Dickson Gordon R Taktyka bledu

Gordon R. Dickson




Taktyka błędu



Przełożyła Anna Reszka


Rozdział I



Młody podpułkownik był pijany i najwyraźniej zdecydowa­ny przysporzyć sobie kłopotów.

Wieczorem pierwszego dnia lotu z Denver na Kultis wszedł kulejąc do sali jadalnej statku kosmicznego, by się rozejrzeć.

Był wysokim, szczupłym oficerem, zbyt młodym jak na rangę, którą piastował w Korpusie Ekspedycyjnym Ziemskiego Sojuszu Zachodniego. Na pierwszy rzut oka jego twarz o wyrazistych rysach wydawała się pogodna i niewinna. Marynarkę zielonego munduru, którą młody człowiek miał na sobie, ozdabiał błyszczący szereg służbowych odznaczeń.

Przez kilka sekund rozglądał się po sali, steward tymczasem bezskutecznie usiłował skierować go do pobliskiego stolika, nakrytego dla jednej osoby. Młody oficer, ignorując stewarda, odwrócił się i ruszył prosto w stronę stołu Dowa deCastriesa.

Kiedy zbliżył się, blady, złośliwy człowieczek zwany Pater Tenem, który zawsze znajdował się w pobliżu deCastriesa, zsunął się z krzesła i podszedł do stewarda, w dalszym ciągu patrzącego bezmyślnie, z konsternacją za podpułkownikiem. Gdy Pater Ten zjawił się tuż obok, steward zmarszczył brwi, ale pochylił się, by porozmawiać. Obydwaj mężczyźni mówili coś przez chwilę przyciszonymi głosami, rzucając spojrzenia na podpułkownika, a później szybko wyszli z sali.

Podpułkownik dotarł do stołu, przysunął wolne krzesełko od sąsiedniego stolika i nie czekając na zaproszenie rozsiadł się naprzeciwko pięknej, młodej, ciemnowłosej dziewczyny znajdującej się z lewej strony deCastriesa.

- Przywilej pierwszej nocy, mówiono mi o tym - odezwał się przyjaźnie do wszystkich obecnych przy stoliku. - Można przy obiedzie siąść tam, gdzie kto ma ochotę, i przywitać się ze współpasażerami. Miło mi państwa poznać.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. DeCastries uśmiechnął się tylko. Cień uśmiechu ledwo rysował się na jego przystojnej twarzy obramowanej czarnymi włosami, przyprószonymi na skroniach siwizną. Minister spraw zagranicznych, od pięciu lat, Ziemskiej Koalicji Wschodniej znany był ze swego powo­dzenia u kobiet; jego ciemne oczy skupione były na ciemno­włosej dziewczynie od momentu, kiedy zaprosił ją wraz z ojcem - najemnym żołnierzem, i Exotikiem Outbondem, który stanowił trzecią osobę w tym towarzystwie, do swego stolika. W uśmiechu tym nie pojawiła się wyraźna groźba; a jednak dziewczyna widząc go zmarszczyła lekko brwi i położyła dłoń na ramieniu ojca, który pochylił się do przodu, by coś powiedzieć.

- Pułkowniku... - Najemnik miał na kieszeni naszywkę pułkownika z Dorsaj, pozostającego na służbie u Exotików z Bakhalli. Jego mocno ogorzała twarz ze sztywnym wąsem mogłaby wyglądać śmiesznie, gdyby nie była tak pozbawiona wyrazu, jak karabinowa kolba. Przerwał, czując rękę na ramieniu, i odwrócił się, by spojrzeć na córkę; cała uwaga dziewczyny skupiła się jednak na intruzie.

- Pułkowniku - odezwała się z kolei i jej młody głos wydawał się zirytowany i zaniepokojony w porównaniu z bezbarwnym tonem ojca - czy pan nie przesadza?

- Nie - odrzekł podpułkownik, patrząc na nią. Zaparło jej dech i poczuła się nagle schwytana, niczym ptak w dłoni olbrzyma, przez dziwną moc spojrzenia szarych oczu, cał­kowicie sprzeczną z nieszkodliwym wyglądem mężczyzny w momencie wejścia do sali. Oczy te uczyniły ją chwilowo bezbronną i dziewczyna niespodziewanie uświadomiła sobie, że znalazła się w samym centrum zainteresowania młodego człowieka, obnażona jego taksującym wzrokiem.

- ...nie uważam tak - usłyszała, jak mówi. Odchyliła się do tyłu, wzruszając opalonymi ramionami nad zieloną wie­czorową suknią, i zdołała odwrócić od niego wzrok. Kątem oka widziała, jak podpułkownik przygląda się siedzącym przy stole, od odzianego w niebieski strój Exotika Outbonda

w najdalszym końcu, przez ojca, nią samą, aż po ciemnego, lekko uśmiechającego się deCastriesa.

- Znam pana, oczywiście, panie ministrze - mówił dalej do deCastriesa. - Chcąc pana spotkać wybrałem ten właśnie lot na Kultis. Jestem Cletus Grahame, do zeszłego miesiąca szef Wydziału Taktyki Akademii Wojskowej Sojuszu Zachod­niego. Poprosiłem o przeniesienie na Kultis, do Bakhalli na Kultis.

Spojrzał na Exotika. - Płatnik powiedział, że nazywa się pan Mondar i jest pan Outbondem, przedstawicielem Kultis w Enklawie St. Louis - rzekł. - Bakhalla jest zatem pańskim rodzinnym miastem.

- Bakhalla jest obecnie stolicą kolonii o tej samej na­zwie - odezwał się Exotik - a nie zwyczajnym miastem, pułkowniku. Wie pan, Cletusie, z pewnością wszyscy jesteśmy zadowoleni z poznania pana. Czy sądzi pan jednak, że to rozsądne, by oficer sił zbrojnych Sojuszu zadawał się z ludźmi Koalicji?

- Czemu nie, na pokładzie statku kosmicznego? - zau­ważył Cletus Grahame uśmiechając się niefrasobliwie. - Pan przestaje z ministrem, a to właśnie Koalicja dostarcza Neulandii broni i sprzętu. Poza tym, jak powiedziałem, jest to pierwsza noc podróży.

Mondar potrząsnął głową. - Bakhalla i Koalicja nie są w stanie wojny - odparł.- Fakt, że Koalicja udziela pewnej pomocy Kolonii Neulandzkiej, nie ma tu nic do rzeczy.

- Sojusz i Koalicja nie są w stanie wojny - podjął Cletus - a to, że stanowią one podporę przeciwnych stron w wojnie podjazdowej między wami a Neulandią, również nie ma nic do rzeczy.

- Nie ujmowałbym tego tak - zaczai Mondar. Przerwano mu jednak. Szum rozmów prowadzonych na sali ustąpił miejsca nagłej ciszy. Jeszcze w czasie rozmowy wrócili steward i Pater Ten, a za nimi postępował imponująco wielki mężczyz­na w mundurze z naszywkami pierwszego oficera statku. Zbliżywszy się do stołu, ciężko położył dużą rękę na ramieniu Cletusa.

- Pułkowniku - powiedział głośno pierwszy - to jest szwajcarski statek pod neutralną banderą. Przewozimy zarówno obywateli Koalicji, jak i Sojuszu, ale nie tolerujemy na pokładzie incydentów politycznych. Ten stół należy do ministra spraw zagranicznych Koalicji Dowa deCastriesa. Pańskie miejsce znajduje się po przeciwnej stronie sali...

Cletus od początku nie zwracał na niego żadnej uwagi. Popatrzył natomiast na dziewczynę - na nią jedną - uśmie­chnął się i uniósł brwi, jak gdyby zdając się na nią. Nie uczynił żadnego ruchu, aby wstać od stołu.

Dziewczyna spojrzała na Cletusa, ale on nadal się nie ruszał. Przez długą chwilę znosiła jego spojrzenie; w końcu nie wytrzymała. Zwróciła się do deCastriesa.

- Dow... - powiedziała przerywając oficerowi, który zaczął powtarzać swoje słowa.

Słaby uśmiech deCastriesa poszerzył się lekko. On również uniósł brwi, ale jego twarz miała inny wyraz niż twarz Cletusa. Pozwolił, by dziewczyna patrzyła na niego błagalnie przez dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do oficera:

- W porządku - powiedział, a jego głęboki, melodyjny głos natychmiast uciszył głos mówiącego. - Pułkownik wykorzystuje tylko przywilej pierwszej nocy, aby usiąść tam, gdzie ma ochotę.

Twarz pierwszego poczerwieniała. Ręka wolno zsunęła się z ramienia Cletusa. Nieoczekiwanie jego postać przestała wydawać się wielka i imponująca, a stała się niezgrabna i rzucająca w oczy.

- Tak, panie ministrze - rzekł sztywno. - Rozumiem. Przepraszam, że przeszkodziłem państwu...

Rzucił pełne nienawiści spojrzenie na Pater Tena, co nie wpłynęło na małego człowieczka bardziej, niż na blask idący od rozżarzonej do białości sztaby żelaza wpływa cień chmury deszczowej; i starannie unikając wzroku pozostałych pasaże­rów odwrócił się i wyszedł z sali. Steward ulotnił się już przy pierwszych słowach deCastriesa. Pater Ten, patrząc wilkiem na Cletusa, wrócił na swoje miejsce, które zwolnił wcześniej.

- Jeśli chodzi o Enklawę Exotików w St. Louis - powie­dział Cletus do Mondara, nie wyglądając na zakłopotanego tym, co się właśnie wydarzyło - to potraktowano mnie tam bardzo dobrze, wypożyczając z biblioteki materiały do badań.

- Ach tak? - Twarz Mondara wyrażała uprzejme zainte­resowanie. - Jest pan pisarzem, pułkowniku?

- Naukowcem - odparł Cletus. Jego szare oczy spoczęły teraz na Mondarze. - Piszę obecnie czwarty tom z dwudzies-totomowej pracy, którą zacząłem trzy lata temu - po­święconej rozważaniom strategicznym i taktyce. Ale mniejsza o to teraz. Czy mogę poznać pozostałych państwa?

Mondar skinął głową. - Nazywam się Mondar, jak pan już wie. Pułkowniku Eachanie Khanie - powiedział zwracając się do Dorsaja po swojej prawej stronie - czy mogę przedstawić panu podpułkownika Cletusa Grahame z armii Sojuszu?

- Jestem zaszczycony, pułkowniku - rzekł Eachan Khan urywanym, staromodnym akcentem brytyjskim.

- Również jestem zaszczycony spotkaniem pana - odparł Cletus.

- Córka pułkownika Khana, Melissa Khan - przed­stawiał dalej Mondar.

- Jak się masz! - Cletus uśmiechnął się do dziewczyny ponownie.

- Miło mi poznać - odpowiedziała zimno.

- Naszego gospodarza, ministra Dowa deCastriesa, już pan zna - powiedział Mondar. - Panie ministrze, pułkownik Cletus Grahame.

- Obawiam się, że już za późno, by zaprosić pana na kolację, pułkowniku - odezwał się deCastries głębokim głosem. - Wszyscy już jedliśmy. - Skinął na stewarda. - Możemy zaproponować panu wino.

- I wreszcie dżentelmen po prawej stronie ministra - powiedział Mondar - pan Pater Ten. Pan Ten ma wspaniałą pamięć, pułkowniku. Przekona się pan, że posiada on encyk­lopedyczną wiedzę na prawie każdy temat.

- Cieszę się, że pana poznałem, panie Ten - rzekł Cletus. - Pewnie powinienem do następnych badań wypoży­czyć zamiast materiałów z biblioteki pana.

- Niech pan nie robi sobie kłopotu! - stwierdził nieocze­kiwanie Pater Ten. Miał wysoki, skrzypiący, ale zadziwiająco donośny głos. - Przeglądałem pańskie pierwsze trzy tomy, to szalone teorie poparte zwietrzałymi poglądami z historii sztuki militarnej. Z pewnością groziło panu wyrzucenie z Akademii, gdyby pan w porę nie poprosił o przeniesienie. Tak czy inaczej pozbyto się pana. Zresztą kto by to czytał? Nigdy nie skończy pan czwartego tomu.

- A nie mówiłem panu - rzucił Mondar w ciszy, która nastała po tym gwałtownym potoku słów. Cletus przyglądał się małemu człowieczkowi ze słabym uśmiechem, najzupełniej podobnym do poprzedniego uśmiechu deCastriesa. - Pan Ten posiadł encyklopedyczną wiedzę.

- Rozumiem, co pan ma na myśli - odrzekł Cletus. - Ale wiedza a wnioski to dwie różne rzeczy. Właśnie dlatego, pomimo wątpliwości pana Tena, skończę pozostałe szesnaście tomów. W rzeczywistości po to teraz lecę na Kultis, by móc je napisać.

- Słusznie, niech pan zamieni tamtejszą klęskę w zwycię­stwo - zaskrzypiał Pater Ten. - Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześciu tygodni i zostanie bohaterem Sojuszu.

- Tak, nie jest to taki zły pomysł - powiedział Cletus, a steward postawił przed nim zręcznie czysty kieliszek do wina i napełnił go kanarkowożółtym płynem z butelki znaj­dującej się na stole. - Tyle że zwycięzcą w ostatecznym rezultacie nie będzie ani Sojusz, ani Koalicja.

- To mocne stwierdzenie, pułkowniku - rzekł deCastries. - Poza tym pachnące zdradą, nieprawdaż? Te słowa o Sojuszu wypowiedziane przez oficera Sojuszu?

- Tak pan sądzi? - powiedział Cletus i uśmiechnął się. - Czy ktoś tutaj zamierza napisać na mnie donos?

- Możliwe. - W głębokim głosie deCastriesa zabrzmiała nagle lodowata nuta. - A tymczasem interesująco jest słuchać pana. Co skłania pana do tego, by sądzić, że ani Sojusz, ani Koalicja nie zdobędą najsilniejszej pozycji wśród kolonii na Kultis?

- Prawa historycznego rozwoju - odparł Cletus.

- Prawa - odezwała się gniewnie Melissa Khan. Napięcie, które wyczuwała w tej spokojnej rozmowie, stało się nie do zniesienia. - Dlaczego wielu się wydaje - spojrzała przez moment prawie gorzko na swojego ojca - że istnieje jakiś daleki od praktyki zbiór zasad lub teorii czy też przepisów, według których powinien żyć każdy? To dzięki żywym ludziom coś się dzieje! W dzisiejszych czasach należy być praktycznym, w przeciwnym bowiem razie można stać się martwym.

- Melissa - powiedział deCastries, uśmiechając się do dziewczyny - szanuje praktycznych ludzi. Obawiam się, że muszę się z nią zgodzić. Liczy się praktyka.

- W przeciwieństwie do teorii, pułkowniku - kpiąco rzucił Pater Ten - w przeciwieństwie do książkowych teorii. Proszę poczekać, aż znajdzie się pan wśród doświadczonych oficerów liniowych w dżungli Neulandii czy Bakhalli, w praw­dziwej bitwie, i odkryje, czym w istocie jest wojna! Proszę poczekać, aż usłyszy pan nad głową pierwszy trzask broni energetycznej i stwierdzi pan...

- Ten człowiek odznaczony jest sojuszniczym Medalem Honoru, panie Ten. - Nagłe, monotonne, urywane słowa Eachana Khana przecięły jak nożem tyradę małego człowiecz­ka. W powstałej ciszy Eachan brązowym palcem wskazał na czerwono-biało-złote odznaczenie w prawym końcu szeregu baretek zdobiących marynarkę Cletusa.


Rozdział II



Przez chwilę przy stole zalegała cisza.

- Pułkowniku, co jest z pańską nogą? - zapytał Eachan.

Cletus wykrzywił się w wymuszonym uśmiechu. - W oko­licy kolana mam częściową protezę - powiedział. - Dosko­nale wykonaną, ale to widać, kiedy chodzę. - Spojrzał na Pater Tena. - Istotnie, pan Ten jest bliski prawdy, jeśli chodzi o moje militarne doświadczenia. W czynnej służbie byłem tylko trzy miesiące podczas ostatniej na Ziemi wojny podjazdowej między Sojuszem a Koalicją, siedem lat temu, zaraz po tym, gdy zostałem oficerem.

- Zakończył pan jednak te trzy miesiące Medalem Hono­ru - zauważyła Melissa. Wyraz twarzy, z jakim patrzyła na niego, zmienił się całkowicie. Zwróciła się do Pater Tena. - Przypuszczam, że jest to jedna z niewielu rzeczy, o których nic pan nie wie, prawda?

Pater Ten spojrzał na nią nienawistnie.

- Czy tak, Pater? - zapytał półgłosem deCastries.

- Niejaki porucznik Grahame został siedem lat temu odznaczony przez Sojusz - wydusił Pater Ten. - Jego dywizja dokonała desantu na pewną wyspę na Pacyfiku, obsadzoną przez nasze załogi. Żołnierze zostali rozgromieni i niemal wybici, ale porucznikowi Grahame udało się utworzyć oddział partyzancki, który skutecznie trzymał w szachu naszych ludzi, stacjonujących w silnie ufortyfikowanych pun­ktach, aż do chwili, kiedy to miesiąc później przybyły posiłki sojusznicze! Dzień przed nadejściem pomocy porucznik wpadł na minę. Umieszczono go później w Akademii, ponieważ po tym wydarzeniu nie był fizycznie zdolny do służby polowej.

Przy stole zapadła kolejna, tym razem krótsza chwila ciszy.

- Zatem - odezwał się deCastries dziwnie zamyślonym tonem, obracając w palcach wypełniony do połowy kieliszek wina, który stał przed nim na stole - wygląda na to, że naukowiec był bohaterem, pułkowniku.

- Nie, na Boga, nie - zaprotestował Cletus. - Porucznik był nierozważnym żołnierzem, i tyle. Gdybym wtedy rozumiał wszystko tak dobrze jak teraz, nigdy nie wpadłbym na tę minę.

- Ale jest pan tutaj, skierowany znowu tam, gdzie toczy się walka! - zawołała Melissa.

- To prawda - przyznał Cletus - jednak, jak stwier­dziłem, jestem teraz mądrzejszym człowiekiem. Nie chcę więcej żadnych medali.

- Czego więc pan chce, Cletusie? - zapytał Mondar z drugiego końca stołu. Outbond od paru minut wpatrywał się w Cletusa z niezwykłym jak na Exotika natężeniem.

- Chce jeszcze napisać szesnaście pozostałych tomów - zadrwił Pater Ten.

- Prawdę mówiąc, pan Ten ma rację - rzekł Cletus spokojnie do Mondara. - Jeśli czegoś naprawdę chcę, to dokończyć swoją pracę o taktyce. Doszedłem jednak do wniosku, że muszę najpierw stworzyć warunki, w których będzie ją można zastosować.

- Niech pan wygra wojnę z Neulandią w ciągu sześć­dziesięciu dni - odezwał się Pater Ten. - Już o tym mówiłem.

- Sądzę, że mógłbym to uczynić w jeszcze krótszym czasie - rzekł Cletus i spokojnie przyglądał się gwałtownym zmianom wyrazu twarzy obecnych przy stole osób, z wyjąt­kiem Mondara i Pater Tena.

- Musi pan być pewien siebie jako ekspert wojskowy, pułkowniku - powiedział deCastries. Podobnie jak Mondar zaczął przyglądać się Cletusowi z coraz większym zaintereso­waniem.

- Ale ja nie jestem ekspertem - odrzekł Cletus. - Jestem naukowcem. A to różnica. Ekspert to człowiek, który bardzo dużo wie o swojej dziedzinie. Naukowiec to ktoś, kto wie wszystko, co można o niej wiedzieć.

- To nadal tylko teorie - zauważyła Melissa. Spoglądała na Cletusa z zaintrygowaniem.

- Tak - Cletus zwrócił się do dziewczyny - dobry teoretyk ma jednak przewagę nad praktykiem.

Melissa potrząsnęła głową, ale nic nie odpowiedziała, odchylając się na oparcie krzesła i patrząc na swego rozmówcę z dolną wargą przygryzioną zębami.

- Obawiam się, że znowu będę musiał zgodzić się z Melis­sa - odezwał się deCastries. Przez moment oczy miał przy­słonięte powiekami, jak gdyby spoglądał w głąb siebie, a nie na obecnych. - Widziałem zbyt wielu zdeptanych ludzi, wyposażonych jedynie w teorie, kiedy wreszcie odważyli się zmierzyć z realnym światem.

- Ludzie są realni - powiedział Cletus. - Podobnie broń... A strategie? Konsekwencje polityczne? Nie są bardziej realne niż teorie. I rozsądny teoretyk, nawykły do zajmowania się rzeczami nierealnymi, potrafi lepiej nimi manipulować niż człowiek przyzwyczajony do posługiwania się jedynie realnymi narzędziami, które są w istocie produktami końcowymi... Czy znają się państwo na szermierce?

DeCastries pokręcił głową.

- Tak - rzekł Eachan.

- Zatem, być może, słyszał pan o pewnej taktyce w szer­mierce, której użyję tu jako przykładu tego, co nazywam taktyką błędu. Mowa jest o tym w tomie, który teraz piszę - zwrócił się Cletus do Eachana Khana. - Taktyka ta polega na przeprowadzeniu serii ataków, z których każdy spotyka się z ripostą, tak że powstaje pewien wzór zetknięć i rozłączeń szpady atakującego ze szpadą przeciwnika. Głównym celem nie jest jednakże zadanie celnego ciosu podczas któregoś z tych wstępnych ataków, lecz stopniowe, przy każdym odparowaniu, wytrącanie ostrza szpady przeciwnika z właś­ciwego kierunku, tak aby ten nawet tego nie zauważył. Wtedy, w czasie końcowego ataku, kiedy szpada przeciwnika całkowicie wytrącona jest ze swego pierwotnego położenia, atakujący szermierz zadaje celne pchnięcie zupełnie nie chro­nionemu przeciwnikowi.

- Do tego potrzebny jest piekielnie dobry szermierz - zauważył bezbarwnie Eachan.

- W tym sęk, oczywiście - zgodził się Cletus.

- Tak - odezwał się wolno deCastries i poczekał, aż

Cletus na niego spojrzy. - Wygląda na to, że taktyka ta dobra jest jedynie na sali szermierczej, gdzie wszystko odbywa się zgodnie z ustalonymi regułami.

- Och, ale można ją zastosować w każdej prawie sytua­cji - rzekł Cletus. Na stole stały puste jeszcze filiżanki do kawy. Cletus wyciągnął rękę, wziął trzy z nich i ustawił w rzędzie do góry dnem między sobą a deCastriesem. Następ­nie sięgnął do stojącej na stole cukiernicy, wziął w rękę kostkę cukru i położył ją obok środkowej filiżanki.

Przykrył nią kostkę cukru, a potem zaczai poruszać wszys­tkimi filiżankami, szybko zmieniając ich położenie. Wreszcie przestał.

- Zna pan tę starą grę - zwrócił się do deCastriesa. - Pod którą z tych filiżanek znajduje się teraz, pana zdaniem, kostka cukru?

DeCastries spojrzał na filiżanki, ale nie uczynił żadnego ruchu w ich kierunku. - Pod żadną z nich - stwierdził.

- Czy mimo to, tak dla ilustracji, mógłby pan podnieść którąś z nich? - zapytał Cletus.

DeCastries uśmiechnął się. - Dlaczego nie? - powiedział.

Wyciągnął rękę i podniósł środkową filiżankę. Z jego twarzy na moment zniknął uśmiech, a potem powrócił na nią znowu. Na białym obrusie widniała biała kostka cukru.

- Przynajmniej jest pan uczciwym graczem - rzekł deCas­tries.

Cletus wziął środkową filiżankę, którą deCastries odstawił na bok, i przykrył nią ponownie kostkę cukru. Znów szybko pozamieniał miejscami odwrócone filiżanki.

- Spróbuje pan jeszcze raz? - zapytał deCastriesa.

- Jeśli pan sobie życzy. - Tym razem deCastries wybrał i podniósł filiżankę po prawej stronie stojącego przed nim szeregu. Znowu ukazała się kostka cukru.

- Jeszcze raz? - spytał Cletus. Ponownie przykrył kostkę i pomieszał filiżanki. DeCastries podniósł teraz filiżankę znajdującą się w środku i odstawił ją z pewnym przymusem, kiedy znów ujrzał kostkę cukru.

- Co to ma znaczyć? - powiedział, a uśmiech z jego twarzy zniknął tym razem ostatecznie. - O co w tym wszystkim chodzi?

- Wygląda na to, że nie może pan przegrać, panie ministrze, kiedy ja kontroluje grę - odparł Cletus.

DeCastries przyglądał mu się przenikliwie przez parę sekund, następnie przykrył kostkę filiżanką i odchylił się do tyłu na krześle, rzucając spojrzenie na Pater Tena.

- Tym razem ty poprzestawiaj filiżanki, Pater - powie­dział.

Uśmiechając się złośliwie do Cletusa, Pater Ten wstał i zmienił położenie filiżanek, jednak tak wolno, że każdy przy stole z łatwością mógł śledzić drogę filiżanki, którą przed chwilą odstawił deCastries. Na koniec ta właśnie filiżanka znalazła się ponownie w środku. DeCastries spojrzał na Cletusa i sięgnął po filiżankę z prawej strony tej, która, jak się zdawało, przykrywała kostkę. Jego ręka zawahała się, wisiała przez chwilę nad filiżanką i cofnęła się. Uśmiech powrócił na twarz deCastriesa.

- Rozumie się - powiedział patrząc na Cletusa - nie wiem, jak pan to robi, ale wiem, że gdybym podniósł tę filiżankę, znalazłbym pod nią kostkę cukru. - Jego ręka powędrowała w stronę filiżanki znajdującej się w przeciwnym końcu szeregu. - A gdybym wybrał tę, prawdopodobnie znalazłbym ją tutaj?

Cletus nie odezwał się. Uśmiechnął się jedynie w odpowie­dzi.

DeCastries pokiwał głową. Powróciła mu zwykła swoboda zachowania. - W rzeczywistości - zauważył - jedyną filiżanką, co do której mogę być pewien, że nie ma pod nią kostki cukru, jest ta, która, jak wszyscy wiemy, musi przykrywać kostkę cukru - ta pośrodku. Czy mam rację?

Cletus nadal tylko się uśmiechał.

- Mam rację - stwierdził deCastries. Wyciągnął rękę i przez chwilę trzymał ją nad środkową filiżanką, zaglądając Cletusowi w oczy, aż wreszcie ją cofnął. - O to właśnie chodziło panu w tym pokazie z filiżankami i kostką cukru, nieprawdaż, pułkowniku? Pańskim celem było nie tylko to, abym ocenił całą sytuację w taki sposób, w jaki to zrobiłem, ale również to, abym stracił pewność siebie po tym, jak pomyliłem się trzy razy z rzędu, co w końcu zmusiłoby mnie do podniesienia środkowej filiżanki i stwierdzenia, że naprawdę jest pusta. Pańskim prawdziwym celem było podważenie mojego zaufania do własnego osądu, zgodnie z tą pańską taktyką błędu, czyż nie tak?

Sięgnął i postukał paznokciem w środkową filiżankę, tak że wydała stłumiony dźwięk małego dzwoneczka.

- Nie mam jednak zamiaru jej podnosić - mówił dalej, patrząc na Cletusa. - Otóż, znalazłszy to wyjaśnienie, zrobiłem krok naprzód i odkryłem pański cel, którym było zmuszenie mnie do tego, abym to uczynił. Chciał pan zrobić na mnie wrażenie. Cóż, jestem pod wrażeniem, ale tylko niewielkim. I na dowód tego, jak niewielkim, może byśmy pozostawili tę filiżankę na swoim miejscu, nie odwracając jej? Co pan na to powie?

- Powiem, że pańskie rozumowanie jest doskonałe, panie ministrze. - Cletus wyciągnął rękę i zgarnął pozostałe dwie, stojące do góry dnem filiżanki, zakrywając na chwilę dłonią wierzch każdej z nich, zanim je odwrócił, aby zaprezentować sufitowi sali jadalnej ich puste wnętrza. - Cóż więcej mogę jeszcze powiedzieć?

- Dziękuję, pułkowniku - odparł miękko deCastries. Odchylił się do tyłu na swoim krześle, a jego oczy zamieniły się w szparki. Dosięgną! prawą ręką do kieliszka od wina i zaczął go znowu obracać między kciukiem a palcem wskazującym precyzyjnymi ćwierćobrotami, jak gdyby de­likatnie wkręcał go w biały obrus. - Wspomniał pan wcześniej coś o wybraniu tego lotu na Kultis tylko dlatego, iż wiedział pan, że tu będę. Niech mi pan nie wmawia, że zadał pan sobie tyle trudu tylko po to, by mi pokazać tę taktyczną grę.

- Tylko częściowo - odparł Cletus. Napięcie przy stole nagle wzrosło, chociaż głosy Cletusa i deCastriesa nadal pozostały miłe i odprężone. - Chciałem pana poznać, panie ministrze, ponieważ będę pana potrzebował, aby ukończyć swoją pracę na temat taktyki.

- Czyżby? - zdziwił się deCastries. - Jakiej pomocy pan ode mnie oczekuje?

- Kolejne okazje powinny nadarzyć się nam obu same, panie ministrze - Cletus odsunął krzesło i wstał - teraz, kiedy już mnie pan poznał i wie, do czego zmierzam. Ponieważ osiągnąłem tak wiele, prawdopodobnie nadszedł już czas, abym przeprosił państwa za to, że przeszkodziłem w kolacji, i poszedł...

- Chwileczkę, pułkowniku... - warknął deCastries.

Przerwał mu cichy dźwięk tłukącego się szkła. Kieliszek Melissy leżał przed nią rozbity, a ona niepewnie próbowała wstać, przyciskając dłoń do czoła.


Rozdział III



- Nie, nie, wszystko w porządku! - zawołała do ojca Melissa. - Nagle zakręciło mi się w głowie, to nic wielkiego. Pójdę się położyć... Nie, ojcze, zostań tutaj! Pułkowniku Grahame, czy może mnie pan odprowadzić do mojej kabiny, pod warunkiem, że pan sam teraz wychodzi?

- Oczywiście - odparł Cletus.

Szybko obszedł stół dookoła i podał dziewczynie ramię. Była wysoka i mocno oparła się na nim wcale niemałym ciężarem młodego, zdrowego ciała. Prawie z irytacją machnęła ręką do ojca i deCastriesa, by siedli z powrotem.

- Naprawdę! - powiedziała. Jej głos stał się ostry. - Wszystko w porządku. Chcę się tylko położyć. Proszę, nie róbcie z tego powodu zamieszania. Pułkowniku...

- Jestem - rzekł Cletus. Ruszyli wolno razem. Dziew­czyna przez cały czas opierała się na nim, zarówno wtedy kiedy przechodzili przez salę, jak i wtedy, kiedy z niej wychodzili, skręcając w lewo.

Melissa opierała się na nim dopóty, dopóki nie znaleźli się na korytarzu w miejscu, w którym nie było ich widać z sali, a wtedy gwałtownie zatrzymała się, wyprostowała i odsunęła od Cletusa, zwracając się jednocześnie twarzą ku niemu.

- Czuję się dobrze - powiedziała. - Musiałam jedynie coś zrobić, aby pana stamtąd wydostać. Nie jest pan wcale pijany!

- Nie - odparł Cletus wesoło. - I najwyraźniej nie jestem również dobrym aktorem.

- Nie zwiódłby mnie pan nawet wtedy, gdyby pan nim był! Potrafię wyczuć... - Uniosła nieco rękę, wyciągnęła dłoń, jak gdyby chciała go dotknąć, a kiedy popatrzył na nią z zaciekawieniem, opuściła ją. - Potrafię przejrzeć na wylot takich ludzi jak pan. Mniejsza o to zresztą. Byłoby całkiem źle, gdyby był pan pijany, próbując grać z takim człowiekiem jak deCastries.

- Właściwie to nie ja grałem - rzucił Cletus trzeźwo.

- Och, niech mi pan nie mówi! - wykrzyknęła. - Czy nie sądzi pan, że wiem, jakich to idiotów mogą zrobić z siebie zawodowi żołnierze, kiedy próbują mieć do czynienia z ludźmi spoza swego szczególnego wojskowego światka? Ale Medal Honoru coś dla mnie znaczy nawet wtedy, kiedy większość cywilów nie wie, co to takiego jest! - Jej oczy spotkały się z oczami Cletusa. Prawie na siłę oderwała wzrok. - I właśnie dlatego pomogłam panu wydostać się stamtąd. To jedyny powód!... I nie mam zamiaru robić tego ponownie!

- Rozumiem - rzekł Cletus.

- Niech więc pan wraca teraz do swojej kabiny i zostanie tam. Od tej pory niech się pan trzyma z dala od Dowa deCastriesa. Od ojca i ode mnie również... Czy pan słyszy?

- Oczywiście - odparł Cletus. - Ale przynajmniej odprowadzę panią do kabiny.

- Nie, dziękuję. Mogę pójść sama.

- Co będzie, jeśli ktoś to zobaczy i do ministra dotrze wiadomość, że zawroty głowy ustąpiły natychmiast po tym, jak tylko wyszła pani z sali?

Dziewczyna spojrzała na Cletusa, odwróciła się i dumnie ruszyła korytarzem. Cletus zrównał się z nią w dwóch długich susach.

- A jeśli chodzi o zawodowych żołnierzy - powiedział łagodnie - nie wszyscy są jednakowi...

Melissa zatrzymała się i obróciła raptownie ku niemu, zmuszając go tym samym do zatrzymania się. - Przypusz­czalnie - powiedziała surowo - uważa pan, że mój ojciec nie był nigdy niczym więcej jak najemnikiem.

- Ależ nie - rzekł Cletus. - Jeszcze jakieś dziesięć lat temu był generałem-porucznikiem w Królewskiej Armii Af­ganistanu, prawda?

Melissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Skąd pan wie? - Jej ton był napastliwy.

- Historia wojskowości, w tym także historia najnowsza, to część dziedziny moich zainteresowań - odparł. - Rewolu­cja uniwersytecka w Kabulu dwanaście lat temu, która zakończyła się zmianą rządu, również do nich należy. Armia Afganistanu mogła mieć tylko jednego generała Eachana Khana. A ten musiał emigrować z Ziemi zaledwie parę lat po przewrocie.

- Nie musiał wyjeżdżać! - powiedziała. - Nadal po­trzebowali go w armii, nawet wtedy, kiedy Afganistan zrezyg­nował ze swojej niezawisłości i stał się częścią Koalicji. Były jednak inne sprawy... - urwała.

- Inne sprawy? - zapytał Cletus.

- Nie zrozumiałby pan! - Melissa odwróciła się i znów ruszyła wzdłuż korytarza. Po kilku krokach jednak zaczęła wyrzucać z siebie słowa, jakby nie mogła ich zatrzymać. - Moja matka umarła... i... Salaam Badshahi Daulat Afghanistan - kiedy zaczęto domagać się wprowadzenia kary śmierci dla każdego, kto śpiewa stary afgański hymn, ojciec złożył rezygnację. Wyemigrował - na Dorsaj.

- To nowy świat, pełen żołnierzy, rozumiem - powiedział Cletus. - Chyba nie było zbyt...

- Znaleźli mu pracę kapitana - kapitana w batalionie najemników! - wybuchnęła. - Od tamtej pory, w ciągu dziesięciu lat, zdołał dosłużyć się stopnia pułkownika - i na tym koniec. Najemnicy dorsajscy nie mogą bowiem dowodzić większym oddziałem niż pułk. A to, co zostaje po wszystkich niezbędnych wydatkach, nie wystarcza nawet na odwiedzenie Ziemi, nie mówiąc już o ponownym tam zamieszkaniu, chyba że Exotikowie albo też ktoś inny opłaci nam podróż w oficjal­nych interesach.

Cletus skinął głową. - Rozumiem - powiedział. - To jednak błąd z pani strony próbować naprawić wszystko przez deCastriesa. Nie można na niego wpłynąć w taki sposób, w jaki ma pani nadzieję to uczynić.

- Naprawić... - Dziewczyna odwróciła głowę i zbladłszy nagle popatrzyła na Cletusa zdumiona, mierząc się z nim spojrzeniem.

- Ależ tak - powiedział Cletus. - Zastanawiałem się, co pani miała do roboty przy tamtym stole. Była pani jeszcze niepełnoletnia, kiedy ojciec pani wyemigrował na Dorsaj, więc musi pani mieć podwójne obywatelstwo. Ma pani prawo powrotu i zamieszkania na Ziemi, kiedy tylko zechce pani wybrać obywatelstwo Koalicji. Ale pani ojciec nie może tego uczynić bez specjalnego politycznego zezwolenia, którego otrzymanie jest prawie niemożliwe. Albo pani, albo ojciec pani musicie sądzić, że uda się pani nakłonić deCastriesa do tego, by wam w tym pomógł.

- Ojciec nie ma z tym nic wspólnego! - Głos dziewczyny stał się zapalczywy. - Za jakiego człowieka pan go uważa?

Spojrzał na nią. - Nie. Ma pani oczywiście rację - powiedział. - To musiał być pani pomysł. On nie jest taki. Wychowałem się na Ziemi w rodzinie wojskowej, a pani ojciec przypomina mi pewnych generałów, z którymi jestem spokrewniony. Gdybym tak nie chciał zostać ma­larzem...

- Malarzem? - Melissa zamrugała oczami na tę nagłą zmianę tematu.

- Tak - odparł Cletus, uśmiechając się z lekkim przymu­sem. - Właśnie zaczynałem utrzymywać się z tego, kiedy dostałem powołanie, i w końcu zdecydowałem się wstąpić do Sojuszniczej Akademii Wojskowej, jak od początku chciała moja rodzina. Później, naturalnie, zostałem ranny i odkryłem, że lubię historię sztuki wojennej. Rzuciłem więc malowanie.

Kiedy to mówił, dziewczyna zatrzymała się automatycznie przed jednymi z drzwi, które ciągnęły się wzdłuż drugiego, wąskiego korytarza. Nie próbowała jednak nawet ich otwo­rzyć. Stała natomiast, przyglądając mu się.

- Dlaczego więc zrezygnował pan z wykładania na Aka­demii? - zapytała.

- Ktoś - powiedział z humorem - powinien sprawić, by planety stały się bezpieczne dla takich jak ja naukowców.

- Robiąc sobie z deCastriesa osobistego wroga? - zau­ważyła powątpiewająco. - Czy nie nauczył się pan niczego wtedy, kiedy ten przejrzał pańską grę z filiżankami i kostką cukru?

- Ale przecież to mu się nie udało - powiedział Cletus. - Cóż, muszę przyznać, że zrobił kawał dobrej roboty, ukrywając fakt, że mu się to nie udało.

- Ukrył?

- Naturalnie - odparł Cletus. - Podnosząc pierwszą filiżankę był zbyt pewny siebie i uważał, iż potrafi wyzyskać każdy obrót gry na swoją korzyść. A kiedy odwrócił pierwszą filiżankę, pomyślał, że to nie on, lecz ja popełniłem błąd. Przy drugiej musiał zrewidować swój pogląd, ale był jeszcze wystarczająco pewny siebie, aby spróbować jeszcze raz. Kiedy podniósł trzecią filiżankę, zdał sobie w końcu sprawę z tego, że gra jest całkowicie pod moją kontrolą. Musiał więc znaleźć wymówkę, aby przerwać rzecz całą i nie próbować po raz czwarty.

Melissa potrząsnęła głową. - Wszystko wygląda całkiem inaczej - powiedziała niedowierzająco. - Przekręca pan to, co się zdarzyło, aby wyglądało tak, jak pan chce.

- Nie - odparł Cletus. - To deCastries wszystko prze­kręcił swoim, istotnie, bardzo sprytnym wyjaśnieniem tego, dlaczego nie zamierza podnieść filiżanki po raz czwarty. Problem polega na tym, że było to fałszywe wyjaśnienie. Wiedział, że znajdzie kostkę cukru pod każdą filiżanką, którą podniesie.

- Jak to możliwe?

- Ponieważ, rozumie się, kostki były pod wszystkimi filiżankami - odparł Cletus. - Kiedy brałem kostkę z cukier­nicy, schowałem w dłoni jeszcze dwie. Nim deCastries stanął wobec czwartego wyboru, prawdopodobnie połapał się już, o co chodzi. Fakt, że gra polega, jak się okazało, nie na znalezieniu kostki, ale na niezrobieniu tego, zmylił go z po­czątku. Gdyby jednak wtedy zwrócił na to naszą uwagę, byłoby za późno, by ochronić się przed wyjściem na głupca, jako że zagrał już wcześniej trzy razy. Tacy ludzie jak deCastries nie mogą pozwolić sobie na ośmieszanie się.

- Ale dlaczego pan to zrobił? - Melissa prawie krzyk­nęła. - Dlaczego chce pan mieć takiego wroga?

- Muszę wzbudzić jego zainteresowanie - powiedział Cletus - abym mógł go wykorzystać. Jeśli zdenerwuję go wystarczająco, zada cios, a ja będę mógł go sparować. Tylko dzięki skutecznemu udaremnieniu każdej próby ataku, którą podejmie, zdołam wystarczająco przyciągnąć jego uwagę... Teraz pani rozumie - kontynuował trochę łagodniej - dlaczego powinna się pani martwić raczej z powodu swoich, a nie moich kontaktów z deCastriesem. Ja potrafię sobie z nim poradzić. Natomiast pani...

- Pan... - Dziewczyna wybuchnęła nagle gniewem, od­wróciła się i szarpnięciem otworzyła drzwi. - Jest pan skończony... zadając się z Dowem. Niech pan się da zetrzeć na proch. Mam nadzieję, że tak się stanie. Ale niech pan się trzyma ode mnie z daleka... I od ojca! Czy pan mnie słyszy?

Spojrzał na nią, a przez jej twarz przemknął jakby lekki cień bólu.

- Oczywiście - powiedział cofając się. - Jeśli właśnie tego pani sobie życzy.

Weszła do środka, trzaskając za sobą drzwiami. Cletus stał przez chwilę patrząc na ich gładką powierzchnię. Przez moment, gdy rozmawiał z Melissą, bariera izolacji, którą sam stworzył wokół siebie wiele lat temu, kiedy stwierdził, że inni go nie rozumieją, prawie stopniała. Teraz była jednak znów na swoim miejscu.

Wziął głęboki oddech, który zamienił się prawie w wes­tchnienie. Odwrócił się i ruszył korytarzem w kierunku swojej kabiny.


Rozdział IV



Przez następne cztery dni Cletus starannie unikał Melissy i jej ojca, sam z kolei był ignorowany przez deCastriesa i Pater Tena. Mondar natomiast stał się prawie bliskim jego znajo­mym, który to fakt był dla Cletusa nie tylko miły, ale i ciekawy.

Piątego dnia od wyruszenia z Ziemi statek wszedł na orbitę Kultis. Podobnie jak jej siostrzana planeta Mara, Kultis stanowiła zielony, ciepły świat z okresową pokrywą lodową i tylko dwoma głównymi kontynentami, północnym i połu­dniowym, tak jak Ziemia w odległej geologicznej przeszłości.

Z głównych miast poszczególnych kolonii Kultis zaczęły przybywać wahadłowce, aby zabrać pasażerów. Pełen niedo­brych przeczuć Cletus próbował zatelefonować do Kwatery Głównej Sojuszu w Bakhalli, aby się zameldować i dowiedzieć o miejscu zakwaterowania. Wszystkie jednak połączenia statku z powierzchnią planety były zajęte przez grupę udającą się do Neulandii. Co oznaczało, jak odkrył Cletus, przeprowadziwszy małe śledztwo, Pater Tena rozmawiającego w imieniu deCas­triesa. Był to oczywiście rażący przykład faworyzowania na statku znajdującym się rzekomo pod neutralną banderą. Przeczucie Cletusa przerodziło się w podejrzenie. Jedna z tych rozmów mogła równie dobrze dotyczyć jego.

Po powrocie od telefonu Cletus, rozglądając się, dostrzegł niebieską szatę Mondara, który stał obok zamkniętego luku środkowej części statku, zaledwie kilka kroków od Melissy i Eachana Khana. Kulejąc podszedł energicznie do Exotika.

- Telefony zajęte - powiedział. - Myślałem, że poproszę

Sojuszniczą Kwaterę Główną o instrukcje. Powiedz mi, czy w okolicy Bakhalli partyzanci neulandzcy prowadzą obecnie jakieś ożywione działania?

- Tuż pod bramami miasta - odparł Mondar. Popatrzył przenikliwie na Cletusa. - O co chodzi? Czy właśnie teraz przypomniałeś sobie, jakie zrobiłeś wrażenie na deCastriesie podczas obiadu pierwszego dnia na pokładzie?

- Ach to? - Cletus uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że deCastries zwykł zadawać sobie trud uczynienia z każdego mało ważnego pułkownika, którego spotka, celu dla par­tyzantów?

- Nie z każdego, oczywiście - odparł Mondar i uśmiech­nął się. - Tak czy inaczej nie ma powodu do niepokoju. Pojedziesz do Bakhalli z Melissą, Eachanem i mną samym służbowym samochodem.

- To uspokajające - stwierdził Cletus. Myślami znajdował się jednak już gdzie indziej. Jasne, że niezależnie od tego, jaki miałby być wynik spotkania z deCastriesem, stał się on przynajmniej częściowo jasny dla Mondara. To dobrze, pomyślał. Szlak, który wytyczył, chcąc osiągnąć cel wcześniej przez siebie zapowiedziany, miał stanowić przynętę dla umysłu przenikliwego, potrafiącego wziąć pod uwagę niewidoczne dla mniej spostrzegawczego człowieka skutki swoich poczynań. Takim rodzajem umysłu wyróżniał się deCastries, a i umysł Mondara był wystarczająco skomplikowany, jak również na swój sposób głęboki, by móc okazać się użytecznym obiektem sterowania.

W pomieszczeniu zabrzmiał gong, przecinając gwar rozmów.

- Dokuje wahadłowiec do Bakhalli! - Ze ściennego głośnika dobiegł monotonny głos pierwszego oficera. - Dokuje wahadłowiec do Bakhalli, luk pośrodku statku. Wszyscy pasażerowie do Bakhalli proszeni są o przygotowanie się do wejścia na pokład...

Cletus poczuł, że przesuwa się do przodu, kiedy luk się otworzył, odsłaniając jasny, metalowy tunel prowadzący do wahadłowca. On i Mondar zostali rozdzieleni przez tłum.

Wahadłowiec nie był wiele większy od ciasnej, niewygodnej maszyny przeznaczonej do lotów w atmosferze i przestrzeni międzyplanetarnej. Zahuczał, ruszył, zanurkował, szarpnął i w końcu zarzucił, lądując w kole z popękanego, brązowego betonu, otoczonym dżunglą szerokolistnych drzew - zieloną zasłoną ozdobioną czymś, co wyglądało to jak szkarłatne, to jak jaskrawożółte nici.

Powłócząc nogami, Cletus wyszedł z wahadłowca na jasne światło słoneczne i odsunął się nieco na bok, aby zorientować się w swoim położeniu. Oprócz małego budynku odpraw około pięćdziesięciu metrów dalej brak było wokół wyraźnych śladów człowieka, z wyjątkiem wahadłowca i betonowej drogi. Ściana dżungli wznosiła się ponad trzydzieści metrów wokół lądowiska. Zwykły, dość przyjemny, tropikalny dzień, pomyś­lał Cletus. Rozejrzał się za Mondarem - gdy nagle wstrząsnęło nim coś w rodzaju bezdźwięcznego emocjonalnego uderzenia piorunem.

Już w momencie wstrząsu rozpoznał uderzenie z zasłysza­nych opinii. Był to „szok reorientacyjny” - gwałtowny, doświadczany w jednej chwili natłok całego szeregu czynników różniących się od tych dobrze znanych. A roztargnienie, w jakim się znajdował, schodząc w tę niemal ziemską scenerię, spotęgowało jeszcze cały efekt.

Teraz, kiedy szok minął, Cletus spostrzegł od razu, że niebo było nie tyle niebieskie, ile raczej niebieskozielone. Słońce wydawało się większe i bardziej złocistożółte niż na Ziemi. Czerwone i żółte nitki w listowiu nie były wytworem kwiatów czy też winorośli, lecz najprawdziwszymi kolorowymi żyłkami biegnącymi przez liście. Przesycone wilgocią powietrze drgało od woni, które łącząc się wytwarzały zapach przypominający mieszaninę startej gałki muszkatołowej i rozgniecionej trawy. Wibrowało ono także od cichego, ale jednostajnego bzykania owadów i głosów zwierząt imitujących dźwięki rozpięte między wysokim tonem blaszanej dziecinnej piszczałki a łagodnym brzmieniem drewnianego bębenka - we wszystkim słychać było jednak pewną zgrzytliwość, obcą głosom na Ziemi.

Cały ten natłok światła, zapachów, kolorów i dźwięków wprowadził Cletusa w chwilowe odrętwienie, z którego otrząs­nął się, poczuwszy na swoim łokciu rękę Mondara.

- Nadjeżdża służbowy samochód - powiedział Mondar, prowadząc go naprzód. Pojazd, o którym wspomniał, właśnie wyjechał zza budynku odpraw, a za nim pojawił się szeroki kształt pasażerskiego poduszkowca. - Chyba że wolisz jechać raczej autobusem razem z bagażami, żonami i zwykłymi cywilami?

- Dziękuję, nie. Przyłączę się do was - odparł Cletus.

- A zatem tędy - powiedział Mondar.

Kiedy oba pojazdy podjechały i zatrzymały się, Cletus ruszył za Exotikiem. Samochodem służbowym okazał się wojskowy, napędzany plazmą pojazd, poruszający się na poduszce powietrznej, a dzięki opuszczanym łapom przy­stosowany do jazdy w niezwykle trudnym terenie. Poza tym wyglądał jak opancerzona wersja sportowych samochodów używanych podczas wielkich polowań. Eachan Khan i Melissa byli już w środku, zajmując jedną z umieszczonych naprzeciw­ko siebie par siedzeń dla pasażerów. Z przodu przy urządze­niach sterowniczych siedział młody żołnierz o okrągłej twarzy z tarczowcem u boku.

Cletus z zainteresowaniem zerknął na niezgrabną, ręczną broń, kiedy wdrapywał się do pojazdu obok prawej łapy. Był to pierwszy tarczowiec, jaki widział w normalnym, polowym użyciu - chociaż już kiedyś dotykał podobnej broni w Aka­demii, a nawet z niej wypalił. Stanowiła ona skrzyżowanie - nie, dokładne pomieszanie różnych typów broni - zaprojek­towane pierwotnie do tłumienia zamieszek, do utrzymywania porządku publicznego, a więc była ona prawie bezużyteczna na polu walki, gdzie już w pierwszych minutach bitwy odrobina kurzu mogła sparaliżować pewne niezbędne części wewnątrz skomplikowanego mechanizmu.

Nazwa broni wywodziła się z oryginalnego nieoficjalnego określenia - karabin tarczowy, co świadczyło o tym, że nawet specjaliści od uzbrojenia mają pewne poczucie humoru. Przy właściwej obsłudze taki karabin mógł wystrzeliwać wszelkiego rodzaju naboje, od 4,5 mm śrutu aż po ciężkie pociski typu samonaprowadzającego się. Był to ten rodzaj niepraktycznej broni, która prowokowała taktyczną wyobraź­nię Cletusa do wymyślania dla niej różnych możliwych, nieszablonowych zastosowań w niezwykłych sytuacjach.

Obaj mężczyźni znaleźli się wreszcie w samochodzie. Z sy­kiem kompresora ciężki pojazd uniósł się dwadzieścia pięć centymetrów nad betonem i powoli ruszył na podtrzymującej go poduszce powietrznej. Przed nimi wyłoniła się przerwa w ścianie dżungli; chwilę później sunęli wąską, krętą drogą z ubitej ziemi, po której obu stronach ciągnęły się głębokie, zarośnięte chwastami rowy, bezskutecznie próbujące powstrzy­mać napór tropikalnego lasu, wznoszącego się wzdłuż całego traktu, aby wreszcie gdzieś wysoko nad ich głowami utworzyć łukowate sklepienie.

- Jestem zaskoczony tym, że nie wypalacie czy też nie niszczycie dżungli w inny sposób, by utworzyć czyste pasy po obu stronach drogi - rzekł Cletus do Mondara.

- Robimy to na ważnych wojskowych trasach - odparł Exotik. - Obecnie brakuje nam jednak ludzi, a miejscowa roślinność szybko odrasta. Próbujemy hodować ziemskie drzewa i trawy, aby wyprzeć rodzime formy wegetacji, i sa­dzimy je wzdłuż dróg, ale w laboratoriach również brak rąk do pracy.

- Trudna sytuacja z zaopatrzeniem i ludźmi - wyrzucił z siebie Eachan Khan, dotykając troskliwie prawego czubka swych sztywnych, siwych wąsów dokładnie w tym momencie, w którym pojazd najechał niespodziewanie na ogromne pnącze, przebijające się spod ubitej ziemi tworzącej drogę, i tym samym zmuszony był opuścić łapy, aby pokonać przeszkodę.

- Co pan sądzi o tarczowcach? - zapytał Cletus najem­nika dorsajskiego, z trudnością wypowiadając słowa z powodu wstrząsów i przechyłów pojazdu.

- Zły kierunek rozwoju małej broni... - Przeszkoda została z tyłu, a pojazd znów zawisł miękko na podtrzymującej go poduszce powietrznej. - Paralizatory, ultradźwiękowce, tarczowce do unieszkodliwiania, blokowania lub niszczenia broni przeciwnika - wszystko to robi się zbyt skomplikowane. A im bardziej to skomplikowane, im gorsza sytuacja z do­stawami, tym trudniej zapewnić ruchliwość oddziałów uderze­niowych.

- Jaki pan ma zatem pomysł? - zapytał Cletus. - Powrót do kusz, noży i krótkich mieczy?

- Czemu nie? - rzucił nieoczekiwanie Eachan Khan, zabarwiając swój monotonny głos nową dla siebie nutą entuzjazmu. - Człowiek z kuszą na właściwej pozycji i we właściwym czasie wart jest tyle, ile korpus ciężkiej artylerii pół godziny później i piętnaście kilometrów dalej od miejsca, w którym powinien się był znaleźć. Jak to szło: ...z braku gwoździa zginęła podkowa...?

- Z braku podkowy zginął koń. Z braku konia zginął jeździec - zacytował Cletus do końca i dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie z dziwnym, niemym szacunkiem.

- Musi pan mieć niemałe problemy szkoleniowe - po­wiedział Cletus z namysłem. - Mam na myśli Dorsaj. Jest pan zmuszony przyjmować ludzi o najdziwniejszej przeszłości, a chciałby pan uczynić z nich żołnierzy zdolnych do najróż­niejszych wojskowych zadań.

- Koncentrujemy się na rzeczach podstawowych - odparł Eachan. - A oprócz tego nasz program polega na tworzeniu małych, ruchliwych, szybko działających oddziałów, wykorzys­tywanych później zgodnie z ich przeznaczeniem. - Skinął głową w kierunku Mondara. - Do tej pory naprawdę udało się to tylko u Exotików. Większość pracodawców chce wpasować naszych zawodowców w tradycyjne ramy organi­zacyjne. Działa jakoś, ale co to ma wspólnego z efektywnym wykorzystaniem ludzi czy oddziałów. Jest to jeden z powodów, dla którego mieliśmy zatargi z regularnym wojskiem. Pański tutejszy przełożony, generał Traynor... - Eachan urwał. - Cóż, nie powinienem o tym mówić.

Nagle porzucił ten temat, usiadł prosto i wyjrzał przez jeden z otworów w metalowych bokach pojazdu. Następnie odwrócił się i zawołał do kierowcy.

- Nie widać tam czegoś dziwnego? - zapytał. - Coś mi się tutaj nie podoba.

- Nie, panie pułkowniku! - odkrzyknął kierowca. - Spokój jak w niedzielny...

Tuż obok rozległ się niespodziewanie jakby trzask pioruna. W tej samej chwili pojazd przechylił się. Cletus poczuł, że się wywracają, a powietrze wokół nich zapełniło się fruwającą ziemią. Kątem oka widział kierowcę walącego się do rowu po prawej stronie drogi, nadal trzymającego karabin, ale po­zbawionego głowy. Wtedy też pojazd przewrócił się całkiem na bok i nastąpił moment, w którym nic nie było widać.

Wtem wszystko znowu stało się wyraźne. Samochód leżał na prawym boku wystawiając opancerzone podwozie, a do nich, do środka, można było dostać się jedynie albo przez lewy, albo przez tylny otwór okienny. Mondar już zaciągnął metalową żaluzję na tylne okno, a Eachan Khan zasłaniał lewe okno znajdujące się teraz nad ich głowami. Znaleźli się w ciemnym, metalowym pudle z kilkoma zaledwie wąskimi, przepuszczającymi światło słoneczne szczelinami z przodu pojazdu i wokół opancerzonego fragmentu za siedzeniem kierowcy.

- Ma pan broń, pułkowniku? - zapytał Eachan Khan, wyjmując spod munduru mały, płaski pistolet i przykręcając do niego długą, snajperską lufę. Kule ze sportowych karabi­nów - teoretycznie broni cywilnej, lecz wystarczająco zabój­czej w dżungli - zaczynały już bębnić o pancerną karoserię pojazdu.

- Nie - odparł ponuro Cletus. W samochodzie robiło się duszno, a zapach rozgniecionej trawy i gałki muszkatołowej stał się wszechobecny.

- Szkoda - powiedział Eachan Khan. Skończył przy­kręcać lufę, wystawił jej koniec przez jedną ze szczelin i przymrużył oko. Wystrzelił. Duży mężczyzna z jasną brodą, w maskującym kombinezonie, przedarł się przez ścianę dżungli po prawej stronie drogi i leżał teraz nieruchomo.

- W autobusie usłyszą strzelaninę, przecież jadą za na­mi - odezwał się Mondar z półmroku za Cletusem. - Za­trzymają się i zadzwonią po pomoc. Odsiecz powinna nadejść w ciągu piętnastu minut od powiadomienia Bakhalli.

- Tak - powiedział Eachan Khan spokojnie i znowu wystrzelił. Posłyszeli, jak kolejne ciało, tym razem niewidoczne, z trzaskiem wali się z drzewa na ziemię. - Powinni zjawić się tutaj na czas. Dziwne, że ci partyzanci nie przepuścili nas i nie poczekali na autobus. Większy ładunek, słabsza ochrona i więcej cennych rzeczy w środku... Trzymałbym głowę niżej, pułkowniku.

Ostatnie słowa skierowane były do Cletusa, który podniósł się i z furią szarpał żaluzję w dolnej części pojazdu. W połowie oparty o drogę, jako że samochód znalazł się na jej wy­brzuszeniu, Cletus odsuwał żaluzję, stopniowo poszerzając otwór wychodzący na rów, do którego wpadł martwy kierowca - otwór wystarczająco duży, aby Cletus mógł się przez niego przecisnąć.

Ukryci w dżungli strzelcy spostrzegli, co się dzieje, i grad pocisków zadzwonił o opancerzone podwozie pojazdu, jednak z powodu ostrego kąta, jaki samochód tworzył z ziemią, żaden z pocisków nie przeszedł przez otwór, który zrobił Cletus. Melissa odkrywszy nagle, co Cletus zamierza zrobić, chwyciła go za ramię, kiedy zaczął przeciskać się przez otwór.

- Nie - powiedziała. - To bezcelowe! Nie może pan pomóc kierowcy. Został zabity, kiedy wybuchła mina...

- Do diabła... z tym - wysapał Cletus, jako że strzelanina nie zachęcała do przestrzegania dobrych manier. - Kierowca wypadł razem z tarczowcem.

Wyrwawszy się wyśliznął się spod opancerzonego pojazdu, poderwał i rzucił w kierunku rowu, w którym leżało niewidocz­ne ciało kierowcy. W otaczającej ich dżungli rozległ się huk wystrzałów, Cletus potknął się, kiedy dotarł do skraju rowu, obrócił i znikł im z oczu. Melissie zaparło dech, gdyż z rowu dobiegł odgłos szamotaniny, a następnie ukazało się ponad nim ramię, które drgało przez sekundę, później zawisło, wyraźnie widoczne, wyciągnięte ku górze, jakby w ostatnim rozpaczliwym akcie błagania o pomoc.

W odpowiedzi huknął w dżungli pojedynczy strzał, a kula urwała pół dłoni i nadgarstek. Trysnęła krew, ale ręka nie cofnęła się i krwawienie prawie natychmiast ustało; nie widać było najmniejszej strużki, która świadczyłaby o nadal pracu­jącym, żyjącym sercu.

Melissa wzdrygnęła się, wytrzeszczonymi oczyma wpatrując w wystające ramię, w końcu wyrwało się z niej drżące westchnienie. Przyglądający się temu przez chwilę ojciec położył jej na ramieniu wolną rękę.

- Spokojnie, dziewczyno - powiedział. Ściskał przez jakiś czas jej ramię, wkrótce jednak został zmuszony do spojrzenia przez swoją szczelinę, gdyż seria wystrzałów znowu zadzwoniła o karoserię pojazdu. - Mogą nas teraz zaatakować w każdej sekundzie - mruknął.

Siedząc w półmroku ze skrzyżowanymi nogami, niczym jakaś medytująca i nieobecna duchem postać, Mondar wyciąg­nął ręce i wziął w nie dłonie znieruchomiałej z szeroko otwartymi oczami dziewczyny. Jej spojrzenie nie oderwało się ani na moment od ramienia w rowie i Melissa coraz mocniej i mocniej, z niewiarygodną wprost siłą, ściskała ręce Mondara. Nie wydała żadnego dźwięku i nie odwróciła wzroku, a jej twarz była tak biała i nieruchoma jak maska.

Strzały w dżungli nagle ucichły. Mondar odwrócił się i zerknął na Eachana.

Dorsaj popatrzył ponad własnym ramieniem i oczy obu mężczyzn spotkały się.

- W każdej sekundzie - rzucił Eachan praktycznym tonem. - Będzie pan głupcem, jeśli pozwoli się pan wziąć żywcem, Outbondzie.

- Kiedy życie straci wszelki sens, zawsze można umrzeć - odpowiedział Mondar pogodnie. - Żaden człowiek nie rozkazuje temu ciału, jedynie ja sam.

Eachan począł znowu strzelać.

- Pasażerowie autobusu - zauważył spokojnie Mon­dar - powinni już dawno usłyszeć strzelaninę i zawiadomić Bakhallę.

- Bez wątpienia - odparł Dorsaj. - Ale pomoc musiała­by dotrzeć do nas właśnie w tej chwili, aby na coś jeszcze się przydać. W każdej sekundzie, jak powiedziałem, mogą nas zaatakować. Jeden pistolet nie powstrzyma dwunastu czy też ilu ich tam jest ludzi... Właśnie idą!

Przez szczelinę ponad sterczącym ramieniem żołnierza Mondar ujrzał dwa szeregi odzianych w kombinezony mas­kujące postaci, które wyskoczyły nagle z dżungli po obu stronach drogi i ruszyły w kierunku pojazdu. Mały pistolet w ręku Eachana odzywał się nieprzerwanie i w jakiś niemal magiczny sposób - gdyż odgłosy wystrzałów prawie ginęły w ogólnym hałasie i zgiełku - figurki z czoła ataku osuwały się na ziemię.

Atakującym pozostało do przebycia nie więcej niż pięt­naście metrów; wkrótce dżunglę i małą plamę słonecznego światła, które Mondar mógł dostrzec, przesłoniły zielone kombinezony.

Pistolet w ręku Eachana trzasnął głucho i w tej samej sekundzie, kiedy sylwetka pierwszego partyzanta zakryła otwór, przez który wydostał się Cletus, gdzieś z tyłu rozległ się dziki jazgot i atakujący zniknęli niczym piaskowe figurki po uderzeniu silnej, przybrzeżnej fali.

Tarczowiec jazgotał jeszcze przez chwile i wreszcie ucichł. Nad miejscem walki zaległa cisza, jak gdyby woda górskiego jeziora zdołała przykryć już spadający kamień. Eachan wymi­nął zastygłe postacie Mondara i Melissy i wyczołgał się z samochodu. Odrętwiali poszli oboje w jego ślady.

Powłócząc sztywną z powodu sztucznego stawu kolanowego lewą nogą, Cletus usiłował wydostać się z rowu, ciągnąc za sobą karabin. Stanął na równych nogach właśnie wtedy, kiedy podszedł do niego Eachan.

- Bardzo dobra robota - rzekł Dorsaj z rzadką nutą ciepła w swoim sztywnym zazwyczaj tonie. - Dziękuję, pułkowniku.

- Nie ma za co, pułkowniku - odparł Cletus lekko drżącym głosem. Teraz, kiedy napięcie minęło, zdrowe kolano niewidocznie, ale wyczuwalnie drgało z emocji pod nogawką spodni od munduru.

- Rzeczywiście, bardzo dobra robota - powiedział cicho jak zwykle Mondar, przyłączając się do nich. Melissa przy­stanęła i spojrzała w dół, do rowu, gdzie leżał martwy kierowca. To jego ramię, celowo oczywiście, podniósł Cletus, kiedy niewidoczny zaległ w rowie, udając śmiertelnie zranio­nego człowieka. Melissa wzdrygnęła się i odwróciła.

Patrzyła na Cletusa szeroko rozwartymi oczami, a na jej bladej twarzy mieszały się najróżniejsze uczucia.

- Nadchodzą właśnie posiłki - zauważył Mondar, wpa­trując się w niebo. Para bojowych maszyn z oddziałem piechoty na pokładzie każdej opadała na drogę. Z tyłu rozległ się syk hamujących dysz odrzutowych, więc odwrócili się, by zobaczyć wyłaniający się zza zakrętu drogi autobus. - Podob­nie jak nasza sekcja łączności - dodał uśmiechając się leciutko.


Rozdział V



Służbowy samochód z dowództwa, z kompresorem znisz­czonym przez partyzancki ogień, został na drodze. Jedna z maszyn bojowych zabrała czterech pozostałych przy życiu pasażerów do Bakhalli. Całą czwórkę wysadzono w sekcji transportowej Sojuszniczej Kwatery Głównej w Bakhalli. Eachan Khan i Melissa pożegnali się i odjechali taksówką do swojej rezydencji w mieście. Mondar otworzył drzwi następnej taksówki i ruchem ręki zaprosił Cletusa do środka.

- Będziesz musiał jechać do Kwatery Głównej po przydział i zakwaterowanie, a to mi po drodze. Podrzucę cię.

Cletus wsiadł; Mondar wyciągnął rękę, aby zaprogramować na desce rozdzielczej cel podróży. Pojazd uniósł się na poduszce powietrznej i miękko prześliznął pomiędzy szeregami pomalowanych na biało budynków wojskowych.

- Dziękuję - powiedział Cletus.

- Nie ma za co - odparł Mondar. - Właśnie tam w dżungli uratowałeś nam wszystkim życie. Pragnąłbym uczynić coś więcej, niż tylko ci podziękować. O ile się nie mylę, chciałbyś jeszcze raz porozmawiać z Dowem deCastriesem?

Cletus spojrzał na Outbonda z zaciekawieniem. Przez całe życie lubił obserwować ludzi dążących do osiągnięcia ważnych celów; w ciągu pięciu dni, od kiedy poznał Mondara, zdał sobie sprawę, że wytrwałość Exotika w dążeniu do celu może okazać się równie wielka jak jego własna.

- Myślałem, że deCastries udał się do stolicy Neulandii.

- Udał się - odrzekł Mondar, kiedy taksówka skręciła w prawo, w nieco szerszą aleję i zaczęła zbliżać się do dużego budynku z białego betonu, z umieszczoną na szczycie sojusz­niczą flagą. - Ale do Neulandii jest stąd zaledwie dwadzieścia pięć minut drogą powietrzną. Koalicja nie ma żadnych bezpośrednich stosunków dyplomatycznych z naszym rządem na Kultis i ani nasi ludzie, ani Dow nie zechcą przepuścić okazji do rozmów. A poza tym, w rzeczywistości, walczymy z Koalicją. Neulandia nie przetrwałaby bez niej sześciu tygodni. Dzisiaj wieczorem wydaję nieoficjalne, małe przyjęcie w swoim domu - zimny bufet i ogólne rozmowy. Będą też Eachan Khan i Melissa. Byłbym zaszczycony, gdybyś przyszedł również.

- Przyjdę z przyjemnością - powiedział Cletus. - Czy mogę przyprowadzić swojego adiutanta?

- Adiutanta?

- Podporucznika Arvida Johnsona, jeśli będę miał szczę­ście zastać go jeszcze bez przydziału - odparł Cletus. - To jeden z moich byłych studentów z Akademii. Odwiedził mnie, kiedy kilka miesięcy temu przyjechał do domu na urlop. To właśnie on powiedział mi o Bakhalli coś, co mnie zainteresowało.

- Tak? Więc przyprowadź go, proszę bardzo! - Taksówka zatrzymała się przed chodnikiem prowadzącym prosto do wejścia do dużego, białego budynku. Mondar nacisnął guzik i drzwiczki obok Cletusa otworzyły się. - Przyprowadź, kogo zechcesz. Około ósmej.

- Przyjdziemy - obiecał Cletus. Odwrócił się i ruszył chodnikiem w kierunku Kwatery Głównej.

- Pułkownik Cletus Grahame? - zapytał młody pod­porucznik o wąskiej twarzy, siedzący przy zaśmieconym biurku za oszklonymi drzwiami biura zakwaterowania i przydziałów, kiedy Cletus zatrzymał się przed nim. - Ma pan natychmiast zameldować się u generała Traynora - natychmiast, kiedy pan się zjawi.

