała dziewictwo. Zdziwiło go również i to, że oprócz gotowości do łez dzieliła z innymi dziewicami przekonanie, że nabyła do niego jakichś praw. Bo John po kilku miłych spotkaniach porzucił ją, nie przyjmując do wiadomości, że Laura nosi w łonie jego dziecko, dopóki mu tego boleśnie swoim policzkiem nie uświadomiła Hannah Smith.
Bez względu jednak na to, co John Astley myślał o Maisie, to przecież w jakiś sposób przyznał się do niej, sadzając ją w narożnym boksie pubu i pojąc ponczem na oczach innych gości. Ale obecne w pubie kobiety doskonale wiedziały, do czego to zmierza, i nie paliły się, by jak Maisie odegrać rolę „zła koniecznego”.
Trzeba więc przynajmniej załatwić to szybko, postanowił.
W chwili kiedy Maisie skończyła poncz, wstał, żeby przynieść i jej, i sobie następnego drinka. Wracając na miejsce i mając obie ręce zajęte, ledwie uskoczył przed chłopakiem z blizną na czole. Ale chłopak uskoczył w tę samą stronę i potem znów w tę samą, cały czas pozwalając sobie na drwiny. Przez chwilę zagradzał Johnowi Astleyowi R S
przejście, by w końcu tak mocno go potrącić w ramię, że połowa wina wylała się na podłogę.
- Laluś - syknął mu do ucha.
John Astley nie miał pojęcia, kim jest chłopak, ale znał takich jak on. Przychodzili do cyrku, a potem byli zazdrośni o jego sławę i umiejętności. Czasem nawet zaczepiali go na ulicy albo w pubie i się z nim przekomarzali. Bywało, że kiedy zazdrość brała górę nad emocjami, dochodziło do bójek. John Astley starał się unikać takich sytuacji, nie przystoi bowiem osobie z jego pozycją wdawać się w burdy z pospólstwem. Jednakże dzielnie sobie radził, szczególnie chroniąc przed atakami swoją przystojną twarz. Mimo kilku upadków i kopnięć przez konia zdołał jakoś do tej pory ocalić ją przed okaleczeniem i bliznami i nie miał zamiaru wystawiać na szwank swojej urody w bijatyce z pijanym prostym robociarzem.
194
Maisie jednak nie zauważyła tej konfrontacji, pochłonięta słuchaniem zażywnej kobiety o spierzchniętych policzkach i muskularnych ramionach, wychylonej nad przepierzeniem dzielącym ją od sąsiedniego boksu.
- Zamierzałam do was wpaść - mówiła właśnie kobieta - bo mam taką klientkę, która potrzebuje innych guzików do kamizelek, które szyje. Wiesz, jak się robi luksusy?
- Jasne, że wiem! - wykrzyknęła Maisie. - Przecież jestem z Dorsetshire! Guziki z Dorset od dziewczyn z Dorset! - Pod wpływem ponczu jej głos stał się krzykliwy i szorstki.
Bet Butterfield zmarszczyła czoło - w oddechu dziewczyny wyczuła zapach rumu.
- Twoja mama wie, że tutaj jesteś?
- Oczywiście, że wie - przerwał jej John Astley. - Ale to nie pani sprawa, pani Wścibska.
Bet Butterfield się najeżyła.
- Owszem, moja. Maisie jest moją sąsiadką, a my w takich lokalach jak ten zwracamy uwagę na sąsiadki. Przynajmniej na niektóre. - Spojrzała z ukosa na Johna Astleya, który zastanawiał się, jak ją potraktować: czy jej schlebiać, czy okazać lekceważenie i obojętność. Nigdy nie wiadomo, jaka metoda okaże się skuteczna, ale musiał się zdecydować, zanim straci Maisie na rzecz jej sąsiadów. Teraz, kiedy zaistniała R S
obawa, że jej nie zdobędzie, zaczęło mu na niej tym bardziej zależeć. Postawił więc szklanki na stole, odwrócił się plecami do praczki, wsunął się na ławkę obok Maisie i śmiało objął ją ramieniem. Dziewczyna uśmiechnęła się, przytuliła do niego i upiła łyk ponczu.
Bet Butterfield podejrzliwie obserwowała tę czułą scenkę.
- Maisie, czy ty…
- Proszę się nie niepokoić, pani Butterfield. Mama wie, że tu jestem.
- Ejże, czy aby na pewno? - Chociaż kłamała coraz zręczniej, to jednak musiała włożyć sporo trudu w to, żeby przekonać Bet Butterfield.
- Daj spokój - burknął Dick, pociągając żonę za spódnicę. Tydzień się kończył i niczego więcej nie było mu do szczęścia potrzeba, jak tylko paru kufli piwa z rodziną i przyjaciółmi. Uważał, że żona zbyt często miesza się w nieswoje sprawy.
195
Bet dała więc za wygraną.
- Niedługo się tam do was zgłoszę w sprawie tych luksusów, dobrze? - dodała jeszcze tylko, jakby chciała dać Johnowi do zrozumienia, że Maisie ma się wkrótce pojawić w domu.
- Tak, bardzo proszę, najlepiej jutro. Trzeba się spieszyć, bo może wkrótce będziemy wyjeżdżali.
- Wyjeżdżali? A to niby dokąd? Z powrotem do Dorsetshire?
- Nie do żadnego Dorsetshire. - Maisie machnęła ręką. - Do Dublina, z cyrkiem!
Nawet John Astley spojrzał zdziwiony - żeby nie powiedzieć wstrząśnięty - tą wiadomością.
- Naprawdę?
- Słyszałam, jak pana ojciec prosił mojego ojca, żeby pojechał. Mógłby pan przekonać pana Philipa Astleya, że powinniśmy jechać całą rodziną… - Maisie znów upiła łyk ponczu i z rozmachem postawiła szklankę na stole. - I wtedy bylibyśmy wszyscy razem!
- Wszyscy razem? - Bet Butterfield spojrzała surowo na Johna Astleya. - Wiesz co, Maisie, najlepiej będzie, jak już teraz pójdziemy do twojej mamy - zwróciła się do dziewczyny.
- Siadaj, Bet, i dokończ drinka. - Dick Butterfield rzadko mówił rozkazującym tonem i Bet go usłuchała. Wolno opadła na ławkę, ale jej mina wciąż była surowa.
- Coś tu jest nie w porządku - mruknęła. - To widać gołym okiem.
- Możliwe, ale to nie twoja sprawa. Zostaw Kellawayów w spokoju. Jesteś taka sama jak Maggie, która bez przerwy lata za tym ich chłopakiem. Może powinnaś więcej zajmować się własną córką, a nie tą małą tutaj. Panna Dorset jest dostatecznie dorosła, żeby wiedzieć, co robi. Dostanie od Astleya to, czego chce. A jak pójdziesz do pani Kellaway, to nie zapomnij zapytać, co jej mąż zamierza zrobić z całym swoim drewnem, kiedy będzie wyjeżdżał do Irlandii. Powiedz im, że odkupię je od niego za niewielkie pieniądze, i krzesła też, jeśli jakieś mają. Wiesz co, może lepiej pójdę z tobą.
- Ciekawe, kto się wtrąca w sprawy Kellawayów? Dick Butterfield przeciągnął się i wziął do ręki kufel.
196
- To nie są sprawy Kellawayów, kotku, to są sprawy Butterfieldów! Dzięki temu masz dach nad głową.
Bet Butterfield parsknęła.
- Dach nad głową mam dzięki temu, o. - Wyciągnęła przed siebie zniszczone, pomarszczone ręce, które od dwudziestu lat miały do czynienia z mokrym odzieniem i które wyglądały dużo starzej niż ona sama. Dick Butterfield złapał jedną z nich i ucałował
z mieszaniną współczucia i czułości. Bet roześmiała się głośno.
- Ty stary draniu, i co ja mam z tobą zrobić? - Oparła się wygodnie i ziewnęła.
Dopiero co skończyła pranie, które trwało całą noc, i nie spała od dwóch dni. Umościła się na ławce, przypominając kawał głazu w kamiennej ścianie, i pozwoliła, by Maisie wyparowała z jej myśli. Miała się nie ruszyć przez kilka najbliższych godzin.
John Astley tymczasem zastanawiał się nad Dublinem. Jedną z zalet Maisie miało być to, że za parę dni zostawi ją w Londynie i tym samym Odetnie się od jej ewentualnych roszczeń.
- Co to za sprawa z tym Dublinem? - zapytał. - W jakim charakterze twój ojciec miałby tam jechać?
- Stolarza. Do tej pory ojciec robił krzesła, ale pan Astley zatrudnił go przy dekoracjach w cyrku. - Rum zrobił swoje i ostatnie słowa Maisie wybełkotała. Kręciło jej R S
się w głowie i miała ochotę położyć ją na stole.
John Astley odetchnął z ulgą - jego ojciec nigdy się nie zgodzi, żeby rodzina jakiegoś tam stolarza jechała z nimi do Dublina. Opróżnił szklankę i wstał.
- Idziemy.
I w samą porę. Bo oto opryskliwy młodzian, który go jakiś czas temu zaczepił i potrącił, stał teraz z grupą mężczyzn, intonując piosenkę:
Parka się raz spotkała,
Kasia spotkała Wacka,
Parka się raz spotkała
I wspólnie zabawiała,
Chwila im szybko mijała,
Bo jej pokazał Wacka.
197
Policzki Maisie płonęły, robiła wrażenie oszołomionej.
- Chodź, Maisie, idziemy - powtórzył John Astley, łypiąc spode łba na
śpiewających. - Odprowadzę cię do domu.
Inni goście na sali podjęli piosenkę:
Więc poszli do stodoły
Ta Kasia i ten Wacek,
Więc poszli do stodoły,
On taki był wesoły,
Że wyjął wąż swój goły,
Którego nazwał Wacek.
Maisie ociągała się, starannie otulając ramiona szalem.
- No, prędzej! - syknął John Astley i szarpnął ją za rękę, stawiając na nogi, po czym objął Maisie ramieniem i poprowadził w stronę drzwi. Przekrzykując śpiew, Bet Butterfield zawołała jeszcze za nią:
- Nie zapomnij, kotku, że niedługo odwiedzę twoją mamę!
Nad rzeką się położyła
Ta Kasia, a z nią Wacek,
Nad rzeką się położyła
I nóżki rozchyliła,
I stała się rzecz miła
Wskoczył tam mały Wacek.
Wśród ryków śmiechu John Astley zamknął za nimi drzwi. Do Maisie jakby to wszystko nie docierało, chociaż po wyjściu na świeże powietrze wyprostowała się i potrząsnęła głową, jakby chciała w niej sobie rozjaśnić.
- Dokąd idziemy, sir? - zdołała zapytać.
- Na małą przechadzkę, a potem odprowadzę cię do domu. - John Astley, otaczając Maisie ramieniem, poprowadził ją jednak nie w lewo Hercules Buildings, tylko w prawo do Bastille Row. Tu przerwą między dwoma domami można się było dostać do Hercules Hall i stajni.
198
Panujący na dworze chłód sprawił, że nastrój Maisie zmienił się błyskawicznie z pijacko wesołego na pijacko smętny. Uszedłszy kawałek Bastille Row, zaczęła jęczeć i złapała się za brzuch. John Astley cofnął ramię.
- Idiotka - mruknął, widząc, jak Maisie osuwa się na kolana i wymiotuje do rynsztoka. Miał pokusę, żeby ją tak zostawić - niechby sama znalazła drogę do domu. Nie oddalili się za bardzo od pubu, ale gęsta mgła uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek.
W tym momencie z mgły wynurzyła się jakaś postać, która zmierzała w ich stronę.
Zaledwie kilka kroków dzieliło ich od domu Butterfieldów, gdzie Maggie wpadła na chwilę po pracy, żeby się przebrać. Pracowała teraz w fabryce octu nad rzeką, koło składu drewna na północ od Mostu Westminsterskiego, i chociaż pachniała octem, to przynajmniej nie krwawiła z nosa i miała czyste oczy. A właściciel nawet puszczał ich wcześniej w sobotnie popołudnia.
Na widok Johna Astleya Maggie drgnęła. Od roku unikała samotnego chodzenia w mgliste dni, chociaż robiła to oczywiście, kiedy naprawdę musiała. Z fabryki wracała z drugą dziewczyną, która mieszkała niedaleko, a i pub znajdował się tak blisko Butterfieldów, że się nie bały. Zobaczywszy Johna Astleya tak nagle, Maggie mało nie krzyknęła, ale zaraz potem dostrzegła u jego nóg skuloną postać wymiotującą do rynsztoka. Zachichotała, kiedy dotarło do niej, że ma przed sobą podrywacza i jedną z R S
jego ofiar.
- O, widzę, że zabawa się udała - powiedziała uszczypliwie i pobiegła, zanim John zdążył jej odpowiedzieć. Jej ulga, że jest świadkiem swojskiej scenki i że John Astley nie stanowi dla niej żadnego zagrożenia, jak i chęć jak najszybszego dotarcia do pubu, by się wydostać z mgły i chłodu, sprawiły, że poświęciła Maisie tylko przelotne spojrzenie, po czym puściła się biegiem do Tawerny Herkulesa.
Rozdział 6
- O, jesteś, Mags! - wykrzyknął Dick Butterfield. - Chodź no tu, siadaj. - Wstał. -
Napijesz się pewnie piwka, co? - Ostatnio był wobec córki troskliwszy.
199
Wręczając mu co tydzień swoje zarobki, kupiła sobie lepsze traktowanie.
- I zjadłabym pieroga, jeśli jeszcze jest - powiedziała Maggie, zajmując miejsce ojca koło matki. - Jak się masz, mamo.
- Jak się masz, kotku. - Bet Butterfield ziewnęła. - Już po robocie?
- Tak, a ty?
- Na razie. - Matka i córka, obie spracowane, siedziały przez chwilę w milczeniu.
- Jest tu może Charlie? - spytała Maggie, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiała nadzieja. - A zresztą nieważne, tam jest. - Chociaż brat dokuczał jej teraz mniej -
dodatkową korzyścią z zarabiania pieniędzy było to, że Dick Butterfield nieco okiełznał
syna - to jednak zawsze lepiej się czuła w towarzystwie samych rodziców.
- Było coś ciekawego? - spytała matkę.
- Nic specjalnego. Słyszałaś, że Kellawayowie wybierają się do Dublina? - Bet Butterfield miała zwyczaj zamieniać to, co możliwe, w pewne.
Maggie wyprostowała się gwałtownie.
- Co takiego?
- Tak. Wyjeżdżają w tym tygodniu. Maggie zmrużyła oczy.
- Niemożliwe. Kto ci to powiedział?
Bet Butterfield poruszyła się na krześle zirytowana powątpiewaniem Maggie.
- Maisie Kellaway.
- To dlaczego Jem nic mi nie mówił? Niedawno się z nim widziałam.
Bet wzruszyła ramionami.
- Czy oni oszaleli? Nie są żadnymi podróżnikami. Już same przenosiny z
Dorsetshire do Londynu były dla nich wystarczająco trudne. Przecież jeszcze się tu na dobre nie zagospodarowali. Dlaczego Jem to przede mną ukrywa? - Maggie starała się opanować nutę narastającej histerii w głosie, ale Bet ją i tak pochwyciła.
- Uspokój się, kotku. Nie wiedziałam, że ci tak zależy. Szkoda, że nie przyszłaś pięć minut wcześniej, sama byś mogła zapytać Maisie.
- To ona tu była?
- Była. - Bet Butterfield bawiła się końcem szala, podniosła kufel piwa i z powrotem go postawiła.
200
- Maisie nie chodzi do pubów. Co ona tu robiła, mamo? - nalegała Maggie.
Bet Butterfield zmarszczyła czoło i zapatrzyła się w piwo.
- Była z tym gościem z cyrku. No wiesz, z którym. - Machnęła ręką. - Z tym, co jeździ na koniach, z Johnem Astleyem.
- Z Johnem Astleyem?! - wykrzyknęła Maggie i zerwała się na równe nogi.
Popijający w pobliżu goście spojrzeli na nią zaskoczeni.
- Uważaj, Mags - powiedział Dick Butterfield, stając przed nią z dwoma pełnymi kuflami i porcją pieroga. - Chyba nie chcesz stracić piwa, zanim go spróbowałaś?
- Dopiero co widziałam Johna Astleya niedaleko stąd, na ulicy! Ale on był z… -
Maggie urwała zdjęta grozą na samą myśl o tym, że nie dość dokładnie przyjrzała się postaci w rynsztoku i nie rozpoznała w niej Maisie. - Dokąd oni poszli?
- Astley mówił, że idzie ją odprowadzić do domu - mruknęła Bet Butterfield, spuszczając oczy.
- I ty mu uwierzyłaś?! - Maggie podniosła głos.
- Nie mieszaj się w to, dziewczyno - powiedział ostro Dick Butterfield. - To nie twoja sprawa.
Maggie patrzyła to na schyloną głowę matki, to na surową twarz ojca i wiedziała, że musieli się już wcześniej o to pokłócić.
- Możesz wypić za mnie to piwo - rzuciła pod adresem ojca i zaczęła się przepychać przez tłum.
- Maggie! Wracaj natychmiast! - wrzasnął Dick Butterfield, ale Maggie zdążyła otworzyć drzwi i wybiec na ulicę.
Zrobiło się już ciemno i tylko uliczne latarnie poprzez gęstą mgłę rzucały żółtozielone plamy słabego światła u swoich podstaw. Maggie minęła puste już teraz miejsce, w którym widziała Johna Astleya z Maisie, i pobiegła dalej Bastille Row. Minęła swój dom i zatrzymała sąsiada, który akurat wchodził do siebie dwa domy dalej. Ale mężczyzna nie widział pary. Kiedy zamknął za sobą drzwi, Maggie znalazła się sama na ulicy w gęstej mgle.
Na moment się zawahała, ale zaraz pobiegła dalej. Po chwili dopadła przerwy między domami, skąd niewielka uliczka prowadziła do Hercules Hall i stajni. Stanęła, 201
wpatrując się w mrok zaułka, którego nie rozjaśniały nawet niezapalone teraz światła domu Astleyów. Nie mogła też podejść od strony Hercules Buildings, droga bowiem była zbyt daleka i równie ciemna. Kiedy tak stała, niezdecydowana, mgła jakby zawirowała wokół niej, pozostawiając na jej twarzy lśniącą żółtawą powłokę potu. Przełknęła nerwowo, słysząc swój ciężki oddech.
A potem z mgły za nią wyłoniła się jakaś postać i dziewczyna o mało nie krzyknęła - tak bardzo ta postać przypominała jej mężczyznę, który wyszedł z innej mgły tamtego innego dnia. Krzyk uwiązł jej w gardle i całe szczęście, bo tą postacią okazał się jej brat, który potem by z niej szydził, że na jego widok narobiła tyle wrzasku.
Zanim Charlie zdążył otworzyć usta, złapała go za rękę.
- Chodź, Charlie, musimy tam iść! - próbowała go pociągnąć.
Ale mimo jego chudości, kiedy Charlie zaparł się nogami, nic było siły, żeby ruszyć go z miejsca.
- Chwileczkę, panno Rzezimieszku, dokąd mnie ciągniesz?
- Maisie - wyszeptała Maggie. - On ją tu przyprowadził. Jestem tego pewna.
Musimy się tam dostać, zanim… zanim on…
- Zanim on co? - Charlie najwyraźniej z upodobaniem przeciągał tę rozmowę.
- Wiesz dobrze, co on zamierza zrobić. Naprawdę chcesz, żeby ją zniszczył?
- Nie słyszałaś, jak tata mówił, że to nie nasza sprawa? Wszyscy w pubie słyszeli.
- Ale to jest nasza sprawa. Twoja sprawa. Lubisz ją. Wiesz, że ją lubisz.
Twarz Charliego stężała. Nie życzył sobie, żeby inni - a w szczególności jego siostra - posądzali go o takie uczucia.
- Proszę cię, Charlie. Charlie pokręcił głową. Maggie puściła jego rękę.
- To po co tu za mną przylazłeś? Tylko mi nie mów, że za mną nie szedłeś, nikt by się tu nie wybrał na spacer.
- Chciałem zobaczyć, co cię podkusiło.
- No więc już wiesz. I jeśli nie masz zamiaru mi pomóc, to się wynoś - prychnęła Maggie i żeby przekonać brata, że nawet bez jego pomocy da sobie radę, ruszyła w ciemność, chociaż pod nosem i na czole znów poczuła kropelki potu.
- Poczekaj chwilę! - zawołał za nią Charlie. - Pójdę z tobą, jeśli mi coś powiesz.
202
Maggie się odwróciła.
- Co takiego? - Ale już zadając to pytanie, poczuła skurcz żołądka, bo wiedziała, że jej brata interesuje tylko jedna rzecz.
- Co się wtedy czuje?
- Co się kiedy czuje? - burknęła, podejmując jego grę na zwłokę i dając mu czas na zadanie tego właściwego pytania.
- No, co się czuje, zabijając człowieka?
Nigdy nie słyszała tych słów wypowiedzianych głośno, więc podziałały na nią jak cios wymierzony w i tak już ściśnięty żołądek; zabrakło jej tchu.
Chwilę potrwało, zanim odzyskała głos. I ta chwila wystarczyła Maggie na wymyślenie czegoś, co mogło szybko zaspokoić jego ciekawość, a jej pozwolić działać.
- Potęgę - odparła, wyobrażając sobie, że właśnie coś takiego chciałby usłyszeć Charlie, chociaż ona sama czuła coś dokładnie odwrotnego. - Jakbym mogła zrobić dosłownie wszystko.
Bo tak naprawdę tamtej nocy rok temu czuła się tak, jakby zamiast człowieka zabiła cząstkę siebie. Były chwile, kiedy wydawało jej się, że jest bardziej martwa niż żywa.
Wiedziała jednak, że Charlie nigdy by tego nie zrozumiał; sama nie bardzo to rozumiała.
Zrozumieć to mógłby tylko pan Blake - pomyślała - bo mieściło się to w jego koncepcji R S
przeciwieństw. Może przyjdzie taki dzień, że poprosi go, żeby jej to wszystko wyjaśnił, żeby wreszcie wiedziała, na czym stoi.
- Po tym już nic nie było takie samo - dodała zgodnie z prawdą. - I nie wiem, czy kiedykolwiek będzie.
Charlie skinął głową. Jego uśmiech przyprawił ją o dreszcz.
- No więc dobrze, dokąd idziemy?
Rozdział 7
Po wymiotach, po wydaleniu rumu z organizmu, Maisie poczuła się znacznie lepiej.
Wytrzeźwiała na tyle, że na widok stajni zapytała Johna Astleya:
203
- Pan mi chce pokazać swojego konia?
- Tak.
I rzeczywiście, zaprowadził ją do boksu, w którym stała jego kasztanka, a nawet zapalił świecę, żeby było coś widać. Po próbie w amfiteatrze przyprowadzono tutaj klacz, oporządzono, napojono i nakarmiono, i teraz stała sobie spokojnie, coś żując i czekając, aż chłopiec z cyrku przyjdzie po nią i zabierze na wieczorne przedstawienie. Parsknęła na widok Johna Astleya, który wyciągnął rękę i poklepał ją po szyi.
- Jak się masz, staruszko - wyszeptał ze znacznie większą czułością, niż mu się to kiedykolwiek zdarzało w stosunkach z ludźmi.
Maisie też sięgnęła nieśmiało do klaczy i zaczęła ją głaskać po nosie.
- Jaka ona słodka!
- Tak, to prawda. - John Astley z ulgą stwierdził, że Maisie nie jest już taka pijana. -
O, proszę - powiedział, schylając się, żeby napełnić czerpak wodą z wiadra. - Pewnie chce ci się pić.
- Dziękuję, sir. - Maisie wzięła od niego czerpak, napiła się i wytarła usta.
- Chodź no tu na moment. - John Astley ruszył przed siebie i mijając różne konie, w tym ogiera panny Hannah Smith, zaprowadził ją do ostatniego boksu.
- A tu który koń… och! - Maisie zajrzała do boksu, a linie zobaczyła nic poza stertą R S
słomy. John Astley postawił świecę na odwróconym wiadrze, wyciągnął z kąta derkę i rozłożył ją na słomie.
- Usiądź tu koło mnie na chwilę. - Unoszący się w stajni koński odór podniecił
Johna Astleya, co zamanifestowało się u niego pokaźną wypukłością w kroczu.
Owa wypukłość przyciągnęła wzrok Maisie i dziewczyna się zawahała. Wiedziała, że ten moment prędzej czy później nastąpi, ale odsuwała od siebie tę myśl. Ostatecznie, która dziewczyna u progu kobiecości tego nie wie? Cały świat jak gdyby tylko na to czekał i patrzył - na tę jej przeprowadzkę z jednej strony rzeki na drugą. Maisie była zdziwiona, że cała ta sprawa może się sprowadzać do śmierdzącej koniem derki rozpostartej na wyrku ze słomy w kręgu nędznego światła w otoczeniu mgły i ciemności Londynu. Nie tak sobie to wszystko wyobrażała. Ale oto John Astley wyciągał do niej rękę, a ona ją przyjmowała.
204
Zanim Maggie z Charliem wpadli do stajni, John Astley zdążył już zdjąć Maisie bluzkę, a także poluzować i ściągnąć gorset na tyle, że jej białe piersi znalazły się na wierzchu. Jeden z sutków dziewczyny trzymał w ustach, rękę pod jej spódnicą, a dłoń Maisie na swoim kroczu - najwyraźniej pokazując jej, jak ma go pieścić. Maggie i Charlie gapili się na to w osłupieniu. Dla Maggie koszmarem była świadomość, że tak dużo czasu potrzebowała para, żeby zauważyć, że Butterfieldowie na nią patrzą, i przestać robić to, co robiła. A ona, Maggie, miała aż nadto czasu, żeby się zorientować, jak ambarasujące i nie-stosowne jest przyglądanie się zaskoczonym kochankom. Nie miała tego uczucia siedem miesięcy temu, kiedy wraz z Jemem zobaczyli Blake’ów w ich altanie, ale to było jakby coś innego. Przede wszystkim Blake’owie znajdowali się w pewnym oddaleniu, nie pod nosem jak ci. I ponieważ Maggie mało ich znała, mogła na nich patrzeć z mniejszym zaangażowaniem. Słysząc pojękiwanie Maisie, poczuła wstyd.
- Zostaw ją w spokoju! - krzyknęła.
John Astley zerwał się jak oparzony, a Maisie usiadła, ale była tak zdezorientowana i ogłupiała, że nawet nie zakryła piersi, mimo że Maggie wykonywała w jej stronę różne rozpaczliwe gesty. Charlie Butterfield gapił się to na Johna Astleya, to na obnażoną Maisie, aż wreszcie dziewczyna podciągnęła gorset.
Ku zdumieniu Maggie, żadne z nich nie zareagowało na jej krzyk tak, jak to sobie R S
wyobrażała. John Astley nie okazał skruchy ani wstydu, ani też nie uciekł. Maisie nie zaczęła płakać, chować twarzy ani nie porzuciła swojego uwodziciela. Charlie nie zaatakował Johna Astleya, tylko stał z opuszczonymi rękami i wybałuszonymi oczyma.
Sama Maggie zamieniła się w słup soli.
John Astley nie wiedział, kim ona jest - nie miał zwyczaju zwracać uwagi na dzieci z sąsiedztwa - ale w Charliem rozpoznał chłopaka, który zaczepił go w pubie, i zastanawiał się teraz, czy jest dostatecznie zły i pijany, żeby działać.
Zdawał sobie sprawę, że aby zapanować nad sytuacją, powinien coś zrobić. Nie przypuszczał, że uwiedzenie tej dziewczyny okaże się takie trudne, ale teraz, kiedy już leżał z nią na słomie, postanowił doprowadzić rzecz do końca. Choć nie miał na to zbyt wiele czasu - wiedział, że wkrótce pojawią się chłopcy z cyrku, żeby zabrać konie na 205
wieczorne przedstawienie. Jednak przeszkody zawsze tylko umacniały go w postanowieniach.
- Co wy tu, do diabła, robicie?! Wynoście się z mojej stajni w tej chwili!
Wreszcie Maggie odzyskała głos, chociaż zabrzmiał dość słabo.
- Co pan jej robi?
John Astley parsknął z pogardą.