Młody oficer miał wysoki, tenorowy głos i nieprzyjemnie szczerzył zęby, kiedy mówił. Cletus uśmiechnął się miło, zapytał o drogę do biura generała i odszedł.

Oszklone drzwi z napisem „Generał brygady John Houston Traynor”, które w końcu znalazł, zaprowadziły go najpierw do sekretariatu, gdzie stał barczysty, łysawy pułkownik około pięćdziesiątki, najwyraźniej kończąc wydawanie jakichś pole­ceń otyłemu, trzydziestoletniemu kapitanowi siedzącemu za jedynym w tym pomieszczeniu biurkiem. Skończywszy puł­kownik odwrócił się i zmierzył Cletusa wzrokiem.

- Pan nazywa się Grahame? - zapytał niespodziewanie.

- Zgadza się, pułkowniku - odparł uprzejmie Cletus - a pan...?

- Dupleine - rzekł tamten niegrzecznie. - Jestem szefem sztabu generała Traynora. Nie wejdzie pan w skład naszej kadry oficerskiej, prawda?

- Otrzymałem specjalne zadanie z Genewy, pułkowni­ku - odparł Cletus.

Dupleine odchrząknął, obrócił się na pięcie i wyszedł tymi drzwiami, przez które Cletus właśnie wszedł. Podpułkownik spojrzał na grubego kapitana za biurkiem.

- Panie pułkowniku - odezwał się kapitan. W jego głosie pojawił się cień sympatii. Twarz miał uprzejmą i dosyć inteligentną, pomimo podtrzymującego ją ciężkiego, drugiego podbródka. - Jeśli pan usiądzie na chwilę, powiadomię generała Traynora, że pan tu jest.

Cletus siadł, a kapitan pochylił się, by powiedzieć coś do interkomu na biurku. Odpowiedzi, która nadeszła, Cletus nie usłyszał, ale kapitan podniósł wzrok i skinął głową.

- Może pan wejść, pułkowniku - powiedział, wskazując głową drzwi znajdujące się za jego biurkiem.

Cletus wstał i podszedł do drzwi... Kiedy wszedł do drugiego pokoju, znalazł się na wprost znacznie większego biurka, za którym siedział podobny do byka mężczyzna po czterdziestce, z twarzą o ciężkich rysach, ozdobioną przerażającą parą gęstych, czarnych brwi. „Bat” Traynor, tak przezywano generała z powodu groźnego wyglądu, uzmysłowił sobie Cletus. Bat Traynor przyglądał mu się z groźnie ściągniętymi brwiami, kiedy Cletus szedł w stronę biurka.

- Podpułkownik Cletus Grahame melduje się, generale - wyrecytował Cletus, kładąc na biurku rozkazy podróży. Bat odsunął je na bok ręką o dużych kostkach.

- W porządku, pułkowniku - powiedział. Miał szorstki, basowy głos. Wskazał na krzesło naprzeciwko siebie, po drugiej stronie biurka. - Proszę usiąść.

Cletus utykając podszedł do krzesła i z wdzięcznością siadł. Czuł, że podczas epizodu w dżungli nadwerężył sobie jedno czy też kilka wiązadeł chorego kolana, z tych jakie mu pozostały. Podniósł wzrok i stwierdził, że Bat nadal mu się przygląda bez ogródek.

- Mam tutaj pańskie dossier, pułkowniku - powiedział po chwili. Szybkim ruchem otworzył szarą, plastikową teczkę, która leżała przed nim na biurku, i zajrzał do niej. - Mowa jest tutaj o tym, że pochodzi pan z wojskowej rodziny. Pański wuj był generałem, szefem sztabu w Sojuszniczej Kwaterze Głównej w Genewie, tuż przed przejściem w stan spoczynku osiem lat temu. Zgadza się?

- Tak jest, generale - rzekł Cletus.

- A pan - Bat przerzucał papiery grubym palcem wska­zującym, zaglądając w nie z nieco nachmurzoną miną - został ranny w kolano podczas trzymiesięcznej wojny na Jawie siedem lat temu?... Medal Honoru, również?

- Tak - powiedział Cletus.

- Od tamtej pory - Bat zatrzasnął teczkę i podniósł wzrok, aby jeszcze raz bez zmrużenia powiek utkwić go w twarzy Cletusa - był pan wykładowcą w Akademii. Krótko mówiąc, oprócz trzymiesięcznej czynnej służby nie robił pan w armii nic poza wtłaczaniem taktyki w głowy kadetów.

- Pisałem również - dodał Cletus skrupulatnie - Teorię taktyki i strategii.

- Tak - rzekł ponuro Bat. - Mam to tutaj również. Trzy miesiące w polu, a zamierza pan napisać dwadzieścia tomów.

- Słucham, generale - powiedział Cletus. Bat rozparł się ciężko na krześle.

- W porządku - rzekł. - Ma pan tutaj wyznaczone specjalne zadanie jako mój doradca od taktyki. - Czarne brwi ściągnęły się groźnie i załopotały niczym bojowe flagi na wietrze. - Nie podejrzewam, abym dostał pana tylko dlatego, iż w porę doszły do pana słuchy o pozbywaniu się z Akademii niepotrzebnych ludzi, dzięki czemu pociągnąwszy za odpowiednie sznurki miał pan nadzieję zostać wysłany do jakiejś miłej, lekkiej pracy, przy której nie byłoby w zasadzie nic do roboty.

- Nie, generale - odparł cicho Cletus. - Może i pociąg­nąłem za parę sznurków, aby zostać tutaj wysłany. Ale, za pozwoleniem pana generała, nie dlatego, że myślałem o lekkiej pracy. Mam tutaj bardzo dużo do zrobienia.

- Nie sądzę, pułkowniku. Nie sądzę - powiedział Bat. - Tak się składa, że trzy miesiące temu złożyłem prośbę o dwanaście czołgów niezbędnych do akcji w dżungli... Zamiast nich dostałem pana. Otóż nie mam pojęcia, co Akademia zamierza zrobić ze swoim Wydziałem Taktyki. Te dzieciaki i tak muszą znaleźć się w polu i uczyć tego wszystkiego jeszcze raz w praktyce. Ale ja potrzebowałem tych czołgów. I nadal ich potrzebuję.

- Możliwe - powiedział Cletus - że w jakiś sposób pomogę panu generałowi obejść się bez nich.

- Nie sądzę - stwierdził ponuro Bat. - Uważam nato­miast, że będzie się pan tutaj obijał przez kilka miesięcy, okazując się przy tym nieszczególnie przydatny. Wspomnę wtedy o tym fakcie Sojuszniczej Kwaterze Głównej na Ziemi i znowu poproszę o swoje czołgi. Dostanę je, a pana przeniosą z powrotem na Ziemię - jeśli nawet bez pochwał, to przynajmniej bez żadnych czarnych plam w aktach... To znaczy, jeśli wszystko pójdzie gładko, pułkowniku. A... - sięgnął na skraj biurka i popchnął w kierunku Cletusa pojedynczy arkusz papieru - gdy już o tym mówię, mam tutaj raport o tym, iż upił się pan pierwszej nocy na statku i zrobił z siebie głupca przed ministrem spraw zagranicznych Koalicji, który również znajdował się na pokładzie.

- To dopiero szybki meldunek - spostrzegł Cletus - zważywszy, że kiedy grupa udająca się do Bakhalli opuszczała statek, wszystkie telefony na pokładzie były zajęte przez ludzi Koalicji. Wnioskuję zatem, iż ten raport dla pana generała jest dziełem któregoś z nich?

- To nie pańska sprawa, kto złożył raport! - huknął Bat. - Jeśli o to chodzi, złożył go kapitan statku.

Cletus roześmiał się.

- Co w tym śmiesznego, pułkowniku? - Bat podniósł głos.

- Myśl, generale - powiedział Cletus - że kapitan cywilnego statku składa meldunek o zachowaniu się oficera Sojuszu.

- Nie będzie pan uważał tego za zabawne, kiedy każę dołączyć tę informację do pańskich akt, pułkowniku - zauważył Bat. Wpatrywał się w swego rozmówcę z początku groźnie, następnie z odrobiną niepokoju, gdyż Cletus nie wyglądał na bardzo poruszonego tą groźbą. - No, mniejsza o koalicyjnego czy jakiegokolwiek tam cywilnego kapitana statku. Jestem pańskim dowódcą i proszę o wytłumaczenie pańskiej nietrzeźwości.

- Nie ma żadnego wytłumaczenia... - zaczai Cletus.

- Czyżby? - wtrącił Bat.

- Zamierzałem powiedzieć, że nie ma żadnego wytłuma­czenia - kontynuował Cletus -jako że żadne wytłumaczenie nie jest potrzebne. Nigdy w życiu nie byłem pijany. Obawiam się, że kapitan statku albo został mylnie poinformowany, albo wyciągnął niewłaściwy wniosek.

- Po prostu pomylił się, co? - ironicznie zauważył Bat.

- Zdarza się - powiedział Cletus - myślę, iż mam świadka, który potwierdzi, że nie byłem pijany. Siedział przy stole. To Mondar, były przedstawiciel Exotików w Enklawie St. Louis.

Otwarte usta Bata, przygotowującego się do riposty, nim Cletus zdołałby skończyć, zamknęły się z powrotem. Generał siedział w milczeniu przez kilka sekund. W końcu drgnęły mu brwi, a zmarszczka między oczami nieco się wygładziła.

- Skąd więc ten raport? - zapytał bardziej neutralnym tonem.

- Jak się zorientowałem - powiedział Cletus - załoga statku wydawała się sprzyjać ludziom Koalicji przebywającym na pokładzie.

- A więc, psiakrew! - wybuchnął Bat - skoro zorien­tował się pan, iż pochopnie wyciągają wnioski, dlaczego nie wyprowadził pan ich z błędu?

- To kwestia elementarnej strategii - odparł Cletus. - Pomyślałem, że nie zaszkodzi, jeśli pozwolę ludziom Koalicji powziąć o mnie jak najgorszą opinię - o mnie i o mojej, jako eksperta od taktyki, przydatności dla pana.

Bat popatrzył na Cletusa z politowaniem. - Tak czy inaczej, ich opinia nie jest ani odrobinę gorsza od mojej - powie­dział. - Nie jest mi pan potrzebny, pułkowniku. To jest mała, brudna wojna i nie ma w niej miejsca na strategiczne tajemnice. Tutejsza kolonia Exotików dysponuje tęgimi głowami, pieniędz­mi, rozwiniętą techniką i ma dostęp do morza. Neulandczycy nie mają ani wybrzeża, ani przemysłu, ale za to z powodu tego ich religijnego kultu wielożeństwa muszą wyżywić ze swoich niewiel­kich farm wiele ludzi. A ten nadmiar ludzi doskonale sprzyja powiększaniu szeregów partyzanckich. No więc Neulandczycy chcą tego, co mają Exotikowie, a Koalicja stara się im pomóc. My mamy dopilnować, aby im się to nie udało. Tak wygląda sytuacja. To, czego próbują dokonać neulandzcy partyzanci, i to, co my robimy, aby ich przed tym powstrzymać, jest najwyraźniej oczywiste. Nie potrzebuję ani książkowej strategii, ani ekspertów od taktyki, tak jak nie potrzebuję stuosobowej orkiestry symfonicznej. I jestem pewien, że deCastries, a także inni ludzie Koalicji na tamtym statku wiedzieli o tym równie dobrze jak ja.

- Być może, nie będę tak bezużyteczny, jak pan generał myśli - powiedział Cletus nie zniechęcony. - Oczywiście, zamierzam zbadać sytuację, rozpoczynając od ułożenia planu przechwycenia tych partyzantów, których w ciągu kilku następnych dni Neulandczycy będą usiłowali przerzucić w głąb kraju przez Etter Pass.

Brwi Bata znowu uniosły się do góry. - Nowi partyzanci? Kto pana poinformował o Etter Pass? - warknął. - Co za królika próbuje pan wyciągnąć ze swojego kapelusza?

- Żadnego królika - odparł Cletus. - Obawiam się, że nie jest to tylko profesjonalna opinia. Jedynie zdrowy roz­sądek. Kiedy znalazł się tutaj deCastries, Neulandczycy muszą podczas jego wizyty przeprowadzić jakieś spektakularne akcje... Czy ma pan pod ręką mapę?

Bat uderzył w przycisk na biurku i ściana po lewej stronie Cletusa rozjaśniła się dzięki wyświetlonej na niej dużej mapie ukazującej długi, wąski, nadbrzeżny kraj Exotików z pasmem gór w głębi, oddzielającym go od Neulandii. Cletus podszedł do ściany, wyciągnął rękę i lewym palcem wskazującym dotknął punktu w środkowej części pasma górskiego bieg­nącego wzdłuż lewej strony mapy.

- To jest Etter Pass - powiedział do Bata. - Dobra, szeroka przełęcz górska prowadząca z Neulandii do Bakhalli, tyle że, zgodnie z meldunkami, niezbyt często wykorzystywana przez Neulandczyków po prostu dlatego, że po drugiej stronie, sto pięćdziesiąt kilometrów w każdym kierunku, nie ma niczego wartego zachodu. Skądinąd jest to zupełnie łatwa do pokonania przełęcz. W dole leży tylko małe miasteczko Two Rivers. Oczywiście, z praktycznego punktu widzenia, Neulandczycy wolą wysyłać swoich partyzantów przez przełęcze znajdujące się w pobliżu większych skupisk ludzkich. Ale jeśli nie tyle zależy im na korzyściach, ile na widowisku, opłacałoby im się w ciągu kilku następnych dni przerzucić w tym miejscu znaczne siły, tak że za tydzień od dziś mogliby uderzyć na jedno z mniejszych miast wybrzeża, być może, zdobyć je i utrzymać przez kilka dni.

Cletus odwrócił się, pokuśtykał do swojego krzesła i siadł. Bat ze zmarszczonymi brwiami patrzył na mapę.

- W każdym razie - mówił dalej Cletus - zarzucenie sieci i schwytanie większości z nich nie powinno być zbyt trudne, kiedy będą próbowali przejść przez Two Rivers. W rzeczywistości mógłbym zrobić to sam. Gdyby dał mi pan batalion skoczków...

- Batalion! Skoczków!... - Bat nagle otrząsnął się z osłu­pienia i rzucił na Cletusa piorunujące spojrzenie. - Pan myśli, że co to jest? Sala wykładowa, na której może pan sobie wymarzyć dowolny oddział potrzebny do wykonania zadania? Nie ma oddziałów skoczków na Kultis. A jeśli chodzi o powierzenie panu batalionu jakiegokolwiek rodzaju wojsk, nawet gdyby pańskie domysły były coś warte... - Bat parsknął.

- Partyzanci i tak przyjdą. Założyłbym się o moją reputa­cję - odezwał się Cletus spokojnie. - W istocie mógłby pan powiedzieć, że w gruncie rzeczy już to zrobiłem. Pamiętam, jak rozmawiałem z niektórymi moimi kolegami z Akademii i z jednym czy dwoma przyjaciółmi z Waszyngtonu, przewi­dując podobną partyzancką akcję, kiedy tylko Dow deCastries pokaże się w Neulandii.

- Przewidział pan... - Ton Bata stał się raptem zamyślony i przebiegły. Rozsiadł się za biurkiem, z namysłem, ze ściągniętymi brwiami patrząc na Cletusa. Następnie spojrzenie jego ciemnych oczu nabrało ostrości. - Zatem postawił pan na szalę swoją reputację, prawda, pułkowniku? Tyle że zbywające oddziały to coś, czego nie mam, a zresztą pan jest tutaj moim doradcą... Powiem panu coś. Ściągnę kompanię urlopowanych i wyślę ją pod dowództwem oficera liniowego. Będzie młodszy od pana stopniem, oczywiście, ale może pan zabrać się z nim, jeśli pan zechce. Oficjalnie jedynie jako obserwator, ale powiem oficerowi dowodzącemu, że ma brać pod uwagę pańskie rady. Odpowiada to panu?

Ostatnie słowa wypowiedziane tonem nie znoszącym sprze­ciwu przypominały ostre warknięcie.

- Naturalnie - odpowiedział Cletus. - Jeśli pan generał sobie tego życzy.

- Dobrze! - Bat rozpromienił się niespodziewanie, poka­zując zęby w szerokim, fałszywym uśmiechu. - Może więc pan odejść i obejrzeć swoją kwaterę, pułkowniku. Ale niech pan będzie blisko telefonu.

Cletus wstał. - Dziękuję, generale - powiedział i ruszył do wyjścia.

- Nie ma za co, pułkowniku. Nie ma za co! - W głosie Bata pojawiło się coś na kształt chichotu, kiedy Cletus zamykał za sobą drzwi gabinetu.

Cletus opuścił budynek Kwatery Głównej i poszedł zająć się sprawą mieszkania. Gdy już rozlokował się w pomiesz­czeniach Kwater dla Nieżonatych Oficerów, ruszył spacerkiem do Biura Kadr Oficerskich z kopią swoich rozkazów i spraw­dził, czy podporucznik Arvid Johnson, o którym mówił Mondarowi, nadal pozostaje bez przydziału. Poinformowany, że tak właśnie jest, Cletus wypełnił prośbę o wyznaczenie porucznika na członka swego zespołu badawczego i poprosił, aby kazano mu się natychmiast z nim skontaktować w jego kwaterze.

Wrócił do siebie. Około piętnastu minut później zabrzęczał sygnał zapowiadający gościa. Cletus wstał z krzesła i otworzył drzwi.

- Arvid! - wykrzyknął, wpuszczając gościa i zamykając za nim drzwi.

Arvid Johnson wszedł i uśmiechnął się uszczęśliwiony, kiedy wymieniali uścisk dłoni. Cletus był wysoki, ale Arvid reprezentował się przy nim jak wieża, poczynając od obcasów czarnych, wojskowych butów, a kończąc na czubku głowy z krótko obciętymi, jasnoblond włosami.

- A jednak przyjechał pan, pułkowniku - powiedział Arvid, uśmiechając się. - Wiem, powiedział pan, że pan przyjedzie, ale nie mogłem uwierzyć, że naprawdę opuści pan Akademię.

- To właśnie tutaj dzieje się wiele rzeczy - odrzekł Cletus.

- Pułkowniku! - Arvid patrzył niedowierzająco. - Tutaj, na Kultis?

- Nie tyle idzie o miejsce - powiedział Cletus - ile o ludzi, którzy potrafią sprawić, że coś się dzieje. W tej chwili jest tutaj człowiek o nazwisku deCastries i pierwsza rzecz, której od ciebie oczekuję, polega na tym, abyś udał się ze mną dzisiaj wieczorem na wydawane dla niego przyjęcie.

- DeCastries? - powtórzył Arvid i potrząsnął głową. - Chyba nie znam...

- Minister spraw zagranicznych Koalicji - rzekł Cle­tus. - Przyleciał z Ziemi tym samym statkiem co ja... Gracz.

Arvid skinął głową. - Ach tak, jeden z szefów Koalicji - zauważył. - Nic zatem dziwnego, że jak pan powiada, może się tu dziać wiele rzeczy... Co pan rozumie przez określenie gracz, pułkowniku? Czy ma pan na myśli to, że lubi on sport?

- Nie w zwykłym tego słowa znaczeniu - odparł Cletus i zacytował: - Którego grą były królestwa i którego stawką trony. Którego stołem, ziemia, którego kośćmi do gry, kości ludzkie...

- Szekspir? - zapytał Arvid z zaciekawieniem.

- Byron - odpowiedział Cletus - w Wieku brązu, to o Napoleonie.

- Pułkowniku - zapytał Arvid - czyżby pan naprawdę uważał, że ten deCastries jest nowym Napoleonem?

- Nie w większym stopniu, niż gdyby Napoleon okazał się deCastriesem - odparł Cletus. - Mają jednak pewne wspólne cechy.

Arvid czekał jeszcze przez chwilę, ale Cletus już nic więcej nie powiedział. Potężny, młody mężczyzna znowu skinął głową.

- Tak jest - rzekł i zapytał: - O której godzinie mamy iść na to przyjęcie, pułkowniku?


Rozdział VI



Kiedy gdzieś za Bakhallą, za pasmem wzgórz w głębi lądu, rozległ się grzmot o niższym tonie niż na Ziemi, nasuwający na myśl pomrukiwania olbrzymów, Cletus i Arvid przybyli do rezydencji Mondara. Niebo nad miastem było jednak czyste. Ponad dachami budynków schodzących w dół do portu żółte słońce Kultis nadawało niebu i morzu różowozłoty kolor.

Dom Mondara otoczony drzewami i kwitnącymi krzewami, zarówno rodzimych, jak i ziemskich gatunków, stał samotnie na małym wzgórzu we wschodnich przedmieściach miasta. Budynek powstał z gotowych elementów, które połączono ze sobą, kładąc raczej większy nacisk na użyteczność niż na ogólny wygląd. Reguła ta jednakże dotyczyła tylko zasadniczej bryły domu. We wszystkim innym widać było rękę artysty.

Surowe, białe mury, zabarwione teraz przez zachód słońca, nie kończyły się nagle na zielonym trawniku, ale tworzyły altany, patia i werandy, których ściany stanowiły kraty oplecione winoroślą. Gdy Cletus i Arvid wysiedli z samochodu i weszli do pierwszej z tych zewnętrznych budowli, nie potrafili powiedzieć, czy znajdują się wewnątrz domu, czy jeszcze nie.

Mondar przywitał ich w dużym, przewiewnym pokoju, który miał tylko trzy ściany, czwartą tworzyła ażurowa konstrukcja okryta winoroślą. Poprowadził ich w głąb domu, do szerokiego, niskiego pokoju wyłożonego dywanami, peł­nego wygodnych, wyściełanych krzeseł i kanap. Było już tam wiele osób, łącznie z Melissą i Eachanem Khanem.

- DeCastries? - zapytał Cletus Mondara.

- Już jest - odparł Mondar. - On i Pater Ten właśnie kończą rozmawiać z jednym z moich rodaków. - Mówiąc to, prowadził ich jednocześnie w kierunku barku w jednym z rogów pokoju. - Zamówcie sobie coś do picia. Muszę teraz zobaczyć się z pewnymi ludźmi, ale chciałbym później poroz­mawiać z tobą, Cletusie. Dobrze? Znajdę cię, jak tylko będę wolny.

- Ależ tak! - odparł Cletus. Kiedy Mondar odszedł, odwrócił się do barku. Arvid już podnosił szklankę piwa, którą sobie zamówił.

- Pułkowniku - odezwał się Arvid. - Czy mogę coś...

- Nie teraz, dziękuję - odparł Cletus. Rozejrzał się ponownie dookoła, aż jego wzrok natknął się na Eachana Khana stojącego samotnie z kieliszkiem w ręce obok szerokie­go okna. - Zostań tutaj, proszę, Arvidzie. Tak, abym mógł łatwo cię znaleźć, kiedy będziesz mi potrzebny.

- Tak jest, pułkowniku - powiedział Arvid.

Cletus ruszył w kierunku Eachana Khana. Starszy męż­czyzna rozglądał się wokół z kamienną twarzą, jak gdyby chciał zniechęcić innych do rozmowy; Cletus podszedł do niego. Na jego widok twarz Eachana złagodniała - o ile w ogóle można było kiedykolwiek wyrazić się o niej w ten sposób.

- Dobry wieczór - rzekł Eachan. - Domyślam się, że poznał pan już swego dowódcę.

- Wiadomości szybko się rozchodzą - stwierdził Cletus.

- Ostatecznie jesteśmy placówką wojskową - zauważył Eachan. Jego spojrzenie na moment powędrowało poza Cletusa, a następnie wróciło. - Słyszałem również, że mówił pan coś o infiltracji neulandzkich partyzantów przez Etter Pass?

- To prawda - odparł Cletus. - Nie sądzi pan, że to prawdopodobne?

- Bardzo prawdopodobne, teraz kiedy pan zwrócił na to uwagę - powiedział Eachan. - A przy okazji, zdobyłem te trzy tomy na temat taktyki, które pan już opublikował. Były w tutejszej bibliotece. Na razie miałem jedynie tyle czasu, aby je przejrzeć -jego oczy zwarły się raptem z oczami Cletusa - ale wygląda to na rzecz rozsądną. Bardzo rozsądną. Chociaż nadal nie jestem pewny, czy zastosuję kiedyś pańską taktykę błędu. Jak powiedział deCastries, bitwa to nie zawody szer­miercze.

- Nie - potwierdził Cletus - ale mimo wszystko zasada ta daje się zastosować. Wyobraźmy sobie dla przykładu prostą taktyczną pułapkę, którą pan zastawia na swojego przeciwnika, polegającą na sprowokowaniu go do uderzenia na pozornie słaby odcinek pańskiej linii bojowej. A kiedy już to zrobi, pańska linia cofnie się, pociągając nieprzyjacielskie siły za sobą, pan otoczy je i pokona swoimi ukrytymi głównymi siłami.

- Nie ma w tym nic nowego - stwierdził Eachan.

- Faktycznie - uznał Cletus - ale niech pan zastosuje taktykę błędu absolutnie do takiej samej sytuacji. Tyle że tym razem w kolejnych potyczkach z wrogiem pozwoli mu pan na odniesienie paru małych, łatwych zwycięstw. Tym sposobem zmusi go pan do angażowania coraz większych sił do każdej następnej walki. Kiedy w końcu użyje on największej części swoich sił do czegoś, co będzie uważał za jeszcze jedno łatwe zwycięstwo, zmienia pan tę potyczkę w pułapkę, a przeciwnik odkryje, że zwabił go pan stopniowo na pozycję, która jest otoczona, a on zdany na pańską łaskę.

- Chytre - Eachan zmarszczył brwi - może nazbyt chytre...

- Nie całkiem - odrzekł Cletus. - Chiny cesarskie i Rosja stosowały bardziej bezwzględną wersję tej taktyki, wciągając najeźdźców w głąb swego terytorium, aż wróg nagle stwierdzał, że jest zbyt daleko od swoich baz zaopatrzeniowych i całkowicie otoczony przez obce ludy... Napoleon i odwrót spod Moskwy.

- A jednak... - Eachan nagle urwał. Utkwił wzrok gdzieś za plecami Cletusa; a Cletus odwracając się stwierdził, że w pokoju znajduje się Dow deCastries. Wysoki, ciemny i elegancki minister spraw zagranicznych Koalicji stał po drugiej stronie pokoju, rozmawiając z Melissą.

Oderwawszy wzrok od tych dwóch postaci i spojrzawszy z powrotem na Eachana, Cletus uświadomił sobie, że twarz starszego mężczyzny znowu stała się zimna i sztywna, niczym pierwszy lód na powierzchni głębokiego stawu w bezwietrzny zimowy dzień.

- Czy znał pan wcześniej deCastriesa? - zapytał Cle­tus. - Pan i Melissa?

- Podoba się wszystkim kobietom. - Głos Eachana był ponury. Jego wzrok nadal spoczywał na Melissie i Dowie.

- Tak - rzekł Cletus. - A przy okazji... - Urwał i czekał. Eachan niechętnie oderwał wzrok od pary po przeciwnej stronie pokoju i spojrzał na Cletusa.

- Zamierzałem powiedzieć - podjął Cletus - iż generał Traynor stwierdził coś dziwnego, kiedy z nim rozmawiałem. Poinformował mnie, że w Bakhalli nie ma żadnych oddziałów skoczków. Zdumiało mnie to. Czytałem trochę o was, Dorsajach, zanim tu przyjechałem, i myślałem, że skoki są częścią szkolenia, któremu poddajecie najemników?

- Robimy to - odrzekł Eachan oschle. - Ale generał Traynor jest taki, jak wielu sojuszniczych i koalicyjnych dowódców. Uważa, że nasz sposób szkolenia nie jest aż tak dobry, aby przygotowywał żołnierzy do służby w oddziałach skoczków czy też do podobnych zadań na polu walki.

- Hm - zaczął Cletus. - Zazdrość? Czy może sądzi pan, że patrzą na was, najemników, jak na konkurentów?

- Ja tego nie powiedziałem - odparł Eachan lodowa­to. - Wyciągnie pan, oczywiście, własne wnioski. - W jego oczach kryła się chęć ponownego spojrzenia na Melissę i Dowa.

- Aha, jeszcze o coś zamierzałem pana zapytać - powie­dział Cletus. - Przydziały do Bakhalli, które przeglądałem na Ziemi, wymieniały kilku oficerów marynarki odkomendero­wanych do pełnienia obowiązków inżynierów w żegludze rzecznej i w porcie. Nie widziałem jednak nigdzie ludzi z marynarki.

- Komandor Wefer Linet - odezwał się natychmiast Eachan - w cywilnym ubraniu, po drugiej stronie pokoju, tam, na końcu kanapy. Chodźmy. Przedstawię pana.

Cletus ruszył za Eachanem na ukos przez cały pokój aż do kanapy i kilku krzeseł, na których siedziało sześć rozmawia­jących ze sobą osób. Obaj mężczyźni znaleźli się w znacznie bliższej odległości od Dowa i Melissy niż poprzednio, ale nadal zbyt daleko, aby mogli słyszeć rozmowę, która toczyła się pomiędzy tamtymi dwojgiem.

- Komandorze - odezwał się Eachan, kiedy podeszli do kanapy, a niski trzydziestokilkuletni mężczyzna o kwadratowej twarzy podniósł się natychmiast z jej końca z kieliszkiem w ręku - chciałbym przedstawić panu pułkownika Cletusa Grahame, prosto z Ziemi, przydzielony do sztabu generała Traynora jako ekspert od taktyki.

- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedział Wefer Linet, potrząsając dłonią Cletusa w mocnym, przyjacielskim uścisku. - Niech pan wymyśli coś do roboty dla nas, oprócz pogłębiania ujść rzek i kanałów, a moi ludzie pokochają pana.

- Zrobię to - odparł Cletus uśmiechając się. - Obiecuję.

- Świetnie! - rzekł energicznie Wefer.

- Macie wciąż te wielkie, podwodne buldożery, nie­prawdaż? - zapytał Cletus. - Czytałem o nich, zdaje się, w sojuszniczym „Dzienniku Wojskowym” siedem mie­sięcy temu.

- Tak, Marki V. - Twarz Lineta ożywiła się. - Mamy takich sześć. Chciałby pan przejechać się jednym z nich któregoś dnia? To piękne maszyny. Traynor chciał je nam zabrać i użyć do karczowania dżungli. Robią to rzeczywiście lepiej niż wszystko to, co macie tam w armii. Ale nie są przeznaczone do pracy na lądzie. Nie mogłem sam sprzeciwić się generałowi, więc zażądałem bezpośrednich rozkazów z Zie­mi i trzymałem kciuki. Na szczęście mu odmówili.

- Pojadę z panem na tę przejażdżkę - powiedział Cletus. Eachan znowu patrzył na Melissę i Dowa z kamiennym skupieniem. Cletus omiótł spojrzeniem pokój i dostrzegł Mondara rozmawiającego z dwiema kobietami, które wy­glądały na żony pracowników korpusu dyplomatycznego.

Jak gdyby spojrzenie Cletusa miało fizyczną moc, Exotik odwrócił się właśnie w tym momencie w jego stronę, uśmiech­nął i skinął głową. Cletus również kiwnął głową i zwrócił do Wefera, który wdał się w wyjaśnienia o tym, jak działają Marki V na głębokości do trzystu metrów, i to pomimo dużej fali czy też prądu o szybkości trzydziestu węzłów.

- Zdaje się, że przez kilka następnych dni będę zajęty poza miastem - powiedział Cletus. - Ale później, jeśli jakiegoś powodu znowu nie będę musiał opuścić miasta...

- Niech pan do mnie dzwoni o każdej porze - wtrącił Wefer. - Pracujemy teraz w głównym porcie, tutaj w Bakhalli. Mogę w ciągu dziesięciu minut przywieźć pana do swojego stanowiska dowodzenia, jeśli po prostu zadzwoni pan pół godziny wcześniej, aby się umówić... Jak się masz, Outbondzie. Pułkownik wybierze się ze mną któregoś dnia na przejażdżkę Markiem V.

Mondar zbliżył się, kiedy Wefer mówił.

- Dobrze - rzekł Exotik uśmiechając się. - To go zainteresuje. - Jego spojrzenie przeniosło się na Cletusa. - Przypuszczam, że chcesz porozmawiać z Dowem deCastriesem, Cletusie? Załatwił już dzisiejszego wieczoru swoje interesy z moimi kolegami. Spójrz, stoi tam, w drugim końcu pokoju, z Melissą.

- Tak... widzę - powiedział Cletus. Popatrzył na Wefera i Eachana. - Właśnie się tam wybierałem. Jeśli panowie wybaczą?

Opuścił Wefera z obietnicą, że zadzwoni do niego przy najbliższej okazji. Kiedy odwracał się, zauważył jeszcze, jak Mondar dotyka lekko ramienia Eachana i odciąga go na bok, chcąc porozmawiać.

Cletus kulejąc ruszył w tę stronę, gdzie Dow i Melissą nadal stali razem. Kiedy podszedł do nich, oboje obrócili się, aby na niego spojrzeć. Na twarzy Melissy pomiędzy zasępionymi brwiami pojawiła się niespodziewanie lekka zmarszczka. Dow natomiast uśmiechnął się wesoło.

- No i co, pułkowniku - odezwał się. - Słyszę, że o włos uniknęliście nieszczęścia, jadąc dzisiaj z kosmoportu.

- Podejrzewam, że to zwyczajna rzecz tutaj, w Bakhalli - odparł Cletus.

Obydwaj roześmieli się swobodnie i lekka zmarszczka między oczami Melissy zniknęła.

- Przepraszam - powiedziała do Dowa. - Zdaje się, że ojciec ma mi coś do powiedzenia. Kiwa do mnie ręką. Zaraz wrócę.

Odeszła. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się i zwarły ze sobą.

- A więc - zauważył Dow - wyszedł pan z tego zaszczytnie, pokonując partyzancką bandę.

- To niezupełnie tak. Był tam również Eachan i jego pistolet. - Cletus wpatrywał się w drugiego mężczyznę. - Melissą mogła zostać jednak zabita.

- Mogła - potwierdził Dow - i byłaby to wielka szkoda.

- Z pewnością tak - powiedział Cletus. - Ta dziewczyna zasługuje na coś lepszego.

- Ludzie mają zazwyczaj to, na co zasługują. Dotyczy to i Melissy. Nie sądziłem jednak, że naukowcy interesują się jednostkami.

- Wszystkim - odparł Cletus.

- Rozumiem - rzekł deCastries. - Z pewnością kuglarskimi sztuczkami. Wie pan, znalazłem jednak kostkę cukru pod tą środkową filiżanką. Wspomniałem o tym Melissie, a ona powiedziała, że przyznał się jej pan, iż miał kostki pod wszystkimi trzema filiżankami.

- Obawiam się, że tak - potwierdził Cletus. Spojrzeli na siebie.

- To dobra sztuczka - powiedział deCastries. - Ale nie taka, która udałaby się drugi raz.

- Tak - przyznał Cletus. - Za każdym razem musi być coś innego.

DeCastries uśmiechnął się ze zwierzęcym grymasem.

- Nie sprawia pan wrażenia człowieka w wieży z kości słoniowej, pułkowniku - zauważył. - Coś nie mogę po­wstrzymać się od myśli, iż bardziej, niż się pan do tego przyznaje, ceni pan działanie niż teorię. Niech mi pan powie - rozbawione oczy mówiącego skryły się pod gęstymi brwia­mi - gdy staje pan przed prostym wyborem, skłania się pan raczej ku działaniu czy też prawieniu kazań?

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości - odparł Cletus. - Ale ujemną stroną pozostawania naukowcem jest to, iż uważa się go również za idealistę. A tak na dłuższą metę, kiedy nowe planety uwolnione od ziemskich wpływów będą same kierowały własnym losem, teorie jednego człowieka mogłyby okazać się trwalsze i bardziej przydatne niż działania takiegoż człowieka.

- Wspomniał pan o tym na pokładzie statku - rzekł deCastries. - Mówił pan, że wpływy Sojuszu i Koalicji zostaną wyeliminowane z takich planet jak Kultis. Czy nadal czuje się pan bezpiecznie, powtarzając to tutaj, gdzie wszędzie wokół są pańscy przełożeni?

- Wystarczająco bezpiecznie - odrzekł Cletus. - Żaden z nich nie uwierzyłby w to, podobnie jak pan.

- Tak, obawiam się, że nie wierzę. - DeCastries wziął szklankę wina z małego stolika, obok którego stał, i szybkim ruchem podniósł ją do światła, wolno obracając między kciukiem a palcem wskazującym. Opuścił szklankę i spojrzał znowu na Cletusa. - Ale z zainteresowaniem posłuchałbym, jak to według pana się stanie.

- Planuję trochę pomóc tym zmianom - odparł Cletus.

- Czyżby! - powiedział deCastries. - Nie wydaje się, aby miał pan cokolwiek do powiedzenia w sprawie sposobu rozdziału funduszy, armii czy też wpływów politycznych. Weźmy mnie, właśnie teraz mam to wszystko w ręku, co stawia mnie na znacznie mocniejszej pozycji. Gdybym sądził, że prawdopodobna jest wielka zmiana - na moją korzyść oczywiście - wtedy byłbym zainteresowany nadawaniem rzeczom przyszłego kształtu.

- Cóż - zauważył Cletus - możemy obaj spróbować.

- Dość uczciwe postawienie sprawy. - DeCastries trzymał szklankę wina, patrząc ponad nią na Cletusa. - Ale nie powiedział mi pan, jak zamierza pan tego dokonać. Wyjaś­niłem panu, jakie są moje narzędzia - pieniądze, uzbrojone wojska, siła polityczna. Co pan ma? Tylko teorie?

- Niekiedy teorie wystarczają - odparł Cletus. DeCastries z wolna potrząsnął głową. Odstawił szklankę na mały stolik i lekko potarł o siebie palce tej ręki, w której trzymał szklankę wina, jak gdyby chciał pozbyć się pewnej lepkości.

- Pułkowniku - powiedział spokojnie - albo jest pan nowym rodzajem agenta, którego Sojusz stara się ze mną związać - w takim przypadku dowiem się wszystkiego, gdy tylko dostanę odpowiedź z Ziemi - albo jest pan kimś w rodzaju interesującego szaleńca. W tym wypadku bieg rzeczy wyjaśni wszystko w czasie niewiele dłuższym niż ustalenie, czy jest pan agentem czy nie.

Patrzył przez chwilę na Cletusa. Cletus wytrzymał jego wzrok z obojętna twarzą.

__ Przykro mi to powiedzieć - mówił dalej deCastries - ale coraz bardziej przypomina mi pan szaleńca. To wielka szkoda. Gdyby pan był agentem, zaproponowałbym panu lepszą pracę niż w Sojuszu. Ale nie chcę najmować szaleńca - zbyt trudno byłoby przewidzieć jego zachowanie. Przykro mi.

- A gdybym - zapytał Cletus - okazał się szczęśliwym szaleńcem...?

- Wtedy, oczywiście, byłoby to co innego. Ale trudno tego oczekiwać. Zatem wszystko, co mogę powiedzieć, to przykro mi. Miałem nadzieję, że pan mnie nie rozczaruje.

- Zdaje się, że mam zwyczaj rozczarowywania ludzi - odparł Cletus.

- Jak wtedy, gdy najpierw postanowił pan malować zamiast iść na Akademię, a później rzucił pan mimo wszystko malowanie dla wojska? - mówił półgłosem deCastries. - W ten sposób ja również rozczarowałem wiele osób w swoim życiu. Mam mnóstwo wujów i kuzynów w całej Koalicji - wszyscy oni to cieszący się powodzeniem menedżerowie, ludzie interesu, jak mój ojciec. Aleja wybrałem politykę... - urwał, bo właśnie podeszła do nich Melissa.

- To nie było nic ważnego... Ach, Cletusie - zwróciła się do pułkownika - Mondar powiedział, że gdyby go pan szukał, będzie w swoim studio. To osobny budynek z tyłu za domem.

- Którędy mam tam iść? - spytał Cletus. Dziewczyna wskazała na łukowate wyjście w odległej ścianie pokoju. - Proszę iść prosto i skręcić w lewo - powiedzia­ła. - Korytarz, w którym się pan znajdzie, prowadzi do drzwi wychodzących na ogród. Studio jest zaraz za nim.

- Dziękuję - rzekł Cletus.

Znalazł korytarz, tak jak powiedziała Melissa, i ruszył nim aż do ogrodu, małego, tarasowatego dziedzińca ze ścieżkami biegnącymi w kierunku rzędu drzew, których wierzchołki ostro chyliły się w gorącym, wilgotnym wietrze na tle nieba pełnego postrzępionych chmur zalanych księ­życowym światłem. Wokół nie było śladu żadnego budynku. W tym momencie, w którym Cletus zawahał się, dostrzegł Przed sobą światło przeświecające między drzewami. Minął ogród i wąski pas drzew. Znalazł się na otwartej przestrzeni przed niską, wyglądającą jak garaż budowlą, tak doskonale wkomponowaną w otaczającą ją roślinność, iż sprawiała wrażenie na wpół zagrzebanej w ziemi. Niskie, szczelnie zasłonięte okna przepuszczały niewiele światła, co właśnie Cletus spostrzegł. Przed sobą miał drzwi, które rozsunęły się bezdźwięcznie, kiedy do nich podszedł. Wkroczył do środka, a wtedy drzwi zamknęły się za nim, aż przystanął odruchowo.

Wszedł do łagodnie, ale jasno oświetlonego pokoju, z wy­glądu raczej biblioteki niż gabinetu, chociaż miał on w sobie coś z obydwóch tych pomieszczeń. Powietrze było w nim dziwnie rzadkie, suche i czyste, jak powietrze na szczycie wysokiej góry. Półki ustawione pod wszystkimi czterema ścianami zawierały zadziwiająco ogromny zbiór starych, drukowanych tomów. Dwa rogi pokoju zajmowały studyjna konsola i system konserwacji księgozbioru. Ale Mondar, jedyna oprócz Cletusa osoba w pokoju, siedział z dala od tych urządzeń na czymś w rodzaju szerokiego krzesła bez oparcia, skrzyżowawszy przed sobą nogi, tak że wyglądał niczym Budda w pozycji lotosu:

W pokoju nie było nic, co świadczyłoby o niezwykłości chwili czy miejsca - ale kiedy tylko Cletus minął drzwi, gdzieś głęboko w nim coś głośno, ostrzegawczo krzyknęło, aż instynktownie zatrzymał się w progu. Wyczuł niejasne napięcie, które utrzymywało się w powietrzu - wrażenie jakby potężnej, niewidzialnej mocy znajdującej się chwilowo w delikatnej równowadze. Na moment umysł Cletusa wyłączył się. Następ­nie się rozjaśnił. Przez jedną przelotną, ale wieczną chwilę Cletus ujrzał to, co znajdowało się w pokoju - i to, czego w nim nie było.

To, co zarejestrowały jego oczy, przedstawiało się niczym dwie nałożone na siebie, ale jednocześnie odrębne i wyraźne wersje tej samej sceny. Jedną stanowił zwykły pokój wypeł­niony zwyczajnymi sprzętami z Mondarem siedzącym na swoim krześle.

Druga przedstawiała ten sam pokój, ale działo się w nim coś zupełnie innego. Mondar nie siedział na swoim krześle, lecz unosił się w pozycji lotosu kilka centymetrów nad jego poduszką. Za nim i przed nim ciągnął się sznur częściowo przezroczystych widm, z których każde było rozpoznawalne, i gdy te najbliżej niego, tuż za nim i tuż przed nim stanowiły jego własną kopię, te dalsze miały różne twarze, twarze Exotików, twarze należące do różnych ludzi, do różnych Outbondów. Przesuwały się przed nim i za nim, aż w końcu stawały się niewidoczne.

Cletus również, jak zdał sobie sprawę, pomnażał swoje odbicia. Mógł dojrzeć te, które znajdowały się przed nim, i w jakiś sposób był świadomy tych, które przesuwały się za nim. Przed nim był Cletus z dwoma zdrowymi kolanami, ale za tym zdrowym i dwoma kolejnymi Cletusami widać było innych, większych mężczyzn. A poprzez wszystkich biegła wspólna nić łącząca tętna ich życia z jego tętnem, i sięgała dalej, po człowieka bez lewego ramienia, i dalej, poprzez życia tych wszystkich, co pozostawali za nim, by wreszcie skończyć się na potężnym starcu w zbroi siedzącym na białym koniu z buławą w ręce.

To nie było wszystko. Pokój pełen był jakichś sił, prądów, napięć biegnących z niezmiernych odległości do tego punktu ogniskowego, w którym niby promyki złotego światła snuły się splatając ze sobą, łącząc niektóre z obrazów Cletusa z odbiciami Mondara, a nawet Cletusa jako takiego z Mon­darem. Obaj mężczyźni, ich kopie znajdujące się przed nimi i za nimi, zawiśli wpleceni w gobelin utkany z przeplatających się świetlistych nici, na tę jedną jedyną chwilę, w której wzrok Cletusa pochwycił podwójną scenę.

W tym momencie Mondar spojrzał na Cletusa i nagle zniknął zarówno gobelin, jak i widma. Został jedynie normalny pokój.

Ale oczy Mondara wpatrywały się w Cletusa, jarząc niczym bliźniacze szafiry, rozświetlone od środka światłem identycz­nym w kolorze i strukturze jak owe promyki, które zdawały się wypełniać przestrzeń między dwoma mężczyznami.

- Tak - powiedział Mondar. - Wiedziałem... prawie od chwili, w której zobaczyłem cię po raz pierwszy w sali jadalnej statku. Wiedziałem, że masz moc. Gdyby tylko częścią naszej filozofii było nawracanie czy też werbowanie w zwyczajny sposób, od tamtej pory próbowałbym cię zwerbować. Czy rozmawiałeś z Dowem?

Cletus uważnie przyjrzał się twarzy bez zmarszczek i niebies­kim oczom swego rozmówcy i powoli skinął głową.

- Z twoją pomocą - powiedział. - Czy rzeczywiście konieczne było pozbycie się Melissy? DeCastries i ja mogliśmy porozmawiać przy niej.

- Chciałem, aby miał przewagę pod każdym względem - odparł Mondar z błyszczącymi oczami. - Chciałem, aby w jego umyśle nie powstała żadna wątpliwość co do tego, iż nie może zalicytować tak wysoko, jak zechce... Zaproponował ci pracę u siebie, prawda?

- Powiedział mi - odparł Cletus - że nie może - interesującemu szaleńcowi. Z czego wywnioskowałem, że ma wielką ochotę to zrobić.

- Naturalnie, że tak - potwierdził Mondar. - Ale chce ciebie tylko ze względu na to, co możesz zrobić dla niego. Nie interesuje go to, co ty sam mógłbyś zyskać... Cletusie, czy wiesz, skąd wzięliśmy się my, Exotikowie?

- Tak - odparł Cletus. - Poczytałem o was, zanim złożyłem prośbę o przeniesienie mnie tutaj. Stowarzyszenie Badań i Rozwoju Egzotycznych Nauk było źródłem, z którego dowiedziałem się, że wyrośliście z kultu czarnej magii, zwanego Bractwem Chantry, a wywodzącego się z początków dwu­dziestego pierwszego wieku.

- Zgadza się - powiedział Mondar. - Kult ten jest wytworem umysłu człowieka zwącego się Walter Blunt. Był to genialny człowiek, Cletusie, ale jak większość ludzi tamtych czasów nie akceptował faktu, iż znana mu przestrzeń życiowa przemieściła się nagle z powierzchni jednej planety na powierz­chnię innych planet rozsypanych w przestrzeni kosmicznej w odległości wielu lat świetlnych. Prawdopodobnie znasz historię tego okresu równie dobrze jak ja. Jak powstał ten pierwszy, instynktowny strach przed przestrzenią pozostającą poza zasięgiem Systemu Słonecznego i jak się wyładował w serii krwawych rozruchów społecznych. Namnożyło się wtedy wśród ludzi sporo stowarzyszeń i kultów próbujących przystosować człowieka do poczucia znikomości i braku bezpieczeństwa tkwiących gdzieś głęboko w jego podświado­mości. Blunt był bojownikiem, anarchistą. Jego odpowiedzią była rewolucja...

- Rewolucja? - zapytał Cletus.

- Tak. Dosłownie rewolucja - odpowiedział Mondar. - Blunt chciał zniszczyć część obecnej, obiektywnej, fizycznej rzeczywistości, stosując pierwotne, psychiczne działanie. To, co chciał zrobić, nazwał „twórczą destrukcją”. Jego we­zwaniem było - „Niszczyć!” Nie potrafił jednak nakłonić nawet mocno znerwicowanych ludzi swoich czasów do prze­kroczenia pewnej emocjonalnej granicy. I wtedy został od­sunięty od przewodzenia bractwu przez młodego inżyniera górnictwa, który stracił rękę w wypadku w kopalni...

- Stracił rękę? - ostro przerwał Cletus. - Którą rękę?

- Lewą, tak, myślę, że stracił lewą rękę - odpowiedział Mondar. - Czemu pytasz?

- Nieważne - rzekł Cletus. - Mów dalej.

- Nazywał się Paul Formain...

- Fort-mayne? - przerwał Cletus po raz drugi.

- Bez „t” - odparł Mondar - F-o-r-m-a-i-n - przeliterował, spoglądając ze zdziwieniem na Cletusa. - Czy coś zainteresowało cię szczególnie, Cletusie?

- Tylko pewne zbieżności - powiedział Cletus. - Wspo­mniałeś, że miał tylko jedną rękę, zatem prawa ręka, która mu została, musiała być nadmiernie umięśniona dzięki kompen­sacji. A jego nazwisko brzmi niemal jak fort-mayne, których to słów używali Normandczycy na określenie swojej polityki względem pokonanych Anglików po zdobyciu Anglii w jede­nastym wieku. Fort-mayne dosłownie znaczy „silna ręka”. Wyrażenie to oznaczało politykę stosowania wszelkich nie­zbędnych środków do utrzymania Anglików w ryzach. I po­wiadasz, że przejął Bractwo Chantry, usuwając tego Blunta?

- Tak. - Mondar zmarszczył brwi. - Widzę te zbieżno­ści, Cletusie, ale nie rozumiem, czemu są ważne.

- Być może nie są - powiedział Cletus. - Mów dalej. Formain przejął Bractwo Chantry i założył Stowarzyszenie Egzotyczne?

- Musiał prawie rozbić bractwo, aby tego dokonać - ciągnął dalej Mondar. - Ale dokonał. Zmienił też jego cele, rezygnując z rewolucji na rzecz ewolucji. Ewolucji człowieka, Cletusie.

- Ewolucja... - Cletus powtórzył to słowo w zamyśleniu. -

Więc nie uważasz, że kresem ewolucji jest rasa ludzka? Co zatem będzie potem?

- Nie wiemy, oczywiście - odparł Mondar, składając ręce na kolanach. - Czy małpa może wyobrazić sobie człowieka? Jesteśmy jednak przekonani, że nasiona kolejnego etapu ewolucji nadal spoczywają w człowieku, nawet jeśli nie zaczęły jeszcze kiełkować. My, Exotikowie, poświęciliśmy się szukaniu tych nasion i chronieniu ich, aby mogły zakwitnąć i rosnąć, dopóki poddany takiemu procesowi człowiek nie stanie się częścią naszej społeczności.

- Bardzo mi przykro! - Cletus potrząsnął głową. - Byłbym kiepskim Exotikiem, Mondarze. Mam swoje własne zadanie do wykonania.

- Ale nasza praca jest częścią twojej pracy, a twoja praca jest częścią naszej pracy! - Mondar pochylił się do przodu i rozłożył ręce. - Nikt nie zmusza do niczego naszych członków. Każdy działa dla przyszłości w sposób, jaki uważa za najlepszy. Żądamy od współbraci jedynie tego, aby użyczali swych umiejętności wtedy, kiedy mogą być one potrzebne całej społeczności. W zamian społeczność ofiarowuje każdemu z nich własne umiejętności, doskonaląc go fizycznie i umys­łowo, tak aby mógł stać się bardziej efektywny w swojej pracy. Wiesz, czego potrafisz dokonać teraz, Cletusie. Pomyśl, co mógłbyś zrobić, gdyby dane ci było wykorzystać wszystko to, czego możemy cię nauczyć.

Cletus ponownie potrząsnął przecząco głową.

- Jeśli nam odmawiasz - powiedział Mondar - oznacza to dla ciebie niebezpieczeństwo, Cletusie. Oznacza to z twojej strony nieświadome pragnienie pójścia w ślady deCastriesa - zezwolenie na poddanie się podnieceniu wynikającemu z bez­pośredniego manipulowania ludźmi i sytuacjami, w zamian za zajmowanie się tym, co jest bardziej wartościowe, ale mniej pobudzające emocjonalnie, w zamian za zmaganie się z myś­lami w celu znalezienia zasad, które ostatecznie uwolniłyby ludzi od manipulacji.

Cletus zaśmiał się nieco ponuro. - Powiedz mi - po­prosił - czy to prawda, że wy, Exotikowie, ani nie nosicie, ani nie używacie broni, nawet w obronie własnej? I właśnie po to, by bronić się, sprowadzacie najemników, takich jak

Dorsajowie, albo zawieracie porozumienia z takimi siłami politycznymi jak Sojusz?

- Tak, ale z innego powodu, niż sądzi większość ludzi, Cletusie - szybko odpowiedział Mondar. - Nie mamy żadnych moralnych obiekcji co do walki. Chodzi o to, że związane z nią emocje zakłócają jasność myślenia, więc tacy ludzie jak ja wolą nie dotykać broni. Nie wywieramy jednak w tej sprawie żadnego nacisku na naszych członków. Jeśli chciałbyś skończyć swoją pracę o taktyce wojskowej albo nawet zatrzymać i nosić broń...

- Sądzę, że mnie nie rozumiesz - przerwał Cletus. - Eachan Khan dał mi dzisiaj wiele do myślenia. Pamiętasz, gdy znajdowaliśmy się w wywróconym samochodzie, zasugerował ci, abyś nie pozwolił się wziąć żywcem przez neulandzkich partyzantów - z oczywistych powodów? Odpowiedziałeś, że zawsze możesz umrzeć. „Nikt - powiedziałeś - nie rozkazuje temu ciału oprócz mnie”.

- A ty sądzisz, że samobójstwo jest formą przemocy...

- Nie - odrzekł Cletus. - Próbuję wyjaśnić ci, dlaczego nigdy nie zostałbym Exotikiem. W swoim spokoju wobec możliwych tortur i konieczności popełnienia samobójstwa wykazałeś się szczególną formą bezwzględności. Była to bezwzględność wobec siebie, ale to tylko odwrotna strona medalu. Wy, Exotikowie, jesteście z zasady bezwzględni wobec ludzi, ponieważ jesteście filozofami, a filozofowie, ogólnie rzecz biorąc, są bezwzględnymi istotami.

- Cletusie! - Mondar pokiwał głową. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?

- Oczywiście - powiedział cicho Cletus. - I ty równie dobrze jak ja zdajesz sobie z tego sprawę. Bezpośrednie wskazania filozofów mogą być łagodne, ale teoria, która za tym stoi, pozbawiona jest skrupułów, i właśnie dlatego tak wiele niedoli i krwi znaczy ścieżki ich zwolenników utrzymu­jących, że żyją zgodnie z tymi wskazaniami. Wojowniczy stronnicy przemian przelali więcej krwi niż jakakolwiek inna grupa ludzi w całej historii człowieka.

Żaden Exotik nie przelewa krwi - zauważył miękko Mondar.

Bezpośrednio nie - powiedział Cletus. - Ale przyszłość, o jakiej marzycie, oznacza wymazanie teraźniejszości w tej postaci, jaką znamy teraz. Możecie mówić, że zrezygnowaliście z rewolucji na rzecz ewolucji, ale w dalszym ciągu dążycie do zniszczenia tego, co mamy dzisiaj, aby przygotować miejsce dla czegoś innego. Pracujecie, aby zniszczyć to, co jest teraz, a to wymaga bezwzględności, która mi nie odpowiada, z którą się nie zgadzam.

Przestał mówić. Mondar patrzył mu w oczy przez dłuższą chwilę.

- Cletusie - odezwał się wreszcie - czy możesz być tak pewny siebie?

- Tak - odparł Cletus. - Niestety mogę. - Ruszył w kierunku drzwi. A kiedy podszedł do nich i położył rękę na klamce, odwrócił się. - Dziękuję, mimo wszystko, Mon-darze - powiedział. - Ty i twoi Exotikowie pójdziecie może kiedyś moją drogą. Ale ja nie pójdę waszą. Dobranoc.

Otworzył drzwi.

- Cletusie - zawołał za nim Mondar - jeśli odmawiasz nam teraz, robisz to na własne ryzyko. Większe, niż sobie to uświadamiasz, jak sądzę, siły są zaangażowane w to, co chcesz przeprowadzić.

Cletus potrząsnął przecząco głową. - Dobranoc - po­wtórzył i wyszedł.

Odnalazł młodego porucznika w pokoju, w którym go zostawił, i powiedział mu, że wychodzą. Kiedy dotarli razem do parkingu i Cletus otworzył drzwi poduszkowca, niebo pękło nagle nad nimi w dzikiej eksplozji grzmotów i błyskawic, a krople deszczu spadły na ziemię jak grad.

Skryli się do samochodu. Deszcz był lodowaty i wystarczyło kilka sekund, aby marynarki obu mężczyzn przemokły i przy-kleiły się im do pleców. Arvid uruchomił pojazd, który uniósł się nad ziemią.

- Całe piekło wyrwało się dzisiejszej nocy na wolność - mruknął, kiedy wracali przez miasto. Później przestraszony zerknął na siedzącego obok Cletusa.

- Właściwie po co ja to powiedziałem? - zapytał. Cletus nie odrzekł nic i po chwili Arvid sam sobie odpowiedział. - Tak czy owak - mruknął na wpół do siebie - wyrwało się.


Rozdział VII



Cletus obudził się z takim wrażeniem, jakby jego lewe kolano powoli ściskało potężne imadło. Tępy, nieustępliwy ból wyrwał go ze snu i przez chwilę Cletus znajdował się całkowicie w jego władzy, uczucie boleści wypełniło cały wszechświat jego świadomości.

W chwilę potem Cletus podjął praktyczne działania, chcąc zapanować nad tym paraliżującym doznaniem. Przewracając się na plecy, utkwił wzrok w białym suficie trzy metry nad sobą. Kolejno, rozpoczynając od ud, nakazywał dużym mięśniom rąk i nóg zmniejszyć napięcie i się rozluźnić. Przeszedł do mięśni szyi i twarzy, później brzucha, aż w końcu uczucie rozluźnienia przeniknęło go całego.

Ciało stało się teraz ciężkie i osłabione. Powieki opadły, oczy były na wpół przymknięte. Cletus leżał, nie zwracając uwagi na drobne hałasy, które przesączały się z innych części Kwater dla Nieżonatych Oficerów. Dryfował, kołysząc się łagodnie, jak człowiek spoczywający na powierzchni jakiegoś ciepłego oceanu.

Stan odprężenia, jaki w sobie wywołał, stłumił tępy, bez-litosny ból, który chwycił jego kolano jak w kleszcze. Wolno, tak aby nie rozbudzić na nowo aktywności, która mogła spowodować napięcie mięśni, Cletus podciągnął się na łóżku i oparł o poduszkę. Półsiedząc, odsunął koc z lewej nogi 1 Przyjrzał się jej.

Kolano było spuchnięte i zesztywniałe. Nie widać było na nim żadnych plam, przebarwień czy siniaków, ale opuchło ono tak, że Cletus nie mógł nim poruszać. Wytrwale wpatrywał się w zniekształcone kolano, zabierając się do poważnego zadania przywrócenia mu normalnych rozmiarów i zwykłej sprawności.

Nadal unosząc się, nadal w tym pierwotnym stanie umysłu, który znany jest jako regresja, Cletus połączył doznanie bólowe w kolanie ze świadomością bólu w mózgu, po czym zaczai przekształcać to połączenie w umysłowy odpowiednik tego fizycznego rozluźnienia i spokoju, które opanowały już jego ciało. Dryfując poczuł, że ból zaczyna ucichać. Znikał jak napisana sympatycznym atramentem instrukcja, która w koń­cu staje się niewidoczna.

Cletus rozumiał, że to, co wcześniej rozpoznał jako ból, nadal siedzi w jego kolanie. Było to już jednak tylko wrażenie nie tyle bólu czy też ucisku, ile czegoś stanowiącego wy­padkową obu tych doznań. Teraz, kiedy zidentyfikował poprzedni ból jako samoistne, realnie istniejące uczucie, począł koncentrować się na rzeczywistym, fizycznym doznaniu ciśnienia krwi w naczyniach krwionośnych kończyny, spu­chniętej do tego stopnia, iż spowodowało to jej unieru­chomienie.

Odtworzył w umyśle obraz naczyń. Następnie zaczął z wolna wyobrażać sobie, jak się rozluźniają, kurczą i odsyłają zawarty w nich płyn do grubszych naczyń, z którymi były połączone.

Może jakieś dziesięć minut nie było żadnej widocznej reakcji w okolicy kolana. Później Cletus stopniowo zaczął uświada­miać sobie, że ciśnienie obniża się i w końcu poczuł w samym kolanie słabe ciepło. W ciągu kolejnych pięciu minut można już było dostrzec, że opuchlizna rzeczywiście się zmniejsza. Dziesięć minut później kolano nadal było spuchnięte, ale mógł je zgiąć pod kątem sześćdziesięciu stopni. To wystarczyło. Cletus zwiesił z łóżka obie nogi, chorą i zdrową, wstał i zaczął się ubierać.

Nakładał właśnie na polowy mundur pas z bronią, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Cletus zerknął na zegarek przy łóżku. Wskazywał za osiem piątą rano.

- Wejdź - powiedział. Arvid wszedł do pokoju.

- Wcześnie wstałeś, Arv - przywitał go Cletus. Z trzas­kiem zapiął zamek i sięgnął po broń leżącą na komodzie.

Wsunął broń do kabury wiszącej u pasa. - Dostałeś te rzeczy, o które prosiłem?

- Tak jest, pułkowniku - powiedział Arvid - megafon i miny są w plecaku. Karabin nie zmieścił się do plecaka, ale jest wśród bagażu, przymocowany do elektrycznego konia, o którego pan prosił.

- A koń?

- Mam go z tyłu samochodu łącznikowego - Arvid zawahał się. - Prosiłem o pozwolenie na wyjazd z panem, pułkowniku, ale rozkazy dotyczą jedynie pana i dowódcy kompanii. Chcę panu o nim powiedzieć. Przydzielili panu porucznika Billa Athyera.

- I ten Bili Athyer nie jest dobry, o to chodzi? - zapytał Cletus wesoło, biorąc do ręki hełm i kierując się ku wyjściu.

- Skąd pan wie? - Arvid patrzył z wyżyn swego wzrostu na Cletusa, idąc za nim wzdłuż długiego, głównego korytarza budynku.

Cletus obejrzał się i uśmiechnął, kuśtykając dalej, ale zwlekał z odpowiedzią dopóty, dopóki nie wyszli frontowymi drzwiami w mglistą ciemność, gdzie czekał na nich samochód łącznikowy. Wsiedli do środka. Arvid usadowił się za pulpitem sterowniczym. Kiedy młody porucznik uruchomił pojazd, który zaczął sunąć na poduszce powietrznej, Cletus podjął na nowo:

- Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że generał da mi w końcu kogoś takiego. Nie martw się, Arvidzie. I tak będziesz miał dzisiaj pełne ręce roboty. Chcę, abyś znalazł mi miejsce na biuro i zorganizował sztab ludzi - podoficera z patentem, jeśli zdobędziesz jakiegoś, do kierowania biurem, paru urzędników i archiwistów ze specjalnością badawczą. Czy możesz się zająć tym od razu?

- Tak jest, pułkowniku - odparł Arvid. - Ale nie wiedziałem, że mamy pełnomocnictwo na coś takiego...

Jeszcze nie mamy - odparł Cletus. - Ale zdobędę je dla ciebie. Znajdź lokal i ludzi, abyśmy wiedzieli, skąd ich zabrać, gdy tylko je otrzymamy.

- Tak jest, pułkowniku - rzekł Arvid.

Po przybyciu do punktu odlotu Cletus znalazł swoją kompanię pod dowództwem porucznika Williama Athyera, stojącą w szeregach w postawie spocznij, wyekwipowaną, uzbrojoną i najwyraźniej gotową do drogi. Cletus założył, iż jedli śniadanie - nie był oficerem dowodzącym, więc nie do niego należało dopilnowanie tego, aby zjedli; a zapytanie o to Athyera byłoby czymś niezręcznym, żeby nie powiedzieć obraźliwym. Cletus wysiadł z samochodu lekko zesztywniały i patrzył, jak Arvid wyładowuje elektrycznego konia razem z wyposażeniem.

- Pułkownik Grahame? - odezwał się za nim jakiś głos. - Jestem porucznik Athyer, dowódca tej kompanii. Jesteśmy gotowi do odlotu.

Cletus odwrócił się. Athyer był niskim, ciemnym, dość wątłym trzydziestokilkuletnim mężczyzną z haczykowatym nosem. Rysy jego twarzy miały gorzki wyraz, który to wyraz gościł na niej stale, jak gdyby wynikał z przyzwy­czajenia. Jego sposób mówienia był gwałtowny, nawet agre­sywny, ale słowa na końcu każdej wypowiedzi miały tendencję do przechodzenia w jęk.

- Teraz, kiedy już pan nareszcie jest, pułkowniku - dodał.

To dodatkowe, niepotrzebne stwierdzenie graniczyło z im­pertynencją. Cletus zignorował je jednak, patrząc ponad ramieniem Athyera na ludzi za nim stojących. Ich ogorzałe cery, a także wymieszanie starego ekwipunku oraz umun­durowania z nowym sugerowały doświadczenie. Ale byli bardziej milczący, niż powinni być, i Cletus miał niewiele wątpliwości co do przyczyny takiego stanu rzeczy. Trudno było oczekiwać, aby odwołanie z urlopu i wysłanie do walki uszczęśliwiło żołnierzy. Spojrzał z powrotem na Athyera.

- Przypuszczam więc, że od razu zaczniemy ładowanie. Nieprawdaż, poruczniku? - odezwał się miło. - Proszę mi wskazać, gdzie mam wsiąść.

- Mamy dwa atmosferyczne statki transportowe - wark­nął Athyer. - W drugim poleci mój sierżant. Najlepiej będzie, jak poleci pan ze mną w pierwszym, pułkowniku...

Kiedy zawyły wprawione w ruch wirniki elektrycznego konia, urwał, by mu się przyjrzeć. Arvid włączył właśnie turbinę i jednoosobowy pojazd uniósł się w powietrze tak, że mógł łatwo, o własnym napędzie, znaleźć się w ładowni transportowca. Najwyraźniej Athyer nie kojarzył aż dotąd konia z Cletusem. Prawdę mówiąc, było to nieprawdo­podobnie małe urządzenie, zważywszy rodzaj wyprawy - przeznaczone głównie do inspekcji portów kosmicznych, a wyglądające jak pozbawiona kół rama roweru zawieszona poziomo, od której prowadziły w dół, do pary umieszczonych obok siebie przeciwbieżnych, dyszowych wirników, poru­szanych znajdującą się pod nimi turbiną o napędzie ją­drowym, dwa metalowe pręty. Karabin Cletusa i plecak wisiały na poprzeczce przed siodełkiem.

Nie był to ładny widok, ale Athyer nie miał powodu, by patrzeć wilkiem, tak jak to właśnie robił.

- Co to takiego? - zapytał.

- To dla mnie, poruczniku - odparł Cletus wesoło. - Moje lewe kolano to częściowa proteza, rozumie pan. Nie chciałbym zatrzymywać pana i pańskich ludzi, gdyby trzeba było szybko przemieszczać się piechotą.

- Czyżby? Cóż... - Athyer nadal patrzył spode łba. Lecz fakt, iż zdanie, które zaczął, zostawił niedopowiedziane, wystarczająco świadczył o tym, że zawiodła go wyobraźnia, kiedy szukał przekonującego pretekstu, aby przeszkodzić zabraniu elektrycznego konia. Mimo wszystko Cletus był podpułkownikiem. Athyer zwrócił się oschle do Arvida: - Wobec tego załadować na pokład! Szybko, poruczniku!

Następnie odwrócił się, by zająć się załadowaniem kom­panii osiemdziesięciu może łudzi do dwóch transportowców czekających na lądowisku w odległości około dwudziestu metrów.

Wchodzenie na pokład statków przebiegało gładko i szybko. Dwadzieścia minut później lecieli na północ nad wierzchołkami drzew w kierunku Etter Pass, a niebo nad odległym pasmem górskim zaczynało blednąc przed świtem.

- Jakie ma pan plany, poruczniku - zaczął Cletus, kiedy obaj z Athyerem siedzieli naprzeciwko siebie w małym pasażerskim przedziale w przedniej części statku.

Wezmę mapę - powiedział Athyer obrażony, unikając wzroku Cletusa. Pogrzebał w metalowej, służbowej kasetce stojącej na podłodze między jego nogami i wyciągnął terenową mapę tej strony gór wokół Etter Pass. Rozłożył ją na złączonych kolanach swoich i Cletusa.

- Utworzę linię placówek - powiedział Athyer, rysując palcem łuk przez dżunglę na zboczach gór poniżej przełęczy - jakieś trzysta metrów w dół. Rozmieszczę również kilka rezerwowych posterunków wyżej, ponad główną linią, po obu stronach przełęczy. Kiedy Neulandczycy miną przełęcz i zejdą szlakiem wystarczająco nisko, aby natrafić na dolne wygięcie linii posterunków, grupy rezerwowe będą mogły zajść ich od tyłu i otoczyć... To znaczy, jeśli w ogóle jacyś partyzanci tędy przejdą.

Cletus zignorował końcowe stwierdzenie porucznika.

- Co będzie, jeśli partyzanci nie pójdą w dół prosto szlakiem? - zapytał. - Co będzie, jeśli skręcą w dżunglę w prawo albo w lewo, kiedy tylko znajdą się po tej stronie gór?

Athyer popatrzył na Cletusa najpierw bezmyślnie, a potem z urazą, niczym student, któremu zadano na egzaminie pytanie uznane przez niego za nieuczciwe.

- Moje grupy wsparcia cofną się przed nimi - powiedział w końcu niechętnie - alarmując kolejno wszystkie placówki. Reszta ludzi nadal przecież będzie w stanie zajść ich od tyłu. Tak czy inaczej otoczymy ich.

- Jaka jest widzialność tutaj, w dżungli, poruczniku? - zapytał Cletus.

- Piętnaście, dwadzieścia metrów - odpowiedział Athyer.

- Zatem reszta pańskiej linii będzie miała nieco kłopotu z utrzymaniem pozycji i podejściem w górę zbocza pod takim kątem, by otoczyć partyzantów, którzy prawdopo­dobnie zaczną już rozdzielać się na dwu-, trzyosobowe grupy, chcąc w rozsypce ruszyć w kierunku wybrzeża. Nie sądzi pan?

- Będziemy musieli po prostu zrobić to najlepiej, jak potrafimy - stwierdził Athyer posępnie.

- Istnieją jednak inne możliwości - powiedział Cletus. Wskazał na mapę. - Po pokonaniu przełęczy partyzanci będą mieli po swojej prawej stronie rzekę Whey, po lewej rzekę Blue, obydwie te rzeki łączą się niżej, w miasteczku Two Rivers. Co oznacza, że niezależnie od tego, jaką drogę wybiorą Neulandczycy, będą musieli przeprawić się przez wodę. Proszę spojrzeć na mapę. Powyżej miasta są tylko trzy dogodne przeprawy na Blue i dwie na Whey - o ile nie chcieliby przejść przez miasteczko, ale nie zrobią tego. Zatem mogą skorzystać z jednej tylko albo też ze wszystkich pięciu przepraw.

Cletus przerwał czekając, aż młodszy oficer pochwyci nie wypowiedzianą sugestię. Ale Athyer należał wyraźnie do tych ludzi, którzy wolą, jak się za nich myśli.

- A więc, poruczniku - podjął na nowo Cletus - po co próbować schwytać tych partyzantów w dżungli, przy przełę­czy, gdzie mają wiele sposobności, aby się wymknąć, kiedy mógłby pan po prostu zaczekać na nich przy tych przeprawach i zamknąć ich między sobą a rzeką?

Athyer zmarszczył brwi z niechęcią, lecz wreszcie pochylił się nad mapą, żeby odszukać pięć przepraw, o których wspomniał Cletus.

- Dwie przeprawy na Whey - kontynuował Cletus - są najbliżej przełęczy. Poza tym znajdują się na najkrótszej trasie ku wybrzeżu. Partyzanci wybierający przeprawy na Blue musieliby zatoczyć wielkie koło, aby bezpiecznie ominąć miasto. Neulandczycy wiedzą, że pan o tym wie. Dosyć bezpieczny byłby więc, jak sądzę, zakład, że liczą się z próbą zatrzymania ich przez pana - o ile biorą pod uwagę to, że w ogóle ktoś będzie próbował ich zatrzymać - przy tych dwóch przeprawach. Zatem przeprowadzą prawdopodobnie w tym kierunku jedynie manewr maskujący i przeprawią się przez te trzy brody na rzece Blue.

Athyer wpatrywał się w palec Cletusa poruszający się po mapie od punktu do punktu równocześnie z wypowiadanymi słowami.

- Nie, nie, pułkowniku - powiedział, kiedy Cletus skoń­czył- - Nie zna pan tych Neulandczyków tak dobrze jak ja. Po pierwsze, czemu mieliby się spodziewać, że będziemy na nich czekać? Po drugie, nie są tacy sprytni. Przejdą przez przełęcz, później idąc przez dżunglę rozbiją się na dwu-, trzyosobowe grupki i połączą znowu w jedną, może dwie, Przy przeprawach na Whey.

- Nie wydaje mi się - zaczął Cletus. Tym razem Athyer dosłownie mu przerwał.

- Niech mi pan wierzy, pułkowniku! - wykrzyknął. - Będą przeprawiali się właśnie w tych dwóch miejscach na rzece Whey.

Zatarł dłonie.

- I właśnie tam ich złapiemy! - mówił dalej. - Obstawię dolną przeprawę połową ludzi, a mój sierżant zajmie się z pozostałymi tą drugą w górze rzeki. Paru ludzi wyślę na tyły, aby odciąć im odwrót, i urządzę sobie | miłe polowanko na partyzantów.

- Pan jest oficerem dowodzącym - zauważył Cletus - więc nie chcę się z panem spierać. Jednak generał Traynor polecił mi, żebym służył panu radą, a myślę, że chciałby pan zabezpieczyć się tam nad Blue. Gdyby to ode mnie zależało...

Cletus zawiesił głos. Ręce porucznika ze zwiniętą już do połowy mapą zwolniły, by wreszcie się zatrzymać. Cletus, patrząc na pochyloną głowę swego rozmówcy, mógł prawie dostrzec, jak obracają się w niej wszystkie tryby. Do tego czasu Athyer pozostawił za sobą wszelkie wątpliwości co do czekającego go ewentualnie sądu wojskowego. Jednak sytuacje, w których w grę wchodzili generałowie czy pu­łkownicy, zawsze były drażliwe dla wplątanych w nie po­ruczników bez względu na to, kto zdawał się mieć wszystkie atuty.

- Nie mógłbym odprawić więcej niż drużynę pod do­wództwem kaprala - mruknął wreszcie Athyer do mapy. Zawahał się, intensywnie o czymś myśląc. Następnie podniósł głowę, a w jego oczach gościła przebiegłość. - To pańska propozycja, pułkowniku. Gdyby tak pan zechciał wziąć, na siebie odpowiedzialność za skierowanie części moich sił nad Blue...?

- Oczywiście, nie miałbym nic przeciwko temu - powie­dział Cletus. - Ale, jak pan zauważył, nie jestem oficerem liniowym i nie potrafię dobrze dowodzić wojskiem w czasie walki...

Athyer wyszczerzył zęby. - Ach, tak - rzekł. - Nie musimy trzymać się tutaj każdego słowa regulaminu, pułkow­niku. Po prostu wydam rozkaz kapralowi, który będzie dowodził oddziałem, że ma robić to, co pan mu każe.

- Co każę? Ma pan na myśli - dokładnie to, co każę? - upewnił się Cletus.

- Dokładnie - odparł Athyer. - Krytyczna sytuacja upoważnia do tego rodzaju manewru, rozumie pan. Jako oficer dowodzący samodzielną jednostką mogę w trybie wyjątkowym wykorzystać cały skład osobowy w dowolny sposób, który uznam za konieczny. Powiem kapralowi, że czasowo przyznałem panu status oficera liniowego, oczywiście z zachowaniem pańskiego stopnia.

- Jeśli jednak partyzanci przeprawią się przez Blue - powiedział Cletus - będę miał tylko jedną drużynę.

- Nie przeprawią się, pułkowniku - stwierdził Athyer, kończąc szerokim gestem składanie mapy. - Nie przeprawią się. Gdyby jednak pojawiło się paru zabłąkanych Neulanczyków, cóż, niech pan wtedy sam decyduje. Taki ekspert od taktyki jak pan, pułkowniku, powinien poradzić sobie w każdej sytuacji, która może się zdarzyć.

Rzuciwszy to ledwo ukryte szyderstwo, wstał i skierował się do tylnego przedziału pasażerskiego, w którym siedziała połowa żołnierzy jego kompanii.

Transportowiec, którym podróżowali, wysadził Cletusa i jego drużynę przy najwyżej położonym brodzie na rzece Blue, a potem wzniósł się w ciemność, nadal okrywającą zachodnie zbocza pasma górskiego oddzielającego Bakhallę od Neulandii. Athyer na czele sześciu ludzi, którzy mieli stanowić oddział dowodzony przez Cletusa, postawił dziewięt­nastoletniego kaprala, Eda Jarnkiego. Żołnierze wysiadając ze statku padli automatycznie na ziemię, opierając się wygod­nie plecami o najbliższe pniaki i skały, wystające z nieprze­rwanego, zielonego dywanu paproci stanowiącego podszycie dżungli. Znajdowali się na małej polance otoczonej wysokimi drzewami, podchodzącymi aż do wysokiego na półtora metra brzegu rzeki, i spoglądali z pewną ciekawością na Cletusa, który zwrócił się w ich stronę.

Cletus nie odzywał się. Tylko patrzył. Po chwili kapral Jarnki gramoląc się powstał. Jeden po drugim wstali także pozostali mężczyźni, aż wreszcie ustawili się przed Cletusem w nierównym szeregu, część z nich na baczność.

Cletus uśmiechnął się. Wydawał się teraz zupełnie innym człowiekiem niż oficer, którego widzieli w przelocie wcześniej, Wsiadając i wysiadając z transportowca. Pogodny wyraz nie opuszczał jego twarzy, ale w sposobie, w jaki na nich teraz patrzył, było coś tak silnego, tak pewnego i władczego, iż popłynął ku nim jakby prąd napinając im wbrew samym sobie nerwy do ostateczności.

- Tak lepiej - powiedział Cletus. Nawet jego głos się zmienił. - W porządku, jesteście żołnierzami, którzy dzisiaj odniosą tu, na przełęczy Etter zwycięstwo. I jeśli będziecie właściwie wypełniać rozkazy, dokonacie tego, otarłszy sobie najwyżej kostki u nóg lub spociwszy się co nieco.


Rozdział VIII



Patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczami.

- Pułkowniku? - odezwał się Jarnki po chwili.

- Tak, kapralu? - powiedział Cletus.

- Pułkowniku... Nie rozumiem, co pan ma na myśli - wydusił Jarnki po chwili walki ze sobą.

- Mam na myśli to, że schwytacie wielu Neulandczyków - odpowiedział Cletus - nie odnosząc przy tam żadnej rany. - Zaczekał, aż Jarnki po raz drugi otworzył usta, a następnie zamknął je powoli. - I co? Czy to jest odpowiedź na wasze pytanie, kapralu?

- Tak jest, pułkowniku.

Jarnki zamilkł. Ale jego oczy i oczy pozostałych mężczyzn spoczywały na Cletusie z podejrzliwością graniczącą ze strachem.

- Zatem bierzmy się do roboty - rzekł Cletus. Przystąpił do rozmieszczania ludzi - jednego po drugiej stronie płytkiego brodu na rzece, która tworzyła tutaj łagodny zakręt tuż za przeprawą, dwóch na dole poniżej skarpy z prawej i lewej strony przeprawy, a czterech pozostałych na wierzchołkach drzew wyciągniętych szeregiem od rzeki w górę zbocza na kierunku, z którego musieli nadejść partyzanci chcący przeprawić się przez rzekę.

Ostatnim, któremu Cletus wyznaczył posterunek, był Jarnki.

- Nie martwcie się, kapralu - powiedział, unosząc się w powietrzu na elektrycznym koniu kilka metrów od Jarnkego, który kołysał się na czubku drzewa, kurczowo ściskając karabin. - Zobaczycie, że Neulandczycy nie dadzą na siebie długo czekać. Kiedy ich dostrzeżecie, oddajcie stąd kilka strzałów, a później zejdźcie na ziemię, gdzie nie będzie wam groził postrzał. Braliście już udział w walce, prawda?

Jarnki skinął głową. Twarz miał nieco przybladłą, a pozycja, którą przyjął w rozgałęzieniu dębu o gładkiej korze, odmien­nego w kształcie od ziemskich, była zanadto przykurczona, by uznać ją za wygodną.

- Tak jest, pułkowniku. - Ton kaprala sugerował, że ten nie wszystko dopowiedział do końca.

- Ale działo się to w normalnych warunkach, kiedy inni żołnierze z plutonu czy też kompanii znajdowali się w pobliżu, czy tak? - zapytał Cletus. - Niech ta różnica nie przeraża was, kapralu. Nie będzie to miało żadnego znaczenia, kiedy zacznie się walka. Sprawdzę teraz pozostałe przeprawy. Wrócę niedługo.

Odsunął elektrycznego konia od drzewa i ruszył w dół rzeki... Pojazd, którym leciał, był prawie bezgłośny, powodo­wał on hałas nie większy niż coś na kształt szumu, wydawanego przez wentylator pokojowy. W normalnych warunkach, w cza­sie ciszy, można go było usłyszeć z około piętnastu metrów. Ale ta górska, kultańska dżungla rozbrzmiewała głosami ptaków i zwierząt. Wśród nich wyróżniały się wrzaski podobne do dźwięku wydawanego przez siekierę rozłupującą drewno, rozlegające się z przerwami; a także odgłosy przypominające chrapanie, które trwały ledwie kilka sekund po to, by umilknąć na chwilę, a następnie rozlec się znowu. Większość jednak tych leśnych hałasów stanowiły zwykłe krzyki o różnej wysokości, różnej sile i melodyce.

Wszystkie razem tworzyły trudny do wyobrażenia zestaw dźwięków, wśród których cichy szum elektrycznego konia łatwo mógł ujść uwagi tych, którzy nie nasłuchiwali go specjalnie, na przykład partyzantów z Neulandii nie obe­znanych prawdopodobnie z takim dźwiękiem, a w każdym razie nie spodziewających się go. Cletus poleciał w dół rzeki i obejrzał dwie przeprawy, nie spostrzegając przy nich żadnego ludzkiego ruchu. Zawrócił przy najniżej położonym brodzie, aby polecieć nad dżunglą, w górę zboczy, w kierunku przełę­czy. Na szczęście, pomyślał, będą mieli długą drogę do przebycia, jeśli zechcą wykorzystać kilka przepraw. Bez wątpienia miejsce i czas spotkania wszystkich grup byłyby w takim przypadku wyznaczone na drugim brzegu rzeki przy najdalszej przeprawie.

Cletus leciał na wysokości wierzchołków drzew, około czterdziestu do sześćdziesięciu metrów nad ziemią, z szybkością nie większą niż sześć kilometrów na godzinę. Pod sobą, we florze górskiej dżungli, dostrzegł mniej żółtych pasemek niż w zieleni wokół lądowiska wahadłowców; jednak wszędzie widział szkarłatne żyłki, nawet na ponadnormalnej wielkości liściach najróżniejszych ziemskich drzew - dębów, klonów i jesionów - którymi obsadzono Kultis dwadzieścia lat temu.

Ziemska flora przyjęła się lepiej na tych wysokościach. Nadal jednak większość stanowiły tam rodzime drzewa i roś­liny, od kęp wyrastających na wysokość dziesięciu metrów podobnych do paproci, po rozkrzewione drzewo, nie drzewo z purpurowymi jadalnymi owocami, wydzielającymi słaby, lecz mdlący zapach, kiedy obierało się ich mechate skórki.

Cletus znajdował się około ośmiuset metrów od przeprawy, kiedy dostrzegł pierwszą oznakę ruchu, chwiejące się pod nim czubki paproci. Zmienił kierunek lotu i zaczął się obniżać.

Chwilę później spod zieleni wyłoniła się skrócona przez perspektywę figurka mężczyzny w brązowo-zielonym nakrapianym kombinezonie maskującym.

Zwiadowca nie miał innego ekwipunku oprócz plecaka, miękkiego, maskującego beretu na głowie i sportowej broni przewieszonej przez ramię. Należało się tego spodziewać tam, gdzie w grę wchodzili partyzanci. Na nowych planetach w ciągu pięćdziesięciu lat sporów między koloniami podpisano konwencję ustalającą, iż człowiek, który nie ma ani wojskowej broni, ani takiegoż wyposażenia, podlega jedynie sądowi cywilnemu, a według prawa cywilnego należało najpierw udowodnić przestępstwo przeciw własności, życiu lub zdrowiu, zanim można było podjąć jakiekolwiek działania wobec uzbrojonego człowieka, nawet wtedy, gdy pochodził on z innej kolonii. Partyzanta schwytanego jedynie ze sportową strzelbą deportowano zwykle lub internowano. Jednakże jeśli przy kimkolwiek znaleziono jakiegokolwiek rodzaju ekwipunek wojskowy - nawet coś tak małego, jak pilnik do paznokci - mógł ten ktoś zostać postawiony przed sądem wojskowym, który zwykle oskarżał go o sabotaż i skazywał na więzienie lub śmierć. Gdyby ten człowiek pod nim był typowym zwiadowcą, wtedy Jarnki i jego ludzie ze swymi karabinami mieliby znaczną przewagę w uzbrojeniu, co zrównoważyłoby ich małą liczebność.

Cletus obserwował mężczyznę przez kilka minut. Ten zaś szedł naprzód przez dżunglę, nie starając się specjalnie ukrywać czy zachować ciszę. Kiedy tylko Cletus określił kierunek jego marszu, skręcił w bok z głównej trasy, aby zlokalizować innych członków tego partyzanckiego oddziału.

Szybko wschodzące słońce, przeświecające przez rzadkie listowie na wierzchołkach drzew, grzało Cletusa w kark. Pocił się pod pachami, na piersi i na plecach, groził mu też znowu ból kolana. Stracił chwilę na zmuszenie mięśni do rozluźnienia się, by nie powróciła poprzednia dolegliwość. Nie było na nią czasu, jeszcze nie teraz. Podjął na nowo tropienie w dżungli pozostałych partyzantów.

Niemal natychmiast, w odległości może trzydziestu metrów, znalazł drugiego człowieka posuwającego się równolegle do partyzanta, którego dostrzegł najpierw. Cletus nadal prowadził obserwację i w ciągu następnych dwudziestu minut przeleciał nad całą tyralierą liczącą dwudziestu ludzi i przedzierającą się przez dżunglę pod nim na szerokości około trzystu metrów. Jeśli Neulandczycy rozdzielili swoje siły na trzy równe grupy, co byłoby jedynie elementarnym środkiem ostrożności, ozna­czałoby to, że cały oddział liczył sześćdziesięciu ludzi. Z sześć­dziesięciu ludzi, zakładając dwudziestoprocentowe straty pod­czas marszu przez dżunglę do wybrzeża, mogło zostać czter­dziestu ośmiu zdolnych do przeprowadzenia akcji, którą Neulandczycy zaplanowali na cześć wizyty deCastriesa.

Czterdziestu ośmiu ludzi mogło zdziałać wiele, na przykład zająć i utrzymać małe, portowe miasteczko. Ale znacznie więcej można by dokonać z dwa razy większą liczbą ludzi. Być może, za pierwszą linią posuwała się druga.

Cletus zawrócił elektrycznego konia i poleciał pod czubkami drzew w przeciwnym kierunku, niż poruszał się człowiek, którego niedawno dostrzegł. Jak było do przewidzenia, około osiemdziesięciu metrów dalej odkrył drugą tyralierę, tym razem liczącą piętnastu ludzi, wśród których było przynajmniej dwóch wyglądających na oficerów, gdyż nieśli więcej ek­wipunku, w tym środki łączności, a także zamiast strzelb mieli pistolety. Cletus ponownie zawrócił elektrycznego konia, cicho przeleciał tuż pod wierzchołkami drzew w kierunku zewnętrz­nego, niższego końca schodzącej z gór tyraliery. Odnalazł ją j ujrzał, jak tego oczekiwał, że partyzanci zaczynają już zmniejszać odległości między sobą tak, aby razem dojść do miejsca przeprawy. Oceniwszy trasę, wzdłuż której powinna się zacieśnić dolna część tyraliery, Cletus zatrzymując się poleciał do przodu, aby do pni drzew o średnicy nie większej niż dziesięć centymetrów poprzyczepiać miny w odstępach co dwadzieścia metrów. Ostatnią z nich umieścił nad samym brzegiem wody, około dwudziestu metrów od przeprawy. Następnie szybko ruszył z powrotem, aby dotrzeć do drugiej linii bojowej.

Koniec tyraliery właśnie zrównał się z miejscem, w którym Cletus zostawił pierwszą minę, ostatni mężczyzna w tym szeregu znalazł się od niej około dziesięciu metrów. Cletus podleciał kawałek, aby ukryć się na tyłach środkowej części tyraliery. Uważając, żeby nie zbliżyć się do niej bardziej niż na dwieście metrów, zatrzymał elektrycznego konia, sięgnął po karabin i puścił długą serię wzdłuż linii partyzantów, zakreś­lając sześćdziesięciostopniowy kąt.

Strzały karabinowe stanowiły ten rodzaj hałasu, który nie mógł być nie spostrzeżony. Drobne, poruszane własnym napędem stożki, opuszczając wylot lufy ze stosunkowo niewiel­ką prędkością, powiększającą się jednak w czasie lotu, wyda­wały przenikliwy gwizd aż do chwili, w której rozległa się niespodziewanie tępa eksplozja, kończąca ich życie. Jedna z takich eksplozji mogła rozerwać na pół człowieka nie mającego na sobie pancernej kamizelki, a partyzanci nie mieli ich - zatem nic dziwnego, że w chwilę potem, gdy umilkł odgłos wystrzałów, w dżungli zapadła kompletna cisza. Ucichły nawet ptaki i zwierzęta. Nieco później, opieszale, ale dosyć odważnie, bezpośrednio przed Cletusem, a także wzdłuż całej, skrytej już tyraliery napastników, poczęły, niczym chór zatrzaskujących się pułapek na myszy, odzywać się wystrzały.

Strzelano na oślep. Kule wielkości ziarnka gradu, świstając wśród liści drzew wokół Cletusa, miały szeroki rozrzut. Było ich jednak nieprzyjemnie dużo. Cletus z miejsca wykonał szybki manewr elektrycznym koniem, zwiększając tym samym dystans miedzy sobą a tymi, co strzelali. Pięćdziesiąt metrów dalej, w pobliżu tej części linii bojowej, która sięgała rzeki, zakręcił i sięgnął do zdalnie kierowanego spustu, wysadzając pierwszą z założonych przez siebie min.

Przed nim, z lewej strony, rozległ się pojedynczy, głośny wybuch. Jakieś drzewo - drzewo, do którego przyczepiona była mina - pochyliło się niby ranny olbrzym wśród swoich towarzyszy i początkowo wolno, później coraz szybciej zaczęło osuwać się na podszycie.

Nim to nastąpiło, dżungla znowu rozbrzmiała dźwiękami. Partyzanci najwyraźniej strzelali we wszystkie strony, ponieważ wszelkie dzikie stworzenia darły się wniebogłosy. Cletus zbliżył się pod kątem do krańca linii napastników, puścił kolejną długą serię ze swojej broni, a następnie szybko przeniósł się do miejsca, w którym znajdowała się jego druga mina.

Gęsta roślinność dżungli skrywała działania poszczególnych partyzantów. Wykrzykiwali jednak teraz do siebie; i to właśnie, podobnie jak odgłosy leśnego życia, dawało Cletusowi przybli­żone pojęcie o tym, co się działo. Najwidoczniej postępowali instynktownie, choć nie była to z wojskowego punktu widzenia najmądrzejsza rzecz. Zaczęli zbliżać się do siebie, aby wesprzeć się nawzajem. Cletus dał im pięć minut na zbicie się w gromad­kę, tak że dwie dawne rozciągnięte linie bojowe stanowiły teraz złożoną z trzydziestu pięciu mężczyzn grupę mieszczącą się na skrawku dżungli o średnicy nie większej niż pięćdziesiąt metrów.

Następnie Cletus skierował się jeszcze raz na tyły partyzan­tów, zdetonował drugą minę znajdującą się przed nimi i zaczął ich ostrzeliwać.

Tym razem wywołał istną lawinę ognia, przypominającą chór świerszczy, co wskazywało, że wszystkie trzydzieści pięć karabinów strzelało do niego jednocześnie ze wszystkich stron. Kultańska dżungla wybuchnęła kakofonią protestów, a łoskot spadającego drzewa, ściętego trzecią miną, dołączył się do ogólnego zgiełku właśnie wtedy, gdy strzelanina zaczęła słabnąć. W tym czasie Cletus znalazł się już poza linią pozostałych, nie wysadzonych jeszcze min, w dole rzeki, nieco dalej od partyzantów...

Po kilku minutach rozbrzmiały krzyki komend i partyzancki ogień ustał. Cletus nie musiał patrzeć na to, co się dzieje wewnątrz obszaru o promieniu stu metrów, by wiedzieć, że oficerowie omawiają między sobą sytuację, w jakiej się znaleźli. Zastanawiali się pewnie, czy eksplozje i strzały karabinowe, które słyszeli, były dziełem jakiegoś małego patrolu przypad­kiem znajdującego się w tej okolicy, czy też - wbrew wszelkim oczekiwaniom i rozsądkowi - wyszli wprost na większe siły nieprzyjaciela rozmieszczone tutaj specjalnie, aby przeszkodzić im w marszu ku wybrzeżu. Cletus pozwolił im to omówić.

Oczywistym posunięciem ze strony takiej grupy partyzan­ckiej jak ta w sytuacji takiej jak ta byłoby pozostanie na miejscu i wysłanie zwiadowców. Napastnicy znajdowali się w tym czasie mniej więcej osiemdziesiąt metrów od przeprawy na rzece i zwiadowcy z łatwością odkryliby, iż faktycznie punkt ten nie był broniony. Nie byłoby to wskazane. Cletus wysadził kilka kolejnych min i zaczął ostrzeliwać teren przylegający bezpośrednio do rzeki. Partyzanci odpowiedzieli natychmiast.

Później jednak ta strzelanina zaczęła również słabnąć, stała się bardziej nieregularna, aż w końcu tylko od czasu do czasu rozlegały się pojedyncze wystrzały. Kiedy wreszcie zaległa cisza, Cletus poleciał w górę rzeki, oddalając się od niej nieco, i zajął pozycję jakieś pięćset metrów dalej. Tam zawisł w powietrzu i czekał.

I rzeczywiście, po paru minutach dostrzegł w dżungli ruch. W jego kierunku zmierzali ostrożnie partyzanci, ponownie rozciągnięci w tyralierę. Neulandczycy spotkawszy się z do­wodami potwierdzającymi ich przypuszczenia, jakoby przy dolnej przeprawie znajdowały się znaczne siły, wybrali raczej ostrożność niż męstwo.

Wycofywali się do wyżej położonej przeprawy, mieli bowiem nadzieję, że albo nikt im tam nie przeszkodzi, albo dołączą do oddziału tam właśnie skierowanego.

Cletus wykonał jeszcze jeden manewr, zatoczył wielkie koło i skierował się w górę rzeki do następnej przeprawy. Kiedy zbliżył się do niej, zwolnił, aby zmniejszyć hałas dysz, i leciał dalej ostrożnie, wysoko, tuż pod wierzchołkami drzew.

Wkrótce dostrzegł drugą grupę partyzantów, również poruszających się w dwóch liniach bojowych. Byli jeszcze dobre dziewięćset metrów od środkowej przeprawy. Cletus zatrzymał się na jakiś czas, by przymocować do drzew kolejny rząd min biegnących w dół do przeprawy, a później znów udał się w górę rzeki.

Kiedy dotarł w rejon najwyżej na rzece położonego brodu, gdzie czekał Jarnki i jego ludzie, odkrył, że trzecia grupa partyzantów zbliżająca się właśnie do tej przeprawy, wy­przedziła dwie pozostałe znajdujące się niżej. Ten najwyżej działający oddziałek był już prawie przy brodzie, niecałe sto pięćdziesiąt metrów od niego.

Zabrakło czasu na dokładne rozpoznanie przed akcją. Cletus przeleciał w odległości trzydziestu metrów od pierwszej linii, puszczając długą, świszczącą serię ze swego karabinu, kiedy już ocenił, że znalazł się na wprost środka tej linii.

Bezpiecznie dotarłszy do przeciwnego końca tyraliery, poczekał, aż ustanie trzaskanie wystrzałów z partyzanckiej broni, następnie jeszcze raz prześliznął się przed nią, za­trzymując się tym razem czterokrotnie, by rozmieścić miny. Kiedy znalazł się z powrotem w pobliżu rzeki, zdetonował dwie miny i znowu zaczął strzelać.

Rezultaty były zachęcające. Partyzanci odkryli się wzdłuż całego frontu. I nie tylko to, gdyż, szczęśliwie, żołnierze zostawieni przy przeprawie, usłyszawszy partyzancki ogień, zaczęli instynktownie odpowiadać z karabinów. Wszystko razem stwarzało wrażenie, iż ostrzeliwują się dwa dość duże oddziały.

Spośród tych dodatkowych efektów dźwiękowych, będą­cych rezultatem działania własnych ludzi, Cletus wyłowił pewną niepokojącą rzecz. Jeden z karabinów wydających donośny świst należał do Jarnkiego; najwyraźniej, jak wy­nikało z odgłosu, kapral znajdował się na ziemi jakieś piętnaście metrów przed partyzanckimi liniami, w wyniku czego wymiana strzałów łatwo mogła okazać się dla niego zgubna.

Cletus zapragnął zakląć, ale zdusił w sobie tę pokusę. Przez laryngofon ostro polecił Jarnkiemu się wycofać. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, a broń kaprala nadal grała. Tym razem Cletus zaklął. Zniżając elektrycznego konia tuż nad ziemię,

przedarł się przez podszycie dżungli aż na tyły pozycji kaprala, prowadzony odgłosem strzałów.

Młody żołnierz leżał na brzuchu z rozrzuconymi nogami nieprzerwanie strzelając, oparłszy karabin o powalone drzewo. Jego twarz była blada jak twarz człowieka, który stracił już połowę krwi, choć nie znać było na nim żadnej rany. Cletus musiał zsiąść z konia i potrząsnąć chudym ramieniem nad hałasującym karabinem, zanim Jarnki uświadomił sobie, że ktoś jest obok niego.

Kiedy zdał sobie sprawę z obecności Cletusa, odruchowo począł gramolić się na nogi niczym wystraszony kot. Cletus przydusił go do ziemi jedną ręką, a kciukiem drugiej gwałtow­nie wskazał za siebie, w kierunku przeprawy.

- Wycofuj się! - wyszeptał chrapliwie.

Jarnki wytrzeszczył na niego oczy, skinął głową, odwrócił się i zaczął czołgać w stronę brodu. Cletus dosiadł z powrotem elektrycznego konia. Zrobiwszy szeroki zakręt, zbliżył się do partyzantów z przeciwnej strony, aby sprawdzić ich reakcję na te nieoczekiwane odgłosy oporu.

W końcu zmuszony był zsiąść z konia i mimo wszystko przeczołgać się około dziesięciu metrów, aby znaleźć się dostatecznie blisko partyzantów i zrozumieć, co mówią. Na szczęście to, co usłyszał, było tym, co miał nadzieję usłyszeć. Oddział ten, podobnie jak oddział najbardziej oddalony w dół rzeki, postanowił zatrzymać się i omówić sprawę niespodzie­wanego oporu.

Cletus wycofał się w stronę elektrycznego konia, dosiadł go i ruszył szerokim łukiem jeszcze raz ku przeprawie. Dotarł do niej w tym samym momencie co Jarnki, który do tego czasu odzyskał już swój naturalny kolor, ale patrzył na Cletusa lękliwie, jak gdyby oczekując bury. Lecz Cletus uśmiechnął S1ę do niego szeroko.

- Jesteście dzielnym człowiekiem, kapralu - powie­dział. - Musicie jedynie pamiętać o tym, iż wolelibyśmy zachować naszych dzielnych żołnierzy przy życiu, jeśli to tylko możliwe. Są bardziej użyteczni w ten sposób.

Cletus odwrócił się do elektrycznego konia i zdjął jedną ze skrzynek z minami. Podał ją Jarnkiemu.

Rozmieść je od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu metrów stąd. Postaraj się o to, abyś w tym czasie nie został trafiony. Następnie schowaj się gdzieś przed Neulandczykami, a kiedy ruszą do przodu, daj im popalić to waląc z karabinu, to detonując miny. Twoim zadaniem jest zatrzymanie ich dopóty, dopóki nie wrócę, aby ci pomóc. Przypuszczalnie zajmie mi to od czterdziestu pięciu minut do półtorej godziny. Czy sądzisz, że jesteś w stanie to zrobić?

- Zrobimy to - odpowiedział Jarnki.

- Zatem zdaję się na was - powiedział Cletus. Dosiadł elektrycznego konia, zakręcił nad wodą i ruszył w dół rzeki, aby zająć się grupą partyzantów zmierzających do środkowego brodu.

Kiedy natknął się na nich, Neulandczycy znajdowali się już całkiem blisko rzeki, akurat między minami. Była to od­powiednia chwila. Cletus wysadził wszystkie, a narobił jeszcze więcej zamieszania, krążąc na tyłach Neulandczyków i strze­lając do nich na chybił trafił.

Natychmiast odpowiedzieli na jego ogień, ale wkrótce ich strzały stały się sporadyczne, by w końcu umilknąć. Cisza, która potem nastąpiła, przeciągała się i przeciągała. Gdy w ciągu pięciu minut nie rozległ się żaden wystrzał, Cletus zatoczył koło w dole rzeki, a potem poleciał w górę aż do tego miejsca, w którym znajdował się oddział, kiedy odpowiadał na jego strzały.

Nie było tam żadnych partyzantów, ale Cletus lecąc dalej ostrożnie, tuż pod wierzchołkami drzew, dostrzegł ich wkrótce. Kierowali się w górę rzeki, a ich liczba podwoiła się. Naj­wyraźniej dołączyła do nich grupa znad najniżej położonej przeprawy i oba oddziały zgodnie podążały teraz w kierunku najwyższego brodu, aby połączyć się z grupą, która według planu miała się tam przeprawiać.

Wszystko przebiegało tak, jak się spodziewał. Ci partyzanci byli raczej sabotażystami niż żołnierzami. Musieli otrzymać wyraźny rozkaz, by unikać wojskowych akcji w drodze do celu, o ile tylko można było ich uniknąć. Cletus podążał za nimi ostrożnie aż do momentu, w którym niemal doszli do swoich współtowarzyszy, trzymanych w szachu przez Jarnkiego i jego ludzi przy najwyższej przeprawie, a następnie skręcił nad rzekę, aby rozpoznać sytuację w tym miejscu.

Nadleciał z góry i uważnie zbadał wszystko. Partyzanci rozciągnęli się w poszarpane półkole, którego krańce, znaj­dujące się jeden sześćdziesiąt metrów powyżej przeprawy, a drugi czterdzieści, nie sięgały brzegów rzeki. Ostrzeliwali się, ale nie czynili żadnych wysiłków, aby przedrzeć się przez bród. Kiedy Cletus nasłuchiwał, strzelanina osłabła, a tu i tam rozległy się nawoływania, dołączyły bowiem do nich dwie grupy znad dolnego biegu rzeki.

Unosząc się nad samą ziemią, Cletus wydobył z ekwipunku przytroczonego do konia mikrofon do podsłuchu i wsunął do prawego ucha słuchawkę. Poruszył aparatem, badając pod­szycie, ale jedyne rozmowy, jakie wychwycił, prowadzili zwykli członkowie oddziału partyzanckiego, a nie oficerowie dys­kutujący o akcji, którą zamierzali podjąć. Miał pecha. Gdyby tylko mógł przeczołgać się pięćdziesiąt metrów i osobiście przeprowadzić rekonesans, ale nie mógł, i zastanawianie się nad tym pozbawione było jakiegokolwiek sensu. Zwiad na elektrycznym koniu stał się teraz zbyt ryzykowny. Pozostało jedynie postawić się w sytuacji dowódcy sił partyzanckich i spróbować odgadnąć jego myśli. Cletus przymknął oczy, odprężając się w taki sam sposób, jak to czynił rano, aby zapanować nad bólem kolana. Powieki mu opadły, zapadł się bezwładnie w siodełko elektrycznego konia i wyzwolił umysł spod kontroli.

Długą chwilę nie działo się nic, przez powierzchnię jego świadomości przepływały jedynie przypadkowe myśli. Wreszcie włączyła się wyobraźnia i zaczęły formować pewne pojęcia. Czuł się tak, jak gdyby nie siedział na siodełku elektrycznego konia, lecz stał na wielkiej, gąbczastej ziemi w środku dżungli w kombinezonie maskującym, lepiącym się od potu do ciała, zerkając na słońce, które przekroczyło zenit. Irytacja wynikła z pokrzyżowania planów i lęku przepełniała jego umysł. Spoglądał na krąg partyzanckich podoficerów zebranych wokół siebie i zdawał sobie sprawę, że musi podjąć natych­miastową decyzję. Dwóm trzecim jego sił nie udało się Poprawić przez rzekę Blue o takim czasie i w takich miejscach, jak to było zaplanowane. Teraz stał wobec ostatniej sposobności do przeprawy, ale i konieczności walki z wrogiem, którego sił nie znał.

Oczywiście, przynajmniej jedna rzecz była pewna. Okazało się, że akcja grupy, którą dowodził, nie stanowiła tajemnicy dla Exotików, wbrew temu, czego oczekiwano. Pod tym względem jego misja spełzła na niczym. Jeśli Exotikowie zgromadzili tutaj jakieś siły przeciwko niemu, to jakiego oporu można było się spodziewać w drodze do wybrzeża?

Naturalnie, misja miała teraz niewielkie albo też żadne szanse powodzenia. Rozsądnie byłoby z niej zrezygnować. Ale czy mógł zawrócić teraz z obranej drogi, nie mając jakiegoś wytłumaczenia dla swoich przełożonych, tak żeby nie oskarżono go o zaniechanie misji z niewystarczających powodów.

Rozumie się, nie mógł. Powinien podjąć próbę wywalczenia sobie drogi przez rzekę i mieć nadzieję, że siły Exotików stawią mu wystarczająco silny opór, by mógł mieć pretekst do odwrotu.

Cletus powrócił do swego własnego ja, otworzył oczy i wyprostował się na siodełku. Unosząc elektrycznego konia J tuż pod wierzchołki drzew, rzucił trzy miny pod różnymi kątami w stosunku do pozycji partyzantów, a następnie; odpalił je szybko jedną po drugiej. Natychmiast też otworzył; ogień zarówno z karabinu, jak i z pistoletu, ten pierwszy:| trzymając przy boku i naciskając spust prawą ręką, z drugiego strzelając lewą.

Znad przeprawy, a także z dwóch przeciwnych stron partyzanckich pozycji dobiegł do Cletusa odgłos ognia karabinowego prowadzonego przez jego własnych żołnierzy.

W ciągu sekundy partyzanci znaleźli się na ziemi, odpowiadając na ogień. Rakieta sygnalizacyjna okazała się najgorszą rzeczą, która tego dnia zakłóciła spokój dżungli. Cletus poczekał, aż zaczęła przygasać, chcąc, aby go usłyszano. Następnie zdjął megafon z poprzeczki elektrycznego konia podniósł go do ust i włączył. Jego wzmocniony głos przetoczył się grzmotem przez dżunglę:

- Przerwać ogień! Przerwać ogień! Wszystkie siły sojusznicze przerwać ogień!

Karabiny ludzi pozostających pod komendą Cletusa umilkły! od razu naprzeciw partyzanckich pozycji. Stopniowo słabły! również odgłosy odszczekującej się broni przeciwnika i w dżungli znowu zapanowała cisza. Cletus jeszcze raz odezwał się przez głośnik:

- Uwaga Neulandczycy! Uwaga Neulandczycy! Jesteście całkowicie otoczeni przez Sojuszniczy Korpus Ekspedycyjny z Bakhalli. Dalszy wasz opór może skończyć się jedynie zupełną klęską. Ci, którzy zechcą się poddać, traktowani będą honorowo, zgodnie z ustalonymi zasadami dotyczącymi ochro­ny jeńców wojennych. Mówi dowódca sił sojuszniczych. Moi ludzie wstrzymają ogień na trzy minuty, podczas których będziecie mieli szansę poddania się. Ci, którzy chcą się poddać, muszą złożyć broń i wyjść na polanę przy przeprawie. Powtarzani, ci, którzy chcą się poddać, muszą złożyć broń i wyjść na polanę przy przeprawie z rękami założonymi na głowę. Macie trzy minuty, aby poddać się w ten sposób, poczynając od chwili, kiedy powiem „teraz”.

Cletus przerwał na moment, a później dodał:

- Żołnierze neulandzcy, którzy nie poddadzą się przed upływem trzech minut, uznani będą za wrogów, a żołnierze wojsk sojuszniczych mają rozkaz strzelać do każdego takiego osobnika. Trzy minuty, w czasie których można się poddać, zaczynają się teraz. Teraz!

Cletus wyłączył megafon, powiesił na dawnym miejscu i szybko poleciał w stronę rzeki, tam gdzie miał dobry widok na przeprawę, sam nie będąc widziany. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Później dał się słyszeć szelest liści i na polanę wyszedł mężczyzna w neulandzkim ubiorze maskującym, z rękami założonymi na głowę i jakąś trawą tkwiącą w gęstej brodzie. Nawet stamtąd, skąd patrzył Cletus, widoczne były białka oczu partyzanta, który rozglądał się wokół siebie lękliwie. Szedł z wahaniem do przodu, aż znalazł się mniej więcej pośrodku polany, wtedy zatrzymał się, bez przerwy rozglądając wokół, z rękami nadal założonymi na głowę.

Chwilę później na polanie pojawił się inny partyzant; i nagle z rożnych stron zaczęli nadciągać pozostali.

Cletus przyglądał się im i liczył upływające minuty. Przed Końcem wyznaczonego czasu na polanie znalazło się czter­dziestu trzech mężczyzn, którzy postanowili się poddać. Cletus pokiwał głową w zamyśleniu.

Czterdziestu trzech ludzi ze wszystkich trzech grup liczących każda po trzydziestu partyzantów, czyli razem dziewięć­dziesięciu. Tego właśnie się spodziewał.

Spojrzał w dół, wzdłuż brzegów rzeki, niecałe dziesięć metrów od siebie, tam gdzie przycupnął Jarnki i dwóch innych żołnierzy, których zostawił po to, aby bronili prze­prawy, a którzy teraz obserwowali powiększającą się grupę jeńców.

- Ed - rzekł Cletus do młodego kaprala przez laryngofon. - Ed, spójrz w prawo.

Jarnki gwałtownie popatrzył w prawo i drgnął lekko ze zdumienia, widząc Cletusa tak blisko. Cletus kiwnął na niego. Ostrożnie, nisko się pochyliwszy, by być stale pod osłoną nadbrzeżnego wału, Jarnki ruszył do Cletusa, unoszącego się na elektrycznym koniu około metra nad ziemią.

Kiedy Jarnki dotarł do niego, Cletus posadził wehikuł na ziemi i osłonięty od strony polany przez gęste krzewy dżungli zsiadł sztywno z konia, z przyjemnością się przeciągając.

- Pułkowniku? - rzucił pytająco Jarnki.

- Chcę, żebyś czegoś posłuchał - odparł Cletus. Odwrócił się znowu do konia i nastawił swoje urządzenie do łączności na kanał porucznika Athyera.

- Poruczniku - zaczął nadawać - tu pułkownik Grahame.

Po krótkiej przerwie nadeszła odpowiedź, trzeszcząc nie tylko w słuchawkach wetkniętych w uszy Cletusa, ale również w małym głośniku, który Cletus właśnie włączył, wbudowanym w elektrycznego konia.

- Pułkowniku? - mówił Athyer. - O co chodzi?

- Wygląda na to, że partyzanci neulandzcy próbowali jednak przeprawić się przez Blue - powiedział Cletus. - Mieliśmy szczęście i udało nam się schwytać połowę z nich...

- Partyzanci? Schwytani? Połowa... - Głos Athyera niepewnie drżał w słuchawkach i w głośniku.

- Ale nie po to nawiązałem łączność - mówił dalej Cletus. - Reszta partyzantów wydostała się stąd. Kierują się z powrotem na przełęcz, aby uciec do Neulandii. Pan jest bliżej przełęczy niż oni. Jeśli uda się pan tam nawet z połową swoich ludzi, powinien pan bez żadnego kłopotu wyłapać resztę.

- Kłopotu? Proszę posłuchać... ja... skąd mam wiedzieć, że sytuacja tak się przedstawia, jak pan mówi? Ja...

- Poruczniku - przerwał mu Cletus i po raz pierwszy położył lekki nacisk na swoje słowa. - Przecież powiedziałem panu. Wzięliśmy do niewoli połowę ich sił, tutaj, przy górnej przeprawie na Blue.

- Dobrze... tak... pułkowniku. Rozumiem. Ale...

Cletus przerwał mu. - Zatem niech panu rusza, porucz­niku - powiedział. - Jeśli nie wyruszy pan szybko, może pan zmarnować okazję.

- Tak jest, pułkowniku. Rozumie się. Połączę się znowu z panem niedługo, pułkowniku... Może niech pan lepiej zatrzyma tam swoich jeńców, dopóki nie zabierze ich statek transportowy... Kilku mogłoby uciec, gdyby próbował pan prowadzić ich przez dżunglę w asyście sześciu ludzi. - Głos Athyera stawał się mocniejszy, w miarę jak odzyskiwał on panowanie nad sobą. Znalazła się w nim jednak gorzka nuta. Najwyraźniej następstwa schwytania dużej grupy nieprzyjaciel­skich inwigilatorów przez uwiązanego do biurka teoretyka, w przypadku gdy jedynym oficerem polowym sił wyznaczo­nych do wykonania tego zadania był on sam, Athyer, zaczęły do niego docierać. Trudno było się spodziewać, aby generał Traynor przeoczył tego rodzaju porażkę.

Głos miał ponury, kiedy mówił dalej.

- Czy potrzebuje pan lekarza? - zapytał. - Mogę dać panu jednego z dwóch, których mam tutaj, i wysłać go zaraz jednym z transportowców, teraz, kiedy tajemnica wyszła już na jaw i Neulandczycy wiedzą, że tu jesteśmy.

- Dziękuję, poruczniku. Tak, przydałby się lekarz - powiedział Cletus. - Powodzenia.

- Dziękuję - odparł zimno Athyer. - Skończyłem.

- Skończyłem - rzekł Cletus.

Przerwał nadawanie, zostawił elektrycznego konia i sztywno siadł na ziemi oparłszy się plecami o pobliski głaz.

- Pułkowniku? - odezwał się Jarnki. - Po co nam lekarz? Nikt nie jest ranny. Nie ma pan chyba na myśli siebie, pułkowniku!

- Właśnie siebie - powiedział Cletus. Wyprostował lewą nogę, sięgnął ręką do futerału przy bucie i wyciągnął nóż bojowy. Przeciął nogawkę spodni od kolana do buta. Kolano, które Cletus odsłonił, było straszliwie spuchnięte i nie wyglądało zbyt ładnie. Sięgnął do pasa po pakiet pierwszej pomocy i wyjął tiosiarczan sodowy w sprayu. Przytknął stępiony wylot rozpylacza do nadgarstka i nacisnął spust. Chłodne uderzenie wstrzykniętego przez skórę bezpo­średnio do krwiobiegu płynu podziałało jak uspokajające dotknięcie ręki.

- Chryste, pułkowniku - wyjąkał Jarnki gapiąc się z pobladłą twarzą na kolano.

Cletus oparł się z ulgą o głaz i pozwolił, aby miękkie fale narkotyku pozbawiły go świadomości.

- Zgadzam się z tobą - powiedział. I ogarnęła go ciemność.


Rozdział IX



Leżąc na plecach w szpitalnym łóżku, Cletus spoglądał w zamyśleniu na sztywny, zalany słońcem kształt własnej lewej nogi zawieszonej na wyciągu.

- Tak - zauważył z szatańskim chichotem oficer medycz­ny, czterdziestoletni major o okrągłej twarzy, kiedy przywie­ziono Cletusa - jest pan typem człowieka, który nie lubi tracić czasu na to, by dać swemu organizmowi szansę na wyzdrowienie, czyż nie, pułkowniku? - Następną rzeczą, którą Cletus zapamiętał, było łóżko i unieruchomiona na wyciągu przymocowanym do sufitu noga.

- Minęły już trzy dni - powiedział Cletus do Arvida, który właśnie przyjechał przywożąc, zgodnie z rozkazami, miejscowy almanach - a on obiecał, że trzeciego dnia uwolni mnie od tego. Wyjrzyj na korytarz i zobacz, czy nie ma go w którymś z pokoi.

Arvid posłuchał. Wrócił po minucie, potrząsając przecząco głową.

- Niestety - rzekł. - Ale generał Traynor jest już w drodze tutaj, pułkowniku. Pielęgniarka powiedziała, że telefonowano właśnie z jego biura, aby sprawdzić, czy pan jeszcze tutaj jest.

- Ach tak? - powiedział Cletus. - Racja. Przyjedzie, oczywiście. - Wyciągnął rękę i nacisnął guzik, za pomocą którego przechylał łóżko, i uniósł się do pozycji siedzącej. - Wiesz, co ci powiem, Arv. Zajrzyj do innych pokoi i sprawdź, czy nie uda ci się zwędzić dla mnie kilka kopert poczty kosmicznej.

- Koperty poczty kosmicznej? - powtórzył spokojnie Arvid. - Dobrze. Wrócę za minutę.

Wyszedł z pokoju. Zajęło mu to nieco więcej niż minutę; ale kiedy wrócił, miał pięć żółtych kopert, w jakich zwykle wysyłano korespondencję przewożoną przez statki kosmiczne. Znaczek pocztowy Ziemskiego Portu Kosmicznego był kwad­ratowy i czarny od spodu. Cletus wziął koperty i położył je razem na stoliku obok łóżka, wierzchnią stroną do spodu. Arvid przyglądał się Cletusowi.

- Czy znalazł pan w almanachu to, czego pan szukał, pułkowniku? - zapytał.

- Tak - odparł Cletus. Widząc, że Arvid nadal patrzy na niego ze zdziwieniem, dodał: - Dzisiaj jest nów księżyca.

- Ach - westchnął Arvid.

- Tak. A teraz, kiedy przyjdzie generał, Arv - rzekł Cletus - zostań na korytarzu i trzymaj oczy otwarte. Nie chcę, aby ten doktor wyśliznął mi się z rąk tylko dlatego, że rozmawia ze mną generał, i zostawił mnie tak do następnego dnia. O której jestem umówiony z tym oficerem ze Służby Bezpieczeństwa?

- O jedenastej - odpowiedział Arvid.

- A jest już wpół do dziesiątej - stwierdził Cletus, spoglądając na zegarek. - Arv, idź do łazienki, z jej okna powinieneś mieć widok na bramę wjazdową do szpitala. Jeśli generał przyjedzie samochodem, winieneś zobaczyć, jak wy­siada. Czy mógłbyś teraz wyjrzeć?

Arvid posłusznie zniknął w małej kabinie kąpielowej przy­legającej do szpitalnego pokoju Cletusa.

- Nikogo nie widać - dobiegł stamtąd jego głos.

- Obserwuj dalej - powiedział Cletus.

Oparł się wygodnie plecami o uniesioną część łóżka, na pół przymykając oczy. Spodziewał się generała, istotnie. Bat miał być ostatnim z długiej listy odwiedzających go, wśród których znaleźli się Mondar, Eachan Khan, Melissa, Wefer Linet, a nawet Ed Jarnki.

Młody podoficer przyszedł do Cletusa, aby mu pokazać nowe naszywki sierżanta na rękawie i podziękować za wszystko.

- W swoim raporcie porucznik Athyer próbował przypisać sobie całą zasługę - powiedział Jarnki. - Dowiedzieliśmy się o tym od kompanijnego kancelisty. Ale reszta oddziału i ja wszędzie opowiadamy prawdziwą historię. Być może, w Klubie Oficerskim nie wiedzą, jak było naprawdę, ale wiedzą o tym w koszarach.

- Dziękuję - powiedział Cletus.

- Psiakrew... - zaczął Jarnki i przerwał, najwidoczniej nie znajdując słów, które wyraziłyby jego uczucia. Zmienił temat. - Czy nie mógłbym się panu na coś przydać, pułkow­niku? Nie chodziłem do szkoły dla urzędników, ale może wziąłby mnie pan na kierowcę czy coś w tym rodzaju?

Cletus uśmiechnął się. - Chętnie wziąłbym cię do siebie, Ed - powiedział - ale nie sądzę, aby się na to zgodzono. Poza tym jesteś żołnierzem liniowym.

- Domyślam się więc, że nie - stwierdził Jarnki roz­czarowany. Poszedł sobie, ale najpierw wyciągnął od Cletusa obietnicę, że przyjmie go do siebie, jeśli będzie to tylko możliwe.

Jarnki mylił się jednak sądząc, że raport Athyera zostanie wśród oficerów dobrze przyjęty. Najwyraźniej koledzy wie­dzieli, jakim dowódcą jest porucznik, podobnie jak oczywiste było to, iż Bat nie przypadkiem wybrał takiego właśnie oficera, by sprawdzić przewidywania Cletusa co do partyzan­ckiej akcji. Jak to Arvid zrelacjonował Cletusowi, po owym nocnym przyjęciu u Mondara rozeszły się pogłoski, że Bat Traynor nie był na nim tylko dlatego, gdyż nie chciał spotkać się z Cletusem. Informacja ta jako taka znaczyła jedynie, że Cletus jest osobą, której powinni unikać koledzy oficerowie. Teraz jednak, kiedy nad Blue udało mu się bez poparzenia palców wyciągnąć kasztany z ognia, wszyscy, prócz najbliż­szych popleczników Bata, wyraźnie żywili do Cletusa skrywaną sympatię. Eachan Khan oschle dał mu to do zrozumienia. Wefer Linet, będąc bezpieczny w dowództwie marynarki, uprzejmie o tym napomknął. Bat nie mógł nie zdawać sobie sprawy z tej reakcji wśród oficerów i żołnierzy, którymi dowodził. Co więcej, formalnie rzecz biorąc, był sumiennym dowódcą. Jeśli było tutaj coś dziwnego, to fakt, iż do tej pory nie złożył jeszcze Cletusowi wizyty w szpitalu.

Cletus rozluźnił się, odsuwając napięcie, które mu groziło, był bowiem przykuty do łóżka, a tyle jeszcze rzeczy zostało do zrobienia. Co ma być, niech będzie...

Odgłos otwieranych drzwi skłonił go do otworzenia oczu. Podniósł głowę, spojrzał w prawo i zobaczył Bata Traynora wchodzącego do pokoju. Nie otrzymał żadnego ostrzeżenia od Arvida, który nadal znajdował się w łazience. Cletus żywił nadzieję, że młody porucznik będzie miał tyle przytomności umysłu, aby pozostać tam, gdzie jest, kiedy wszystkie szansę na dyskretne opuszczenie pokoju przepadły.

Bat dużymi krokami podszedł do łóżka i spojrzał z wyżyn swego wzrostu na Cletusa, a jego pełne ekspresji brwi ściągnęły się groźnie.

- No i co, pułkowniku - powiedział, kiedy przysunął sobie krzesło bliżej łóżka i usiadł tak, by patrzeć prosto na Cletusa. Uśmiechnął się jowialnie. - Jak widzę, nadal trzymają tu pana przywiązanego.

- Dzisiaj mam zostać rozwiązany - odpowiedział Cle­tus. - Dziękuję, że pan wpadł, generale.

- Zwykle wpadam odwiedzić swoich oficerów, którzy znaleźli się w szpitalu - powiedział Bat. - To nic szcze­gólnego w tym przypadku, chociaż odwalił pan kawał dobrej roboty razem z sześcioma swoimi ludźmi nad Blue, pułkowniku.

- Partyzanci nie palili się zbytnio do walki - odparł Cletus. - A zresztą miałem szczęście, zrobili akurat to, co chciałem, aby zrobili. Pan generał wie, jakie to niezwykłe, kiedy na polu bitwy wszystko dzieje się tak, jak zostało zaplanowane.

- Wiem. Niech mi pan wierzy, że wiem - odpowiedział Bat. Jego oczy twardo, lecz ostrożnie patrzyły na Cletusa spod ciężkich brwi. - Nie zmienia to jednak faktu, że miał pan rację ze swymi przypuszczeniami co do tego, którędy będą szli i co zrobią partyzanci, kiedy już pokonają przełęcz.

- Tak, jestem szczęśliwy z tego powodu - powiedział Cletus. Uśmiechnął się. - Jak mówiłem już panu generałowi, założyłem się o to z moimi przyjaciółmi jeszcze na Ziemi, stawiając na szalę swoją reputację.

Zerknął jakby z roztargnieniem na plik leżących wierzchem do dołu kopert poczty kosmicznej. Oczy Bata podążyły za wzrokiem Cletusa i lekko zwęziły się na widok żółtych kopert.

- Zebrał pan gratulacje, nieprawdaż? - zapytał.

- Tylko parę poklepywań po ramieniu - odparł Cletus. Nie dodał, że pochwały pochodziły od takich ludzi, jak Eachan, Mondar czy nowo mianowany sierżant Ed Ja-rnki. - Rozumie się, operacja nie była całkowitym su­kcesem. Słyszałem, że reszcie partyzantów udało się prze­dostać z powrotem przez przełęcz, zanim porucznik Athyer zdołał ich powstrzymać.

Oczy Bata zbiegły się nagle w czarną, gniewną linię. - Niech mnie pan nie przypiera do muru, pułkowniku - huknął. - Athyer podał w raporcie, iż otrzymał od pana wiadomość zbyt późno, aby mógł poprowadzić swoich ludzi na odpowiednie pozycje i obsadzić przełęcz.

- Czyżby do tego doszło, generale? - powiedział Cle­tus. - Domyślam się więc, że to moja wina. Athyer jest przecież doświadczonym oficerem liniowym, a ja tylko siedzą­cym za biurkiem teoretykiem. Zapewne wszyscy zdają sobie sprawę z tego, iż to tylko przypadkiem kontakt mojego oddziału z wrogiem zakończył się sukcesem, a kontakt porucznika i jego kompanii - nie.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

- Z pewnością - powiedział zawzięcie Bat. - A nawet jeśli tego nie rozumieją, ja to rozumiem. A przecież właśnie to jest ważne, czyż nie tak, pułkowniku?

- Tak jest, generale - odparł Cletus.

Bat rozsiadł się wygodnie na krześle, a jego brwi wróciły na swoje miejsce. - Tak czy inaczej - rzekł - nie przyszedłem tutaj tylko po to, by panu gratulować. Do mojej kancelarii dotarła pańska propozycja, aby utworzyć sztab, który przy­gotowywałby regularne, cotygodniowe prognozy działalności wroga. Była tam również pańska prośba o personel i biuro, co ułatwiłoby panu sporządzanie takich prognoz... Niech pan zrozumie, pułkowniku, jeśli chodzi o mnie, nadal jest mi pan potrzebny jak pięćdziesięcioosobowa orkiestra smyczkowa. Ale pański sukces z partyzantami zrobił nam dobrą reklamę w Kwaterze Głównej Sojuszu i nie wiem, czym mógłby pan zaszkodzić dalszym działaniom wojennym, tutaj, na Kultis, tworząc ten sztab do przewidywań. Tak więc zamierzam to zatwierdzić. - Zrobił przerwę, a następnie strzelił w Cletusa słowami. - Jest pan szczęśliwy?

- Tak jest, generale - odpowiedział Cletus. - Dziękuję, generale.

- Nie ma za co - powiedział Bat surowo. - A co do Athyera, miał szansę i potknął się. Będzie teraz w Ministerstwie Informacji dowodził swojej przydatności jako oficer Sojuszu. Czy jeszcze czegoś pan chce?

- Nie - odrzekł Cletus.

Bat wstał gwałtownie. - Dobrze - powiedział. - Nie lubię, jak mi się wykręca rękę. Wolę oddawać przysługi, zanim mnie o nie poproszą. Poza tym nadal potrzebuję tych czołgów, a pan i tak wróci na Ziemię przy pierwszej sposob­ności, pułkowniku. Niech pan włączy ten fakt do swoich prognoz i nie zapomina o nim!

Obrócił się na pięcie i podszedł do drzwi.

- Generale - odezwał się Cletus. - Jest pewna przysługa, którą mógłby mi pan wyświadczyć...

Bat zatrzymał się i odwrócił. Twarz mu pociemniała. - A jednak? - Głos miał twardy. - O co chodzi, pułkowniku?

- Exotikowie mają niezłą bibliotekę, tutaj, w Bakhalli - powiedział Cletus. - Z wieloma wojskowymi tekstami i in­formacjami.

- I co w związku z tym?

- Niech mi pan generał raczy wybaczyć - zaczął Cletus wolno. - Głównym problemem porucznika Athyera jest zbyt duża wyobraźnia w stosunku do nazbyt małej pewności siebie. Gdyby mógł odejść i na jakiś czas zostać, powiedzmy, oficerem informacyjnym Korpusu Ekspedycyjnego w tej bibliotece Exotików, być może, okazałby się mimo wszystko wielce przydatny.

Bat ze zdumieniem popatrzył na Cletusa. - A właściwie dlaczego - powiedział cicho - chciałby pan dla Athyera czegoś takiego zamiast Ministerstwa Informacji?

- Nie lubię patrzeć, jak marnuje się wartościowy czło­wiek - odpowiedział Cletus.

Bat chrząknął. Odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa. Z łazienki wyłonił się Arvid z nieco zakłopotaną miną.

- Przepraszam, pułkowniku - zwrócił się do Cletusa. - Generał musiał przylecieć samolotem i wylądować na dachu.

- Nie przejmuj się tym, Arv - rzekł Cletus wesoło. - Wyjdź tylko na korytarz i znajdź mi tego doktora. Muszę się stąd wydostać.

Dwadzieścia minut później Arvid odszukał i przyprowadził oficera medycznego, Cletus został w końcu uwolniony z wy­ciągu i znalazł się w drodze do biura, które wyszukał dla niego Arvid. Był to jeden z trzech kompleksów biu­rowych, z których każdy składał się z trzech pokoi i łazienki, wybudowanych przez Exotików dla bardzo ważnych gości. Pozostałe dwa biura stały puste, tak że cały budynek mieli dla siebie, co Cletus zastrzegł sobie wcześniej, nim jeszcze wysłał Arvida na poszukiwania. Kiedy dotarli do biura, Cletus stwierdził, że umeblowanie stanowi zaledwie kilka składanych krzeseł i prowizoryczne biurko. Szczupły major tuż po czterdziestce z białą blizną przecinającą pod­bródek przyglądał się im z lekceważącą miną.

- Major Wilson? - zapytał Cletus, kiedy oficer odwrócił się w ich stronę. - Podpułkownik Grahame.

Uścisnęli sobie ręce.

- Jestem ze Służby Bezpieczeństwa - rzekł Wilson. - Mówił pan, że spodziewa się pan tutaj pewnych szczególnych problemów, pułkowniku?

- Spodziewam się jednego - odparł Cletus. - Przez nasze ręce będzie przechodziło wiele materiałów, łącznie ze ściśle tajnymi. Zamierzam sporządzać dla generała Traynora cotygodniowe prognozy działań nieprzyjaciela. Wcześniej czy później Neulandczycy muszą się o tym dowiedzieć i wtedy zainteresują się naszym biurem. Chciałbym, aby stało się ono pułapką dla tego, kogo przyślą tutaj na przeszpiegi.

- Pułapką, pułkowniku? - jak echo powtórzył zain­trygowany Wilson.

- Właśnie - powiedział Cletus wesoło. - Chcę, aby mogli dostać się tutaj, ale kiedy już tu będą, aby nie mogli się stąd wydostać.

Obrócił się, by wskazać na otaczające ich ściany.

- Na przykład - powiedział - ciężka stalowa siatka po wewnętrznej stronie okien umocowana tak, by nie można jej było wyważyć ani przeciąć zwykłymi narzędziami. Na drzwiach zewnętrznych rzucający się w oczy zamek, który można łatwo otworzyć, i drugi zamek, ukryty, który jest w stanie za­blokować drzwi otworzone wytrychem i zamknięte od środka. Futryny i drzwi obite blachą i wyposażone w bolce przeciw-włamaniowe, tak aby nie można było wyważyć drzwi, kiedy zostaną zablokowane przez ukryty zamek... Może jeszcze system kabli, umożliwiających podłączenie napięcia do okien, drzwi i szybu wentylacyjnego, co zniechęciłoby do jakichkol­wiek prób wydostania się stąd. Wilson wolno skinął głową, ale minę miał powątpiewającą.

- To znacznie przedłuży czas wykonania i zwiększy zużycie materiałów - powiedział. - Przypuszczam, że ma pan pełnomocnictwo, pułkowniku...?

- Wkrótce je dostanę - odparł Cletus. - Zadaniem pańskiego wydziału jest natomiast natychmiastowe zabranie się do pracy. Generał rozmawiał właśnie ze mną w szpitalu niecałą godzinę temu na temat utworzenia tego biura.

- Generał, ach tak! - powiedział Wilson ożywiając się. - Oczywiście, pułkowniku.

- Więc dobrze - rzekł Cletus. - Mamy to załatwione.

Po przedyskutowaniu kilku szczegółów i dokonaniu pew­nych pomiarów oficer bezpieczeństwa wyszedł. Cletus polecił Arvidowi połączyć się z Eachanem Khanem przez polowy telefon, który razem z krzesłami i biurkiem stanowił wyposa­żenie pokoju. Arvid odnalazł w końcu dorsajskiego pułkow­nika na poligonie najemników.

- Miałby pan coś przeciwko temu, gdybym wpadł? - zapytał Cletus.

- Skądże. - Na małym ekranie wizyjnym telefonu polo­wego twarz Eachana wyglądała nieco dziwnie. - Jest pan tu zawsze mile widziany, pułkowniku. Proszę przyjść.

- Dobrze - powiedział Cletus. - Będę za pół godziny. Przerwał połączenie. Zostawiwszy Arvida, aby zajął się umeblowaniem biura i skompletowaniem personelu, Cletus wyszedł i wsiadł do sztabowego samochodu, którym porucznik przywiózł go tutaj wcześniej, i udał się na poligon.

Znalazł Eachana stojącego na skraju pola, pośrodku którego widniała dziesięciometrowa stalowa wieża. Jakiś oddział wyglądający na kompanię ogorzałych dorsajskich zawodow­ców ćwiczył z niej skoki mając na sobie specjalną uprząż. Rząd czekających na swoją kolej ciągnął się za wieżą, z której szczytu jeden za drugim skakali najemnicy, przy każdym zetknięciu z ziemią wzniecając tuman białobrązowego kurzu. Jak na ludzi szkolonych nie tylko na skoczków, zauważył Cletus z satysfakcją, przykuśtykawszy do przyglądającego się im Eachana Khana, osiągali znacznie więcej, niż można się było tego spodziewać, miękko, w pozycji pionowej, zakoń­czonych lądowań.

- A, to pan - rzekł Eachan nie odwracając głowy, kiedy Cletus znalazł się za nim. Dorsajski pułkownik stał na lekko rozstawionych nogach, z rękami założonymi na plecach. - Co pan sądzi o poziomie naszego szkolenia teraz, kiedy może się pan mu przyjrzeć?

- Pozostaję pod wrażeniem - odpowiedział Cletus. - Co pan wie o partyzanckim ruchu na rzece Bakhalla?

- Spory. Musi być taki, to zrozumiałe, rzeka płynie przecież prosto przez miasto aż do portu. - Eachan Khan patrzył na Cletusa z zaciekawieniem. - Nie tyle szpiedzy, ile materiały sabotażowe, jak sądzę. Dlaczego pan pyta?

- Dzisiaj jest nów księżyca - wyjaśnił Cletus.

- Co? - Eachan spojrzał na niego zdziwiony.

- A zgodnie z tutejszymi tabelami pływów - zauważył Cletus - będziemy mieli dzisiaj niezwykle wysoki przypływ, wszystkie dopływy i kanały staną się głębsze niż zazwyczaj aż trzydzieści kilometrów w głąb lądu. Dobra pora dla Neulandczyków, aby przemycić albo znacznie większą ilość zaopa­trzenia, albo niezwykle ciężki sprzęt.

- Hm... - Eachan bawił się czubkiem wąsa. - Mimo to... czy mogę dać panu pewną radę?

- Proszę, śmiało - odparł Cletus.

- Nie sądzę, aby mógł pan cokolwiek zrobić w tej sprawie - powiedział Eachan. - Nad bezpieczeństwem na rzece czuwa sześć wojskowych amfibii z sześcioma żołnierzami i lekką bronią na pokładzie każdej z nich. Nie wystarcza to na nic, i wszyscy o tym wiedzą. Ale pański zwierzchnik, generał Traynor, domaga się lądowego sprzętu bojowego. Około pół roku temu otrzymał pięć transporterów opancerzonych, klnąc się przy tym na wszystko w Sojuszniczej Kwaterze Głównej, iż rzeka chroniona jest jak należy, i w związku z tym zamiast dwóch łodzi pa­trolowych winien dostać transportery. Jeśli więc zwróci się pan do Traynora i powie mu o kłopotach spodziewanych na rzece, raczej go pan tym nie uszczęśliwi. Radziłbym przymknąć oczy na jakiekolwiek działania Neulandczyków na rzece.

- Może ma pan rację - rzekł Cletus. - Co powiedziałby pan na obiad?