- Wynocha z mojej stajni! - powtórzył. - Albo was poślę do Newgate tak szybko, że tyłka nie zdążycie sobie wytrzeć!
Na dźwięk słowa „Newgate” Charlie przestąpił z nogi na nogę. W Newgate siedział
kiedyś Dick Butterfield i przestrzegał syna, żeby za wszelką cenę starał się tego miejsca unikać. Poza tym Charlie nie czuł się dobrze w stajni - miał uczucie, że wszystkie konie tylko czekają, żeby go kopnąć.
Wreszcie Maisie zaczęła płakać - ta huśtawka nastrojów, popadanie z jednej skrajnej emocji w drugą, okazało się dla niej kroplą, która przepełniła czarę goryczy.
- Idź już wreszcie! - jęknęła.
Chwilę potrwało, nim Maggie się zorientowała, że te słowa były skierowane do niej.
Powoli pojmowała, że być może nikt poza nią nie uważa tego, co się dzieje, za coś niewłaściwego. Dla Johna Astleya oczywiście figlowanie z dziewczynami w stajni nie R S
było niczym zdrożnym; robił to dziesiątki razy. Dla Charliego mężczyzna po prostu dostawał to, czego chciał, a dziewczyna mu to dawała. I rzeczywiście, poczuł się zdecydowanie głupio, że im przeszkodził. Maisie ze swej strony się nie broniła - musiała przyznać Maggie - i robiła wrażenie, jakby dobrze się bawiła. Tylko Maggie ten akt kojarzył się z mężczyzną spotkanym we mgle w Uliczce Kochanków. W tej sytuacji to raczej ona wyszła na przestępcę, a nie mężczyzna. Cała jej złość nagle wyparowała i Maggie straciła resztki energii niezbędnej do walki.
Nie mogła też liczyć na pomoc Charliego. Niezależnie bowiem od tego, jak bardzo jej brat nienawidził Johna Astleya, ugiął się w końcu przed jego autorytetem, a bez choćby odrobiny pewności siebie jak mógł stawić czoło takiemu człowiekowi, jeszcze do tego w pojedynkę, w stajni, we mgle, w otoczeniu znienawidzonych koni i bez wsparcia 206
przyjaciół, którzy by go zagrzewali do walki. Gdyby tylko był tu Jem, pomyślała. On by wiedział, co zrobić.
- Chodź, Maggie, idziemy - powiedział Charlie, zbierając się do wyjścia.
- Poczekaj. - Dziewczyna przygwoździła Maisie wzrokiem. - Chodź z nami, panno Piddle. Wstawaj, pójdziemy poszukać Jema, zgoda?
- Zostaw ją w spokoju - warknął John Astley. - Ma prawo robić to, co chce, prawda, moja miła?
- To znaczy, że może iść z nami, jeśli chce. No, Maisie, rusz się. Idziesz czy zostajesz?
Maisie wodziła oczami od Maggie do Johna Astleya i z powrotem. W pewnym
momencie zamknęła je, żeby to, co zamierzała powiedzieć, łatwiej przeszło jej przez gardło, ale zakręciło jej się w głowie i miała uczucie, jakby padała.
- Chcę zostać - wykrztusiła.
Ale mimo to Maggie bała się odejść. Wiedziała, że jak długo tu będzie, nic się nie stanie. John Astley stracił jednak cierpliwość - wyciągnął ze słomy bat i wrzasnął: - Wynocha stąd! - To przesądziło sprawę. Rodzeństwo Butterfieldów opuściło stajnię. Maggie opierała się, Charlie z wyraźną ulgą ciągnął ją za sobą. Konie zarżały, kiedy je mijali, jakby komentowały ich tchórzostwo.
R S
Rozdział 8
Kiedy wydostali się na dziedziniec, Charlie skierował się do przejścia między domami.
- Dokąd idziesz? - zapytała Maggie.
- Wracam do pubu, oczywiście. I tak już straciłem za dużo czasu, panno
Rzezimieszku. A ty?
- A ja idę poszukać kogoś, kto ma trochę więcej ikry od ciebie.
I zanim Charlie zdążył ją złapać za rękę, Maggie pobiegła uliczką prowadzącą do Hercules Buildings. Przestała bać się mgły, było w niej za dużo złości na strach. Kiedy 207
dobiegła do ulicy, rozejrzała się w obie strony. Tu i tam przemykały skulone postacie -
mgła i ciemności zniechęcały do przebywania poza domem. Pobiegła za jedną z nich, wołając”.
- Proszę mi pomóc! Dziewczyna jest w tarapatach! Był to jakiś stary mężczyzna, który odburknął opryskliwie:
- Dobrze jej tak, trzeba było w taką pogodę siedzieć w domu!
Tę rozmowę usłyszała przechodząca w pobliżu niska kobieta w żółtym czepku i chuście. Kiedy Maggie zobaczyła jej pomarszczoną twarz, wykrzyknęła:
- Na co się gapisz, stara wiedźmo!? - I panna Pelham czmychnęła w kierunku swoich drzwi.
- Potrzebuję pomocy! - wykrzyknęła Maggie pod adresem kolejnego przechodnia. -
Proszę, proszę o pomoc!
- Jazda stąd, mała suko! - warknął niegrzecznie mężczyzna.
Maggie stała bezradnie na ulicy ze łzami w oczach. Marzyła o kimś, kto miałby wystarczający autorytet moralny, by stawić czoło Johnowi Astleyowi. Gdzie jest taki człowiek?
Otóż człowiek taki nadszedł od strony rzeki. Wynurzył się z mgły, krocząc z rękami założonymi do tyłu, w kapeluszu o szerokim rondzie naciśniętym na masywne czoło i z R S
wyrazem zamyślenia na twarzy. Postawił się kiedyś Philipowi Astleyowi, kiedy uznał, że dzieje się krzywda dziecku; na pewno postawi się jego synowi.
- Panie Blake! - krzyknęła Maggie. - Potrzebuję pomocy!
Wyraz twarzy pana Blake’a natychmiast się zmienił; mężczyzna jakby nagle oprzytomniał, spojrzał na Maggie z uwagą.
- Co się stało, dziecko? Jak mogę ci pomóc?
- Chodzi o Maisie. Maisie jest w kłopocie!
- Prowadź - rzekł bez wahania pan Blake.
Maggie pobiegła z powrotem tą samą uliczką, a tuż za nią pan Blake.
- Ona chyba nie wie, co robi - wyrzuciła zdyszana Maggie. - Zupełnie jakby rzucił
na nią jakiś czar.
208
Wkrótce znaleźli się w stajni i w boksie. Nachylony nad zapłakaną Maisie John Astley podniósł głowę. Na widok pana Blake’a dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.
- Proszę wstać, panie Astley - rozkazał pan Blake. John Astley podniósł się szybko, jak gdyby przestraszony.
Mężczyźni byli wprawdzie tego samego wzrostu, ale pan Blake odznaczał się solidniejszą budową. Przygważdżając go surowym wzrokiem sprawił, że młody człowiek uznał przewagę doświadczenia. Podobnego efektu oczekiwała Maggie po zjednoczonych działaniach swoich i Charliego - tyle że im tego doświadczenia zabrakło. W obliczu pana Blake’a John spuścił wzrok i wbił go w leżącą w rogu stertę słomy.
- Maggie, zabierz Maisie do mojej żony - powiedział tonem łagodnym, ale
stanowczym pan Blake. - Ona się nią zajmie. - Maisie wstała, otarła łzy i strząsnęła słomę ze spódnicy, starannie unikając spojrzenia Johna Astleya. Nic musiała się specjalnie o to starać; John stał z oczami wbitymi w ziemię.
Maggie szczelnie otuliła Maisie szalem, objęła ją ramieniem i wyprowadziła z boksu. Kiedy wychodziły, pan Blake właśnie mówił:
- Wstyd, sir! Zbuntowany duch!
Na zewnątrz, we mgle, Maisie załamała się i zaczęła szlochać.
- Daj spokój, panno Piddle, przestań płakać - pocieszała ją Maggie, jednocześnie R S
podtrzymując ramieniem. - Najpierw dobrnijmy do domu, tam będziesz mogła sobie płakać, ile wlezie. Ale chodźmy, pozbieraj się. - Potrząsnęła nią lekko.
Maisie odetchnęła głęboko i wyprostowała się.
- No, już lepiej. Tędy idziemy, to niedaleko.
Kiedy szły Hercules Buildings, okazało się, że mgła miała dla nich w zanadrzu miłą niespodziankę: w pewnym momencie wyłonił się z niej spieszący w ich stronę Jem.
- Gdzie byłaś, Maisie? Słyszałem, że… - zaczął, ale zaraz urwał na widok surowej miny Maggie, która energicznie kręciła głową. Nie dodał więc już, że zaniepokojony wiadomością, jakoby jego siostra przebywała w towarzystwie Johna Astleya, zaczął jej szukać. - Chodźmy do domu, mama się niepokoi.
- Proszę cię, Jem, jeszcze nie teraz - powiedziała Maisie cichym głosem, nie patrząc na brata. Drżała na całym ciele. - Nie chcę, żeby wiedzieli.
209
- Zabieram ją do pani Blake - oświadczyła Maggie.
Jem odprowadził dziewczęta do drzwi państwa Blake’ów. Kiedy czekali, żeby ich wpuszczono, zasłony w oknie panny Pelham poruszyły się, ale pod surowym spojrzeniem Maggie i Jema szybko wróciły na miejsce.
Pani Blake nie okazała zdziwienia na ich widok.
- Przysłał nas pan Blake - powiedziała Maggie. - Czy mogłaby pani ogrzać Maisie?
- Pani Blake szeroko otworzyła drzwi i odsunęła się na bok, żeby przepuścić dziewczęta, tak naturalnie, jakby robiła to codziennie.
- Idźcie do kuchni, moje drogie, tam się pali ogień - poinformowała je. - A ja tylko pójdę po koc i zaraz zrobię wam herbatę.
Rozdział 9
Kellawayowie nie poszli do amfiteatru na ostatnie przedstawienie sezonu. Mimo zabiegów pani Blake, Maisie dostała gorączki i leżała w łóżku, pielęgnowana przez matkę.
Thomas i Jem porządkowali pracownię zaniedbaną przez miesiące pracy u Philipa Astleya. Musieli przywrócić ład, ponieważ Thomas Kellaway odmówił wyjazdu do R S
Dublina. Maisie była zbyt chora, żeby jechać, i chociaż ojciec nie wiedział, co było przyczyną tej choroby, to w każdym razie niejasno podejrzewał - nie potrafiąc tego uczucia ani bliżej określić, ani wyartykułować - że ma ona coś wspólnego z cyrkiem, jeśli nie z samym Astleyem. Naturalnie bolał nad stanem zdrowia córki, ale z drugiej strony dostarczył mu on wspaniałej wymówki wobec Philipa Astleya.
Maggie jednak obejrzała spektakl, który na swój sposób obfitował w wydarzenia.
Otóż panna Laura Devine zdecydowała się upublicznić, w całym tego słowa znaczeniu, swój osobisty dramat. Zgodnie ze zobowiązaniem wykonała nowy numer z monsieur Richerem: jako Świnie na rożnie obracali się w przeciwnych kierunkach - on, ubrany w czarny frak, wirował szybko; ona, w swoich tęczowych spódnicach, które, inaczej niż zwykle, nie przypominały tym razem kolorowej smugi, nieco wolniej.
210
Kiedy z wirowania przeszła w podniebny wymach, który tamtego pierwszego wieczoru na Westminster Bridge Road zrobił tak wielkie wrażenie na Anne Kellaway, puściła linę, poszybowała w powietrzu i wylądowała wśród publiczności na parterze.
Zamiast jednak pożądanego efektu, jakim miało być poronienie, złamała nogę w kostce.
Kiedy ją wynoszono, miała zaciśnięte powieki.
Upadek panny Laury Devine wywołał tak wielkie zamieszanie, że debiut Hannah Smith na koniu okazał się zupełnym niewypałem, skwitowanym mizernymi brawami.
Częściowo mógł się do tego przyczynić rzadki przypadek popełnienia błędu przez Johna Astleya. Kiedy mianowicie wraz z panną Smith - z którą zdążył się już pogodzić -
podawali sobie w czasie okrążeń areny kielich wina, przypadkiem spojrzał w dół i zobaczył na widowni państwa Blake’ów. Blake’owie nigdy nie przychodzili do cyrku, ale tym razem Anne Kellaway oddała im swoje bilety w dowód wdzięczności za odnalezienie zbłąkanej we mgle Maisie. Pod przenikliwym wzrokiem pana Blake’a zdekoncentrowany John Astley upuścił kielich, który podawała mu mijająca go właśnie panna Smith i który roztrzaskał się o ziemię.
R S
Grudzień 1792
Rozdział 1
Rzadko zdarzało się Maggie mieć wolne popołudnie. Fabryki zaczynały pracę o szóstej rano, w południe była godzinna przerwa na posiłek i potem znów tyranie do siódmej wieczorem. Jeśli robotnik nie przepracował stosownej liczby godzin, to go po prostu zwalniano, tak jak się to przydarzyło Maggie, kiedy uciekła w ciągu dnia z fabryki musztardy, żeby się przespać w ogródku państwa Blake’ów. Kiedy więc właściciel fabryki octu, pan Beaufoy, oznajmił, że po przerwie obiadowej nie muszą już wracać do pracy, 211
Maggie nie krzyczała „hurra!” i nie klaskała razem z innymi. Wiedziała, że nie jest to dobra wiadomość.
- Potrąci nam to z zarobków - mruknęła do stojącej obok niej dziewczyny.
- Wszystko mi jedno - odparła tamta. - Usiądę sobie przy ogniu, z nogami do góry, i prześpię całe popołudnie.
- A cały następny dzień będziesz głodowała, bo stracisz sześć pensów. - Maggie wiedziała swoje.
Tymczasem obie straciły i sześć pensów, i popołudniową drzemkę przy ogniu. W
południe, kiedy robotnicy siadali do obiadu, pan Beaufoy miał dla nich kolejny komunikat:
- Z pewnością jesteście świadomi - zwrócił się do długich stołów, przy których tłum mężczyzn i kobiet atakował talerze z kiełbasą i kapustą - okrucieństw, jakich się dopuszczają nasi sąsiedzi po drugiej stronie kanału, we Francji, a także tego, że ta trucizna rozlewa się i na nasze wybrzeża. Są wśród nas tacy, którzy lekkomyślnie odpowiedzieli na ten rewolucyjny zew i aby podkopać naszą wspaniałą monarchię, rozprzestrzeniają tę zarazę, nie zasługując na miano prawdziwych Anglików.
Nikt nie podniósł głowy znad talerza ani nie zwrócił uwagi na przemówienie szefa.
Znacznie ważniejsze było dla nich to, by skończyć posiłek i wyjść, zanim pan Beaufoy R S
zmieni zdanie w sprawie przyznania im wolnego popołudnia. Pan Beaufoy jednak zrobił
pauzę i poruszył szczęką, aż zazgrzytały mu zęby. Był zdecydowany dać swoim robotnikom do zrozumienia, że mimo francuskiego brzmienia jego nazwiska, jest stuprocentowym Anglikiem. Porzucił swój skomplikowany język.
- Nasz król jest w niebezpieczeństwie! - ryknął. Ludzie zastygli z widelcami w powietrzu. - Francuzi uwięzili swojego króla i gotowi są pomóc tym, którzy chcieliby zrobić to samo z naszym. Nie możemy pozwolić na to, żeby taka zdrada rozprzestrzeniała się w naszym kraju. Kończcie szybko jedzenie i chodźcie ze mną: poświęcimy nasze popołudniowe zarobki i weźmiemy udział w wiecu, by zademonstrować naszą lojalność wobec króla i ojczyzny. Ci, którzy nie pójdą - dodał, przekrzykując protesty - otóż ci, którzy nie pójdą, nie tylko stracą pracę i zarobki, ale również znajdą się na liście podejrzanych o działalność wywrotową. Wiecie, co to znaczy działalność wywrotowa? To 212
podżeganie do buntu. Czy nawet więcej - to pierwszy krok do zdrady! A wiecie, jaka jest kara za działalność wywrotową? Otóż w najlepszym razie długi pobyt w Newgate albo, co bardziej prawdopodobne, zsyłka do ziemi van Diemena. Jeśli i wtedy nie zejdziecie z drogi prowadzącej do zdrady, nie unikniecie stryczka.
Pan Beaufoy odczekał, aż wrzaski ucichną, i podjął:
- Wybór jest prosty: albo idziecie ze mną do Vauxhall, żeby zadeklarować swoją lojalność wobec króla, albo wybieracie swoją drogę, a ta prowadzić musi do więzienia albo do czegoś jeszcze gorszego. Kto chciałby wyjść już teraz? Ja wam nie stoję na przeszkodzie. Idźcie, ryzykując, że usłyszycie za sobą słowo „Zdrajca!”.
Maggie rozejrzała się dokoła. Nikt się nie ruszył, chociaż w reakcji na ten przejaw tyranii kilka osób ponuro wbiło wzrok w talerz. Pokręciła głową, nie mogąc zrozumieć, jak coś, co dzieje się we Francji, może skutkować uszczupleniem jej zarobków. To wszystko nie miało sensu. Co za dziwny świat, pomyślała.
A jednak spieszyła razem z trzydziestoma kilkoma osobami przez zmarznięte ulice wzdłuż Tamizy, mijając Most Westminsterski i Amfiteatr Astleya, zabity teraz deskami i wymarły, koło murowanych wież Lambeth Palace i dalej do ogrodów Cumberland w Vauxhall tuż obok konkurencyjnej fabryki octu. Maggie była zdumiona tak wielkim tłumem. Nie mogła się nadziwić, że tyle ludzi zebrało się tylko po to, żeby marznąć i R S
słuchać różnych facetów mówiących o tym, jak bardzo kochają króla i nienawidzą Francuzów.
- Ale pieprzy! - szeptała koleżance do ucha o każdym mówcy, po czym obie zaczynały chichotać.
Na szczęście, kiedy tylko dotarli do ogrodów Cumberland i spełnili oczekiwania, powiększając zebrany tam tłum, pan Beaufoy zupełnie przestał się nimi interesować i dołączył do grupy organizatorów mityngu, oddając własną kwiecistą wymowę na usługi idei publicznego wyrażania lojalności. Ostatecznie zniknął też i jego brygadzista, i kiedy robotnicy zorientowali się, że nikt ich nie pilnuje, zaczęli się rozchodzić.
Chociaż Maggie była bardzo niezadowolona z uszczerbku, jaki poniosła, jeśli chodzi o zarobki, to z drugiej strony cieszyła się z wolnego, bo miała nadzieję, że gdzieś tu znajdzie Jema ze swoim ojcem. Dick Butterfield miał bowiem tego dnia skontaktować 213
Kellawayów z właścicielem składu drewna w Nine Elms, położonego nad rzeką niedaleko stąd, za Vauxhall. Kellawayowie szukali tańszego drewna i zarazem zbytu na swoje krzesła, a ów polecony handlarz zajmował się i jednym, i drugim. Po raz pierwszy w życiu i pod naciskiem żony Dick Butterfield podjął się takiego pośrednictwa za darmo. Bet kilkakrotnie odwiedzała Kellawayów w czasie choroby Maisie, nękana wyrzutami sumienia, że nie zrobiła nic, żeby ją zatrzymać, kiedy w ten mglisty dzień wychodziła z Johnem Astleyem. Podczas ostatniej wizyty zauważyła stos niesprzedanych krzeseł i cienką zupkę, jaką pożywiała się rodzina, i poleciła mężowi pomóc Kellawayom.
- Daj sobie spokój z tą małą, kochanie - odparł, ale nie powiedział „nie”. Na swój sposób też czuł się nie w porządku wobec Maisie.
Maggie podejrzewała, że już do tej pory mężczyźni zakończyli interesy w składzie drewna i że teraz opijają spotkanie w najbliższym pubie, gdzie Dick Butterfield z pewnością naciągnie Thomasa Kellawaya na tyle piw, ile się da. Wymknęła się z tłumu i zajrzała najpierw do Królewskiego Dębu, pubu położonego najbliżej miejsca, w którym odbywał się wiec. Tak jak się można było spodziewać, roiło się tam od uczestników mityngu, którzy przyszli się ogrzać, ale nie było wśród nich ani Dicka Butterfielda, ani Kellawayów. Ruszyła więc dalej w stronę Lambeth, zaglądając po drodze do Białego Lwa i Czarnego Psa, aż wreszcie znalazła ich popijających piwo w rogu. Na widok Jema serce R S
zabiło jej mocniej. Zanim ją dostrzegli, patrzyła przez chwilę na wijące się nad uszami włosy chłopaka, na białą plamę szyi z tyłu poniżej linii włosów i na szerokie ramiona, które tak bardzo zmężniały od czasu, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Miała tak wielką pokusę, by stanąć za nim, objąć go za szyję i popieścić ustami jego ucho, że nawet zrobiła krok do przodu. Ale w tej właśnie chwili Jem podniósł wzrok, co sprawiło, że uszła z niej cała odwaga i Maggie zatrzymała się w pół kroku.
Jem drgnął na jej widok.
- O, dzień dobry. Jak się masz? - I chociaż jego głos zabrzmiał obojętnie, to widać było, jak bardzo jest rad z tego spotkania.
- Co ty tu robisz, Mags? - zdziwił się Dick Butterfield. - Uważaj, bo jak cię Beaufoy złapie na tym, że mu zwinęłaś butelkę octu, to cię wyleje z pracy.
Maggie skrzyżowała ręce na piersiach.
214
- Witaj. Mam nadzieję, że mogę sobie zamówić piwo? Jem wskazał jej swoje miejsce i swój kufel.
- Siadaj, ja sobie przyniosę.
- Nie bój się, tato, nie zwinęłam octu panu Beaufoyowi - warknęła Maggie, siadając na stołku Jema. - A gdybym już chciała ukraść mu ten jego głupi ocet, tobym wiedziała, jak to zrobić, żeby mnie nie złapali. Dostaliśmy wolne popołudnie, żebyśmy mogli iść na wiec lojalistów tu, niedaleko. - Maggie opisała mityng w ogrodach Cumberland.
- Widzieliśmy ich, przechodząc. Zatrzymaliśmy się nawet na chwilę, ale już wtedy męczyło nas wielkie pragnienie, no nie? - Dick Butterfield zwrócił się do Thomasa Kellawaya, który skinął głową, chociaż ledwie napoczął swoje piwo. Nie przepadał za piciem w dzień.
- A poza tym te wiece nic dla mnie nie znaczą - podjął Dick. - Całe to gadanie o zagrożeniu ze strony Francji to jedna wielka bzdura. Francuzy mają za dużo własnych kłopotów z tą swoją rewolucją, żeby jeszcze nam ją tutaj wpychać. Nie mam racji?
- Nie wiem, szczerze mówiąc - odparł Thomas Kellaway. Była to jego zwykła odpowiedź na takie pytania. Kiedy pracował w cyrku jako stolarz, uczestniczył w różnych rozmowach o rewolucji francuskiej, ale gdy dyskutowano poważne problemy w Pięciu Dzwonach w Piddletrenthide, słuchał, ale nie wyrażał opinii. Nie dlatego, żeby był głupi -
w żadnym razie. Po prostu widział obie strony sporu i zbyt łatwo utożsamiał się zarówno z jedną, jak i z drugą. Nie zaprzeczał, że król stanowi materialną manifestację angielskiego ducha, jednoczącą i rozsławiającą kraj i tym samym mającą dla jego pomyślności zasadnicze znaczenie. Ale z drugiej strony gotów był się zgodzić z tymi, którzy twierdzili, że król Jerzy jest pijawką na ciele narodu, niestabilnym, kapryśnym, samowolnym osobnikiem, bez którego Anglia miałaby się znacznie lepiej. Thomas, rozdzierany sprzecznymi opiniami, wolał milczeć.
Wrócił Jem z piwem i stołkiem i wcisnął się obok Maggie tak, że stykali się kolanami. Uśmiechali się do siebie, świadomi wyjątkowości tej sytuacji, że mogą siedzieć razem w samym środku poniedziałkowego popołudnia, wspominając tamto pierwsze spotkanie w pubie, kiedy to Jem poznał Dicka Butterfielda. Przez te dziewięć miesięcy, 215
jakie upłynęły od tamtej pory, Jem zrobił wielki postęp w sztuce organizowania stołków i ogólnego obycia z pubami.
Dick Butterfield obserwował tę wymianę uśmiechów z cynicznym uśmieszkiem.
Jego córka była za młoda na to, żeby tak sobie patrzeć w oczy z tym chłopakiem, i jeszcze do tego takim wieśniakiem, nawet jeśli zdobywał dobry fach.
- To co, sprzedajecie krzesła? - zapytała Maggie.
- Może - odparł Jem. - Zostawiliśmy mu jedno. A on nam sprzeda drewno cisowe taniej, niż kupowaliśmy w tamtym składzie. Prawda, tato?
Thomas Kellaway skinął głową. Od czasu wyjazdu Philipa Astleya do Dublina wrócił do wyrobu krzeseł windsorskich, ale teraz, kiedy właściciel cyrku nie przysyłał mu już klientów, miał mniej zamówień. Mimo to dni wypełniał sobie pracą, zużywając resztki surowca zaoszczędzone w cyrku. Jeden z pokojów był dosłownie zawalony krzesłami, które czekały na kupców. Dwie sztuki Thomas Kellaway sprezentował nawet Butterfieldom w dowód wdzięczności za pomoc okazaną Maisie w tamto mgliste październikowe popołudnie.
- Znacznie lepszy interes zrobicie z tym człowiekiem z Nine Elms - Dick Butterfield zwrócił się do Jema. - Mógłbym was tam zaprowadzić wiele miesięcy wcześniej, zanim poszliście do znajomego Astleya.
- Przez jakiś czas był w porządku - próbował go bronić Jem.
- Zaraz ci powiem, jak długo: dopóki cyrk nie wyjechał z miasta, tak? Tak właśnie wyglądają szemrane interesy Astleya - trwają, dopóki pańskie oko konia tuczy.
Jem milczał.
- Z nim tak zawsze jest, chłopcze. Będzie cię zasypywał łaskami, przysyłał
klientów, pomagał w interesach, dawał pracę i darmowe bilety, dopóki nie wyjedzie. A wyjeżdża na pięć miesięcy, prawie pół roku, to pół życia, chłopcze - na pół życia zostawia cię na lodzie. Zauważyłeś, jak cicho, jak spokojnie zrobiło się w Lambeth bez niego? I tak jest co roku. Przyjeżdża, pomaga ludziom, ożywia interesy, wszyscy są szczęśliwi i dobrze urządzeni, a potem przychodzi październik i - szast-prast, jeden dzień i już go nie ma -
zostawia ludzi z gołymi rękami. Najpierw buduje dla ciebie pałac, a potem go burzy. I tak jest ze wszystkimi - czy to będą chłopcy stajenni, piekarze, cieśle, właściciele wozów 216
pocztowych czy prostytutki. Najpierw ogłasza wielki nabór do pracy, a potem ludzie odpływają - prostytutki, właściciele wozów - wszystko w inne dzielnice Londynu, a część ludzi przybyłych ze wsi wraca do domów. - Dick Butterfield uniósł kufel do ust i napił się piwa. - A potem przychodzi marzec i wszystko zaczyna się od nowa: wielki iluzjonista na nowo buduje swój pałac. Ale niektórzy z nas nie są tacy naiwni, żeby robić interesy z Philipem Astleyem, bo wiemy, że nic z tego nie będzie.
- No już dobrze, tato, powiedziałeś, co wiedziałeś - odezwała się Maggie. - Ma gadane, no nie? - zwróciła się do Jema. - Czasem, jak się rozpędzi i nie może skończyć, zasypiam z otwartymi oczami.
- Bezczelna dziewczyna! - wykrzyknął Dick Butterfield. Maggie uchyliła się i roześmiała, kiedy ojciec próbował dać jej po głowie.
- A gdzie jest Charlie? - spytała, kiedy się wszystko uspokoiło.
- Nie wiem, powiedział, że ma coś do załatwienia. - Dick Butterfield pokręcił
głową. - Chciałbym dożyć takiego dnia, w którym ten chłopak przyjdzie do mnie i powie: „Tato, zrobiłem interes”, i pokaże mi pieniądze.