Opuścili teren ćwiczeń i pojechali na obiad do Klubu Oficerskiego, gdzie dołączyła do nich Melissa, do której, na propozycję Cletusa, zadzwonił ojciec. Zachowywała się z lekką rezerwą i rzadko patrzyła na Cletusa. Przyszła z ojcem do szpitala na jedną, krótką wizytę, podczas której stała z tyłu i pozwalała Eachanowi prowadzić rozmowę. Teraz również skłamała się do tego, aby pozwolić mu mówić, chociaż zerkała od czasu do czasu na Cletusa, kiedy jego uwaga skupiała się na jej ojcu. Cletus jednakże ignorował jej za­chowanie i podtrzymywał swobodną, wesołą rozmowę.

- Wefer Linet zaprosił mnie - zwrócił się Cletus do dziewczyny, kiedy pili kawę i jedli deser - na podwodną przejażdżkę jednym ze swoich buldożerów Mark V. Może by pani przyłączyła się do nas dzisiaj wieczorem, moglibyśmy wrócić potem do Bakhalli na późną kolację?

Melissa zawahała się, ale Eachan wtrącił się pośpiesznie. - To dobry pomysł, dziewczyno - powiedział prawie burkliwie. - Dlaczego miałabyś się nie zgodzić. Dobrze ci zrobi, jak wyjdziesz gdzieś dla odmiany.

Ton Eachana sprawił, że jego słowa zabrzmiały jak rozkaz. Pod szorstkością tych słów można było jednak usłyszeć nutę błagania. Melissa poddała się.

- Dziękuję - powiedziała podnosząc wzrok na Cletusa - to brzmi zachęcająco.


Rozdział X



Gwiazdy zaczęły zapełniać bakhallańskie niebo, kiedy Cletus i Melissa dotarli do Navy Yard, gdzie przywitał ich chorąży ze sztabu Wefera Lineta. Chorąży zaprowadził ich na rampę, przy której masywny, czarny kształt Marka V sięgający dwóch pięter spoczywał ciężko na swoich łapach tuż nad zabar­wionymi złotem wodami bakhallańskiego portu. Cletus zate­lefonował do Wefera bezpośrednio po rozstaniu z Eachanem i Melissa i umówił się na wieczorną wycieczkę.

Wefer odniósł się do tego entuzjastycznie. Regulamin marynarki, jak rozradowany poinformował Cletusa, w żadnym wypadku nie zezwalał na wpuszczanie na pokład takich służbowych maszyn, jak Mark V, cywilów w rodzaju Melissy. Osobiście jednak Wefer nie miał nic przeciwko temu. Gwoli pamięci, przecież w trakcie wcześniejszej telefonicznej rozmowy z Cletusem wychwycił był dwa słowa, „Dorsaj” i „Khan”, i do kogóż mogły odnosić się te słowa, jeśli nie do dowódcy najemników, który cywilem nie był z pewnością! Tak więc Wefer zdecydował się oczekiwać pułkownika Grahame i puł­kownika Khana na pokładzie Marka V o siódmej wieczorem.

I rzeczywiście oczekiwał. Co więcej, wyglądało na to, że podzielił się tym żartem, stanowiącym niewielkie uchybienie względem regulaminu, z podoficerami i załogą. Chorąży, który przywitał Cletusa i Melissę przy bramie Navy Yard, z najwyższą powagą tytułował Melissę „pułkownikiem” i za­nim dotarli na pokład Marka V trzech innych marynarzy znalazło okazję, by szczerząc zęby zrobić to samo.

Ten mały, zabawny żart okazał się ostatnią kroplą potrzebną do przełamania sztywności i rezerwy Melissy. Za czwartym razem, kiedy zwrócono się do niej „pułkowniku”, roześmiała się głośno i od tej chwili zaczęła przejawiać szczere zaintere­sowanie wycieczką.

- Chcielibyście udać się w jakieś określone miejsce? - zapytał Wefer, kiedy Mark V ruszył i dudniąc zaczął zsuwać się z rampy do zatoki.

- W górę rzeki - powiedział Cletus.

- Wykonać, chorąży.

- Tak jest, komandorze - odpowiedział chorąży, który wyszedł im wcześniej na spotkanie. - Napełnić wszystkie zbiorniki od dziobu po rufę!

Stał przy sterze, nieco w lewo od Wefera, Cletusa i Melissy znajdujących się przed dużym, półkolistym ekranem, który widział poprzez mulistą wodę, jakby była przejrzysta niczym szkło, zanurzone części statków oraz inne podwodne obiekty.

Wokół rozlegały się słaby syk i dudnienie. Wibracje i odgłos ciężkich łap kroczących wzdłuż rampy nagle ustały i linia wody widniejąca na ekranie podniosła się powyżej oznaczo­nego poziomu, kiedy ogromna maszyna zrzuciła balast, zastępując, gdzie to było potrzebne, wodę sprężonym powie­trzem, i na odwrót, tak że podwodny buldożer, ważący setki ton na lądzie, odzyskawszy dzięki wypartej wodzie równowagę, opadał lekko jak liść na wietrze na muliste dno portu, dwadzieścia metrów niżej.

- Cała naprzód, trzydzieści stopni w prawo - wydał rozkaz chorąży; i tak rozpoczęła się podwodna wyprawa w górę rzeki.

- Zauważcie - powiedział Wefer czułym tonem ojca chwalącego się zdolnościami swego nowo narodzonego dziec­ka - że łapy nie dotykają tutaj dna. Pod nami jest prawie trzy metry szlamu, a dopiero pod nim twardy grunt, po którym Mark mógłby kroczyć. Naturalnie, gdybyśmy chcieli, moglibyśmy osiąść teraz na dnie i właśnie tak posuwać się dalej. Ale po co zawracać sobie tym głowę? Tak jest równie dobrze, a jesteśmy znacznie szybsi i bardziej zwrotni, kiedy zwyczajnie płyniemy... Spójrzcie tam...

Wskazał na ekran, na którym widać było wyraźnie, że jakieś dwieście metrów przed nimi dno opada gwałtownie i na przestrzeni około pięćdziesięciu metrów znika z pola widzenia, a dalej podnosi się znowu.

- To główne koryto rzeki, główna linia nurtu - powiedział Wefer. - Oczyszczamy je każdego dnia nie dlatego, iż są tu jakieś statki, którym potrzebna jest trzydziestometrowa głębi­na, ale dlatego, że ten rów stanowi koryto prądu pomagającego uchronić port przed zamuleniem. Połowa naszej pracy zasadza się na poznaniu i wykorzystaniu istniejących prądów. Utrzy­mując stałą głębokość tego kanału, oszczędzamy sobie niemal­że połowę pracy przy odszlamianiu. Nie dlatego byśmy byli do tego zmuszeni. Po prostu dewizą marynarki jest działać jak najskuteczniej.

- Chcesz powiedzieć, że macie wystarczająco dużo Mar­ków V z załogami, by móc oczyszczać port nawet wtedy, gdyby nie było tego kanału? - zapytał Cletus.

Wefer parsknął dobrodusznie. - Wystarczająco dużo... - powtórzył. - Nie masz pojęcia, do czego zdolne są te Marki V. Ależ ja mógłbym utrzymać port nawet wtedy, gdyby tu nie było żadnego prądu. Mając tylko tę jedną maszynę!... Pozwólcie, że was oprowadzę.

Linet zabrał Cletusa i Melissę na zwiedzanie maszyny, poczynając od komory wyjściowej nurków znajdującej się na samym dole, pomiędzy potężnymi łapami, a kończąc na wieżyczce na górze, którą można było wysuwać, by umożliwić Markowi V oddanie strzałów z dwóch ciężkich karabinów energetycznych, czy też podwodnego lasera, pozostających na jego wyposażeniu.

- Rozumiesz teraz, dlaczego Traynor chciał wykorzystać te Marki V w dżungli - rzekł Wefer do Cletusa, kiedy zakończyli wycieczkę, znalazłszy się ponownie w pomieszczeniu kontrolnym przed półkolistym ekranem. - Nie dysponują taką siłą ognia jak czołgi wojskowe przeznaczone do porusza­nia się w dżungli, ale pod każdym innym względem, z wyjąt­kiem szybkości na lądzie, mają nad tamtymi taką przewagę, że nie ma w ogóle porównania...

- Komandorze - przerwał chorąży stojący z tyłu - statek o dużym zanurzeniu płynie w dół kanału. Będziemy musieli zejść w dół i kroczyć po dnie.

- Dobrze, wykonać, chorąży - odparł Wefer. Zwrócił się do ekranu i wskazał na obiekt w kształcie litery V przecinający linię powierzchni wody jakieś dwieście metrów przed nimi. - Widzicie to, Cletusie?... Melisso? To statek o zanurzeniu trzy lub trzy i pół metra. Kanał ma tutaj mniej niż szesnaście metrów głębokości i będziemy musieli zejść na dno, aby mógł on nad nami przepłynąć zachowując bezpieczną odległość dobrych paru metrów.

Rzucił krótkie spojrzenie na kształt rosnący na ekranie. Nagle roześmiał się. - Tak myślałem! - wykrzyknął. - To jeden z rzecznych statków patrolowych, Cletusie. Chcesz zajrzeć mu na pokład?

- Masz na myśli pływak sensorowy? - spytał Cletus spokojnie.

Weferowi opadła szczęka. - Skąd o tym wiesz? - zapytał patrząc ze zdumieniem.

- Jakieś dwa lata temu był na ten temat artykuł w „Navy-Marine Journal” - odpowiedział Cletus. - Przyszło mi do głowy, że rozsądnie byłoby umieścić tego rodzaju urządzenie na pokładzie takiej maszyny, jak ta.

Wefer nadal patrzył na Cletusa niemal oskarżycielsko. - Naprawdę? Co jeszcze wiesz o Marku V, a ja nie wiem, że ty wiesz?

- Wiem, że gdybyś tylko zechciał spróbować, mógłbyś przy odrobinie szczęścia schwytać dzisiaj w nocy łódź płynącą do Bakhalli pełną neulandzkich sabotażystów i ich sprzętu. Czy masz mapę rzeki?

- Mapę? - Wefer ożywił się. Pochylił się i nacisnął guzik pod półkolistym ekranem. Dotychczasowy obraz zniknął zastąpiony przez mapę przedstawiającą górne koryto rzeki wraz z jej dopływami od ujścia w porcie bakhallańskim, dalej w górę nurtu jakieś czterdzieści kilometrów. Ledwo poruszająca się czerwona plamka w kształcie Marka V wi­dzianego z góry pełzła w górę głównego koryta, stanowiąc wyobrażenie maszyny, w której się znajdowali. - Jacy partyzanci? Gdzie?

- Około sześciu kilometrów stąd w górę rzeki - od­powiedział Cletus. Wyciągnął rękę i palcem wskazał miejsce przed małym, czerwonym, poruszającym się kształtem Mar­ka V, w którego pobliżu do głównej rzeki wpadał dopływ prawie tak duży jak ona sama. Powyżej dopływ ów rozdzielał się na wiele małych strumieni, by wreszcie zamienić się w moczary.

- Dzisiaj w nocy jest niezwykle duży przypływ, jak wiesz - powiedział Cletus. - Zatem od tego punktu w dół przybędzie w głównym korycie co najmniej dwa metry wody. Wystarczająca to głębokość, aby mała łódź motorowa mogła tędy przepłynąć do portu w Bakhalli, holując bezpiecznie pod wodą, na kotwicy dryfującej, kokon z dużym ładunkiem, a nawet ludźmi. To oczywiście tylko domysł z mojej strony, ale wydaje się mało prawdopodobne, aby partyzanci przepuś­cili taką okazję, nie próbując przerzucić zaopatrzenia i ludzi do swoich punktów w mieście.

Wefer, wpatrując się w mapę, klepnął się z radości po udach.

- Masz rację! - wybuchnął. - Chorąży, kierujemy się w to miejsce, które pokazał pułkownik Grahame. Ogłosić alarm i wysunąć wieżyczkę strzelniczą.

- Tak jest, komandorze - odpowiedział chorąży. Dotarli do miejsca, w którym dopływ łączył się z rzeką i które wcześniej wskazał Cletus. Mark V wygramolił się z głównego koryta rzeki na płyciznę w pobliżu brzegu, naprzeciwko dopływu, i tam się zatrzymał, z wieżyczką zaledwie półtora metra pod powierzchnią wody. Przez górną pokrywę maszyny wypuszczono pływak sensorowy, który natychmiast wyskoczył na powierzchnię - mała boja z cien­kimi, metalowymi wąsami prętów sensorowych wyrastającymi na wysokość metra i połączonymi cienkim drutem z urządze­niami łącznościowymi na Marku V. Pręty sensorowe przeka­zywały obraz otoczenia niezależnie od pory dnia, ich zdolność rozdzielcza była znakomita. Obraz, który przesyłały w dół, do półkolistego ekranu w pomieszczeniu kontrolnym Marka V, był niemal tak wyraźny, jak gdyby miejsce, gdzie łączyły się dwie rzeki, oświetlało jasne światło dnia, a nie blask księżyca.

- Żadnej łodzi w polu widzenia - zamruczał Wefer, manipulując obrazem, by ująć na ekranie obszar przeszukiwa­ny przez sensor. - Myślę, że będziemy musieli zostać tutaj i poczekać na nich.

- Tymczasem mógłbyś podjąć kilka środków ostrożno­ści - zaproponował Cletus.

Wefer rzucił krótkie spojrzenie. - Jakich środków ostro­żności?

- Chodzi o to, aby Neulandczycy nie popłynęli w dół rzeki, gdyby jakimś trafem udało im się prześliznąć obok nas - powiedział Cletus. - Czy jest coś, co mogłoby powstrzymać cię przed naniesieniem nieco dalej, w dole koryta, takiej ilości materiału, na którym osiedliby jak na mieliźnie, gdyby jednak się nam wymknęli?

Wefer wytrzeszczył oczy ze zdumienia, które wolno prze­mieniło się w zachwyt. - Rozumie się! - wykrzyknął. - Chorąży! Ruszamy w dół rzeki!

Mark V przemieścił się około dziewięćdziesięciu metrów i wysunąwszy przed siebie potężny lemiesz, zaczął zsuwać piasek i szlam z dna rzeki w pobliżu brzegów do środka koryta. Piętnaście minut pracy wystarczyło do zrównania koryta na przestrzeni około czterdziestu metrów z poziomem reszty dna rzeki. Wefer skłaniał się ku temu, by w tym momencie przerwać pracę, ale Cletus zaproponował udos­konalenie przeszkody, która miała tworzyć szeroką rampę wznoszącą się stopniowo aż do dwóch metrów pod powierz­chnią wody. Później, również dzięki sugestii Cletusa, Mark V zawrócił nie tyle w górę rzeki, ile w górę dopływu, czterdzieści metrów od miejsca, w którym ten spotykał się z wodami głównej rzeki.

Woda tutaj była tak płytka, że Mark V osiadł na dnie z wieżyczką wystającą ponad jej powierzchnię. Wy­starczyło jednak kilka chwil pracy lemiesza, aby powstało płytkie zagłębienie, w którym mogli całkowicie schować się pod wodą.

Rozpoczęło się oczekiwanie. Minęły trzy godziny - była już prawie północ - nim pływak sensorowy, niewidoczny w cieniu drzew porastających brzegi dopływu, pochwycił obraz łodzi motorowej sunącej środkiem koryta z szybkością wystarczającą zaledwie do tego, by utrzymać pod powierzchnią wody ładunek holowany na kotwicy dryfującej.

Czekali, wstrzymując oddechy, dopóki łódź ich nie minęła. Wtedy Wefer skoczył do telefonu, przy którym nie dyżurował chorąży zwolniony od tego obowiązku parę godzin temu.

- Zaczekaj - powiedział Cletus.

Wefer zawahał się, patrząc na Cletusa. - Zaczekać? - powtórzył. - Na co?

- Wiesz, że łódź nie będzie mogła pokonać przeszkody, którą zbudowaliśmy w dole rzeki - odpowiedział Cletus. - Poczekajmy więc tutaj jeszcze trochę i przekonajmy się, czy nie płynie druga łódź.

Wefer nadal się wahał. Wreszcie odsunął się od telefonu. - Naprawdę myślisz, że może przypłynąć jeszcze jedna? - za­pytał zamyślony.

- Nie zdziwiłbym się - odparł wesoło Cletus.

Ledwo skończył mówić, a sensor wychwycił kolejną, zbli­żającą się łódź motorową z dryfkotwą na holu. Zanim zniknęła im z oczu i wpłynęła na główny szlak, pojawiła się następna. W tym czasie, kiedy Wefer stojąc wpatrywał się z niedowierzającym zachwytem w ekran, dwadzieścia łodzi holujących ładunki minęło Marka V w odległości dwudziestu metrów.

Gdy minęło kilka minut od przepłynięcia dwudziestu łodzi, Cletus rzucił myśl, że być może nadeszła już pora, by sprawdzić, co dzieje się w dole rzeki. Wefer uruchomił Marka V. Ten wydostał się ze swego płytkiego schronienia i zanurzył ponownie pod wodę w głównym korycie dopływu.

Dotarli do głównej rzeki i ruszyli z jej nurtem. Podwodne reflektory emitujące promienie podczerwone, a także pływak sensorowy uzmysłowiły im wielkość ogromnego zamieszania, jakie przed nimi powstało.

Z dwudziestu łodzi, które ich wcześniej minęły, połowa ugrzęzła w pochyłej rampie, zbudowanej na dnie rzeki przez Marka V. Pozostałe, mimo bezradnie podskakujących na powierzchni wody ładunków, dzielnie próbowały odholować łodzie uwięzione na mieliźnie.

Wefer wydał rozkaz zatrzymania Marka V. Wpatrywał się w ekran z mieszaniną dumy i konsternacji.

- Co teraz? - mruknął do Cletusa. - Jeśli zaatakuję, te łodzie, które nie ugrzęzły, zawrócą i uciekną w górę rzeki. Naturalnie, mam broń na wieżyczce, ale i tak wiele z nich mi się wymknie.

- Coś ci zaproponuję - powiedział Cletus. - Czy twój Mark V potrafi wzbudzić falę?

Wefer wytrzeszczył na Cletusa oczy. - Falę? - powiedział, a następnie powtórzył uradowany. - Fala!

Rzucił rozkazy do telefonu. Mark V cofnął się sto metrów wzdłuż koryta rzeki i zatrzymał. Dwie części lemiesza, które odgięte w tył przylegały do jego cielska, aby zmniejszyć opór podczas ruchu, wysunęły się ponownie i połączyły, tworząc powierzchnię o osiemnastu metrach długości i trzech metrach wysokości.

Wefer delikatnie uniósł przód Marka V ku górze, aż górna część lemiesza wysunęła się nad powierzchnię wody, a łapy swobodnie poruszały się w wodzie. Następnie włączył silniki na pełną moc.

Mark V ruszył w dół rzeki wśród huku wody, zatrzymał się i opadł na dno zaledwie pięćdziesiąt metrów od łodzi mogących nadal swobodnie się poruszać. Na chwilę ściana wody zakryła wszystko, a później pomknęła dalej, zmniejszając się stopniowo aż do niewielkiego zmarszczenia powierzchni.

Pozostawiła za sobą zniszczenie i chaos.

Tym łodziom, które osiadły wcześniej na mieliźnie, fala wytworzona przez Marka V zmiotła pokłady. W kilku przy­padkach przewróciła je na bok lub nawet do góry dnem. Największe jednak spustoszenie widać było wśród tych łodzi, które jeszcze do niedawna miały wodę pod kilem i próbowały odholować z mielizny pozostałe.

Wszystkie, bez wyjątku, również ugrzęzły w przeszkodzie. W wielu wypadkach dosłownie zostały wbite w miękką górę ziemi naniesionej z dna rzeki. Jedna z łodzi stała na dziobie, który zapadł się na głębokość dwóch metrów w piasku i szlamie.

- Sądzę, że nadeszła teraz twoja pora - zwrócił się Cletus do Wefera.

Jeśli cokolwiek jeszcze potrzebne było partyzantom na łodziach, by dopełnić ich demoralizacji, to widok czarnego kształtu Marka V z hukiem wyłaniającego się z głębi rzeki i dwóch ciężkich karabinów energetycznych na wieżyczce złowieszczo obracającej się tam i z powrotem. Prawie bez wyjątku wszyscy ci, którym udało się utrzymać na strzas­kanych łodziach, wyskoczyli na ten widok za burtę i zaczęli jak szaleni płynąć do brzegów.

- Wieżyczka - zaczął Wefer podekscytowany, ale Cletus położył rękę na telefonie.

- Niech uciekają - powiedział. - Najważniejsi ludzie nadal pozostają w kokonach. Zajmijmy się nimi, dopóki zbytnio nie zdenerwują się tym, co zaszło i nie zaczną czmychać.

Rada była dobra. Neulandczycy w kokonach doszli do kresu swojej wytrzymałości, kiedy zaczęła nimi miotać fala wytworzona przez Marka V. Już kilka kokonów bezradnie podskakujących na powierzchni wody, nadal uwiązanych do unieruchomionych łodzi, zaczynało roz­szczepiać się od góry, jako że znajdujący się wewnątrz ludzie uruchomili wyjścia awaryjne. Wefer skierował Mar­ka V w sam środek pobojowiska, wysyłając jednocześnie przez górny luk chorążego z trzema marynarzami uzbro­jonych w ręczną broń w celu zatrzymania uciekających Neulandczyków. Kazano im płynąć do Marka V, gdzie przeszukiwano ich, wiązano i zbierano przy luku, aby później zamknąć w przedniej ładowni. Cletus i Melissa dyskretnie trzymali się z daleka.

Kiedy przednia ładownia zapełniła się jeńcami i sprzętem, który znajdował się w holowanych kokonach, Mark V wrócił do swojej bazy w bakhallańskim porcie. Po przekazaniu zdobyczy i jeńców w odpowiednie ręce Cletus, Wefer i Melissa pojechali wreszcie do miasta na późną - raczej już poran­ną - kolację, którą wcześniej zaplanowali. Była czwarta rano, kiedy Cletus odwiózł zmęczoną, ale zadowoloną Melissę do rezydencji jej ojca. W miarę jak zbliżali się do celu, Melissa poważniała, aż w końcu zamilkła; kiedy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami domu, który Exotikowie dali do dyspozycji Melissie i Eachanowi, nie przejawiała ochoty, aby od razu wysiąść z samochodu.

- Wiesz - powiedziała, obracając się do Cletusa - jesteś mimo wszystko nadzwyczajny. Najpierw tamci partyzanci w drodze do Bakhalli, później ci, których schwytałeś na przełęczy Etter. I teraz znowu, dzisiaj w nocy.

- Dziękuję - odparł - ale jedno, co zrobiłem, to przewidziałem optymalne posunięcia deCastriesa i postarałem się znaleźć w pobliżu, kiedy będą wykonywane.

- Dlaczego ciągle mówisz o Dowie tak, jak gdyby toczył z tobą jakiś osobisty pojedynek?

- Bo tak jest.

- Minister spraw zagranicznych Koalicji przeciwko jakie­muś nikomu nie znanemu podpułkownikowi z Sojuszniczego Korpusu Ekspedycyjnego? Czy to ma sens?

- Czemu nie? - powiedział Cletus. - Ma przecież znacznie więcej do stracenia niż nikomu nie znany podpuł­kownik z Sojuszniczego Korpusu Ekspedycyjnego.

- Ale ty po prostu to wszystko sobie uroiłeś. Z pewnością!

- Nie - odpowiedział Cletus. - Pamiętasz, jak wprowadzi­łem go w błąd z kostkami cukru, wtedy, w sali jadalnej na pokładzie statku kosmicznego? Minister spraw zagranicznych Koalicji nie może sobie pozwolić na to, aby nie znany podpułkownik Sojuszu, jak mnie określiłaś, robił z niego głupca. To prawda, że nikt oprócz ciebie nie wie - i to tylko dlatego, że ci o tym powiedziałem - o popełnionym przez niego błędzie i...

- Czy dlatego właśnie powiedziałeś mi o tym, co zrobi­łeś? - przerwała mu szybko Melissa. - Tylko po to, abym przekazała to Dowowi?

- Częściowo - odpowiedział Cletus. Dziewczyna gwał­townie wciągnęła w ciemności powietrze. - I to tylko przypadkiem. Bo tak naprawdę nie miało to żadnego znacze­nia, czy mu o tym powiesz czy też nie. On wiedział, że ja wiem. A co to byłaby za polityka, gdyby pozwolić komuś takiemu jak ja paradować z myślą, że może go pokonać we wszystkim.

- Och! - Głos Melissy drżał na krawędzi gniewu. - Wszystko to są twoje wymysły. Nie masz żadnego dowodu, nawet śladu dowodu na którąkolwiek z tych rzeczy.

- A jednak mam - powiedział Cletus. - Pamiętasz, że partyzanci zaatakowali na drodze do Bakhalli samochód z dowództwa, którym ja jechałem, a nie - na co zwrócił uwagę twój ojciec - autobus, który stanowiłby dla nich bardziej naturalny cel. I to po tym, gdy Pater Ten zajął wszystkie połączenia telefoniczne statek-planeta, nim wsie­dliśmy do wahadłowca.

- To zbieg okoliczności, zwykły zbieg okoliczności - odparowała.

- Nie - rzekł spokojnie Cletus. - Nie większy niż przejście przez przełęcz Etter, które to przejście stanowiąc mistrzowskie posunięcie ze strony Neulandczyków, miało mnie jednocześnie zdyskredytować jako eksperta od taktyki, nim zdążyłem postawić nogę na tej planecie i rozeznać się w miejscowej sytuacji militarnej.

- Nie wierzę w to - powiedziała porywczo Melissa. - To wszystko istnieje tylko w twojej głowie!

- Nawet jeśli tak jest, deCastries podziela to złudzenie - odparł Cletus. - Kiedy wyśliznąłem się z pierwszej pułapki, zrobiło to na nim wystarczające wrażenie, aby mi zapropono­wać pracę, taką pracę jednakże, która postawiłaby mnie oczywiście na podporządkowanej względem niego pozycji... Stało się to na przyjęciu u Mondara, kiedy odeszłaś, aby porozmawiać z Eachanem, a deCastries i ja zostaliśmy na parę chwil sami.

Melissa popatrzyła na Cletusa w mroku samochodu, pró­bując jak gdyby w słabym świetle lampy nad drzwiami domu oraz blednącego przed świtem nieba dostrzec wyraz jego twarzy.

- Odmówiłeś mu? - zapytała po dłuższej chwili.

- Właśnie to zrobiłem. Dzisiaj w nocy - powiedział Cletus. - Po tym, co wydarzyło się na drodze i na przełęczy Etter, deCastries nie mógł się łudzić, iż nie liczę się z tym, że następnym, oczywistym niejako posunięciem Neulandczyków stanie się wykorzystanie przypływu na rzece do przerzucenia do Bakhalli sabotażystów i zaopatrzenia. Gdybym pozwolił, żeby do tego doszło, nie mówiąc nic ani nie przeciwdziałając temu, wiedziałby, że praktycznie biorąc zostałem jego czło­wiekiem.

Dziewczyna ponownie spojrzała na Cletusa. - A ty... - przerwała. - Czego się spodziewasz po całym tym, tym... łańcuchu wydarzeń?

- Tego, o czym mówiłem na statku - odpowiedział Cletus. - Wciągnięcia deCastriesa do osobistego szermier­czego pojedynku, tak abym mógł stopniowo prowadzić go do coraz większych i większych potyczek, a w końcu całkowicie zaangażować się w ostateczną rozgrywkę, w której spożytkuję nagromadzone przez niego błędy, by go zniszczyć.

Melissa powoli potrząsnęła głową. - Musisz być szalony - powiedziała.

- Albo może trochę bardziej przy zdrowych zmysłach niż większość - odrzekł. - Kto wie?

- Ale... - zawahała się, jak gdyby szukała argumentu, który by go przekonał. - W każdym razie niezależnie od tego, co się tutaj zdarzyło, Dow ma zamiar wyjechać. Więc co z twoimi wszystkimi planami wobec niego? Otóż może on po prostu wrócić na Ziemię i zapomnieć o tobie - i tak zrobi.

- Dopóki nie przyłapię go na błędzie zbyt publicznym, aby mógł się go wyprzeć lub go ukryć - powiedział Cletus. - I właśnie to muszę zrobić w następnej kolejności.

- Jeszcze jedno, co się stanie, jeśli powiem mu, że zamie­rzasz to zrobić? - zapytała. - Przypuśćmy, że całe to szaleństwo jest prawdą i że pójdę jutro do niego i powiem mu, co planujesz? Czyż to nie zepsuje ci wszystkiego?

- Nie całkiem - odparł Cletus. - Zresztą, nie sądzę, abyś to zrobiła.

- Dlaczego nie? - prowokowała. - Powiedziałam ci na statku pierwszej nocy, że chcę, aby Dow pomógł mnie i memu ojcu. Dlaczego miałabym nie powiedzieć mu czegoś, co mogłoby uczynić go bardziej skłonnym do tej pomocy?

- Ponieważ jesteś bardziej córką swojego ojca, niż myś­lisz - powiedział Cletus. - Poza tym mówienie mu o tym byłoby z twojej strony próżnym wysiłkiem. Nie mam zamiaru pozwolić ci, byś oddała się deCastriesowi za coś, co mogłoby okazać się złe dla twojego ojca i dla ciebie.

Melissa patrzyła na niego przez minutę nic nie mówiąc. Później wybuchnęła.

- Nie masz zamiaru pozwolić mi! - płonęła z gniewu. - Masz zamiar rządzić moim życiem i życiem mojego ojca, tak? Kiedy stałeś się taki zarozumiały, by sądzić, że wiesz, co jest najlepsze dla ludzi, a co nie jest - nie mówiąc już o tym, że mógłbyś dać im to, co uważasz za najlepsze dla nich, albo zabronić im tego, czego chcą? Kto uczynił cię panem wszyst­kiego...

Z wściekłością grzebała przy klamce od drzwi samochodu, kiedy wyrzucała z siebie te słowa. Palce znalazły wreszcie zamek, drzwiczki otworzyły się szeroko i Melissa wyskoczyła odwracając się, by je za sobą zatrzasnąć.

- Wracaj do swojej kwatery czy gdziekolwiek tam! - krzyknęła do niego przez otwarte okno. - Wiedziałam, że nie ma sensu wychodzić dzisiaj wieczorem z tobą, ale ojciec mnie prosił. Powinnam być mądrzejsza. Dobranoc!

Odwróciła się i wbiegła po schodach do domu. Trzasnęły drzwi. Cletus został sam na sam z ciszą i pustym, nieosiągalnie dalekim niebem, które jaśniało stopniowo przed nadejściem bladego świtu.


Rozdział XI



- No, pułkowniku - powiedział Bat surowo - i co mam z panem zrobić?

- Pan generał mógłby wykorzystać moje umiejętności - rzekł Cletus.

- Wykorzystać! - Stali naprzeciwko siebie w prywatnym gabinecie Bata. Bat odwrócił się z rozdrażnieniem, zrobił dwa szybkie kroki, okręcił się i stanął znowu przed Cletusem, aby na niego spojrzeć. - Najpierw urządza pan wielką zabawę przy Etter Pass, która kończy się tym, że bierze pan pięć razy tylu jeńców, ilu ma pan ludzi do ich pilnowania. Dopiero co udał się pan na piknik z marynarką i wrócił obładowany sprzętem oraz partyzantami, którzy wybrali się do Bakhalli. Do tego jeszcze zabrał pan ze sobą cywila na tę hulankę!

- Cywila, generale? - zaprotestował Cletus.

- O tak, znam oficjalną wersję! - przerwał mu Bat szorstko. - I jak długo jest to wewnętrzna sprawa marynarki, przymknę na to oczy. Ale wiem, kto był tam z panem, pułkowniku! Tak jak wiem, że ten tępy, młody facet, Linet, nie mógłby nawet marzyć o schwytaniu tych łodzi motorowych pełnych partyzantów. To było pańskie przedstawienie, puł­kowniku, podobnie jak było nim Etter Pass!... I powtarzam, co ja mam z panem zrobić?

- Z całą powagą, panie generale - powiedział Cletus tonem, który pasował do jego słów. - Mówię serio. Myślę, że powinien mnie pan wykorzystać.

- Jak? - wypalił Bat.

- Zgodnie z moim przygotowaniem, jako taktyka - odparł Cletus. Wytrzymał spojrzenie generała spod pełnych wyrazu brwi, jego głos pozostał spokojny i rozsądny. - Biorąc pod uwagę okoliczności, obecna chwila jest tą, w której mógłbym być szczególnie przydatny.

- Jakie okoliczności? - zapytał Bat.

- Okoliczności, które mniej lub bardziej sprzysięgły się, by zatrzymać tutaj, na Kultis, ministra spraw zagranicznych Koalicji - odparł Cletus. - Nikt nie ma wątpliwości, jak sądzę, że Dow deCastries planuje opuszczenie planety w ciągu paru najbliższych dni.

- I opuści ją, prawda? - powiedział Bat. - A co sprawia, że jest pan taki pewny tego, co ktoś tak wysoko postawiony jak deCastries będzie robił w tych czy innych okolicznościach?

- Obecna sytuacja łatwo poddaje się dedukcji - od­powiedział Cletus. - Partyzanci neulandzcy są w takim samym położeniu, jak nasze tutejsze siły sojusznicze, gdy idzie o kwestię zaopatrzenia z Ziemi. Zarówno im, jak i nam przydałoby się mnóstwo rzeczy, z których przysłaniem tak zwlekają magazyny na Ziemi. Pan potrzebuje czołgów, gene­rale. Założę się, że partyzanci neulandzcy również mają swoje potrzeby, a Koalicja niezbyt się pali, by je zaspokoić,

- Ale jak pan do tego doszedł? - warknął Bat.

- Wywnioskowałem z tak oczywistego faktu jak ten, że Koalicja prowadzi tutaj, na Kultis, tańszą niż my wojnę - odparł Cletus rozsądnie. - Typowa cecha wszystkich kon­fliktów zbrojnych między Koalicją a Sojuszem w ciągu ostatniego wieku. My jesteśmy skłonni do dostarczania naszym sprzymierzeńcom wojska i sprzętu. Koalicja tymczasem woli raczej uzbrajać siły opozycyjne i im doradzać. Zgadza się to z jej ostatecznym celem, którym jest nie tyle wygranie tych wszystkich małych konfliktów, ile wykrwawienie sojuszniczych narodów na Ziemi, tak by w ostatecznym rezultacie Koalicja zwyciężyła tam, gdzie według niej są wszystkie najważniejsze dobra.

Cletus przestał mówić. Bat wpatrywał się w niego. Po chwili generał potrząsnął głową, jak człowiek próbujący ochłonąć z oszołomienia.

- Powinienem kazać się zbadać - powiedział Bat. - Dlaczego stoję tutaj i słucham tego?

- Ponieważ jest pan dobrym dowódcą, generale - odrzekł Cletus - i ponieważ zauważył pan, że mówię z sensem.

- Czasami mówi pan z sensem... - zamruczał Bat i wzrok mu przygasł. Później jego spojrzenie nabrało ostrości skupiając się na twarzy Cletusa. - W porządku, Neulandczycy chcą od Koalicji sprzętu, którego Koalicja nie chce im dać. Mówi pan, że właśnie dlatego przyleciał tutaj deCastries?

- Rozumie się - powiedział Cletus. - Sam pan wie, że Koalicja często tak robi. Odmawia jednemu ze swoich mario­netkowych sprzymierzeńców pomocy materialnej, ale później, aby osłodzić tę odmowę, wysyła wysoko postawionego dyg­nitarza z wizytą. Wizyta wywołuje wielkie poruszenie zarówno w marionetkowym kraju, jak i gdzie indziej. Daje to marionet­kowym sprzymierzeńcom złudzenie, że ich dobro leży Koalicji na sercu; a Koalicji nie kosztuje to prawie nic. Tyle że w tym przypadku nastąpił przedwczesny zapłon.

- Przedwczesny zapłon? - powtórzył Bat.

- Dwa ostatnie partyzanckie wypady, które miały uczcić wizytę deCastriesa - ta historia na przełęczy Etter, a teraz ta nieudana próba przerzucenia znacznej liczby ludzi i sprzętu do Bakhalli - wypaliły Neulandczykom prosto w twarz - powiedział Cletus. - Oczywiście, że oficjalnie Dow nie ma nic wspólnego z żadną z tych dwóch akcji. Naturalnie, my wiemy, że musiał o nich wiedzieć, i, być może, miał nawet swój udział w ich planowaniu. Ale, jak powiedziałem, oficjalnie nie ma żadnego związku między nim a partyzantami, i teore­tycznie deCastries mógłby opuścić planetę zgodnie ze swoimi planami, nie oglądając się nawet za siebie. Nie sądzę jednak, aby to teraz zrobił.

- Dlaczego?

- Ponieważ, panie generale - odpowiedział Cletus - celem jego wizyty było udzielenie Neulandczykom moralnego wsparcia, poklepanie po ramieniu. Tymczasem jego przyjazd zbiegł się z ich dwiema małymi, ale przykrymi porażkami. Jeśli wyjedzie teraz, cała wizyta pójdzie na marne. Człowiek taki jak deCastries zmuszony jest odłożyć swój wyjazd do chwili, kiedy będzie mógł pochwalić się jakimś sukcesem. To stawia nas w sytuacji, którą możemy obrócić na własną korzyść.

- Czyżby? Na własną korzyść? - powiedział Bat. - Jeszcze parę pańskich zabaw i gier, pułkowniku?

- Generale - odparł Cletus. - Mógłbym przypomnieć panu, iż miałem rację z tą próbą przejścia przez Etter Pass i miałem rację zeszłej nocy utrzymując, że partyzanci będą próbowali przerzucić do miasta ludzi i sprzęt...

- W porządku! Mniejsza z tym! - warknął Bat. - Gdybym nie brał tego pod uwagę, nie słuchałbym teraz pana. Niech pan zaczyna. Niech pan powie, co miał pan zamiar mi powiedzieć.

- Wolałbym pokazać to panu - odpowiedział Cletus. - Gdyby pan nie miał nic przeciwko temu, by polecieć do Etter Pass...

- Etter Pass? Znowu? - powiedział Bat. - Po co? Niech pan powie, jakiej mapy pan potrzebuje, i tutaj pokaże mi wszystko.

- To krótka wycieczka powietrzna, generale - rzekł Cletus spokojnie. - Wyjaśnienia staną się bardziej zrozumiałe, jeśli będziemy mieli pod sobą rzeczywisty teren.

Bat chrząknął. Odwrócił się, majestatycznie podszedł do biurka i nacisnął guzik telefonu.

- Przysłać na dach Recon One - powiedział. - Zaraz tam będziemy.

Pięć minut później Cletus i Bat znajdowali się w drodze do Etter Pass. Rozpoznawczy samolot generała był małą, ale szybką maszyną pasażerską z antygrawitacyjnymi wirnikami pod środkową częścią i plazmowym silnikiem odrzutowym z tyłu. Arvid, który czekał na Cletusa w kancelarii generała, siedział teraz z przodu, na siedzeniu drugiego pilota, obok pierwszego pilota i jednego z członków załogi. Sześć metrów za nimi, pośrodku kabiny, Bat i Cletus rozmawiali w tajemnicy, którą zapewniało im oddalenie i przyciszone głosy. Samolot rozpoznawczy zbliżał się do rejonu Etter Pass i na prośbę Cletusa pilot obniżył wysokość z dwóch i pół tysiąca metrów do zaledwie dwustu metrów, a potem zaczął wolno krążyć nad obszarem otaczającym Etter Pass, miasteczko Two Rivers i doliny dwóch rzek, które łączyły się tuż za miasteczkiem.

Bat ponuro przyglądał się przełęczy i miasteczku wciś­niętemu w róg litery V, którą tworzyły doliny rzek.

- W porządku, pułkowniku - odezwał się. - Poświeciłem godzinę swego czasu, aby zrobić tę wycieczkę. Lepiej niech to, co ma mi pan do powiedzenia, będzie tego warte.

- Myślę, że jest - odparł Cletus. Wskazał Etter Pass i przesunął palcem od przełęczy do leżącego w dole miastecz­ka. - Jeśli przyjrzy się pan temu wszystkiemu dokładnie, generale, stwierdzi pan, że Two Rivers jest idealnym miejscem na bazę, z której można by rozpocząć atak stanowiący pierwszy krok w naszej inwazji na Neulandię.

Głowa Bata wykonała nagły ruch. Wytrzeszczył oczy na Cletusa. - Napaść na Neulandię... - pośpiesznie ściszył głos, gdyż głowy wszystkich trzech mężczyzn przed nimi odwróciły się gwałtownie na dźwięk jego pierwszych słów. - Czy pan zupełnie postradał rozum, Grahame? Czy też pan myśli, że ja postradałem, że będę w ogóle zastanawiał się nad taką rzeczą? Napaść na Neulandię to decyzja, której nie może podjąć nawet Sztab Generalny na Ziemi. Mogą o tym decydować tylko politycy z Genewy!

- Rozumie się - powiedział Cletus niewzruszony. - Fakt faktem, że inwazja przeprowadzona z Two Rivers mogłaby łatwo zakończyć się powodzeniem. Jeśli pan generał pozwoli mi tylko wyjaśnić...

- Nie! - zawarczał Bat przyciszonym głosem. - Powie­działem panu, że nie chcę nawet tego słuchać. Jeśli wyciągnął mnie pan aż tutaj tylko po to, żeby mi zaproponować...

- Ściśle mówiąc, nie tyle zaproponować, generale - rzekł Cletus - ile wskazać na korzyści wynikające z ujawnienia całej sprawy. Napaść na Neulandię nie jest wcale konieczna. Wystarczy sprawić, aby Neulandczycy i deCastries zdali sobie sprawę z tego, że taka inwazja mogłaby być udana, gdyby tylko została przeprowadzona. Kiedy raz uświadomią sobie taką możliwość, znajdą się pod ogromną presją, by podjąć pewne przeciwdziałania, które miałyby jej zapobiec. Wówczas, gdyby podjęli takie działania, my wykażemy, iż inwazja nigdy nie była naszym celem, a Dow deCastries wplącze się w nie­zręczną sytuację, z odpowiedzialności za którą trudno mu się będzie wywinąć. Jedynym sposobem zachowania twarzy zaró­wno dla Koalicji, jak i dla niego stanie się zrzucenie całej winy na Neulandczyków i ukaranie ich na dowód, że oskarżenia wcale nie są retoryczne. A jedyną karą będzie zmniejszenie pomocy Koalicji dla Neulandii... Naturalnie, każda redukcja pomocy dla Neulandczyków ze strony Koalicji czyni sojusz­nicze dostawy dla Exotików znacznie wartościowszymi.

Cletus przestał mówić. Bat siedział przez dłuższą chwilę, patrząc na niego spod ciężkich, pełnych ekspresji brwi z nie­zwykłym wyrazem twarzy, bliskim strachu.

- Na Boga! - odezwał się w końcu Bat. - Nie rozumuje pan prostymi kategoriami, prawda, Grahame?

- Ta zawiłość jest raczej pozorna niż rzeczywista - odpowiedział Cletus. - Każdy w mniejszym lub większym stopniu jest więźniem sytuacji bieżącej. Sytuacją manipuluje się i jednostka często nie ma innego wyboru, jak tylko pozwolić sobą manipulować.

Bat wolno potrząsnął głową. - Dobrze - powiedział, biorąc głęboki oddech - więc jak zamierza pan upozorować tę próbę inwazji?

- W tradycyjny sposób - odparł Cletus. - Organizując manewry kilku batalionów w rejonie poniżej przełęczy...

- Chwileczkę. Hola... - przerwał Bat. - Mówiłem już panu wcześniej, że nie mam wolnych batalionów, czekających tylko na rozkazy. Poza tym jeśli wydam rozkaz przeprowa­dzenia tutaj czegoś w rodzaju manewrów, to jak później będę mógł twierdzić, że nie mieliśmy zamiaru prowokować Neuland­czyków w tym rejonie?

- Zdaję sobie z tego sprawę, że nie ma żadnych regular­nych oddziałów, które byłyby wolne, panie generale - powie­dział Cletus. - Odpowiedź oczywiście brzmi, żeby nie wyko­rzystywać regularnego wojska. Nie pan również powinien je tutaj skierować. W każdym razie pułk dorsajski pod dowództ­wem pułkownika Khana zajęty jest teraz właśnie szkoleniem skoczków. Mógłby pan zgodzić się na propozycję, którą pułkownik Khan złożyłby Exotikom - i którą Exotikowie oczywiście skonsultowaliby z panem - aby przywieźć tutaj na tydzień Dorsajów i ćwiczyć z nimi skoki na tym idealnym terenie, składającym się z dżungli, gór i dolin nadrzecznych.

Bat otworzył usta, jak gdyby chciał ripostować, a następnie szybko je zamknął; ściągnął brwi w groźnym zamyśleniu.

- Hmmm - powiedział. - Dorsajowie...

- Dorsajowie - przypomniał mu Cletus - nie korzystają z pańskich pieniędzy. Są finansowani przez Exotików.

Bat wolno skinął głową.

- Dwa bataliony w pełnym składzie w tym rejonie - mówił dalej Cletus - to zbyt dużo dla deCastriesa i Neulandczyków, by mogli je zignorować. Fakt, że będą to Dorsajowie, a nie pańskie oddziały, uczyni bardziej prawdopodobną wersję, iż próbuje pan udawać niewiniątko, szykując w rzeczywistości jakieś uderzenie na terytorium Neulandii. Wystarczy dodać jeszcze jeden mały czynnik, a z podejrzenia uczyni pan pewność, przynajmniej dla deCastriesa. On wie, że miałem związek z tymi dwoma ostatnimi incydentami, w których Neulandczycy ponieśli klęskę. Niech mnie pan wyznaczy na swego zastępcę, zlecając jednocześnie dowództwo nad ową dorsajską jednostką z prawem przenoszenia jej, gdzie zechcę, a nikt po obu stronach gór nie będzie miał żadnych wątpliwo­ści co do tego, że szkolenie skoczków to tylko przygrywka do ataku na terytorium Neulandii.

Bat poruszył gwałtownie głową i spojrzał na Cletusa podejrzliwie. Cletus odwzajemnił spojrzenie ze spokojną niewinnością człowieka, który nie ma nic do ukrycia.

- Ale pan nie zamierza przenieść tych Dorsajów gdzie indziej, jak z Bakhalli do tego rejonu, nieprawdaż, pułkow­niku? - zapytał miękko.

- Daję panu słowo, generale - odparł Cletus. - Nie pojadą gdzie indziej.

Przez dłuższą chwilę Bat twardo przyglądał się Cletusowi. Następnie jeszcze raz wolno skinął głową.

Obaj mężczyźni wrócili do biura Bata w Bakhalli. Kiedy Cletus je opuszczał, kierując się na parking do swego służ­bowego samochodu, na jednym z przeznaczonych do tego miejsc wylądował statek powietrzny, i wysiadł z niego Mondar, za którym pojawiła się mała figurka Pater Tena.

- Oto on - powiedział Pater Ten łamiącym się głosem, kiedy dostrzegł Cletusa. - Nie mógłby pan sam udać się do dowództwa, Outbondzie? Zostanę na chwilę z pułkownikiem Grahame. Dow życzył sobie, abym przekazał Grahame'owi gratulacje z okazji zeszłotygodniowego, a także wczorajszego sukcesu.

Mondar wahał się krótko, a później się uśmiechnął. - Jak pan sobie życzy - rzekł i poszedł w kierunku budynku. Pater Ten podszedł do Cletusa.

- Chce mi pan pogratulować? - zapytał Cletus.

- Minister - powiedział Pater Ten niemalże zjadliwie - jest bardzo sprawiedliwym człowiekiem...

Przerwał w połowie zdania. Przez sekundę wydawało się, iż jakaś wewnętrzna zmiana pozbawiła jego twarz zwykłego wyrazu, a następnie spowodowała pojawienie się na niej innego wyrazu - wyrazu, jaki przybrałby znakomity imitator, decydując się przedstawić charakter i sposób zachowania Dowa deCastriesa. Oczy Pater Tena zdawały się nieobecne i nieruchome, jak u człowieka pod hipnozą.

Kiedy odezwał się ponownie, było to jakby niesamowite echo zwykłego sposobu mówienia Dowa.

- Najwyraźniej - rzekł tym jego wytwornie grzecznym tonem - nadal usiłuje pan rzucić wyzwanie. Niech pan przyjmie moją radę. Proszę uważać. Albowiem jest to zajęcie najeżone niebezpieczeństwami.

Tak nagle jak się pojawiło, zniknęło z twarzy małego człowieczka nienaturalne podobieństwo do Dowa i jego spojrzenie znowu stało się normalne. Popatrzył ostro na Cletusa.

- Bardzo sprawiedliwym - powiedział Pater. - Pan go nie docenia. Zapewniam pana, że nie docenił go pan... - Mały człowieczek urwał nagle. - Dlaczego pan tak mi się przygląda? - warknął. - Nie wierzy mi pan, czy tak?

Cletus potrząsnął smutno głową. - Wierzę panu - powie­dział. - Zrozumiałem po prostu, że go nie doceniłem. Wygląda na to, że w ludzkich oczach jest nie tylko zwykłym graczem. Kupuje również dusze.

Odwrócił się i odszedł do swego samochodu, zostawiając Pater Tena, patrzącego za nim bezrozumnie, ale z taką dozą wściekłości, z jaką ten mały, zjadliwy człowieczek zwykł był podchodzić niemal do wszystkiego na świecie.


Rozdział XII



Tydzień później w gabinecie Eachana Khana spotkali się - Cletus, Eachan i czterech innych wyższych oficerów dorsajskich. Znajdował się wśród nich zastępca Eachana, podpułkownik Marcus Dodds, wysoki, spokojny, drobno-kościsty mężczyzna. Był również major z ogoloną i po­zbawioną wyrazu, surową, okrągłą, bardzo ciemną twarzą, którego nazwisko brzmiało Swahili, a także major David Ap Morgan, chudy, z lekko wystającymi zębami i tak jasną cerą, jak ciemną miał Swahili; i wreszcie kapitan Este Chotai, niski, krępy, z wąskimi oczami osadzonymi w lekko mongoidalnej twarzy. Siedzieli wszyscy wokół długiego stołu konferencyjnego w przestronnym gabinecie Eachana; Eachan u szczytu, a Cletus po jego prawej ręce.

- I tak, panowie - powiedział Eachan Khan, kończąc wyjaśnienia dotyczące obecności Cletusa wśród tego grona - mamy nowego dowódcę z Wojsk Sojuszniczych. Od tej chwili niech pułkownik Grahame mówi sam za siebie.

Eachan wstał z krzesła u szczytu stołu i usunął się na bok. Cletus również wstał, a Eachan zajął jego miejsce. Cletus podszedł do krzesła, które wcześniej zajmował Eachan, ale nie siadł na nim od razu.

Odwrócił się jeszcze, by spojrzeć na dużą mapę rejonu Etter Pass i Two Rivers wyświetloną z tyłu na ścianie. Patrzył na nią, gdy wtem coś głębokiego, potężnego i nieugiętego prze­szyło go na wskroś bez żadnego ostrzeżenia. Wziął powoli głęboki oddech, a cisza panująca w pokoju rozdzwoniła mu się raptem w uszach. Wydawało mu się, iż skoczyły nań oznaczenia ze znajdującej się przed nim mapy, jak gdyby to, co widział, nie było wyświetlonym obrazem, lecz prawdziwą dżunglą, wzgórzem, rzeką.

Obrócił się ponownie i stanął twarzą do dorsajskich ofice­rów. Pod jego wzrokiem wszyscy zesztywnieli, a ich oczy zwęziły się, jak gdyby nagle wkroczyło pomiędzy nich coś wielkiego i nieznanego. Eachan patrzył na Cletusa tak, jakby go nigdy przedtem nie widział.

- Jesteście wszyscy, panowie, zawodowymi żołnierzami - powiedział Cletus. Jego głos był całkiem bezbarwny, po­zbawiony akcentu czy też modulacji, ale rozbrzmiewał w po­koju zdecydowanie, co nie pozostawiało u słuchających miejsca na wątpliwości czy sprzeciw. - Wasza przyszłość zależy od tego, co będziecie robili w ciągu dwóch następnych tygodni. Dlatego zamierzam wam powiedzieć coś, o czym jeszcze nikt nie wie na tej planecie, i ufam, że zatrzymacie tę informację dla siebie.

Zrobił przerwę. Siedzieli, patrząc na niego jak w transie.

- Stoczycie bitwę. Moim celem w tej bitwie nie będzie zabijanie, ale zmuszenie wrogów do poddania się, zatem jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinniście zwyciężyć z niewielkimi stratami albo też bez żadnych strat. Mówię jedynie, że tak powinno być. Ale tak czy inaczej stoczycie walkę.

Przerwał na chwilę, przyglądając się kolejno każdej twarzy. Później mówił dalej.

- Tutaj za mną - powiedział - widzicie górski rejon, do którego polecicie pod koniec tego tygodnia, aby odbyć dalsze szkolenie w skokach i praktykę w dżungli. Ta praktyka nie będzie jedynie zapełnieniem czasu. Im lepsi będą wasi ludzie pod koniec okresu szkolenia, im lepiej poznają teren, tym większą będą mieli później szansę przeżycia bitwy. Pułkownik Khan da wam konkretne rozkazy. To wszystko, co mam wam teraz do powiedzenia. Nie chcę, abyście komukolwiek mówili, nawet ludziom, którymi dowodzicie, iż szykuje się prawdziwa akcja. Jeśli jesteście takimi oficerami, jak sądzę, i jeśli wasi ludzie są takimi żołnierzami, jak sądzę, wyczują, że coś się dzieje, nawet jeśli im o tym nie powiecie... To wszystko.

Cletus siadł szybko i zwrócił się do Eachana.

- Niech pan zaczyna, pułkowniku.

Eachan patrzył na niego przez ułamek sekundy dłużej, niż pozostawał w bezruchu, po czym wstał, odchrząknął i zaczął omawiać plan przemieszczenia poszczególnych oddziałów z Bakhalli w rejon Two Rivers.

Cztery dni później transportowce takiego typu, jakim przedtem lecieli do Etter Pass Cletus, porucznik Athyer i jego kompania, zaczęły zabierać najemników do Two Rivers. Cletus poleciał jednym z wcześniejszych lotów i razem z Eachanem Khanem objechał teren. Cletusa in­teresowało przede wszystkim samo miasto czy też mia­steczko - było to w istocie raczej miasteczko niż miasto - Two Rivers.

Miejscowość przybrała obecnie kształt ściśniętej małej litery V, wypełnionej grupami domów, otaczającymi część usługową i handlową, zajmującą wierzchołek trójkąta utwo­rzony przez łączące się ze sobą rzeki Blue i Whey. Ten skrawek równinnej ziemi z kilkoma ulicami i domami ciągnął się wzdłuż obu rzek jakieś trzysta metrów, dopóki brzegi nie stały się zbyt wysokie i urwiste, by można było na nich budować. Miasteczko utrzymywało się głównie z prowadzonej przez jego mieszkańców dzikiej uprawy ziemi, co polegało na sadzeniu w otaczającej dżungli, z pominięciem wcześniejszego dzielenia i karczowania ziemi, rodzimych lub zmutowanych drzew i krzewów dających drobne plony. Farmer nie posiadał swojej ziemi. Miał jedynie pewną liczbę drzew czy krzewów, którymi się opiekował i z których zbierał plony w określonym czasie. Wokół Two Rivers uprawiano głównie dzikie wiśnie miejscowego pochodzenia i zmutowane drzewa kauczukowe sprowadzone przez Exotików cztery lata temu.

Miejscowi ludzie dobrze przyjęli najazd Dorsajów. Najem­nicy byli znacznie spokojniejsi i mieli w wolnym od służby czasie lepsze maniery niż regularne wojsko. Poza tym wydawali w mieście pieniądze. Miejscowi na ogół nie zwracali większej uwagi na Cletusa, kiedy ten pospołu z Eachanem wyznaczał pozycje dla ciężkiej broni czy to na brzegach obu rzek, czy też powyżej albo poniżej miasteczka, czy to na otwartym terenie, czy też w obrębie samej miejscowości. Skończywszy pracę Cletus miał wytyczone dwie linie stanowisk, tworzące dwie, jedna wewnątrz drugiej, litery V, osłaniające drogi do mias­teczka i samo połączenie rzek.

- Teraz - powiedział Cletus do Eachana, kiedy wszystko było przygotowane - polecimy nad przełęcz.

Wzięli jeden z transportowców, który właśnie wysadził grup? dorsajskich żołnierzy i powinien wracać do Bakhalli po następnych. Polecieli w rejon Etter Pass i zapuścili się ponad piętnaście kilometrów poza przełęcz, w głąb górzystego terenu, aż do miejsca, w którym ten zaczai obniżać się i przechodzić w dżunglę już na obszarze Neulandii.

- Spodziewam się, że Neulandczycy zaczną się tutaj kręcić, aby zobaczyć, co robimy - rzekł do Eachana - jak tylko ich ludzie w Bakhalli poinformują ich, że Dorsajowie przyjechali tu na ćwiczenia. Chcę, aby ta strona gór znajdowała się pod stałą obserwacją ludzi, którzy nie mogą zostać zauważeni. Przypuszczam, że ma pan takich!

- Oczywiście! - odparł Eachan. - Będziemy obserwować ten teren przez całe dwadzieścia sześć godzin. Kiedy mamy zacząć?

- Od zaraz - powiedział Cletus.

- Przyślę ich tutaj w ciągu pół godziny - rzekł Eachan. - Coś jeszcze?

- Tak - ciągnął Cletus. - Chcę, aby wszystkie punkty obrony w mieście, a także powyżej miasta zostały okopane, od wewnątrz ściana ziemna, na zewnątrz worki z piaskiem, tak aby u podstawy miały co najmniej metr osiemdziesiąt szerokości i sięgały dwa metry ponad powierzchnię ziemi.

Eachan zmarszczył się lekko. Jego odpowiedź była jednak zwięzła. - Tak, pułkowniku - rzekł.

- To wszystko zatem - powiedział Cletus. - Wracam do Bakhalli. Najpierw każę podrzucić pana do Two Rivers. Czy zamierza pan później wrócić do miasta?

- Dziś wieczorem - odpowiedział Eachan - jak tylko wszyscy przylecą i się rozlokują. Zamierzam krążyć. W dzień będę tutaj, a noce będę spędzał w Bakhalli.

- Zobaczymy się więc w mieście - stwierdził Cletus. Zwrócił się do pilotów transportowca. - Wracamy do Two Rivers.

Cletus wysadził Eachana i poleciał do Bakhalli. Czekała tam na niego praca - dwa stosy papierów, gdyż podjąwszy się jednocześnie roli zastępcy Bata i dowódcy Dorsajów przyjął w istocie dodatkową posadę. Dorsajowie posługiwali się bardzo niewielkim sztabem, podobnie jak to czynili w działach zatrudniających personel cywilny. W polu każdy Dorsaj był sam sobie kucharzem, praczką, pomywaczem, a każdy oficer odpowiadał za całą papierkową robotę związaną z jego funkcją. Po powrocie z ćwiczeń, w koszarach werbowano ludzi z regularnych bojowych jednostek, aby z niewielkim dodatkiem do zwykłego żołdu pracowali jako urzędnicy, kucharze, kierowcy i co tam jeszcze, choć w polu wypełniali inne zadania.

Tak więc ci Dorsajowie, którzy w normalnych warunkach odciążyliby Cletusa w papierkowej robocie związanej z najem­nikami, znajdowali się teraz w Two Rivers. Fakt ten zmuszał również Eachana do powrotu do Bakhalli każdej nocy i zajęcia się swoimi własnymi papierami.

Cletus miał oczywiście do dyspozycji sztab, który zor­ganizował mu Arvid do pomocy w przewidywaniu posunięć wroga. Członkowie tego sztabu, łącznie z Arvidem, byli jednak całkowicie pochłonięci swoimi zwykłymi zajęciami, przynajmniej w ciągu normalnych godzin pracy. Cletus stwo­rzył z nich zespół badawczy. Zbierali informacje o Neulandii i kolonii Exotików oraz wszystkie dane dotyczące Kultis - jej pogody, klimatu, flory i fauny - planety, która należała do dwóch walczących ze sobą narodów. Informacje te w skon­densowanej formie przekazywano jak najszybciej Cletusowi, który przynajmniej połowę swojego dnia pracy spędzał na ich przyswajaniu i przemyśliwaniu.

Doszło więc do tego, że przez pierwsze pięć dni po wyruszeniu Dorsajów do Two Rivers, Cletus spędzał w biurze całe dnie, od siódmej rano do północy, z kilkoma niewielkimi przerwami. Około siódmej po południu piątego dnia, kiedy reszta sztabu opuściła już biuro, niespodziewanie zjawił się u Cletusa Wefer Linet.

- Jedźmy złapać jeszcze paru neulandzkich partyzan­tów - zaproponował.

Cletus roześmiał się, odchylił na oparcie krzesła i przeciągnął ze zmęczenia. - Nie wiem, gdzie mogliby się teraz jacyś znajdować - powiedział.

- Chodźmy więc na kolację i porozmawiajmy o tym - rzekł Wefer przebiegle. - Może we dwóch wymyślimy, jak ich znaleźć.

Cletus roześmiał się znowu, zaczął przecząco potrząsać głową, ale w końcu dał się namówić. Po kolacji uparł się jednak, że musi wrócić do biura, Wefer wrócił razem z nim i niechętnie zgodził się odejść, kiedy Cletus z uporem pod­trzymywał, iż musi zająć się nie dokończoną pracą.

- Ale nie zapomnij - powiedział Wefer na odchodnym - że masz do mnie zadzwonić, jeśli coś się będzie szykowało. Mam pięć Marków V, cztery z nich będą do twojej dyspozycji w pół godziny po telefonie. To właściwie nie mój pomysł, ale moich ludzi. Każdy, kto był wtedy z nami na rzece, roz­powiadał wkoło tę historię i teraz nie mam nikogo pod swoimi rozkazami, kto nie chciałby ruszyć z tobą przy następnej okazji... Znajdziesz coś dla nas do roboty?

- Obiecuję - rzekł Cletus. - Wkrótce coś dla was wymyślę.

Wefer pozwolił się wreszcie odprowadzić do drzwi. Cletus wrócił do biurka. O jedenastej skończył opracowywanie zarówno ogólnych, jak i szczegółowych rozkazów, które dotyczyły działań w ciągu dwóch następnych dni. Sporządził dla wojsk dorsajskich pakiet rozkazów, który miał dać Eachanowi Khanowi; wyszedłszy z biura wsiadł do sztabowego poduszkowca i skierował się do dorsajskiej Kwatery Głównej.

Zaparkował przed budynkiem. Czekały tam jeszcze dwa inne samochody; okno gabinetu Eachana, które miał przed sobą, było oświetlone. Reszta budynku - tymczasowa budow­la z miejscowego drewna, pomalowana na jasnozielony kolor wojskowy, który w bladej poświacie księżyca wydawał się biały - była ciemna, podobnie jak wszystkie otaczające go biura i koszarowe baraki. Wyglądało to jak miasto duchów, w którym żywy był tylko jeden człowiek.

Cletus wysiadł z samochodu i wszedł po schodach do głównego hallu budynku. Minąwszy ruchomą bramkę, która odgradzała przybywające osoby od urzędników pracujących w kancelarii, ruszył korytarzem do miejsca, w którym spod na pół uchylonych drzwi prywatnego gabinetu Eachana Khana wymykała się smuga żółtego światła, układając ukosem na podłodze. Cletus wszedł na tę plamę światła i nagle zatrzymał się na dźwięk głosów dochodzących z pokoju.

Głosy należały do Eachana i Melissy, a ich rozmowa nie była publiczna.

Cletus mógł kaszlnąć albo spowodować jakiś inny hałas, by dać znać, że przyszedł. Raptem usłyszał swoje nazwisko i natychmiast domyślił się co najmniej połowy prowadzonej wcześniej rozmowy. Nie wycofał się ani nie wydał żadnego dźwięku. Stał natomiast i słuchał.

- Myślałem, że lubisz młodego Grahame'a - skończył właśnie mówić Eachan.

- Oczywiście, że lubię! - Głos Melissy był znużony. - To nie ma tutaj nic do rzeczy. Nie możesz tego zrozumieć, ojcze?

- Nie. - Głos Eachana był zdecydowany.

Cletus zrobił duży krok do przodu, tak że mógł zajrzeć przez uchylone drzwi do oświetlonego pokoju. Światło po­chodziło z pojedynczej lampy zawieszonej pół metra nad biurkiem Eachana. Po obu stronach biurka stali naprzeciwko siebie Eachan i Melissa. Ich głowy znajdowały się powyżej lampy, twarze skrywał cień, a reszta ciała tonęła w świetle.

- Nie, oczywiście, że nie możesz! - powiedziała Melis­sa. - Ponieważ nie próbujesz! Nie wmówisz mi, że wolisz to z dnia na dzień pędzone życie najemnika od naszego domu w Jalalabadzie! A dzięki pomocy Dowa będziesz mógł wrócić. Będziesz znowu generałem, będziesz miał dawne stanowisko. To oznacza dla nas dom, ojcze! Dom na Ziemi dla nas obojga!

- W żadnym wypadku - powiedział Eachan. - Jestem żołnierzem, Melly. Nie rozumiesz tego? Żołnierzem! Nie mundurem wypełnionym człowiekiem, a tym byłbym, gdybym wrócił do Jalalabadu. Jako Dorsaj jestem przynajmniej nadal żołnierzem! - Głos nagle mu zadrżał. - Wiem, że to niesprawiedliwe wobec ciebie...

- Nie robię tego dla siebie! - powiedziała Melissa. - Czy myślisz, że mi na tym zależy? Byłam dziewczynką, kiedy opuściliśmy Ziemię. Gdybyśmy wrócili, nie byłoby to dla mnie to samo miejsce. Ale mama powiedziała, abym troszczyła się o ciebie. I robię to, ponieważ nie masz nawet tyle rozsądku, by zatroszczyć się o siebie.

- Melly... - Głos Eachana nie drżał już, był pełen bólu. - Jesteś taka pewna siebie...

- Tak, jestem! - krzyknęła. - Jedno z nas musi być. Telefonowałam do niego, ojcze. Wczoraj.

- Dzwoniłaś do deCastriesa?

- Tak - odparła Melissa. - Telefonowałam do niego do stolicy Neulandii. Powiedziałam, że przyjedziemy w każdej chwili, kiedy wezwie nas z Ziemi. Powiedziałam, że przyje­dziemy, ojcze. I ostrzegam cię, jeśli nie pojedziesz, pojadę sama.

Przez moment w ciemności, która okrywała górną część sztywnej postaci Eachana, zaległa cisza.

- Nie ma tam nic dla ciebie, dziewczyno - powiedział ochryple. - Sama to stwierdziłaś.

- Ale pojadę! - powtórzyła Melissa. - Ponieważ jedynym sposobem, który mógłby nakłonić cię do powrotu, jest oznaj­mienie ci, że pojadę sama, jeśli tylko zostanę do tego zmuszona, i mówię to poważnie. Właśnie teraz obiecuję ci, ojcze...

Cletus nie czekał, aby usłyszeć tę obietnicę. Odwrócił się gwałtownie i cicho ruszył z powrotem do frontowych drzwi budynku. Otworzył je, a następnie zamknął, bębniąc hałaś­liwie.. Wszedł, kopnięciem rozwarł barierkę obok kancelarii i głośno pomaszerował korytarzem w kierunku na pół uchy­lonych drzwi.

Kiedy wszedł do gabinetu, paliło się górne światło. Melissa i Eachan stali w pewnej odległości od siebie, w jasnym blasku, po przeciwnych stronach biurka.

- Cześć, Melisso! - powiedział Cletus. - Miło cię widzieć. Przywiozłem właśnie trochę rozkazów dla Eachana. Może poczekałabyś parę minut i poszlibyśmy gdzieś na kawę?

- Nie, ja... - Melissa zająknęła się. W jasnym świetle jej twarz wyglądała blado i mizernie. - Boli mnie głowa. Myślę, że pójdę prosto do domu położyć się do łóżka. - Zwróciła się do ojca. - Zobaczymy się później, ojcze?

- Będę niedługo w domu - odpowiedział Eachan. Odwróciła się i wyszła. Obaj mężczyźni popatrzyli za nią. Kiedy umilkło echo jej kroków, zakończone odgłosem zamykanych drzwi wyjściowych budynku, Cletus stanął przed Eachanem i rzucił mu na biurko plik papierów, które przywiózł ze sobą.

- Jakie były ostatnie wieści od zwiadowców obserwujących neulandzką stronę gór? - zapytał Cletus, równocześnie spoglądając na starszego mężczyznę i opadając na krzesło tuż obok jego biurka. Eachan siadł znacznie wolniej na swoim krześle.

- Neulandczycy przestali najwyraźniej przemieszczać lu­dzi w ten rejon - odparł Eachan. - Zwiadowcy oceniają jednak, że jest tam teraz trzy tysiące sześciuset żołnierzy, prawie dwa razy tyle, ile liczą oddziały dorsajskie. I nie są to partyzanci, lecz regularne, neulandzkie wojsko z kil­koma lekkimi czołgami i artylerią. Według mojej oceny to więcej niż sześćdziesiąt procent ich regularnych sił zbroj­nych kompletnie wyposażonych.

- Dobrze - powiedział Cletus. - Niech pan wycofa do Bakhalli wszystkie kompanie z wyjątkiem dwóch.

Eachan oderwał gwałtownie wzrok od pliku rozkazów i spojrzał na Cletusa. - Wycofać? - powtórzył. - Jaki więc sens był tam jechać?

- Sens był w tym - powiedział Cletus - iż zmusiliśmy Neulandczyków, aby zrobili dokładnie to, co zrobili - zgromadzili wojsko po swojej stronie granicy. Teraz wycofamy większość naszych ludzi, by wyglądało tak, jakby zawiodły nas nerwy. Albo jak gdyby nigdy nie zamierzaliśmy im zagrażać.

- A co zamierzaliśmy? - Eachan bacznie przyglądał się Cletusowi.

Cletus roześmiał się wesoło. - Naszym celem, jak już wyjaśniłem - odparł - było zmuszenie ich do zgromadzenia znacznych sił po tamtej stronie przełęczy. Teraz możemy się spakować i wracać do domu, a czyż oni mogą? Niewątpliwie zna pan krążące w armii plotki - a do dziś znają je z pewnością Neulandczycy - jakoby generał Traynor i ja rozważaliśmy możliwość inwazji na Neulandię, a nawet że przedsięwzięliśmy specjalną wyprawę do Etter Pass, by zbadać tamten rejon.

- Sugeruje pan - powiedział Eachan - że deCastries i Neulandczycy są przekonani co do tego, iż naprawdę planujemy inwazję?

- Mam na myśli akurat coś przeciwnego - powiedział

Cletus. - Istnieje wiele prawdy w powiedzeniu, iż kłamca zawsze podejrzewa cię o kłamstwo, a złodziej zawsze podważa twoją uczciwość. DeCastries to człowiek wyrafinowany, a sła­bością wyrafinowanych ludzi jest podejrzliwość, która każe im widzieć w każdym prostym działaniu parawan dla jakiegoś fortelu. Z pewnością dojdzie on do wniosku, że plotkę rozpuszczono specjalnie po to, by skłonić go - i Neulandię - do wysłania wojsk tam, gdzie toczą się przygotowania do inwazji, które to przygotowania okażą się w końcu pozoro­wane, i oni wyjdą na głupców. Zatem będąc takim człowie­kiem, jakim jest, postanowi zagrać w naszą grę i oszukać nas w tym momencie, w którym zamierzaliśmy śmiać się w kułak z jego zakłopotania.

Eachan zmarszczył brwi. - Nie wydaje mi się, abym pana rozumiał - powiedział.

Cletus skinieniem głowy wskazał na plik papierów. - Wszystko jest tutaj w rozkazach - powiedział. - Zacznie pan wycofywać ludzi z rejonu Two Rivers jutro wcześnie rano, w półgodzinnych odstępach każdy transport. Kiedy cała operacja będzie zakończona, rozpuści pan wszystkich na trzydniowy urlop.

Eachan spojrzał na niego ponuro. - I to wszystko? - zapytał w końcu.

- To wszystko, dopóki nie dam panu dalszych rozka­zów - odparł Cletus wstając. Odwrócił się i skierował do drzwi.

- Dobranoc - rzucił z tyłu Eachan. Kiedy Cletus wychodził, skręcając w lewo, w korytarz, dojrzał w przelocie Eachana siedzącego nadal za biurkiem i patrzącego w ślad za nim.

Cletus wrócił do swojej kwatery i poszedł spać. Następnego ranka pozwolił sobie na niezwykły luksus i pospał dłużej. Było już po dziesiątej, kiedy dotarł do Klubu Oficerskiego na późne śniadanie, i prawie południe, kiedy w końcu znalazł się w swoim biurze. Arvid i sztab pracowników, których porucz­nik zebrał, pilnie pracowali. Cletus uśmiechnął się jak pobłaż­liwy ojciec i zwołał wszystkich.

- Lecę dziś po południu do Two Rivers - powiedział - by dopilnować tam zakończenia dorsajskich ćwiczeń. Nie ma

wiec sensu, abyście gromadzili informacje, które i tak od dziś do poniedziałku stracą aktualność. Pracowaliście więcej, niżby to wynikało z waszych obowiązków. Zwalniam więc was na resztę dnia, wszystkich z wyjątkiem Arvida - uśmiechnął się do młodego, potężnego oficera - zobaczymy się na początku przyszłego tygodnia.

Cały sztab wyparował niczym krople deszczu na gorącym chodniku po tropikalnej ulewie. Kiedy Cletus został sam, obszedł uważnie całe biuro, upewniając się, czy system bezpieczeństwa jest sprawny i gotowy do podłączenia. Na­stępnie wrócił, siadł przy biurku Arvida i sięgnął po telefon. Wykręcił numer bazy marynarki.

- Tu podpułkownik Grahame - zwrócił się do dyżurnego podoficera na drugim końcu linii. - Czy moglibyście odszukać komandora Lineta i poprosić go, aby do mnie zadzwonił? Jestem w swoim biurze.

Odstawił telefon na biurko Arvida i czekał. Arvid patrzył na niego z zaciekawieniem. Następnie Cletus wstał i podszedł do swojego biurka. Wziął swój telefon i przeniósł na biurko Arvida, a zabrał telefon stojący przed Arvidem. Zaniósł go na swoje biurko.

Wykręcił dwie pierwsze cyfry z pięciocyfrowego numeru, który połączyłby go z biurem Bata Traynora. Potem, nie wykręciwszy numeru do końca, odsunął telefon od siebie i spojrzał na Arvida.

- Arv - powiedział - w ciągu następnych paru godzin powinien zadzwonić do mnie Eachan Khan. Gdyby zadzwonił ktoś inny, wyszedłem i nie wiesz, kiedy wrócę. Jeśli jednak zadzwoni pułkownik Eachan, powiedz mu, że właśnie roz­mawiam w tej chwili z generałem Traynorem. Zapytaj go, czy ma coś do przekazania, albo powiedz mu, że zadzwonię do niego za parę minut.

Arvid zmarszczył się, lekko zaintrygowany, ale grymas ten prawie natychmiast zmienił się w zwykły dla niego, sym­patyczny wyraz twarzy. - Tak jest, pułkowniku - powie­dział. - A teraz? - zapytał, kiedy Cletus skończył mówić.

- Teraz czekamy.

Czekali blisko dwie godziny, w czasie których dzwoniono kilkanaście razy, a Arvid uprzejmie załatwiał te wszystkie nieważne rozmowy telefoniczne. Wreszcie zabrzęczał telefon, który Cletus przeniósł ze swojego biurka na biurko Arvida. Porucznik podniósł słuchawkę.

- Biuro pułkownika Grahame, mówi porucznik John­son. - Arvid przerwał, rzucając spojrzenie na Cletusa. - Pułkownik Khan? Tak jest, pułkowniku...

W tym samym momencie Cletus podniósł słuchawkę telefonu Arvida i wykręcił do końca numer biura Bata. Słyszał, jak Arvid mówi, że może przyjąć wiadomość. Odezwało się biuro Bata.

- Tu pułkownik Grahame - powiedział Cletus. - Chciał­bym natychmiast rozmawiać z generałem Traynorem, na­prawdę natychmiast. To niezwykle pilna sprawa.

Czekał. Po drugiej stronie nastąpiła chwila przerwy. Tym­czasem Arvid skończył rozmowę. W biurze zapanowała cisza. Cletus dostrzegł kątem oka, jak Arvid wstaje i patrzy na niego.

- Grahame? - Głos Bata zahuczał nagle tuż przy uchu Cletusa. - O co chodzi?

- Generale - powiedział Cletus. - Odkryłem coś i myślę, że powinienem porozmawiać z panem o tym natychmiast, prywatnie. Nie mogę powiedzieć tego panu przez telefon. To ma związek z Koalicją i dotyczy nie tylko nas tutaj, na Kultis, ale całego Sojuszu. Jestem w swoim biurze. Dałem ludziom wolny dzień. Czy mógłby pan wyjść z biura i przyjechać tutaj do mnie, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać?

- Porozmawiać? Co to wszystko... - Bat urwał. Cletus usłyszał nagle w słuchawce jakiś inny głos mówiący z pewnej odległości. - Joe, przynieś mi te dokumenty... plany nowego okręgu wojskowego na południe od miasta.

Nastąpiło kilka sekund ciszy, a następnie znowu rozległ się głos Bata, tyle że przytłumiony i oziębły w tonie.

- Teraz może mi pan powiedzieć - odezwał się.

- Przykro mi, generale - powiedział Cletus.

- Przykro? Ma pan na myśli to, że nie ufa pan nawet telefonom w moim biurze?

- Nie powiedziałem tego, generale - odparł Cletus spokojnie. - Proponowałem tylko, aby znalazł pan wymówkę i spotkał się ze mną prywatnie w moim biurze.

Głos miał prawie drewniany z braku wyrazu. Na drugim końcu linii nastąpiła dłuższa przerwa. Wreszcie Cletus usłyszał, jak Bat z sykiem wciąga powietrze.

- W porządku, Grahame - powiedział - byłoby jednak lepiej, gdyby okazało się to tak ważne, jak pan sugeruje.

- Generale - rzekł poważnie Cletus - bez przesady, dotyczy to nie tylko najwyższych dygnitarzy Koalicji przeby­wających obecnie na planecie, ale także członków naszego sojuszniczego dowództwa tutaj, w Bakhalli.

- Zobaczymy się za piętnaście minut - zakończył Bat. Cletus usłyszał trzask i połączenie zostało przerwane.

Odłożył słuchawkę i odwrócił się, aby spojrzeć na Arvida, który nadal mu się przyglądał.

- Wiadomość od Eachana? - Cletus ponaglił łagodnie porucznika. Arvid ocknął się z transu.

- Pułkowniku, Neulandczycy atakują Two Rivers! - wykrzyknął. - Pułkownik Khan powiada, że zbliżają się zarówno drogą powietrzną, jak i lądową - przez przełęcz, a w Two Rivers zostały niecałe trzy kompanie Dorsajów, nie licząc kilku zwiadowców w dżungli, którzy do tego czasu zostali pewnie schwytani, a w najlepszym razie ominięci przez wojsko neulandzkie.

Cletus chwycił telefon i połączył się z podpułkownikiem Marcusem Doddsem przebywającym na lądowisku tuż obok poligonu Dorsajów.

- Pułkownik Dodds - odezwał się szczupły, opanowany zastępca Eachana, pojawiając się na małym ekranie telefonu.

- Słyszał pan o ataku Neulandczyków na Two Rivers? - zapytał Cletus.

- Tak jest, pułkowniku - odpowiedział Dodds. - Puł­kownik Khan właśnie przekazał wiadomość, abyśmy wstrzy­mali zwalnianie ludzi na urlop. Zaczynamy ich teraz ściągać z powrotem.

- Dobrze - powiedział Cletus. - Wkrótce się u was zjawię. Przerwał połączenie, odłożył słuchawkę i ruszył przez pokój do szafki z bronią. Otworzył ją, wyjął pas i pistolet. Odwrócił się i rzucił je Arvidowi. Arvid automatycznie wyciągnął rękę i złapał wszystko.

- Pułkowniku - odezwał się zaintrygowany - Neuland­czycy nie zaatakują tego miasta, prawda?

Cletus roześmiał się, zamykając szafkę na broń. - Nie, Arv - odpowiedział, zwracając się w stronę wysokiego porucznika - ale Neulandczycy ruszyli na Two Rivers, a Dow deCastries jest człowiekiem, który woli się zabez­pieczyć nawet wtedy, kiedy sprawa jest pewna. Wyglądałbym trochę dziwnie z tą bronią u boku, ale ty możesz ją za mnie nosić.

Podszedł do telefonu na swoim biurku i połączył się z bazą marynarki.

- Tu podpułkownik Grahame - powiedział. - Niedawno prosiłem komandora Lineta o pilny telefon...

- Tak, pułkowniku - odezwał się chorąży, który pełnił dyżur przy telefonie. - Komandor próbował zadzwonić do pana, ale linia była zajęta. Chwileczkę, pułkowniku...

Usłyszał głos Wefera. - Cletus! Co się dzieje?

- Zaofiarowałeś się dać mi cztery Marki V - powiedział Cletus. - Potrzebuję tylko trzech. Ale muszą popłynąć w górę rzeki aż do miasteczka Two Rivers, gdzie łączą się Blue i Whey. To prawie trzysta pięćdziesiąt kilometrów. Myślisz, że mógłbyś tam dotrzeć, powiedzmy, jutro godzinę przed świtem?

- Trzysta pięćdziesiąt kilometrów? Jutro przed świtem? To drobnostka! - krzyknął Wefer w słuchawkę. - O co chodzi?

- Neulandczycy wysłali regularne oddziały przez granicę na Etter Pass - powiedział Cletus zrównoważonym gło­sem. - Zaatakują Two Rivers jutro, wkrótce po wschodzie słońca. Później wyjawię ci szczegółowo, czego chcę od ciebie. Czy możesz ruszyć teraz ze swoimi Markami V do miejsca, w którym łączą się te dwie rzeki, i zatrzymać jakieś półtora kilometra od niego, tak aby nikt cię nie zauważył?

- Wiesz, że mogę - powiedział Wefer. - Ale będziesz ze mną w kontakcie?

- Nawiążę z tobą łączność jutro przed świtem - odparł Cletus.

- Dobrze! Ruszamy w drogę! - Rozległ się trzask i telefon zamilkł.

- Zbieraj się, Arv - powiedział Cletus. - Poczekaj na mnie przy samochodzie. Przyjdę za minutę.

Arv wytrzeszczył oczy. - Wychodzimy? - zapytał. - Ależ, pułkowniku, przecież generał ma...

Głos milkł mu stopniowo, jako że Cletus stał, czekając cierpliwie. - Tak jest, pułkowniku - powiedział i wyszedł.

Cletus odstawił trzymany w ręce telefon na biurko, przy którym się znajdował. Spojrzał na zegarek. Minęło około ośmiu minut od rozmowy z Batem, a Bat powiedział, że zjawi się tutaj za jakieś piętnaście minut. Cletus po raz ostatni obszedł biuro, aby upewnić się, czy wszystkie zabezpieczenia są w porządku. Następnie wyszedł frontowymi drzwiami, zostawiając je lekko nie domknięte i zwalniając sprężynę pułapki.

Ten, kto miał wejść przez te drzwi, winien stwierdzić, że drzwi zamknęły się za nim automatycznie i uwięziły w pomiesz­czeniu, z którego ucieczka była prawie niemożliwa.

Cletus odwrócił się i ruszył do swego służbowego samo­chodu, w którym czekał Arvid. Pojechali obaj w kierunku kwater.


Rozdział XIII



Kiedy samochód przechylił się na poduszce powietrznej i skręcił w krótką uliczkę prowadzącą do kwater, Cletus spostrzegł, iż parking na wprost głównego wejścia do budynku zapełniony jest w połowie samochodami skupionymi w dwa rzędy, pomiędzy którymi znajdowało się wąskie przejście.

Oba skrzydła placu do parkowania były puste; sam gmach razem z innymi budynkami kwater oficerskich stojącymi z tyłu zdawał się drzemać opustoszały w popołudniowym słońcu. Mieszkańcy kwater w większości pracowali teraz, jedli spóźniony obiad albo też spali. Kiedy samochód wśliznął się na parking przed głównym wejściem, Cletus podniósł oczy i dostrzegł słoneczny refleks na czymś metalowym tuż pod krawędzią dachu głównego budynku kwater.

Przyjrzał się podwójnemu szeregowi samochodów z wyłą­czonymi poduszkami powietrznymi, rozpłaszczonymi na ce­mencie parkingu. Zacisnął wargi. W tym momencie, w którym skręcili w odstęp między rzędami samochodów, rozległy się jakieś skwierczące odgłosy, jakby gdzieś nad nimi smażyły się ogromne plastry bekonu, a następnie niczym oddech smoka owiało ich kilka strug rozżarzonego powietrza, jako że wiązka energii przecięła metalowe boki i dach ich służbowego samo­chodu, tak jak płomienie palnika acetylenowego tną cienką folię cynową. Arvid ciężko opadł na Cletusa, mundur mu sczerniał i dymił się z prawej strony, a samochód, pozbawiony kierowcy, skręcił na prawo, w wolne miejsce wśród samo­chodów, i tam, wciąż na poduszce powietrznej, wbił się między zaparkowane pojazdy.

Cletusa ogarnęła zimna wściekłość. Odwrócił się, wyrwał broń z kabury u boku Arvida, schylił głowę i otworzył drzwi po swojej stronie. Zsunął się na ziemię między swoim a czyimś samochodem zaparkowanym z prawej strony. Przetoczył się pod własnym samochodem i szybko przeczołgał na tył samo­chodu stojącego z lewej strony. Rozpłaszczywszy się na ziemi, wyjrzał zza niego. W jego kierunku, między dwoma rzędami zaparkowanych pojazdów, podążał mężczyzna z energetyczną strzelbą w ręce. Cletus wystrzelił z pistoletu i mężczyzna przewrócił się wywijając koziołka. Cletus rzucił się w prawo i znowu znalazł się między dwoma samochodami.

Nikt nie strzelał. Cletus uświadomiwszy sobie zniszczenia, jakim uległ jego samochód, doszedł do wniosku, iż strzelców nie może być więcej jak trzech. Zostało mu więc jeszcze dwóch. Wyglądając zza swojej osłony zobaczył, iż mężczyzna, którego postrzelił, nadal leży na ziemi; broń wypadła mu z ręki, a jej przezroczysta, podobna do karabinowej lufa odbija słoneczne światło. Cletus cofnął się, otworzył drzwi samochodu po swojej prawej stronie i wśliznął do środka. Leżąc płasko na podłodze, uruchomił silnik, uniósł pojazd na poduszce powietrznej i włączył wsteczny bieg.

Gdy znalazł się mniej więcej na środku przejścia, pomiędzy dwoma rzędami zaparkowanych pojazdów, wyskoczył przez przeciwległe drzwi akurat w tej chwili, w której dwie wiązki przecięły bok i dach samochodu. Chwycił broń, leżącą koło zabitego mężczyzny, i uciekł pod osłonę wciąż poruszającego się samochodu, dopóki ten nie uderzył w stojący z tyłu rząd pojazdów. Wtedy rzucił się w najbliższe wolne miejsce pomię­dzy dwoma samochodami, odwrócił i wyjrzał rozglądając wokół bacznie.

Dostrzegł dwóch uzbrojonych mężczyzn stojących plecami do siebie na otwartej przestrzeni w pobliżu samochodu, który Cletus roztrzaskał właśnie przed chwilą. Jeden zwrócony był w kierunku Cletusa, a drugi w przeciwną stronę. Z bronią gotową do strzału, wyczuleni na każdy ruch, przeszukiwali wzrokiem przejścia między samochodami.

Cletus cofnął się, przycisnął łokciem broń do lewego boku i nad głowami stojących mężczyzn cisnął wysokim łukiem pistolet, który z łoskotem uderzył w jego własny, zniszczony samochód. Obaj strzelcy zwrócili się w kierunku hałasu. Cletus podniósł się, wyszedł spomiędzy dwóch za­parkowanych samochodów i ściął ich wiązką z broni, którą trzymał w rękach.

Oddychając ciężko, oparł się na chwilę o tył samochodu, obok którego stał. Następnie, odrzucając broń na bok, pokuśtykał pośpiesznie w kierunku samochodu, w którym został Arvid.

Kiedy Cletus nadszedł, porucznik był przytomny. Miał mocno poparzone prawe ramię i górną część klatki piersiowej, jednak rany spowodowane przez broń energetyczną były czyste, nie krwawiły. Cletus wyciągnął Arvida i ułożył na trawie, a sam udał się do budynku kwater, aby zadzwonić po pomoc medyczną do szpitala wojskowego.

- Partyzanci! - odpowiedział krótko na pytanie. - Jest ich trzech, żaden nie żyje. A mój adiutant jest ranny. Przyjeżdżajcie najszybciej, jak możecie.

Przerwał połączenie i wyszedł, aby zobaczyć, jak się czuje Arvid.

- Jak... - wyszeptał Arvid, kiedy Cletus pochylił się nad nim.

- Mówiłem ci, że deCastries spróbuje się zabezpieczyć - powiedział Cletus. - Leż spokojnie i nic nie mów.

Wkrótce nadleciał ambulans z wojskowego szpitala i nim wylądował miękko na trawie, jego cień padł na nich niby cień jastrzębia. Gdy ze środka wysypał się ubrany na biało personel medyczny, Cletus wstał.

- To porucznik Johnson, mój adiutant - powiedział. - Zaopiekujcie się nim dobrze. Trzej partyzanci, tam na parkin­gu, nie żyją. Później napiszę dokładny raport, ale teraz muszę wyjechać. Może pan zająć się wszystkim?

- Tak jest, pułkowniku - odpowiedział główny lekarz. Był to starszy mężczyzna ze złotymi i czarnymi naszywkami oficera na kołnierzu. - Zajmiemy się nim.

- Dobrze - odetchnął Cletus.

Nie zatrzymując się już, aby porozmawiać z Arvidem, odwrócił się i ruszył do swojej kwatery. Prędko przebrał się w polowy kombinezon, nie zapominając o pasach z bojowym rynsztunkiem. Kiedy wyszedł, Arvida zabrano już do szpitala, a trzej martwi strzelcy dalej leżeli na trawie. Mieli na sobie zwykłe cywilne ubrania, jakie normalnie widziało się na ulicach Bakhalli, tyle że dolna część twarzy każdego z nich odcinała się ostro od opalonego czoła, co świadczyło o tym, iż niedawno zgolili gęste brody, tak charakterystyczne dla Neulandczyków.

Cletus wypróbował swój służbowy samochód, stwierdził, że jest sprawny i skierował się w stronę terenu zajmowanego przez Dorsajów.

Kiedy tam przybył, stwierdził, że większość dorsajskich żołnierzy znajduje się już na placu do ćwiczeń - uzbrojona, wyekwipowana, gotowa do odlotu z powrotem do Two Rivers. Cletus udał się prosto do tymczasowej Kwatery Głównej i znalazł tam podpułkownika Marcusa Doddsa.

- Jeszcze nie odprawił pan żadnego transportu, praw­da? - zapytał w tym momencie, w którym Dodds go zauważył.

- Nie, pułkowniku - odparł wysoki, szczupły mężczyz­na. - Ale powinniśmy prawdopodobnie pomyśleć o wysłaniu tam ludzi jak najszybciej. Jeśli spróbujemy zrzucić ich nad Two Rivers po zmroku, trzy czwarte z nich wyląduje w wodzie. A jutro o świcie Neulandczycy będą już zapewne w dolinach obu rzek powyżej miasta. Za dnia wystrzelaliby naszych skoczków, gdybyśmy wysłali ich o takiej porze.

- Niech się pan nie martwi - powiedział szorstko Cle­tus. - W żadnym razie nie będziemy skakać nad miastem.

Brwi Marcusa Doddsa uniosły się na jego wąskiej, brązowej twarzy. - Nie zamierza pan wesprzeć...

- Zamierzam. Ale nie w ten sposób - powiedział Cle­tus. - Ilu ludzi z tych, którzy wrócili i dostali urlopy, jeszcze nie ma?

- Najprawdopodobniej nie więcej niż pół kompanii. Wszy­scy już wiedzą. Słyszeli o tym i wracają sami - powiedział Marc. - Żaden Dorsaj nie pozwoli, gdy tylko może pomóc, by jakichś innych Dorsajów otoczono i zabito.

Wtem rozdzwonił się telefon stojący na polowym biurku. Dodds podniósł słuchawkę i słuchał przez chwilę w milczeniu.

- Chwileczkę - powiedział i opuścił słuchawkę, wciskając przycisk. - To do pana, pułkownik Ivor Dupleine, szef sztabu generała Traynora. - Cletus wyciągnął rękę, a Marc podał mu słuchawkę.

- Tu podpułkownik Grahame - powiedział do mikro­fonu. Obok kciuka Cletusa, na ekranie telefonu, pojawiła się malutka choleryczna twarz Dupleine'a.

- Grahame! - Dupleine warknął Cletusowi do ucha. - Tu pułkownik Dupleine. Neulandzkie wojska przekroczyły granicę w Etter Pass i wygląda na to, że zajmą pozycje wokół Two Rivers. Czy ma pan tam jeszcze jakieś dorsajskie oddziały?

- Dwie kompanie w mieście - odparł Cletus.

- Dwie? Nie jest więc tak źle! - stwierdził Dupleine. - W porządku, niech pan teraz posłucha. Najwidoczniej to ci Dorsajowie i pan wywołaliście całe zamieszanie. Nie wolno panu podejmować bez wyraźnych rozkazów żadnych działań przeciwko wojskom neulandzkim. To bezpośredni rozkaz generała Traynora. Zrozumiał pan? Ma pan tam siedzieć cicho, dopóki nie odezwę się ja albo generał.

- W żadnym wypadku - powiedział Cletus.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała martwa cisza. Dupleine gapił się na Cletusa z ekranu telefonu.

- Co? Co pan powiedział? - warknął w końcu.

- Powinienem panu przypomnieć, pułkowniku - rzekł spokojnie Cletus - że generał przekazał mi całkowite dowódz­two nad Dorsajami i w związku z tym jestem odpowiedzialny tylko przed nim.

- Pan... ale ja przekazuję panu rozkazy generała, Graha­me! Nie słyszał pan, co powiedziałem? - Głos Dupleine'a załamał się przy ostatnich słowach.

- Nie mam na to żadnego dowodu, pułkowniku - powiedział Cletus tym samym, nie zmienionym tonem. - Przyjmę rozkazy od samego generała. Jeśli generał powtórzy mi to, co pan mi właśnie powiedział, chętnie to wykonam.

- Pan jest szalony! - Dupleine przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Cletusa. Kiedy odezwał się znowu, jego głos był cichszy, bardziej opanowany, lecz groźny. - Myślę, że wie pan, co znaczy taka odmowa wykonania rozkazu, puł­kowniku. Mam zamiar wyłączyć się i dać panu pięć minut na przemyślenie wszystkiego. Jeśli nie odezwie się pan w ciągu

tych pięciu minut, będę musiał zwrócić się do generała i przekazać mu odpowiedź, którą właśnie od pana otrzymałem. Niech pan się zastanowi.

Mały ekran telefonu ściemniał, a w słuchawce rozległ się dźwięk oznaczający przerwanie połączenia. Cletus odstawił telefon na biurko.

- Gdzie jest mapa? - zapytał.

- Tam - odpowiedział Marc, prowadząc go do pokoju z poziomym ekranem i czarnym kształtem projektora umoco­wanego bezpośrednio pod nim.

Na ekranie pokazała się mapa rejonu Etter Pass. Kiedy obaj mężczyźni znaleźli się przy ekranie, Cletus położył palec na pozycji usytuowanej w miasteczku Two Rivers, tam gdzie łączyły się Whey i Blue.

- Jutro przed świtem - zwrócił się do Marca - ten, kto dowodzi wojskiem neulandzkim, będzie usiłował zająć najdogodniejszą pozycję do rozpoczęcia ataku na nasze oddziały w mieście. To oznacza - palec Cletusa zakreślił w obu dolinach powyżej miasta krzywe w kształcie podkowy, których otwarte końce zgodne były z biegiem rzek - że nasze oddziały skoczków winny udać się - tym bardziej że są świeżo po ćwiczeniach - właśnie powyżej tych dwu pozycji w górze obu rzek, co powinno być stosunkowo bezpieczne, gdyż uwaga wojsk neulandzkich będzie skie­rowana w przeciwną stronę. O ile się orientuję, Neulandczycy nie mają artylerii z prawdziwego zdarzenia, w każdym razie nie więcej niż my. Zgadza się?

- Zgadza się, pułkowniku - powiedział Marc. - Kultis jest jedną z tych planet, na której obowiązuje milczące porozumienie z Koalicją, by nie dostarczać ani sprzymierzeń­com, ani też własnym wojskom tutaj stacjonującym niczego poza lekką bronią. O ile wiemy, dotrzymują tej umowy, jeśli chodzi o Neulandię. W rzeczywistości nasi przeciwnicy nie potrzebowali niczego więcej oprócz ręcznej broni, podobnie jak i my nie potrzebowaliśmy, jako że do tej pory wszystkie walki prowadzili miejscowi partyzanci. Możemy spodziewać się, że ich wojsko ma lekkie pojazdy pancerne, broń ener­getyczną, rakiety i miotacze ognia...

Wspólnie omówili prawdopodobne, przyszłe pozycje wojsk neulandzkich, szczególnie tych wyposażonych w miotacze i inną broń specjalną. Kiedy pracowali, przez polową kwaterę główną płynął nieprzerwany strumień rozkazów, nieustannie przeszkadzając im w naradzie.

Słońce zaszło już kilka godzin temu, gdy jeden z młodszych oficerów z szacunkiem dotknął łokcia Cletusa i podał mu telefon.

- Znowu pułkownik Dupleine, pułkowniku - powiedział. Cletus wziął telefon i przyjrzał się Dupleine'owi. Twarz

pułkownika Sojuszu wyglądała na zmizerowaną.

- No i co, pułkowniku? - zapytał Cletus.

- Grahame... - zaczął Dupleine ochryple i urwał. - Czy ktoś tam jest z panem?

- Pułkownik Dorsajów Dodds - odpowiedział Cletus.

- Czy mógłbym... porozmawiać z panem prywatnie? - spytał Dupleine, a jego oczy pobiegły ku brzegowi ekranu, jak gdyby chciał dostrzec Marca, który stał poza zasięgiem jego wzroku. Marc uniósł brwi i zaczai się odwracać, chcąc odejść. Cletus zatrzymał go gestem ręki.

- Chwileczkę - rzekł. Obrócił się i powiedział prosto do telefonu. - Prosiłem pułkownika Doddsa, aby został. Oba­wiam się, że powinienem mieć świadka tego, co mi pan powie, pułkowniku.

Wargi Dupleine'a wykrzywiły się. - Dobrze - powie­dział. - Wiadomość i tak prawdopodobnie już się rozeszła. Grahame... Nie możemy znaleźć generała Traynora.

Cletus odczekał chwilę, nim się odezwał. - Tak? - powiedział.

- Nie rozumie pan? - Głos Dupleine'a zaczai się pod­nosić. Pułkownik umilkł, wyraźnie walcząc ze sobą, i w końcu ściszył głos do normalnego poziomu. - Neulandczycy wkro­czyli do kraju, nie partyzanci, lecz regularne wojsko. Atakują Two Rivers, a generał znikł... jest nieosiągalny. Sytuacja stała się krytyczna, Grahame! Musi pan uznać konieczność od­wołania wszystkich rozkazów przygotowanych dla znajdują­cych się tam oddziałów dorsajskich i przyjść tutaj, aby ze mną porozmawiać.

- Obawiam się, że tego nie zrobię - odpowiedział Cle­tus. - Jest teraz piątek wieczór. Generał Traynor mógł po

prostu pojechać gdzieś na weekend i zapomniał powiedzieć, że wyjeżdża. Muszę być posłuszny jego rozkazom, a te nie pozostawiają mi żadnej innej możliwości, jak dalej dowodzić Dorsajami w sposób, który uważam za najlepszy.

- Nie sądzi pan chyba, że generał mógłby zrobić coś takiego... - Dupleine przerwał, a spokój, który z trudem narzucał sobie aż do tego momentu, znikł pod wpływem wściekłości. - O mało nie został pan dzisiaj zastrzelony przez partyzantów, tak mówią raporty, które mam na biurku! Czy wcale nie zastanawiał się pan nad tym, skąd mieli broń energetyczną zamiast sportowych karabinów? Wie pan, że neulandzcy partyzanci zawsze wyposażeni są w cywilną broń, tak aby w razie schwytania nie można ich było zastrzelić jako sabotażystów! Czy nic nie znaczy dla pana fakt, że trzej ludzie z bronią energetyczną próbowali pana zabić?

- Tylko tyle, iż ten, kto wydaje rozkazy Neulandczykom - powiedział Cletus - pragnąłby pozbyć się mnie jako dowódcy oddziałów dorsajskich. Rozumie się, iż najlepszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić wtedy, kiedy oni nie chcą, żebym dowodził, to dowodzić.

Dupleine wpatrywał się w Cletusa z ekranu ze znuże­niem. - Ostrzegam pana, Grahame! - powiedział. - Jeśli coś przydarzyło się Traynorowi lub jeśli nie znajdziemy go w ciągu kilku następnych godzin, osobiście przejmę dowództ­wo nad tutejszymi siłami sojuszniczymi, a pierwszą rzeczą, którą zamierzam zrobić, będzie unieważnienie rozkazów Bata i aresztowanie pana!

Mały ekran telefonu przygasł, rozmowa skończyła się. Nieco zmęczony Cletus odstawił aparat na płytę ekranu i przetarł oczy. Zwrócił się do Marcusa Doddsa.

- W porządku, Marc - powiedział. - Nie będziemy dłużej zwlekać. Zacznijmy odprawiać ludzi do Two Rivers.


Rozdział XIV



Cletus odleciał pierwszym z sześciu transportowców, które dziesięć kilometrów w górę od Two Rivers zrobiły kilka okrążeń zrzucając po obu stronach dolin rzecznych oddziały skoczków. Samolot zwiadowczy, latając nisko nad dżunglą w ciemności, która zapadła zaraz po zachodzie księżyca, zaobserwował dwie duże grupy wojsk neulandzkich w dolinach obu rzek, siedem kilometrów powyżej miasta, czekających na świt. Inna, mniejsza, rezerwowa grupa obozowała tuż pod przełęczą Etter, ale jej liczebność była zbyt mała, by Dorsajowie musieli obawiać się jakiegoś ataku z tej strony. Cletus przyglądał się płomieniom odrzutowym wydobywającym się z aparatów ludzi opadających w dół, a następnie rozkazał pilotowi transportowca lecieć nisko nad rzeką, w dół jej biegu.

Pół kilometra poniżej miasta rzeka skręcała w prawo i zaraz za tym zakrętem nadeszła odpowiedź od Wefera Lineta. Samolot obniżył się i sunął tuż nad powierzchnią dopóty, dopóki z ciemnej wody nie wyrósł czarny kształt wieżyczki ogromnego, podwodnego buldożera.

Kiedy Cletus schodził po drabince opuszczonej nad wie­życzką, otworzył się luk i pojawił się w nim Wefer. Obaj mężczyźni stanęli na łagodnej pochyłości metalowej pokrywy pod wieżyczką.

- Jesteśmy więc - powiedział Wefer. - Trzy Marki V, jak pan doktor zaordynował. - Okryta ciemną czupryną jego życzliwa, zawadiacka twarz zdawała się podekscytowana, co można było zauważyć nawet w tak nikłym świetle. - Co chcesz, byśmy zrobili?

- Neulandzkie oddziały, regularne oddziały, zgrupowane są w dolinach obu rzek kilka kilometrów powyżej miasta. Będą posuwały się tymi dolinami, równiną poniżej urwistych brzegów, i podejdą pod miasto. Nie sądzę jednak, aby próbowali wejść do miasta z przeciwnej strony. Tak więc powinieneś mieć możliwość swobodnego działania.

- Z pewnością - powiedział Wefer wciągając niczym węszący pies chłodne, poranne powietrze. - Ale co mamy zrobić?

- Czy możesz zryć dno rzeki tuż pod miastem tak, aby podnieść poziom wody koło, a także powyżej miasta?

- W tej małej strudze? - odparł Wefer. - Bez kłopotu. Po prostu podniesiemy dno w takim punkcie, w którym urwiska z obu stron rzeki podchodzą aż do samej wody. Woda będzie musiała się spiętrzyć, chcąc przedostać się tamtędy. Jak wysoka ma być zapora? O ile ma się podnieść poziom wody?

- Chcę, aby rzeka miała metr osiemdziesiąt głębokości półtora kilometra powyżej miasta - powiedział Cletus.

Wefer skrzywił się po raz pierwszy. - Metr osiemdziesiąt? Zatopisz miasto. Płaski teren między rzekami, na którym zbudowane jest miasto, nie leży wyżej niż metr osiemdziesiąt czy dwa ponad poziomem wody. Jakieś półtora metra wody popłynie ulicami miasta. O to ci chodzi?

- Dokładnie o to mi idzie - odparł Cletus.

- No cóż... w dzielnicy handlowej jest oczywiście sporo solidnych budynków, na które ludzie będą mogli się wdra­pać - stwierdził Wefer. - Po prostu nie chcę, by marynarkę obwiniano o spowodowanie powodzi...

- Nie obawiaj się - powiedział Cletus. - Jako dowódca Dorsajów jestem tutaj pod bezpośrednimi rozkazami generała Traynora. Wezmę na siebie całą odpowiedzialność.

W coraz jaśniejszym świetle wstającego dnia Wefer zerknął na Cletusa, pokiwał głową i gwizdnął z podziwem. - Bierzmy się więc do roboty - powiedział. - Powinieneś mieć swoje dwa metry wody powyżej obecnego poziomu za jakieś cztery godziny.

- Dobrze - rzekł Cletus. Podszedł do opuszczonej dra­binki i machnął w kierunku transportowca, aby go wciąg­nięto. - Powodzenia.

- A ja życzę powodzenia tobie i twoim Dorsajom! - odwzajemnił się Wefer. - Bardziej go potrzebujesz. My będziemy wykonywali jedynie swoją zwykłą pracę.

Kiedy Cletus znalazł się znowu w samolocie, nakazał powrót w kierunku Two Rivers. Niebo szybko się teraz rozjaśniało, dzięki czemu w mieście łatwo można było rozróżnić po­szczególne budynki. Cletus skierował spójną wiązkę światła ku półokrągłemu zwierciadłu na dachu magazynu, który Dorsajowie obrali sobie na tymczasową Kwaterę Główną podczas ćwiczeń. Posłał w dół wezwanie i natychmiast otrzy­mał odpowiedź od Eachana.

- Pułkowniku? - Głos Eachana był daleki, urywany i niewzruszony. - Spodziewałem się pana usłyszeć. Od ponad trzech godzin nie otrzymałem ani jednego meldunku od moich zwiadowców w dżungli. Zostali schwytani albo zabici. Otóż wnioskuję, że Neulandczycy zgrupowali się w dolinach obu rzek powyżej miasta. Wszystkie punkty obrony są obsadzone ludźmi i gotowe.

- Świetnie, pułkowniku - rzekł Cletus. - Chciałem tylko panu powiedzieć, abyście zaczęli liczyć się z przemocze­niem nóg. Mógłby pan również uprzedzić cywilów, by zebrali się w wyższych budynkach dzielnicy handlowej, powyżej drugiego piętra.

- O? Nadchodzi burza?

- Obawiam się, że nie będziemy mieli takiego szczęścia - odparł Cletus. - Porządna burza dałaby przewagę dobrze wyszkolonym Dorsajom, zarówno oddziałom skoczków, jak i tym, które zajmują pozycje wyznaczone w mieście. - Prognoza pogody przewiduje, że będzie upalnie i bezchmurnie. Mimo to poziom wody w rzece podniesie się. Po­wiedziano mi, że będziecie mieli półtora metra wody na ulicach.

- Rozumiem. Zajmę się tym, wojskiem i cywilami także... Czy otrzymamy tutaj, w mieście, jakieś posiłki?

- Bardzo mi przykro, ale nie mogę dać panu żadnych - powiedział Cletus. - Jeśli będziemy mieć szczęście, wszystko skończy się tak czy siak, nim Neulandczycy naprawdę zdołają wleźć wam na kark. Niech pan radzi sobie jak najlepiej z tymi ludźmi, których pan ma.

- Zrozumiałem - odrzekł Eachan. - Zatem już wszystko, pułkowniku.

- Jeśli o mnie chodzi, również, pułkowniku - powiedział Cletus. - Powodzenia.

Przerwał łączność i wydał rozkaz powrotu do Bakhalli po kolejny transport skoczków. Teraz, kiedy nad Two Rivers stał już dzień, a lot na niskich wysokościach i ukrywanie się w cieniu szczytów wznoszących ponad miastem nie dałoby nic, Cletus towarzyszył kolejnej grupie skoczków w kurierskim samolocie, któremu kazał krążyć powyżej zasięgu ognia z ręcznej broni.

Drugi rzut dorsajskich żołnierzy, którzy teraz właśnie skakali, nękany był, bezskutecznie jednak, ogniem oddziałów neulandzkich znajdujących się w dolnym biegu rzeki.

- Nieźle - skomentował Marc Dodds, który znalazł się obok Cletusa w kurierskim samolocie, zostawiwszy w Bakhalli majora Davida Apa Morgana, by ten pokierował wyprawie­niem pozostałych grup i ostatniej towarzyszył jako oficer dowodzący. - Z pewnością neulandzkie samoloty zaatakują nasz kolejny transport. Nie wiem, czemu do tej pory nie ma ich jeszcze w powietrzu?

- Jeszcze jeden przykład rozumowania umysłu nadto obdarzonego wyobraźnią - powiedział Cletus. Marc popa­trzył pytająco, więc Cletus pośpieszył z wyjaśnieniem. - Zeszłej nocy tłumaczyłem Eachanowi, iż nadmierne wyrafino­wanie prowadzi zwykle do błędów. Neulandczycy wiedzą, że Sojusz dostarcza Exotikom znacznie więcej znacznie lepszych maszyn bojowych, niż im Koalicja. Więc automatycznie wyciągnęli zły wniosek. Myślą, że brak osłony powietrznej naszych maszyn jest tylko pozorowany - to przynęta, która winna skłonić ich do wysłania samolotów, które my wówczas rozgromimy, wykorzystując naszą przewagę w powietrzu. Poza tym wiedzą, iż w skokach przeszkolono tylko Dorsajów, i w związku z tym będą podejrzewać, że właśnie z tego powodu zostaną przeciwko nim wysłani tylko Dorsajowie. Wiedzą też, że na ziemi przewyższają nas liczebnie dwu- lub trzykrotnie, co spowoduje, że poczują się pewni siebie.

Nadleciała trzecia grupa skoczków i wyskoczyła nad dżun­glą. Zgodnie z dokonaną przez Cletusa oceną sytuacji nie pojawił się ani jeden neulandzki samolot, usiłujący prze­szkodzić im w skokach. Nie pojawił się również przy czwartym i ostatnim transporcie. Kiedy wszystkie oddziały dorsajskie znalazły się na ziemi, plan bitwy opracowany przez Cletusa stał się jaśniejszy. Rozmieścił on swoich Dorsajów w dżungli, na urwiskach po obu stronach obydwóch rzek, powyżej oddziałów neulandzkich. Neulandczycy odpierali ataki, ale cofali się stale, w miarę jak ich siły posuwały się wzdłuż rzek w stronę miasta. Nie wykazywali ani ochoty, by odwrócić się i podjąć walkę, ani też paniki, kiedy ich tyły dostawały się pod ogień z lekkiej broni. Krążąc w górze samolotem Cletus i Marcus utrzymywali ze swymi jednostkami na ziemi łączność za pomocą radiowego toru optycznego.

- Nawet nie opóźniamy ich w marszu - powiedział Marc, a jego usta utworzyły wąską kreskę, kiedy na kilku specjalnie ustawionych ekranach obserwował scenę rozgrywa­jącą się w dole.

- Przyhamujemy ich później - odparł Cletus.

Przez cały ten czas zajęty był wykreślaniem na ekranie ruchów wojsk biorących udział w toczącej się pod nimi bitwie, nawet wtedy, gdy wydawał nieprzerwany strumień rozkazów.

Marc umilkł i odwrócił się z powrotem do ekranów, aby zbadać sytuację, która zmieniała się pod wpływem rozkazów Cletusa. Dwie główne grupy wojsk neulandzkich pełznąc niczym duże, tłuste gąsienice wzdłuż wewnętrznej krawędzi koryta obu dolin rzecznych podążały, podobnie jak rzeki, do jednego punktu, którym było miasteczko Two Rivers. Od­działy dorsajskie na kształt cienkich szeregów małych mrówek atakowały od tyłu i z boków owe dwie gąsienice. Nie wszystko dało się zobaczyć gołym okiem pod gęstą osłoną dżungli. Ale instrumenty i wykresy sporządzane przez Cletusa ukazywały całą sytuację wyraźnie. Rozdrażnione gąsienice zmniejszyły swą długość, kuląc się pod atakiem mrówek, ale poza tym nic nie zakłócało ich pochodu.

Tymczasem Cletus tak długo rozciągał postępujące za wrogiem wojsko dorsajskie wzdłuż zewnętrznych boków obu nieprzyjacielskich linii, aż najbardziej wysunięte do przodu pododdziały znalazły się na tej samej wysokości, co czołowe oddziały neulandzkie. Od czasu do czasu

Dorsajowie wyszczerbiali nieprzyjacielskie linie. W razie kłopotów Neulandczycy odsuwali się jedynie od skraju stromo opadającego urwiska i odpierali Dorsajów od tej naturalnej osłony. Coraz więcej podążających do przodu pododdziałów neulandzkich schodziło stopniowo poniżej krawędzi urwiska, zostawiając na jego brzegu harcowników mających ochraniać marsz, tak że w końcu prawie osiem­dziesiąt procent sił nieprzyjacielskich znalazło się poza zasięgiem dorsajskiej broni.

Cletus oderwał się nagle od swojej pracy przy ekranach i obrócił do Marca.

- Są już niecałe trzy kilometry od miasta - powiedział. - Chcę, abyś przejął tu dowodzenie i związał Neulandczyków wzdłuż obu ich linii. Spraw, by zeszli z urwiska i zostali w dole, nie narażając przy tym naszych ludzi bardziej, niż to jest konieczne. Przyhamuj ich, ale trzymaj naszych z dala, dopóki nie dostaniesz ode mnie wiadomości.

- Gdzie się pan wybiera, pułkowniku? - zapytał Marc, marszcząc brwi.

- Na dół - zwięźle odparł Cletus. Sięgnął po jedną z dodatkowych uprzęży dla skoczków, w jakie wyposażono samolot, i zaczął nakładać ją na siebie. - Zrzuć w uprzężach połowę kompanii przy jednej i połowę przy drugiej rzece, a potem skieruj te oddziałki po przeciwnym w stosunku do nieprzyjaciela brzegu w dół biegu obu tych rzek. Żołnierze maszerując niech strzelają przez rzekę do każdego odsłoniętego wroga, ale niech nie zatrzymują się specjalnie w tym celu. Niech posuwają się szybko do przodu dopóty, dopóki nie natkną się tam w dole na mnie.

Cletus odwrócił się i wskazał palcem poniżej miasta, na zakręt rzeki, za którym pracował Wefer i jego trzy Marki V.

- Jak oceniasz, kiedy mogą spotkać się ze mną w tym miejscu? - zapytał.

- Przy odrobinie szczęścia za godzinę - odpowiedział Marc. - Co pan planuje, pułkowniku, jeśli mogę zapytać?

- Zamierzam sprawić wrażenie, iż do miasta przybyły nowe posiłki - odparł Cletus. Odwrócił się i zawołał do pilota: - Przestańmy krążyć. Zrzućcie mnie tam, tuż za zakrętem głównej rzeki - na mapie punkty H29 i R7.

Samolot zatoczył koło nad polem bitwy i skierował się w stronę rzeki. Cletus ruszył w kierunku luku awaryjnego i położył rękę na przycisku.

- Pułkowniku - odezwał się Marc -jeśli nie używał pan uprzęży do skoków przez dłuższy czas...

- Wiem - przerwał Cletus wesoło - chodzi o to, by stopy były w dole, a głowa w górze, zwłaszcza wtedy, kiedy zbliża się moment lądowania. Nie martw się... - Odwrócił głowę i zawołał do pilota: - Tamten skrawek dżungli w zakolu rzeki. Krzyknij „skacz!”

- Tak jest, pułkowniku - huknął pilot. Nastąpiła chwila przerwy, którą przerwał okrzyk „skacz!”

- Skacz - powtórzył jak echo Cletus.

Nacisnął przycisk. Awaryjne drzwi rozsunęły się przed nim i odpowiedni fragment pokładu pod jego stopami wyrzucił go błyskawicznie z samolotu. Cletus zrozumiał, iż spada prosto na wierzchołki drzew, dwieście metrów niżej. Złapał uchwyt ręcznego sterowania umieszczony pośrodku pasa opinającego talię i dwa bliźniacze strumienie odrzutowe, wydobywające się ze zbiornika na plecach, rozbłysły z ogłuszającym hałasem, przyhamowując go w powietrzu z szarpnięciem, które sprawiło na nim takie wrażenie, jakby przetrącił sobie krzyż. Przez chwilę, nim złapał oddech, unosił się w rzeczywistości do góry. Przesunął wówczas uchwyt ręcznego sterowania na powolne opadanie i zaczął walczyć z własnym ciałem, by utrzymać się w pozycji pionowej, ze stopami w dole.

Cletus nie tyle opadał, ile ześlizgiwał się w dół, w dżunglę, pod ostrym kątem. Spróbował zwolnić tempo opadania, ale czułe, trudne do przewidzenia reakcje urządzenia sprawiły, że natychmiast skoczył w górę. Pośpiesznie przyhamował i wrócił do poprzedniej prędkości opadania.

Znalazł się już bardzo blisko wierzchołków wyższych drzew, co zmusiło go do znalezienia takiej drogi pomiędzy nimi, podczas której nie rozbiłby sobie głowy o konary czy też nie wylądował w końcu w jednym z tych trujących, o ostrych jak sztylet kolcach krzaków. Uważając, by nie uruchomić nie­chcący dławika silnika, Cletus przesunął ostrożnie uchwyt sterowniczy najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, chcąc ustalić bezpieczne granice zmiany kierunku. Pierwsza próba wprawiła jego nogi w ruch wahadłowy, ale Cletus szybko opanował kołysanie i po chwili powrócił do wyprostowanej pozycji. Po prawej stronie rozpościerał się stosunkowo wolny skrawek dżungli. Cletus delikatnie przesunął dźwignię stero­wania i odetchnął z ulgą, kiedy tor powietrzny skierował go w tamtą stronę. Następnie, dość raptownie, znalazł się wśród drzew.

Ziemia pędziła w jego kierunku. Wysoki, poszczerbiony pniak, pozostałość po złamanym drzewie, którego Cletus wcześniej nie widział, ponieważ częściowo okrywały go pnącza zielonego poszycia, zdawał się mierzyć weń jak włócznia.

Desperacko szarpnął dźwignią. Z dysz wystrzeliły strumienie ognia. Obrócił się wokół własnej osi, z hukiem odbił od pniaka i runął na ziemię. Ogarnęła go fala ciemności.


Rozdział XV



Kiedy Cletus przyszedł do siebie, a stało się to zaledwie parę sekund później, leżał skręcony na ziemi z chorym kolanem podgiętym pod siebie. W głowie mu dzwoniło, ale poza tym czuł się nie najgorzej.

Usiadł niepewnie i pomagając sobie rękami próbował delikatnie wyprostować niesprawną nogę. Wtedy poczuł ból, narastający i grożący utratą przytomności.

Walczył, by nie zemdleć. Z wolna słabość ustępowała. Dysząc oparł się plecami o pień drzewa, aby odpocząć i móc zastosować własną technikę samokontroli. Stopniowo ból w kolanie znikał, a oddech uspokajał się. Uderzenia serca stawały się wolniejsze. Cletus skoncentrował się, chcąc rozluź­nić wszystkie mięśnie ciała i odizolować w ten sposób uszko­dzone kolano. Wkrótce ogarnęło go znajome uczucie ode­rwania od rzeczywistości. Pochylił się do przodu i delikatnie wyprostował nogę, odwinął nogawkę spodni i przyjrzał się stawowi kolanowemu.

Kolano zaczynało puchnąć, ale poza tym badające je palce nie stwierdziły tym razem żadnego poważnego nadwerężenia. Cletus odczuwał ból w postaci odległego naporu na ścianę izolacyjną utworzoną wokół stawu. Trzymając się pnia drzewa, przenosząc jednocześnie cały ciężar ciała na zdrową nogę, powoli usiłował się podnieść.

Kiedy już wstał, spróbował ostrożnie oprzeć się lekko na chorej nodze. Wytrzymała, ale czuł w niej złowieszczą słabość.

Przez chwilę zastanawiał się nad użyciem aparatu do skoków, by unieść się znowu w powietrze ponad wierzchołki drzew, i dalej, w dół rzeki. Po sekundzie jednak odrzucił ten pomysł. Nie mógł ryzykować ponownego twardego lą­dowania na chorym kolanie, a znalezienie się w rzece o tak silnym prądzie również byłoby nierozsądne. Może musiałby płynąć, a pływanie mogłoby do reszty pogorszyć stan jego kolana.

Odpiął pasy uprzęży i pozwolił całemu urządzeniu opaść na ziemię. Uwolniony od jego ciężaru, skacząc na zdrowej nodze, zbliżył się do młodego drzewka o średnicy około pięciu centymetrów. Wyciągnąwszy broń, przestrzelił pień po raz pierwszy na wysokości półtora metra od ziemi i drugi raz tuż przy samej ziemi. Obdarł go z małych gałązek, otrzymując w ten sposób mocną laskę, na której mógł się wesprzeć. Wspomagając się nią zaczął kuśtykać w stronę rzeki. Dotarł w końcu nad brzeg szarej, ruchomej wody. Wyciągnął zza pasa mały radionadajnik, ustawił na odległość do stu metrów i wywołał Wefera na odpowiedniej długości.

Wefer zgłosił się i kilka minut później jeden z Marków V wystawił z wody swój potężny, wyposażony w lemiesze przód dziesięć metrów przed Cletusem.

- Co teraz? - zapytał Wefer, kiedy zabrał już Cletusa na pokład, a następnie na dół, do sterowni Marka V. Cletus odchylił się do tyłu na krześle, które mu podsunięto, i ostrożnie wyciągnął przed siebie chorą nogę.

- Moi ludzie, po pół kompanii na brzegach obu rzek, dotrą tutaj do nas za około - przerwał, aby spojrzeć na zegarek - trzydzieści minut. Chcę, by jeden z twoich Mar­ków V przewiózł ich pod wodą, kolejno pluton po plutonie, na skraj miasta w dolnym biegu rzeki. Możesz poświęcić jedną ze swoich maszyn? A przy okazji, jak idzie podwyższanie poziomu wody?

- Świetnie - odparł Wefer. - Te twoje plutony będą po kolana w wodzie, kiedy znajdą się w dolnej części miasta. Daj mi jeszcze godzinę, a nawet tylko dwiema maszynami tak pogłębię rzekę, jak chciałeś. Nie ma więc problemu z wykorzys­taniem jednego Marka V jako promu.

- Wspaniale - powiedział Cletus.

Cletus zabrał się do miasta razem z ostatnią grupą Dorsajów przewożonych Markiem V. Jak przepowiedział Wefer, woda

na ulicach w najniższej części miasta sięgała po kolana. Eachan Khan przywitał Cletusa, kiedy ten utykając wszedł do pokoju dowodzenia w dorsajskiej kwaterze głównej w Two Rivers.

- Niech pan siada, pułkowniku - powiedział Eachan, prowadząc Cletusa do krzesła stojącego naprzeciwko tablicy z wykresami. - Co się dzieje z rzeką? Musieliśmy zgromadzić wszystkich cywilów w najwyższych budynkach.

- Wefer Linet i kilka tych jego podwodnych buldożerów pracują w dolnym biegu rzeki, aby podnieść poziom wody - odparł Cletus. - Później podam panu szczegóły. A teraz, jak sprawy wyglądają tutaj?

- Jak dotąd tylko parę snajperskich strzałów od wysunię­tych do przodu neulandzkich zwiadowców - powiedział Eachan. - Te pańskie punkty obrony umocnione workami z piaskiem to świetny pomysł. Ludziom będzie w nich sucho i wygodnie, a Neulandczycy brnąć będą po kostki w wodzie, by do nich dotrzeć.

- Może i my będziemy musieli wejść do wody i sami trochę się pomoczyć - rzekł Cletus. - Przyprowadziłem panu dodatkowo prawie dwie setki ludzi. Czy sądzi pan, że razem z tymi, których pan ma, można by zmontować atak?

Eachan nigdy nie miał skłonności do jakichś większych zmian wyrazu twarzy, ale w spojrzeniu, które rzucił teraz Cletusowi, znalazło się tyle wyraźnej emocji, ile ten jeszcze u niego nie widział.

- Atak? - powtórzył. - Dwie i pół... najwyżej trzy kompanie przeciwko sześciu lub ośmiu batalionom?

Cletus potrząsnął głową. - Powiedziałem zmontować, a nie przeprowadzić - odrzekł. - Wszystko, co chcę osiągnąć, to dokuczyć neulandzkim oddziałom czołowym tak, by musiały się zatrzymać i poczekać, aż nadciągną pozostałe, nim zaczną znowu na nas nacierać. Myśli pan, że zdołamy tyle osiągnąć?

- Hmm. - Eachan pogładził wąsy. - Coś takiego... tak, wydaje mi się, że to całkiem możliwe.

- Dobrze - powiedział Cletus. - W jaki sposób może mnie pan połączyć z pułkownikiem Doddsem, najlepiej gdyby były jednocześnie obraz i głos?

- Kanał jest otwarty - odpowiedział Eachan. Przeszedł przez pokój i wrócił z polowym telefonem.

- Tu pułkownik Khan - powiedział do aparatu. - Pułkownik Grahame chce mówić z pułkownikiem Doddsem.

Podał telefon Cletusowi. Kiedy ręka Cletusa objęła słuchaw­kę, ekran wizyjny zajaśniał i pojawiła się na nim twarz Marca, a za nią ekrany z wykresami.

- Pułkowniku? - Marc patrzył na Cletusa. - Jest pan w Bakhalli?

- Zgadza się - rzekł Cletus. - Podobnie jak kompania, którą poleciłem ci wysłać do mnie na zakręt głównej rzeki. Możesz mi pokazać tablicę, która jest za tobą?

Marc odsunął się na bok i tablica z wykresami znajdująca się bezpośrednio za nim wypełniła cały ekran telefonu. Szczegóły były zbyt małe, by je można było wychwycić, ale Cletus zorientował się, że dwie główne grupy wojsk neulandzkich zbliżają się właśnie do siebie na piaszczystej równinie, która zaczynała się tam, gdzie sąsiadujące ze sobą nadbrzeżne urwiska zbiegających się rzek Blue i Whey w końcu łączyły się i kończyły stromizną w kształcie litery V ponad miastem. Postępująca za szpicą zwiadowców główna linia Neulandczyków była już niecałe pół kilometra od wysuniętych dorsajskich umocnień broniących miasta. Nawet teraz, z takiej odległości, Dorsajowie razili nieprzyjaciela ogniem.

- Mam ludzi wzdłuż szczytu urwiska zarówno jednej, jak i drugiej rzeki, powyżej Neulandczyków - rozległ się głos Marca - i mam co najmniej dwie kompanie wyposażone w broń energetyczną w dole, poniżej równiny, u stóp tych urwisk, ostrzeliwujące ich tylne straże.

- Wycofaj te kompanie - powiedział Cletus. - Nie ma sensu ryzykować życie ludzi, jeśli nie musimy tego robić. Chcę też, byś zostawił swoich ludzi na szczycie obu urwisk, ale każ im zmniejszyć ogień. Niech zrobią to stopniowo, po trochu, wreszcie niech strzelają tylko po to, aby przypominać Neulandczykom, że nadal tam jesteśmy.

- Wycofać? - powtórzył Marc. Na ekranie pojawiła się znowu jego twarz pełna dezaprobaty. - I zmniejszyć ogień? A co u was tam w mieście?

- Ruszamy do ataku - powiedział Cletus.

Marc wpatrywał się w niego z ekranu nic nie mówiąc. Myśli miał wypisane na twarzy. Dysponując ponad trzema tysiącami ludzi, dostał rozkaz, by zaprzestać nękania ogniem tyłów wojsk nieprzyjacielskich liczących ponad sześć tysięcy żoł­nierzy. I miał to robić tylko dlatego, żeby nie ryzykować strat. Cletus tymczasem z niecałymi sześcioma setkami ludzi planuje zaatakować wroga od czoła.

- Zaufajcie mi, pułkowniku - powiedział Cletus miękko do słuchawki. - Czy nie powiedziałem wam tydzień temu, że zamierzam wyjść z tej bitwy z jak najmniejszą liczbą zabitych?

- Tak jest, pułkowniku - odparł Marc niechętnie, wyraź­nie nadal zdezorientowany.

- Więc rób, jak mówię - rzekł Cletus. - Nie martw się, gra jeszcze nie jest skończona. Niech twoi ludzie zmniejszą ogień tak, jak kazałem, ale powiedz im, żeby byli czujni. Nieco później będą mieli jeszcze wiele okazji, aby użyć broni.

Przerwał łączność i oddał telefon Eachanowi.

- W porządku - powiedział. - Zajmijmy się teraz montowaniem tego ataku.

Trzydzieści minut później Cletus siedział w wozie bojowym, który sunął na poduszce powietrznej dwadzieścia centymetrów nad zalewającą ulice wodą, sięgającą już do kostek nawet tutaj, w górnej części miasta. Widział blisko pół tuzina grup żołnierzy dorsajskich z pierwszej linii ataku posuwających się do przodu, rozstawionych co dwadzieścia metrów i czyniących należyty użytek z mijanych domów, drzew i innych natural­nych osłon. Tuż przed sobą, pośrodku pulpitu sterowniczego wozu bojowego, miał małą kopię tablicy z wykresami, na której ukazywały się informacje przekazywane przez Eachana z głównego ekranu w dorsajskiej Kwaterze Głównej w mieście. Widział Neulandczyków ustawiających się w szeregi u pod­stawy pionowej ściany z kamieni i ziemi, tam gdzie schodziły się sąsiadujące ze sobą urwiska. Nieprzyjacielska linia ciągnęła się jakieś pięćset metrów po piaszczystej ziemi tworzącej przesmyk, łączący podnóża obu urwisk z rozleglejszym ob­szarem lekko wzniesionego terenu, na którym zbudowano miasteczko Two Rivers.

Ekran nie pokazywał jednakże rzeczywistej szerokości przesmyku, gdyż skrywała go teraz równa tafla płynącej wody sięgająca od urwiska i tego, co stanowiło przeciwległy brzeg Whey, po sąsiadujące urwisko i to, co tworzyło przeciwległy brzeg Blue. Trudno było się zorientować, gdzie pod tą szarą ruchomą taflą, z wyjątkiem tego miejsca na przesmyku, na którym rosło kilka drzew i krzaków, woda sięgała kostek, a gdzie była na tyle głęboka, by jedna z maszyn Wefera mogła przejść po dnie nie zauważona. Cletus ostrzegł atakujących żołnierzy, by trzymali się raczej środka nieprzyjacielskiej linii, chcąc uniknąć znalezienia się w głębokiej wodzie, która porwałaby ich w dół rzeki.

Atakujący zatrzymali się za osłoną stanowiącą ostatni szereg domów i wyrównali linię. Nieprzyjaciel znajdował się zaledwie kilkaset metrów dalej.

- W porządku - powiedział Cletus przez polowy tele­fon. - Naprzód!

Pierwsza fala atakujących podniosła się z miejsca, w któ­rym była ukryta, i ruszyła naprzód biegiem zygzakami. Ich koledzy znajdujący się z tyłu otworzyli ogień w kierunku nieprzyjaciela, podobnie jak uczyniły to punkty obrony ostrzeliwujące przesmyk.

Oddziały neulandzkie, stojące nadal na suchym skrawku nieco wyższego terenu u stóp urwistych brzegów, wpatrywały się ze zdumieniem w uzbrojonych w karabiny żołnierzy pędzących ku nim w wielkich chmurach wodnego pyłu w wyraźnie samobójczych celach. Zanim zdołały zareagować, pierwsza fala atakujących przypadła do ziemi, kryjąc się za wszelkimi możliwymi osłonami, druga ich fala znajdowała się już w drodze.

Neulandczycy ocknęli się dopiero wtedy, kiedy ruszyła trzecia fala. Ale do tego czasu ogień atakujących - jak i ogień z nieco cięższej broni automatycznej z punktów obrony - ściął ich pierwsze linie. Przez moment niedowierza­nie omal nie przerodziło się w panikę. Żołnierze neulandzcy sądzili, iż w Two Rivers poza symbolicznymi siłami nie ma żadnych wojsk, które byłyby w stanie stawić im opór, a więc cała sprawa zasadza się na rozgromieniu kilku małych gniazd oporu i niczym więcej. A tu zostali zaatakowani przez najwyraźniej znacznie liczebniejszą jednostkę Dorsajów niż ta, która, jak im zasugerowano, miała znajdować się w mieście. Przednia linia neulandzka zachwiała się i zaczęła powoli cofać, napierając na tylne oddziały, które właśnie przepychały się do przodu, aby zobaczyć, co się dzieje.

Zamieszanie było wystarczające, by zwiększyć panikę. Oddziały neulandzkie, które nigdy przedtem nie stoczyły walnej bitwy, mimo całej nowoczesnej, dostarczonej przez Koalicję broni straciły głowę i zaczęły robić to, czego instyn­ktownie unikałby każdy zaprawiony w walce żołnierz. Tu i tam zaczęły strzelać do szarżujących postaci z karabinów energetycznych.

Przy pierwszym dotknięciu ognistych wiązek płytka woda buchnęła kłębami pary i w ciągu paru sekund nacierający Dorsajowie byli tak skutecznie ukryci, jak gdyby Neulandczycy usłużnie spuścili na nich zasłonę dymną.

Wtedy panika w kilku pierwszych szeregach Neulandczyków przerodziła się w całkowitą klęskę. Ludzie znajdujący się z przodu obrócili się i zaczęli przedzierać przez napierające z tyłu szeregi.

- Do tyłu! - rozkazał Cletus przez polowy telefon atakującym Dorsajom, ponieważ niewielka ich garstka, mimo chwilowego bezpieczeństwa, jakie zapewniała im okrywająca ich mgła, znalazła się w tej chwili niebezpiecznie blisko przeważających sił neulandzkich, jak to wskazywał ekran nawet teraz, kiedy obraz był niewyraźny. - Wracać! Wyco­fywać się! Wykonaliśmy to, co było zaplanowane!

Dorsajowie wycofywali się pod osłoną utrzymujących się wciąż wodnych oparów. Gdy znaleźli się z powrotem wśród domów, mgła rozwiała się. Czoło Neulandczyków nadal ogarnięte było paniką, tak że tylko kilka zabłąkanych strzałów poleciało w ślad za wycofującymi się w bezpieczne miejsce Dorsajami.

Gdy Cletus przyprowadził ich cało do dorsajskiej Kwatery Głównej, sztywno wyszedł na pancerz wozu bojowego, unoszącego się na poduszce powietrznej nad wodą dwu­metrowej głębokości chlupiącą już na szczycie schodów prowadzących do głównego wejścia do budynku. Zrobił duży krok z wozu do wejścia i pokuśtykał zmęczony w stronę pokoju dowodzenia.

Był odrętwiały z wyczerpania i potykał się idąc. Jeden z młodszych oficerów podszedł do niego, by go ująć pod ramię, ale Cletus odprawił go machnięciem ręki. Wszedł chwiejnie do pokoju dowodzenia, a Eachan odwrócił się do niego od ekranu z wykresami.

- Dobrze zrobione, pułkowniku - powiedział wolno i miękko Eachan. - Znakomicie zrobione.

- Tak - odparł Cletus ochrypłym głosem, zbyt zmęczony, aby udawać skromność. Na ekranie, tuż przed nim, Neulandczycy powoli przywracali porządek w swoich szeregach. Stanowili teraz jednolitą masę u stóp urwiska. - Już po wszystkim.

- Jeszcze nie - powiedział Eachan. - Możemy ich jeszcze trochę zatrzymać.

- Zatrzymać? - Cletusowi zdawało się, że pokój chwieje się i zaraz zacznie wirować wokół niego. - Nie musi ich pan zatrzymywać. Mam na myśli to, że wszystko skończone. Wygraliśmy.

- Wygraliśmy?

Jak gdyby przez mgłę Cletus spostrzegł, że Eachan wpatruje się w niego dziwnie. Trochę niezdarnie podszedł do najbliż­szego krzesła i siadł.

- Niech pan przekaże Marcowi, żeby nie pozwolił im wspiąć się na urwiska, dopóki się nie poddadzą. - Usłyszał swój głos jakby z bardzo daleka. - Zobaczy pan.

Zamknął oczy i wydało mu się, że spada w ciemność jak kamień. Dotarł doń głos Eachana.

- ...lekarza, natychmiast! - Eachan szybko wydawał polecenia. - Do licha, pośpieszcie się!

W ten sposób ominął Cletusa ostatni akt bitwy w Two Rivers.

Od momentu paniki, wywołanej atakiem Dorsajów pod dowództwem Cletusa, na sześć tysięcy żołnierzy z Neulandii zaczęły sypać się kłopoty. Ponad pół godziny zajęło im przywrócenie porządku i przygotowanie się do ponownego ruszenia na miasto. Przez cały ten czas podnosił się poziom wody w rzece, dzięki pracy Marków V Wefera. Kiedy woda sięgała im już do kolan, poczuli, że strach kładzie na nich zimną rękę.

Z pewnością mieli przed sobą znacznie więcej oddziałów, niż im powiedziano. Wystarczająco dużo, co najmniej tyle, by Dorsajowie mogli nie wahać się przed przeprowadzeniem ataku. Iść naprzód oznaczało zostać schwytanym w pułapkę. Iść naprzód oznaczało także wejść w stale pogłębiającą się wodę. Nawet oficerowie byli niezdecydowani, ostrożność narzucała się sama jako najlepsza taktyka. Wydano rozkaz odwrotu.