- To możesz długo czekać.
Zanim jednak Dick Butterfield zdążył odpowiedzieć córce, jakiś stojący przy barze wysoki mężczyzna o szerokiej kwadratowej twarzy przemówił głębokim, donośnym R S
głosem, uciszając zebranych.
- Posłuchajcie mnie, obywatele! - Maggie rozpoznała w nim jednego z jaśniej wyrażających się mówców z wiecu w ogrodach Cumberland. Mężczyzna uniósł do góry coś, co wyglądało na czarną książkę rachunkową. - Nazywam się Roberts, John Roberts.
Idę prosto z zebrania Stowarzyszenia Lambeth zrzeszającego lokalnych mieszkańców lojalnych wobec króla i przeciwnych niepokojom wzniecanym przez francuskich agitatorów. Wy też powinniście byli tam być, zamiast tracić czas, pijąc po pubach.
- Niektórzy z nas byli! - wykrzyknęła Maggie. - Już pana słyszeliśmy.
- To dobrze - odparł John Roberts i podszedł do ich stolika.
- Skoro tak, to wiecie, po co tu przyszedłem, i pierwsi złożycie podpisy.
Dick Butterfield spojrzał na Maggie spode łba i kopnął ją pod stołem.
- Proszę nie zwracać uwagi na tę bezczelną dziewczynę, sir.
217
- To pańska córka? Dick Butterfield mrugnął.
- Za moje grzechy… jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Ale mężczyzna nie miał
chyba poczucia humoru.
- To powinien pan pilnować, żeby trzymała język za zębami, chyba że chce wylądować w Newgate. Nie ma w tym nic śmiesznego.
Dick Butterfield uniósł brwi, zamieniając swoje czoło w zagon bruzd.
- To może pan nam powie, co to jest za sprawa nie do śmiechu, sir.
John Roberts patrzył na niego, zastanawiając się, czy Dick Butterfield się z niego śmieje, czy traktuje go poważnie.
- To jest deklaracja lojalności wobec króla - powiedział w końcu. - Chodzimy od pubu do pubu i od domu do domu i zbieramy pod nią podpisy mieszkańców Lambeth.
- Ale przecież my musimy wiedzieć, co podpisujemy, to chyba jasne? - powiedział
Dick Butterfield. - Proszę nam przeczytać ten tekst.
W pubie zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli, jak John Roberts otwiera księgę.
- A może to pan zechciałby przeczytać głośno deklarację na użytek wszystkich zebranych, skoro pan jest taki zainteresowany - powiedział mężczyzna, podsuwając księgę ojcu Maggie.
Jeśli John Roberts wyobrażał sobie, że w ten sposób upokorzy swojego rozmówcę, R S
to się grubo pomylił. Dick Butterfield przyciągnął księgę do siebie i całkiem płynnie, a nawet z uczuciem, którego zresztą wcale nie doznawał, odczytał, co następuje: My, mieszkańcy parafii Lambeth, głęboko wdzięczni za błogosławieństwa, jakich doznajemy od obecnego wielce podziwianego i stanowiącego przedmiot powszechnej zazdrości rządu, składającego się z Króla, Izby Lordów i Izby Gmin, uważamy za swój święty obowiązek, by w tym krytycznym położeniu nie tylko zadeklarować nasze szczere i żarliwe przywiązanie, ale także wyrazić potępienie i odrazę dla tych wszystkich śmiałych i niezawoalowanych prób podważenia i obalenia naszej bezcennej konstytucji, którą doświadczenie wieków uczyniło najsolidniejszym fundamentem szczęścia narodowego.
Jednomyślnie powołujemy do życia stowarzyszenie dla przeciwdziałania - o tyle, o ile to będzie możliwe - wszelkim burzliwym i nielegalnym mityngom organizowanym przez niegodziwych ludzi o złych intencjach, używając najbardziej efektywnych 218
dostępnych nam środków dla uniemożliwienia wywrotowych publikacji, ewidentnie nastawionych na zbałamucenie ludzkich umysłów i wprowadzenie do tego królestwa bałaganu i anarchii.
Kiedy Dick Butterfield skończył czytać, John Roberts postawił na stole kałamarz i wyciągnął pióro.
- Podpisze pan, sir?
Ku zdumieniu Maggie, Dick Butterfield odkorkował atrament, umoczył pióro i na samym dole listy zaczął składać podpis.
- Co robisz, tato? - szepnęła. Nie podobał jej się ton Johna Robertsa i jej pracodawcy, pana Beaufoya, najbardziej agresywnych ze wszystkich uczestników mityngu, i przyjęła, że jej ojciec czułby podobnie.
Dick Butterfield wstrzymał się z podpisem.
- O co ci chodzi? Co jest złego w podpisaniu tej listy? Ja się z tym akurat zgadzam, chociaż te słowa są, jak na mój gust, trochę zbyt wyszukane.
- Ale przecież dopiero co mówiłeś, że według ciebie Francuzi wcale nie są żadnym zagrożeniem!
- Tu nie chodzi o Francuzów, tu chodzi o nas. Popieram króla Jerzego, całkiem nieźle mi się przy nim wiedzie. - Znów przytknął pióro do kartki. W ciszy, jaka zapadła, R S
wszyscy wsłuchiwali się w skrobanie pióra po papierze. Skończywszy, rozejrzał się po zebranych, udając zdziwienie wzbudzonym przez siebie zainteresowaniem.
- Jeszcze coś? - zwrócił się do Johna Robertsa.
- Proszę napisać, gdzie pan mieszka.
- Bastille Row sześć - zachichotał Dick Butterfield. - Ale może jak na taki dokument lepiej brzmi York Place, no nie? - I wpisał obok swojego nazwiska York Place. - O, proszę. To już nie ma potrzeby nas odwiedzać, prawda?
Maggie przypomniała sobie o kilku kartonach porto, które parę dni wcześniej pojawiły się nie wiadomo skąd i zostały ukryte pod łóżkiem jej rodziców. Uśmiechnęła się. Dick Butterfield z pewnością dlatego tak skwapliwie złożył podpis, bo nie życzył
sobie wizyty tych panów na Bastille Row.
219
Kiedy już John Roberts uzyskał od niego to, co chciał, popchnął książkę w stronę Thomasa Kellawaya.
- Teraz pan.
Thomas Kellaway patrzył na starannie skomponowany tekst deklaracji -
przeładowany retoryką, której niemal niezrozumiała forma została opracowana na nie tak licznym wcześniejszym zebraniu, i myślał o wysłannikach z ich książkami, rozesłanych po pubach i targowiskach Lambeth, jeszcze zanim wiec w ogrodach Cumberland zdążył się zakończyć, o byle jakich podpisach, pewnych i niepewnych, na przemian z iksami, po których widniały nazwiska i adresy wpisane ręką Johna Robertsa. Wszystko to razem było dla niego zbyt skomplikowane.
- Ja… ja nie rozumiem, dlaczego miałbym to podpisywać.
John Roberts nachylił się i zastukał kłykciami palców w stół obok książki.
- Taki podpis to akt poparcia dla króla Jerzego! Mówicie w ten sposób, że chcecie, żeby nadal był waszym królem, i że będziecie zwalczali tych, którzy chcą się go pozbyć. -
Mężczyzna wpatrywał się w niepewną twarz stolarza.
- Chyba nie jest pan głupcem, sir? Czy nie uważa pan króla Jerzego za swojego króla?
Thomas Kellaway nie był głupcem, ale te słowa go zmartwiły. Zawsze kierował się R S
w życiu zasadą, że należy podpisywać jak najmniej dokumentów, i w miarę możności tylko te dotyczące interesów. Nie podpisywał nawet listów, które Maisie wysyłała do Sama, a także zniechęcał ją do tego, by cokolwiek pisała o nim. W ten sposób -
rozumował - nie zostawi po sobie na świecie żadnego śladu, nie licząc krzeseł, dzięki czemu nigdy nie zostanie źle zrozumiany. A ten dokument, który przed nim leżał - czuł to ze szczególną jasnością, która nawet jego samego zdziwiła - otwierał szerokie pole do nieporozumień.
- Nie jestem pewien, czy król jest rzeczywiście w niebezpieczeństwie - powiedział. -
Przecież tu nie ma Francuzów, prawda?
John Roberts zmrużył oczy.
- Zdziwiłby się pan, gdyby pan wiedział, do czego jest zdolny niedoinformowany Anglik.
220
- I co pan rozumie przez publikacje? - kontynuował Thomas Kellaway, jakby nie słyszał Johna Robertsa. - Nic nie wiem o publikacjach.
John Roberts rozejrzał się dokoła. Z każdym ważkim słowem wypowiadanym przez Thomasa Kellawaya zapał innych gości, jaki wzbudziło złożenie podpisu przez Dicka Butterfielda, gwałtownie malał.
- Nie mam czasu na takie bzdury - syknął. - Inni czekają na złożenie podpisu. Gdzie pan mieszka, sir? - Przewrócił kartkę i z zawieszonym w powietrzu piórem czekał na podanie przez Thomasa Kellawaya adresu. - Ktoś się do pana później zgłosi i wszystko panu wyjaśni.
- Hercules Buildings dwanaście - odparł Thomas Kellaway.
John Roberts zesztywniał.
- To pan mieszka przy Hercules Buildings?
Thomas Kellaway skinął głową. Jem poczuł gulę w gardle.
- Czy zna pan może niejakiego Williama Blake’a, drukarza, który mieszka na tej ulicy?
Jem, Maggie i Dick Butterfield zaskoczyli niemal w tym samym momencie,
częściowo dzięki pytaniu Thomasa Kellawaya o publikacje. Maggie kopnęła w jego stołek i zmarszczyła brwi, a Dick Butterfield udał atak kaszlu.
Niestety, gdy chodziło o dowodzenie swoich racji, Thomas Kellaway przypominał
teriera.
- Tak, znam pana Blake’a. To nasz sąsiad. - A ponieważ wrogie spojrzenie Johna Robertsa nie robiło na nim wrażenia, postanowił ujawnić swój stosunek do sąsiada. - To dobry człowiek. Miesiąc czy dwa miesiące temu pomógł mojej córce.
- Naprawdę? - John Roberts uśmiechnął się i z trzaskiem zamknął książkę. - Dziś wieczorem zamierzaliśmy złożyć wizytę panu Blake’owi. Możemy przy okazji odwiedzić i pana. Do widzenia. - Wziął atrament i pióro i przeniósł się do innego stolika. Kiedy obchodził pub, zbierając podpisy, Jem zauważył, że nikt poza jego ojcem mu nie odmówił, od czasu do czasu rzucał okiem na Thomasa Kellawaya z tą samą co poprzednio szyderczą miną. Żołądek podjechał chłopakowi do gardła.
- Chodźmy, tato - powiedział ściszonym głosem.
221
- Pozwól, że skończę piwo. - Thomas Kellaway nie dałby się ruszyć nikomu, kiedy zostało mu jeszcze pół kufla piwa, choćby nawet i wodnistego. Wyprostował się i położył
ręce na stole. Z oczami utkwionymi w zawartości kufla myślał o panu Blake’u.
Zastanawiał się mianowicie, czy nie napytał mu biedy. I chociaż nie znał go tak dobrze, jak choćby jego dzieci, był przekonany, że pan Blake jest przyzwoitym człowiekiem.
- Co robić? - Jem ściszonym głosem zwrócił się do Maggie. On też myślał o panu Blake’u.
- Dajcie spokój - wtrącił się Dick Butterfield. - Blake to najprawdopodobniej podpisze - dodał, patrząc z ukosa na Thomasa Kellawaya. - Jak większość z nas.
- Ostrzeżemy go - oświadczyła Maggie, ignorując ojca.
- Tak, musimy go ostrzec.
Rozdział 2
- Pan Blake pracuje, moi kochani - powiedziała pani Blake - i nie można mu przeszkadzać.
- Och, ale to bardzo ważne, proszę pani! - wykrzyknęła Maggie i w swojej R S
niecierpliwości przemknęła się bokiem, jakby chciała ominąć panią Blake. Ale gospodyni skutecznie zagrodziła jej drogę do drzwi. I nie ruszyła się z miejsca.
- Pan Blake jest w trakcie wykonywania płytki i chciałby ją skończyć za jednym posiedzeniem - wyjaśniła. - Dlatego nie możemy mu przerywać.
- Obawiam się, że to jest jednak bardzo ważne - odezwał się Jem.
- To powiedzcie mi, o co chodzi, a ja powtórzę to mężowi.
Jem rozejrzał się, po raz pierwszy żałując, że nie ma mgły, która by ich ukryła przed wzrokiem ciekawskich przechodniów. Od chwili spotkania z Johnem Robertsem miał
poczucie, że gdziekolwiek się udali, ścigały ich czyjeś spojrzenia. Obawiał się, że w każdej chwili żółte zasłony panny Pelham mogą drgnąć. Tymczasem przejeżdżający w pobliżu wozem wyładowanym cegłami mężczyzna spojrzał na niewielką grupkę stojącą w drzwiach, a nawet jak gdyby na dłużej zatrzymał na niej spojrzenie.
222
- Czy moglibyśmy wejść do środka? W domu wszystko pani powiemy.
Pani Blake przyjrzała się poważnej twarzy Jema, a następnie odsunęła się, przepuszczając dwójkę młodych i szybko zamykając za nimi drzwi. Nie rozejrzała się, jak to robią inni. Położyła palec na ustach i poprowadziła ich korytarzem obok pomieszczenia z prasą drukarską i obok zamkniętych drzwi pokoju pana Blake’a, a następnie schodami do sutereny, gdzie znajdowała się kuchnia. Jem i Maggie znali tę kuchnię od czasu, kiedy towarzyszyli tu zmarzniętej Maisie po jej niefortunnym spotkaniu z Johnem Astleyem.
Było tu ciemno i cuchnęło kapustą i węglem, przez okno wpadał tylko mizerny promyk słońca, ale płonął ogień i było ciepło.
Pani Blake gestem wskazała im miejsca przy stole. Jem stwierdził, że stojące tu krzesła windsorskie są dziełem jego ojca.
- O co chodzi, moi drodzy? - zapytała, opierając się o kredens.
- Usłyszeliśmy coś w pubie - zaczęła Maggie. - Możecie się państwo spodziewać wieczorem gości. - Opisała mityng w ogrodach Cumberland i spotkanie z Johnem Robertsem, pomijając jedynie fakt podpisania deklaracji przez swego ojca.
Między brwiami pani Blake pojawiła się głęboka bruzda.
- Czy ten wiec został zorganizowany przez Stowarzyszenie dla Ochrony Wolności i Własności Przeciwko Republikanom i Lewellerom? - wyrecytowała tę nazwę, jakby była R S
jej dobrze znana.
- Owszem, było wspomniane - odparła Maggie - chociaż lokalna gałąź nazywa się Stowarzyszenie Lambeth.
Pani Blake westchnęła.
- No cóż, w tej sytuacji musimy iść i powiedzieć to panu Blake’owi. Dobrze zrobiliście, przychodząc tutaj. - Wytarła ręce o fartuch, jakby coś prała, chociaż dłonie miała suche.
W pokoju do pracy pana Blake’a panował wielki porządek.
Na jednym stole piętrzyły się sterty książek i papierów, przy drugim, pod oknem, siedział pan Blake. Pochylony nad płytką wielkości jego dłoni, nawet nie podniósł głowy, kiedy weszli, tylko systematycznie, od prawej do lewej, dotykał płytki pędzelkiem.
Podczas gdy Maggie podeszła do ognia, żeby się ogrzać, Jem zbliżył się do pogrążonego 223
w pracy pana Blake’a, przyglądając się temu, co robił z wielkim zainteresowaniem. Chwilę potrwało, nim się zorientował, że pan Blake wypisuje na płytce słowa.
- Pan pisze odwrotnie, prawda, sir? - wyrzucił z siebie chłopak, chociaż wiedział, że nie powinien przeszkadzać.
Pan Blake nie odpowiedział, dopóki nie doszedł do końca linijki, po czym podniósł
głowę.
- Tak jest, tak właśnie piszę, moje dziecko.
- Dlaczego?
- Otóż piszę roztworem, który pozostanie na płytce, podczas gdy reszta zostanie wytrawiona przez kwas. I wtedy, kiedy zacznę drukować, te słowa będą szły w przód, a nie wstecz.
- Odwrotnie niż teraz?
- Tak, chłopcze.
- Nie chciałabym przeszkadzać, panie mężu - zaczęła pani Blake - ale Maggie i Jem powiedzieli mi coś, co powinieneś usłyszeć. - Pani Blake wyłamywała sobie palce - czy to z powodu tego, co jej powiedzieli Maggie i Jem, czy to z poczucia, że przeszkadza mężowi - tego chłopak nie był pewien.
- W porządku, Kate. Ale skoro już przerwałem pracę, to bądź tak miła i przynieś mi R S
trochę terpentyny, jest tu obok. I szklankę wody, jeśli mogę cię prosić.
- Oczywiście, panie mężu. - Pani Blake wyszła z pokoju.
- A jak pan się nauczył pisać wspak? - zapytał Jem. - W lustrze?
Pan Blake spojrzał na płytkę.
- Praktyka, mój chłopcze, to praktyka. Kiedy robisz coś wiele razy, staje się to proste. Wszystko, co robią grawerzy, wychodzi wspak. Grawer musi to widzieć w obie strony.
- Jakby ze środka rzeki.
- Tak jest. Ale co chcieliście mi powiedzieć? Jem powtórzył to, co Maggie mówiła w kuchni.
- Uznaliśmy, że powinniśmy pana ostrzec, że wieczorem mogą tu przyjść -
zakończył. - To, co mówił pan Roberts, nie było miłe - dodał, kiedy pan Blake nie 224
zareagował na tę wiadomość w oczekiwany sposób. - Obawialiśmy się, że może pan mieć w związku z tym kłopoty.
- Dziękuję wam, dzieci - odparł pan Blake - ale nawet w najmniejszym stopniu nie jestem tym wszystkim zaskoczony. Wiedziałem, co się szykuje.
Pan Blake w ogóle nie zareagował tak, jak się tego spodziewała Maggie.
Oczekiwała, że się zerwie i coś zrobi - spakuje torbę i opuści dom albo schowa wszystkie książki, broszury i wszystkie swoje druki, albo że zabarykaduje frontowe okna i drzwi. A on po prostu uśmiechnął się tylko do nich i umoczył pędzel w naczyniu z czymś, co przypominało klej, i nadal pisał na metalowej płytce słowa wspak. Maggie miała ochotę kopnąć w jego krzesło i krzyknąć: „Niech pan nas posłucha! Grozi panu niebezpieczeństwo!”. Ale nie miała odwagi.
Wróciła pani Blake z terpentyną i szklanką wody, którą postawiła przed mężem.
- Powiedzieli ci o tym, że dziś przyjdą ze stowarzyszenia, tak? - Pani Blake przynajmniej starała się okazać zainteresowanie tym, co powiedziały dzieci.
- Tak, kochanie.
- Proszę pana, a dlaczego tak im zależy na odwiedzeniu właśnie pana? - chciał
wiedzieć Jem.
Pan Blake skrzywił się i zamaszyście obrócił na krześle tak, żeby znaleźć się twarzą R S
w twarz z chłopcem.
- Powiedz mi, chłopcze, jak myślisz, o czym ja piszę, co?
Jem się zawahał.
- O dzieciach? - zaryzykowała Maggie. Pan Blake skinął głową.
- Tak, o dzieciach, o bezbronnych i biednych dzieciach. O dzieciach zagubionych, zmarzniętych i głodnych. Rządzący nie lubią, żeby im mówić, że nie dbają o swoich obywateli. Uważają, że podburzam do rewolucji, takiej jak we Francji.
- A podburza pan? - zapytał Jem.
Pan Blake pokiwał głową w sposób, który mógł sugerować zarówno „tak”, jak i „nie”.
- Tata mówi, że Francuzy są złe, bo zabijają niewinnych ludzi i w ogóle -
powiedziała Maggie.
225
- Nie ma w tym nic dziwnego. Bo czy nie najpierw płynie krew, a dopiero potem jest sąd? Wystarczy tylko zajrzeć do Biblii, żeby się przekonać, jak wiele jest na to przykładów. Szczególnie w Księdze Objawienia jest dużo o ulicach krwią spływających.
A to stowarzyszenie, które zamierza mnie dzisiaj odwiedzić, chce zwalczać każdego, kto krytykuje rządzących. Ale władza niekontrolowana prowadzi do tyranii moralnej.
Jem i Maggie milczeli, starając się nadążać za słowami pana Blake’a.
- Dlatego, moje dzieci, muszę nadal pisać piosenki, a nie uciekać przed tymi, którzy chcą mnie za wszelką cenę uciszyć. I na tym właśnie polega to, co robię. - Z powrotem obrócił się na krześle, tym razem twarzą do biurka, i wziął do ręki pędzelek.
- A nad czym pan teraz pracuje? - zapytał Jem.
- Nad kolejną piosenką, która im się nie spodoba? - dorzuciła Maggie.
Pan Blake z uśmiechem patrzył to na jedną, to na drugą wyczekującą twarz.
Odkładając pędzel, odchylił się w fotelu i zaczął recytować:
W Złotym Wieku, gdy ludzie
Nie znają mrozów zimy,
Młodzieniec i dziewczyna
Promieniami złotymi
Oszołomieni, nadzy, kąpią się w jasności.
Oto pełni czułości,
Gdy noc blednie nad ranem,
Spotkali się w ogrodzie.
A światło nieskalane
Powoli rozsuwało kurtynę ciemności.
Oto leżą na trawie.
Słońce u wschodu świeci.
Nikt obcy się nie zbliża.
Rodzice - tak dalecy.
Wokół pustka.
Dziewczyna wyzbyła się trwogi.
Uściskami znużeni,
226
Znowu spotkać się mieli,
Gdy głębie się kołyszą,
Gdy księżyc noc rozbieli,
Gdy płacze tułacz, z długiej wracający drogi* .
* Dziewczynka zabłąkana, William Blake Wiersze wybrane, wybrał, przetłumaczył i wstępem opatrzył Zygmunt Kubiak, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1972.
Maggie poczuła falę gorąca oblewającą jej twarz głębokim rumieńcem. Nie mogła patrzeć na Jema. Gdyby jednak spojrzała, przekonałaby się, że i on nie patrzy w jej stronę.
- Chyba czas już iść, moi drodzy - wtrąciła się pani Blake, zanim jej mąż zdążył
zacząć recytować następną zwrotkę. - Pan Blake jest teraz bardzo zajęty, prawda, proszę męża? - Pan Blake szarpnął głową i oparł się w fotelu. Najwyraźniej nieczęsto się zdarzało, by pani Blake przerywała mężowi.
Maggie i Jem ruszyli w stronę drzwi.
- Dziękujemy panu - powiedzieli jednocześnie, choć na dobrą sprawę nie bardzo było wiadomo, za co dziękują.
Pan Blake się otrząsnął.
- To my powinniśmy wam podziękować - rzekł. - Jesteśmy wam wdzięczni za to, że nas ostrzegliście.
Opuszczając pracownię pana Blake’a, dzieci słyszały, jak pani Blake mówi do męża: - Naprawdę, panie mężu, nie powinieneś ich w ten sposób prowokować, recytując ten wiersz, zamiast tego, nad którym obecnie pracujesz. Oni jeszcze nie są na to gotowi.
Widziałeś, jak się czerwienili? - Ale odpowiedzi pana Blake’a już nie usłyszeli.
Rozdział 3
Podczas gdy Kellawayowie, ojciec i syn, przebywali z Dickiem Butterfieldem w składzie drewna, kobiety siedziały w domu przy Hercules Buildings. Z nastaniem zimy 227
Anne zaprzestała prac w ogródku i zajęła się gotowaniem, sprzątaniem, szyciem i ogrzewaniem mieszkania. Ponieważ do tej pory praktycznie nie zaznali prawdziwej zimy w Londynie, nie zdawali sobie sprawy, jak kiepsko ogrzewany był ich dom w Lambeth.
Nie doceniali też swojego przytulnego domu w Dorsetshire z grubymi ścianami z gliny, małymi oknami i dużym paleniskiem. Murowane ściany w Lambeth były o połowę cieńsze, a kominki w poszczególnych pokojach małe, ale wymagające kosztownego węgla, zamiast drewna, które w Dorsetshire mieli za darmo. Anne Kellaway znienawidziła wielkie okna w Lambeth, w których wcześniej spędzała tyle czasu. Zatykała szpary szmatami i słomą, wieszała podwójne zasłony.
Często nie wychodziła z domu z powodu mgły. A teraz, kiedy wszędzie w Londynie palono węglem, mgła była nieunikniona. Naturalnie i w Piddle Valley zdarzały się od czasu do czasu mgły, ale nigdy tak gęste i brudne jak te, które zalegały tu całymi dniami, niby niechciany gość. W mglistą pogodę panował nieustanny mrok i Anne Kellaway zaciągała zasłony i zapalała światła, częściowo ze względu na Maisie, którą ogarniał
wtedy dziwny niepokój.
Maisie prawie nie opuszczała domu. Nawet w pogodne, słoneczne dni. W ciągu tych dwóch miesięcy, jakie upłynęły od chwili, kiedy zabłądziła we mgle - bo taką wersję wypadków postanowiła w porozumieniu z Maggie i Jemem przedstawić rodzicom -
wyszła tylko dwukrotnie, za każdym razem do kościoła. Początkowo była bardzo chora: chłód i wilgoć zrobiły swoje, kładąc się ciężarem na jej piersiach. Przez dwa tygodnie leżała w łóżku, zbyt słaba nawet na to, by zejść na dół do wychodka. A kiedy wreszcie wstała, straciła swoją dawną świeżość - przypominała pobieloną ścianę, która już zaczyna żółknąć - jest niby jasna, ale bez blasku nowości. Stała się też bardziej milcząca i nie robiła już wesołych uwag, do których Kellawayowie przywykli.
Anne Kellaway przyniosła wcześniej z opuszczonego teraz ogródka Astleyów kapustę i kilka późnych marchewek. Miała też od rzeźnika kość na zupę. Najpierw ugotowała więc kość, a następnie pokroiła i wrzuciła do garnka warzywa, posprzątała po sobie i na koniec wytarła ręce o fartuch i usiadła naprzeciwko Maisie. Od dawna wiedziała, że coś jest z jej córką nie tak, niezależnie od jej choroby, ale poważną rozmowę 228
odkładała do czasu, aż Maisie poczuje się silniejsza i mniej nerwowa. Teraz postanowiła się wreszcie dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Kiedy usiadła naprzeciwko Maisie, dziewczyna zastygła z igłą nad guzikiem. Na zlecenie Bet Butterfield robiła bowiem luksusy. Bet niewiele z tego miała, ale przynajmniej tyle próbowała zrobić dla dziewczyny.
- Ładny mamy dzisiaj dzień - zaczęła Anne.
- Aha - zgodziła się Maisie, niepewnie wyglądając przez okno na słoneczną ulicę w dole. Właśnie przejechał wóz wiozący dużą świnię delikatnie węszącą w powietrzu.
Maisie uśmiechnęła się mimo woli.
- Nie to co ta mgła. Gdybym wiedziała, że Londyn jest taki mglisty, nigdy bym się nie zdecydowała na tę przeprowadzkę.
- To po co się zdecydowałaś, mamo? - Jedna ze zmian, jakie Anne zauważyła u swojej córki, polegała na tym, że w pytaniach, jakie Maisie teraz zadawała, pojawiło się cienkie ostrze osądu.
Zamiast skarcić córkę, Anne próbowała szczerze odpowiedzieć na to pytanie.
- Po śmierci Tommy’ego uznałam, że Piddle Valley przestała dla nas istnieć i że będziemy tutaj szczęśliwsi.
Maisie wykonała ruch igłą.
- I jesteście?
Anne Kellaway uniknęła pytania, odpowiadając na inne.
- Cieszę się, że jesteś już trochę silniejsza. - Zaczęła wiązać supeł na swoim fartuchu. - A wtedy w tej mgle… bardzo byłaś przestraszona?
Maisie przerwała szycie.
- Byłam przerażona.
- Nigdy nam nie powiedziałaś, jak to z tobą było. Jem mówił, że zabłądziłaś i że znalazł cię pan Blake.
Maisie patrzyła matce prosto w oczy.