Dwie części neulandzkich sił inwazyjnych rozdzieliły się w uporządkowany sposób i zaczęły cofać wzdłuż nadrzecznych równin, którymi wcześniej nadeszły. Ale w miarę jak się cofały, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony, płaskie brzegi zwężały się tak, że ludzie znajdujący się najdalej od urwiska zaczęli wkrótce zanurzać się w coraz głębszą wodę, a prąd porywał ich z powrotem.

Kiedy coraz więcej Neulandczyków porwanych przez prąd walczyło z żywiołem, machając rękami i krzycząc o pomoc, w szeregach ciągle jeszcze stojących w płytkiej wodzie poczęła znowu narastać panika. Zaczęto tłoczyć się i przepychać, aby dostać się jak najbliżej urwiska. Wkrótce zwarte szyki roz­sypały się. W ciągu paru minut żołnierze wyłamali się ze swoich szeregów i zaczęli wspinać na urwisko, w kierunku bezpiecznego, wysoko położonego terenu.

Ale w tym właśnie momencie Marc zgodnie z wcześniejszymi pisemnymi rozkazami Cletusa wydał swoim Dorsajom usta­wionym wzdłuż całego urwiska komendę, aby strzelali w dół do tych, którzy uciekali przed stale podnoszącą się wodą... Później słychać już było tylko krzyki.

Dorsajowie nie musieli nawet wzywać Neulandczyków do poddania się. Ogarnięci paniką, ubrani w mundury, miesz­kańcy kraju zza Etter Pass odrzucali broń i wdrapywali się na zbocze z rękami w górze, najpierw tylko kilku, a później całe tłumy. Zanim słońce dotknęło zachodniego horyzontu, ponad sześć tysięcy żołnierzy - jak się później miało okazać, ponad siedemdziesiąt procent neulandzkiej armii - siedziało stło­czonych pod strażą uzbrojonych Dorsajów.

Cletus jednak, nadal nieprzytomny, nic o tym nie wiedział.

W pokoju dorsajskiej Kwatery Głównej w Two Rivers specjalista od protez, który przyleciał z Bakhalli, wypros­towywał się właśnie po zbadaniu lewego, opuchniętego kolana Cletusa. Twarz miał poważną.

- No i jak, doktorze? - zapytał niecierpliwie Eachan. - Da się wyleczyć, prawda?

Lekarz potrząsnął przecząco głową i z powagą spojrzał na Eachana. - Nie, nie da się - powiedział. - Straci nogę aż do kolana.


Rozdział XVI



- Protezy kolan i stawów skokowych, a w istocie protezy kończyn dolnych - tłumaczył cierpliwie lekarz - są naprawdę doskonałe. W ciągu dwóch miesięcy od założenia protezy będzie pan prawie tak sprawny, jak był pan wcześniej. Naturalnie, nikomu nie jest łatwo pogodzić się z myślą o amputacji...

- To nie myśl o amputacji mnie martwi - przerwał Cletus. - Mam do zrobienia takie rzeczy, które wymagają dwóch nóg z krwi i kości. Wolę przeszczep.

- Wiem - odpowiedział doktor. - Ale pamięta pan, że przeprowadziliśmy testy, które wykazały, iż w pana przypadku istnieje najwyższe prawdopodobieństwo odrzucenia. Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z psychologicznym, a nie z fizjologicznym odrzuceniem. Jeśli tak jest, to nie mogą panu pomóc żadne leki immunosupresyjne. Możemy prze­szczepić nogę, lecz pański organizm z pewnością odrzuci przeszczep.

- Czy jest pan pewien, że to kwestia odrzucenia psycho­logicznego? - zapytał Cletus.

- Badania lekarskie wykazały, że ma pan niezwykłą odporność na hipnozę, nawet przy zastosowaniu leków - odpowiedział lekarz. - Ten rodzaj odporności stwierdzamy prawie zawsze u ludzi, którzy wykazują skłonność do psycho­logicznego odrzucania przeszczepów organów, i za każdym razem, kiedy stwierdzamy taką odporność, zawsze, bez wyjąt­ków, dochodzi do psychologicznego odrzucenia. Ale żeby to sprawdzić, przyniosłem ze sobą jeden z nowych, syntetycznych leków psychotropowych. Przy bezpiecznej dawce zachowuje się świadomość, lecz lek całkowicie paraliżuje wolę. Jeśli po jego zaaplikowaniu zdoła pan oprzeć się hipnozie, to pańska odporność jest niewiele niższa od tej, jaką może osiągnąć tylko psychiatra. To prawdopodobnie kwestia genetyczna. Czy chce pan to wypróbować?

- Niech pan zaczyna - powiedział Cletus.

Doktor umocował wokół przedramienia Cletusa opaskę z hipnosprayem; zbiorniczek z podziałką znalazł się nad dużą żyłą. Widoczny w nim był poziom płynu. Umieściwszy kciuk z jednej strony, a mały palec z drugiej strony opaski, doktor przyłożył palec wskazujący do przycisku zbiorniczka.

- Będę pytał pana o nazwisko - powiedział. - Niech pan spróbuje mi nie odpowiadać. Wtedy kiedy będzie pan odmawiał odpowiedzi, ja będę zwiększał dawkę. Gotowy?

- Gotowy - odparł Cletus.

- Jak się pan nazywa? - spytał doktor. Cletus poczuł zimny podmuch hipnosprayu na skórze przedramienia.

Potrząsnął przecząco głową.

- Powie mi pan swoje nazwisko? - powtórzył lekarz. Cletus znowu potrząsnął głową przecząco. Nadal czuł zimne dotknięcie. Ku swemu zaskoczeniu nie miał zawrotów głowy ani innych objawów wskazujących, że lek działa.

- Proszę podać mi swoje nazwisko.

- Nie.

- Nazwisko...

Pytania następowały jedno po drugim, a Cletus stale odmawiał odpowiedzi. Nagle, ni stąd, ni zowąd, wydało mu się, że pokój wypełnia się białą mgłą. Zawirowało mu w głowie i była to ostatnia rzecz, którą zapamiętał.

Kiedy wrócił do przytomności, poczuł ogromne znużenie, a potem spostrzegł doktora stojącego nad łóżkiem. Hipnospray znikł już z przedramienia.

- Nie - rzekł lekarz i westchnął. - Opierał się pan aż do chwili utraty przytomności. Po prostu nie ma sensu próbować transplantacji.

Cletus spojrzał na niego prawie chłodno. - W takim razie - powiedział - czy może pan przekazać Mondarowi, Outbondowi Exotików, że chciałbym z nim porozmawiać?

Doktor otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, później zamknął je, skinął głową i wyszedł.

Do pokoju zajrzała pielęgniarka. - Generał Traynor przyszedł do pana, pułkowniku - oznajmiła. - Czy czuje się pan na siłach, aby się z nim zobaczyć?

- Oczywiście - odparł Cletus. Nacisnął guzik, który podnosił górną część łóżka, tak że znalazł się w pozycji siedzącej. Bat wszedł do pokoju i stanął obok posłania, patrząc na Cletusa z góry; jego twarz zamieniła się w kamienną maskę.

- Proszę usiąść, generale - odezwał się Cletus.

- Nie mam zamiaru bawić tu tak długo - powiedział Bat. Odwrócił się, aby zamknąć drzwi pokoju. Następnie spojrzał znowu na Cletusa.

- Mam panu tylko dwie rzeczy do powiedzenia - za­czął. - Kiedy w końcu wyważyłem drzwi od szafki z bronią w pańskim biurze i wyjąłem pistolet, by przestrzelić zawiasy w drzwiach wyjściowych, było już niedzielne popołudnie, postarałem się więc wydostać w tajemnicy z miasta i nim doszło do awantury, zadzwoniłem po cichu do pułkownika Dupleine'a. Ucieszy się pan więc słysząc, że nie będzie żadnej awantury. Oficjalnie miałem w piątek drobny wypadek nieda­leko od Bakhalli. Mój samochód wypadł z szosy. Straciłem przytomność zablokowany w środku. Nie mogłem się wydo­stać aż do niedzieli. Oficjalnie również to, czego dokonał pan w Two Rivers, biorąc do niewoli tych Neulandczyków, odbyło się na mój rozkaz.

- Dziękuję, generale - powiedział Cletus.

- Niech mi pan się nie przypochlebia! - burknął Bat. - Wiedział pan, że jestem zbyt bystry, by zrobić piekło z tego powodu, iż się pan mnie pozbył, dopóki nie stwierdzę, co z tego wynikło. Wiedział pan, że zrobię to, co zrobiłem. Więc nie prowadźmy gry. Zamknął mnie pan i nikt nigdy się o tym nie dowie. Ale wziął pan również do niewoli dwie trzecie neulandzkiej armii, i tylko ja na tym zyskam w Genewie. Tak wyglądają sprawy, i to jest pierwsza z tych dwóch rzeczy, o których przyszedłem panu powiedzieć.

Cletus skinął głową.

- A teraz druga sprawa - powiedział Bat. - To, czego pan dokonał w Two Rivers, stanowi cholerny kawał świetnej sztuki dowodzenia. Potrafię to docenić. Ale nie muszę po­dziwiać pana. Nie podoba mi się sposób, w jaki pan działa, Grahame, i nie potrzebuję pana - i Sojusz też pana nie potrzebuje. To jest właśnie druga rzecz, którą chciałem panu powiedzieć. Żądam pańskiej rezygnacji. Chcę ją mieć na biurku w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Może pan wracać do domu i pisać książki jako cywil.

Cletus popatrzył na Bata spokojnie. - Już złożyłem prośbę o zwolnienie ze służby w wojsku sojuszniczym - powie­dział. - Zrzekam się również swojego ziemskiego obywatel­stwa. Już złożyłem wniosek o obywatelstwo dorsajskie, i został on przyjęty.

Brwi Bata uniosły się. Przynajmniej ten jeden raz jego surowa, autorytatywna twarz wyglądała prawie głupio. - Opuszcza pan Sojusz? - zapytał. - Zupełnie?

- Emigruję, to wszystko - odparł Cletus. Uśmiechnął się lekko do Bata. - Niech się pan nie martwi, generale. Nie jestem bardziej niż pan zainteresowany ujawnieniem faktu, iż tkwił pan zamknięty w moim biurze przez część weekendu. Przyjmijmy, że do biura dostał się neulandzki szpieg, a kiedy już znalazł się w pułapce, udało mu się z niej uwolnić.

Oczy obu mężczyzn spotkały się. Po chwili Bat pokręcił głową. - Tak czy inaczej - powiedział - nie będziemy musieli się już widywać.

Odwrócił się i wyszedł. Cletus leżał patrząc w sufit, aż w końcu zasnął.

Mondar zjawił się dopiero następnego popołudnia; prze­praszał, że nie przyszedł wcześniej.

- Wiadomość, że chcesz się ze mną widzieć, przyszła normalną pocztą - powiedział siadając na krześle obok łóżka Cletusa. - Najwidoczniej twój dobry lekarz nie znalazł nic pilnego w twojej prośbie.

- Tak - odparł Cletus - bo to nie jego dziedzina wiedzy.

- Jak sądzę, przypuszczał, że będę ci musiał powiedzieć, iż my, Exotikowie, również nie możemy ci pomóc - rzekł Mondar wolno. - Obawiam się, że ma rację. Dzwoniłem do szpitala po otrzymaniu wiadomości od ciebie i rozmawiałem z kimś z tutejszego personelu. Powiedziano mi, że twój problem polega na prawie pewnym psychologicznym od­rzuceniu każdego przeszczepionego organu.

- Zgadza się - potwierdził Cletus.

- Podobno masz nadzieję, że może ja albo jakiś inny Exotik współdziałając z tobą mógłby przezwyciężyć taką psychologiczną reakcję wystarczająco długo, by można było przeszczepić ci zdrową nogę.

- Czy to nie jest możliwe? - Cletus bacznie przyglądał się Exotikowi, kiedy ten mówił.

Mondar spojrzał w dół i pogładził błękitną szatę, która przykrywała jego złączone kolana. Następnie podniósł wzrok na Cletusa.

- To nie jest niemożliwe - powiedział. - Byłoby to możliwe w przypadku kogoś takiego jak ja, kto od dziecka doskonalił się w umysłowej i fizycznej samokontroli. Potrafię opanować ból lub nawet świadomie, siłą woli, zatrzymać bicie serca, jeśli tylko zechcę. Mógłbym również, jeśli byłoby to konieczne, znieść swoje reakcje immunologiczne, nawet wtedy, gdyby w grę wchodził taki rodzaj psychologicznego od­rzucenia, jak w twoim przypadku... Cletusie, masz ogromny, wrodzony talent, ale brak ci wielu lat treningu. Nawet z moją pomocą nie byłbyś w stanie kontrolować mechanizmów odrzucenia zachodzących w twoim organizmie.

- Nie jesteś jedynym, który potrafi opanować ból - powiedział Cletus. - Ja również potrafię to zrobić.

- Potrafisz? - Mondar wyglądał na zaciekawionego. - Oczywiście, przyszło mi to do głowy. Zarówno wtedy, po Etter Pass, jak i tym razem, po Two Rivers, kiedy to znowu nadwerężyłeś kolano, a później jeszcze chodziłeś, gdy normal­nie każdy ruch powinien być nie do zniesienia.

Przymrużył lekko oczy w zamyśleniu. - Powiedz mi, czy ty odrzucasz ból, mam na myśli to, czy wzbraniasz się przed przyznaniem, że ten ból istnieje? Czy też jesteś świadomy tego, że to odczucie istnieje, ale nie pozwalasz, aby na ciebie wpływało?

- Ignoruję go - odpowiedział Cletus. - Zaczynam od rozluźnienia się, aż czuję się trochę tak, jakbym się unosił. Już takie odprężenie w dużym stopniu łagodzi ból. Następnie zabieram się do tego, co jeszcze zostało, i w mniejszym lub większym stopniu odbieram temu zabarwienie. Wtedy zostaje mi już tylko uczucie jakby napięcia. Potrafię powiedzieć, czy zmniejsza się ono, czy zwiększa, czy też całkowicie ustępuje, ale w żaden sposób mi nie przeszkadza.

Mondar wolno pokiwał głową. - Bardzo dobrze. Nawet niezwykle dobrze jak na samouka - powiedział. - Powiedz mi, czy potrafisz kontrolować swoje sny?

- Do pewnego stopnia - odparł Cletus. - Mogę postawić przed sobą problem, kiedy zasypiam, i rozwiązać go w czasie snu, niekiedy w formie marzenia sennego. W ten sposób potrafię również rozwiązywać problemy, kiedy czuwam, wy­łączając pewną część swojego umysłu i pozwalając, że tak powiem, reszcie ciała i umysłu zdać się na automatycznego pilota.

Mondar przyjrzał mu się. Później pokiwał głową. Był to jednak gest pełen podziwu.

- Zdumiewasz mnie, Cletusie - rzekł Exotik. - Czy spróbowałbyś czegoś dla mnie? Spójrz na tę ścianę po swojej lewej stronie i powiedz mi, co widzisz.

Cletus odwrócił głowę od Mondara i popatrzył na płaską, pionową płaszczyznę pomalowanej na biało ściany. Za prawym uchem, nieco poniżej niego, poczuł lekkie mrowienie, po którym nastąpiła gwałtowna eksplozja bólu w miejscu ukłucia, podobnie jak po użądleniu następuje ból spowodowany jadem pszczoły. Cletus spokojnie wziął oddech; przy wydechu pur­purowa gwałtowność bólu ustąpiła i stała się nieważna. Odwrócił się do Mondara.

- Nic oczywiście - powiedział - nie widziałem.

- Naturalnie. To był podstęp, szło o to, byś odwrócił głowę - powiedział Mondar, chowając pod szatą coś, co wyglądało jak miniaturowy ołówek automatyczny. - Zdu­miewające jest to, iż nie spostrzegłem najmniejszego drgnięcia skóry, a to już jest psychologiczna reakcja. Najwyraźniej twoje ciało nie ma zbyt wielu wątpliwości co do tego, że potrafisz szybko opanować ból.

Zawahał się. - Dobrze, Cletusie - rzeki. - Pomogę ci. Ale uczciwie ostrzegam, że nadal nie widzę realnej szansy powodzenia. Kiedy chcesz, żeby dokonano transplantacji?

- Nie chcę przeszczepu - odparł Cletus. - Myślę, że masz rację co do niemożności powstrzymania u mnie mecha­nizmów odrzucenia. Zróbmy więc coś innego. Ponieważ tak czy siak jest to trudne przedsięwzięcie, spróbujmy leczenia cudem.

- Cudem... - Mondar wolno powtórzył to słowo.

- Czemu nie? - powiedział Cletus wesoło. - W ciągu wieków odnotowano wiele cudownych wyleczeń. Przypuśćmy, że poddam się czysto symbolicznej operacji. Z mojego lewego kolana usunięto zarówno ciało, jak i kości w miejscu, w którym chirurgicznie implantowano mi sztuczny fragment, kiedy to przed laty zostałem ranny po raz pierwszy. Chcę, aby wyjęto tę protezę i w to miejsce, gdzie w lewym kolanie brakuje ciała i kości, wszczepiono mi małe, czysto symboliczne, odpowiednie fragmenty z prawego kolana. Następnie oba kolana włożymy w gips - spojrzenia obu mężczyzn spotkały się - a ty i ja skoncentrujemy się mocno w tym czasie, w którym będzie następowało gojenie.

Mondar siedział jeszcze chwilę. Potem wstał.

- Wszystko ostatecznie jest możliwe - mruknął. - Po­wiedziałem już, że ci pomogę. Ale to będzie wymagało przemyślenia i konsultacji z innymi Exotikami. Zajdę do ciebie za dzień lub dwa.

Następnego ranka Cletus odebrał wizytę Eachana Khana i Melissy. Eachan wszedł pierwszy, sam. Siadł sztywno na krześle obok łóżka Cletusa. Cletus podparty w pozycji siedzącej popatrzył przenikliwie na starszego mężczyznę.

- Dowiedziałem się, że będą próbowali zrobić coś z pań­skim kolanem - powiedział Eachan.

- Przyłożyłem do tego ręki - odparł Cletus uśmiechając się.

- Tak. No cóż, powodzenia. - Eachan spojrzał w bok, zerknął przez okno pokoju i wreszcie z powrotem na Cletu­sa. - Pomyślałem, że przyniosę panu życzenia od pańskich żołnierzy i oficerów - powiedział. - Obiecał im pan zwycięs­two prawie bez strat w ludziach i dotrzymał pan słowa.

- Obiecałem bitwę - poprawił łagodnie Cletus. - I mia­łem nadzieję, że nie będzie dużych strat. Poza tym sami zasłużyli na uznanie za sposób, w jaki wykonywali rozkazy.

- Nonsens! - szorstko powiedział Eachan. Odchrząknął. -

Oni wiedzą, że zamierza pan tutaj osiąść. Wszyscy cieszą się z tego. Nawiasem mówiąc, wygląda na to, że zapoczątkował pan małą serie emigracyjną. Ten pański młody porucznik przechodzi do nas, jak tylko wygoi mu się ramię.

- Przyjął go pan, prawda? - zapytał Cletus.

- Tak, rozumie się - odparł Eachan. - Dorsajowie przyjmą każdego wojskowego z dobrą opinią. Będzie musiał skończyć naszą szkołę oficerską, jeśli tylko chce zatrzymać swój patent. Marc Dodds powiedział mu, że nie ma żadnej gwarancji, iż mu się to uda.

- Uda mu się - powiedział Cletus. - A przy okazji, chciałbym zasięgnąć pańskiej opinii w pewnej sprawie, teraz, kiedy sam jestem Dorsajem. Czy mógłbym, jak pan sądzi, dostarczywszy funduszy na utrzymanie, wy­posażenie i szkolenie, zebrać pułk żołnierzy i oficerów, gotowych poświęcić sześć miesięcy na odbycie całkowitego przeszkolenia, gdybym zagwarantował im, że pod koniec tego okresu znajdą zatrudnienie za płacę o połowę wyższą od obecnej?

Eachan popatrzył ze zdziwieniem. - Sześć miesięcy to zbyt długo dla zawodowego żołnierza, by żyć tylko na wikcie - powiedział po chwili. - Myślę jednak, że po Two Rivers może się to udać. Ale to nie nadzieja na większe zarobki miałaby takie znaczenie dla większości tych ludzi, którzy sprowadzili już swe rodziny na Dorsaj. Tym, co mógłby im pan zaoferować, są większa szansa na pozostanie przy życiu i możliwość powrotu do tych właśnie rodzin. Chce pan, abym się tym zajął?

- Byłbym zobowiązany - odparł Cletus.

- W porządku - powiedział Eachan. - Ale skąd na to wszystko wezmą się pieniądze?

Cletus uśmiechnął się. - Mam paru ludzi na myśli - powiedział. - Poinformuję pana o tym później. Może pan przekazać oficerom i żołnierzom, że wszystko oczywiście uzależnione jest od uzyskania przeze mnie funduszy.

- Naturalnie! - Eachan pogładził wąsy. - Melly jest tutaj.

- Tak? - odezwał się Cletus.

- Tak. Prosiłem ją, aby zaczekała, bo chciałbym najpierw zamienić z panem słowo w pewnych prywatnych spra­wach... - Eachan zawahał się. Cletus czekał.

Plecy Eachana były tak sztywne i proste jak pręt mierniczy. Szczęki miał zaciśnięte, a skóra na twarzy wydawała się niczym odlana z metalu.

- Dlaczego miałby się pan z nią nie ożenić? - zapytał burkliwie.

- Eachanie... - Cletus wstrzymał się chwilę. - Co skłoniło pana do myślenia, że Melissa chciałaby wyjść za mnie?

- Lubi pana - powiedział Eachan. - Pan ją lubi. Tworzylibyście dobrą parę. Ona kieruje się głównie sercem, a pan niemal wyłącznie rozumem. Znam was lepiej niż wy siebie nawzajem.

Cletus wolno potrząsnął głową, po raz pierwszy nie znaj­dując odpowiednich słów.

- Wiem, że Melissa zachowuje się tak, jakby znała wszystkie odpowiedzi, choć ich nie zna, że zachowuje się tak, jakby chciała ułożyć życie mnie, panu i wszystkim innym - mówił dalej Eachan. - Ale ona nic nie może na to poradzić. Jest życzliwa dla ludzi, rozumie pan, mam na myśli to, że wyczuwa, jacy są naprawdę z natury. Podobna jest w tym do swojej matki. I jest młoda. Czuje, że ktoś jest taki, a nie inny, i nie potrafi zrozumieć, dlaczego ludzie nie robią właśnie tego, co według niej powinni robić, będąc tym, kim są naprawdę. Ale nauczy się.

Cletus znowu potrząsnął głową. - A ja? - powiedział. - Dlaczego sądzi pan, że ja też się nauczę?

- Niech pan spróbuje. Niech pan się przekona - odparł Eachan.

- A gdybym zepsuł wszystko? - Cletus spojrzał na Eachana z więcej niż tylko odrobiną nieugiętości.

- Wtedy uchroniłby ją pan przynajmniej przed deCastriesem - wypalił Eachan bez ogródek. - Pójdzie do niego, by zmusić mnie do tego, żebym wybrał się z nią na Ziemię. I ja pojadę również, aby zbierać kawałki. Ponieważ to będzie wszystko, co z niej później zostanie - kawałki. Dla niektórych kobiet to nie ma znaczenia, ale ja znam swoją Melly. Chce pan, aby deCastries ją miał?

- Nie - odparł Cletus nagle uspokojony. - I nie będzie miał. W każdym razie mogę to panu obiecać.

- Być może - rzekł Eachan podnosząc się. Obrócił się na pięcie. - Przyślę ją teraz - powiedział i wyszedł.

Chwilę później w drzwiach pojawiła się Melissa. Uśmiech­nęła się do Cletusa serdecznie i weszła, aby usiąść na tym samym krześle, które właśnie opuścił Eachan.

- Mają zamiar zająć się twoim kolanem - powiedzia­ła. - Cieszę się.

Patrzył na jej uśmiech. I przez chwilę miał w piersi takie fizyczne odczucie, jak gdyby serce rzeczywiście poruszyło mu się na jej widok. W uszach brzmiało mu jeszcze to, co powiedział Eachan, a ochronna strefa, którą życie i ludzie nauczyli go utrzymywać wokół siebie, zdawała się stopniowo zanikać.

- Ja również - usłyszał swoje słowa.

- Rozmawiałam dzisiaj z Arvidem... - zawiesiła głos. Spostrzegł, iż jej niebieskie oczy zatonęły jak zahipnotyzowane w jego oczach, i uświadomił sobie, że stało się tak pod wpływem jego nieustępliwego spojrzenia.

- Melisso - rzekł wolno - co byś powiedziała, gdybym cię poprosił, abyś wyszła za mnie?

- Proszę... - Był to zaledwie szept. Cletus skierował spojrzenie w inną stronę, uwalniając w ten sposób Melissę; dziewczyna odwróciła głowę.

- Wiesz, że mam ojca, o którym muszę myśleć, Cletusie - odezwała się cicho.

- Tak - odparł. - Oczywiście.

Nagle spojrzała na niego ponownie, obdarzając go uśmie­chem, i położyła rękę na jednej z jego dłoni leżących na prześcieradle.

- Ale chciałam porozmawiać z tobą o różnych innych rzeczach - powiedziała. - Jesteś naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem, wiesz.

- Jestem, naprawdę? - zapytał i zdobył się na uśmiech.

- Wiesz, że jesteś - rzekła. - Zrobiłeś wszystko, co zapowiedziałeś. Wygrałeś wojnę dla Bakhalli i uczyniłeś to w ciągu kilku tygodni jedynie przy pomocy oddziałów dorsajskich. A teraz zamierzasz sam zostać Dorsajem. Nic już teraz nie przeszkodzi ci w napisaniu tych książek. Już po wszystkim.

Gdzieś w głębi duszy Cletus poczuł ból, a strefa ochronna poczęła znowu się wokół niego zamykać. Po raz kolejny znalazł się samotny wśród ludzi, którzy go nie rozumieli.

- Obawiam się, że nie - powiedział. - Jeszcze nie jest po wszystkim. Skończył się dopiero pierwszy akt. W rzeczywisto­ści wszystko teraz naprawdę się zaczyna.

Melissa spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Zaczyna się - powtórzyła. - Ależ Dow wraca dzisiaj na Ziemię. Nie przyjedzie już tutaj więcej.

- Obawiam się, że przyjedzie - powiedział Cletus.

- Przyjedzie? Po co miałby przyjeżdżać?

- Ponieważ jest człowiekiem ambitnym - odparł Cletus - i-ponieważ zamierzam pokazać mu, jak zaspokoić tę ambicję.

- Ambicja! - W głosie dziewczyny pobrzmiewało niedo­wierzanie. - Jest już jednym z pięciu ministrów Najwyższej Rady Koalicji. Jeszcze rok lub dwa i bez wątpienia zostanie przewodniczącym rady. Czego jeszcze mógłby chcieć? Spójrz na to, co już ma!

- Nie zaspokoisz ambicji, podsycając ją, tak jak nie ugasisz ognia w ten sposób - powiedział Cletus. - Dla człowieka ambitnego wszystko to, co już ma, jest niczym. Liczy się tylko to, czego jeszcze nie ma.

- Ale czego on jeszcze nie ma? - Melissa była szczerze zdumiona.

- Wielu rzeczy - odparł Cletus. - Zjednoczonej Ziemi, pod jego władzą, stojącej na czele wszystkich światów, również pod jego władzą.

Melissa wytrzeszczyła oczy. - Sojusz i Koalicja połączo­ne? - powiedziała. - Ależ to niemożliwe. Nikt nie wie tego lepiej niż Dow.

- Zamierzam udowodnić mu, że to jest możliwe - odparł Cletus.

Lekki rumieniec gniewu zabarwił policzki dziewczyny. - Zamierzasz... - urwała. - Pewnie myślisz, że muszę być głupia, skoro siedzę i słucham tego wszystkiego!

- Nie - powiedział trochę smutno - nie bardziej niż inni. Miałem tylko nadzieję, że przynajmniej raz mi uwierzysz.

- Uwierzyć ci! - Raptem, nieomal ku własnemu za­skoczeniu, Melissa poczuła dziką wściekłość. - Miałam rację, kiedy spotkałam cię pierwszy raz i powiedziałam, że jesteś taki jak mój ojciec. Wszyscy myślą, że to tylko skórzany strój i broń, i nic więcej, a prawda jest taka, że te rzeczy nic dla niego nie znaczą. Prawie wszyscy myślą, że ty to zimna stal i kalkulacja, żadnych uczuć. Otóż, pozwól, że ci coś powiem - nie oszukasz nikogo. Nie oszukasz ojca i nie oszukasz Arvida. A przede wszystkim nie oszukasz mnie! Ciebie obchodzą ludzie, tak jak ojciec przywiązuje wagę do tradycji - tradycji honoru, odwagi, prawdy i wszystkich tych rzeczy, o których wszyscy myślą, że ich już nie ma. Właśnie to mu zabrano tam na Ziemi i właśnie to zamierzam odzyskać dla niego, kiedy sprawię, żeby tam wrócił, nawet jeśli będę musiała zrobić to przemocą, ponieważ on jest taki jak ty. Trzeba go zmusić do tego, by zatroszczył się o siebie i zdobył to, czego naprawdę pragnie.

- Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym - odezwał się Cletus spokojnie, kiedy skończyła - że Dorsajowie mają jakąś tradycję?

- Tradycję? Dorsajowie? - Pogarda uczyniła głos dziew­czyny zjadliwym. - Świat wypełniony zbieraniną byłych żołnierzy ryzykujących życie w małych wojnach innych naro­dów za zapłatę niewiele większą od tej, którą dostaje zwykły operator maszyn! Możesz w tym doszukać się tradycji?

- Przyszłej tradycji - powiedział Cletus. - Myślę, że Eachan patrzy w przyszłość dalej niż ty, Melisso.

- Co mnie obchodzi przyszłość? - Stała teraz, patrząc na niego z góry. - Chcę, żeby był szczęśliwy. On potrafi troszczyć się o wszystkich oprócz siebie. Ja muszę troszczyć się o niego. Kiedy byłam mała i umierała moja matka, prosiła mnie - właśnie mnie - abym o niego dbała. I będę.

Okręciła się i podeszła do drzwi. - I tylko o niego mam zamiar się troszczyć - wykrzyknęła zatrzymując się i od­wracając jeszcze raz w drzwiach. - Jeśli myślisz, że będę się troszczyć również o ciebie, to się mylisz! Idź więc, ryzykuj dla jakiejś jednej czy drugiej wzniosłej zasady wtedy, kiedy mógłbyś osiąść gdzieś i robić coś naprawdę dobrego, pisać, pracować w taki sposób, do jakiego jesteś stworzony!

Wyszła. Drzwi były zbyt dobrze zaprojektowane, aby trzasnąć za nią, ale tylko to uchroniło je od trzaśnięcia.

Cletus leżał oparty o poduszki i patrzył przed siebie na białą, pustą i obojętną ścianę. Pokój szpitalny wydawał się jeszcze bardziej pusty niż kiedykolwiek przedtem.

Cletus miał jednak jeszcze jednego gościa w tym dniu. Był nim Dow deCastries, przed którym do jego pokoju wszedł jako pierwszy Wefer Linet.

- Spójrz, kogo przyprowadziłem ze sobą, Cletusie! - zawołał Wefer wesoło. - Spotkałem pana ministra w Klubie Oficerskim, gdzie jadł obiad z kilkoma Exotikami, a on powiedział mi, abym przekazał ci jego gratulacje z powodu abstrakcyjnej doskonałości militarnej - a nie z powodu wpływu owej doskonałości na stan stosunków między Neulan-dią i Bakhallą. Zapytałem go, czy nie mógłby pójść ze mną i osobiście złożyć ci gratulacji. I oto jest!

Odsunął się na bok, przepuszczając Dowa do przodu. Za plecami wysokiego mężczyzny Wefer mrugnął do Cletusa. - Muszę coś załatwić tutaj w szpitalu - powiedział. - Zaraz wracam.

Wyskoczył z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Dow spojrzał na Cletusa.

- Czy musiał pan użyć Wefera jako pretekstu? - spytał Cletus.

- To było najprostsze. - Dow wzruszył ramionami, kwitując w ten sposób sprawę. - Moje gratulacje, oczywiście.

- Naturalnie - powiedział Cletus. - Dziękuję. Dlaczego pan nie siada?

- Wolę stać - odparł Dow. - Powiedziano mi, że wyjeżdża pan, by zagrzebać się na Dorsaj. Weźmie się pan więc za pisanie tych książek?

- Jeszcze nie teraz - powiedział Cletus.

Dow uniósł brwi. - Czy ma pan coś jeszcze do zrobienia?

- Na kilku planetach żyje parę bilionów ludzi, których trzeba najpierw uwolnić - powiedział Cletus.

- Uwolnić? - Dow uśmiechnął się. - Od Koalicji?

- Od Ziemi.

Dow potrząsnął głową. Jego uśmiech stał się ironiczny. - Życzę panu powodzenia. A wszystko to po to, żeby napisać parę tomów?

Cletus nic nie odpowiedział. Siedział wyprostowany na łóżku, jak gdyby na coś czekając. Uśmiech Dowa zniknął.

- Ma pan rację - odezwał się Dow innym tonem, ale Cletus nadal nic nie mówił. - Mam coraz mniej czasu; y/racam na Ziemię dziś po południu. Może zobaczymy się tam, powiedzmy, za sześć miesięcy?

- Obawiam się, że nie - odparł Cletus. - Spodziewam się jednak zobaczyć pana tutaj, wśród nowych planet. Powiedz­my, za dwa lata!

Ciemne oczy Dowa stały się jeszcze zimniejsze niż zwyk­le. - Źle mnie pan zrozumiał, Cletusie - powiedział. - Nie zostałem stworzony do tego, by dostosowywać się do innych.

- Ani ja - stwierdził Cletus.

- Tak - powiedział wolno Dow. - Rozumiem. Praw­dopodobnie więc spotkamy się mimo wszystko - uśmiech powrócił na jego twarz, nieoczekiwany i blady - w Filippi.

- Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce, w którym mog­libyśmy się spotkać - zauważył Cletus.

- Sądzę, że ma pan rację. To jasne - rzekł Dow. Zrobił kilka kroków do tyłu i otworzył drzwi. - Życzę poprawy.

- A ja bezpiecznej podróży na Ziemię - odwzajemnił się Cletus.

Dow odwrócił się i wyszedł. Kilka minut później drzwi otworzyły się znowu i pojawiła się w nich głowa Wefera.

- DeCastries poszedł? - zapytał Wefer. - Więc nie rozmawialiście zbyt długo.

- Powiedzieliśmy wszystko, co mieliśmy sobie do powie­dzenia - odparł Cletus. - Nie było potrzeby, aby dłużej zostawał.


Rozdział XVII



Trzy dni później Mondar znowu zjawił się przy łóżku Cletusa.

- No więc, Cletusie - powiedział siadając na krześle obok łóżka - od tej chwili, kiedy widzieliśmy się ostatnio, większość czasu spędziłem na rozpatrywaniu całego tego przedsięwzięcia z innymi członkami naszej grupy, tymi, którzy mieli większe niż ja doświadczenia z pewnymi aspektami tego rodzaju zamierzeń. Wspólnie wypracowaliśmy pewien plan działania, który zdaje się stwarzać największe szansę na to, że nastąpi oczekiwany przez ciebie cud. Najważniejsze pytanie dotyczyło tego, czy byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś został dokładnie zaznajomiony z fizjologią swego organizmu i pro­cesami wzrostu i odnowy tkanek, czy też byłoby lepiej, gdybyś miał o tym jak najmniejsze pojęcie.

- Jaka zapadła decyzja? - zapytał Cletus.

- Zdecydowaliśmy, że najlepiej byłoby, gdybyś wiedział o tym jak najmniej - odpowiedział Mondar. - Chodzi o to, aby bodziec do tego, co ma stanowić w zasadzie nienormalną reakcję ciała, wyszedł z najprymitywniejszego poziomu or­ganizmu, twojego organizmu.

- Nie chcecie zatem, abym wyobrażał sobie to, co będzie zachodziło?

- Właśnie - odparł Mondar. - Powinieneś swoje zain­teresowanie dla procesu odnowy tkanek, w takim stopniu jak to jest możliwe, pozbawić elementów symbolicznego myślenia. Twoja determinacja musi być skierowana w dół, na najniższy poziom, poziom instynktów. Aby to osiągnąć, potrzebujesz praktyki, tak więc opracowaliśmy zestaw ćwiczeń, których wykonania mam zamiar nauczyć cię w ciągu dwóch następ­nych tygodni. Będę przychodził i uczył cię codziennie, dopóki nie upewnię się, że w niezbędnych dziedzinach masz całkowitą kontrolę. Wtedy zalecimy symboliczną operację, w czasie której genetyczny wzór twojego prawego kolana zostanie w formie kilku komórek mięśni i kości przeniesiony do lewego kolana, w którym winno dojść, jak tego chcemy, do odbudowy tkanek.

- Dobrze - powiedział Cletus. - Kiedy mamy zacząć ćwiczenia?

- Od zaraz, jeśli chcesz - odpowiedział Mondar. - Zaczniemy od tego, że odłożymy na bok to wszystko, co ma związek z twoimi kolanami, i porozmawiamy o czymś zupełnie innym. Masz jakieś propozycje co do tematu?

- Najlepszą na świecie - odparł Cletus. - I tak zamie­rzałem o tym z tobą pomówić. Chciałbym pożyczyć dwa miliony międzynarodowych jednostek monetarnych.

Mondar popatrzył na Cletusa przez chwilę, później uśmiech­nął się. - Obawiam się, że nie mam tyle przy sobie - powiedział. - Mimo wszystko tutaj, z dala od Ziemi, dwa miliony międzynarodowych jednostek monetarnych spotyka się znacznie rzadziej niż tam. Czy bardzo pilnie są ci potrzebne?

- Pilnie. I mówię absolutnie poważnie - odparł Cletus. - Chciałbym, abyś porozmawiał o tym ze swoimi kolegami Exotikami tutaj, w Bakhalli, i gdzie indziej, jeśli to konieczne. Nie mylę się, nieprawdaż, przypuszczając, że wasza organizacja mogłaby pożyczyć taką sumę, gdyby doszła do wniosku, że warto?

- Nie mylisz się, nie - powiedział wolno Mondar. - Musisz jednak przyznać, że jest to dosyć niezwykła prośba ze strony nie posiadającego prawie majątku byłego pułkownika armii sojuszniczej, który jest teraz emigrantem na Dorsaj. Co masz zamiar zrobić z taką sumą pieniędzy?

- Utworzyć całkiem nowy rodzaj jednostki wojskowej - odpowiedział Cletus. - Nowy pod względem organizacji, szkolenia, wyposażenia i możliwości taktycznych.

- Wykorzystując oczywiście - stwierdził Mondar - dorsajskich najemników?

- Zgadza się - potwierdził Cletus. - Mam zamiar stworzyć siłę bojową co najmniej pięciokrotnie skuteczniejszą niż istniejące obecnie porównywalne jednostki militarne. Taka siła będzie w stanie przelicytować nie tylko Sojusz, ale i Koalicję, jeśli chodzi o dostarczanie wojsk do tego rodzaju pozaziemskich kolonii, jak wasza. Mogę podnieść żołd ofice­rom i żołnierzom i mimo to zaoferować skuteczną siłę bojową za cenę mniejszą nawet od tej, której żądali kiedyś najemnicy dorsajscy; po prostu dlatego, że będziemy potrzebowali mniej ludzi, aby wykonać to samo zadanie.

- I sugerujesz - powiedział w zamyśleniu Mondar - że taka siła najemna szybko spłaciłaby dwumilionowy dług.

- Nie sądzę, aby były co do tego jakiekolwiek wątpliwo­ści - odrzekł Cletus.

- Być może, nie - powiedział Mondar - zakładając, że ci twoi nowi najemnicy robiliby to, co im każesz. Ale skąd to można by wiedzieć naprzód? Obawiam się, Cletusie, że nasza organizacja będzie potrzebowała jakichś gwarancji, zanim pożyczy tak dużą sumę pieniędzy.

- Gwarancje - rzekł Cletus - często nie są konieczne, kiedy opinia o pożyczającym jest dobra.

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że już pożyczałeś kiedyś dwa miliony międzynarodowych jednostek monetar­nych. - Mondar kpiarsko uniósł brwi.

- Miałem na myśli reputację wojskową, a nie finan­sową - powiedział Cletus. - Twoi Exotikowie otrzymali najlepszy z możliwych dowód wspomnianej reputacji woj­skowej. Małej grupie najemników dorsajskich bez niczyjej pomocy udało się dokonać tego, czego nie mogły zrobić liczne i znacznie lepiej wyposażone wojska sojusznicze, to znaczy zniszczyć potęgę militarną Neulandii i wygrać lokalną wojnę. Nasuwa się wniosek, że ta wasza kolonia nie po­trzebuje sojuszniczych oddziałów. Sama może bronić się doskonale jedynie przy pomocy najemników dorsajskich. Czy mam rację?

- Z pewnością przedstawiłeś dobry argument - odparł Mondar.

- Gwarancją, że oddamy dług - powiedział Cletus -jest zatem najlepsza gwarancja na świecie. Jest nią bezpieczeństwo zapewniane przez dorsajskich najemników dotąd, dopóki dług nie zostanie spłacony.

- A co będzie, jeśli... hmmm - odezwał się Mondar delikatnie - wy, Dorsajowie, nie wywiążecie się z umowy? Nie chcę was oczywiście obrazić, ale w takich sprawach trzeba rozważyć wszystkie możliwości. Jeśli ja nie poruszę tej kwestii, zrobi to ktoś inny. Co będzie, jeśli pożyczymy wam pieniądze, wy przeszkolicie swoje oddziały, a później odmówicie spłaty długu albo dalszej ochrony kolonii?

- W takim wypadku - rzekł Cletus, rozkładając leżące na prześcieradle ręce - nie znalazłby się nikt, kto chciałby nas jeszcze wynająć! Dobrzy najemnicy, podobnie jak i ci, co handlują innym towarem, bazują na zadowoleniu klientów. Jeśli weźmiemy wasze pieniądze, a następnie nie dotrzymamy umo­wy, to która kolonia będzie chciała jeszcze z nami próbować?

Mondar skinął głową. - Bardzo dobry argument - powiedział. Siedział przez chwilę z nieobecnym spojrzeniem, jak gdyby obcował z własnymi myślami w pewnym, tajemnym zakątku swego umysłu. Następnie ponownie spojrzał na Cletusa.

- Bardzo dobrze - powiedział. - Przekażę moim kole­gom Exotikom twoją prośbę o pożyczkę. Zdajesz sobie sprawę z tego, że to wszystko, co mogę zrobić. Trochę czasu zajmie rozważenie sprawy i nie mogę obiecać, że zakończy się dla ciebie pomyślnie. Jak wiesz, prosisz o bardzo dużą sumę, a tak naprawdę nie ma żadnego ważnego powodu, dla którego mielibyśmy ci ją pożyczyć.

- O, myślę, że jest - powiedział Cletus swobodnie. - Jeśli w swojej ocenie was, Exotików, nie popełniłem żadnych błędów, jednym z waszych ostatecznych celów musi być całkowita niezależność od zewnętrznych zobowiązań, tak abyście mieli możność wypracowania sobie bez przeszkód własnej wizji przyszłości. Sojusznicza pomoc militarna przydała się wam, ale uzależniła was od Sojuszu. Jeśli będziecie mogli bez żadnych zobowiązań kupić sobie bezpieczeństwo gwaran­towane przez dorsajskich najemników, zdobędziecie wolność, której, jak sądzę, bardzo pragniecie. Dwa miliony jednostek pożyczki na dobrej gwarancji to małe ryzyko w porównaniu z szansą wybicia się na niepodległość.

Cletus popatrzył znacząco na Mondara. Mondar lekko potrząsnął głową; na jego twarzy widniał cień podziwu.

- Cletusie, Cletusie - rzekł - jak szkoda, że nie jesteś Exotikiem! - Westchnął i wyprostował się na krześle. - Dobrze, przekażę twoją prośbę o pożyczkę. A teraz, myślę, że nadeszła pora, aby zacząć nasze ćwiczenia. Usiądź wygodnie i spróbuj osiągnąć stan unoszenia się, który mi opisywałeś. Jak prawdopodobnie się orientujesz, zwie się on stanem regresji. Ja również wprowadzę się w ten stan. A teraz, jeśli jesteś gotowy, skoncentrujmy się razem na tym wyodręb­nionym okruchu życia, na tej pojedynczej komórce, która była zaczątkiem twojej świadomości. Do tej wczesnej, prymi­tywnej świadomości musisz teraz spróbować wrócić.

Trzy tygodnie później wyleczony Cletus, z obiema nogami usztywnionymi przez specjalny gips nałożony na kolana, szedł o kulach przez dworzec odpraw w Bakhalli. Razem z Arvidem kierował się do airbusu, który miał ich przewieźć na to samo lądowisko wahadłowców, na którym Cletus po raz pierwszy wylądował na Kultis kilka miesięcy temu; airbus stał się koniecznością ze względu na przebudowę drogi, teraz kiedy ustała działalność partyzancka.

Kiedy przechodzili przez główny hali, drogę zastąpił im oficer Sojuszu. Okazał się nim porucznik Bili Athyer. Był pijany - nie tak pijany, by się zataczać czy bełkotać, ale dość pijany, by zagrodzić im drogę z nieprzyjemnym błyskiem w oczach. Cletus zatrzymał się. Arvid zrobił pół kroku do przodu, otwierając usta, ale Cletus powstrzymał młodego mężczyznę, kładąc rękę na jego potężnym ramieniu.

- Wyjeżdża pan na Dorsaj, prawda, pułkowniku? - odezwał się Athyer, ignorując Arvida. - Teraz, kiedy wszyst­ko jest już tutaj miłe i ładne, pan wybiera się w drogę?

Cletus oparł się na kulach. Nawet tak pochylony musiał spojrzeć w dół, by napotkać nabiegłe krwią oczy Athyera.

- Tak myślałem. - Athyer roześmiał się. - No cóż, pułkowniku, nie chciałem pozwolić panu odjechać, dopóki panu nie podziękuję. Gdyby nie pan, stanąłbym przed komisją weryfikacyjną.

- W porządku, poruczniku - powiedział Cletus.

- Tak, nieprawdaż? Całkiem w porządku - powiedział

Athyer. - Skryłem się dla bezpieczeństwa w bibliotece przed naganą lub, być może, utratą awansu. Niebezpieczeństwo zażegnane, nie znajdę się w polu, gdzie mógłbym coś naknocić albo może nawet, kto wie, odrobić to, iż nie jestem tak bystry, jak pan na Etter Pass, pułkowniku.

- Poruczniku... - zaczął Arvid niebezpiecznym tonem.

- Nie - powiedział Cletus, nadal opierając się na ku­lach - pozwól mu mówić.

- Dziękuję, pułkowniku... Dziękuję, pułkowniku... Niech to diabli, pułkowniku - głos Athyera nagle się załamał - czy pańska cenna reputacja znaczy dla pana tyle, by musiał mnie pan pogrzebać za życia? Mógłby pan przynajmniej pozwolić, abym sprawiedliwie dostał za swoje, bez żadnej pokazowej dobroci z pańskiej strony! Czy nie wie pan, że nigdy już nie będę miał żadnej szansy w polu? Czy nie wie pan, że napiętnował mnie pan na dobre? Co mam teraz robić skazany przez resztę swojego wojskowego życia na książki?

- Niech pan spróbuje je przeczytać! - Cletus nie usiłował ściszyć głosu, który niósł się wyraźnie w stronę przysłuchują­cego się im teraz tłumu i w którym dźwięczała pogarda, po raz pierwszy w życiu, okrutna i bezlitosna. - Aby mógł pan dowiedzieć się czegoś o dowodzeniu oddziałami w bitwie... Chodźmy, Arv.

Cletus przełożył kule do jednej ręki i wyminął Athyera. Arvid podążył za nim. Kiedy tłum otoczył ich znowu, usłyszeli za sobą ochrypły głos Athyera wykrzykujący:

- Dobrze, będę czytał! I będę czytał je dopóty, dopóki nie wyrównam z panem rachunku, pułkowniku!


Rozdział XVIII



Sześć miesięcy później Cletus był nie tylko szczęśliwie wyleczony, ale gotowy do rozpoczęcia pracy, którą zaplano­wał, emigrując na Dorsaj.

Zaczynając dwa ostatnie kilometry ze swego codziennego dwudziestokilometrowego biegu, pochylił się, aby wspiąć się na długie zbocze wzgórza i dalej nad brzeg jeziora Athan, po którego drugiej stronie, na przedmieściach Foralie, znajdował się dom Eachana Khana - na planecie znanej jako Dorsaj. Krok Cletusa skrócił się, oddech pogłębił, ale oprócz tych zmian żadne inne się nie pojawiły. Nie zmniejszył szybkości.

Właśnie minęło prawie pięć miesięcy od czasu, kiedy zdjęto mu z nóg gips, aby odsłonić doskonale zdrowe, odbudowane lewe kolano. Bakhalskie bractwo medyczne paliło się do tego, by go zatrzymać i przeprowadzić badania owego cudu, ale Cletus miał inne rzeczy do zrobienia. Po tygodniu, chwiejąc się jeszcze na nogach, które na nowo uczyły się sztuki chodzenia, wyjechał z Melissą i Eachanem Khanem na Dorsaj. Był gościem w domu Eachana, odkąd jego zaręczyny z Melissą stały się faktem, i cały ten czas spędził na nieustającym fizycznym treningu.

Metody treningu były proste i z jednym wyjątkiem tradycyj­ne. Dnie Cletus spędzał głównie na spacerowaniu, bieganiu, pływaniu i wspinaniu się. To właśnie wspinaczka zawierała jedyny, nietradycyjny element w tej codziennej rutynie, ponie­waż Cletus kazał zbudować, stale dodając coś do tej kon­strukcji, rodzaj przyrządu gimnastycznego, labirynt stalowych rurek połączonych ze sobą na różnych wysokościach pod różnymi kątami, który miał teraz około dziesięciu metrów wysokości, siedem metrów szerokości i ponad siedemnaście metrów długości.

W tym czasie, sześć miesięcy po opuszczeniu szpitala na Kultis, dzień Cletusa rozpoczynał się od wspinania się, bez odpoczynku, jedynie za pomocą rąk na linę za­wieszoną na konarze drzewa dwadzieścia siedem metrów nad ziemią. Dotarłszy do konara, Cletus przesuwał się wzdłuż niego jakieś cztery metry, spuszczał w dół po krótszej linie, mierzącej siedemnaście metrów, i rozhuśtywał ją tak, że przy którymś z kolei wychyleniu był w stanie złapać się górnego drążka konstrukcji gimnastycznej własnego pomysłu. Następne trzydzieści minut spędzał na chodzeniu po tym przyrządzie trasami, które stawały się coraz bardziej skomplikowane i coraz trudniejsze w miarę jak konstrukcja powiększała się i poprawiała się kondycja Cletusa.

Dotarłszy do drugiego końca przyrządu Cletus rozpoczynał poranny bieg, którego trasa, jak już wiadomo, wynosiła dwadzieścia kilometrów. Prowadziła ona początkowo przez dość równinny teren, potem biegła wśród najrozmaitszych stromych wzgórz i pagórków, których pełno było w tej górzystej okolicy. Wysokość nad poziomem morza wynosiła dwa tysiące osiemset metrów, co miało wyraźny wpływ na liczbę czerwonych ciałek krwi i rozmiary tętnic wień­cowych.

Koniec trasy stanowiło zbocze o długości trzech kilometrów. Tuż za szczytem wzgórza teren znowu obniżał się i przez jakieś pięćdziesiąt metrów prowadził wśród podobnych do sosen drzew i kończył się nad brzegiem jeziora Athan.

Kiedy Cletus dotarł do brzegu, nie przerwał truchtu, wbiegł na płyciznę i dał nurka w wody jeziora. Wynurzył się na powierzchnię i zaczai płynąć w kierunku znajdującego się w odległości ośmiuset metrów przeciwległego brzegu, na którym widać było długi, niski, utrzymany w wiejskim stylu, niewielki pośród drzew, dom Eachana.

Woda w tym górskim jeziorze była zimna, ale Cletus nie czuł tego. Jego ciało, rozgrzane biegiem, znajdowało ją przyjemnie chłodną. Płynął ubrany tak jak podczas biegu, w buty, skarpetki, spodenki i koszulkę; zdążył się już przyzwyczaić do wagi nasiąkniętych wodą butów i ubrania, tak że zwracał na nie uwagi.

Płynął szybko, jego ramiona mocno zagarniały wodę, a. głowa rytmicznie przechylała się w prawo, kiedy nabierał pełne płuca górskiego powietrza. Stopy młócące wodę zo­stawiały równy ślad.

Zerknął na zegarek i bez pośpiechu ruszył truchtem w górę zbocza, w stronę rozsuwanego okna na parterze, które prowadziło prosto do jego sypialni. Dziesięć minut później, wykąpany i przebrany, dołączył w słonecznej jadalni do Eachana i Melissy, aby zjeść obiad.

- Jak ci poszło? - zapytała Melissa. Uśmiechnęła się naturalnie, ciepło, tak że przepłynął między nimi prąd od­wzajemnionego uczucia. Sześć miesięcy obcowania ze sobą zniosło wszystkie dzielące ich bariery. Cletus był zbyt miły, a Melissa zbyt otwarta, by nie zbliżyli się do siebie w takich okolicznościach. Osiągnęli taki stan, w którym to, czego nie mówili, było niemal ważniejsze od tego, co mówili.

- Sześć minut poniżej przeciętnej w dwudziestokilometrowym biegu - odpowiedział. - Trochę ponad dziesięć minut przez jezioro. - Spojrzał na Eachana. - Myślę, że nadeszła pora, by zorganizować ten pokaz, który zaplanowa­łem. Możemy wykorzystać bieżnię na stadionie w Foralie.

- Zajmę się tym - powiedział Eachan.


Trzy dni później odbył się pokaz w Foralie. W ciepły, sierpniowy dzień na stadionie znalazło się ponad osiem­dziesięciu oficerów dorsajskich, zaproszonych przez Eachana. Siedzieli w głównym sektorze trybuny, przed dużym ekranem, do którego podłączono całą baterię urządzeń służących do monitorowania procesów fizjologicznych i nastawionych na odbiór informacji przekazywanych z różnych przekaźników umieszczonych w ciele i na ciele Cletusa.

Cletus miał na sobie swój zwykły strój do biegania. W po­bliżu nie było widać ani przyrządu gimnastycznego, ani basenu pływackiego, gdyż miał to być po prostu pokaz wytrzymałości. Kiedy tylko zaproszeni oficerowie zajęli miejsca, Eachan stanął przy ekranie, mając zamiar kontrolować pracę różnych instrumentów, tak by wszyscy widzieli ich wskazania; i Cletus rozpoczął bieg.

Wszyscy obecni tam oficerowie najemników znali historię Cletusa, szczególnie wydarzenia na Kultis i niemal cudowne wyleczenie zranionego kolana. Przyglądali się z zainteresowa­niem, jak Cletus z szybkością szesnastu kilometrów na godzinę okrąża bieżnię o długości ośmiuset metrów. Po pierwszym kilometrze Cletus zwolnił do nieco powyżej dwunastu i pół kilometra na godzinę; tętno sięgające do stu siedemdziesięciu uderzeń na minutę opadło do stu czterdziestu uderzeń i utrzy­mywało się na tym poziomie.

Biegł całkiem lekko i oddychał miarowo, kiedy kończył szósty kilometr. Wówczas jednak, chociaż szybkość się nie zmniejszyła, puls zaczął powoli przyśpieszać, a po dziewięciu kilometrach wynosił sto osiemdziesiąt uderzeń. Zatrzymał się na tym poziomie i od tego momentu Cletus zaczął z wolna tracić szybkość. Przed końcem dwunastego kilometra biegł już z prędkością jedenastu kilometrów na godzinę, a po czternastym ledwie osiągał rezultat dziewięciu i pół kilometra na godzinę.

Najwyraźniej zbliżał się do kresu swojej wytrzymałości. Jeszcze dwa razy przebiegł wokół stadionu. Pokonując szes­nasty kilometr zaledwie truchtał. Brakowało mu sił; lecz wyczyn taki, niezależnie od tego, przez kogo był dokonany, nie mówiąc o człowieku, który pół roku temu nie mógł chodzić, wystarczył, aby wzbudzić szmer zdumienia i podziwu wśród widzów.

Niektórzy z nich wstali z miejsc, aby pogratulować Cletusowi w tym momencie, w którym przebiegnie szesnasty kilometr, mający najwyraźniej stanowić koniec biegu.

- Jeszcze minutę, panowie, proszę - powiedział Eachan. - Gdybyście zechcieli zostać trochę dłużej na swoich miejscach...

Odwrócił się i kiwnął głową na Cletusa, który mijał właśnie, dokładnie na wprost patrzących, znak oznaczający szesnasty kilometr. Cletus skinął głową i pobiegł dalej.

Następnie, ku najwyższemu zdumieniu widzów, wydarzyła się niezwykła rzecz. W miarę jak Cletus biegł dalej wokół stadionu, jego krok stawał się pewniejszy, a oddech się uspokajał. Nie od razu odzyskał poprzednią szybkość, ale częstotliwość pulsu, jak pokazywał ekran, zaczęła wolno się obniżać.

Z początku opadała skokowo, najpierw zmniejszając się o kilka uderzeń i utrzymując na tym poziomie jakiś czas, i znowu zmniejszając się o kilka uderzeń. Kiedy Cletus po okrążeniu stadionu znalazł się znowu przed przyglądającymi się mu oficerami, jego puls wynosił sto pięćdziesiąt uderzeń na minutę.

Wtedy też zaczął nabierać szybkości. Nie odzyskał jej wiele; doszedł do dziewięciu kilometrów na godzinę. Utrzymywał jednak stałe tempo, okrążając bieżnię. Zrobił jeszcze sześć dodatkowych okrążeń - prawie pięć kilometrów - a pod koniec ostatniego kilometra jego prędkość i puls były stałe.

Po tych pięciu kilometrach Cletus przestał biec, dokończył okrążenie bez żadnych oznak wyczerpania i zatrzymał się przed grupą widzów, normalnie oddychając, prawie że nie spocony, z pulsem wynoszącym kilka uderzeń na minutę.

- To wszystko, panowie - powiedział zwracając się do widzów. - Teraz muszę was opuścić na parę chwil, aby się umyć, a panowie zechcą tymczasem udać się do domu Eachana, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać w domowym zaciszu. Dołączę tam do was za jakieś dwadzieś­cia minut, a przez ten czas pozwolę panom zastanowić się nad tym, co widzieliście, bez żadnych dalszych wyjaśnień z wyjąt­kiem tego, iż to, czego właśnie dokonałem, sprowadzało się w istocie do sięgnięcia do rezerw organicznych, które to rezerwy są zwykle większe, niż wymaga tego wysiłek. Jednakże za tę cenę, jak panowie widzicie, było to możliwe i realne.

Cletus skręcił w kierunku szatni przy najbliższym krańcu stadionu. Widzowie zaś ruszyli do airbusu wynajętego przez Eachana i polecieli nim do jego domu, w którym rozsunięto szklane tafle stanowiące dłuższy bok salonu, tak że salon i przylegające doń patio utworzyły jedno duże pomieszczenie. Przyniesiono jedzenie i napoje, a niedługo później zjawił się Cletus.

- Nikt z was nie wątpi zapewne - powiedział stojąc naprzeciwko gości siedzących na ustawionych półkolem krzes­łach - że wszyscy ci, których tutaj zaprosiliśmy, są oficerami, albowiem tylko oficerów, jak sądziłem, może interesować przystąpienie wraz ze mną do utworzenia całkiem nowej jednostki wojskowej, jednostki, którą chciałbym dowodzić i która swoim oficerom i żołnierzom podczas kilku miesięcy szkolenia będzie mogła zapewnić jedynie utrzymanie, nato­miast później będzie im w stanie wypłacać żołd co najmniej dwukrotnie wyższy od tego, jaki otrzymywali do tej pory jako najemnicy. Nie muszę dodawać, że spodziewam się spić samą śmietankę, oczekuję więc, iż ci najlepsi oddadzą nie tylko swój czas, ale cały swój zapał dla dobra nowej organizacji.

Przerwał na chwilę. - To było powodem tego pokazu, który widzieliście - powiedział. - Mówiąc najprościej, przekonaliście się, że byłem przynajmniej o połowę bardziej sprawny fizycznie, niż pozwalały mi moje zasoby energii i kondycja. Krótko mówiąc, dałem przykład, jak człowiek może uczynić z siebie półtora człowieka.

Znowu zrobił przerwę i nim zaczął mówić dalej, jego oczy przesunęły się kolejno po twarzach wszystkich słuchających.

- Spodziewam się - rzekł wolno i z naciskiem - że każdy żołnierz i oficer tej jednostki, którą tworzę, będzie w stanie osiągnąć w czasie szkolenia co najmniej tyle samo. Jest to, panowie, warunek wstępny dla każdego, kto zechciałby włączyć się do tego przedsięwzięcia.

Uśmiechnął się nieoczekiwanie. - A teraz odprężcie się i czujcie dobrze. Pospacerujcie po okolicy, obejrzyjcie mój zrobiony domowym sposobem sprzęt treningowy i zadawajcie Eachanowi, Melissie Khanom i mnie tyle pytań, ile zechcecie. Za kilka dni zorganizujemy tutaj kolejne spotkanie dla tych, którzy zdecydują się do nas przyłączyć. To wszystko.

Usunął się z centrum uwagi i skierował do bufetu, na którym rozstawiono jedzenie i napoje. Towarzystwo rozbiło się na małe grupki, rozległ się szum rozmów. Późnym popołud­niem większość gości wyszła, tuż przed opuszczeniem domu dwadzieścia kilka osób zaoferowało Cletusowi swoje usługi. Nieco więcej osób obiecało zastanowić się nad tym i skontak­tować się z nim w ciągu następnych dwóch dni. W końcu została tylko mała grupa tych, którzy decyzję podjęli jeszcze przed pokazem, i ci spotkali się po obiedzie w zamkniętym tym razem salonie na prywatną naradę.

Obecni byli Arvid, którego zranione ramię już się wygoiło, major Swahili i major David Ap Morgan, którego rodzina mieszkała pod Foralie. Inni oficerowie Eachana nadal przeby­wali w Bakhalli, dowodząc oddziałami dorsajskimi, które pozostały tam na żołdzie u Exotików, aby strzec ich kolonii teraz, kiedy Sojusz wycofał swoje wojska dowodzone przez Bata Traynora. Obaw Bata przed tym wycofaniem nie podziela­ła Sojusznicza Kwatera Główna na Ziemi, która nie posiadała się z radości, mogąc odzyskać blisko pół dywizji żołnierzy, aby wzmocnić swoje zaangażowanie militarne na pół tuzina innych planet. Oprócz Arvida, Swahiliego, Apa Morgana, Eachana i Cletusa na naradę przybyło również dwóch starych przyjaciół Eachana, pułkownik Lederle Dark i generał Tosca Aras. Dark był chudym, łysym mężczyzną o nieco wymuskanej powierzcho­wności, lecz z krwi i kości. Tosca Aras natomiast był małym, schludnym, gładko ogolonym mężczyzną z wyblakłymi, niebies­kimi oczami i spojrzeniem tak pewnym siebie, jak gotowe do strzału, zamontowane na podstawie, działko polowe.

- Ten, kto nie zdecyduje się do nas przyłączyć - Cletus zwrócił się do wszystkich - będzie niewiele wart dla nas pod koniec tygodnia. Spośród tych, z którymi dzisiaj rozmawiałem, spodziewam się zaangażować około pięćdziesięciu dobrych oficerów, z których być może dziesięciu odpadnie w czasie szkolenia. Nie ma więc sensu tracić czasu. Możemy zacząć ustalać schemat organizacji i plan szkolenia. Przeszkolimy oficerów, a oni później będą szkolić żołnierzy.

- Kto pokieruje treningiem wytrzymałościowym? - za­pytał Lederle Dark.

- Ja muszę, na początku - powiedział Cletus. - Nie ma teraz nikogo innego. I wy wszyscy będziecie musieli wziąć w nim udział razem z innymi oficerami. Z resztą potraficie poradzić sobie sami, to po prostu kwestia wprowadzenia ludzi w typowe, praktyczne problemy polowe, tyle że z punktu widzenia nowej struktury organizacyjnej.

- Pułkowniku - odezwał się Arvid - proszę mi wyba­czyć, ale wydaje mi się, że tak naprawdę nadal nie rozumiem, czemu musimy zmienić cały schemat organizacyjny - chyba że chce pan zmienić go tylko po to, aby żołnierze czuli, iż wszystko jest zupełnie inne.

- Nie, chociaż poczucie inności wcale by nam nie za­szkodziło - odparł Cletus. - Powinienem był to omówić z wami wcześniej. Fakt faktem, że wojsko podzielone na drużyny, plutony, kompanie, bataliony i tak dalej prze­znaczone jest do prowadzenia takiego rodzaju wojny, który jest najbardziej powszechny, a z którym nie będziemy się tutaj, wśród nowych planet, stykali. Nasze jednostki bojowe będą raczej przypominały zespoły sportowców niż tradycyjne oddziały. Taktyka, którą będą się posługiwały - moja taktyka - nie jest przeznaczona dla klasycznych armii pozostających ze sobą w stałej konfrontacji. Taktyka ta przeznaczona jest natomiast dla czegoś, co składa się z luźnych grup niemal niezależnie działających jednostek, których wysiłki koordynowane są nie tyle przez dowódców ze szczytu hierar­chii, ile przez fakt, że członkowie owych jednostek, podobnie jak członkowie dobrego zespołu, znają się nawzajem i potrafią przewidzieć, jak się zachowają ich koledzy w odpowiedzi na taką czy inną ich akcję, a nawet na sytuację ogólną.

Cletus zrobił przerwę i rozejrzał się wokół siebie. - Czy jest jeszcze ktoś, kto tego nie rozumie? - zapytał.

Eachan odchrząknął. - Wszyscy rozumiemy to, co mówisz, Cletusie - powiedział. - Ale musimy zrozumieć także, zanim zacznie to mieć duże znaczenie, co będą znaczyły te słowa, kiedy zamienią się w działania poszczególnych jednostek bojowych. Ograniczasz drużynę do sześciu ludzi i dzielisz ją na dwa zespoły po trzy osoby. Cztery drużyny stanowią grupę, którą dowodzi starszy lub młodszy oficer, a dwie grupy tworzą komendę. To całkiem jasne, ale kto może wiedzieć, jak to będzie działało, dopóki nie zobaczy się tego w praktyce?

- Ani oni. Ani wy, oczywiście - odpowiedział Cletus. - Ale to, co możecie teraz zrobić, to przyswoić teorię i rozumo­wanie, które za nią stoi. Czy mam je powtórzyć?

Nastąpił moment ciszy.

- Może byłoby najlepiej - powiedział Eachan.

- Więc dobrze - zaczął Cletus. - Jak wam zapewne mówiłem, podstawowa zasada jest taka, że każda jednostka organizacyjna w ramach sił dorsajskich, od najmniejszej do największej, powinna być zdolna do takiego działania, do jakiego zdolny jest członek zespołu złożonego z różnych osób równych sobie pod względem ważności. To znaczy, każdy z trzech żołnierzy tej czy tamtej połówki drużyny powinien potrafić działać w doskonałej harmonii z pozostałymi człon­kami swego zespołu, porozumiewając się z nimi za pomocą tylko kilku zaszyfrowanych słów lub znaków, które winny być dla nich wskazówką do podjęcia określonych działań czy też zachowań w danej sytuacji. Podobnie dwa zespoły w każdej drużynie powinny potrafić współdziałać ze sobą jak partnerzy, posługując się jedynie kilkoma zaszyfrowanymi słowami lub znakami. Tak samo cztery drużyny powinny działać w grupie razem, a każda drużyna musi znać swoje miejsce w każdej ze stu lub więcej akcji danej grupy, identyfikując się jedna z drugą za pomocą zakodowanych słów bądź znaków. Rów­nież dwie grupy muszą współpracować niemal instynktownie jako komenda, a jej dowódca winien być tak wyszkolony, by mógł współdziałać z dowódcami tych komend, z którymi jest powiązany.

Cletus przestał mówić. Ponownie zapadła krótka cisza.

- Powiada pan, że dostarczy nam pan schematów? - odezwał się Tosca Aras. - Mam na myśli to, że opracuje pan te wszystkie działania zespołowe uruchamiane przez zakodo­wane słowa i znaki, i tak dalej?

- Już je opracowałem - odparł Cletus.

- Opracował pan? - Głos Arasa pobrzmiewał niedowie­rzaniem. - Musi być ich tysiące.

Cletus pokiwał głową. - Trochę ponad dwadzieścia trzy tysiące, by być dokładnym - powiedział. - Ale wydaje mi się, że czegoś pan nie dostrzega. Działania zespołu zawierają się w działaniach drużyny, podobnie jak działania drużyny są częścią działań grupy. Krótko mówiąc, jest to coś na kształt języka złożonego z dwudziestu trzech tysięcy słów. Istnieją niezliczone kombinacje, ale jest również logiczna struktura. Kiedy raz opanuje pan strukturę, wtedy wybór słów w zdaniu będzie ściśle ograniczony. W rzeczywistości więc istnieje tylko jeden idealny wybór.

- Po co więc w takim razie cała ta skomplikowana struktura? - zapytał David Ap Morgan.

Cletus obrócił głowę, aby popatrzeć na młodego majora. - Wartość systemu - powiedział - wynika nie tyle z tego, że

istnieje wielka liczba kombinacji różnych działań taktycznych przewidzianych dla poszczególnych jednostek, począwszy od zespołów, a na komendach skończywszy, ile z tego, że każdy większy zestaw działań taktycznych zawiera w sobie pewną liczbę działań przeznaczonych dla jednostek skła­dających się na komendę, tak że pojedynczy żołnierz słysząc ogólne słowo kodowe przeznaczone dla komendy, do której należy, wie natychmiast, w jakich granicach powinny mieścić się akcje wszystkich grup, wszystkich drużyn i jego własnego zespołu.

Zrobił przerwę. - Krótko mówiąc - podjął - nikt, łącznie z dowodzącym bitwą czy też dowódcą wszystkich sił, nie wypełnia zwykłych rozkazów. Wszyscy natomiast - aż po pojedynczego żołnierza - działają we wspólnym wysiłku jako członkowie zespołu. Rezultat jest taki, że zostają wyelimino­wane przerwy w łańcuchu rozkazów, nieporozumienia, nie­właściwe rozkazy i wszelkie inne rzeczy, które potrafią na nieszczęście wprowadzić zamieszanie w plan bitwy. I gdyby tylko to, każdy podwładny, poczynając od najniższego stop­niem, jest w stanie zająć miejsce swego zwierzchnika, dys­ponując dziewięćdziesięcioma procentami tej wiedzy, którą posiadał jego przełożony, zanim został wyłączony z gry.

Arvid cicho gwizdnął z podziwu. Pozostali oficerowie znajdujący się w pokoju spojrzeli na niego. Z wyjątkiem Cletusa, był on jedynym spośród nich, który nie był doświad­czonym dorsajskim oficerem liniowym. Arvid wyglądał na zakłopotanego.

- Rewolucyjna koncepcja - zauważył Tosca Aras. - Ta koncepcja to coś więcej niż rewolucja, jeśli zadziała w praktyce.

- Będzie musiała zadziałać - odparł Cletus. - Cały mój system strategii i taktyki opiera się na oddziałach, które potrafią działać w ten sposób.

- Cóż, zobaczymy! - Aras wziął gruby podręcznik, który przez cały czas leżał na jego kolanach, a który Cletus wręczył po obiedzie każdemu z oficerów. Wstał. - Stary pies uczący się nowych sztuczek to łagodne w moim przypadku określenie. Jeśli panowie nie mają nic przeciwko temu, zabiorę się do odrabiania swojej pracy domowej.

Powiedział dobranoc i wyszedł, zapoczątkowując ogólny exodus. Eachan został jeszcze, podobnie jak Arvid, który chciał przeprosić Cletusa za swoje zachowanie.

- Wie pan, pułkowniku - zwrócił się szczerze do Cletu­sa - nagle wszystko stało się dla mnie jasne, całkiem niespodziewanie. Przedtem nie rozumiałem tego. Ale teraz widzę, jak wszystko się ze sobą wiąże.

- Dobrze - rzekł Cletus. - Połowa nauki jest już więc za tobą.

Arvid wyszedł za innymi z pokoju. Został jedynie Eachan. Cletus spojrzał na niego.

- A ty widzisz, jak wszystko łączy się ze sobą? - zapytał Cletus.

- Myślę, że tak - odpowiedział Eachan. - Ale pamiętaj, że mieszkałem z tobą przez ostatnie pół roku i znam już większość wzorów z twojego podręcznika.

Sięgnął po karafkę stojącą za rzędem szklanek na małym stoliku obok krzesła, na którym siedział, i w zamyśleniu nalał sobie nieco whisky.

- Nie powinieneś spodziewać się zbyt wiele w najbliższym czasie - powiedział sącząc alkohol. - Każdy wojskowy jest trochę konserwatywny. Taką mamy naturę. Ale przebrną przez to, Cletusie. Być Dorsajem zaczyna znaczyć coraz więcej; to już nie tylko nazwa.

Okazało się, że miał rację. Kiedy tydzień później rozpoczął się program szkolenia oficerów, wszyscy ci, którzy tamtego wieczoru siedzieli z Cletusem w salonie, znali swoje podręczniki na pamięć, jeśli nawet jeszcze nie całkiem je rozumieli. Cletus przydzielił sześciu oficerom z owej narady po dziesięć osób i rozpoczęło się szkolenie.

Cletus zaczął od ćwiczeń, którym dał nazwę: „Rozluźnianie się”. Miały one nauczyć tych oficerów tego, jak wykorzystywać dodatkowe źródła energii, co zademonstrował im na stadionie w Foralie, kiedy podczas biegu osiągnął kres swojej normalnej wytrzymałości. Jego pierwsza grupa ćwiczeniowa składała się z sześciu oficerów obecnych wtedy w salonie. Znajdował się wśród nich Eachan, chociaż miał już jakieś pojęcie o technikach, których mieli się uczyć. Przez ostatnie parę miesięcy Cletus udzielał prywatnie lekcji zarówno jemu, jak i Melissie, i obydwoje uczynili zauważalne postępy.

Jednakże to Eachan zasugerował - i Cletus przyznał mu rację - iż jego obecność winna stać się przykładem dla innych; oto jeszcze ktoś oprócz Cletusa jest w stanie osiągnąć niezwykłe rezultaty.

Cletus rozpoczął wykład tuż przed obiadem, kiedy wszyscy już wykonali dzienny program fizycznego treningu, na który składało się wspinanie na przyrząd gimnastyczny, bieg i pły­wanie. Ćwiczący byli fizycznie pobudzeni przez wysiłek i bar­dzo głodni, jako że od śniadania upłynęło wiele godzin. Krótko mówiąc znajdowali się w stanie maksymalnej chłon­ności umysłu.

Cletus ustawił wszystkich za długim, metalowym drążkiem umocowanym na wysokości ramienia na dwóch słupkach.

- W porządku - odezwał się do nich. - Teraz chcę, abyście stanęli na prawej nodze. Możecie wyciągnąć rękę i końcami palców dotykać drążka przed sobą, aby łatwiej utrzymać równowagę; podnieście lewą stopę z ziemi i trzymaj­cie ją tak, dopóki nie powiem, że możecie ją opuścić.

Wykonali polecenie. Poza była nieco śmieszna i z początku ten i ów z ćwiczących uśmiechnął się, ale uśmiechy zniknęły, kiedy nogi, na których stali ćwiczący, zaczęły się męczyć. Gdy utrzymanie całego ciężaru ciała na mięśniach prawej nogi poczęło stawać się wyraźnie bolesne, Cletus nakazał zmianę nóg i trzymał tak wszystkich, opartych całym ciężarem na lewej nodze dopóty, dopóki mięśnie łydek i ud nie zaczęły drżeć pod nimi. Wtedy znów kazał wszystkim stanąć na prawej nodze, później z powrotem na lewej, skracając odstępy między zmianą nóg, gdyż mięśnie męczyły się coraz szybciej. W bardzo krótkim czasie wszyscy ćwiczący stali przed nim na tak niepewnych nogach, jak człowiek, który był przykuty do łóżka przez wiele tygodni.

- W porządku - powiedział wtedy Cletus wesoło - teraz chcę, abyście wszyscy stanęli na rękach, dłonie na ziemi, ramiona wyprostowane. I tym razem możecie pomagać sobie w utrzymaniu równowagi, dotykając nogami drążka.

Posłusznie zrobili, co powiedział. Kiedy wszyscy stanęli na rękach, Cletus wydał następne polecenie.

- Teraz - powiedział - oderwijcie jedną rękę od ziemi. Stójcie tylko na jednej ręce.

Kiedy wszyscy ćwiczący znaleźli się już w tej pozycji, Cletus poddał ich tej samej procedurze, jak wtedy gdy stali na jednej nodze. Tyle że rękom do zmęczenia wystarczał ułamek tego czasu, w jakim męczyły się nogi. Bardzo szybko zwolnił ich z tego ćwiczenia i wszyscy ćwiczący opadli na ziemię, nie czując władzy w kończynach.

- Połóżcie się na plecach - zarządził Cletus. - Nogi wyprostowane, ramiona z boków, nie musicie skupiać uwagi. Wyciągnijcie się wygodnie. Patrzcie w niebo.

Spełnili polecenie.

- A teraz - rzekł Cletus, wolno przechadzając się przed nimi tam i z powrotem - chcę, byście leżąc, wtedy kiedy będę do was mówił, spróbowali się odprężyć. Patrzcie w niebo... - Niebo było wysokie, jasnobłękitne z kilkoma zaledwie leniwie przesuwającymi się chmurkami. - Skoncentrujcie się na swoich ramionach i nogach teraz, kiedy są uwolnione od trudu podtrzymywania ciała wbrew sile grawitacji. Uświadom­cie sobie, że w tym momencie podtrzymuje was ziemia i bądźcie jej za to wdzięczni. Poczujcie, jak ciężkie są wasze ręce i nogi, kiedy przestały dźwigać ciężar ciała, a same podtrzymywane są przez ziemię. Mówcie sobie - byle nie na głos - własnymi słowami, jak są ciężkie i słabe. Mówcie to sobie, patrząc cały czas w niebo. Poczujcie, jak ciężkie i rozluźnione jest wasze ciało, kiedy jego ciężar dźwiga ziemia znajdująca się pod waszymi plecami. Poczujcie, jak rozluźniona jest wasza szyja, mięśnie szczęk, twarzy, a nawet głowy. Mówcie sobie, jak odprężone i ciężkie są wszystkie części waszego ciała, i stale patrzcie w niebo. Będę mówił dalej, ale nie zwracajcie na mnie uwagi. Skupcie się tylko na tym, co mówicie do siebie i co czujecie, i jak wygląda niebo...

Mówiąc to Cletus nadal przechadzał się tam i powrotem. Po pewnym czasie zmęczeni mężczyźni, ukojeni wygodną pozycją, rozluźnieniem i powolnym ruchem chmur na niebie, ukołysani stałym, monotonnym, miłym dźwiękiem głosu mówiącego, przestali rzeczywiście zwracać uwagę na sens słów. Cletus po prostu mówił. Arvidowi leżącemu na końcu szeregu zdawało się, że głos Cletusa oddala się i staje tak odległy, jak wszystko, co znajdowało się wokół niego. Leżąc na plecach Arvid nie widział nic oprócz nieba. Zdawało mu się, że planeta nie istnieje, może z wyjątkiem dotyku miękkiej, unoszącej go trawy. Chmury przesuwały się wolno na nieskoń­czonym błękicie, a on miał wrażenie, że dryfuje razem z nimi. Szturchnięcie w nogę nagle i ostro przywróciło go do świadomości. Cletus uśmiechał się do niego z góry.

- W porządku - rzekł tym samym równym, niskim tonem - wstań i chodź tutaj.

Arvid posłuchał, ciężko prostując się i przechodząc kilka kroków w tę stronę, którą wskazał mu Cletus. Reszta ćwiczą­cych nadal leżała na ziemi, a Cletus cały czas do nich mówił. Następnie Arvid zobaczył, jak Cletus, który nie przestawał chodzić przed leżącymi, zatrzymuje się przy Davidzie Apie Morganie i czubkiem buta szturcha go w prawą stopę.

- Dobrze, Davidzie - powiedział Cletus, nie zmieniając rytmu i tonu głosu - wstań i dołącz do Arvida.

Zamknięte oczy Davida otworzyły się niespodziewanie. Podniósł się i podszedł do Arvida. Obaj mężczyźni przyglądali się, jak wszyscy uczestnicy ćwiczeń zasypiali jeden po drugim, a następnie, gdy ich cicho obudzono, dołączali do stojących, aż na trawie nie został nikt oprócz Eachana, który miał oczy szeroko otwarte.

Cletus nagle skończył mówić i zachichotał. - W porządku, Eachanie - powiedział. - Nie ma sensu, abym próbował cię uśpić. Wstań i dołącz do pozostałych.

Eachan wstał. Cała grupa, na nogach i znowu w komplecie, patrzyła na Cletusa.

- Chodzi o to - powiedział Cletus z uśmiechem - aby nie zasnąć. Ale nie będziemy się jeszcze na razie tym martwili. Ilu z was przypomina sobie uczucie jakby unoszenia się przed zaśnięciem?

Arvid i trzej jeszcze mężczyźni podnieśli ręce. Jednym z nich był Eachan.

- Cóż, to wszystko na dzisiaj - rzekł Cletus. - Jutro zaczniemy bez wstępnych ćwiczeń męczących mięśnie. Chcę jednak, abyście po powrocie do swoich kwater spróbowali zrobić to jeszcze parę razy sami, co najmniej trzy razy do jutra rana. Jeśli chcecie, możecie spróbować zasnąć dzisiaj w ten sposób. Spotkamy się jutro w tym oto miejscu o tej samej porze.

W ciągu kilku następnych sesji Cletus pracował wraz z całą grupą nad tym, by wszyscy potrafili osiągnąć uczucie unosze­nia się, nie zapadając przy tym w sen. Po osiągnięciu tego celu Cletus zaczął krok po kroku uczyć ich tego samego, tyle że w ruchu, a nie wtedy, kiedy rozluźnieni leżeli nieruchomo; najpierw kazał im osiągać stan unoszenia się w pozycji stojącej, później w wolnym rytmicznym marszu, a wreszcie podczas wszelkich czynności, nawet bardzo gwałtownych. Kiedy już i to osiągnęli, pozostała im jedynie do opanowania umiejętność wykorzystywania transu do różnego rodzaju samokontroli w najdziwniejszych okolicznościach. Następnie Cletus po­zwolił, aby oficerowie ci zostali z kolei nauczycielami i prze­szkolili innych oficerów, którzy mieliby później zająć się żołnierzami pozostającymi pod ich rozkazami.

Nim minęły trzy miesiące, oficerowie opanowali program w takim stopniu, że mogli rozpocząć szkolenie swoich włas­nych żołnierzy, przynajmniej w zakresie ćwiczeń fizycznych. Rozpoczęła się rekrutacja dorsajskich szeregowców i podofi­cerów, a także kilku oficerów w miejsce tych, którzy odpadli w trakcie szkolenia.

Właśnie w tym czasie Cletus otrzymał grubą kopertę zawierającą wycinki z gazet przysłane przez ziemską prasową służbę informacyjną, z którą nawiązał kontakt przed opusz­czeniem Bakhalli. Otworzył kopertę w gabinecie Eachana, rozłożył wycinki według dat i zabrał się do czytania.

Historia, której dotyczyły, była dość prosta. Koalicja podjudzona kilkoma przemówieniami Dowa deCastriesa pró­bowała wzbudzić burzę protestów przeciwko wojskom najem­nym na nowych planetach, w szczególności przeciwko Dor-sajom.

Cletus włożył wycinki z powrotem do koperty i umieścił ją w szafce, w której trzymał korespondencję. Wyszedł na taras i spostrzegł Melissę, która coś czytała.

W dorsajskich górach była teraz pełnia lata i tamtego późnego popołudnia słońce znajdowało się tuż nad szczytami. Cletus zatrzymał się na chwilę, przyglądając się Melissie, kiedy ta siedziała nieświadoma tego, że na nią patrzy. W jasnym świetle słonecznym twarz młodej kobiety była spokojna i jakby nieco bardziej dojrzała niż w Bakhalli.

Cletus wszedł na taras, a Melissa na odgłos kroków uniosła wzrok znad czytanej książki. Skrzyżowali spojrzenia, a oczy Melissy rozszerzyły się nieco na widok powagi, z jaką Cletus na nią spoglądał. Po chwili odezwał się.

- Wyjdziesz za mnie, Melisso? - zapytał.

Błękit jej oczu był głęboki niczym wszechświat. I ponownie, jak w szpitalu w Bakhalli, jej spojrzenie zdawało się roztapiać ochronną barierę samotności, do której zbudowania wokół siebie doprowadziły Cletusa doświadczenia życiowe i ludzie. Melissa patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, zanim od­powiedziała.

- Jeśli naprawdę mnie chcesz, Cletusie - powiedziała.

- Chcę - odparł.

I nie kłamał. Ale, gdy bariera ochronna znowu znalazła się na swoim miejscu, choć nadal zaglądał w oczy Melissie, trzeźwa część jego umysłu przypomniała mu o konieczności kłamania później, w przyszłości.


Rozdział XIX



Ślub miał się odbyć za dwa tygodnie. Tymczasem Cletus widząc, że formowanie nowego wojska, rozpoczęte przez niego na Dorsaj, zaczyna toczyć się siłą rozpędu, znalazł czas, aby zrobić wycieczkę na Kultis, do Bakhalli, na rozmowę z Mondarem, oraz udać się w dalszą podróż na Newton, gdzie szukał zajęcia pod swoim dowództwem dla świeżo prze­szkolonych Dorsajów.

W Bakhalli Cletus i Mondar zjedli znakomity obiad w re­zydencji Mondara. Przy stole Cletus zapoznał Exotika z naj­nowszymi wieściami. Mondar słuchał z zainteresowaniem, które wyraźnie wzrosło, kiedy Cletus doszedł do sprawy specjalnego treningu samokontroli wprowadzonego dla ofice­rów i żołnierzy, mających mu w przyszłości podlegać. Po obiedzie obaj mężczyźni wyszli na przechadzkę po licznych tarasach domu Mondara, aby kontynuować rozmowę pod nocnym niebem.

- A tam... - powiedział Cletus, kiedy stali w ciepłym, nocnym wietrze, spoglądając w górę. Wskazał żółtawą gwiazdę nisko nad horyzontem. - To będzie wasza siostrzana planeta, Mara. Wiem, że wy, Exotikowie, macie tam również sporą kolonię.

- O, tak - odparł Mondar w zamyśleniu, patrząc na gwiazdę.

- Szkoda - powiedział Cletus, odwracając się do niego - że ludzie na tamtej planecie nie są wolni od wpływów Sojuszu i Koalicji w takim samym stopniu, jak wy tutaj, na Kultis, od momentu załatwienia sprawy z Neulandczykami.

Mondar oderwał wzrok od gwiazdy, zwrócił się do Cletusa i uśmiechnął. - Sugerujesz, że my, Exotikowie, powinniśmy wynająć twoją nową jednostkę bojową, by usunąć stamtąd wojska Sojuszu i Koalicji? - rzekł z humorem. - Cletusie, wyczerpaliśmy już dla ciebie nasze zasoby finansowe. Poza tym nie ma to nic wspólnego z naszą filozofią, która zabrania planowania rozmyślnego podboju innych narodów i teryto­riów. Nie powinieneś nam tego proponować.

- Nie robię tego - odparł Cletus. - Ja tylko sugeruję, żebyście zastanowili się nad zbudowaniem elektrowni rdze­niowej na marańskim biegunie północnym.

Mondar patrzył przez chwilę na Cletusa, nic nie mówiąc...

- Elektrownia rdzeniowa? - powtórzył wreszcie wol­no. - Cletusie, nad jaką to nową subtelnością pracujesz teraz?

- Trudno to nazwać subtelnością - odpowiedział Cle­tus. - Jest to raczej kwestia realnego spojrzenia na fakty, ekonomiczne i wszystkie inne. Sojusz i Koalicja, chcąc utrzymać wpływy w różnych koloniach na wszystkich nowych planetach, sięgają granic swoich ekonomicznych możliwości. Utraciły wpływy tutaj. Ale nadal są mocne na Marze, na Freilandii i na Nowej Ziemi w układzie Syriusza, na Newtonie i na Cassidzie, a nawet, do pewnego stopnia, na planetach Systemu Słonecznego - na Marsie i na Wenus. W istocie można uznać, że to ponad ich możliwości. Wcześniej czy później będą musieli się załamać, a bardziej narażony jest na to Sojusz, gdyż na nowych ziemiach zainwestował większe bogactwa i liczniejsze wojska niż Koalicja. A więc gdy przegra Sojusz albo Koalicja, wszystkie wpływy, które miał przeciwnik, przejmie ten, kto pozostał na placu. Zamiast dwóch dużych ośmiornic, których macki sięgały wszędzie, będzie jedna ogromna ośmiornica. Nie chcesz przecież tego.

- Nie - mruknął Mondar.

- Zatem, to oczywiste, w twoim interesie leży dopilnowanie tego, aby w takich miejscach jak Mara ani Sojusz, ani Koalicja nie uzyskały przewagi nad sobą - rzekł Cletus. - Kiedy zajęliśmy się Neulandią, a wy wyprosiliście wojska sojusznicze, Sojusz zabrał stąd wszystkich swoich ludzi i roze­słał w najróżniejsze miejsca, tam gdzie, jak mu się zdawało, groziło niebezpieczeństwo ustąpienia pola w konfrontacji z Koalicją. Koalicja natomiast zabrała z Neulandii swoich ludzi - których, zgoda, nie było tak wielu, jak ludzi Sojuszu, ale była to spora liczba - i po prostu przerzuciła ich na Marę. W rezultacie Koalicja zmierza do tego, żeby zdobyć na Marze przewagę nad Sojuszem.

- Sugerujesz więc, że mamy wynająć tych twoich nowo przeszkolonych Dorsajów, aby zrobili na Marze to, co ty zrobiłeś tutaj? - Mondar uśmiechnął się kpiarsko. - Czy nie powiedziałem ci właśnie, że zgodnie z naszą filozofią uważamy wszelkie próby poprawienia własnej sytuacji za pomocą podboju czy jakiejkolwiek innej formy gwałtu za niewskazane? Imperia zbudowane przemocą to imperia zbudowane na piasku, Cletusie.

- W takim razie - powiedział Cletus - piasek pod Imperium Rzymskim musiał być bardzo mocno ubity. Ale ja nie sugeruję żadnej takiej rzeczy. Podsuwam jedynie myśl, żebyście wybudowali elektrownię. Wasza kolonia na Marze zajmuje pas podzwrotnikowy na jedynym tamtejszym dużym kontynencie. Mając elektrownię na biegunie północnym, nie tylko rozciągnęlibyście swoje wpływy na niczyje w istocie rejony podbiegunowe, ale również moglibyście sprzedawać energię małym, niezależnym koloniom leżącym w strefie umiarkowanej między wami a siłownią. Podbój tej planety, jeśli w ogóle można o nim mówić, byłby przeprowadzony czysto pokojowymi, ekonomicznymi środkami.

- Te małe kolonie, o których mówisz - powiedział Mondar, patrząc na Cletusa kącikami niebieskich oczu, mając głowę lekko odwróconą w bok - wszystkie jak jedna uzależnione są od Koalicji.

- Tym lepiej - odparł Cletus. - Koalicja nie może pozwolić sobie na zbudowanie konkurencyjnej elektrowni.

- A jakim cudem my moglibyśmy sobie na to pozwolić? - zapytał Mondar. Potrząsnął głową. - Cletusie, Cletusie, z tego, co widzę, pewnie uważasz, że Exotikowie leżą na pieniądzach.

- Ależ nie - powiedział Cletus. - Nie ma potrzeby, abyście nastawiali się na jakieś większe natychmiastowe wydatki, niż te, które byłyby konieczne na siłę roboczą niezbędną do postawienia elektrowni. Możliwe jest przecież zawarcie Umowy o wydzierżawienie samego wyposażenia i sprowadzenie specjalistów do jej uruchomienia.

- Z kim? - zapytał Mondar. - Z Koalicją? Czy z Sojuszem?

- Ani z Koalicją, ani z Sojuszem - odpowiedział Cletus szybko. - Zdajesz się zapominać, że istnieje jeszcze inna kolonia tutaj, na nowych planetach, która, jak się okazuje, jest kwitnąca.

- Masz na myśli kolonię naukowców na Newtonie? - spytał Mondar. - Wyznajemy przeciwstawne sobie filozofie. Oni są zwolennikami zwartej społeczności mającej jak naj­mniejsze kontakty z obcymi. My cenimy indywidualizm bardziej niż cokolwiek innego, a celem naszego istnienia jest wspólnota z całą ludzką rasą. Obawiam się, że między nami a Newtonianami istnieje naturalna niechęć. - Mondar wes­tchnął lekko. - Zgadzam się, że powinniśmy znaleźć sposób na przezwyciężenie takich emocjonalnych barier między nami a innymi istotami ludzkimi. Niemniej ta bariera istnieje, a zresztą Newtonianie nie stoją finansowo lepiej niż my. Dlaczego mieliby dać nam kredyty, urządzenia i specjalistów?

- Ponieważ taka elektrownia może z doskonałym zyskiem zwrócić im to, co zainwestują, zanim dzierżawa wygaśnie i zanim odkupicie ich udział - powiedział Cletus.

- Bez wątpienia - przyznał Mondar. - Ale ta inwestycja jest jakby zbyt duża i zbyt dalekosiężna dla ludzi pozostających w ich sytuacji. Człowiek mający umiarkowany dochód nie zaczyna nagle rozmyślać o ryzykownych i odległych przed­sięwzięciach. Pozostawia to bogatszym, którzy mogą sobie pozwolić na ewentualną stratę; chyba że jest głupcem. A ci Newtonianie, jacy by nie byli, nie są głupcami. Nie chcieliby nawet tego słuchać.

- Słuchaliby - powiedział Cletus - gdyby propozycję przedstawiono im we właściwy sposób. Myślałem, że mógłbym sam napomknąć im o tym, to znaczy, jeśli zechcecie mnie do tego upoważnić. Wybieram się tam właśnie, aby zorientować się, czy nie chcieliby wynająć naszych nowych oddziałów dorsajskich.

Mondar patrzył na Cletusa przez chwilę; oczy Exotika zwęziły się. - Jestem osobiście najzupełniej przekonany o tym, że nie ma najmniejszej w świecie szansy na to, abyś namówił ich do czegoś takiego. Jednakże możemy wiele wygrać, a więc nic nie stracimy, jak sądzę, jeśli spróbujesz. Jeśli chcesz, porozmawiam z moimi kolegami zarówno o projekcie, jak i o twojej ewentualnej próbie pertraktacji z Newtonianami na temat urządzeń i ekspertów.

- Świetnie, zrób to - powiedział Cletus. Odwrócił się w stronę domu. - Sądzę, że powinienem już się zbierać. Chcę jeszcze przeprowadzić inspekcję dorsajskiego pułku, który tutaj stacjonuje, i ustalić jakiś system rotacji, abyśmy mogli grupami zabierać żołnierzy na Dorsaj na przeszkolenie. Planuję wyruszyć na Newton pod koniec tygodnia.

- Powinienem do tego czasu mieć dla ciebie odpowiedź - rzekł Mondar, idąc za nim. Zerknął z ciekawością na Cletusa, kiedy ramię w ramię wchodzili do domu. - Muszę przyznać, że nie rozumiem, co możesz na tym zyskać.

- Bezpośrednio nic - odpowiedział Cletus. - Ani Dorsajowie - my, Dorsajowie - muszę nauczyć się tak mówić. Czy to nie ty powiedziałeś mi kiedyś, że to, co posuwa całą ludzkość naprzód, posuwa również ku długofalowym celom jednostkę i jej naród?

- Interesujesz się teraz naszymi długofalowymi celami? - zapytał Mondar.

- Nie. Swoimi własnymi - odparł Cletus. - Ale w tym wypadku jest to równoznaczne, tu i tam.

Cletus spędził następne pięć dni w Bakhalli na odprawach z oficerami dorsajskimi, poświęconych programowi szkolenia prowadzonego na Dorsaj. Zaprosił zarówno tych oficerów, którzy wyrazili chęć powrotu na Dorsaj i wzięcia udziału w takim szkoleniu, jak też tych żołnierzy, którzy myśleli o tym samym, zostawiając na koniec plan rotacji oddziałów, plan, zgodnie z którym przeszkoleni już Dorsajowie zastąpiliby nie przeszkolonych Dorsajów z Bakhalli pragnących odbyć takie szkolenie, z zastrzeżeniem, że ci ostatni pobieraliby w owym okresie żołd tych pierwszych.

Reakcja Dorsajów z Bakhalli była entuzjastyczna. Wię­kszość tutejszych żołnierzy znała Cletusa z czasów zwycięstwa nad Neulandią. Tak więc Cletus mógł zwiększyć wartość pożyczki zaciągniętej u Exotików, jako że nie musiał natychmiast szukać zajęcia dla tych Dorsajów, którzy już odbyli szkolenie, albowiem mógł nimi zastąpić ludzi pragnących przejść szkolenie. Jednocześnie stale powiększał liczbę przeszkolonych Dorsajów.

Pod koniec tygodnia, zabrawszy listy uwierzytelniające od Exotików, Cletus wsiadł na statek lecący na Newton, aby przedyskutować sprawę elektrowni na Marze z Newtońską Radą Rządzącą, która to sprawa była podrzędna w stosunku do rozmów dotyczących zatrudnienia Dorsajów.

W wyniku wcześniejszej korespondencji z Radą Rządzącą Cletus uzyskał zgodę na spotkanie z jej przewodniczącym w dniu swego przylotu do Baille, największego miasta i de facto stolicy Zjednoczonych Postępowych Wspólnot, jak nazwały siebie połączone kolonie techników i naukowców, którzy wyemigrowali na Newton. Przewodniczącym był Artur Walco, szczupły, prawie łysy, młodo wyglądający mężczyzna koło pięćdziesiątki. Przyjął Cletusa w dużym, czystym, wręcz ' sterylnym gabinecie w wysokim budynku równie nowoczes­nym, jak te na Ziemi.

- Nie bardzo wiem, o czym mamy rozmawiać, pułkow­niku - zaczął Walco, kiedy obaj zasiedli po przeciwnych stronach idealnie czystego biurka, na którym nie było nic oprócz pulpitu kontrolnego pośrodku. - Zjednoczone Po­stępowe Wspólnoty cieszą się obecnie dobrymi stosunkami ze wszystkimi bardziej zacofanymi koloniami tego świata.

Był to gambit otwierający konwersację, tak rutynowy, jak pionek królewski na d4. Cletus uśmiechnął się.

- Zatem moje informacje były mylne? - powiedział odsuwając krzesło od biurka i podnosząc się. - Pan wybaczy. Ja...

- Nie, nie. Niech pan siada. Proszę usiąść! - pośpiesznie rzekł Walco. - Ponieważ odbył pan taką podróż, mogę przynajmniej posłuchać tego, co pan chciał mi powiedzieć.

- A jeśli nie ma potrzeby, aby pan słuchał... - upierał się Cletus. Walco ponownie przerwał mu machnięciem ręki.

- Nalegam. Niech pan siada, pułkowniku. Proszę mó­wić - powiedział. - Jak wspomniałem, nie potrzebujemy w tym momencie pańskich najemników. Ale każdy człowiek z otwartą głową wie, że nic nie jest niemożliwe na dłuższą metę. Poza tym zaintrygowały nas pańskie wcześniejsze listy. Twierdzi pan, że uczynił pan swoich najemników skuteczniej­szymi. Prawdę mówiąc nie rozumiem, czemu skuteczność indywidualna miałaby mieć tak ogromne znaczenie w jednostce bojowej biorącej udział w wojnie współczesnej. Co z tego, że pański żołnierz jest bardziej sprawny? Nadal jest przecież tylko mięsem armatnim, czyż nie tak?

- Nie zawsze - odparł Cletus. - Nierzadko jest tym człowiekiem za armatą. Dla najemników w szczególności ta różnica jest decydująca.

- O? Jak to? - Walco uniósł czarne, wąskie brwi.

- Ponieważ najemnicy nie po to są najemnikami, aby dać się zabić - powiedział Cletus. - Są nimi po to, aby osiągnąć cele militarne, nie pozwalając się przy tym zabić. Im mniejsze straty, tym większy zysk, zarówno dla najemnika, jak i dla jego pracodawcy.

- Jak to dla jego pracodawcy? - Spojrzenie Walco było bystre.

- Pracodawca najemników - odpowiedział Cletus -jest w takiej samej sytuacji, jak biznesmen stojący wobec pracy, którą trzeba wykonać. Jeśli koszty wynajęcia kogoś do wykonania danej pracy równe są prawdopodobnym zyskom lub je przewyższają, wtedy wynajęcie kogokolwiek do wy­konania takiej pracy pozostaje pod znakiem zapytania. Zmie­rzam do tego, że ze sprawniejszymi wojskami najemnymi przedsięwzięcia militarne, które do tej pory nie były korzystne dla zainteresowanych, stają się raptem opłacalne. Przy­puśćmy, na przykład, że istnieje sporny skrawek terytorium z tak cennymi bogactwami naturalnymi jak złoża antymonitu...

- Jak złoża antymonitu w kolonii Broza, które Brozanie nam ukradli - przerwał Cletusowi Walco.

Cletus skinął głową. - To jest właśnie taka sytuacja, o jakiej zacząłem mówić - powiedział. - Macie tutaj kilka bardzo cennych kopalń pośród bagien i lasów ciągnących się we wszystkich kierunkach na przestrzeni setek kilometrów, gdzie nie ma żadnego przyzwoitego miasta; pracuje w nich i trzyma je w swoich rękach zacofana kolonia myśliwych, traperów i farmerów. Kolonia ta znalazła się w posiadaniu tych kopalń dzięki poparciu militarnemu udzielanemu przez Koalicję, tę samą Koalicję, która ma swój udział w wysokich cenach płaconych przez was Brozanom za antymon otrzymy­wany z antymonitu.

Cletus przestał mówić i spojrzał znacząco na Walco. Twarz Walco pociemniała.

- Te złoża my odkryliśmy i zaczęliśmy wydobywać z ziemi, którą kupiliśmy od kolonii Broza - powiedział. - Koalicja nigdy nie starała się nawet ukrywać faktu, że podjudziła Brozan do ich zagarnięcia. To było piractwo, istne piractwo. - Szczęki Walco zacisnęły się. Ponad biurkiem zamienił spojrzenie z Cletusem. - Wybrał pan interesujący przykład - powiedział. - Czysto teoretycznie przypuśćmy, że rozpatrujemy sprawę zysków, które w tym właśnie przy­padku można by osiągnąć dzięki sprawności pańskich Dor-sajów.

Tydzień później Cletus znajdował się w drodze powrotnej na Dorsaj z trzymiesięcznym kontraktem dla dwóch tysięcy żołnierzy i oficerów. Zatrzymał się w Bakhalli na Kultis, aby poinformować Exotików, że szansę na spłacenie długu znacznie wzrosły.

- Gratuluję - powiedział Mondar. - Walco ma na wszystkich planetach opinię jednego z najtwardszych ludzi w prowadzeniu pertraktacji. Czy miałeś wiele kłopotu z prze­konaniem go?

- Nie musiałem go wcale przekonywać - odpowiedział Cletus. - Zanim napisałem do niego po raz pierwszy, przestudiowałem sytuację na Newtonie pod względem punk­tów zapalnych. Kopalnie antymonitu wydały mi się idealne. Tak więc w mojej późniejszej korespondencji położyłem nacisk na wszystkie aspekty tej sprawy, uwypuklając jednocześnie zalety naszych, przeszkolonych nową metodą wojsk, które można byłoby wykorzystać w takiej właśnie sytuacji; ani razu jednak nie wymieniłem z nazwy brozańskich kopalń. Natural­nie trudno byłoby mu nie dopasować podanych przeze mnie informacji do tej sprawy. Myślę, że był zdecydowany wynająć nas, zanim jeszcze mnie przyjął. Gdybym ja nie podjął tego tematu, wtedy on sam by to zrobił.

Mondar potrząsnął głową z uśmiechem podziwu. - Czy wykorzystałeś jego dobry humor, aby poprosić go o roz­ważenie planu budowy marańskiej elektrowni?

- Tak - odparł Cletus. - Będziesz musiał wysłać przed­stawiciela, aby podpisał odpowiednie dokumenty, ale myślę, że Walco aż się pali do podpisania umowy.

Uśmiech zniknął z twarzy Mondara. - Masz na myśli, że jest poważnie zainteresowany? - zapytał. - Zainteresowany dostarczeniem nam urządzeń i fachowców w zamian za finansowe zyski w przyszłości?

- Nie tylko jest zainteresowany - odpowiedział Cletus. - Przekonasz się, że jest mocno zdeterminowany, aby nie przepuścić, choćby nie wiadomo co, takiej okazji. Będziesz mógł dyktować własne warunki.

- Nie mogę w to uwierzyć! - Mondar wytrzeszczył oczy na Cletusa. - Jak, w imię wieczności, wprowadziłeś go w tak przychylny nastrój?

- Naprawdę nie miałem z tym żadnego problemu - powiedział Cletus. - Jak powiedziałeś, Walco jest twardym negocjatorem, ale tylko wtedy, kiedy targuje się z pozycji siły. Załatwiwszy sprawę Dorsajów rzuciłem przynętę twierdząc, że wybieram się na Ziemię, gdzie mam rodzinne koneksje, które zapewne pomogą mi w uzyskaniu od Sojuszu kredytów na wybudowanie elektrowni na Marze. Zainteresował się tym oczywiście, jak sądzę, głównie ze względu na perspektywę uzyskania tego rodzaju pomocy od Sojuszu dla własnej kolonii. Wtedy jednak tak się złożyło, że zacząłem rozwodzić się na temat korzyści finansowych, które na dłuższą metę uzyska Sojusz w zamian za swoją pomoc i to, zdaje się, dało mu do myślenia.

- Tak - zamruczał Mondar - newtoniański apetyt na kredyty jest spory.

- Właśnie! - powiedział Cletus. - Kiedy tylko okazał ten apetyt, wiedziałem, że złapałem go na haczyk. Ciągnąłem temat tak długo, aż sam podsunął myśl, że Zjednoczone Postępowe Wspólnoty byłyby ewentualnie zainteresowane wniesieniem małego udziału - może dostawą dwudziestu procent sprzętu lub równoważnej liczby wyszkolonego per­sonelu, w zamian za nie więcej niż pięcioletnią hipotekę na nieruchomościach w Bakhalli.

- Tak powiedział? - Twarz Mondara stała się zamyś­lona. - To oczywiście wygórowana cena, ale biorąc pod uwagę fakt, że obecnie nasze szansę na uzyskanie pieniędzy od Sojuszu są praktycznie żadne...

- Właśnie mu to powiedziałem - przerwał Cletus Mondarowi. - Cena była tak wygórowana, że aż śmieszna. I roześmiałem mu się w twarz.

- Roześmiałeś się? - Spojrzenie Mondara stało się ostre. - Cletusie, to nie było mądre. Tego rodzaju oferta od przewodniczącego rady na Newtonie...

- Jest mało realistyczna, otwarcie mu to powiedziałem - rzekł Cletus. - Nie mogłem postawić siebie w takiej sytuacji, by przynieść wam ofertę, której skąpstwo byłoby wręcz dla was obraźliwe. Jestem również, o czym nie omieszkałem mu powiedzieć, zobowiązany wobec Dorsajów utrzymywać dobre stosunki z rządami wszystkich niezależnych kolonii na nowych planetach - i po namyśle zacząłem nawet odczuwać wąt­pliwości, czy powinienem był w ogóle wspominać mu o tej sprawie. Ostatecznie otrzymałem przecież upoważnienie jedynie do tego, aby rozmawiać o tym z moimi krewnymi i znajomymi na Ziemi.

- I on to zniósł? - Mondar popatrzył ze zdziwieniem na Cletusa.

- Nie tylko zniósł - ale, nie tracąc czasu, przeprosił mnie i sprowadził swoją ofertę do bardziej realnego poziomu. Wówczas powiedziałem mu, że zaczynam czuć się trochę niepewnie co do celowości prowadzenia z nim interesów. Ale on nadal zmieniał ofertę, aż w końcu gotów był dostarczyć wszystkie niezbędne urządzenia oraz wszystkich potrzebnych specjalistów do uruchomienia elektrowni. Ostatecznie zgodzi­łem się, acz niechętnie, że przedstawię wam tę propozycję, zanim pojadę na Ziemię.

- Cletusie! - Oczy Mondara zaświeciły się. - Zrobiłeś to!

- Niezupełnie - powiedział Cletus. - Pozostało jeszcze to newtońskie żądanie nieruchomości bakhallańskich jako zabezpieczenia, oprócz hipoteki na samej elektrowni. Miałem wyjeżdżać następnego dnia, więc wcześnie rano, przed odjaz­dem, wysłałem mu wiadomość, że przemyślałem całą sprawę w nocy, a ponieważ absolutnie nie ma wątpliwości, że Sojusz będzie szczęśliwy, mogąc finansować ten projekt z hipoteką na elektrowni jako jedynym zabezpieczeniem, postanowiłem jednak odrzucić jego ofertę i jechać prosto na Ziemię.

Mondar wolno wypuścił powietrze. - Mając już w rękach jego ofertę - powiedział, i u każdego, kto to mówiłby, z wyjątkiem Exotika, ton wypowiadanych słów pozostałby gorzki - musiałeś tak ryzykować.

- Nie było w tym żadnego ryzyka - odparł Cletus. - Do tego czasu facet sam siebie przekonał co do kupna tego projektu za wszelką cenę. Sądzę, że mógłbym wyciągnąć więcej, gdybym wcześniej nie dał mu do zrozumienia, jakie są granice tego, co Sojusz jest skłonny zrobić. Zatem pozostała jedynie kwestia wysłania kogoś do podpisania papierów.

- Możesz na to liczyć. Nie będziemy tracić czasu - odpowiedział Mondar. Pokiwał głową. - Jesteśmy ci winni przysługę, Cletusie. Przypuszczam, że o tym wiesz.

- Byłoby dziwne, gdybym to przeoczył - powiedział Cletus trzeźwo. - Sądzę jednak, że Exotikowie i Dorsajowie mają mocniejsze podstawy co do wzajemnej pomocy w przy­szłości niż jedynie wymiana przysług.

Osiem dni później Cletus wrócił na Dorsaj, gdzie zastał trzy tysiące żołnierzy, którym przesłał wiadomość z Newton, zmobilizowanych już i gotowych do wyjazdu. Z tego tylko pięciuset było nowo przeszkolonych. Na pozostałe dwa i pół tysiąca składały się dobre, solidne oddziały najemne z Dorsaj, nie poddane jeszcze specjalnemu treningowi opracowanemu przez Cletusa. Jednakże fakt ten nie miał żadnego znaczenia: nie przeszkolone dwa i pół tysiąca ludzi miało bowiem, zgodnie z planami Cletusa, odbyć w istocie tylko przejażdżkę.

Tymczasem przed odlotem na Newton, wyznaczonym za trzy dni, miał się odbyć ślub Cletusa z Melissą. Negocjacje w Bakhalli i na Newtonie zatrzymały Cletusa dłużej, niż to było planowane. A kiedy przybył - wysyłając naprzód wiadomość, że zdąży na ceremonię, choćby nawet miał porwać statek atmosferyczny - czterdzieści minut przed wyznaczoną godziną, pierwszą rzeczą, która go przywitała, była wieść, że prawdopodobnie cały ten pośpiech jest niepotrzebny.

- Mówi, że zmieniła zdanie, to wszystko - powiedział Eachan Khan Cletusowi przyciszonym głosem w zacisznym półmroku salonu. Ponad sztywnymi ramionami Eachana, jakieś dziesięć metrów dalej, Cletus dostrzegł kapelana regi­mentu przeszkolonych Dorsajów oraz innych gości, którzy jedli i pili w błogiej nieświadomości tej nagłej, dość zasadniczej zmiany w planach Melissy. Towarzystwo składało się ze starych, serdecznych przyjaciół Eachana i nowych, ale równie oddanych przyjaciół Cletusa. Wśród najemników przyjaźnie zawiązywały się z trudem, ale kiedy już raz się zawiązały, pozostawały niewzruszone. Ci, którzy byli przyjaciółmi Cletu­sa, przewyższali dwukrotnie przyjaciół Eachana. Cletus sam ułożył w ten sposób listę gości.

- Melissa powiada, że coś jest nie w porządku - powie­dział Eachan bezradnie - i musi się z tobą zobaczyć. Nie rozumiem jej. Zwykle ją rozumiałem, zanim deCastries... - urwał. Ramiona opadły mu pod marynarką munduru. - Ale teraz już nie.

- Gdzie ona jest? - zapytał Cletus.

- W ogrodzie. W końcu ogrodu, za krzewami, w letnim domku - odpowiedział Eachan.

Cletus odwrócił się i wyszedł oszklonymi drzwiami salonu do ogrodu. Kiedy znalazł się poza zasięgiem wzroku Eachana, skręcił w kierunku parkingu i wynajętego samochodu, którym przyjechał z Foralie.

Otworzywszy samochód, wyjął z niego swoją torbę podróż­ną. W środku znajdował się pas i pistolet. Cletus założył pas, odpinając kaburę, która normalnie chroniła wypolerowaną kolbę pistoletu. Następnie ruszył w kierunku ogrodu.

Znalazł Melissę w tym miejscu, które wskazał mu Eachan. Młoda kobieta stała w letnim domku tyłem do wejścia, z rękami opartymi na białej balustradzie, patrząc poprzez zasłonę krzewów na odległe pasmo gór. Odwróciła się na odgłos kroków na drewnianej podłodze letniego domku.

- Cletusie! - zawołała. Jej twarz miała normalny kolor i wyraz, chociaż wargi były trochę zaciśnięte. - Ojciec powiedział ci?

- Tak - odparł zatrzymując się przed nią. - Powinnaś teraz przygotowywać się w domu. A tak będziemy zmuszeni pójść tak, jak stoimy.

Oczy Melissy rozszerzyły się lekko. Wśliznęła się do nich

niepewność. - Pójść? - powtórzyła. - Cletusie, nie byłeś jeszcze w domu? Zrozumiałam, że powiedziałeś, iż już roz­mawiałeś z ojcem.

- Rozmawiałem - powiedział.

- Zatem... - Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. -

Cletusie, czy nie zrozumiałeś, co on mówił? Powiedziałam mu, że coś jest nie w porządku. Po prostu nie w porządku. Nie wiem, co tutaj jest nie w porządku, ale coś jest. Nie zamierzam wyjść za ciebie!

Cletus spojrzał na Melissę. I kiedy Melissa odpowiedziała mu na to spojrzenie, twarz jej się zmieniła. Pojawił się na niej wyraz, jaki Cletus widział tylko raz. Taką twarz widział Cletus u Melissy wtedy, kiedy wyszedł żywy z rowu, w którym udawał martwego, chcąc zniszczyć partyzantów neulandzkich atakujących opancerzony pojazd na drodze do Bakhalli.

- Ty nie... nie myślisz... - zaczęła prawie szeptem. Ale później jej głos stał się pewniejszy. - Potrafisz mnie zmusić, abym za ciebie wyszła?

- Ślub się odbędzie - powiedział.

Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. - Żaden dorsajski kapelan nie udzieli mi ślubu wbrew mojej woli!

- Mój kapelan pułkowy tak, jeśli mu rozkażę - rzekł Cletus.

- Da ślub córce Eachana Khana? - wybuchnęła nagle. - I przypuszczasz, że mój ojciec będzie po prostu stał i patrzył na to, co się dzieje?

- Szczerze myślę, że tak - odparł Cletus tak wolno i z takim naciskiem, że na twarzy Melissy pojawił się na chwilę rumieniec, a następnie zniknął, czyniąc ją bladą jak po wielkim szoku.

- Ty... - Głos jej zadrżał i ucichł. Jako dziecko najemnego oficera nie mogła nie spostrzec, że pośród gości weselnych ci, którzy byli związani z Cletusem emocjonalnymi albo też innymi więzami, przewyższali liczebnie tych, którzy czuli się związani z jej ojcem. Ale jej wzrok nadal był pełen niedowie­rzania. Melissa szukała w twarzy Cletusa oznaki, że ten, którego widzi przed sobą, to w jakiś dziwny sposób nie ten prawdziwy.

- Ale ty nie jesteś taki. Nie mógłbyś... - Głos załamał się jej znowu. - Ojciec jest twoim przyjacielem!

- A ty będziesz moją żoną - powiedział Cletus.

Oczy Melissy po raz pierwszy spoczęły na pistolecie w ot­wartej kaburze u pasa.

- O, Boże! - Przyłożyła szczupłe dłonie do twarzy. - A ja myślałam, że Dow jest okrutny... nie odpowiem. Kiedy kapelan zapyta mnie, czy chcę ciebie za męża, powiem nie!

- Dla dobra Eachana - powiedział Cletus - mam nadzieję, że tego nie zrobisz.

Odsunęła ręce od twarzy. Stała jak lunatyczka z opusz­czonymi ramionami.

Cletus podszedł do niej, wziął ją za rękę i wyprowadził, nie stawiającą oporu, z letniego domku i dalej przez ogród, koło żywopłotu i przez oszklone drzwi wprowadził do salonu. Kiedy weszli, Eachan nadal się tam znajdował, odwrócił się do nich szybko, odstawił trzymaną w ręce szklaneczkę i zbliżył szybkim krokiem.

- Jesteście! - powiedział. Ostro spojrzał na córkę. - Melly! O co chodzi?

- O nic - odpowiedział Cletus. - Nic się w końcu nie stało. Zamierzamy się pobrać.

Spojrzenie Eachana przeniosło się na Cletusa. - Tak? - Mierzył się przez chwilę z oczami Cletusa, a następnie znowu spoczął wzrokiem na Melissie. - Czy to prawda, Melisso? Czy wszystko jest w porządku?

- Wszystko układa się świetnie - rzekł Cletus. - Powiedz lepiej kapelanowi, że jesteśmy gotowi.

Eachan nie poruszył się. Powędrował spojrzeniem w dół i przyjrzał się uważnie broni na biodrze Cletusa. Spojrzał ponownie na Cletusa, a później na Melissę.

- Czekam, aby usłyszeć to od ciebie, Melisso - powiedział wolno. Jego oczy zszarzały niczym zwietrzały granit. - Nie powiedziałaś mi jeszcze, że wszystko jest w porządku.

- Wszystko jest w porządku - wymówiła zbielałymi, zdrętwiałymi wargami. - To był od początku twój pomysł, abym wyszła za Cletusa, czyż nie tak, ojcze?

- Tak - odparł Eachan. Żadna zauważalna zmiana nie pojawiła się na jego twarzy, ale wyglądało na to, że taka zmiana nastąpiła wewnątrz, wymiatając z niego wszystkie emocje i czyniąc go spokojnym, opanowanym i zdecydowa­nym. Zrobił krok do przodu, tak że znalazł się teraz prawie między nimi, patrząc Cletusowi prosto w twarz z odległości kilkunastu centymetrów. - Ale, być może, się myliłem.

Opuścił rękę niby przypadkowo i położył ją na dłoni Cletusa, która trzymała Melissę za nadgarstek. Palce Eachana lekko zacisnęły się wokół kciuka Cletusa w chwycie, który mógłby złamać mu palec, gdyby Cletus nie zwolnił swojego chwytu.

Cletus położył delikatnie drugą rękę na pas z bronią.

- Puść - zwrócił się miękko do Eachana.

Obu mężczyzn opanował taki sam śmiertelny spokój. Przez chwilę w pokoju nikt się nie poruszył, wreszcie Melissa chwyciła oddech.

- Nie! - wepchnęła się między nich, zwracając twarzą do ojca, a plecami do Cletusa, który nadal trzymał ją za nadgarstek. - Ojcze! Co się z tobą dzieje? Myślałam, że będziesz szczęśliwy, iż zdecydowaliśmy się pobrać mimo wszystko!

Stojący z tyłu Cletus puścił nadgarstek Melissy, a ona przeniosła do przodu uwięzioną do tej chwili rękę. Jej ramiona podniosły się gwałtownie w głębokim oddechu. Przez chwilę Eachan gapił się na nią bezmyślnie, a następnie w jego oczach pojawił się wyraz zdziwienia i konsternacji.

- Melly, myślałem... - Głos załamał mu się i Eachan umilkł.

- Myślałeś? - krzyknęła ostro Melissa. - Co myślałeś, ojcze?

Patrzył na nią oszołomiony. - Nie wiem! - wybuchnął nagle. - Nie rozumiem cię, dziewczyno! Nie rozumiem cię wcale.

Odwrócił się i ciężko podszedł do stolika, na który odstawił wcześniej swoją szklaneczkę. Podniósł ją i pociągnął głęboki łyk.

Melissa podeszła do niego i na moment położyła mu rękę na plecach, przytulając głowę do jego głowy. Następnie wróciła do Cletusa i położyła mu na przedramieniu zimną dłoń. Popatrzyła na niego oczami, które stały się dziwnie głębokie i wolne od gniewu czy urazy.

- Chodźmy więc, Cletusie - powiedziała spokojnie. - Zacznijmy już lepiej.

Minęło kilka godzin, zanim nowożeńcy mogli zostać sami. Goście weselni odprowadzili ich do drzwi sypialni w nowo wybudowanym domu Grahame'a i kiedy tylko drzwi zamknęły się przed nimi, opuścili dom, a echo ich śmiechów i wesołych głosów zniknęło wraz z nimi.

Melissa ze zmęczeniem opadła na brzeg szerokiego łoża. Spojrzała na Cletusa, który stał nadal.

- A teraz może powiesz mi, co jest nie w porządku? - zapytała.

Popatrzył na nią. Nadszedł właśnie moment, który przewi­dział, kiedy prosił ją, żeby za niego wyszła. Zebrał całą odwagę, aby stawić temu czoło.

- Będziemy małżeństwem jedynie z nazwy - powie­dział. - Za parę lat otrzymasz unieważnienie.

- Więc po co w ogóle było się pobierać? - zapytała głosem wolnym jeszcze od potępienia czy rozgoryczenia.

- DeCastries wróci tutaj, na nowe planety, w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy - powiedział. - Zanim się tu znajdzie, poprosi cię, abyś przyjechała na Ziemię. Wychodząc za mnie straciłaś swoje ziemskie obywatelstwo. Jesteś teraz Dorsajką. Nie możesz jechać, dopóki małżeństwo nie zostanie unieważnione i dopóki nie wystąpisz ponownie o obywatelstwo ziemskie. A nie możesz od razu unieważnić małżeństwa, albowiem Eachan dowie się, że zmusiłem cię do wyjścia za mnie, a skutki znasz - są to te same skutki, których chciałaś uniknąć, godząc się mnie poślubić.

- Nigdy nie pozwoliłabym na to, żebyście się pozabijali - powiedziała. Jej głos był dziwnie obcy.

- Tak - potwierdził. - Poczekasz dwa lata. Potem będziesz wolna.

- Ale dlaczego? - spytała. - Dlaczego to zrobiłeś?

- Eachan ruszyłby za tobą na Ziemię - odparł Cletus. - Na to właśnie liczył Dow. I na to ja nie mogłem pozwolić. Potrzebuję Eachana do tego, co muszę zrobić.

Patrzył na nią, kiedy mówił, ale teraz odwrócił wzrok. Wyjrzał przez wysokie okno sypialni na szczyty gór okryte chmurami zapowiadającymi popołudniowe deszcze, które za kilka miesięcy miały zmienić się w pierwsze jesienne śniegi. Melissa nie odzywała się dłuższy czas. - Więc - powie­działa w końcu - nigdy mnie nie kochałeś?

Otworzył usta, aby odpowiedzieć, ponieważ w tym momen­cie był już na to zdecydowany. Ale w ostatniej chwili, na przekór własnemu postanowieniu, jego wargi wypowiedziały inne słowa.

- Czy kiedykolwiek mówiłem, że cię kocham? - odparł i odwracając się wyszedł z pokoju, zanim Melissa zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Kiedy zamykał drzwi, w pokoju panowała cisza.


Rozdział XX



Następnego dnia Cletus zajął się przygotowywaniem eks­pedycyjnego kontyngentu nowo przeszkolonych i jeszcze nie przeszkolonych Dorsajów, których miał zabrać ze sobą na Newton. Kilka dni później, kiedy siedział w swoim prywatnym gabinecie na poligonie w Foralie, zajrzał doń Arvid, aby powiedzieć, że chce z nim mówić nowy emigrant na Dorsaj.

- Pamięta go pan, jak sądzę, pułkowniku - powiedział Arvid, patrząc trochę ponuro na Cletusa. - Porucznik William Athyer, poprzednio w Sojuszniczym Korpusie Eks­pedycyjnym w Bakhalli.

- Athyer? - powiedział Cletus. Odsunął papiery leżące przed nim na biurku. - Przyślij go, Arv.

Arvid wyszedł z gabinetu. Kilka sekund później Bili Athyer, którego Cletus widział ostatnio pijanego, zastępującego mu drogę na dworcu lotniczym w Bakhalli, niepewnie stanął w drzwiach. Miał na sobie brązowy mundur dorsajskiego rekruta z insygniami oficera pozostającego w okresie próbnym, w miejsce dawnych srebrnych naszywek porucznika.

- Wejdź - rzekł Cletus - i zamknij za sobą drzwi. Athyer posłusznie wszedł do pokoju. - Dobrze, że pozwolił mi pan zobaczyć się ze sobą, pułkowniku - powiedział wolno. - Nie przypuszczam, aby spodziewał się pan, że się tutaj zjawię...

- Przeciwnie - odparł Cletus. - Spodziewałem się ciebie. Siadaj. - Wskazał na krzesło przed biurkiem. Athyer siadł na nim ostrożnie. - Nie wiem, jak pana przeprosić... - zaczai.

- Więc nie przepraszaj - przerwał mu Cletus. - O ile się nie mylę, coś się zmieniło w twoim życiu?

- Zmieniło! - Twarz Athyera rozjaśniła się. - Pułkow­niku, pamięta pan dworzec w Bakhalli...? Wróciłem stamtąd z mocnym postanowieniem. Miałem zamiar przeczytać wszys­tko, co pan kiedykolwiek napisał, wszystko, bardzo dokładnie, aż znajdę jakiś błąd, jakieś potknięcie, które mógłbym wyko­rzystać przeciwko panu. Powiedział pan, abym nie przepraszał, ale...

- I mówiłem to serio - przerwał Cletus. - Mów wszyst­ko, co chciałeś mi powiedzieć.

- Cóż, ja... nagle zacząłem wszystko rozumieć - kon­tynuował Athyer. - Nagle zaczęło mieć to dla mnie sens i nie mogłem w to uwierzyć! Zostawiłem pańskie książki i zacząłem wertować wszystko, co mogłem znaleźć w tej bibliotece Exotików w Bakhalli na temat sztuki wojennej. I było to tylko to, co zawsze czytałem, ni mniej, ni więcej. To pańskie książki były inne... Pułkowniku, pan nie widzi tej różnicy!

Cletus uśmiechnął się.

- Oczywiście, oczywiście, że pan widzi! - pośpiesznie wykrzyknął Athyer. - Nie to miałem na myśli. Chodzi mi o to na przykład, że zawsze miałem kłopoty z matematyką. Nie ukończyłem Sojuszniczej Akademii, wie pan. Skończyłem jeden z kursów dla oficerów rezerwy i ledwie dawałem sobie jakoś radę na zajęciach z matematyki. Działo się tak aż do dnia, w którym zetknąłem się ze stereometrią. Nagle cyfry i figury połączyły się - i to było piękne. I właśnie tak stało się dzięki pańskim książkom. Nagle sztuka strategii wojskowej i mechanizmy połączyły się w jedno. Jako dziecko marzyłem o dokonywaniu wielkich rzeczy, a tu nagle czytam, jak można tego dokonać. Nie tylko militarnych czynów, ale wszelkich innych również.

- Zobaczyłeś to w tym, co napisałem, prawda? - zapytał Cletus.

- Zobaczyłem! - Athyer wyciągnął rękę i wolno zamknął ją w pięść. - Ujrzałem coś prawdziwego, trójwymiarowego, leżącego przede mną. Pułkowniku, nikt nie wie, czego pan dokonał w tych tomach, które pan napisał. Nikt tego nie docenia, a chodzi tutaj nie tylko o to, co pańskie dzieło oferuje teraz, ale o to, co oferuje w przyszłości!

- Dobrze - powiedział Cletus. - Cieszę się słysząc, że tak uważasz. A teraz co mogę dla ciebie uczynić?

- Myślę, że pan wie, pułkowniku, nieprawdaż? - powie­dział Athyer. - Przyjechałem tutaj, na Dorsaj, z powodu tego, co pan napisał. Ale nie chcę być tylko jednym z pańskich podwładnych. Chcę być bliżej, tam, gdzie nadal będę mógł uczyć się od pana. O, wiem, że nie ma pan teraz dla mnie miejsca w swoim sztabie, ale gdyby mógł pan o mnie pamiętać...

- Myślę, że znalazłoby się dla ciebie miejsce - odparł Cletus. - Jak powiedziałem, wcześniej czy później spodzie­wałem się ciebie tu zobaczyć. Idź do komendanta Arvida Johnsona i powiedz mu, że poleciłem mu wziąć ciebie na swojego zastępcę. Odstąpimy od warunku pełnego przeszko­lenia i będziesz mógł przyłączyć się do grupy, którą zabieramy na Newton.

- Pułkowniku... - Athyerowi zabrakło słów.

- To wszystko zatem - rzekł Cletus, zgarniając z po­wrotem przed siebie papiery, które odsunął przedtem na bok. - Znajdziesz Arvida w sekretariacie.

Wrócił do swojej pracy. Dwa tygodnie później kontyngent dorsajski wylądował na Newtonie, a razem z nim nowo mianowany dowódca komendy Bili Athyer.

- Mam nadzieję, panie marszałku - powiedział kilka dni później Artur Walco, przyglądając się razem z Cletusem wieczornemu apelowi - że pańskie zaufanie do siebie nie było przesadzone.

W głosie przewodniczącego rady Zjednoczonych Postępo­wych Wspólnot pojawił się jakby cień drwiny, kiedy użył on tytułu, który nadał sobie Cletus w ramach gruntownej zmiany nazw stopni oficerskich i nazw oddziałów w nowym wojsku dorsajskim. Stali razem na skraju placu apelowego, na tle masztu, na którym flaga była już opuszczona do połowy, a czerwone słońce na szarym niebie Newtonu właśnie znikało za horyzontem i major Swahili kończył apel. Cletus odwrócił się, aby spojrzeć na chudego, łysiejącego Newtonianina.

- Przesadna pewność siebie - powiedział - to wada ludzi, którzy nie znają się na swojej pracy.

- A pan się zna? - warknął Walco.

- Tak - odpowiedział Cletus.

Walco roześmiał się cierpko, kuląc chude ramiona w czarnej marynarce przed północnym wiatrem wiejącym od lasu, który rósł tuż przy granicy miasta Debroy, tego samego lasu, który ciągnął się nieprzerwanie na północ przez ponad trzysta kilometrów aż do kopalń antymonitu i brozańskiego miasta Watershed.

- Dwa tysiące ludzi wystarczy może, aby odebrać te kopalnie - powiedział - ale pański kontrakt z nami powiada, że macie je utrzymać co najmniej przez trzy dni, to jest do chwili, kiedy przybędą wojska newtoniańskie, żeby was zluzować. A w ciągu dwudziestu czterech godzin od wkrocze­nia przez was do Watershed Brozanie są w stanie ściągnąć przeciwko wam dziesięć tysięcy regularnego wojska. Jak ma pan zamiar poradzić sobie z przewagą pięć do jednego, naprawdę, nie wiem.

- Oczywiście, że nie - powiedział Cletus. Flaga była już opuszczona całkowicie i major Swahili przekazał prowadzenie apelu swemu adiutantowi, który wydał rozkaz rozejścia się. - To nie pańska sprawa. Pańską sprawą jest jedynie podpisanie ze mną takiego kontraktu, który powiada, że otrzymamy naszą zapłatę dopiero po przekazaniu waszym wojskom kontroli nad kopalniami. I właśnie to pan zrobił. Nasza porażka nie narazi Zjednoczonych Postępowych Wspólnot na żadną finansową stratę.

- Może nie - zauważył Walco zjadliwie - ale w grę wchodzi również moja reputacja.

- Podobnie jak i moja - odparł Cletus wesoło.

Walco prychnął i odszedł. Cletus patrzył za nim przez chwilę, później odwrócił się i skierował do budynku sztabu w tymczasowym obozie wzniesionym dla Dorsajów na skraju Debroy, w cieniu lasu. Tam w pokoju z mapą zastał Swahiliego i Arvida czekających na niego.

- Popatrzcie na to - powiedział przywołując ich skinie­niem głowy do głównej mapy plastycznej, która przedstawiała szeroki pas lasu z Debroy na jednym krańcu stołu, a kopal­niami antymonitu wokół Watershed - na drugim. Obaj mężczyźni stanęli obok niego, w pobliżu tej części stołu, gdzie było Debroy. - Walco i jego ludzie spodziewają się, że będziemy tutaj obijać się jeszcze tydzień albo dwa, zanim cokolwiek zrobimy. Wszyscy brozańscy szpiedzy obserwujący rozwój sytuacji dojdą w związku z tym do tego samego wniosku. Ale my nie zamierzamy tracić czasu. Majorze...

Spojrzał na Swahiliego, którego przecięta blizną, ciemna twarz z zainteresowaniem pochylała się nad stołem. Swahili podniósł oczy i napotkał spojrzenie Cletusa.

- Jutro o świcie rozpoczniemy aklimatyzacyjny trening oddziałów - powiedział. - Żołnierze nie powinni znaleźć się dalej niż siedem kilometrów w głąb lasu, dużo poniżej newtoniańsko-brozańskiej granicy. - Cletus wskazał czerwoną linię biegnącą przez lesisty obszar trzydzieści kilometrów od Debroy. - Będą trenowali grupami i komendami, i nie powinni robić tego dobrze. Nie powinni niczego robić dobrze. Trzeba będzie przetrzymać ich tam przez całą noc, a potem tak długo, dopóki pana oficerowie nie będą zadowoleni. Kiedy oficerowie stwierdzą, że żołnierze są już przygotowani, wtedy można ich będzie zwolnić, grupa po grupie, i pozwolić na powrót do obozu. Chcę, aby ostatnia grupa nie wyszła z lasu przed upływem dwóch i pół dni licząc od jutra rano. Przekaże pan swoim oficerom odpowiednie rozkazy, aby tego dopilnowali.

- Mnie tam nie będzie? - zapytał Swahili.

- Będzie pan ze mną - odpowiedział Cletus. Zerknął na wysokiego, młodego kapitana po swojej prawej stronie. - Arvid również i dwustu naszych najlepszych ludzi. Oddzielimy się od reszty, jak tylko znajdziemy się między drzewami, rozproszymy na dwu- i trzyosobowe zespoły i skierujemy na północ, aby spotkać się za cztery dni siedem kilometrów na południe od Watershed.

- Cztery dni? - powtórzył Swahili. - To ponad siedem­dziesiąt kilometrów dziennie na piechotę przez nieznany teren.

- Właśnie! - potwierdził Cletus. - Dlatego też nikt, ani Newtonianie, ani Brozanie, nie będzie podejrzewał, że spró­bujemy zrobić coś takiego. Ale pan wie i ja wiem, nieprawdaż, majorze, że nasi najlepsi ludzie mogą tego dokonać?

Wymienili spojrzenia; ciemna twarz Swahiliego była nieporuszona.

- Tak jest - odparł Swahili.

- Dobrze - rzekł Cletus, odchodząc od stołu. - Teraz coś zjemy, a wieczorem omówimy szczegóły. Chcę, majorze, aby pan wyruszył w drogę razem z Arvem. Ja wezmę ze sobą dowódcę komendy Athyera, pójdziemy razem.

- Athyera? - spytał Swahili.

- Właśnie tak - odparł Cletus sucho. - Czy to nie pan powiedział mi, żeby Athyer jechał z nami?

- Tak - rzekł Swahili. Dziwna rzecz, ale była to prawda. Wydawało się, że Swahili zainteresował się świeżo zwerbowanym, nie przeszkolonym Athyerem. Zaintereso­wanie to wynikało raczej z ciekawości niż z sentymentu, gdyż jeśli jakichś dwóch ludzi znajdowało się na prze­ciwległych biegunach, byli nimi major i dowódca komendy. Swahili przewyższał o całe niebo wszystkich świeżo prze­szkolonych Dorsajów, zarówno żołnierzy, jak i oficerów, z wyjątkiem Cletusa, w trenowaniu samokontroli. Jednakże, bezspornie, Swahili nie był tym, kto pozwoliłby sobie na to, aby zainteresowanie tego rodzaju mogło mieć wpływ na własną opinię. Spojrzał na Cletusa z odrobiną roz­bawienia.

- Oczywiście, ponieważ będzie z panem... - powiedział.

- Przez całą drogę - rzucił Cletus ze stoicyzmem. - Domyślam się, że nie ma pan żadnych zastrzeżeń co do towarzystwa Arvida?

- Nie, panie marszałku. - Swahili spojrzał na wysokiego, młodego komendanta, a w spojrzeniu tym znalazło się coś bardzo bliskiego - tak bliskiego, jak nigdy przedtem - podziwu.

- Dobrze - powiedział Cletus. - Może więc pan odejść. Spotkamy się tutaj za godzinę, po kolacji.

- Tak jest.

Swahili wyszedł. Cletus ruszył w stronę drzwi i stwierdził, że Arvid nadal tu jest i stoi mu niemal na drodze. Zatrzymał się.

- Masz jakąś sprawę, Arv? - zapytał.

- Panie marszałku - zaczął Arvid i wyglądało na to, że nie jest w stanie dalej mówić.

Cletus nie uczynił żadnej próby, aby podtrzymać rozmowę. Stał jedynie, czekając.

- Panie marszałku - zaczął znowu Arvid. - Nadal jestem pańskim adiutantem, prawda?