- Byłam w amfiteatrze i postanowiłam przyjść do domu, żeby ci pomóc. Ale nie mogłam znaleźć Jema, żeby mnie odprowadził, a kiedy wyjrzałam na ulicę, wydało mi się, że się trochę przejaśniło, i pomyślałam, że dam sobie radę sama. Poszłam więc 229
Westminster Bridge Road i tam było w porządku, kręciło się dużo ludzi, paliły się latarnie.
Ale kiedy doszłam do skrętu w Hercules Buildings, pomyliłam się - skręciłam nie dość ostro i znalazłam się na Bastille Row, tak że Tawernę Herkulesa miałam po prawej, zamiast po lewej stronie. - Maisie celowo wspomniała o pubie, jakby wymieniając tę nazwę, jednocześnie odsuwała od siebie posądzenie, że mogła być tam w środku. Głos tylko leciutko jej przy tym zadrżał. - Po chwili zorientowałam się, że nie jestem na Hercules Buildings, więc zawróciłam, ale mgła była taka gęsta i zrobiło się tak ciemno, że już zupełnie nie wiedziałam, gdzie jestem. I wtedy spotkałam pana Blake’a, który mnie odprowadził do domu. - Maisie opowiedziała tę historię nieco mechanicznie, z wyjątkiem samego nazwiska pana Blake’a, które wymówiła z nabożeństwem, jakby chodziło o anioła.
- A gdzie on cię znalazł?
- Nie wiem, mamo, zabłądziłam. Jego musisz zapytać. - Maisie powiedziała to spokojna, że Anne nigdy nie zapyta pana Blake’a; on ją zbyt onieśmielał. Pan Blake odwiedził kiedyś wraz z żoną Maisie, kiedy poczuła się lepiej, ale Anne była bardzo zdeprymowana jego przenikliwym spojrzeniem i pewną zażyłością, jaka łączyła go z jej dziećmi. A poza tym, kiedy Anne mu dziękowała za znalezienie Maisie, powiedział coś bardzo dziwnego: Ostatni darze najlepszy niebios* - odparł. - Nieszczęsna Ewo, jakżeś uwiedziona, jakżeś upadła.
R S
* John Milton Raj utracony, przekł. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986.
Widząc zagubione spojrzenie Anne Kellaway, Catherine Blake nachyliła się do niej i wyjaśniła:
- To Raj utracony, który pan Blake bardzo chętnie cytuje, prawda, panie mężu? W
każdym razie jesteśmy ogromnie radzi, że Maisie czuje się lepiej.
A co jeszcze dziwniejsze, Jem mruknął wtedy pod nosem „Grusza utracona” i Anne Kellaway poczuła w sercu znane bolesne ukłucie przypominające o śmierci Tommy’ego -
uczucie, które na wiele miesięcy, aż do wyjazdu cyrku, zdołała w sobie stłumić. Ale teraz 230
wróciło z dawną siłą, biorąc ją z zaskoczenia, aż z żalu za utraconym synem spazmatycznie wciągnęła powietrze.
Teraz Anne Kellaway, patrząc w oczy swojej córce, wiedziała, że Maisie kłamie na temat tamtej mgły. Dziewczyna odwzajemniła spojrzenie matki. Jak to możliwe, że tak szybko dorosła? - zastanawiała się Anne. Po chwili wstała.
- Pójdę sprawdzić, czy chleb nie sczerstwiał - powiedziała. - Jeśli tak, to muszę wyskoczyć po świeży.
Rozdział 4
Kiedy Kellawayowie, ojciec i syn, wrócili w towarzystwie Maggie, Thomas nie powiedział żonie i córce nic na temat tego, co zaszło między nim a Johnem Robertsem.
Maggie, zamiast wracać do domu, spędziła u nich popołudnie, siedząc z Maisie przy R S
kominku i ucząc się od niej robienia luksusów. Thomas wraz z Jemem pracowali w warsztacie - wykańczali siedzenie do jednego z krzeseł - a pani domu zajęła się szyciem, zamiataniem i podsycaniem ognia. I mimo że robota przy guzikach Maggie nie szła, to jednak dziewczyna wolała się trudzić z Kellawayami, niż leniwie spędzać czas w pubie ze swoją rodziną.
Pracowali więc wszyscy i czekali, nawet ci, którzy nie wiedzieli, że na cokolwiek czekają, a czas ciążył im jak kamień. Kiedy zapadł zmrok i Anne Kellaway zapaliła lampy, Jem od czasu do czasu przychodził z warsztatu, żeby wyjrzeć przez frontowe okno, aż wreszcie matka spytała go, o co chodzi. Wtedy wprawdzie przestał przychodzić, ale pilnie nasłuchiwał, posyłając Maggie spojrzenia przez otwarte drzwi, jakby żałował, że nie mają jakiegoś planu.
231
Najpierw rozległ się cichy szum, ledwie słyszalny poprzez zwykłe odgłosy ulicy: stukot kopyt końskich, wrzaski dzieciaków, pokrzykiwanie ulicznych sprzedawców świec, pieczywa i ryb czy strażników ogłaszających godzinę. Wkrótce jednak dało się w tym wszystkim wyróżnić chrzęst butów na drodze i stłumione głosy porozumiewających się ze sobą ludzi. Słysząc to, Jem ponownie podszedł do okna i po chwili zawołał: - Tato!
Thomas Kellaway na chwilę przerwał pracę, a następnie odłożył ciosło, za pomocą którego obrabiał oparcie krzesła, i dołączył do stojącego przy oknie syna. Maggie zerwała się, rozsypując guziki, jakie miała na kolanach.
- O co chodzi, Tom? - zapytała ostro Anne Kellaway.
Thomas Kellaway odchrząknął.
- Mam coś do załatwienia na dole. Zaraz wracam.
Anne Kellaway z zatroskaną miną dołączyła do stojącej przy oknie młodzieży.
Kiedy zobaczyła gromadzący się na ulicy przed domem Blake’ów tłum - który powiększał
się z każdą chwilą - zrobiła się biała jak ściana.
- Mamo, co wy tam widzicie?! - zawołała ze swego krzesła Maisie. Jeszcze kilka miesięcy temu byłaby pierwsza przy oknie.
Ale zanim ktokolwiek zdążył jej odpowiedzieć, usłyszeli walenie do frontowych R S
drzwi panny Pelham i zobaczyli, że uwaga tłumu została skierowana w stronę Hercules Buildings 12.
- Co się dzieje, Tom?! - wykrzyknęła Anne Kellaway.
- Nie martw się, Anne. Za chwilę wszystko będzie w porządku.
Usłyszeli, jak na dole otwierają się drzwi, a potem rozległ się kłótliwy głos panny Pelham, której słów jednak nie byli w stanie zrozumieć.
- Muszę zejść na dół - oznajmił Thomas Kellaway.
- Ale nie sam! - Anne pospieszyła za nim, lecz na szczycie schodów odwróciła się i zawołała: - Jem, Maisie, zostańcie na górze!
Jednak Jem zlekceważył zakaz matki i wraz z Maggie zbiegł po schodach za rodzicami. Przez chwilę Maisie siedziała samotnie w pokoju, ale wkrótce i ona wstała z krzesła i podążyła za resztą.
232
Kiedy dotarli do frontowych drzwi, panna Pelham podpisywała właśnie coś w książce podobnej do księgi Johna Robertsa.
- Oczywiście, że chętnie podpiszę, jeśli to ma służyć czemuś dobremu - mówiła do starszego przygarbionego mężczyzny, który trzymał książkę. - Nawet nie dopuszczam takiej myśli, że mogliby tu przyjść ci rewolucjoniści! - Wzdrygnęła się. - Ale nie podoba mi się ten tłum przed moim domem, to mnie stawia w złym świetle wobec sąsiadów.
Zabierzcie stąd tych swoich towarzyszy! - Mocno skręcone loczki panny Pelham zatrzęsły się ze złości.
- Ach, ten motłoch to nie do pani, tylko do sąsiadów - uspokoił ją mężczyzna.
- Ale moi sąsiedzi nic o tym nie wiedzą.
- Zaraz sprawdzimy - spojrzał w książkę. - Chodzi o niejakiego Thomasa
Kellawaya, który dotychczas nie kwapił się z podpisem. On chyba tutaj mieszka. -
Mężczyzna popatrzył obok głowy panny Pelham w głąb korytarza. - To będzie pewnie pan, prawda, sir?
Panna Pelham błyskawicznie odwróciła głowę i ponurym wzrokiem obrzuciła
stojącą za nią gromadkę Kellawayów.
- Co to znaczy, że dotychczas nie kwapiłeś się z podpisem? Kiedy to było? -
szepnęła swojemu mężowi do ucha Anne Kellaway.
Thomas odsunął się od żony.
- Bardzo przepraszam - zwrócił się do panny Pelham. - Jeśli zechce mnie pani przepuścić, to zaraz postaram się sprawę wyjaśnić.
Panna Pelham nie przestawała patrzeć na niego ponuro, jakby okrył jej dom Bóg wie jaką hańbą. W pewnym momencie zobaczyła Maggie.
- Zabierzcie tę dziewczynę z mojego domu, już! - wykrzyknęła. Thomas Kellaway był zmuszony przecisnąć się obok swojej gospodyni, żeby móc stanąć w progu koło garbatego mężczyzny.
- To pan jest Thomas Kellaway, tak, sir? - Mężczyzna okazał się znacznie grzeczniejszy niż John Roberts. - Z pewnością przeczytano panu już wcześniej deklarację lojalności, o której podpisanie zwracamy się do wszystkich mieszkańców Lambeth. Czy jest pan teraz gotów ją podpisać? - I wyciągnął do Thomasa książkę.
233
Zanim jednak Thomas Kellaway zdążył odpowiedzieć, z tłumu wyrwał się krzyk, ponownie zwracając ogólną uwagę na Hercules Buildings 13. Garbaty mężczyzna odstąpił
od drzwi panny Pelham, by zobaczyć to, co mimo wszystko stanowiło główną atrakcję.
Thomas Kellaway i panna Pelham poszli w jego ślady.
234
Rozdział 5
William Blake otworzył drzwi. Nie odezwał się słowem. Nie powiedział „Witajcie”, nie zaklął, nie zapytał: „Czego ode mnie chcecie?”. Stał po prostu w drzwiach, wypełniając je całą swoją potężną postacią, w długim czarnym płaszczu, bez kapelusza, ze wzburzonymi ciemnoblond włosami, z zaciśniętymi ustami i szeroko otwartymi czujnymi oczami.
- Panie Blake! - John Roberts podszedł do drzwi, cały czas ruszając szczęką, jakby żuł wyjątkowo twardy kawałek mięsa. - W imieniu Stowarzyszenia dla Ochrony Wolności i Własności Przeciwko Republikanom i Lewellerom Lambeth wzywam pana do podpisania tej oto deklaracji lojalności wobec brytyjskiej monarchii. Czy pan ją podpisze?
Nastała długa chwila ciszy, w czasie której Jem, Maggie, Anne Kellaway i Maisie wyszli na ulicę, żeby móc widzieć i słyszeć to, co się dzieje. Anne Kellaway dołączyła do męża, a młodzież chyłkiem przedostała się na koniec ścieżki.
Maggie i Jem byli zaskoczeni liczbą ludzi, którzy dosłownie wypełnili ulicę po brzegi. Wszędzie widać było pochodnie i latarnie, zapalono też lampy uliczne, ale i tak większość twarzy tonęła w mroku, wyglądając obco i groźnie, chociaż
najprawdopodobniej byli to ludzie z sąsiedztwa, których Maggie i Jem znali z widzenia i którzy wyszli na ulicę ze zwykłej ciekawości, a nie po to, by mącić. Mimo to wyczuwało się napięcie, które w każdej chwili groziło wybuchem.
- Och, Jem, i co my teraz zrobimy? - wyszeptała Maggie.
- Nie wiem.
- Czy panu Blake’owi grozi jakieś niebezpieczeństwo? - zapytała Maisie.
- Tak.
- To musimy mu pomóc. - Powiedziała to z taką mocą, że Jem się zawstydził.
Maggie zmarszczyła brwi.
- Idziemy - powiedziała w końcu i biorąc Jema za rękę, otworzyła furtkę i pociągnęła go za sobą. Maisie wzięła brata za drugą rękę i całą trójką wmieszali się w tłum, przepychając się jak najbliżej bramy pana Blake’a. W pewnym momencie dostrzegli 235
w tłumie szczelinę. Mężczyźni, kobiety i dzieci na ulicy po prostu się gapili, podczas gdy po drugiej stronie płotu Blake’ów, w ogródku od frontu, zebrała się mniejsza gromadka samych mężczyzn, w których można było rozpoznać uczestników wiecu w ogrodach Cumberland. Ku swojemu zdumieniu, Maggie dostrzegła tam Charliego, który stał jak gdyby na uboczu, jakby jeszcze nie całkiem zaakceptowany przez grupę.
- To łobuz! Co on tam robi? - mruknęła pod nosem Maggie. - Musimy w jakiś sposób odwrócić ich uwagę - szepnęła do Jema i rozejrzała się. - Mam pomysł! Tędy! - I dała nura w tłum, ciągnąc za sobą chłopaka.
- Maisie, wracaj do rodziców! - zawołał do siostry Jem. - Nie powinnaś być sama na ulicy.
Maisie nie odpowiedziała, być może nawet go nie usłyszała. Obserwowała pana Blake’a, który stał w milczeniu na progu swego domu, nie odpowiadając na pytania, jakimi zarzucał go John Roberts.
- Pan jest drukarzem, panie Blake. Jakiego rodzaju rzeczy pan drukuje? Czy pisze pan o francuskiej rewolucji? Pan nosi bonnet rouge, prawda, panie Blake? Czy czytał pan Thomasa Paine’a? Czy pan posiada egzemplarze jego dzieł? Czy pan go zna osobiście?
Czy w swoich pismach kwestionuje pan suwerenność króla, panie Blake? Czy pan zamierza podpisać tę deklarację?
Podczas całego tego przepytywania pan Blake zachował kamienną twarz. Stał
spokojnie ze wzrokiem wbitym w horyzont. I mimo że robił wrażenie, jakby tego słuchał, to jednocześnie zachowywał się tak, jakby nie musiał na te pytania odpowiadać, a co więcej, jakby w ogóle nie były do niego skierowane. Jego milczenie rozzłościło Johna Robertsa bardziej, niż gdyby cokolwiek powiedział.
- Czy pan mi odpowie, czy za tym milczeniem próbuje pan ukryć swoją winę?! -
ryknął. - A może będziemy musieli odpowiedź dymem z pana wykurzyć, co? - Mówiąc to, wrzucił płonącą żagiew do ogródka pana Blake’a. Ten dramatyczny gest skończył się jednak mniej spektakularnie: źdźbła suchej trawy i liście zajęły się od płomienia, by po chwili zgasnąć, pozostawiając cienkie smużki dymu.
Thomas Kellaway obserwował tę scenę z sąsiedztwa, odprowadzając wzrokiem ulatujący w wieczorne niebo dym. To pomogło mu podjąć decyzję. On już widział, co 236
może stać się z rodziną, której cały dobytek spłonie. Bez względu na różne racje sporu nikt nie ma prawa podpalać cudzej własności. Tyle wiedział na pewno. Zwrócił się więc stanowczo do garbatego mężczyzny z książką.
- Niczego nie podpiszę - oznajmił.
Rozdział 6
Maisie, która w dalszym ciągu stała na ulicy naprzeciwko grupy składającej się z członków stowarzyszenia, także patrzyła w niebo, teraz pociemniałe,
atramentowogranatowe. O tej porze pokazywały się pierwsze gwiazdy. Jedna z nich lśniła szczególnie jasnym światłem dokładnie nad jej głową. Maisie zaczęła recytować: W kamiennym mieście, gdzie Tamizę Także spętano pośród krat,
Na każdej ludzkiej twarzy widzę
Słabości i cierpienia znak.
Mimo że ostatnie dwa miesiące spędziła głównie w łóżku albo przy kominku jej głos był mocny i niósł się w tłum, który się cofnął, pozostawiając ją samą. Dotarł też do R S
grupy stojących pod drzwiami pana Blake’a ludzi, a tym samym i do Charliego Butterfielda, który drgnął, widząc recytującą Maisie. Głos dziewczyny dosięgnął też jej rodziców w sąsiednim ogródku i panny Pelham, dygocącej ze zdenerwowania na progu domu. Usłyszał go wreszcie i pan Blake, który zatrzymał na jej twarzy wzrok niby błogosławieństwo, a następnie delikatnie skinął głową, co ją zachęciło do tego, by zaczerpnąwszy tchu, zaczęła drugą zwrotkę: I w każdym ludzkim krzyku, w każdej
Dziecięcej trwodze dźwięczy głos
Kajdan przez umysł wykuwanych,
Żelaznych kajdan groźna moc.
237
Głos Maisie dotarł na koniec do Jema i Maggie, którzy opuścili tłum i siedzieli teraz przykucnięci za żywopłotem po drugiej stronie ulicy naprzeciwko domu Hercules Buildings 13. Maggie wystawiła głowę.
- Do diabła! Co ona robi?
Jem wpatrywał się w swoją siostrę.
- Niech Bóg ma ją w swojej opiece - szepnął.
- A to co znowu? Zamilcz, dziewczyno! Niech ją ktoś uciszy! - krzyknął John Roberts.
- Zostawcie ją w spokoju! - zaprotestował jakiś mężczyzna.
- Szybko! - szepnęła Maggie. - Lepiej zróbmy to teraz. Uważaj, w kogo celujesz, i bądź w każdej chwili gotów do ucieczki. - Wymacała na ziemi bryłę zamarzniętego końskiego nawozu - zamiatacze ulic często w tym miejscu przerzucali swoje znaleziska przez żywopłot - podniosła ją, wycelowała starannie i mocno wystrzeliła swój nabój, który przeleciał ponad głowami tłumu, ponad Maisie i wylądował w grupie mężczyzn otaczających pana Blake’a.
- Au! - wrzasnął jeden z nich. W tłumie gapiów rozległy się chichoty.
Jem rzucił następną bryłę, trafiając jednego z mężczyzn stojących z tyłu.
- Hej! Kto sobie tak pozwala?
Mimo że nie widzieli twarzy trafionych, wiedzieli, że rzuty musiały być celne, ponieważ grupa zafalowała i część jej uczestników odwróciła się i zaczęła wypatrywać w ciemności winnych. Kolejne bryły nawozu i powykręcane marchwie nie doleciały do celu, spadając w przerwie między tłumem a ulicą - z wyjątkiem jednej grudy, która rzucona zbyt silnie, trafiła w okno pana Blake’a, nie czyniąc jednak szkody.
- Ostrożnie! - syknął Jem.
Teraz, przejmując inicjatywę od Maisie, przemówił dźwięcznym głosem pan Blake.
Zebrani u jego drzwi mężczyźni zastygli w bezruchu:
Kiedy kominiarz głośno krzyczy,
Ciemne kościoła mury drżą,
A zbiedzonego szloch żołnierza
Z murów pałacu spływa krwią.
238
Ale najbardziej o północy:
Gdy młoda ladacznica klnie,
Łzy w oczach dziecka, ślubne wieńce
Poraża jej zatruty gniew* .
* Londyn, William Blake Poezje wybrane
Maggie trafił się fuks - znalazła na pół zgniłą kapustę, która wylądowała na głowie Johna Robertsa dokładnie w chwili, kiedy pan Blake skończył ostatnią linijkę. W tłumie rozległy się wybuchy śmiechu i okrzyki „Hurra!”. John Roberts zachwiał się i wrzasnął: - Bierzcie ich!
Od grupy członków stowarzyszenia oderwało się kilka osób i przepychając się przez tłum, podążyło w stronę żywopłotu. Inni źle ocenili kierunek, z którego padły pociski, i rzucili się na tłum. Charlie Butterfield, na przykład, porwał jedną z zamarzniętych grud nawozu i cisnął nią w łysego, solidnie zbudowanego mężczyznę, który ryknąwszy w odpowiedzi śmiechem, sforsował ogrodzenie Blake’ów od frontu jednym kopniakiem, jakby było zrobione ze słomy. Jego wybór padł na Johna Robertsa jako najbardziej R S
wygadanego, a tym samym najbardziej prawdopodobnego wroga i dlatego nie
zastanawiając się długo, wziął go bykiem. Był to sygnał dla wszystkich, którzy przyszli tu w nadziei na ogólną bijatykę, by porwać to, co mieli pod ręką, w ostateczności uciekając się do własnych pięści. Wkrótce poszły okna u Blake’ów, a także u ich sąsiadów, Johna Astleya i panny Pelham, a na ulicy zapanowała ogólna szamotanina i krzyki.
Pośrodku całego tego zamieszania stała Maisie, chwiejąc się ze strachu i oszołomienia. W pewnym momencie osunęła się na kolana, ale w tej samej chwili zjawił
się przy niej Charlie Butterfield. Objąwszy ją ramieniem, trochę unosząc, a trochę wlokąc, zaciągnął ją pod drzwi Blake’ów, gdzie w dalszym ciągu stał pan Blake, obserwując rozruchy, które teraz przeniosły się poza granice jego ogródka. Maisie uśmiechała się słabo.
- Dziękuję ci, Charlie - wyszeptała.
239
Charlie skinął głową speszony i odszedł, przeklinając siebie za swoją słabość.
Kiedy Maggie zobaczyła, że grupa mężczyzn zbliża się do żywopłotu, złapała Jema za rękę.
- Uciekamy! - szepnęła. - Za mną! - I potykając się o zamarznięte grudy i bruzdy, puściła się biegiem przez rozciągające się za nimi ciemne pole, przez ogródki warzywne, przez suche pokrzywy i kolczaste krzewy, to obijając sobie palce o cegły, to znów zaplątując się w siatki rozpostarte przeciwko ptakom i królikom. Za plecami słyszała dyszenie Jema, i dalej, za nim, krzyki demonstrantów. Maggie jednocześnie śmiała się i płakała.
- Dopadliśmy ich! - wyszeptała do Jema. - Pokonaliśmy ich!
- Tak, ale nie mogą nas dogonić! - Jem zrównał się z Maggie, złapał ją za rękę i pociągnął.
Dobiegli do Carlisle House, rezydencji położonej na skraju terenu otoczonego żelaznym ogrodzeniem, i ominęli go, docierając do uliczki biegnącej przed frontem tego budynku i prowadzącej do Royal Row, z jej domami i pubem, rzucającym dokoła słabe światło.
- Nie możemy tam iść, ludzie nas zobaczą - wydyszała Maggie. Spojrzała w obie strony i przelazła przez żywopłot, przeklinając wszystkie zadrapania i ukłucia, jakich nie R S
szczędziły jej ciernie głogu. Następnie oboje jednym susem pokonali drogę i przesadzili przeciwległy żywopłot. Słyszeli za sobą sapanie i krzyki ścigających ich ludzi, teraz już bliższe, co skłoniło ich tylko do wzmożenia wysiłków, więc biegli dalej, coraz szybciej, przez kolejne pole, większe i ciemniejsze od poprzedniego, lecz bez Carlisle House, który by im oświetlał drogę. I rzeczywiście - dokoła mieli tylko ciemną przestrzeń ciągnącą się nieprzerwanie aż do magazynów nad rzeką.
Teraz trochę zwolnili, staranniej wybierając drogę, żeby się o nic nie obijać i zachować ciszę, nie ułatwiając w ten sposób pościgu. Nad nimi gwiazdy dziurawiły granatowoczarne niebo. Jem, wdychając lodowate powietrze, czuł się, jakby połykał ostre noże. Gdyby nie był tak przerażony nacierającym na nich tłumem, z pewnością doceniłby piękno wieczornego nieba.
240
Maggie, która znów znalazła się z przodu, biegła coraz wolniej. Kiedy nagle się zatrzymała, Jem na nią wpadł.
- Co to jest? Gdzie my jesteśmy?
Maggie przełknęła i ten odgłos w jej gardle rozległ się echem w nocnej ciszy.
- Gdzieś w pobliżu Uliczki Rzezimieszków. Szukam tu czegoś.
- Czego?
Maggie zawahała się, a następnie odpowiedziała ściszonym głosem:
- Gdzieś tutaj musi być stary piec używany do wypalania cegieł. Tam moglibyśmy się ukryć. Ja… to jest dobra kryjówka. O, tutaj. - Wpadli na przysadzisty obiekt, zbudowany z surowych cegieł, przypominający wysoką do pasa prostokątną skrzynię, częściowo rozwaloną z jednej strony.
- Chodź, oboje się tu wciśniemy. - Maggie schyliła się i wczołgała do ciemnego otworu. Jem przykucnął, ale nie poszedł w jej ślady.
- A jeśli nas tu znajdą? Zostaniemy zapędzeni w kozi róg. Pozostając na zewnątrz, przynajmniej będziemy mogli uciekać.
- Jak zaczniemy uciekać, to nas złapią, są starsi i jest ich więcej.
Ostatecznie odgłosy zbliżającego się pościgu przekonały Jema. Wcisnął się w małą ciemną przestrzeń i przytulił do Maggie. W dziurze pachniało gliną, dymem i trochę R S
octem, którym przesiąknięta była skóra Maggie.
Tulili się do siebie w ciasnej przestrzeni, usiłując uspokoić oddech. Po chwili zaczęli oddychać w równym, naturalnym rytmie.
- Mam nadzieję, że z Maisie jest wszystko w porządku - wyszeptał Jem.
- Pan Blake nie pozwoli jej skrzywdzić.
- A jak myślisz, co zrobią z nami, jeśli nas złapią?
- Nie złapią nas.
Zaczęli nasłuchiwać. I rzeczywiście, odgłosy pogoni przycichły, jakby mężczyźni zawrócili i zdążali teraz w kierunku Lambeth Palace.
Maggie zachichotała.
- Ta kapusta.
- Właśnie. - Uśmiechnął się Jem. - To był celny strzał.
241
- Dzięki, chłopaku z Dorset. - Maggie szczelniej otuliła się szalem, mocniej przytulając się do Jema. Czuł, jak drży.
- Chodź no tu bliżej, to cię ogrzeję. - Objął Maggie ramieniem i kiedy ją do siebie przygarnął, wyciągnęła rękę i objęła go z drugiej strony, wtulając twarz w jego szyję.
- Au! Jaki masz zimny nos - pisnął Jem.
Odsunęła nieco twarz i roześmiała się. Kiedy na niego spojrzała, dostrzegł błysk jej zębów i wtedy ich usta się spotkały i ten delikatny ciepły dotyk sprawił, że cały ogarniający ich dotychczas lodowaty strach gdzieś się ulotnił.
Rozdział 7
Pocałunek nie trwał tak długo, jakby chcieli czy oczekiwali, ponieważ nagle tuż przed nimi pojawiła się płonąca pochodnia, a z ciemności wyłoniła się jakaś twarz.
Maggie krzyknęła, ale szybko zapanowała nad sobą, żeby głos nie poniósł się dalej jak na odległość kilku metrów.
- Wiedziałem, że was tu znajdę, w tym przytulnym gniazdku. - Charlie Butterfield przykucnął, przyglądając im się badawczo. R S
- Charlie, jak mogłeś mnie tak przestraszyć! - wykrzyknęła Maggie, odsuwając się od Jema.
Charlie odnotował każdy, nawet najmniejszy szczegół sceny - najpierw ich bliskość, potem to, jak nagle od siebie odskoczyli zawstydzeni.
- Niezłą kryjówkę sobie znaleźliście, co?
- Co ty tu robisz, Charlie?
- Szukam ciebie, siostrzyczko. Jak wszyscy.
- A tak w ogóle, to co tam robiłeś z tymi ludźmi przed domem pana Blake’a?
Przecież ty się tym nie interesujesz. I dlaczego niepokoisz pana Blake’a? Co on ci złego zrobił? - Maggie szybko odzyskała zimną krew i teraz walczyła o przewagę nad bratem.
Ale Charlie ignorował jej pytania, nie ustępując pola i wracając do tematu, który, jak wiedział, jest dla niej szczególnie niewygodny.
242
- A więc tutaj cię ciągnie, panno Rzezimieszku, co? To dziwne, żeby przyprowadzać kochasia na miejsce zbrodni. Tyle że było ono też nazywane Uliczką Kochanków. Dopóki ty tego nie zmieniłaś!
Maggie się skrzywiła.
- Zamknij jadaczkę! - krzyknęła.
- Co, chcesz powiedzieć, panno Rzezimieszku, że mu się z tego nie zwierzyłaś? -
Charlie wyraźnie rozkoszował się powtarzaniem tego przezwiska.
- Przestań! - wrzasnęła, nie bacząc na pościg.
Jem czuł, jak jej drobne ciało drży w niewielkiej przestrzeni, jaką zajmowali.
- Dlaczego nie… - zaczął, zwracając się do Charliego.
- Zapytaj lepiej swoją dziewczynę, co się tutaj stało - przerwał mu Charlie. - No, zapytaj ją.
- Zamknij się, Charlie! Zamknij się, zamknij się! - wrzeszczała Maggie. - Bo cię zabiję!
Charlie uśmiechnął się i w tym momencie pochodnia oświetliła jego wykrzywioną twarz.
- Wiem, że potrafiłabyś to zrobić, siostrzyczko, wiem. Już pokazałaś swoją technikę.
- Zamknij się - powtórzył Jem. Charlie się roześmiał.
- Zaczynasz? A wiesz, jak będzie najlepiej? Zawołam tamtych ludzi, niech oni decydują, co z tobą począć. - Charlie wstał i zawołał: - Hej, wy tam, chodźcie no tutaj!
Ale zanim zdążył się zastanowić nad tym, co robi, Jem podskoczył, porwał cegłę i uderzył go w skroń. Charlie gapił się na niego szeroko otwartymi oczami, a potem pochodnia, którą trzymał w ręku, zaczęła się powoli chylić, Jem jednak zdążył ją złapać, zanim Charlie osunął się na ziemię. Padając, uderzył głową o krawędź pieca tak mocno, że nie było obawy, iż wstanie.
Jem stał nieruchomo, trzymając w ręku pochodnię. Oblizał usta, odchrząknął i przestąpił z nogi na nogę w nadziei, że Charlie się poruszy. Ale jedynym ruchem był
płynący po jego czole strumyczek krwi. Jem upuścił cegłę i ukucnął koło Charliego, oświetlając jego twarz pochodnią. Żołądek podjechał mu do gardła. Po chwili cw 243
migotliwym świetle płomienia zauważył, że klatka piersiowa leżącego delikatnie unosi się i opada.
Jem odwrócił się do Maggie. Siedziała przykucnięta w płytkiej wnęce, miotana gwałtownymi dreszczami, kołysząc się i obejmując ramionami kolana. Tym razem Jem nie przytulił jej, tylko stał, spoglądając na nią z góry.
- O jakim przestępstwie on mówił?
Maggie mocniej ścisnęła kolana, usiłując opanować drgawki, które wstrząsały jej ciałem. Nie spuszczała oczu z leżącej koło jej brata cegły.
- Czy pamiętasz, jak zgubiliśmy Maisie w Londynie i jak jej szukaliśmy, a ty mnie spytałeś, czy widziałam, jak w Uliczce Rzezimieszków zabijano człowieka?
Jem skinął głową.
- Miałeś rację. Widziałam. Ale to było nie całkiem tak. - Maggie głęboko zaczerpnęła tchu. - Było to ponad rok temu. Wracałam znad rzeki, gdzie koło Lambeth Palace podczas odpływu kopałam w mule i wykopałam małą srebrną łyżeczkę. Byłam tym tak podniecona, że nie zaczekałam na innych. Od razu poszłam szukać taty, żeby mi powiedział, ile ta łyżeczka jest warta. On się zna na takich rzeczach. Pił akurat w Karczochu - wiesz, to ten pub przy Lower Marsh, do którego cię zabrałam, kiedy się spotkaliśmy, i gdzie poznałeś mojego tatę i - gestem głowy wskazała leżącą postać - jego. Dzień był
mglisty, ale nie aż tak, żebym nie widziała, dokąd idę. Poszłam na skróty Uliczką Kochanków, bo tak było szybciej. Nie zastanawiałam się nad tym, często tamtędy chodziłam. Tym razem jednak za zakrętem był… był mężczyzna. Szedł w tym samym kierunku co ja, ale wolno, tak wolno, że wkrótce się z nim zrównałam. Nie był stary ani nic takiego, po prostu… mężczyzna. Nie pomyślałam, żeby zostać w tyle, chciałam jak najprędzej dotrzeć do pubu i pokazać tacie tamtą łyżeczkę. Bardzo szybko go minęłam, prawie na niego nie patrząc. Mężczyzna zapytał: „Od czego uciekasz?”. I wtedy się odwróciłam, a on mnie złapał i przystawił mi nóż do gardła. - Maggie przełknęła, jakby w dalszym ciągu czuła ucisk zimnego metalu na delikatnej skórze u nasady szyi.
Najpierw zapytał mnie, co mam, więc mu dałam pensa - wszystko, co miałam przy sobie.
Nie chciałam mu dać tej łyżeczki, za dużo pracy kosztowało mnie kopanie w tym mule.
Dlatego ją ukryłam. Ale ten człowiek zaczął mi obszukiwać kieszenie i ją znalazł. Po 244
pierwsze, powinnam mu była ją oddać, niepotrzebnie ją ukryłam, to było głupie z mojej strony, bo go tylko rozzłościło i… - Maggie urwała i ponownie przełknęła. - I… i ten człowiek zawlókł mnie… tutaj. - Poklepała spękane ściany pieca.
Charlie zamrugał, sięgnął ręką do głowy i jęknął. Jem przełożył pochodnię w drugą dłoń i podniósł cegłę. Chętnie skorzystał z tego pretekstu, żeby nie patrzeć na Maggie.
Odczuł też ulgę, że jej brat nie został bardziej poszkodowany. Nie sądził, żeby musiał
ponownie go uderzyć, ale z cegłą w ręku czuł się zdecydowanie lepiej.
Charlie przewrócił się na bok i usiadł, krzywiąc się i pojękując.
- Chryste, moja głowa! - Rozejrzał się. - Ty sukinsynu! - mruknął ponuro na widok Jema trzymającego w ręku cegłę.
- Należało ci się, Charlie. Jem przynajmniej próbuje mnie bronić. - Maggie spojrzała na Jema. - I Charlie znalazł mnie z tym człowiekiem - podjęła. - Szedł akurat tamtą ulicą i nas zobaczył. I podszedł, ale nawet palcem nie kiwnął! Tylko się gapił i rechotał!
- Ja nie wiedziałem, że to byłaś ty! - wykrzyknął Charlie i złapał się z bólu za głowę. - Ja nie wiedziałem, że to ty - powtórzył już łagodniej. - W każdym razie na początku. Widziałem tylko ubłoconą sukienkę i ciemne włosy. Dużo dziewczyn ma ciemne włosy. Nie widziałem, że to ty, dopóki nie poszłaś i…
- To znaczy, że żadnej dziewczynie, która znajdzie się w kłopotach, nie pomożesz i R S
pozwolisz, żeby ją spotkało to, co miało spotkać ją, tak? Tak jak potraktowałeś Maisie wtedy w stajni - po prostu zostawiłeś ją samą i odszedłeś, ty tchórzu!
- Nie jestem żadnym tchórzem! - ryknął Charlie, tym razem nie zwracając uwagi na potworny ból głowy. - Właśnie dopiero co jej pomogłem!
Na wzmiankę o siostrze Jem przypomniał sobie, jak to Maisie zaczęła recytować przed tłumem wiersz pana Blake’a.
- Ale ja muszę wracać do Maisie - oznajmił. - Muszę dopilnować, żeby nic jej się nie stało. - Cisnął pochodnią w Maggie, która patrzyła na niego zdezorientowana.
- Nie interesuje cię dalszy ciąg tej historii? - zapytała.
- Teraz już wiem, o jakie przestępstwo chodziło.
245
- Nie, nie wiesz, to wcale nie było tak. On mi wcale tego nie zrobił. Nie dopuściłam do tego! Miał nóż i kiedy leżał już na mnie i coś tam gmerał koło siebie, upuścił ten nóż i ja go podniosłam i… i…
- I wbiła mu ten nóż w gardło - zakończył za nią Charlie. - Poderżnęła mu gardło jak świni. Trzeba było widzieć tę krew! - Charlie mówił z niekłamanym podziwem.
Jem gapił się na Maggie w osłupieniu.
- To ty… ty go zabiłaś?
Maggie zacisnęła szczęki.
- Broniłam się. Tak jak ty przed Charliem. Nie czekałam, żeby zobaczyć, czy go zabiłam - uciekłam. Musiałam zrzucić całe ubranie i ukraść jakieś inne, takie wszystko było zakrwawione.
- Ale ja to widziałem - mruknął Charlie. - Patrzyłem, jak umierał. A trwało to długo, bo musiał się wykrwawić na śmierć.
Maggie wpatrywała się w brata i nagle coś zaskoczyło w jej umyśle.
- Zabrałeś mu tę łyżeczkę, tak?
Charlie skinął głową.
- Myślałem, że to jego. Nie wiedziałem, że była twoja.
- I masz ją w dalszym ciągu?
- Sprzedałem. To była łyżeczka do herbaty. Dostałem za nią dobrą cenę.
- Te pieniądze są moje.
Wyglądało na to, że cios w głowę pozbawił Charliego ducha walki, ponieważ nawet nie zaprotestował.
- Nie mam ich w tej chwili, ale ci oddam.
Jem nie mógł uwierzyć, że po takiej historii można mówić o łyżeczkach i
pieniądzach. Maggie przestała dygotać i trochę się uspokoiła. Teraz z kolei zaczął dygotać Jem.
- Muszę wracać - powtórzył. - Jestem potrzebny Maisie.
- Zaczekaj - próbowała go zatrzymać. - Czy ty… - Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. Przygryzła wargi, a Jem zadrżał na myśl o tym, że kilka minut temu je całował, że całował usta kogoś, kto zabił człowieka.
246
- Muszę iść - powiedział, upuszczając cegłę, i zniknął w ciemnościach.
- Jem, poczekaj! Idziemy z tobą! - zawołała za nim Maggie. - Nie chcesz nawet pochodni?!
Ale Jem szybko trafił na Uliczkę Rzezimieszków i już nią biegł, zdając się na własne nogi. W głowie miał pustkę.
Rozdział 8
Kiedy Jem dobiegł na miejsce, tłum zdążył się już rozejść, ale wszędzie widać było ślady niedawnych zamieszek - walające się cegły, końskie łajno, kije i inne przedmioty, powybijane okna wzdłuż całej ulicy. Mieszkańcy snuli się w grupkach tam i z powrotem, płosząc złodziei, ośmielonych łatwym dostępem do łupu, który zapewniały wybite szyby okien. Przed domem pana Blake’a czekał powóz.
Dom panny Pelham był oświetlony niemal tak rzęsiście jak pub, jakby gospodyni próbowała z każdego ze swoich pokojów wypędzić choćby najmniejszy cień wątpliwości.
Po wejściu do środka Jem usłyszał głos ojca przerywany jej natrętną paplaniną.
- Bardzo mi przykro z powodu stanu zdrowia pana córki, ale w żaden sposób nie mogę pozwolić na to, żeby sympatycy rewolucji przebywali w moim domu choćby jeden dzień dłużej. Szczerze mówiąc, panie Kellaway, gdyby nie to, że mamy mroźną zimową noc, bylibyście już na ulicy.
- Ale gdzie mamy się podziać? - Jem usłyszał pełne rozpaczy pytanie ojca.
- Trzeba było się nad tym zastanawiać, kiedy pan odmawiał podpisania deklaracji, i to na oczach wszystkich. Co sobie pomyślą sąsiedzi?
- Ale pan Blake…
- Pan Blake nie ma z tym nic wspólnego. On zapłaci swoją cenę. Pan nie podpisał i pan tu nie zostanie. Macie czas na wyniesienie się do jutra w południe. Rano wybieram się do stowarzyszenia i jeśli po moim powrocie jeszcze tu będziecie, znajdą się chętni, którzy mi pomogą się was pozbyć. Gdyby nie zostali dziś tak brutalnie zaatakowani, z pewnością 247
byliby w tej chwili tutaj, zamiast ścigać przestępców. A gdzie jest pana syn, jeśli wolno spytać?
Zanim jednak Thomas Kellaway zdążył wymamrotać odpowiedź, otworzyły się
drzwi i wszedł Jem. Panna Pelham szarpnęła głową jak rozzłoszczona kura i spojrzała na chłopaka spode łba.
- Jestem tutaj - burknął. - A zresztą, co to panią obchodzi? - Uznał, że nie ma powodu dalej zachowywać się wobec niej grzecznie.
Panna Pelham wyczuła tę zmianę i zareagowała na nią z mieszaniną strachu i agresji.
- Wynoś się stąd! Kto ci pozwolił tutaj wchodzić? - I pospieszyła do drzwi, jakby sama chciała spełnić swoje polecenie. Bała się Jema - nie ulegało to dla niego wątpliwości - i na krótką chwilę chłopak poczuł w sobie siłę, choć nie dawało to nic, poza widokiem przestraszonej panny Pelham. Ostatecznie w dalszym ciągu ich wyrzucała.
Jem zwrócił się do ojca, który stał ze spuszczoną głową.
- Tato, mama cię prosi na górę - powiedział, dostarczając ojcu tym kłamstwem pretekstu do tego, by zniknął.
Thomas Kellaway spojrzał na syna, którego niebieskie oczy raz wreszcie nie były wpatrzone w dal, tylko skupione na tym, co Jem widzi przed sobą.
- Przykro mi, synu - powiedział - napytałem biedy nam wszystkim.
Jem zaszurał nogami.
- Nie, tato, nawet tak nie mów - odparł, świadom tego, że panna Pelham zachłannie ich podsłuchuje. - Jesteś potrzebny na górze. - Odwrócił się i przecisnął obok niej, pewny, że ojciec pójdzie za nim. Kiedy szli po schodach, Anne Kellaway uchyliła drzwi i wytknęła przez nie głowę. Z góry podsłuchiwała to, co działo się na dole. Gospodyni, ośmielona widokiem ich pleców, wyszła na korytarz i zawołała: - Jutro do południa macie się stąd wynosić! Do południa, słyszycie!? Razem z waszą córką. Wpadła w tarapaty z własnej winy. Powinnam była wyrzucić was już dwa miesiące temu, kiedy ona…
248
- Zamknij się! - ryknął Jem, obracając się na pięcie. Czuł, że jej hamowana miesiącami potrzeba wtrącania się w cudze sprawy zerwie za chwilę tamy, więc musiał
użyć mocnych słów, żeby ją powstrzymać. - Zamknij jadaczkę, stara wiedźmo!
Te słowa zmroziły pannę Pelham, która stała z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. Po czym, jakby ją ktoś przewiązał sznurkiem w talii i mocno pociągnął, poleciała do tyłu, chowając się we frontowym pokoju i zatrzaskując za sobą drzwi.
Anne i Thomas Kellawayowie gapili się na swojego syna w osłupieniu, po czym Anne odstąpiła na bok, przepuszczając swoich mężczyzn i głośno zamykając za nimi drzwi.
Kiedy już byli u siebie, rozejrzała się i powiedziała:
- I co my teraz ze sobą zrobimy? Dokąd pójdziemy? Thomas Kellaway odchrząknął.
- Do domu. Wrócimy do domu. - Kiedy tylko wypowiedział te słowa, poczuł, że podjął najważniejszą decyzję w swoim życiu.
- Nie możemy tego zrobić! - wykrzyknęła Anne. - Maisie jest jeszcze za słaba, żeby podróżować w taką pogodę.
Wszyscy spojrzeli na Maisie, która siedziała ciepło otulona przy kominku, jak to się najczęściej zdarzało w ostatnich dwóch miesiącach. Jej oczy płonęły podnieceniem wywołanym ostatnimi wypadkami, ale nie gorączką.
Spojrzała najpierw na nich, a następnie z powrotem w ogień. Anne Kellaway wpatrywała się w córkę, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania, jakie cisnęły jej się na usta po tym, co powiedziała panna Pelham.
- Maisie… - zaczęła.
- Daj jej spokój, mamo - przerwał matce Jem. - Wszystko jest z nią w porządku, prawda, Maisie?
Dziewczyna uśmiechnęła się do brata.
- Prawda. Och, żebyś wiedział, jaki wdzięczny był pan Blake. Prosił, żeby podziękować tobie i Maggie - już ty wiesz najlepiej, za co. I mnie też dziękował. - Maisie zarumieniła się i spojrzała na swoje dłonie spoczywające na kolanach. W tym momencie Anne Kellaway poczuła, jak to się często zdarzało w Londynie, że jej dzieci żyją w zupełnie innym świecie niż ich rodzice.
249
- Mam pomysł - powiedział nagle Jem. Zbiegł po schodach i zdążył jeszcze złapać stojący przed sąsiednim domem powóz w chwili, kiedy wsiadali do niego Blake’owie.
250
Lipiec 1793
Rozdział 1
Maggie była pewna, że już wcześniej słyszała kataryniarza; i rzeczywiście, mordował tę samą piosenkę co wtedy w Hercules Hall, łącznie z tymi samymi fałszywymi nutkami. Mimo to, siedząc pod murem na dziedzińcu Astleyów, nuciła ją aż do Wskoczył
tam mały Wacek. Na kolanach miała dziesięć gotowych szprychówek i właśnie przy-mierzała się do luksusów. Ale zanim zaczęła robić nowy rodzaj guzików, ziewnęła i przeciągnęła się, jako że przez całą noc pomagała matce w praniu. I chociaż w końcu zamieniła musztardę i ocet na pranie i guziki, to wcale nie miała pewności, czy ostatecznie przy tym zostanie. Odwrotnie niż matka, nie potrafiła spać w dzień - zawsze budziła się z poczuciem, że straciła coś bardzo ważnego: jakiś pożar, zamieszki, czyjąś wizytę. W
najlepszym razie trwała w półśnie.
Kiedy więc kataryniarz przerzucił się na Kasię i Wacka, nie mogła oprzeć się R S
pokusie, by mu nie zawtórować:
Nad rzeką się położyła
Ta Kasia, a z nią Wacek,
Nad rzeką się położyła
I nóżki rozchyliła,
I stała się rzecz miła,
Wskoczył tam mały Wacek.
Gdy dziewiąty miesiąc minął,
Ta Kasia i ten Wacek,
Gdy dziewiąty miesiąc minął,
Syn się rodzi pod pierzyną,
Wołała go mały Wacek.
251
Kiedy siedzący na stopniach Hercules Hall kataryniarz skończył, Maggie podeszła do niego wolnym krokiem.
- Ty bezczelny urwisie! - wykrzyknął na jej widok. - Czy ty wreszcie przestaniesz się tu kręcić!?
- A kiedy pan wreszcie przestanie mordować wiecznie te same piosenki? - odgryzła się Maggie. - Jeszcze nikt panu nie powiedział, żeby pan więcej ich nie grał? Jeśli pan dalej będzie śpiewał Kasię i Wacka, to pana zabiorą ludzie ze stowarzyszenia.
Mężczyzna się zasępił.
- Co masz na myśli?
- A gdzie pan był, że pan nie wie? Zamiast śpiewać sprośne piosenki, powinien pan śpiewać te, które specjalnie dla takich jak pan zostały napisane, o królu Jerzym i w ogóle.
Nie wie pan? - Maggie stanęła prosto przed kataryniarzem i na melodię Boże, chroń króla zaśpiewała na całe gardło: Niech żyje Jerzy król,
Niech wszyscy głoszą mu
Sławę i cześć.
Brytanii urok sław,
Boże ją strzeż i zbaw,
Na zawsze błogosław,
W opiekę weź.
- Albo to. - I na melodię Rządź, Brytanio, zaczęła:
Gdy koronę Jerzy wdział,
Radowali się poddani…
Ale wkrótce przerwała i na widok miny kataryniarza wybuchnęła śmiechem.
- Wiem, że to głupie, ale tak czy siak, nie mam pojęcia, dlaczego pan w ogóle zadaje sobie trud, żeby grać. Nie wie pan, że pana Astleya nie ma? Pojechał do Francji walczyć. Wrócił zimą z Liverpoolu, kiedy król francuski został stracony i Anglia wypowiedziała wojnę Francji, i od razu pojechał zaoferować swoje usługi.
- A co to da w walce z Francuzami, jak pan Astley potańczy na koniu?
252
- Ale ja mówię o starym Astleyu, nie o jego synu. John Astley jest tutaj, prowadzi cyrk. Ale on nie wynajmuje grajków ulicznych tak jak jego ojciec, może mi pan wierzyć, lepiej dać sobie z tym spokój.
Kataryniarzowi zrzedła mina.
- Ale co tam po starym Astleyu? Jest za gruby na to, żeby jeździć konno, a tym bardziej walczyć.
Maggie wzruszyła ramionami.
- Chciał jechać i już. Powiedział, że to jego obowiązek jako dawnego kawalerzysty.
A poza tym przysyła raporty z pola bitew i potem John Astley je tu odgrywa. Niewiele da się z tego zrozumieć, ale miło popatrzeć.
Mężczyzna zdjął z szyi rzemień katarynki.
- Chwileczkę. Może przed odejściem by mi pan jeszcze coś zagrał - poprosiła go dziewczyna.
Mężczyzna się zatrzymał.
- Jesteś małym bezczelnym cwaniakiem, ale skoro oszczędziłaś mi całodziennego siedzenia tutaj i grania, to ci zaśpiewam. Co to ma być?
- Tom Bowling - odparła Maggie, chociaż wiedziała, że ta piosenka przypomni jej Maisie Kellaway, która śpiewała ją nad rzeką wśród magazynów, zaraz po tym, jak R S
Maggie poznała Jema.
Kataryniarz zagrał, Maggie przełknęła gulę w gardle i zaczęła nucić bez słów.
Wspomnienie śpiewającej Maisie obudziło tępy ból w piersi, który przez te wszystkie miesiące od wyjazdu Jema tak na dobre nie ustąpił.
Do tej pory nigdy za nikim nie tęskniła. Przez jakiś czas oddawała się temu uczuciu, prowadząc z Jemem wyimaginowane rozmowy czy odwiedzając miejsca, w których bywali razem, takie jak wnęki na Moście Westminsterskim, Soho Square, a nawet piec do wypalania cegieł, w którym widziała go po raz ostatni. Czy wreszcie słuchając poznanej w fabryce dziewczyny z Dorsetshire po to tylko, żeby przypomnieć sobie ten akcent.
Zawsze, kiedy tylko mogła sobie na to pozwolić, wspominała przy matce i ojcu Kellawayów, co stanowiło dla niej okazję do tego, by wymówić imię Jema. Ale żaden z 253
tych zabiegów jej go nie przywrócił, a za każdym razem stawała jej przed oczami jego twarz z malującym się na niej tamtej nocy wyrazem zgrozy.
W połowie drugiej zwrotki zaczęła śpiewać jakaś kobieta o uroczym, czystym głosie. Maggie zadarła głowę, wsłuchując się w śpiew, który zdawał się dochodzić z ogródka Blake’ów albo panny Pelham. Gestem podziękowała kataryniarzowi i wróciła pod mur. Nie posądzała o to panny Pelham, to nie było w jej stylu. Nigdy też nie słyszała, żeby śpiewała pani Blake. A może to pokojówka panny Pelham? - zastanawiała się Maggie.
Chociaż trudno było sobie wyobrazić, by dziewczyna, zbyt nieśmiała na to, żeby się odezwać, mogła śpiewać.
Nim jednak Maggie podwiozła pod mur taczkę Astleyów, ucichł zarówno
kataryniarz, jak i tajemniczy śpiew. Mimo to wdrapała się na taczkę, a następnie wciągnęła na mur, żeby zajrzeć do ogródków.
Ogródek panny Pelham okazał się pusty, ale u Blake’ów wśród grządek
warzywnych w pobliżu domu klęczała jakaś kobieta. Miała na sobie lekką sukienkę i fartuszek, a na głowie czepek z szeroką falbaną chroniącą przed słońcem. W pierwszej chwili Maggie pomyślała, że to pani Blake, ale ta kobieta była niższa i nie poruszała się tak zwinnie. Maggie słyszała, że państwo Blake przyjęli pokojówkę, ale jej nie widziała, bo wszystkie zakupy i sprawy na mieście załatwiała w dalszym ciągu pani Blake. Maggie R S
od miesięcy nie była w domu przy Hercules Buildings 13; bez Jema nie miała odwagi tam zapukać, chociaż pan Blake zawsze na ulicy witał ją skinieniem głowy i pytał, jak się miewa.
Patrząc na pracującą w ogródku dziewczynę, Maggie usłyszała w uliczce
prowadzącej do stajni Hercules Hall odgłos kopyt końskich. Dziewczyna przerwała pracę i odwróciła głowę, nasłuchując, a Maggie przeżyła szok: dziewczyną okazała się Maisie Kellaway.
- Maisie! - zawołała.
Maisie odwróciła się gwałtownie, a Maggie przelazła przez mur i szybko do niej podbiegła. Przez chwilę wydawało się, że Maisie ucieknie i ukryje się w domu. Ale najwyraźniej po krótkim zastanowieniu zrezygnowała i pozostała w ogródku.
254
- Co ty tu robisz?! - wykrzyknęła Maggie. - Myślałam, że jesteś w Dorsetshire! Czy ty… zaczekaj chwileczkę. - Zastanowiła się, po czym wykrzyknęła: - To ty jesteś tą pokojówką Blake’ów! Nigdy nie wróciłaś do Piddle-di-di, prawda? Byłaś tu przez cały czas!
- Tak, to prawda - wymamrotała Maisie. Wbiła wzrok w żyzną glebę i spomiędzy rzędów marchewek wyrwała jakiś chwast.
- Ale… ale dlaczego mi nie powiedziałaś? - Maggie miała ochotę nią potrząsnąć. -
Dlaczego się ukrywasz? I dlaczego tak po prostu uciekłaś, nawet nie mówiąc do widzenia?
Wiem, że ta stara wiedźma Pelham was wygoniła, ale… ale przynajmniej mogłaś się pożegnać. Ostatecznie sporo razem przeżyłyśmy. Mogłaś mnie znaleźć i coś powiedzieć.
W pewnym momencie podczas tej tyrady zarówno jej słowa, jak i wzbierające w oczach łzy zostały przeadresowane do nieobecnego Jema.
A łzy zawsze robiły na Maisie wrażenie.
- Och, Maggie, tak bardzo mi przykro! - zaczęła szlochać. Wstała i rzuciła się przyjaciółce na szyję. I w tym właśnie momencie Maggie znów przeżyła szok: kiedy przytuliła Maisie, poczuła coś, czego nie widziała, kiedy dziewczyna klęczała - pokaźnych rozmiarów brzuszek kryjący całkiem już spore dziecko.
To fizyczne zderzenie między dziewczynami skutecznie osuszyło łzy Maggie. Nie R S
przestając tulić Maisie, cofnęła głowę i spojrzała w dół. Była to jedna z tych rzadkich chwil, w których nie wiedziała, co powiedzieć.
- Kiedy mama i tata zdecydowali, że wracamy do Piddletrenthide - zaczęła Maisie -
było bardzo zimno i obawiali się, że jestem za słaba na taką długą podróż. I wtedy państwo Blake powiedzieli, że zatrzymają mnie u siebie. Najpierw pojechaliśmy do ich przyjaciół, niejakich Cumberlandów, żeby uciec od tych okropnych ludzi, którzy przyszli pod ich drzwi. A ci Cumberlandowie mieszkają daleko, na prowincji, w Egham. Ale nawet ta krótka podróż wystarczyła, żebym się zaziębiła, i musieliśmy tam zostać na cały miesiąc. Byli dla mnie tacy dobrzy. A potem wróciliśmy i cały czas jestem tutaj.
- Czy ty w ogóle nie wychodzisz? Nigdy cię nie widziałam. Maisie pokręciła głową.
- Nie chciałam, przynajmniej na początku. Było zimno i miałam mdłości. A potem, zwłaszcza kiedy już zaczęło być widać, nie chciałam, żeby panna Pelham i inni za bardzo 255
tu węszyli. Nie chciałam jej dawać satysfakcji. - Maisie położyła rękę na brzuchu. - Poza tym ci ludzie ze stowarzyszenia grozili, że przyjdą po tatę. Pomyślałam sobie, że lepiej siedzieć cicho. Ja naprawdę nie miałam zamiaru ukrywać się przed tobą. Możesz mi wierzyć. Kiedyś, po naszym powrocie z Egham, przyszłaś tu pod drzwi i pytałaś pana Blake’a o Jema, pamiętasz? Pytałaś, gdzie on jest i kiedy wyjechał. Byłam wtedy na górze i to słyszałam, i tak bardzo chciałam zbiec na dół i się z tobą zobaczyć. Ale pomyślałam, że będzie lepiej - bezpieczniej - jeśli pozostanę w ukryciu, tak mi przykro.
- Ale co ty tutaj robisz? - Maggie rzuciła okiem przez okno i wydało jej się, że widzi głowę pana Blake’a pochyloną nad biurkiem w pracowni.
Maisie się rozpromieniła.
- Och, wszystko! Oni są dla mnie naprawdę cudowni. Pomagam w gotowaniu i praniu, i w ogródku. I wiesz co - Maisie zniżyła głos - wydaje mi się, że i im jest ze mną dobrze. Przynajmniej pani Blake ma więcej czasu, żeby pomagać mężowi. Od tamtej pory, kiedy tu do niego przyszli, od czasu tamtych rozruchów, pan Blake nie jest sobą. Sąsiedzi tak jakoś głupio na niego patrzą, a jego to bardzo denerwuje. Nie może się skupić na pracy. Pani Blake musi go uspokajać, więc jak tu jestem, to ma łatwiej. I ja też pomagam panu Blake’owi. Widziałaś tamtą prasę drukarską we frontowym pokoju? Wyobrażasz sobie - robiliśmy książki. Książki, masz pojęcie? Nigdy w życiu nie myślałam, że będę R S
miała okazję wziąć do ręki książkę inną niż książka do nabożeństwa w kościele, a cóż dopiero robić książki! Poza tym pani Blake nauczyła mnie czytać - ale tak naprawdę, nie tylko modlitwy, nauczyła mnie czytać prawdziwe książki! Czasem wieczorami czytamy z takiej książki, co się nazywa Raj utracony. To historia Szatana i Adama, i Ewy.
Niesamowicie ciekawa! Och, nie zawsze wszystko rozumiem, bo to jest opowieść o ludziach i miejscach, o których nigdy nie słyszałam, i są tam takie wyszukane słowa, ale uwielbiam o tym słuchać!
- Grusza utracona… - wyszeptała Maggie.
- A czasem pan Blake czyta nam głośno swoje wiersze.
Och, jak ja to lubię. - Maisie zrobiła pauzę, szukając w pamięci znajomych wersów.
A potem zamknęła oczy i zaczęła recytować:
Tygrysie, błysku w gąszczach mroku:
256
Jakiemuż nieziemskiemu oku
Przyśniło się, że noc rozświetli
Skupiona groza twej symetrii?
Jakaż to otchłań nieb odległa
Ogień w źrenicach twych zażegła?
Czyje to skrzydła, czyje dłonie
Wznieciły to, co w tobie płonie?
Skąd prężna krew, co życie wwierca
W skręcony supeł twego serca?
Czemu w nim straszne tętno bije?
Czyje w tym moce? Kunszty czyje? *
* Williama Blake’a Tygrys, przekł. Stanisław Barańczak.
- Jest tego więcej, ale ja pamiętam tylko tyle.
Maggie wzdrygnęła się, mimo że dzień był ciepły.
- Podoba mi się ten wiersz - powiedziała po chwili. - Ale co on znaczy?
- Słyszałam, jak kiedyś pan Blake mówił, że to jest o Francji. A potem do kogoś R S
innego powiedział, że to jest o Stwórcy i o stworzeniu. - Maisie powtórzyła to zdanie z tą samą intonacją, z jaką musiał je wypowiedzieć pan Blake. Na myśl o tym, że Maisie spędza wieczory w przytulnym domu, przy kominku, czytając wraz z Blake’ami i słuchając, jak pan Blake recytuje poezję i rozmawia ze swoimi kulturalnymi gośćmi, poczuła w sercu ukłucie zazdrości, które szybko ustąpiło, kiedy Maisie podparła się z tyłu ręką, żeby choć trochę zrównoważyć ciężar, jaki przed sobą dźwigała. Uświadomiło to Maggie, że okres łaski, z którego korzystała teraz Maisie, nie będzie trwał wiecznie.
Zazdrość szybko zastąpiło poczucie winy.
- Ja… ja nie wiedziałam - zawahała się - że ty i John Astley, że wy, no wiesz…
Miałam nadzieję, że zdążyliśmy z panem Blake’em na czas. Wyszłam wtedy ze stajni tylko na krótko i wróciłam najszybciej, jak tylko mogłam.
257
Maisie spuściła oczy, jakby się chciała bliżej przyjrzeć pielonym przez siebie grządkom.
- To już nie trwało długo, na końcu.
- A czy Jem o tym wie? Rodzice? Maisie się skrzywiła.
- Nie! - Znów zaczęła płakać, a jej pełnym ciałem wstrząsały potężne szlochy.
Maggie objęła ją ramieniem i poprowadziła do altanki, gdzie Maisie usiadła na stopniach, kładąc głowę na kolanach przyjaciółki, żeby się wreszcie wypłakać, tak jak o tym marzyła od miesięcy, a czego nie śmiała zrobić przy Blake’ach.
Wreszcie spazmatyczne szlochy ustały i Maisie usiadła, wycierając oczy fartuchem.
Jej twarz, pokryta teraz plamami, była wyraźnie szersza i jakaś bardziej okrągła niż parę miesięcy temu. Na głowie miała coś, co wyglądało na stary czepek pani Blake, i Maggie zastanawiała się, co się stało z zabawnym falbaniastym czepkiem z Dorset, który dawniej nosiła.
- No i co zrobimy z tym maleństwem? - zapytała, zdziwiona formą „zrobimy”, jaką zastosowała.
Maisie nie odpowiedziała na to nowym atakiem płaczu. Miara łez się przebrała i dziewczyna siedziała teraz znękana i wyzuta z sił.
- Tata i mama piszą, żebym wracała do domu, że przyślą po mnie Jema. - Na myśl o R S
przyjeździe Jema Maggie głęboko westchnęła. - Ale ja to ciągle odwlekałam - ciągnęła Maisie - bo uważałam, że lepiej urodzić dziecko tutaj. Pani Blake powiedziała, że mogę zostać i u nich urodzić. A potem… potem oddać dziecko i wrócić do domu, i nikt się nie dowie. Jeśli to będzie dziewczynka, to mogłabym ją oddać do sierocińca dla dziewcząt tu zaraz za rogiem i… i…
- A jeśli to będzie chłopiec?
- Ja… ja nie wiem. - Maisie mięła w ręku róg fartucha. - Musiałabym… musiałabym znaleźć jakieś inne miejsce… - Nie mogąc skończyć tego zdania, zaczęła inne. - Byłoby trudno zostać tutaj, mając go pod bokiem… - Spojrzała lękliwie w okna Johna Astleya, po czym spiesznie naciągnęła czepek na oczy, żeby jej nikt stamtąd nie zobaczył i nie rozpoznał. - Czasami przez ściany słyszę jego głos i wtedy mam uczucie… - Wzdrygnęła się.
258
- A czy on o tym wie? - Maggie skinieniem głowy pokazała brzuch Maisie.
- Nie! I nie chcę, żeby wiedział.
- Ale on mógłby ci pomóc, dać jakieś pieniądze… przynajmniej. - Maggie jednak jeszcze nie skończyła mówić, a już wiedziała, że John Astley nie zrobiłby dla skrzywdzonej dziewczyny nawet i tego. - Szkoda, że nie ma pana Astleya, mógłby cię jakoś wesprzeć, ostatecznie to będzie jego wnuk.
Na to słowo Maisie ponownie się wzdrygnęła.
- Och, on by nic nie zrobił, ja to wiem. Słyszałam jego rozmowę z panną Devine, wiesz, z tą tancerką na luźnej linie. Ona znalazła się w takiej samej sytuacji jak ja i przez tego samego mężczyznę. Pan Astley był dla niej okropny - wyrzucił ją z cyrku. On by mi nie pomógł. - Spojrzała na mur oddzielający Blake’ów od panny Pelham. - Panna Devine okazała mi kiedyś życzliwość. Ciekawe, co się z nią dzieje…
- To akurat mogę ci powiedzieć. Słyszałam, że wróciła do Szkocji, żeby tam urodzić dziecko.
- Naprawdę? - Twarz Maisie rozjaśniła się na tę wiadomość. - Naprawdę pojechała do Szkocji?
- A ty chciałabyś zrobić to samo - wrócić do Dorsetshire?
- Tak, tak, marzę o tym. Pan i pani Blake byli dla mnie bardzo dobrzy, ale ja tęsknię R S
za mamą i tatą, a szczególnie za Jemem. Tęsknię za nim okropnie.
- To tak jak ja - wyrwało się Maggie, zanim zdążyła pomyśleć, szczęśliwa, że znalazł się ktoś, kto podziela jej uczucia. - Ja też okropnie za nim tęsknię. - I po chwili milczenia dodała: - Powinnaś jednak wracać do domu. Rodzina na pewno cię przyjmie, prawda?
- Tak myślę, ale jak ja się tam dostanę? Nie mam żadnych pieniędzy, a poza tym nie mogę sama podróżować, skoro niedługo ma przyjść na świat dziecko. Nie śmiem prosić Blake’ów - ostatnio są tacy zajęci - a poza tym, mimo że mają taki duży dom, są praktycznie bez pieniędzy. Pan Blake sprzedaje niewiele tych swoich książek, bo one… bo tak trudno je zrozumieć. Wydaje mi się, że czasami nawet pani Blake nie bardzo rozumie, o co w nich chodzi. Och, Maggie, co my zrobimy?
259
Ale Maggie nie tyle słuchała, co myślała. Miała uczucie, jakby na jej oczach działa się jakaś historia z jasnym początkiem i środkiem, a ona, Maggie, była odpowiedzialna za szczęśliwe doprowadzenie jej do końca.
- Nie martw się, Maisie - powiedziała. - Wiem, co zrobimy.
Rozdział 2
Maggie nie wiedziała, ile może być warta srebrna łyżeczka do herbaty, ale podejrzewała, że gdyby ją sprzedać, wystarczyłoby na dwa przejazdy dyliżansem do Dorchester i zostałoby jeszcze na drobną pomoc finansową dla Maisie.
Postanowiła przypuścić atak frontalny na Charliego. Zostawiła Maisie w ogródku Blake’ów i ruszyła po pubach, w których zwykł pijać jej brat. Najpierw odwiedziła Ananasa i Tawernę Herkulesa, potem Koronę i Poduszkę, Stary Zamek Dover, Karczocha i dopiero wtedy przyszło jej do głowy, żeby wrócić do Herbu Canterbury. Charlie miał
słabość do jednej z barmanek z tego pubu, która go opatrzyła, kiedy w grudniu przyszedł
tu z Maggie z Uliczki Rzezimieszków. Herb Canterbury był także lokalem o nastawieniu dyskretnie przeciwnym stowarzyszeniu: obsługa dbała o to, żeby związani z nim goście R S
długo czekali na swoją kolejkę, a kiedy już byli obsługiwani, dostawali skwaśniałe piwo.
Od czasu konfrontacji przed domem Blake’ów Charlie starał się nie rzucać w oczy w tym środowisku.
Maggie zastała go przy barze pogrążonego w rozmowie z barmanką.
- Muszę z tobą pogadać - powiedziała. - To bardzo ważne.
Charlie uśmiechnął się porozumiewawczo, przewrócił oczami w stronę barmanki, ale poszedł za siostrą w zaciszny kąt pubu. Od czasu tamtego wieczoru w Uliczce Rzezimieszków relacje między bratem a siostrą znacznie się poprawiły. Osiągnęli za pośrednictwem wymierzonego przez Jema ciosu rodzaj milczącego porozumienia, przypieczętowanego w pubie, do którego zakrwawionego i oszołomionego brata zaprowadziła Maggie. Siostra przestała mieć mu za złe to, co się stało w Uliczce Rzezimieszków, a z kolei Charlie przestał być dla niej taki okrutny. I mimo że wyznanie, 260
jakie uczyniła wobec Jema tamtej nocy, było bardzo bolesne, to poczuła się po nim nie tylko starsza, ale i lżejsza - kamień spadł jej z serca.
- Potrzebne mi są pieniądze za tę łyżeczkę - oświadczyła Maggie, kiedy już usiedli.
Ostatnio stwierdziła, że najlepiej rozmawiać z nim, nie owijając w bawełnę.
Charlie pytająco uniósł brwi, już teraz obie naznaczone bliznami po tym, jak cios Jema pozostawił trwały ślad.
- A po co ci one? - zapytał.
- Maisie. - Maggie wyjaśniła, co się stało.
Charlie z rozmachem odstawił kufel.
- To cholerny łobuz. Powinienem był mu wtedy powybijać wszystkie zęby.
- No cóż, teraz jest już za późno. - Maggie zastanowiło, jak szybko jej brat wpada w złość z byle powodu. Nawet jego próby flirtu były nacechowane brutalnością. Zwykle chwalił się, której dziewczyny chłopaka naleje i jak mocno potrafi zadawać ciosy.
Charlie oparł się wygodnie, żłopiąc piwo.
- Tak czy siak, ja tych pieniędzy teraz nie mam.
- To je zdobądź.
Kiedy Charlie się roześmiał, a Maggie powtórzyła:
- To je zdobądź, Charlie. Wszystko mi jedno skąd, ale muszę je mieć na jutro albo R S
na pojutrze. Proszę cię - dodała, chociaż wiedziała, że to słowo niewiele dla niego znaczy.
- Co ci się tak spieszy? Była tu tyle miesięcy, może poczekać jeszcze trochę.
- Ona chce urodzić w domu. Chce, żeby to było dziecko z Piddle. Niech ją Bóg ma w swojej opiece.
- W porządku. Daj mi dzień czy dwa, to ci zdobędę tyle, ile potrzebujesz na przejazd dla dwóch osób.
- I coś ekstra dla Maisie.
- I coś ekstra. - Mimo że Charlie już się nie interesował Maisie - widok ust Johna Astleya na jej piersi go wyleczył - to jednak pozostała jakaś fascynacja, która przynajmniej raz skłoniła go do wspaniałomyślności.
- Dzięki ci, Charlie. Chłopak wzruszył ramionami.
261
- I jeszcze jedno: nie mów mamie i tacie. Oni tego nie zrozumieją i będą się starali mnie zatrzymać, będą mówili, że szkoda pieniędzy i że to nie moja sprawa. Dopiero jak wyjadę, możesz im powiedzieć, dokąd pojechałam i dlaczego.
Skinął głową.
- I kiedy wracasz.
Rozdział 3
Maggie zarezerwowała dwa miejsca w dyliżansie relacji Londyn-Weymouth, który wyruszał z Londynu za dwa i pół dnia, i miała tylko nadzieję, że Charlie zdąży na czas z pieniędzmi. Potem złożyła wizytę Blake’om, ponieważ nie chciała, żeby Maisie, po tym wszystkim, co dla niej zrobili, wykradała się od nich chyłkiem. Pani Blake zorientowała się, że sprawa musi być poważna, bo zaprosiła Maggie do saloniku, gdzie dziewczyna jeszcze nigdy nie była. Kiedy poszła po pana Blake’a i zaparzyć herbatę, Maggie rozglądała się po ścianach zawieszonych obrazami i sztychami, głównie autorstwa pana Blake’a. Do tej pory udało jej się zobaczyć zaledwie kilka rysunków w jego bloku albo w książce.
Obrazy przedstawiały głównie ludzi, nago albo w luźnych szatach, ale ściśle przylegających do ciała, więc i tak wyglądali, jakby byli nadzy. Ludzie ci chodzili lub leżeli na ziemi, albo patrzyli na siebie nawzajem i mało kto z nich wyglądał na szczęśliwego czy choćby zadowolonego - odwrotnie niż postacie z ilustracji w Pieśniach niewinności; ci ludzie byli zatroskani, przerażeni, źli. Maggie czuła wzbierający niepokój, ale nie mogła przestać na nich patrzeć, bo ich widok budził w niej echa dawnych uczuć i resztki marzeń, jakby jej umysł był schowkiem, który pan Blake spenetrował, wywlekając z niego częściowo zawartość.
Po pewnym czasie weszli Blake’owie z Maisie, jednakże to gospodyni wniosła tacę z dzbankiem herbaty i filiżanką, które postawiła na stoliku obok fotela, do którego pan Blake zaprosił gestem Maggie. Dziewczyna nie wiedziała, czy to ona sama ma sobie nalać 262
herbaty, więc na wszelki wypadek czekała, aż wreszcie pani Blake zlitowała się nad nią i ją wyręczyła.
- A pani? - zapytała Maggie.
- Ja dziękuję, my z mężem nie pijemy herbaty - herbatę mamy tylko dla gości.
Maggie patrzyła na ciemny płyn, zbyt onieśmielona, by go zbliżyć go do ust.
Sytuację uratował pan Blake. Siedząc w fotelu naprzeciwko niej, nachylił się i spojrzał na dziewczynę dużymi jasnymi oczami - oczami, które Maggie widziała w twarzach wielu postaci na ścianie; miała uczucie, że patrzy na nią kilkanaście par oczu Williama Blake’a.
- Kate mi mówiła - zaczął pan Blake - że masz nam coś ważnego do powiedzenia.
- Tak, sir. - Maggie spojrzała na Maisie, która podpierała drzwi i w której oczach już teraz, jeszcze zanim zaczęli o niej mówić, wezbrały łzy. Po czym Maggie przedstawiła Blake’om swój plan. Słuchali jej grzecznie - pan Blake patrzył na nią badawczo; pani Blake siedziała ze wzrokiem utkwionym w zimnym teraz, w lecie, palenisku.
Kiedy Maggie skończyła - a przekazanie informacji o tym, że za dwa dni mają zamiar wraz z Maisie wyruszyć dyliżansem do Dorsetshire nie zajęło jej wiele czasu - pan Blake skinął głową.
- No cóż - zwrócił się do Maisie - spodziewaliśmy się, że prędzej czy później nas R S
opuścisz, prawda, Kate? Ale będą ci potrzebne pieniądze na dyliżans, dobrze mówię?
Pani Blake przesunęła się na krześle i jednocześnie poruszyła ręką w fałdach fartucha, ale nie odezwała się słowem.
- Nie, sir - z dumą odparła Maggie. - Ta sprawa jest załatwiona. Będę miała pieniądze. - Jeszcze nigdy nie mogła tego powiedzieć o tak poważnej sumie jak dwa funty.
Rzadko kiedy miewała na własność więcej niż sześć pensów - nawet zarobki z fabryk musztardy czy octu szły prosto do rodziców, z wyjątkiem pensa czy dwóch. Wspaniałym uczuciem, jakie towarzyszyło odmowie wzięcia pieniędzy od pana Blake’a, miała się rozkoszować jeszcze długo.
- Zaczekaj chwilę, moje dziecko - powiedział pan Blake. - Muszę zejść po coś na dół. To nie potrwa długo, Kate. - Zerwał się z krzesła i zostawiając dziewczyny z żoną, znalazł się za drzwiami tak szybko, że Maisie ledwie zdążyła zejść mu z drogi.
263
- Pij, Maggie - zachęciła ją pani Blake, i teraz, kiedy dziewczyna nie czuła już na sobie przenikliwego spojrzenia pana Blake’a, odważyła się wreszcie i zaczęła pić herbatę.
- Och, Maggie, czy ty naprawdę będziesz miała pieniądze, żeby zapłacić za naszą podróż? - Maisie uklękła obok przyjaciółki.
- Oczywiście, przecież powiedziałam. - Maggie nie dodała, że w dalszym ciągu czeka, aż Charlie odda jej pieniądze.
Tymczasem pani Blake, obchodząc pokój, poprawiała wiszące na ścianach obrazy i grafiki.
- Ale bądźcie bardzo ostrożne, moje panny, dobrze? A ty, Maisie, pamiętaj, że gdybyś się tylko poczuła źle albo, co nie daj Boże, dostała bólów, natychmiast zażądaj, żeby woźnica się zatrzymał.
- Tak jest, proszę pani.
- Czy dużo razy jeździła pani dyliżansem? - zapytała Maggie panią Blake.
Pani Blake zachichotała.
- My z mężem nigdy nie opuściliśmy Londynu, moje dziecko!
- Och! - Maggie nie przyszło do głowy, że zamierza zrobić coś, czego nigdy nie robili znacznie bardziej doświadczeni od niej Blake’owie.
- Owszem, były spacery poza miasto - ciągnęła pani Blake, otrzepując oparcie R S
fotela. - Czasem nawet całkiem długie, ale nigdy dalej, jak na pół dnia marszu. Nie wyobrażam sobie, jak to jest, kiedy człowiek tak bardzo oddala się od tego, co zna. Wie o tym pan Blake naturalnie, ponieważ on podróżuje daleko i szeroko w swoim umyśle.
Szczerze mówiąc, stale gdzieś błądzi. Czasami naprawdę rzadko go widuję. - Ręka pani Blake spoczęła na oparciu fotela.
- To chyba bardzo trudne - mruknęła Maisie - być niby bardzo blisko siebie, ale myślami daleko. - Po twarzy dziewczyny popłynęły łzy. - Cieszę się, że znów zobaczę Piddle Valley, obojętne, co na mój widok powiedzą. - Słysząc na schodach kroki pana Blake’a, Maisie szybko otarła oczy rożkiem fartucha.
Pan Blake przyniósł dwa identyczne płaskie pakunki owinięte w szary papier i związane sznurkiem.
264
- To jest dla ciebie, a to dla Jema - powiedział, wręczają pakunki Maggie. - Za to, że mi pomogliście wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebowałem. - Dziewczyna usłyszała, jak pani Blake głośno wciąga powietrze.
- O, dziękuję panu! - szepnęła speszona, trzymając w jednej ręce jedną, a w drugiej drugą paczkę. Nieczęsto dostawała podarunki, a już w żadnym razie od kogoś takiego jak pan Blake, więc nie bardzo wiedziała, czy powinna obejrzeć prezenty teraz, czy później.
- Tylko ich pilnuj, moje dziecko - powiedziała pełnym wzruszenia głosem pani Blake - bo to są cenne rzeczy.
To pomogło Maggie podjąć decyzję: nie będzie ich teraz oglądała. Złożyła pakunki razem i wsunęła je do kieszeni fartuszka.
- Dziękuję bardzo - powtórzyła i sama nie wiedząc czemu, poczuła wzbierające łzy.
Rozdział 4
Kolejna niespodzianka czekała Maggie na ulicy. Od kiedy Kellawayowie
wyprowadzili się z Hercules Buildings, rzadko kiedy spoglądała w tamtą stronę. Słysząc jednak podniesiony głos panny Pelham, zatrzymała się, ciekawa, kto podpadł tym razem.
Otóż była to dziewczyna w podartej satynowej spódnicy, napiętej na brzuchu niewiele mniejszym od brzucha Maisie i mniej więcej w jej wieku.
- Wynoś się! - krzyczała panna Pelham. - Jazda z mojego ogródka! Kiedy ta rodzina tu mieszkała, miałam z tego powodu same zgryzoty i proszę, nawet teraz narażają moje dobre imię. Ciekawe, kto cię tu przysłał?
Maggie nie dosłyszała odpowiedzi dziewczyny, ale panna Pelham wkrótce sama pospieszyła z informacją.
- Muszę porozmawiać z panem Astleyem. Jak on śmie przysyłać mi taką ladacznicę.
Jego ojciec nigdy by czegoś podobnego nie zrobił. A teraz wynoś się! Już cię tu nie ma!
- Ale gdzie ja się podzieję? - jęknęła dziewczyna. - Nikt mnie nie przyjmie w takim stanie! - Kiedy się odwróciła, by odejść spod drzwi panny Pelham, Maggie miała okazję lepiej jej się przyjrzeć i chociaż przedtem widziała ją tylko raz, poznała słomianą strzechę 265
włosów, bladą buzię i to coś niepowtarzalnego i wzruszającego, co miała w sobie Rosie Wightman, przyjaciółka Maisie i Jema z Dorsetshire.
- Rosie! - zawołała ściszonym głosem Maggie, kiedy dziewczyna dotarła do furtki.
Rosie spojrzała na nią obojętnie, niezdolna do tego, by spośród bogatej kolekcji twarzy, z jakimi się stykała w ciągu kilku ostatnich miesięcy, rozpoznać właśnie tę jedną widzianą kiedyś przelotnie. - Rosie, czy ty szukasz Maisie Kellaway? - nie dawała za wygraną Maggie.
Twarz Rosie pojaśniała.
- Tak! - wykrzyknęła. - Maisie powiedziała mi, żebym przyszła do cyrku, i właśnie tam byłam, ale Kellawayów w cyrku już nie ma. I co ja teraz zrobię?
Tymczasem panna Pelham zauważyła Maggie.
- Ach, ty! - zaskrzeczała. - Nic dziwnego, że cię widzę w towarzystwie takiej hołoty. To jest najlepszy przykład tego, czym i ty się staniesz.
- Ciii! - syknęła Maggie. Przechodnie zaczęli się już gapić, a ona nie chciała zwracać niczyjej uwagi na jeszcze jedną ciężarną dziewczynę.
Ale nikt nie był w stanie uciszyć panny Pelham.
- I ty mi mówisz, że mam być cicho, ty… ulicznico? - wykrzyknęła, a jej głos osiągnął wysokie tony, jakby panna Pelham śpiewała. - Już ja dopilnuję, żeby cię stąd R S
zabrali i tak ci wygarbowali skórę, żebyś pożałowała, że żyjesz. Doprowadzę do tego…
doprowadzę…
- Ale ja, proszę pani, powiedziałam tylko „ciii” - przerwała jej Maggie głośno i myśląc szybko, dodała - bo przecież chyba nie chciałaby pani zwrócić na siebie jeszcze większej uwagi niż teraz. A ja już słyszałam, jak ktoś mówił, że ma pani gościa, że przyjechała do pani siostrzenica. - Skinęła głową w stronę Rosie Wightman. Jakiś mężczyzna niosący na głowie kosz krewetek, słysząc słowa Maggie, zwolnił i uśmiechnął
się lubieżnie do panny Pelham i Rosie.
- Jest bardzo do pani podobna! - powiedział ku radości Maggie i zgrozie panny Pelham. Ta ostatnia rozejrzała się bojaźliwie, żeby zobaczyć, czy przypadkiem jeszcze ktoś tego nie usłyszał, po czym rzuciła się do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi.
266
Odwracając się z satysfakcją, Maggie wróciła myślą do ostatniej niespodzianki i westchnęła.
- Boże święty, Rosie Wightman, i co my z tobą zrobimy?
Rosie była wyraźnie zadowolona z siebie. Fakt, że tu dotarła, uznała za wielkie osiągnięcie, nawet mimo że było to o dziesięć miesięcy później, niż jej Jem i Maisie oczekiwali. A co do mężczyzn, z którymi się zadawała, to gdy już raz sprawy zaszły tak daleko, poddawała się bez większych oporów.
- Czy masz może coś do jedzenia? - ziewnęła. - Jestem taka głodna.
- O Boże - westchnęła ponownie Maggie, a następnie wzięła Rosie pod rękę i zaprowadziła ją na Hercules Buildings 13.
Rozdział 5
Rzadko się zdarzało, żeby rodzina Butterfieldów siedziała w domu przy wspólnym posiłku. Dla Maggie fakt, że wydarzyło się to w przeddzień jej planowanego wyjazdu, graniczył z cudem. Gdyby uważała, że może sobie na to pozwolić, z pewnością coś takiego by zaplanowała. A tak po prostu marzyła tylko o tym, żeby położyć się wcześnie R S
do łóżka i przed świtem wymknąć się z domu i wstąpić po dziewczyny. Na wszelki wypadek przygotowała sobie kilka kłamstw, które miałyby tłumaczyć to, że nie może towarzyszyć matce w nocnym praniu (koleżanka z fabryki octu prosiła, żeby Maggie zastąpiła ją następnego dnia rano) czy ojcu w pubie (boli ją brzuch). Okazało się jednak, że żadne z tych kłamstw nie było jej potrzebne. Bet Butterfield nie miała w planie nocnego prania, a Dick oznajmił, że nigdzie nie idzie, i zażądał na kolację steku i pieroga z nerką.
Zapach pieroga zwabił Charliego, który przyszedł, węsząc, i wraz z innymi zasiadł
do stołu. Przez chwilę panowała cisza, bo wszyscy się opychali.
- Ach - westchnął po kilku kęsach Dick Butterfield. - Pyszności, kotku. Mogłabyś gotować dla króla.
- Wystarczyłoby mi pranie jego pościeli - odparła Bet Butterfield. - Ty masz pojęcie, Dick, ile te praczki muszą zarabiać?
267
- Co z tobą, Mags? Nie jesz pieroga, który twoja mama upiekła z takim trudem? I to się nazywa wdzięczność?
- Przepraszam, mamo, ale trochę boli mnie brzuch. - Maggie mimo wszystko posłużyła się jednym ze swoich kłamstw. Miała kłopot z przełykaniem; na myśl o jutrzejszym dniu ze zdenerwowania żołądek podjechał jej do gardła. Samopoczucie Maggie pogarszała matka, która zaczęła mówić o pieniądzach. Dziewczyna co chwila rzucała okiem w stronę Charliego, który do tej pory nie oddał jej pieniędzy za łyżeczkę.
Miała nadzieję, że później uda jej się porozmawiać z nim na osobności. Teraz, nakładając sobie kolejną porcję pieroga, z upodobaniem ją ignorował.
- Wstyd - powiedział Dick Butterfield. - Może później poczujesz się lepiej.
- Może. - Maggie ponownie spojrzała na Charliego. Wysysał akurat kawałek wołowego tłuszczu, od którego błyszczały mu wargi. Maggie miała ochotę dać mu w twarz.
Charlie uśmiechnął się do niej.
- O co chodzi, Mags? Mam nadzieję, że nie jest ci niedobrze na mój widok, co? Nie udawaj takiej biednej.
- Zamknij się - burknęła Maggie, uświadamiając sobie, że Charlie nie jest w nastroju rokującym dobrze, jeśli chodzi o dotrzymywanie obietnic.
- O co chodzi? - zainteresował się Dick Butterfield. - Przestańcie się kłócić i dajcie nam w spokoju zjeść.
Kiedy skończyli, Dick Butterfield rozsiadł się wygodnie i wytarł usta rękawem.
- Jutro idę do Smithfielda - oznajmił - zobaczyć się z jednym takim w sprawie jagniąt… Skąd mają być te jagnięta, Charlie?
- Z Dor-set-shire - odparł Charlie, akcentując każdą sylabę z osobna.
Gardło Maggie zacisnęło się tak, że nie mogła wymówić słowa.
- Chcesz się przejechać, Mags? - Oczy Dicka Butterfielda spoczęły na córce. -
Łatwiej sprowadzić tutaj Dorsetshire niż do Dorsetshire jechać, nie uważasz?
- Charlie, ty draniu! - zdołała wydusić z siebie Maggie, uświadamiając sobie w tej chwili, że brat nigdy nie zamierzał oddać jej pieniędzy.
268
- Daj mu spokój, Mags - przerwał jej Dick Butterfield. - Czego od niego chcesz? On o ciebie dba. Chyba nie myślisz, że cię puści samą w taką daleką podróż, nie mówiąc o tym mnie?
- Ja… proszę cię, tato. Ja po prostu chciałam jej pomóc.
- Najlepiej będzie, jak pomożesz swojej mamie w praniu, zamiast jeździć do Dorsetshire za tym chłopakiem pod pretekstem, że chcesz pomóc jego siostrze.
- Tato, to wcale nie jest tak! Chcę ją zawieźć do domu, za którym ona tęskni, chcę jej pomóc wydostać się z tego… z tego szamba!
Dick Butterfield zachichotał.
- Jeżeli uważasz, że to jest szambo, dziewczyno, to poczekaj, aż znajdziesz się na wsi. Tam bywa tak samo źle jak tutaj, a nieraz i gorzej. Zobaczysz, tam nie będą się tobą przejmować tak jak my tutaj. Zapominasz, że i twoja mama, i ja jesteśmy ze wsi. Wiemy, co mówimy, prawda, Bet?
Bet przez cały czas milczała, całą uwagę skupiając na sprzątaniu ze stołu. Na chwilę podniosła wzrok znad ostatniego kawałka pieroga, który chowała akurat do kredensu.
- Prawda, kochanie - zgodziła się beznamiętnym tonem. Maggie wpatrywała się w twarz matki i w jej zmarszczonym czole znalazła iskierkę nadziei, mimo że ojciec mówił
właśnie:
- Zostaniesz z nami, Mags. Ty jesteś londynką, tu jest twoje miejsce.
Maggie prawie nie spała w nocy. Cały czas myślała o tym, jakby tu mimo wszystko znaleźć sposób na zdobycie pieniędzy na podróż. Wzięła nawet pod uwagę sprzedanie jednego z prezentów pana Blake’a, jeśli rzeczywiście były takie cenne, choć traktowała to jako ostateczność.
A potem pojawiła się iskierka nadziei. Po krótkiej drzemce Maggie obudziła się i zobaczyła przy swoim łóżku Bet.
- Cii… żeby się broń Boże nikt nie obudził. Ubieraj się i szykuj do podróży. A teraz cicho. - Matka gestem wskazała drugie łóżko, na którym spał na brzuchu, z otwartymi ustami, Charlie.
Maggie ubrała się szybko, spakowała te nieliczne rzeczy, które były jej potrzebne w podróży, i upewniła się, że pakieciki od pana Blake’a są bezpieczne w jej kieszeni.
269
Kiedy spotkała się w kuchni z matką, Bet wręczyła jej woreczek wypełniony chlebem i resztkami pieroga, a także zawiniątko z chusteczki z garścią monet.
- To ci powinno wystarczyć na podróż do Dorsetshire - wyszeptała. - Daję ci drobne, które odkładałam przez kilka miesięcy - wszystko, co zarobiłam na guzikach i nie tylko. Ponieważ mi pomagałaś, więc część tych pieniędzy jest twoja. Przynajmniej według mnie. - Te ostatnie słowa były czymś w rodzaju próby generalnej przed kłótnią, jaka czekała ją już nazajutrz z mężem, kiedy odkryje zniknięcie Maggie wraz z pieniędzmi.
- Dzięki ci, mamo. - Maggie przytuliła się do Bet. - Dlaczego to dla mnie robisz?
- Ostatecznie jestem coś winna tej dziewczynie za to, że dopuściłam do tego, co ją spotkało. Dowieź ją bezpiecznie do domu i wracaj do nas, Maggie.
Maggie raz jeszcze przytuliła się do matki pachnącej pierogiem i praniem, po czym wymknęła się cicho, wykorzystując dobrą passę.
Rozdział 6
Maggie zapamiętała podróż do Dorsetshire ze wszystkimi szczegółami i jeszcze długo potem przeżywała ją na nowo w pamięci. Pieniądze od Bet Butterfield wystarczyły R S
tylko na opłacenie dwóch miejsc wewnątrz dyliżansu i trzeba było wielkiej perswazji ze strony Maggie, by woźnica, za mniejszą opłatą, pozwolił jej zająć miejsce obok siebie na koźle. Dał się jednak w końcu przekonać z uwagi na stan Maisie i Rosie. Maggie wmówiła mu mianowicie, że jest akuszerką i że jeśli jej nie zabierze, może mieć w drodze kłopoty, gdyby któraś z dziewczyn zaczęła rodzić.
Maisie i Rosie - gdziekolwiek się razem pojawiły - budziły sensację: w gospodach, gdzie zmieniano konie, przy stołach, gdzie się pożywiano, na ulicach, gdy wychodziły podczas postojów, by rozprostować kości, i wreszcie w samym dyliżansie, gdzie było tłoczno. Widok jednej ciężarnej dziewczyny nie budził niczyjego zdziwienia, ale dwóch razem - owszem. Taka podwójna dawka płodności u jednych wywoływała agresję u innych zachwyt. Maisie i Rosie tak były szczęśliwe, że są razem, że prawie nie zauważały zarówno wyrazów dezaprobaty, jak i uśmiechów. Tuliły się do siebie w dyliżansie, 270
szeptały i chichotały na ulicy. To, że Maggie siedziała na zewnątrz, wcale im nie przeszkadzało, a ona miała stamtąd znacznie lepszy widok na nieznany, pełen życia krajobraz południowej Anglii.
Pierwszy etap podróży tak bardzo nie dziwił: dyliżans jechał przez położone nad Tamizą małe miasteczka, które zawdzięczały swoją witalność Londynowi, takie jak Vauxhall, Wandsworth, Putney, Barnes czy Sheen. Dopiero kiedy minęli Richmond, po pierwszej zmianie koni, Maggie naprawdę poczuła, że opuścili Londyn. Otwierał się tu widok na łagodny pagórkowaty krajobraz, którego rytm dla osoby przyzwyczajonej do poszatkowanego wytyczonymi ulicami oblicza wielkiego miasta stanowił nowość.
Początkowo Maggie patrzyła tylko prosto przed siebie na otwierające się przed nią warstwy wzgórz, zatapiają wzrok w horyzoncie, znacznie dalszym tutaj niż gdziekolwiek dotychczas. Dopiero kiedy nasyciła wzrok nowością, jaką był ten przestrzenny krajobraz, mogła zwrócić uwagę na bliższe otoczenie - na szachownicę wyznaczonych żywopłotami pól, nakrapianych tu i tam plamkami owiec i krów, na kryte strzechą domy, na kosmate kontury dachów, które ją rozśmieszały. Kiedy zatrzymali się w Basingstoke na obiad, zainteresowanie Maggie otoczeniem było już tak duże, że pytała woźnicę o nazwy przydrożnych kwiatków, wobec których dotychczas okazywała całkowitą obojętność.
Wszystko to razem byłoby dla dziewczyny z Londynu zbyt przytłaczające, gdyby R S
nie fakt, że siedziała na koźle, jak gdyby odseparowana od tego, co widziała, mijając krajobraz, ale nie mając z nim bezpośredniego kontaktu. Maggie czuła się bezpieczna na swoim miejscu, wciśnięta między woźnicę a stajennego, i dosłownie rozkoszowała się każdą chwilą podróży, nawet kiedy zaczęło padać i woda z kapelusza woźnicy lała jej się prosto na głowę.
Na noc zatrzymali się w gospodzie w Stockbridge, ale Maggie spała niewiele z powodu hałasu wywoływanego przez zajeżdżające do północy dyliżansy i przez obsługiwanych jeszcze znacznie dłużej gości gospody. Dzielenie łóżka z dwiema ciężarnymi dziewczynami w praktyce oznaczało, że od czasu do czasu któraś z nich wstawała, żeby skorzystać z nocnika. A poza tym Maggie nigdy jeszcze nie spała poza domem, jeśli nie liczyć krótkiego okresu, kiedy nocowała w altanie państwa Blake’ów. Nie była przyzwyczajona do spania w takim publicznym miejscu, z trzema innymi łóżkami w 271
tym samym pokoju, w którym kręciły się obce kobiety, to wchodząc, to wychodząc przez całą noc.
Kiedy się jednak położyła po tak ruchliwym i pełnym wrażeń dniu, miała wreszcie okazję do tego, by się zastanowić nad tym, co robi, i zacząć się martwić. Przede wszystkim zostało jej niewiele pieniędzy. Posiłki w gospodzie były po pół korony plus szyling dla kelnera, a poza tym pojawiły się nowe koszty: sześć pensów dla pokojówki, która wskazała im pokój i dała prześcieradło i koce, dwa pensy dla chłopca, który uparł
się, że wyczyści im buty, pens dla tragarza, który zaniósł im na górę bagaże, chociaż z powodzeniem mogły to zrobić same, jako że było tego niewiele. Fundusz Maggie, składający się z pensów i szylingów, topniał więc gwałtownie i obliczyła, że kiedy dojadą do Piddle Valley, zostanie bez grosza przy duszy.
Myślała też o swojej rodzinie - o tym, jaki zły będzie ojciec, kiedy odkryje, że Maggie uciekła, i ile wycierpi od niego matka za to, że jej w tym pomogła. Ale nade wszystko zastanawiała się, gdzie może być teraz Charlie i czy ją kiedyś znajdzie i ukarze za zemstę, jakiej na nim dokonała. Rano bowiem, kiedy wraz z dziewczynami znalazła się w White Hart przy Borough High Street, skąd wyruszał dyliżans do Weymouth, Maggie wypatrzyła żołnierza, wzięła go na stronę i powiedziała, że pod szóstką przy Bastille Row jest pewien młody mężczyzna wystarczająco wściekły na Francuzów, żeby się zaciągnąć R S
do wojska i wyruszyć przeciwko nim. Żołnierz obiecał jej, że odwiedzi ten dom - armia zawsze rada widzi w swoich szeregach młodych mężczyzn chętnych do wyjazdu na wojnę - i dał jej szylinga. Oczywiście nijak się to miało do sumy należnej jej za łyżeczkę, ale satysfakcja, jaką odczuwała na myśl o jadącym do Francji Charliem, była chyba jeszcze większa.
Rano Maggie, mimo że ciągle jeszcze mokra od wczorajszego deszczu, była gotowa do drogi, szybciej jeszcze od Maisie i Rosie, które po nocy czuły się zmęczone, pogryzione przez pchły i poobijane od wczorajszej jazdy dyliżansem. W czasie pospiesznego śniadania składającego się z chleba i ciemnego piwa i podczas zmiany koni Maisie była szczególnie milcząca i nie opuszczała dyliżansu. Niewiele też zjadła na obiad w Blandford, i całe szczęście, bo Maggie stać było tylko na jedną porcję, którą podzieliła między dziewczyny, sama zadowalając się resztkami pieroga od matki.
272
- Jak z tobą? W porządku? - zapytała, kiedy Maisie podsunęła swój talerz Rosie, która szybko poradziła sobie z nietkniętymi ziemniakami i kapustą.
- Dziecko jest ciężkie - odparła Maisie i przełknęła. - Och, Maggie, nie mogę uwierzyć, że za kilka godzin będę w domu! Czuję się tak, jakbym od kilku lat nie widziała Piddletrenthide, chociaż nie było mnie niewiele ponad rok.
Żołądek podjechał Maggie do gardła. Aż do tej chwili tak bardzo przeżywała tę podróż, że nawet nie myślała o tym, do czego to wszystko prowadzi. Teraz zaczęła się zastanawiać, jak będzie wyglądało jej spotkanie z Jemem, który poznał jej największą tajemnicę i pokazał, co o tym myśli. Nie była pewna, czy w ogóle zechce się z nią zobaczyć.
- Maisie - zaczęła - teraz to już chyba niedaleko, prawda?
- Prawda, niedaleko. Wysadzą nas w Piddletown, jakieś sześć mil stąd. A stamtąd jeszcze jakieś pięć mil na piechotę.
- To może już dalej dacie sobie radę beze mnie. A ja bym została tutaj i złapała dyliżans, kiedy będzie wracał. - Maggie nie powiedziała Maisie o swoich kłopotach finansowych, ale rozglądając się po Blandford - dość ruchliwym miasteczku, największym od czasów Basingstoke - uznała, że znajdzie jakąś pracę na krótko i zarobi na podróż powrotną. Praca pokojówki w gospodzie obsługującej pasażerów dyliżansów z pewnością R S
nie jest zbyt ciężka - uznała. Ale Maisie uczepiła się Maggie.
- Och, nie, nie zostawisz nas samych! Jesteś nam potrzebna! Co my bez ciebie zrobimy? - Nawet całkowicie bierna Rosie spojrzała zaniepokojona. Maisie zniżyła głos. -
Proszę cię, nie opuszczaj nas, Maggie. Ja… ja czuję, że… że dziecko jest już blisko. -
Wypowiadając te słowa, skrzywiła się, a całe jej ciało napięło się i zesztywniało, jakby Maisie usiłowała powściągnąć wielki ból.
Maggie szeroko otworzyła oczy.
- Maisie! - wyszeptała. - Od jak dawna to masz? Maisie spojrzała na nią bojaźliwie.
- Od dziś rana - odparła. - Ale jeszcze nie jest tak źle. Proszę cię, chodźmy. Nie chcę urodzić tutaj! - Rozejrzała się po ruchliwej, brudnej, hałaśliwej gospodzie. - Ja chcę do domu!
273
- No dobrze, przynajmniej jeszcze nie jesteś na etapie wrzasków - zdecydowała Maggie. - To może być jeszcze wiele godzin. Zobaczymy.
Maisie z wdzięcznością ścisnęła ją za rękę.
Ostatni etap podróży nie był już dla Maggie taki przyjemny. Cały czas martwiła się o Maisie, ale nie śmiała poprosić woźnicy, żeby się zatrzymał, by mogła sprawdzić, co się z nią dzieje. Miała tylko nadzieję, że gdyby coś było nie tak, Rosie zastukałaby w sufit i dała jej w ten sposób znać. Otaczający ich krajobraz - mimo zieleni pól, uspokajającego falowania pagórków i dolin, błękitnego nieba i słońca oświetlającego pola i żywopłoty -
teraz kiedy wiedziała, że w każdej chwili może znaleźć się w samym środku wydarzeń, zaczął dla niej wyglądać złowrogo. Zauważyła, jak niewiele jest w tej okolicy domów. Co my zrobimy? - pomyślała. A jeśli Maisie urodzi gdzieś tu, w polu?
Rozdział 7
Piddletown było sporym miasteczkiem, z kilkoma ulicami, wzdłuż których ciągnęły się rzędy krytych strzechą domów, z kilkoma pubami i rynkiem, na którym dziewczyny wysiadły z dyliżansu. Maggie pożegnała woźnicę, który życzył jej wszystkiego R S
najlepszego, a następnie roześmiał się i strzelił z bata. Kiedy dyliżans odjeżdżał z turkotem, dzwonieniem i stukotem końskich kopyt, które im towarzyszyły przez ostatnie półtorej doby, dziewczyny stały w milczeniu na ulicy. Odwrotnie niż w Londynie, gdzie większość przechodniów nawet by nie zauważyła nowo przybyłych, tutaj Maggie miała uczucie, że wszyscy się na nie gapią.
- Rosie Wightman, coś ty ze sobą zrobiła? - powiedziała młoda kobieta, która stała z koszem bułeczek oparta o mur domu. Rosie, która w ciągu dwóch lat, jakie upłynęły od jej wyjazdu z Piddle Valley, miała wiele okazji do tego, by płakać, i tego nie robiła, teraz nie mogła powstrzymać łez.
- Zostaw ją w spokoju, ty koślawa suko! - wrzasnęła Maggie. Ku jej zdumieniu kobieta ryknęła śmiechem. Maggie spojrzała pytająco na Maisie.
274
- Ona cię nie rozumie - wyjaśniła dziewczyna. - Tutaj ludzie nie znają londyńskich zwyczajów. Daj spokój. - Szarpnęła Maggie za rękaw, chcąc ją odciągnąć od gapiów, wśród których śmiech rozprzestrzeniał się błyskawicznie. - Nie zwracaj na to uwagi.
Mieszkańcy Piddletown zawsze się dziwnie zachowywali wobec nas. Chodźmy. - Ruszyły za Maisie ulicą i w ciągu kilku minut znalazły się poza miasteczkiem, na drodze prowadzącej na północny zachód.
- Jesteś pewna, że chcesz wyjść z miasta? - zapytała Maggie. - Jeśli wolisz się gdzieś zatrzymać i urodzić dziecko, to teraz jest czas na podjęcie decyzji.
Maisie pokręciła głową.
- Nie chcę urodzić w Piddletown. Ale nic mi nie będzie. Bóle ustały. - Maisie i Rosie wzięły się za ręce i kołysząc nimi, żwawo ruszyły drogą biegnącą wśród znajomych wzgórz, które miały im towarzyszyć aż do Piddle Valley. Dziewczyny zaczęły sobie nawzajem pokazywać charakterystyczne punkty krajobrazu i snuć domysły na temat różnych mieszkańców rodzinnej wsi, jak to ostatnio często robiły.
Początkowo wzgórza miały długie, łagodne linie, a nad nimi królowało niebo jak wielka odwrócona błękitna czasza. Na przestrzeni wielu mil roztaczał się krajobraz w zieleni i brązach, podzielony lasami i żywopłotami. Droga wiodła prosto wzdłuż wysokiego żywopłotu, a jej pobocza porastały rzędy wysokiej do ramienia trybuli leśnej.
Było gorąco, powietrze dosłownie stało, słońce piekło z góry, chmary prawie niewidzialnych owadów tańczyły nad ich głowami, kąsając od czasu do czasu, a w powietrzu unosił się zapach trybuli. Maggie czuła się jak we śnie. Na pobliskich polach nie pasły się owce ani krowy, nie było też ludzi. Od czasu do czasu obracała się, ale nie widziała żadnego domu, stodoły, pługa czy brony, ani nawet żadnego płotu. Poza pooraną koleinami drogą nie było nic, co mogłoby świadczyć o tym, że żyją tu, a tym bardziej mieszkają jacyś ludzie.
Nagle przed oczami Maggie pojawiła się wizja jej samej w tej kramie widzianej z lotu ptaka i przypominającej samotny biały punkt pośród zieleni, brązów i żółci. Przeraziła ją ta pustka: czuła, jak strach łapie ją za żołądek, a potem wędruje do piersi i chwyta za gardło, grożąc uduszeniem. Zatrzymała się, z trudem przełknęła ślinę i próbowała zawołać dziewczyny, które zostawały coraz bardziej w tyle.
275
Zamknęła oczy i głęboko zaczerpnęła tchu, słysząc w myślach głos ojca: „Weź się w garść, Mags. To w żadnym razie nie wystarczy”. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła zbliżającą się ku nim postać, która schodziła zboczem wzgórza. Ulga, jaką odczuła, szybko ustąpiła obawom, bo kto jak kto, ale ona najlepiej wiedziała, jak wielkim zagrożeniem potrafi być samotny mężczyzna i jak niebezpieczna może się okazać taka pustka. Podbiegła, żeby dogonić dziewczyny, które również zauważyły mężczyznę. Ale żadna z nich nie robiła wrażenia zaniepokojonej - wręcz przeciwnie, przyspieszyły kroku.
- To musi być pan Case! - wykrzyknęła Maisie. - Na pewno idzie z Piddles. Dzień dobry! - Maisie pomachała w stronę mężczyzny.
Spotkały się z nim w najniższej części doliny, koło strumyka, który płynął na granicy między dwoma polami. Pan Case był wysoki, chudy, mniej więcej w wieku Thomasa Kellawaya, niósł na plecach tobołek i miał długi, pewny krok człowieka, który dużo chodzi. Na widok Maisie i Rosie uniósł brwi.
- A wy dwie co, wracacie do domu? - zapytał. - Nic o tym nie słyszałem w Piddles.
Spodziewają się was czy jak?
- Nie, nie wiedzą… nic - odparła Maisie.
- Wracasz na dobre? Brakowało twojej ręki. Niektórzy klienci pytali specjalnie o twoje guziki.
Maisie się zarumieniła.
- Pan sobie ze mnie żartuje, panie Case.
- Spieszę się, muszę już iść, ale w przyszłym miesiącu się zobaczymy, tak?
Maisie skinęła głową, a mężczyzna ruszył drogą, którą właśnie przyszły.
- Kto to był? - spytała Maggie, patrząc za nieznajomym.
Maisie odwróciła się za nim, wdzięczna za to, że nic nie powiedział ani nawet nie okazał zdziwienia widoczną ciążą.
- To handlarz guzików, raz na miesiąc przychodzi i zbiera od ludzi towar -
wyjaśniła. - Teraz idzie do Piddletown. Zupełnie zapomniałam, że przychodzi co miesiąc tego samego dnia. Czy to nie dziwne, że tak szybko się takie rzeczy zapomina?
Wchodzenie pod górę okazało się długotrwałe i mozolne. Dziewczyny dyszały, sapały i często przystawały, mimo że wszystkie bagaże niosła teraz Maggie. Podczas 276
odpoczynku zauważyła na twarzy Maisie wiele mówiący grymas i napięcie mięśni szczęki, ale zdecydowała, że się nie odezwie. Zejście z następnego wzgórza okazało się naturalnie dużo łatwiejsze i szybsze, ale po nim znów nastąpiło kolejne podejście. Tym sposobem przemierzyły w końcu całą Piddle Valley, a Maggie dokonała odkrycia, że strumień, który przekraczały kilkakrotnie, jest rzeką Piddle, w szczycie letnich upałów zredukowaną do cienkiej strużki. Ta informacja przywróciła jej w pewnym stopniu dawne poczucie humoru.
- Rzeka. Rzeka! Sto takich Piddle’ów można by zmieścić w jednej Tamizie! -
zapiała Maggie, wskakując na kamień, żeby w dwóch susach przesadzić rzeczkę.
- A jak sądzisz, co ja sobie pomyślałam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Tamizę?
- odparła Maisie. - Pomyślałam, że to wielka powódź!
Wreszcie dziewczyny wdrapały się na szczyt wzgórza, skąd zobaczyły, że droga, którą przyszły, przecina drogę właściwą, prowadzącą do skupiska domów zgromadzonych wokół kościoła o kwadratowej wieży, pomalowanej z jednej strony przez zachodzące słońce na złoto.
- Wreszcie! - powiedziała wesoło Maggie, próbując pokryć w ten sposób
zdenerwowanie.
- Niezupełnie - sprostowała Maisie. - To jest dopiero Piddlehinton, przedostatnie R S
przed Piddletrenthide. To długie osiedle, ale już wkrótce będziemy na miejscu. - Złapała się słupka, przy którym przystanęły, i oparła się o niego, pojękując z cicha.
- Bądź dzielna, Maisie - powiedziała Maggie, poklepując ją po ramieniu. - Raz-dwa sprowadzimy ci pomoc.
Kiedy skurcz minął, Maisie dziarsko ruszyła przed siebie. Rosie za nią, ale już nie tak pewnie.
- Och, Maisie, co oni powiedzą o nas, o… - spojrzała na swój brzuch.
- Nic już na to nie poradzimy - odparła Maisie. - Głowa do góry. No, weź mnie pod rękę. - I dziewczyny razem zaczęły schodzić do Piddlehinton.
277
Rozdział 8
Wędrując, spotkały zaledwie trzy osoby: handlarza guzików, mężczyznę pasącego owce na odległym wzgórzu i rolnika idącego za pługiem. Na właściwej drodze jednak ruch był większy - ludzie wracali z pól, jeźdźcy konni podążali do Dorchester, jakiś wieśniak gnał stado krów do obory, dzieci wracały do domu po zabawie nad rzeką.
Dziewczyny wmieszały się w ten normalny ruch, mając nadzieję, że w ten sposób nie zwrócą na siebie uwagi, ale oczywiście była to z ich strony naiwność. Kiedy bowiem dotarły do pierwszego domostwa, zaczęły się pojawiać wokół nich dzieci, które ciągnęły się potem za nimi jak ogon. Za każdym razem, kiedy się zatrzymywały, czekając na Maisie, dzieci również przystawały, przyglądając im się z pewnej odległości.
- Założę się, że od tygodnia nie miały takiej atrakcji - zauważyła Maggie. - A może nawet od miesiąca.
Kiedy zbliżały się do Nowej Gospody, pierwszego pubu w miasteczku, jakaś kobieta stojąca w drzwiach swego domu zawołała na cały głos:
- O, to musi być Maisie Kellaway! Nie wiedziałam, że wracasz, Maisie. I to w takim stanie.
Maisie cofnęła się, ale i tak musiała przystanąć z powodu skurczu, jaki ją złapał.
- O, i ty też, Rosie Wightman - dodała kobieta. - Widzę, że nie traciłaś czasu w Londynie, co?
- Czy pani mogłaby nam pomóc? - przerwała jej Maggie, usiłując powściągnąć swój wybuchowy temperament. - Maisie właśnie rodzi.
Kobieta przez chwilę przyglądała się Maisie badawczo. Za nią pojawiło się dwóch małych chłopców, którzy gapili się ciekawie na nowo przybyłe.
- A gdzie jest jej mąż? - zapytała kobieta. - I jej?
Zapadła cisza, w czasie której Maisie otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
Łatwość, z jaką w Londynie nauczyła się kłamać, najwyraźniej ją opuściła.
Ale Maggie nie miała takich problemów.
278
- We Francji - oświadczyła. - Pojechali walczyć z Francuzami. A na mnie padło, żeby przywieźć żony do domu. - I żeby uprzedzić ewentualne sceptyczne uwagi kobiety, wyjaśniła: - Jestem siostrą męża Maisie. On się nazywa Charlie… Charlie Butterfield. -
Mówiąc to, wpatrywała się cały czas w oczy Maisie, usiłując ją w ten sposób skłonić do tego, by ją wsparła. Maisie otworzyła usta i po chwili zastanowienia wreszcie powiedziała: - Tak, to prawda, ja się teraz nazywam Maisie Butterfield. A Rosie…
- Rosie Blake - dokończyła za nią Maggie. - Wyszła za Billy’ego Blake’a tego samego dnia co mój brat się ożenił, w przeddzień ich wyjazdu do Francji.
Kobieta spojrzała na dziewczyny, ze szczególnym zainteresowaniem przyglądając się brudnej satynowej spódnicy Rosie. W końcu zwróciła się do jednego z wyglądających zza niej chłopaków:
- Leć no, Eddie, do Pięciu Dzwonów, tylko nie trać czasu na Koronę, oni tam dziś nie mają wozu. Zapytaj, czy mogą przysłać tutaj wóz, powiedz, że rodzi dziewczyna Kellawayów i że trzeba ją zawieźć do Piddletrenthide.
- Chodźmy, spotkamy ten wóz po drodze - mruknęła Maisie pod nosem, kiedy chłopak puścił się biegiem, żeby spełnić polecenie kobiety. - Nie będziemy tu stały, żeby się na nas bez przerwy gapiła. - Maisie wzięła Rosie pod rękę i ruszyły drogą przed siebie, a na końcu obładowana bagażami Maggie. Za nimi ciągnął się ogon dzieciaków.
Obejrzawszy się za siebie, Maggie zobaczyła, jak kobieta przechodzi na drugą stronę drogi, do sąsiadki, która właśnie wyszła przed dom. Patrząc na idącą drogą trójkę, kobiety rozmawiały.
Maisie powiedziała ściszonym głosem:
- Dziękuję.
Maggie się uśmiechnęła.
- Przecież mówiłaś, że zawsze chciałaś mieć siostrę.
- A Rosie jest żoną pana Blake’a!
- Ciekawe, co by na to powiedziała pani Blake! - zachichotała Maggie.
W pewnym momencie skończyło się Piddlehinton i zaczęło się Piddletrenthide.
Gdyby Maisie jej nie powiedziała, gdzie jest granica między tymi dwoma osiedlami, w którym miejscu długiego łańcucha identycznych, ciągnących się wzdłuż drogi bez żadnej 279
przerwy czy widocznej zmiany domów, Maggie nigdy by jej sama nie dostrzegła. Czuła, że ta wieś w Dorset wciągają coraz głębiej i głębiej i chociaż było to lepsze niż puste przestrzenie pól, to jednak obcość tego środowiska - wszędzie błoto, domy pokryte charakterystyczną strzechą, beznamiętnie obserwujące ją oczy mieszkańców - sprawiała, że Maggie czuła się nieswojo. Kilka osób wykrzyknęło pozdrowienia, ale większość patrzyła tylko obojętnie na dziewczyny, mimo że je poznawała. Maggie zaczęła się zastanawiać, czy jednak Maisie nie powinna była zostać w Lambeth i tam urodzić dziecko.
Przed pubem Korona Maisie odeszły wody i dziewczyny musiały się zatrzymać, bo skurcze stały się teraz częstsze i bardziej bolesne. Maggie i Rosie zaprowadziły ją na stojącą koło wejścia do pubu ławkę.
- Och, ale gdzie jest ten wóz? - jęknęła Maisie. A potem wyszła żona właściciela i przytuliła Maisie i Rosie, roniąc nad nimi łezkę. Ta jedna życzliwa osoba wystarczyła, by zmienić nastrój z surowego osądu w radość. W jednej chwili ludzie wylegli z pubu i z sąsiednich domów i nagle się okazało, że dziewczyny z Piddle są otoczone wianuszkiem zdziwionych sąsiadów i starych przyjaciół. Maisie po raz pierwszy podtrzymała swoje nowe kłamstwo, mówiąc o sobie „Maisie Butterfield” bez żadnych zahamowań i z taką swobodą, że Maggie miała ochotę jej pogratulować. Da sobie radę, pomyślała i wycofała się z tłumu.
W końcu przyjechał wóz, powożony przez pana Smarta, tego samego, który
przywiózł Kellawayów do Londynu. Pan Smart uczestniczył teraz w innym wydarzeniu, o charakterze bardziej lokalnym, o którym miał jeszcze długo opowiadać w pubie. Kilka kobiet wsadziło Maisie na wóz, kładąc ją na posłaniu ze słomy. Do wozu wsiadły jeszcze Rosie i żona właściciela pubu, ale kiedy Maisie odwróciła się, żeby zapytać o coś Maggie, okazało się, że jej nie ma.
- Maggie! Maggie! - zaczęła wołać, gdy tymczasem wóz oddalał się coraz bardziej.
- Panie Smart, niech pan zaczeka na Maggie! - Maisie musiała jednak dać spokój, ponieważ najsilniejszy jak dotychczas skurcz zamienił jej wołanie w krzyk bólu.
Jedynym śladem tego, że Maggie w ogóle im towarzyszyła, były pozostawione na ławce przed pubem tobołki, które niosła.
280
Rozdział 9
Jem czuł, że coś wisi w powietrzu, na długo przedtem, nim pojawił się wóz.
Pracując przed domem - malował krzesło, które właśnie skończył poziomować jego brat Sam - słyszał daleki pomruk, typowy dla ludzkich skupisk, komentujących jakieś wydarzenia, przerywany okrzykami podnieconych dzieci. Nie przywiązywał jednak do tego większej wagi, ponieważ wcześniej słyszał podobne odgłosy, kiedy przez wieś przechodził handlarz guzików, i chociaż już dawno sobie poszedł, to obecne poruszenie mogło być skutkiem jego wizyty. Zdarza się, że kobiety spierają się o kategorię, do jakiej handlarz zaliczył ich guziki - najwyższej, standard czy najniższej - bo każda z mieszkanek Piddle była dumna ze swojego rękodzieła i nie godziła się, by jej wyroby zostały sklasyfikowane poniżej oczekiwań. W tej sytuacji wystarczyła jakaś złośliwa uwaga, aby wywołać awanturę, która potrafiła się ciągnąć na forum publicznym nieraz i tygodniami.
Jem uśmiechnął się na tę myśl, ale raczej z rezygnacją niż z uznaniem. Po powrocie z Londynu, gdzie zyskał skalę porównawczą, zaczął zupełnie inaczej patrzeć na różne R S
aspekty życia lokalnej społeczności. Nie mógł sobie na przykład wyobrazić, żeby jego sąsiedzi z Lambeth kłócili się o jakość swoich guzików.
Chociaż były chwile - do czego się przed nikim nie przyznawał - że Piddletrenthide, jak i jego rzeka, wydawały mu się po Lambeth i Tamizie bardzo skromne. Czasem otwierał drzwi wejściowe, wyglądał na zewnątrz i serce mu się ściskało na myśl o tym, że wszystko jest dokładnie takie samo jak wczoraj. Tu nikt nie handlował ananasami, a na plecy dziewcząt nie opadały błękitne wstążki. O tych sprawach chętnie porozmawiałby z Maisie, gdyby tylko tu była. Tęsknił za nią i zazdrościł jej miesięcy spędzanych u Blake’ów.
Ponowne wrośnięcie w Piddletrenthide - mimo że nie było ich zaledwie niecały rok - okazało się dla Kellawayów niełatwe. Przyjechali w samym środku śnieżnej burzy - na drodze nie było żywego ducha, żeby ich powitać, a w starym domu zastali Sama z żoną 281
Lizzie w łóżku, mimo że już dawno minęło południe. Początki były niezręczne i nie każdy z rodziny się w tym wszystkim odnalazł.
Thomas Kellaway szybko wrócił na swoje dawne miejsce w warsztacie, zajmowane dotychczas przez Sama, który zdążył zasmakować w samodzielności i niezbyt chętnie ustępował ojcu. Thomas wolniej pracował, niżby życzył sobie syn, a Sam był teraz śmielszy w wytykaniu mu opieszałości niż dawniej. I chociaż żaden z nich nie powiedział
tego otwarcie, to jednak Thomas Kellaway nie był już taki pewny, że jest panem we własnym warsztacie.
Anne Kellaway również źle się czuła, widząc na swoim miejscu synową. Przed wyjazdem Kellawayów do Londynu współżycie dwóch kobiet jakoś się układało - Lizzie Miller była zgodną dziewczyną, która zawsze ustępowała przyszłej teściowej. Jednakże po ślubie z Samem zaczęła wspólny dom traktować jak własny. W różnych sprawach miała swoje zdanie i nie zamierzała ustępować, nie była też skłonna oddawać domu, który już zaczęła urządzać po swojemu. Wiele rzeczy pozmieniała: przywiozła swoje meble, zawiesiła nowe zasłony, przesunęła stół z jednej strony pokoju w drugą. W ciągu godziny od przyjazdu Anne ustawiła stół na dawnym miejscu, co wywołało u Lizzie dąsy trwające przez całe siedem miesięcy. W rezultacie kobiety zaczęły unikać przebywania sam na sam, co nie było łatwe, skoro musiały ze względu na pracę wiele czasu spędzać w jednym R S
pomieszczeniu. Ale Anne Kellaway, na przykład, zamiast pomagać Lizzie w praniu zasłon, wolała pracować w ogródku za warsztatem. Nie wyczuła jednak tego, co wyczuł
Jem, a mianowicie nieuchwytnej atmosfery podniecenia, która niby niewidzialny prąd przeszła przez wieś, jak zwykle, kiedy działo się coś szczególnego. Była całkowicie pochłonięta pieleniem porów i skupiona na tym, by nie myśleć o kikucie gruszy, sterczącym w końcu ogrodu. Od śmierci Tommy’ego minęło półtora roku, a mimo to nie było dnia, żeby nie myślała o nim przynajmniej kilka razy. Doszła do wniosku, że taki już jest los rodziców: dzieci zostają z nimi na zawsze bez względu na to, czy są żywe, czy martwe, czy są daleko, czy blisko. Martwiła się też o pozostawioną w Lambeth Maisie.
Koniecznie muszą znaleźć jakiś sposób na ściągnięcie jej z powrotem do domu.
I w tym właśnie momencie usłyszała krzyki córki.
Przed domem znalazła się równo w wozem.
282
- Boże Wszechmogący - wyszeptała na widok brzucha swojej córki i natychmiast poszukała wzrokiem oczu męża.
Thomas Kellaway, przyjmując do wiadomości kondycję swojej córki, nawet nie mrugnął okiem. Na jego twarzy pojawił się wyraz determinacji - skutek miesięcy spędzonych w Lambeth. Popatrzył na żonę, a następnie w obecności sąsiadów, którzy zbiegli się, żeby zobaczyć powód zamieszania, zawołał Jema i Sama i z ich pomocą zdjął
córkę z wozu.
Anne Kellaway wiedziała, że mimo takiego zachowania męża sąsiedzi będą
obserwowali jej reakcję i do niej dostosują swoją. Rozglądając się, kątem oka zobaczyła swoją synową Lizzie, która z ledwie skrywanym niesmakiem przypatrywała się Maisie.
Anne zamknęła oczy i zobaczyła Laurę Devine, swobodnie kołyszącą się na linie. Sama do siebie skinęła głową, otworzyła oczy i podeszła do męża, obejmując Maisie ramieniem, podczas gdy Thomas Kellaway podtrzymywał córkę z drugiej strony.
- No, już dobrze, Maisie - wyszeptała. - Najważniejsze, że jesteś w domu.
Kiedy ją prowadzili, Maisie odwróciła się i zawołała przez ramię:
- Jem, musisz znaleźć Maggie, ja… ja nie wiem, co się z nią stało!
Jem drgnął, patrząc na siostrę szeroko otwartymi oczami.
- To Maggie jest tutaj?
- Tak, bez niej nigdy byśmy tu nie dotarły. Ona była taka dobra dla Rosie i dla mnie, wszystko załatwiła, całą drogę się nami opiekowała, ale potem… potem gdzieś się ulotniła.
- A gdzie ją widziałaś ostatnio?
- Przy Koronie. Wsiadłyśmy na wóz, a kiedy się odwróciłam, już jej nie było. Och, proszę cię, Jem, znajdź ją koniecznie. Została bez pieniędzy, przerażona, w obcym miejscu.
Zanim Maisie zdążyła zobaczyć, jak szybko jej brat wystartował, była już w domu.
283
Rozdział 10
Piddletrenthide było długą wąską osadą z liczbą domów znacznie przewyższającą trzydzieści, choć to właśnie trzydziestka legła u podstaw jej nazwy, i ciągnęła się wzdłuż rzeki Piddle na przestrzeni ponad mili. Gospoda Korona znajdowała się na obrzeżach osady, w miejscu, gdzie przechodziła ona w Piddlehinton. Kiedy Jem tam dotarł, nie mógł
złapać tchu, a kiedy go wreszcie odzyskał, zaczął rozpytywać o Maggie, ale nikt jej nie widział. Chłopak jednak wiedział, że nikt obcy nie zajdzie daleko w dolinie niezauważony.
W Nowej Gospodzie wdał się w rozmowę z gromadką dzieciaków, które mu
powiedziały, że Maggie przechodziła tędy pół godziny temu. Następnie jakiś stary mężczyzna potwierdził, że widział ją koło kościoła. Jem pobiegł dalej w gęstniejącym mroku.
Kiedy znalazł się przy kościele, za murem dzielącym cmentarz kościelny od drogi, mignęło coś białego i serce zabiło mu mocniej. Ale kiedy zerknął ponad murem, zobaczył
siedzącą pod nim w ostatniej plamie słońca dziewczynę z Piddle, w której rozpoznał
daleką kuzynkę swojej szwagierki. Na kolanach miała coś, co na widok Jema szybko zakryła fartuchem.
- Dobry wieczór - powiedział, kucając obok niej. - Powiedz mi, czy widziałaś może przechodzącą tędy dziewczynę? Obcą, starszą od ciebie. Z Londynu.
Dziewczyna patrzyła na niego szeroko otwartymi ciemnymi oczami, które błysnęły skrywaną wiedzą.
- Ty jesteś od Millerów, prawda? - Nie dawał za wygraną Jem. - Od Plush Millerów.
Po chwili dziewczyna skinęła głową.
- Twoja kuzynka Lizzie mieszka u nas, wiesz. Wyszła za mąż za mojego brata Sama.
Dziewczyna się zastanowiła.
284
- Powiedziała mi, żebym znalazła Jema - wyznała w końcu.
- Kto? Lizzie? Przecież ja dopiero się z nią widziałem, w domu.
- Nie, ta pani z Londynu.
- Widziałaś ją? Co mówiła? Gdzie jest?
- Powiedziała… dziewczyna spojrzała na swoje kolana, wyraźnie rozdarta między potrzebą dochowania tajemnicy a chęcią mówienia. - Powiedziała, żebym… żebym dała ci to. - Spod fartucha wyciągnęła cienką książeczkę brunatnego koloru, owiniętą w szary papier, teraz rozpakowaną. Dziewczyna spojrzała na niego lękliwie. - Ja… ja nie chciałam jej rozpakowywać, ale pękł sznurek i papier się rozchylił, i zobaczyłam obrazki, i nie mogłam się powstrzymać, tylko musiałam to zobaczyć. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam niczego podobnego.
Jem zaledwie sięgnął ręką, a już wiedział, co to jest. Jednakże kiedy zobaczył kartę tytułową, stwierdził, że to, co trzyma w ręku, w znacznym stopniu różni się od książki, którą widział. Bowiem zamiast ilustracji przedstawiającej kobietę z gromadką dzieci na kolanach, kolorowy rysunek przedstawiał dwoje młodych, mężczyznę i kobietę, pochylonych nad leżącymi na marach ciałami mężczyzny i kobiety, które przypomniały mu kamienne posągi zdobiące grobowce w opactwie Westminsterskim. Nad obrazkiem znajdowały się litery ozdobione latającymi postaciami i różnymi zawijasami. Jem zaczął
kartkować książkę, strona po stronie, widząc, ale nie przyjmując do wiadomości słów i obrazków nierozerwalnie ze sobą związanych i pokolorowanych na niebiesko, żółto, czerwono i zielono. Byli tam ludzie zarówno ubrani, jak i nadzy, drzewa, kwiaty, winogrona, ciemne niebo, zwierzęta, owce i krowy, żaby, kaczka i lew. Kiedy Jem przewracał kartki, dziewczyna przysunęła się do niego, zaglądając mu przez ramię.
W pewnym momencie złapała go za rękę.
- A co to jest?
- Tygrys, chyba. Tak, tak tu jest napisane. - Przewrócił kartkę i natrafił na podpis „Londyn” pod ilustracją przedstawiającą dziecko prowadzące po ulicach starego mężczyznę i słowa, które tak dobrze znał i czasem recytował cicho: W kamiennym mieście, gdzie Tamizę
Także spętano pośród krat…
285
Jem zamknął książkę.
- Dokąd ona poszła? Ta dziewczyna z Londynu? Nieznajoma przełknęła.
- Czy mogę sobie jeszcze pooglądać tę książkę?
- Jak znajdę Maggie. Dokąd ona chciała iść?
- Powiedziała, że do Piddletown.
Jem wstał.
- Przyjdź któregoś dnia odwiedzić swoją kuzynkę, to będziesz mogła sobie to pooglądać. Zgoda?
Dziewczyna skinęła głową.
- A teraz wracaj do domu. Zapada wieczór. - Jem nie czekał, żeby się przekonać, czy dziewczyna zastosowała się do jego polecenia, tylko ruszył w górę, opuszczając Piddlehinton.
Rozdział 11
Maggie siedziała na belce z widokiem na pierwszą dolinę, przez którą biegła droga gruntowa. Widząc ją siedzącą w tak nieprawdopodobnym miejscu, Jem niemal się R S
roześmiał. Powstrzymał się jednak od śmiechu i cicho wymówił jej imię tak, żeby jej nie przestraszyć. Maggie błyskawicznie odwróciła głowę.
- Jem - powiedziała ze ściśniętym gardłem. - Kto by pomyślał, że się spotkamy w takim miejscu?
Jem podszedł do belki i oparł się o nią.
- To rzeczywiście dziwne - zgodził się, spoglądając w dolinę, na której teraz, o zachodzie słońca, kładły się fioletowe cienie.
Maggie ponownie spojrzała w dolinę.
- Doszłam do tego miejsca i nie mogłam iść dalej. Przez cały czas siedziałam tutaj i zbierałam siły, żeby zejść na dół, ale nie dawałam rady. Zobacz, poza nami nie ma tu żywego ducha. To nie jest naturalne. - Wzdrygnęła się.
286
- Do tego można się przyzwyczaić. Ja się nad tym nie zastanawiam. Dopiero kiedy się przeprowadziliśmy do Londynu, zacząłem za tym tęsknić. W Londynie nigdy nie mogłem uciec od ludzi.
- Tam nie ma nic, poza ludźmi. No bo co tam więcej jest? Jem zachichotał.
- Wszystko. Pola i drzewa, i niebo. Potrafiłem spędzać tam cały dzień i być szczęśliwy.
- Ale to nie ma najmniejszego znaczenia, jeśli nie ma ludzi, wśród których można przebywać.
- To prawda. - Patrzyli raczej w dolinę niż na siebie nawzajem. - Dlaczego nie przyszłaś do domu? - zapytał w końcu Jem. - Przebyłaś taki kawał drogi i na ostatniej mili zawracasz?
Na te pytania Maggie odpowiedziała pytaniem.
- Czy z dziewczynami wszystko w porządku?
- Tak, w porządku.
- Maisie nie urodziła w połowie drogi?
- Nie, dotarła do domu. Maggie skinęła głową.
- To dobrze.
- Jak znalazłyście Rosie?
- To ona nas znalazła. Czy starą wiedźmę, wszystko jedno. - I Maggie opowiedziała Jemowi, jak zobaczyły Rosie u panny Pelham.
- Akurat za nią nie tęskniłem - mruknął Jem. Kładąc akcent na „za nią”, dawał do zrozumienia, że było coś, za czym tęsknił. Maggie poczuła skurcz w piersiach.
- Dziękuję ci, że je przywiozłaś - dodał. Wzruszyła ramionami.
- Chciałam zobaczyć to słynne Piddle-di-di. A poza tym dziewczyny w tym stanie potrzebowały opieki.
- Ja… ja nie wiedziałem o Maisie.
- Wiem. Sama oniemiałam ze zdumienia, jak ją zobaczyłam. - Maggie przerwała. -
Muszę ci coś powiedzieć, Jem. Maisie nazywa się teraz Butterfield.
Jem wpatrywał się w nią z wyrazem takiej zgrozy, że Maggie zachichotała.
287
- Wiem, że Charlie jest nic niewart - powiedziała - ale akurat tu się przydał. -
Opowiedziała Jemowi o kłamstwie, które wymyśliła, i dodała: - A Rosie poślubiła pana Blake’a.
Teraz z kolei zachichotał Jem, a Maggie zawtórowała mu wybuchem śmiechu, którego tak mu brakowało w miesiącach rozłąki.
- A co słychać u pana Blake’a? - zapytał, kiedy przestali się śmiać. - I u pani Blake?
- Stowarzyszenie w dalszym ciągu nie daje mu spokoju. Nikt nie może powiedzieć ani słowa na temat króla, Francji czy w ogóle czegoś niezwykłego, bo od razu uderzają. A ty przecież wiesz, jakie niezwykłe rzeczy potrafi mówić pan Blake. I z tego powodu ma kłopoty. Maisie może to potwierdzić. Ona najwięcej z nim przebywała.
- Czy on to dał dla mnie? - Jem wyciągnął książkę z kieszeni.
- Tak, to znaczy w pewnym sensie. - I pod wpływem spojrzenia Jema Maggie dodała: - Nie, ja jej nie ukradłam. Jak mogłeś coś takiego pomyśleć? Ja bym nic nie zabrała panu Blake’owi. Nie, chodzi o to, że on mi dał dwie takie, obie zawinięte w szary papier i tej samej wielkości. No i… no i pomyliły mi się w kieszeni. I nie wiem, która jest moja, a która twoja.
- A nie są jednakowe?
- Nie. - Maggie zeskoczyła z belki. Teraz ona była po jednej stronie, a Jem po R S
drugiej. Podniosła z ziemi swój tobołek i wyciągnęła drugą książkę. - Widzisz? -
Otworzyła ją na karcie tytułowej, gdzie dwójka dzieci czytała, siedząc na kolanach u kobiety. - Pieśni niewinności - powiedziała. - Pamiętam je z dawniejszych czasów. Nie wiem, jak brzmiał tytuł tej drugiej, więc tę wybrałam. Jaki tytuł ma tamta?
- Pieśni doświadczenia. - Jem otworzył swoją książkę na karcie tytułowej i pokazał
Maggie.
- O! Przeciwieństwa. - Uśmiechnęli się do siebie. - Ale jak myślisz, która jest twoja, a która moja? To znaczy, jak według ciebie zdecydował pan Blake? On dokładnie wiedział, która ma być dla mnie, a która dla ciebie.
Jem pokręcił głową.
- Mogłaś go o to spytać.
288
- Och, nie mogłam. Pan Blake byłby rozczarowany. Pomyliły mi się. Sami musimy zdecydować.
W milczeniu zastanawiali się nad książkami, po czym odezwała się Maggie: - Jem, dlaczego wyjechałeś wtedy z Lambeth bez pożegnania?
Jem wzruszył ramionami.
- Musieliśmy szybko wyjeżdżać, wiesz, przez pannę Pelham.
Maggie studiowała jego profil.
- Trzeba było mnie poszukać, żeby się pożegnać. Czy to dlatego, że nie mogłeś…
nie możesz… przebaczyć mi tego… tego, co zrobiłam, co się wydarzyło w Uliczce Rzezimieszków? Bo kiedy mi się to przydarzyło… przez jakiś czas myślałam, że świat już nigdy nie będzie taki sam. Wiem, że jak się coś takiego zrobi, to się już nigdy nie wraca do tego, co było dawniej. Ale spotkałam ciebie i Maisie, i pana Blake’a i wreszcie poczułam się znacznie lepiej, z wyjątkiem tego, że boję się ciemności i… i boję się być sama.
- Wszystko jest w porządku - odparł w końcu Jem. - Po prostu byłem zdziwiony, i tyle. No i musiałem zacząć jakoś inaczej o tobie myśleć. Ale naprawdę wszystko jest w porządku.
W gęstniejącym mroku patrzyli na swoje książki. W pewnej chwili Maggie
nachyliła się nad otwartą książką Jema.
- Czy to jest tygrys?
Jem skinął głową i przyjrzał się słowom.
Tygrysie, błysku w gąszczach mroku…
Ku zdziwieniu Jema, Maggie także zaczęła recytować.
Jakiemuż nieziemskiemu oku
Przyśniło się, że noc rozświetli
Skupiona groza twej symetrii?
- Maisie mnie tego nauczyła - dodała. - Bo ja nie umiem czytać… jeszcze.
- Maisie cię nauczyła? - Jem się zastanowił.
Był ciekaw, jak bardzo Londyn zmienił jego siostrę.
- A co to jest symetria?
289
- Nie wiem, musisz zapytać Maisie.
Jem zamknął książkę i odchrząknął.
- A dokąd się teraz wybierasz, po ciemku i sama?
Maggie uderzyła książką w dłoń.
- Miałam zamiar odnaleźć handlarza guzików w Piddletown i zaproponować mu, że będę robiła dla niego guziki, żeby uzbierać na opłacenie drogi powrotnej do Londynu.
Jem zmarszczył czoło.
- A ile kosztuje taki przejazd?
- Funta, jeśli w środku, a mniej, jeśli na wierzchu.
- To przecież, żeby zapłacić za przejazd, musiałabyś zrobić co najmniej tysiąc guzików!
- Naprawdę? O mój Boże! - Maggie zawtórowała Jemowi śmiechem. Puściły tamy i już wkrótce zaśmiewali się oboje tak, że musieli się trzymać za brzuchy.
Kiedy już przestali się śmiać, Jem zapytał ponownie:
- No więc co w końcu zamierzałaś zrobić: siedzieć całą noc na tej belce?
Maggie przejechała palcami po okładce książki.
- Wiedziałam, że przyjdziesz.
- Och…
- No więc, jeżeli ja jestem po jednej stronie płotu, a ty po drugiej, to co jest w środku?
Jem położył rękę na belce.
- My. - Po chwili Maggie przykryła jego rękę swoją dłonią i tak pozostali przez jakiś czas, grzejąc się nawzajem.
Roztaczająca się przed nimi dolina pogrążała się z wolna w ciemnościach. Rzeka i drzewa na jej dnie stały się niewidoczne.
- Ja tu nie mogę zostać, Jem - powiedziała cicho Maggie. - Nie mogę. - Uroniła kilka łez, ale szybko je otarła.
- Odprowadzę cię do Piddletown, jeśli chcesz - powiedział Jem po chwili.
- W żadnym razie! Zobacz, jak jest ciemno.
- Wkrótce wzejdzie księżyc, będziemy widzieli drogę.
290
- Wzejdzie? A skąd ty to wiesz? Jem się uśmiechnął.
- Takie rzeczy się tutaj wie. Nie mamy strażników, którzy chodzą po ulicach i zapalają lampy. - Wręczył jej swoją książkę i przelazł przez belkę. Kiedy Maggie wyciągnęła w jego stronę Pieśni doświadczenia, pokręcił głową. - Zatrzymaj obie.
Popatrz, jak im dobrze razem w twojej ręce. Są tej samej wielkości.
- Nie, nigdy w życiu, nie mogę jej wziąć. To raczej ty je zatrzymaj. Bo ich nigdy nie zobaczysz.
- Mogę przyjechać do Londynu, żeby je zobaczyć.
- Nie, to nie w porządku. To ty je zatrzymaj, a ja przyjadę z wizytą do Piddle-di-di.
Jem roześmiał się i wziął Maggie za rękę.
- To musisz się nauczyć samodzielnie pokonywać to pole.
- Chyba że byś wyszedł po mnie na dyliżans. Kłócili się o to przez całą drogę do Piddletown…
291