- Jesteś - odparł Cletus.

- Więc - twarz Arvida była ściągnięta i trochę blada - czy mogę zapytać, dlaczego to Athyer będzie z panem podczas akcji, a nie ja?

Cletus popatrzył na niego chłodno. Arvid trzymał się sztywno, choć jego prawe ramię było lekko przygarbione pod płaszczem munduru, ściągnięte nieco do przodu przez napiętą tkankę blizny, pozostałość po ranie, którą odniósł w Bakhalli, zasłaniając Cletusa przed neulandzkimi strzelcami.

- Nie, komendancie - powiedział bez pośpiechu Cle­tus. - Nie możesz mnie pytać, dlaczego zdecydowałem tak, a nie inaczej, ani teraz, ani kiedykolwiek indziej.

Stali twarzami do siebie.

- Czy to jasne? - spytał po chwili Cletus.

Arvid zesztywniał jeszcze bardziej. Odwrócił oczy od Cletusa i jego spojrzenie powędrowało gdzieś na przeciwległą ścianę.

- Tak jest, panie marszałku - powiedział.

- Zatem będzie chyba najlepiej, jak udasz się na kolację, prawda? - rzekł Cletus.

- Tak jest, panie marszałku.

Arvid odwrócił się i wyszedł. Po sekundzie Cletus westchnął i ruszył do swojej kwatery, gdzie czekał go samotny posiłek podany przez ordynansa.

O dziewiątej rano następnego dnia, kiedy Cletus znajdował się razem z dowódcą komendy Athyerem siedem kilometrów w głębi lasu, podszedł do niego Swahili i wręczył mu metalową kasetkę wielkości pudełka zapałek, zawierającą mapę. Cletus schował ją do kieszeni kurtki szaro-zielonego polowego munduru.

- Czy jest zorientowana? - zapytał majora. Swahili skinął głową.

- Z obozem jako punktem odniesienia - odpowiedział.- Pozostali wyznaczeni ludzie wyruszyli już w dwu- i trzy­osobowych zespołach, tak jak pan rozkazał. Kapitan i ja również jesteśmy gotowi.

- Dobrze - powiedział Cletus. - My też wyruszamy, Bili i ja. Spotkamy się w ustalonym miejscu, siedem kilometrów poniżej Watershed, za jakieś dziewięćdziesiąt jeden godzin.

- Będziemy tam, panie marszałku. - Rzuciwszy krótkie, nieco rozbawione spojrzenie na Athyera, Swahili odwrócił się i odszedł.

Cletus obrócił w dłoni kasetkę z mapą, odsłaniając pod przezroczystym wieczkiem igłę kompasu. Nacisnął guzik z boku pudełka i igła przesunęła się zgodnie ze wskazówkami zegara o jakieś czterdzieści stopni, wskazując kierunek pół­nocny. Cletus ustawił się na wprost pnia drzewa oddalonego tak, jak tylko mógł poprzez gęstwinę lasu sięgnąć jego wzrok. Następnie przyłożył oko do wziernika znajdującego się w jed­nym z końców przyrządu. Ujrzał obraz, który okazał się plastyczną mapą o wielkości trzy na trzy i pół metra. Czerwona linia oznaczała trasę wytyczoną na mapie. Nacisnąwszy następny guzik Cletus uzyskał zbliżenie obrazu i zaczął studiować szczegóły pierwszych dziesięciu kilometrów trasy. Biegła cały czas przez las, nie napotykając na żadne bagna, które trzeba byłoby pokonywać lub omijać.

- Ruszamy - rzucił ponad ramieniem do Athyera. Wkła­dając mapę do kieszeni ruszył naprzód truchtem.

Athyer poszedł w jego ślady. Przez pierwsze parę godzin biegli obok siebie, nie odzywając się, otoczeni gęstwiną i ciszą północnego newtoniańskiego lasu. W lesie tym nie było żadnych latających stworzeń, ani ptaków, ani owadów, jedynie jakieś ziemnowodne cudaki w kształcie ryb, żyjące w jeziorach, na bagnach i moczarach. Pod gęstym płaszczem podobnych do igieł liści, które rosły jedynie na najwyższych gałęziach, ziemia nie była goła, ale okryta grubą pokrywą sczerniałych, martwych igieł opadłych z drzew w minionych latach. Tylko tu i ówdzie, dość zadziwiająco i nieoczekiwanie, trafiały się kępy dużych liści cielistego koloru, wysokich na ponad metr, wyrastających bezpośrednio z iglastego podłoża, sygnalizują­cych obecność źródła czy podmokłego terenu.

Po pierwszych dwóch godzinach wpadli w zmienny rytm pięć minut truchtu, pięć minut szybkiego marszu. Co godzina zatrzymywali się na pięć minut, aby odpocząć, opadali na miękki, gruby, iglasty dywan i wyciągali się na nim, nie zawracając sobie nawet głowy zdejmowaniem lekkich plecaków.

Przez pierwsze pół godziny bieg wymagał sporego wysiłku.

Ale później rozgrzali się pod wpływem fizycznego ruchu, liczba uderzeń serca zmniejszyła się, oddech uspokoił i wydawało się, że mogliby tak biec w nieskończoność. Cletus posuwał się do przodu, wyłączywszy znaczną część umysłu z otaczającej go rzeczywistości, daleki, skupiony na innych problemach. Nawet powtarzane w określonych odstępach czasu sprawdzanie na mapie, za pomocą kompasu, przebytej trasy stanowiło dla niego czynność niemal automatyczną, wykonywaną odruchowo.

Z tego stanu wyrwało go dopiero znikanie i tak już przytłumionego światła z otaczającego ich lasu. Newtoniańskie słońce, ukryte za podwójną zasłoną listowia i wysokiej, prawie stałej warstwy chmur, warstwy, która nadawała niebu jego zwykły szary, metaliczny wygląd, zaczynało zachodzić.

- Czas na posiłek - powiedział Cletus. Skierował się w stronę płaskiego miejsca u stóp wielkiego drzewa i opadając na ziemię ściągnął plecak, a potem siadł ze skrzyżowanymi nogami, oparty plecami o pień. Athyer przysiadł na ziemi obok. - Jak się czujesz?

- Świetnie, panie marszałku - odmruknął Athyer. Rzeczywiście, wyglądał tak dobrze, jak twierdził, i Cletus zaobserwował to z zadowoleniem. Twarz Athyera błyszczała tylko lekko od potu, a jego oddech był głęboki i wcale nie przyśpieszony.

Wyjęli po jednym termoopakowaniu, przekłuli zamknięcie, aby podgrzać posiłek znajdujący się w środku. Zanim stał się gorący, w sam raz do jedzenia, wokół zapadła zupełna ciemność. Zrobiło się tak ciemno, jak w szczelnie zamkniętym, podziemnym pomieszczeniu.

- Jeszcze pół godziny i wzejdzie księżyc - zwrócił się w ciemności Cletus w tę stronę, gdzie ostatni raz widział siedzącego Athyera. - Spróbuj się trochę przespać, jeśli możesz.

Cletus ułożył się na igłach, rozluźnił kończyny i całe ciało. W ciągu paru sekund ogarnęło go znajome uczucie unoszenia się. Później nastąpiło, jak mu się wydawało, może ze trzydzieści sekund snu, a kiedy otworzył oczy, stwierdził, że przez zasłonę liści przesącza się blade światło.

Światło to tylko w niewielkiej części było tak jasne, jak światło dzienne, ale wystarczająco jasne, aby obaj mężczyźni mogli ruszyć w drogę, a miało stać się jeszcze jaśniej, gdyż na nocnym niebie powinny pojawić się przynajmniej cztery z pięciu księżyców Newtonu.

- Ruszajmy - rzekł Cletus. Kilka minut później on i Athyer z przytroczonymi plecakami znajdowali się w drodze, znów biegnąc truchtem.

Na mapie, której Cletus przyjrzał się dzięki wewnętrznemu oświetleniu, pojawiła się teraz czarna linia równoległa do czerwonej, wytyczającej ich trasę, długości czterdziestu siedmiu kilometrów licząc od punktu wyjścia. W ciągu kolejnych dziewięciu godzin nocnej wyprawy, przerywanej tylko na cogodzinny odpoczynek i krótki posiłek koło północy, poko­nali następne czterdzieści kilometrów, nim zachód większości księżyców sprawił, że światło stało się znów zbyt nikłe, by można przy nim było bezpiecznie posuwać się naprzód. Zjedli ostatni, lekki posiłek i zapadli w pięciogodzinny, głęboki sen na grubym iglastym łożu z leśnego poszycia.

Kiedy zegarek Cletusa ich obudził, okazało się, że upłynęły już dwie godziny dnia. Wstali, zjedli i ruszyli szybko dalej.

Przez pierwsze cztery godziny pokonali spory kawał drogi i o ile to było możliwe, poruszali się trochę szybciej niż poprzedniego dnia. Koło południa wkroczyli jednak w obszar bagien i moczarów gęsto porośniętych roślinami o dużych liściach cielistego koloru, a jakieś pnącza niczym wielkie liny zwisały z konarów drzew lub ciągnęły się kilometrami po ziemi, czasem tak grube jak rurociąg.

Musieli zwolnić i ominąć przeszkodę. Zanim zapadła noc, zrobili dodatkowo trzydzieści kilometrów. Pokonali zatem dopiero jedną trzecią dystansu dzielącego ich od punktu spotkania poniżej Watershed, przy czym minęła prawie jedna trzecia wyznaczonego czasu i od tej chwili zmęczenie powinno stopniowo zwalniać tempo biegu. Cletus miał nadzieję, że do tej pory przebędą już połowę drogi.

Jednakże mapa poinformowała go, że trzydzieści kilometrów dalej kończy się bagnisty teren, za którym pojawi się bardziej otwarta przestrzeń. W czasie półgodzinnej ciemności zjedli szybką kolację i ruszyli w noc. Dotarli do końca bagien tuż przed zniknięciem światła księżycowego; padli jak martwi na iglasty dywan i natychmiast zasnęli.

Następnego dnia droga była łatwiejsza, ale wyczerpanie zaczynało dawać znać o sobie. Cletus szedł jak człowiek we śnie lub z wysoką gorączką, ledwie świadomy wysiłku i zmę­czenia, które docierały do niego słabo, jakby z daleka. Athyer maszerował już resztką sił. Jego twarz była szara i wycień­czona, tak że wyróżniał się w niej teraz ostry, haczykowaty nos, niczym taran jakiegoś starożytnego, drewnianego statku. Starał się utrzymać tempo truchtu, ale kiedy zwalniali, stopy od czasu do czasu odmawiały mu posłuszeństwa i potykał się. Tej nocy Cletus pozwolił sobie i jemu spać przez sześć godzin po wieczornym posiłku.

Zrobili mniej niż dwadzieścia pięć kilometrów w godzinach księżycowego światła, które im jeszcze pozostały, zanim zatrzymali się, aby przespać następne sześć godzin.

Obudzili się ze złudzeniem, że są wypoczęci i że odzyskali dawne siły. Jednakże po upływie dwóch godzin marszobiegu, już w świetle dnia, okazało się, że nie jest z nimi lepiej niż dwadzieścia cztery godziny temu, chociaż teraz poruszali się wolniej i równomierniej, rozkładając swoje siły tak, jak rozkłada się pieniądze na niezbędne wydatki. Cletus ponownie oderwał się od rzeczywistości; cierpienia cielesne wydawały się odległe i nieważne. Przez cały czas miał wrażenie, że mógłby tak iść już zawsze, gdyby to było konieczne, nie zatrzymując się nawet po to, by coś zjeść i odpocząć.

Jedzenie rzeczywiście stało się już wtedy najmniejszą z po­trzeb. Zatrzymali się w południe na posiłek i zmusili do przełknięcia kilku kęsów, ale bez apetytu, czy też choćby uczucia smaku. Jedzenie ciężko leżało im w żołądkach i kiedy zapadła ciemność, żaden z nich nie mógł zjeść wieczornego posiłku. Kopiąc pod jednym z krzewów o kolorowych liściach, odkryli kipiące źródełko i ugasili pragnienie, zanim zapadli w niemal automatyczny sen. Po paru godzinach wstali i ruszyli dalej w księżycowym blasku.

Świt czwartego dnia zastał ich dziewięć kilometrów od wyznaczonego punktu spotkania. Ale kiedy spróbowali pod­nieść się na nogi z plecakami na ramionach, kolana ugięły się pod nimi i poddały niczym luźne zawiasy. Cletus walczył jednak i po kilku próbach udało mu się w końcu stanąć i utrzymać na ugiętych nogach. Obejrzał się i zobaczył, że Athyer nadal leży na ziemi bez ruchu.

- Nic z tego - wychrypiał Athyer. - Niech pan idzie sam.

- Nie - powiedział Cletus. Stał nieco z boku na sztywnych nogach i spoglądał w dół na Athyera.

- Musi pan iść dalej - rzekł Athyer po chwili. Właśnie w taki sposób przyzwyczaili się rozmawiać ze sobą w ciągu ostatniego dnia - z długimi przerwami między odezwaniem się jednego a odpowiedzią drugiego.

- Po co przyjechałeś na Dorsaj? - zapytał Cletus po jednej z takich przerw.

Athyer wlepił w niego oczy. - Pan - powiedział. - Pan zrobił to, co ja zawsze chciałem zrobić. Był pan taki, jaki ja zawsze chciałem być. Wiedziałem, że nigdy nie dokonam tego, co pan. Ale myślałem, że mógłbym się czegoś nauczyć.

- Więc ucz się - powiedział Cletus chwiejąc się na nogach. - Chodź.

- Nie mogę - odparł Athyer.

- Nie ma takich rzeczy, których nie mógłbyś zrobić - powiedział Cletus. - Chodź.

Cletus nadal stał. Athyer leżał cały czas w tym samym miejscu. Wreszcie zaczął podkurczać nogi. Z wysiłkiem uniósł się do pozycji siedzącej i próbował wstać, ale nogi nie chciały go słuchać. Znieruchomiał, ciężko dysząc.

- Jesteś tym, czym zawsze chciałeś być - powiedział Cletus wolno, kiwając się rytmicznie. - Nie przejmuj się ciałem. Podnieś się, Athyerze. Ciało pójdzie za tobą samo.

Czekał. Athyer poruszył się znowu. Z konwulsyjnym wysił­kiem klęknął, zachwiał się w tej pozycji, a potem nagłym ruchem stanął na nogach, potykając się zrobił trzy kroki i złapał pnia drzewa, aby znów nie upaść. Spojrzał ponad ramieniem na Cletusa, dysząc ciężko, ale minę miał trium­fującą.

- Kiedy będziesz gotowy, ruszamy - powiedział Cletus. Po pięciu minutach, chociaż Athyer nadal zataczał się jak pijany, ruszyli w drogę. Cztery godziny później dotarli do punktu zbornego, gdzie zastali Swahiliego i Arvida oraz pięciu innych żołnierzy, którzy przybyli wcześniej. Cletus i Athyer osunęli się na ziemię, nie trudząc się nawet zdej­mowaniem plecaków, i zasnęli, nim jeszcze dotknęli iglastego dywanu.


Rozdział XXI



Cletus obudził się wczesnym popołudniem. Czuł się ze-sztywniały i miał lekkie zawroty głowy, ale był wypoczęty i piekielnie głodny. Athyer jeszcze spał mocno, jak człowiek pod głęboką narkozą.

Cletus zjadł coś i podszedł do Arvida i Swahiliego.

- Ilu ludzi już jest? - zapytał majora.

- Nie zjawiło się jeszcze dwudziestu sześciu - odpowie­dział Swahili. - Pozostali dotarli w ciągu kilku godzin po pańskim przybyciu.

Cletus kiwnął głową. - Dobrze - powiedział. - Powinni więc wyspać się wystarczająco, aby ruszyć do akcji o świcie. Teraz zaczniemy działać z tymi, którzy już odpoczęli. Pierwsza rzecz, jakiej potrzebujemy, to jakiś pojazd.

Tak się złożyło, że brozański kierowca samochodu ciężaro­wego, który sunął na poduszce powietrznej po stopionej nawierzchni szosy, prowadzącej do małego miasteczka gór­niczego Watershed, nieoczekiwanie stwierdził, że drogę za­gradza mu pól tuzina uzbrojonych ludzi w szaro-zielonych mundurach, każdy z małą flagą Zjednoczonych Postępowych Wspólnot przypiętą do kieszeni na lewej piersi. Jeden z nich, wysoki oficer, mający na naramiennikach koło z gwiazdek, stanął na stopniu kabiny i otworzył drzwi.

- Wysiadaj - powiedział - potrzebna jest nam twoja ciężarówka.

Dwie godziny później, tuż przed zachodem słońca, ta sama ciężarówka wjechała do Watershed szosą, która była dziwnie pusta przez ostatnie sto dwadzieścia minut. W kabinie siedziało dwóch mężczyzn bez czapek; prowadzili ciężarówkę prosto do siedziby małego oddziału policyjnego, do którego obowiązków należało pilnowanie prawa i porządku w górniczym miasteczku. Ciężarówka wtoczyła się na parking za komisariatem i kilka minut później z budynku dobiegły odgłosy jakiejś szamotaniny. Ucichły jednak szybko, a powietrze rozdarła syrena przeciw­pożarowa wyciem, jakie mogłoby wydawać tylko jakieś wściekłe, gigantyczne stworzenie. Wyła tak długo, aż miesz­kańcy miasta wysypali się z domów i innych budynków, aby stwierdzić, że miasto jest otoczone, a ulice patrolują uzbrojeni ludzie z biało-niebieskimi flagami przypiętymi do kieszeni mundurów. Zanim zaszło słońce, Watershed dowiedziało się, że zostało zdobyte.

- Jesteście chyba szaleni! Nigdy wam się to nie uda! - pieklił się dyrektor kopalń antymonitu, kiedy razem z burmis­trzem miasta i szefem miejscowego oddziału policji przy­prowadzono go do Cletusa do komisariatu. - Brozańska armia stacjonuje w Broza, a to tylko dwie godziny drogi stąd, nawet szosą. Dowiedzą się w ciągu paru godzin, że tu jesteście, i wtedy...

- Już wiedzą - przerwał mu sucho Cletus. - Jedną z pierwszych rzeczy, które tutaj zrobiłem, było skorzystanie z policyjnej łączności, aby oznajmić, że opanowaliśmy Watershed i kopalnie.

Dyrektor wytrzeszczył oczy. - Musicie być szaleni! - powiedział w końcu. - Czy sądzi pan, że pięciuset pańskich ludzi potrafi stawić czoło paru dywizjom?

- Może nie będziemy musieli - odparł Cletus. - W każ­dym razie to nie pańska rzecz. Wszystko, czego chcę od pana i tych dwóch dżentelmenów, to wytłumaczenie miejscowej ludności, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo tak długo, jak długo będzie się trzymała z dala od ulic i jak długo nie będzie próbowała opuścić miasta.

W głosie Cletusa pojawiła się nuta, która nie pozwalała na dalszą dyskusję. Po kilku dodatkowych próbach niezdecydo­wanych protestów trzy osobistości z Watershed zgodziły się ogłosić przez lokalny radiowęzeł wspólny komunikat przeka­zujący to, o czym mówił Cletus. Później Cletus kazał ich umieścić pod strażą w budynku komisariatu.

W rzeczywistości nie upłynęły jeszcze dwie godziny, kiedy zaczęły przybywać pierwsze oddziały brozańskiej armii. Latające transportowce pełne były wojska, które szybko okrążyło miasteczko w odległości około dwustu metrów, wzdłuż skraju otaczającego je lasu. Przez resztę nocy słychać było, jak przybywają kolejne oddziały, ciężka broń i pojazdy opancerzone. Ó świcie Cletus i Swahili zgodzili się co do tego, że blisko dywizja brozańskich żołnierzy, uzbrojonych po zęby we wszystko, począwszy od noży, a na broni energetycznej skończywszy, zamknęła w kleszczach Watershed i okupujący je dwustuosobowy oddział dorsajski.

Swahili był w dobrym humorze, kiedy podawał Cletusowi lornetkę w chwilę po tym, jak przyjrzał się otaczającym ich zewsząd lasom. Stali razem na szczycie wieży komunikacyjnej, która stanowiła najwyższą budowlę w mieście.

- Nie będą mogli użyć ciężkiej broni ze względu na mieszkańców miasta - powiedział Swahili. - To oznacza, że będą usiłowali podejść pieszo, prawdopodobnie ze wszystkich kierunków jednocześnie. Przypuszczam, że zaatakują w ciągu godziny.

- Nie sądzę - odpowiedział Cletus. - Myślę, że najpierw przyślą kogoś na rozmowy.

Okazało się, że miał rację. Brozańskie wojsko nie uczyniło żadnego ruchu w ciągu pierwszych trzech godzin poranka. Później, około południa, kiedy przysłonięte chmurami słońce Newtonu zaczęło mocniej ogrzewać tę północną krainę, z cienia lasu wynurzył się samochód dowództwa z białą flagą i wjechał do miasta. Na granicy miasta wyszli mu na spotkanie żołnierze, którzy odtransportowali go do komisariatu zgodnie z wcześniej otrzymanymi instrukcjami. Tam wysiadł z niego niski, szczupły generał po sześćdziesiątce, któremu towarzyszył okrągły, może dziesięć lat młodszy mężczyzna, noszący insyg­nia pułkownika. Razem weszli do budynku komisariatu. Cletus przyjął ich w gabinecie szefa oddziału policyjnego.

- Jestem tu, aby przedstawić wam warunki kapitulacji - generał urwał patrząc na naramienniki Cletusa. - Nie rozpoznaję pańskiej rangi?

- Marszałek - odpowiedział Cletus. - Zmieniliśmy

ostatnio na Dorsaj schemat organizacyjny wojska i nazwy stopni. Marszałek Cletus Grahame.

- O? Generał James Van Dassel. A to jest pułkownik Morton Offer. Jak powiedziałem, jesteśmy tu, aby zapropo­nować wam warunki kapitulacji...

- Gdyby to była tylko kwestia przekazania warunków kapitulacji, nie musiałby pan chyba przychodzić osobiście, nieprawdaż, generale? - wtrącił Cletus. - Myślę, że nie ma mowy o naszym poddaniu się.

- Nie? - Brwi Van Dassela uniosły się uprzejmie. - Być może, powinienem uświadomić panu, że mamy tutaj dywizję wojska i ciężką broń i że jesteście całkowicie otoczeni.

- Jestem tego świadomy - odparł Cletus. - Tak jak pan jest świadomy tego, że mamy tutaj ponad pięć tysięcy cywilów.

- Tak, i uważamy, że jesteście całkowicie za nich od­powiedzialni - powiedział Van Dassel. - Muszę pana ostrzec, że jeśli stanie im się jakakolwiek krzywda, łagodne warunki kapitulacji, które jesteśmy gotowi zaproponować wam...

- Niech pan nie nadużywa mojej cierpliwości, generale - przerwał mu Cletus. - Trzymamy tych cywilów jako zakład­ników na wypadek jakichkolwiek wrogich działań z waszej strony. Nie traćmy więc czasu na te nonsensy o naszym poddaniu się. Spodziewałem się pana tutaj, mogę więc poin­formować pana o krokach, które będą podjęte przez Zjed­noczone Postępowe Wspólnoty w związku z Watershed i kopalniami. Jak pan niewątpliwie wie, kopalnie te eks­ploatowano na terenach odkupionych od Brozy przez Zjed­noczone Postępowe Wspólnoty, a późniejsze ich zagarnięcie przez Brozę Międzynarodowy Trybunał na Newtonie uznał za nielegalne. Mimo to Broza aż do tej pory uważała za stosowne odmawiać wykonania nakazu zwrócenia kopalń Zjednoczo­nym Postępowym Wspólnotom wydanego przez trybunał. Nasze siły ekspedycyjne już powiadomiły Wspólnoty, że kopalnie znalazły się znowu w ich posiadaniu, a ja zostałem poinformowany, że pierwsze oddziały regularnego wojska Zjednoczonych Postępowych Wspólnot zaczną przybywać tutaj za osiemnaście godzin, aby nas zluzować i utworzyć stałe siły nadzorujące... - Cletus przestał mówić.

- Oczywiście nie zamierzam pozwolić, aby wkroczyły tu jakiekolwiek wojska - powiedział Van Dassel prawie łagodnie.

- Zatem proponuję, żeby porozumiał się pan ze swoimi władzami politycznymi, zanim pan podejmie jakieś kroki - rzekł Cletus. - Powtarzam, traktujemy mieszkańców miasta jako zakładników gwarantujących odpowiednie zachowanie waszego wojska.

- Nie życzę sobie, aby mnie szantażowano - powiedział Van Dassel. - Oczekuję zawiadomienia o waszej gotowości do poddania się przed upływem dwóch godzin.

- A ja, jak już powiedziałem - odparował Cletus - będę uważał pana za odpowiedzialnego za wszelkie wrogie akcje pańskich żołnierzy w czasie zwalniania nas przez regularne oddziały Zjednoczonych Postępowych Wspólnot.

Po tych wzajemnych oświadczeniach obaj wojskowi rozstali się uprzejmie. Van Dassel i pułkownik wrócili do brozańskiego wojska otaczającego miasteczko. Cletus poprosił Arvida i Swahiliego, aby zjedli z nim obiad.

- A co będzie, gdy zdecyduje się jednak uderzyć na nas, nim przybędzie odsiecz? - zapytał Swahili.

- Nie zrobi tego - odpowiedział Cletus. - Jego sytuacja i tak jest wystarczająco zła. Politycy brozańscy będą przede wszystkim pytali go o to, jak mógł dopuścić do tego, abyśmy opanowali Watershed i kopalnie. Mógłby z tego wybrnąć, jeśliby brać pod uwagę dalszą jego karierę, ale tylko wtedy, gdy nie będzie żadnych ofiar wśród Brozan. Van Dassel wie, że rozumiem to tak dobrze jak on, więc nie zaryzykuje.

Istotnie, Van Dassel nie podjął żadnego działania. Jego dywizja otaczająca miasto siedziała cicho, kiedy minął wy­znaczony przez niego termin kapitulacji i zaczęły nadlatywać pierwsze oddziały Zjednoczonych Postępowych Wspólnot. W ciągu następnej nocy wycofał po cichu swoje siły. O świcie, kiedy świeżo przybyłe wojska Zjednoczonych Postępowych Wspólnot zaczęły karczować las poza miastem i wznosić dla siebie tymczasowy obóz, w zasięgu trzystu kilometrów nie było już ani jednego brozańskiego żołnierza.

- Naprawdę bardzo dobra robota! - powiedział Walco entuzjastycznie, kiedy przybył do Watershed z ostatnimi oddziałami i kiedy wprowadzono go do gabinetu, który

w budynku komisariatu policji przeznaczył dla siebie Cle­tus. - Pan i pańscy Dorsajowie wykonaliście świetną robotę. Może pan wracać w każdej chwili.

- Kiedy tylko dostaniemy zapłatę - odparł Cletus. Walco uśmiechnął się blado. - Pomyślałem, że będzie pan chciał otrzymać ją jak najszybciej - powiedział. - Przywioz­łem ją więc ze sobą.

Podniósł wąską teczkę, położył ją na biurku, wyjął po­kwitowanie, które podał Cletusowi, a następnie począł wycią­gać certyfikaty złota i układać je przed Cletusem.

Cletus zignorował pokwitowanie i obojętnie patrzył na rosnący stos certyfikatów. Kiedy Walco wreszcie skończył i spojrzał na niego z szerokim uśmiechem, Cletus nie uśmiech­nął się w odpowiedzi. Potrząsnął głową.

- Mniej niż połowa tego, co było w umowie - powiedział. Walco dalej się uśmiechał. - To prawda - powiedział. -

Ale w umowie przewidzieliśmy wynajęcie was na trzy miesiące. Jak wiadomo, mieliście tyle szczęścia, że osiągnęliście cel w niecały tydzień, wykorzystując tylko jedną czwartą swoich sił ekspedycyjnych. Żołd dla pięciuset ludzi, którzy brali udział w akcji, obliczyliśmy jednak za cały ten tydzień, a ponadto całemu korpusowi ekspedycyjnemu wypłaciliśmy jako rodzaj premii stawkę garnizonową, i to do końca miesiąca.

Cletus podniósł wzrok. Uśmiech Walco zniknął.

- Jestem pewien, że pamięta pan równie dobrze jak ja - rzekł Cletus - iż umowa dotyczyła dwóch tysięcy żołnierzy, każdy na trzymiesięcznym żołdzie, a gdyby nie udało się nam odzyskać kopalń antymonitu, mieliśmy nic nie otrzymać. Ilu ludzi użyłem do tej akcji i jak długo ona trwała, to moja sprawa. Oczekuję natychmiast trzymiesięcznej zapłaty dla wszystkich swoich ludzi.

- O tym oczywiście nie może być mowy - rzucił krótko Walco.

- Jestem przeciwnego zdania - rzekł Cletus. - Może powinienem panu przypomnieć to, co powiedziałem generałowi Van Dasselowi, brozańskiemu dowódcy, który nas tutaj trzymał w okrążeniu, chodzi mianowicie o to, że mieszkańcy Watershed są naszymi zakładnikami. Może powinienem uświadomić panu,

że ja i moi żołnierze nadal trzymamy tych zakładników w swoich rękach, tym razem stanowią oni gwarancję waszego zachowania. Twarz Walco stała się dziwnie zacięta. - Nie skrzywdziłby pan cywilów! - powiedział po chwili.

- Generał Van Dassel uważał, że mógłbym to uczynić - odparł Cletus. - A teraz, jako Dorsaj, daję panu osobiście słowo - słowo, które jest więcej warte niż spisany kontrakt - że żadnemu cywilowi nie stanie się krzywda. Ale czy ma pan tyle odwagi, żeby mi uwierzyć? A jeśli kłamię, jeśli przejęcie przez was kopalń skończy się krwawą łaźnią dla mieszkańców miasta, wasze szansę na dojście z Brozą do porozumienia rozwieją się jak dym. Zamiast możliwości negocjowania z pozycji faktów dokonanych, będziecie musieli stawić czoło kolonii zainteresowanej wyłącznie zemstą, zemstą za akcję, o którą oskarżą was wszystkie cywilizowane społeczeństwa.

Walco wstał, patrząc na Cletusa. - Nie mam przy sobie więcej certyfikatów - rzekł w końcu ochryple.

- Poczekamy - odrzekł Cletus. - Powinno się panu udać polecieć z powrotem, wziąć, co pan ma wziąć, i wrócić tutaj najpóźniej koło południa.

Walco wyszedł z opuszczonymi ramionami. Kiedy wchodził po stopniach samolotu, którym przyleciał do Watershed, zatrzymał się i odwrócił do Cletusa, aby coś powiedzieć na pożegnanie.

- Myśli pan, że zbierze pan żniwo na nowych planetach - rzekł zjadliwie - i być może będzie się to panu na razie udawało. Ale któregoś dnia wszystko, co pan zbudował, zwali się z hukiem.

- Zobaczymy - odparł Cletus.

Patrzył, jak drzwi zamykają się za Walco, jak samolot wznosi się w niebo nad Newtonem. Później odwrócił się do Arvida, który stał tuż obok.

- Przy okazji, Arv - powiedział. - Bili Athyer pragnąłby zapoznać się z bliska z moimi metodami taktycznymi i strate­gicznymi, więc jak tylko wrócimy na Dorsaj, zastąpi ciebie na stanowisku mojego adiutanta. Dla ciebie znajdziemy jakieś dowództwo, gdzieś w terenie. Nadszedł czas, abyś odświeżył swoje doświadczenia bojowe.

Nie czekając na odpowiedź Arvida, Cletus odwrócił się plecami do młodego żołnierza i odszedł, zajęty już innymi problemami.


Rozdział XXII



- Wasze ceny - powiedział James Arm-of-the-Lord, Starszy Pierwszego Kościoła Wojującego dwóch sąsiadujących ze sobą planet, Harmonii i Zjednoczenia, zwanych Zaprzyjaź­nionymi - są horrendalne.

James Arm-of-the-Lord był niskim, wątłym mężczyzną w średnim wieku, z rzadkimi, siwymi włosami, wyglądającym na jeszcze mniejszego i drobniejszego, niż był w rzeczywistości, z powodu obcisłej czarnej bluzy i takich samych spodni, stanowiących zwykły ubiór członków fanatycznej sekty, która skolonizowała, a później zaludniła i podzieliła dwie planety, Harmonię i Zjednoczenie. Na pierwszy rzut oka zdawał się nieszkodliwym człowieczkiem, ale wystarczyło jedno spojrzenie jego ciemnych oczu lub nawet kilka wy­powiedzianych na glos słów, aby złudzenie się rozwiało. Najwyraźniej należał do tych wyjątkowych ludzi, którzy płoną wewnętrznym ogniem - a tym wewnętrznym, nigdy nie wygasającym ogniem były w przypadku Jamesa Arm-of-the-Lord żagiew nieszczęścia i pochodnia strachu wy­mierzone w nieprawych. Ognia tego wcale nie zmniejszał fakt, że w szeregach nieprawych, w ocenie Jamesa, znajdowali się ci wszyscy, których opinie w jakikolwiek sposób różniły się od jego własnej. Siedział teraz w swoim gabinecie w Cen­trum Rządowym na Harmonii, patrząc ponad pustą, nie polerowaną powierzchnią biurka na Cletusa, który rozparł się naprzeciwko.

- Wiem, że nasze ceny przewyższają wasze środki - rzekł Cletus. - Nie przyszedłem tutaj, aby zaproponować panu wynajęcie moich Dorsajów. Miałem zamiar podsunąć myśl, że może wy zechcielibyście wynająć swoich młodych mężczyzn.

- Wynająć członków naszego Kościoła, aby przelewali krew i tracili życie na grzesznych wojnach niewierzących? - powiedział James. - Nie do pomyślenia!

- Żadna z waszych kolonii na Harmonii i na Zjednoczeniu nie ma nic do powiedzenia w zakresie technologii - odparł Cletus. - Wasz Wojujący Kościół liczy może więcej członków niż jakikolwiek inny kościół na obu tych planetach, a mimo to wciąż potrzebujecie kredytu, takiego kredytu, który mog­libyście wykorzystać w handlu międzyplanetarnym, chcąc uruchomić w przyszłości u siebie produkcję maszyn niezbęd­nych dla społeczeństwa. Moglibyście uzyskać ten kredyt od nas, wynajmując nam, jak już powiedziałem, swoich młodych ludzi.

Oczy Jamesa błyszczały niczym oczy węża w sztucznym świetle. - Za ile? - zapytał sucho.

- Normalna stawka dla zwykłego najemnego żołnierza - odpowiedział Cletus.

- Dlaczego, przecież to zaledwie jedna trzecia tego, czego żądał pan dla każdego ze swoich Dorsajów! - James podniósł głos. - Chciałby pan sprzedawać po innej cenie, niż kupować.

- To kwestia kupna i sprzedaży dwóch różnych produk­tów - odparł Cletus nieporuszony. - Dorsajowie warci są tego, czego za nich żądam, choćby ze względu na swoje wyszkolenie, a także dlatego, że mają już teraz ustaloną opinię i mogą zarabiać takie pieniądze. Pańscy ludzie nie mają ani takiego przeszkolenia, ani takiej marki. Warci są jedynie tyle, ile jestem gotowy za nich zapłacić. Nie będziemy wiele od nich wymagać. Wykorzystamy ich głównie jako siły dywersyjne, podobnie jak to było podczas zdobycia Margarethy na Freilandii.

Opanowanie Margarethy na Freilandii stanowiło ostatnie z długiej serii, pomyślnie wykonane przez wyszkolonych dorsajskich najemników pod dowództwem Cletusa zadanie. Minął prawie rok od przejęcia kopalń antymonitu na Newtonie i w tym czasie Dorsajowie przeprowadzili szereg kampanii prowadzących do prawie bezkrwawych zwycięstw na siost­rzanej planecie Newtonu, Cassidzie, na St. Marie, małej planecie w systemie Precjona, w którym znajdowały się również Mara i Kultis, oraz ostatnio na Freilandii, która podobnie jak Nowa Ziemia była planetą zamieszkałą, krążącą wokół Syriusza.

Margaretha była dużą wyspą na oceanie oddaloną około czterystu pięćdziesięciu kilometrów od północnego wybrzeża głównego kontynentu Freilandii. Jedna z kolonii tego kon­tynentu, leżąca najbliżej wyspy, dokonała na nią inwazji i opanowała ją. Rząd wyspy, pozostający na wygnaniu, zebrał odpowiednie fundusze, aby wynająć Dorsajów i uwolnić kraj od najeźdźców.

Cletus zmylił przeciwnika, dokonując na główne miasto Margarethy desantu skoczków, którymi byli nie przeszkoleni Dorsajowie. Niemal równocześnie wysłał na wyspę kilka tysięcy wyszkolonych żołnierzy, którzy przypłynęli na nią w nocy, docierając do wielu punktów zbornych rozrzuconych wzdłuż całej linii brzegowej. Oni to właśnie pokierowali, koordynując je, setkami spontanicznych powstań, które wy­buchły wśród ludności wyspy na wieść o zrzuceniu skoczków. Najeźdźcy, którzy opanowali wyspę, stanąwszy wobec powstań oraz otwartego ataku z zewnątrz, doszli do wniosku, że lepsza jest rozwaga niż odwaga, i opuścili wyspę, wracając do swojej kolonii. Po powrocie do kraju odkryli, jak niewielkie były siły, przed którymi uciekli, więc wrócili na wyspę.

Kiedy jednak po raz drugi do niej dotarli, stwierdzili, że na wszystkich plażach palą się ogniska, że ludność wyspy po­wstała, jest uzbrojona i gotowa tym razem raczej zginąć, niż pozwolić choćby jednemu najeźdźcy dostać się na brzeg.

Podobnie jak w przypadku innych militarnych sukcesów Cletusa, tak i tym razem zwycięstwo było wynikiem rozważ­nego połączenia wyobraźni ze wskazaniami psychologii, co w końcu na innych skolonizowanych planetach poczęto brać za nadludzką zdolność wyszkolonych żołnierzy dorsajskich. Najwyraźniej, mimo demonstrowania swojej niechęci wobec oferty Cletusa. James nie był nieświadomy oczywistych faktów i zalet tej propozycji. Zachowanie to charakteryzowało takich przywódców religijnych, jak James, którzy albo byli za, albo przeciwko czemuś, nigdy zaś nie przyznawali się do nie­zdecydowania.

Cletus opuścił gabinet Jamesa, zasiawszy tę myśl w jego umyśle i uzbroił się w cierpliwość.

Wsiadł na statek lecący na Nową Ziemię, siostrzaną planetę Freilandii, gdzie czekali na niego Dorsajowie i kolejna kam­pania militarna. Marcus Dodds, dawny zastępca Eachana, powitał Cletusa w obozie dorsajskim za Adonyer, głównym miastem kolonii Breatha, która to kolonia była ich pracodawcą na Nowej Ziemi. Mimo dwóch nowych gwiazdek na naramien­nikach świadczących o tym, że Dodds ma pod sobą dywizję, jego twarz stężała z troski.

- Spainyille utworzyło sojusz z czterema z pięciu miast-państw środkowych równin - powiedział Cletusowi, gdy tylko znaleźli się sami w jego gabinecie. - Nazwali go Porozumieniem Centralnym i zebrali wspólną armię złożoną z ponad dwudziestu tysięcy żołnierzy. Co więcej, są przygoto­wani i czekają na nas. Nie będziemy mogli zaskoczyć ich, tak jak robiliśmy to już w innych akcjach, a dywizja, którą tutaj mam, to niecałe pięć tysięcy ludzi.

- To prawda - powiedział Cletus w zamyśleniu. - Co proponujesz?

- Zerwij kontrakt z Breatha - rzekł Marcus zdecydowa­nie. - Nie możemy wystąpić teraz przeciw temu Porozumieniu Centralnemu, mając tylu ludzi, ilu mamy. A ilu jest jeszcze przeszkolonych Dorsajów? Z pewnością nie więcej niż parę setek. Nie mamy innego wyboru, musimy zerwać kontrakt. Możesz tłumaczyć się tym, że od tego momentu, kiedy nas wynajęto, zmieniła się sytuacja. Breatha będzie protestować, ale rozsądni ludzie z innych kolonii, którzy również chcą nas wynająć, zrozumieją to z pewnością. Jeśli nie mamy więcej wojska, to nie mamy, i nic na to nie poradzimy.

- Nie - powiedział Cletus. Wstał ze swojego miejsca przy biurku Marcusa i ruszył przez pokój do mapy przedstawiającej płaski, równinny obszar wnętrza kontynentu, który to obszar Breatha dzieliła ze swymi rywalami, pięcioma innymi kolonia­mi, zasadniczo rolniczymi społecznościami skupionymi wokół jednego dużego miasta, stąd nazwa miasta-państwa. - Nie chcę zrywania kontraktów, choćbyśmy nie wiem jak byli usprawiedliwieni.

Przez minutę studiował mapę. Breatha, dysponując jedynie wąskim korytarzem prowadzącym do wybrzeża, otoczona była z czterech stron miastami-państwami interioru. Począt­kowo stanowiła centrum przemysłowe, które dostarczało miastom-państwom produkty fabryczne, a sprowadzało pro­dukty rolne. Później jednak Spainville, największe z pięciu miast-państw, zajęło się produkcją przemysłową, zapocząt­kowując podobną działalność w innych miastach-państwach, z których jedno, Armoy, postanowiło zbudować własny, konkurencyjny względem Breathy, port kosmiczny.

Teraz, kiedy w byłych koloniach rolniczych równiny cent­ralnej żywo rozpaliły się ambicje ekonomiczne, Spainville, które graniczyło z breathańskim korytarzem do morza, postanowiło wysunąć żądania co do tego korytarza i zagroziło, że przejmie go siłą, jeśli Breatha nie odda go dobrowolnie. Stąd też obecność Dorsajów opłacanych przez Breathańczyków.

- A gdyby tak uwierzyli - powiedział Cletus, odwracając się z powrotem do Marcusa - że czekamy na posiłki, mogłoby to stać się dla nas prawie tak korzystne, jak faktyczne sprowadzenie tutaj dodatkowych oddziałów.

- W jaki sposób masz zamiar skłonić ich do tego, żeby tak myśleli? - zapytał Marcus.

- To wymaga pewnego namysłu. - Cletus uśmiechnął się. - W każdym razie, wrócę teraz na krótko na Dorsaj, jak gdybym wybrał się po dodatkowe siły, i zobaczę, czy czegoś nie wymyślę po drodze.

Powiadomiwszy wszystkich o swoich planach Cletus nie tracił czasu. Późnym wieczorem, po szaleńczej podróży stat­kiem atmosferycznym niemal wzdłuż połowy orbity wokół Nowej Ziemi, znalazł się na pokładzie podprzestrzennego statku, statku, którego punktem docelowym był Dorsaj. Trzy dni później bawił już w Foralie. W drzwiach domu Melissa powitała go tak ciepło, że aż to go zaskoczyło. Odkąd zostali małżeństwem, Melissa powoli łagodniała, a od narodzin syna, trzy miesiące temu, proces ten uległ nawet przyśpieszeniu, gdy jednocześnie, jak się wydawało, wszyscy ci, którzy kiedyś byli bliscy Cletusowi, teraz coraz bardziej odsuwali się od niego.

Przykładem tego był Eachan, który przywitał się z Cletusem obojętnie, z rezerwą, tak jak z kimś obcym. Przy pierwszej sposobności odciągnął Cletusa od Melissy i dziecka, aby porozmawiać z nim bez ogródek.

- Widziałeś to? - zapytał rozrzucając przed Cletusem kolekcje wycinków prasowych. Stali obaj w gabinecie Cletusa, w zachodnim skrzydle domu. - Wszystkie te artykuły są dziełem ziemskich służb prasowych, zarówno koalicyjnych, jak i sojuszniczych.

Cletus przejrzał wycinki. Dotyczyły one Dorsajów i jego jako takiego. Co więcej, ich obelżywy ton był tak jednomyślny, że można by uznać je za produkt jednej strony.

- Widzisz? - powiedział Eachan, kiedy Cletus podniósł w końcu wzrok znad wycinków. - To koalicyjna prasa zaczęła nazywać ciebie piratem po tamtej sprawie w Bakhalli. Teraz uznał tę opinię również Sojusz. Te miasta-państwa z Nowej Ziemi, przeciwko którym zostaliście wynajęci, wspiera zarówno Sojusz, jak i Koalicja. Jeśli nie będziesz uważał, będziesz miał przeciwko sobie i Sojusz, i Koalicję. Spójrz - ciemny palec Eachana postukał w jeden z wycinków - prze­czytaj to, co Dow deCastries powiedział w swoim przemówie­niu w Delhi: „Narody Koalicji i Sojuszu mogą połączyć się, by potępić brutalne i krwawe działania byłego obywatela Sojuszu, renegata Grahame'a...”

Cletus roześmiał się.

- Sądzisz, że to zabawne? - powiedział Eachan surowo.

- Jedynie ze względu na łatwość, z jaką to przewidziałem - odparł Cletus - i ze względu na oczywistość intencji Dowa.

- Chcesz powiedzieć, że spodziewałeś się tego, spodziewa­łeś się, że deCastries będzie wygłaszał takie mowy? - zapytał Eachan.

- Tak - odpowiedział Cletus i zmienił temat. - Mniejsza o to. Wróciłem tu, aby stworzyć pozory, iż wysyłamy dodat­kową dywizję do kolonii Breatha. Będę potrzebował co najmniej dwóch statków podprzestrzennych. Może uda się nam wynająć kilka pustych statków towarowych na tę wy­prawę dywersyjną...

- Lepiej posłuchaj najpierw tego, co ci powiem - przerwał mu Eachan. - Wiedziałeś, że tracisz Swahiliego?

Cletus uniósł brwi. - Nie - mruknął. - Ale nie jest to nic zaskakującego.

Eachan otworzył szufladę biurka i wyjął rezygnację, którą położył na stosie wycinków prasowych. Cletus spojrzał na nią. Z pewnością napisał i podpisał ją Swahili, obecnie jednogwiazdkowy generał. Ludzie, którzy byli z Cletusem od samego początku, awansowali szybko i wysoko. Z wyjątkiem Arvida, obecnie w służbie polowej, nadal komendanta, co stanowiło odpowiednik dawnego stopnia kapitana, i Eachana, który odmówił przyjęcia awansu. A nieudolny dawniej Bili Athyer, starszy komendant, dwa stopnie poniżej dowódcy polowego, dowodził teraz pułkiem i był wyższy rangą od

Arvida.

- Myślę, że najlepiej będzie, jak z nim pomówię - powiedział Cletus.

- I tak nic to nie da - odparł Eachan.

Cletus zaprosił do siebie Swahiliego, znajdującego się na swoim stanowisku w głównym centrum szkolenia w odległej części Foralie. Następnego dnia spotkali się na krótko w tym samym gabinecie, w którym Eachan pokazał Cletusowi wy­cinki prasowe tuż po jego powrocie do domu.

- Rozumie się, przykro mi, że cię tracę - powiedział Cletus, kiedy stanęli naprzeciwko siebie. Swahili z jedną błyszczącą złotem gwiazdką na naramiennikach był potężniej­szy niż kiedykolwiek przedtem, kiedy to nosił jeszcze niebieski mundur. - Domyślam się jednak, że jesteś całkowicie zdecy­dowany.

- Tak - powiedział Swahili. - Rozumiesz to, prawda?

- Myślę, że tak - odparł Cletus.

- Wiem, że rozumiesz - powiedział miękko Swahili - nawet jeśli jest to dokładne przeciwieństwo twojego sposobu postępowania. Odebrałeś wojnie cały jej urok, wiesz o tym, prawda?

- Taką ją właśnie lubię - rzekł Cletus.

Oczy Swahiliego błyszczały lekko w łagodnym oświetleniu biblioteki-gabinetu. - Mnie się to nie podoba - powie­dział. - Lubię w niej to, czego każdy nienawidzi lub czego się lęka. A właśnie tego wszystkiego pozbawiłeś tych, którzy u ciebie służą.

- Masz na myśli samą walkę - stwierdził Cletus.

- Właśnie - miękko potwierdził Swahili. - Nie lubię być ranny i nie lubię tych wszystkich tygodni w szpitalu, podobnie jak każdy człowiek. Nie chce umrzeć. Ale rezygnuję z tego wszystkiego, z całego szkolenia, z pośpiechu, z oczekiwania, z czasów awansów między jedną akcją a drugą, rezygnuję z tego dla paru godzin, podczas których wszystko staje się prawdziwe.

- Jesteś zabijaką. Czy też sam nie przyznajesz się do tego? - zapytał Cletus.

- Nie - powiedział Swahili. - Jestem zawodowym żołnierzem, to wszystko. Lubię walczyć. Samo zabijanie nic dla mnie nie znaczy. Powiedziałem ci, że nie chcę być ranny albo zabity, podobnie jak pierwszy lepszy człowiek. Czuję w sobie pustkę, kiedy broń energetyczna rozżarza powietrze nad moją głową. Jednocześnie za nic nie chciałbym tego stracić. To jest paskudny, przeklęty wszechświat i co jakiś czas mam okazję nie pozostać mu dłużnym. To tyle. Gdybym rano, kiedy wyruszam, wiedział, że tego dnia zostanę zabity, poszedłbym mimo to, ponieważ nie mógłbym umrzeć szczęś­liwszy, oddając cios za cios.

Nagle przestał mówić. Przez chwilę patrzył po prostu na Cletusa w ciszy, która zapanowała w pokoju.

- A właśnie to odebrałeś zawodowi najemnika - powie­dział. - Wybieram się więc w takie miejsce, gdzie można jeszcze to znaleźć.

Cletus wyciągnął rękę. - Powodzenia - powiedział. Uścisnęli sobie dłonie.

- Powodzenia - powiedział Swahili. - Będziesz go potrzebował. Człowiek walczący w rękawiczkach zawsze w końcu przegrywa z człowiekiem walczącym gołymi pię­ściami.

- Będziesz miał przynajmniej okazję, aby sprawdzić to przekonanie - odparł Cletus.


Rozdział XXIII



Tydzień później Cletus wrócił na Nową Ziemię z dwoma wynajętymi statkami towarowymi. Ich załogi i oficerowie zgodzili się pozostać w zamknięciu podczas wchodzenia na pokład, a także podczas schodzenia z niego oddziałów, które mieli rzekomo przewozić. Takim sposobem mogli później tylko zaświadczyć, że słyszeli na Dorsaj przez dwie i pół godziny stukanie żołnierskich butów po pokładzie, a cztery godziny później, wisząc na orbicie nad Nową Ziemią, kiedy wahadłowce krążyły między statkami a jakimś nieokreślonym miejscem na planecie, dochodziły do nich podobne odgłosy. Agenci Porozumienia Centralnego miast-państw obserwowali te wahadłowce, które lądowały na zadrzewionym obszarze po breathańskiej stronie granicy ze Spainville. Podczas prób dalszej obserwacji zostali oni zatrzymani i zawróceni przez kordon uzbrojonych Dorsajów, ale na podstawie liczby kursów z orbity na planetę ocenili, że wylądowało co najmniej pięć tysięcy ludzi.

Generał Lu May, dowódca połączonych sił miast-państw chrząknął, kiedy przyniesiono mu tę informację.

- Na coś takiego stać byłoby Grahame'a - powiedział. Generał May miał ponad siedemdziesiąt lat i był już w stanie spoczynku, kiedy nowe ambicje i gorączka wojenna miast-państw skłoniły go do powrotu i przejęcia dowództwa nad nową armią. - Chciałby, aby wstrząsnęła nami myśl, że będziemy mieli do czynienia z dwiema oddzielnymi dywizjami. Stawiam jednak na to, że przy pierwszej sposobności, kiedy tylko będzie mu się wydawało, że ma nas na otwartej przestrzeni, na której mógłby przeprowadzić jakieś wymyślne manewry, połączy je. Ale my nie damy się na to nabrać. Zostaniemy tutaj, w Spainyille, i zmusimy go do tego, aby do nas przyszedł.

Zachichotał. Był równie gruby, jak stary i myśl, że będzie mógł pokrzyżować plany temu łamiącemu wszelkie zasady młodemu parweniuszowi, siedząc sobie wygodnie w swoim domu w Spainville, rozśmieszyła go. Rozkazał, by wzdłuż granic miasta umieścić w okopach ciężką broń energetyczną oraz zaminować wszystkie prowadzące do niego drogi. Do sforsowania takiej obrony potrzebne byłoby coś więcej niż lekka broń najemników dorsajskich, nawet gdyby ich liczba równała się liczbie żołnierzy, których Lu May miał pod bronią w obrębie miasta.

Tymczasem wojsko Cletusa ruszyło. Pstrokata zbieranina cywilnych ciężarówek i różnych ciężkich poduszkowców wcześniej już dotarła do miejsca, w którym lądowały wa­hadłowce. Cały ten transportowy i dostawczy konwój wy­ruszył teraz w drogę, a każdym z pojazdów kierowali uzbrojeni Dorsajowie. Siła ta przekroczyła granicę Armoy i skierowała się w głąb kraju, do miasta Armoy i jego nowego portu kosmicznego, wywołując poruszenie wśród mieszkańców.

- Trzymajcie się! - rozkazał Lu May w odpowiedzi na szalone wieści, które dotarły do niego z Armoy wraz z żąda­niem wysłania sił ekspedycyjnych do obrony przed nad­chodzącymi Dorsajami. Generał nie wysłał żadnego wojska, posłuchał natomiast swojej własnej rady, by nie dać się zbić z tropu, i obserwował drugą dywizję Cletusa, która również znajdowała się już w drodze; przekroczyła granicę Spainyille i kierowała się najwyraźniej przez to terytorium do sąsiednich miast-państw. Lu May nie uczynił żadnego posunięcia, i kiedy tylko pierwsza grupa wojsk Cletusa minęła Spainville, za­wróciła i podeszła pod miasto od drugiej strony. W tym samym czasie druga grupa, która przestraszyła Armoyczyków, skręciła i ruszyła na Spainville, tak że w ciągu kilku dni miasto zostało całkowicie otoczone przez wojska dorsajskie.

Lu May rechotał i klepał się po tłustych kolanach. Co dziwniejsze, w sztabie Cletusa pod miastem nie mniejsze zadowolenie okazywał kanclerz Ad Reyes, przedstawiciel rządu kolonii Breatha, który towarzyszył Dorsajom jako obserwator.

- Znakomicie, marszałku. Znakomicie! - Z zadowoleniem zacierał chude ręce Reyes, kościsty, pełen wigoru, wyglądający na naukowca mężczyzna z wysokim czołem, odziany w długą, czarną, urzędową togę kanclerską. - Udało się panu złapać w potrzask całą armię. A nie ma żadnych innych wojsk, które mogłyby przyjść im z odsieczą. Wspaniale zrobione!

- Powinien pan podziękować generałowi Lu Mayowi, a nie mnie - odparł Cletus sucho. - O wiele mniej obawia się nas tutaj, osłonięty polami minowymi i linią obronną wokół miasta, niż musiałby bać się na otwartej przestrzeni, na której Dorsajowie są znacznie szybsi niż jego oddziały. Ma więcej ludzi i zajmuje umocnioną pozycję.

- Ależ nie musi pan brać tego miasta szturmem! - zaprotestował Reyes. - Może pan korzystać z miejscowych zapasów żywności lub zaopatrywać się w Breatha, jeśli pan chce. Lu May jest odcięty od wszelkich dostaw. To po prostu kwestia wzięcia ich głodem!

- To może nie być wcale łatwe - powiedział Cletus. - Z pewnością generał nie był na tyle nierozważny, aby nie zgromadzić wystarczających zapasów dla miasta i dla wojska, które pozwoliłyby mu trzymać się dłużej, niż my będziemy w stanie prowadzić oblężenie.

Reyes zmarszczył się. Najwyraźniej wydawało mu się, że ten dorsajski marszałek zdecydowanie zbyt czarno ocenia sytuację.

- Czy ma pan coś przeciwko obleganiu miasta? - zapytał Reyes. - Jeśli tak, powinienem może zaznaczyć, że rząd Breathy uważa takie rozwiązanie za optymalne - jeśli nie jedyne - kiedy już miał pan tyle szczęścia i złapał Lu Maya w pułapkę.

- Nie mam nic przeciwko temu, przynajmniej na razie - odpowiedział Cletus spokojnie. - Ale tylko dlatego, że istnieją po temu przesłanki militarne, nie mające związku z opinią pańskiego rządu. Mógłbym przypomnieć panu, panie kanclerzu, że jednym z warunków przyjęcia zlecenia od kolonii Breatha było to, podobnie jak przy podpisywaniu kontraktów z innymi rządami, że sam będę kierował kampanią.

Odwrócił się i siadł za biurkiem w tymczasowym sztabie, w którym rozmawiali. - A teraz, jeśli pan wybaczy, mam trochę pracy.

Reyes zawahał się. a następnie obrócił się na pięcie i wyszedł.

Cletus kontynuował oblężenie przez trzy tygodnie, wyko­nując prace fortyfikacyjne i kopiąc własne rowy strzeleckie wokół miasta, jak gdyby miał zamiar zostać tutaj na bliżej nie określony czas. Przez cały ten okres, nie licząc sporadycznej wymiany strzałów z lekkiej broni, nie doszło do otwartej walki między obrońcami miasta a Dorsajami.

W ciągu tych tygodni w powietrzu panował podobny, milczący rozejm. Dorsajskie samoloty patrolowały niebo nad miastem i wokół niego, aby nie pozwolić samolotom miast-państw na lądowanie lub opuszczanie Spainville. Nie docho­dziło jednak do żadnych walk powietrznych. W większości zbrojnych konfliktów między koloniami na nowych planetach unikano wojny powietrznej dzięki cichemu porozumieniu, takiemu jak to, które w dwudziestym wieku na Ziemi zabrania­ło używania gazów trujących podczas drugiej wojny światowej. Celem walki między ubogimi technologicznie, wrogimi społecz­nościami, takimi jak młode kolonie, było nie tyle zniszczenie zdolności produkcyjnych wroga, ile mu ich odebranie. Nikt nie niszczy bombami tego, dla zdobycia czego rozpoczął wojnę. I jeśli fabryki i inne dobra cywilizacyjne były cenne, to ludzie, którzy potrafili je obsługiwać, byli niemal równie cenni.

Dlatego też unikano bombardowania, a nawet bezładnego używania ciężkiej broni w pobliżu terenów zabudowanych oraz - jako że samoloty były równie kosztowne, jak statki kosmiczne - jakiegokolwiek innego wykorzystania nieba niż w celach rozpoznawczych czy transportowych.

Pod koniec tych trzech tygodni Cletus najwidoczniej stracił cierpliwość, bo wydał rozkazy, z których powodu kanclerz Ad Reyes dosłownie przybiegł do jego gabinetu, podkasawszy czarną togę tak, aby mieć swobodę ruchów.

- Wysyła pan połowę swoich sił, by zajęły Armoy i port kosmiczny! - rzucił oskarżycielsko Reyes, wpadając do gabinetu.

Cletus spojrzał na niego znad biurka, przy którym pracował.

- Usłyszał pan o tym, prawda? - zapytał.

- Usłyszałem! - Reyes wielkimi krokami zbliżył się do biurka i pochylił nad nim tak, jak gdyby chciał przytknąć swój nos do nosa Cletusa. - Widziałem je! Wszystkie te cywilne ciężarówki, które pan zarekwirował, aby przetrans­portować swoją dodatkową dywizję, wyruszyły w kierunku Armoy! Niech mi pan nie mówi, że wcale tam nie jadą!

- Właśnie tam jadą - powiedział Cletus zgodnie. - Reszta wojska wyruszy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie ma po prostu sensu prowadzenie nadal tego oblężenia. Mam zamiar przerwać je, ruszyć na Armoy i zająć tamtejszy port kosmiczny.

- Przerwać oblężenie?... Cóż to znowu za sztuczka? Gdyby został pan opłacony przez miasta-państwa, aby nas zdradzić, nie mógłby pan lepiej wymyślić - urwał gwałtownie, wzdrygając się na dźwięk własnych słów. Cletus wstał zza biurka.

- Mam nadzieję, że się przesłyszałem, panie kanclerzu. - Głos i spojrzenie Cletusa zmieniły się. - Oskarża pan Dorsajów o zerwanie kontraktu z pańskim rządem?

- Nie... to znaczy, nie miałem na myśli... -jąkał się Reyes.

- Radziłbym panu uważać na to, co pan mówi - powie­dział Cletus. - Dorsajowie nie zrywają kontraktów i nie tolerują tego rodzaju oskarżeń. A teraz po raz ostatni pozwolę sobie przypomnieć panu, że ja, tylko ja dowodzę tą kampanią. Może powinien pan wrócić do swojej kwatery.

- Tak, ja... - i Reyes ulotnił się.

Tuż przed świtem następnego dnia reszta Dorsajów ob­legających miasto wsiadła do swoich wojskowych pojazdów i odjechała z całym wyposażeniem i bronią. Jedynie samoloty zostały nad Spainville, aby uniemożliwić przeciwnikowi śle­dzenie dorsajskich oddziałów.

Świt wstał nad pustymi okopami i porzuconymi przez najemników umocnieniami, ale dopiero koło południa cisza i opustoszały wygląd okolicy wywabiły ze Spainville patrole. Kiedy sprawdzono byłe dorsajskie pozycje i stwierdzono, że są opuszczone, na podstawie śladów widocznych na ziemi i trawie na południe od miasta określono kierunek, w jakim odjechali najemnicy, i zawiadomiono generała Lu Maya.

Lu May wyrwany tymi wieściami ze snu przeklinał w spo­sób, który wyszedł z mody czterdzieści lat temu.

- Mamy go! - wykrzyknął wytaczając się z łóżka i za­czynając w pośpiechu wciągać na siebie ubranie. - Nie mógł znieść czekania i zadziałał na własną szkodę.

- Generale? - zaprotestował pułkownik, który przyniósł tę nowinę. - Zadziałał na własną szkodę? Nie rozumiem...

- To dlatego, że wy, dzieciaki, nie wiecie, jak się naprawdę prowadzi wojnę! - ryknął Lu May, wbijając się w spodnie. - Grahame kieruje się na Armoy, idioto!

- Tak jest, generale - powiedział pułkownik. - Ale nadal nie rozumiem...

- Pogodził się z faktem, że nie ma żadnych szans na zdobycie naszego miasta! - wyrzucił z siebie Lu May. - Zrezygnował więc i postanowił opanować Armoy. W ten sposób może twierdzić, że zrobił, co mógł, zdobywając przynajmniej dla kolonii Breatha port kosmiczny, który stanowił swego rodzaju konkurencję! Powie im, że mając ten port, mogą ubić z nami interes i ochronić swój korytarz do morza! Nie rozumie pan tego? Grahame w końcu przyznał, że podpisał kiepski kontrakt. Chce wycofać się z niego na jakichkolwiek warunkach, ale nie może tego zrobić, dopóki nie zaoferuje kolonii Breatha czegoś w zamian. I będzie tym Armoy i jego port kosmiczny.

- Tak jest, generale - powiedział z przekonaniem puł­kownik. - Rozumiem to. Ale nie wiem, dlaczego powiedział pan, że Grahame działa na własną szkodę. Przecież jeśli może dać kolonii Breatha port kosmiczny Armoy jako argument przetargowy...

- Idiota! Skończony idiota! - wrzasnął Lu May. - On musi najpierw zdobyć Armoy, czy nie tak, głupcze?

- Tak jest, generale...

- A później będzie okupował Armoy, czy tak? Ubrawszy się wreszcie Lu May kaczkowatym chodem pośpiesznie skierował się do drzwi. Nadal mówił przez ramię. - Jeśli ruszymy za nim szybko, złapiemy go w Armoy, i będziemy mogli otoczyć! Nie będzie miał zaopatrzenia, żeby utrzymać długo takie miasto, a my mamy ludzi i broń, i jeśli trzeba, możemy zdobyć miasto nawet szturmem! Tak czy inaczej możemy rozgromić jego Dorsajów, a jego samego zatrzymać jako jeńca i zrobić z nim, co zechcemy!

Lu May nie tracąc czasu wysłał swoją armię w pościg za Cletusem i jego Dorsajami. Mimo całego pośpiechu nie zapomniał ustawić żołnierzy w porządnym szyku marszowym i zabrać ciężkiej broni, którą uprzednio rozmieścił w umoc­nieniach wokół miasta, chociaż musiała niewątpliwie zwolnić tempo marszu. Ociężale, ale nieubłaganie jego armia posuwała się po wyraźnych śladach, które zostawiły za sobą na trawie i w zbożu dwie dywizje Cletusa.

Ślady te prowadziły prosto w kierunku Armoy, odległego dla lekko wyekwipowanych Dorsajów może o trzy dni drogi. Lu May miałby szczęście, gdyby udało mu się dotrzeć tam ze swoją armią w ciągu czterech dni, a ten dodatkowy dzień powinien, według obliczeń generała, pozwolić mu na zjawienie się w Armoy we właściwym czasie, to jest wtedy, kiedy wojsko Cletusa będzie osłabione po zdobyciu miasta i portu kosmicznego.

Niemniej jednak byłoby mądrze, myślał Lu May, zapewnić sobie, o ile to możliwe, pewien niewielki margines czasu. Gdyby poruszał się szybciej, niż przewidywał plan, mógłby zawsze pod koniec pościgu zmitrężyć trochę czasu przed wejściem do miasta. Tak więc po wieczornym posiłku May wydał rozkaz kontynuowania marszu po zmroku, pod bez­księżycowym, ale jasnym od gwiazd niebem Nowej Ziemi. Kazał swojej armii posuwać się naprzód w ciemności dopóty, dopóki żołnierze nie zaczęli zasypiać nad pulpitami sterow­niczymi swoich pojazdów albo w marszu. W końcu jakieś trzy godziny po północy niechętnie pozwolił zatrzymać się na nocleg.

Ledwo wyczerpani żołnierze zdążyli zapaść w głęboki sen, kiedy zerwała ich seria gwałtownych eksplozji, a ciężka broń, którą wieźli ze sobą, poczęła palić się iskrzącymi czerwono-białymi płomieniami, w miarę jak pod wpływem ogromnego żaru topniały niczym masło poszczególne elementy zasobników energii. W tym samym momencie wśród żołnierzy Lu Maya pojawili się ubrani na ciemno Dorsajowie, zabierając im broń i prowadząc do grup, których pilnowały czujne oczy i karabiny innych najemników.

Generał Lu May obudził się z głębokiego snu i usiadłszy na polowym łóżku zobaczył przed sobą Cletusa; odpięta kabura ukazywała wiszącą u boku broń. Lu May zamroczony snem wytrzeszczył ze zdumienia oczy.

- Ale wy... jesteście przed nami - wyjąkał po chwili.

- Przed wami jest grupa pustych cywilnych ciężarówek - odparł Cletus. - Ciężarówek, w których nie ma nikogo oprócz kierowców. Wszyscy moi ludzie są tutaj, ze mną, a pańska armia znalazła się w niewoli, generale. Uprości pan wszystko, poddając się natychmiast.

Lu May wygramolił się z łóżka. Raptem stał się stary, zziębnięty i bezradny, stojąc tak w piżamie. Niemal pokornie wykonał gest poddania się.

Cletus wrócił do polowego pomieszczenia, które stanowiło jego tymczasową kwaterę główną. W środku czekał na niego kanclerz Ad Reyes.

- Może pan poinformować swój rząd, że zdolne do walki wojska zjednoczonych miast-państw znajdują się teraz w naszej niewoli, panie kanclerzu... - zaczął i umilkł, albowiem pojawił się Athyer, niosąc żółty świstek papieru.

- Wiadomość od pułkownika Khana z Dorsaj - powie­dział Athyer - przekazana przez naszą bazę w Adonyer, w Breatha.

Cletus wziął kartkę i rozwinął ją. Przeczytał: „Atak Neulandii przez Etter Pass na terytorium Bakhalli odparty. Wojska Sojuszu i Koalicji utworzyły »Pokojową Armię« nowych planet. Dow deCastries naczelnym dowódcą tych sił”.

Cletus złożył kartkę i schował do kieszeni polowego mun­duru. Zwrócił się do Reyesa.

- Ma pan dwadzieścia cztery godziny - powiedział - na. sprowadzenie breathańskich wojsk i przejęcie jeńców. Ja i moje oddziały musimy natychmiast wracać na Dorsaj.

Reyes popatrzył na niego z mieszaniną lęku i zdumienia. - Ależ planowaliśmy triumfalny pochód w razie zwycięstwa... - zaczął niepewnie.

- Dwadzieścia cztery godziny - powtórzył Cletus szorst­ko. Obrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając kanclerza samego.


Rozdział XXIV



Po wylądowaniu na Dorsaj Cletus zadzwonił do majora Arvida Johnsona, pełniącego nadal obowiązki komendanta, i kazał mu przyjść na spotkanie do swojego domu. Następnie z Billem Athyerem u boku, niczym z jakimś drugim, mniejszym cieniem o haczykowatym nosie, wsiadł do wynajętego statku atmosferycznego i poleciał, ciągle jeszcze w polowym mun­durze, do Foralie.

Melissa, Arvid i Eachan przywitali go we frontowych drzwiach. Athyer nadal nie dowierzający własnym siłom, mimo swego obecnego stopnia, stał w najdalszym końcu hallu, kiedy Cletus witał się krótko z Melissa i Eachanem, zanim szybkim krokiem ruszył do drzwi swojego gabinetu, skinąwszy ręką na Eachana i Arvida, żeby poszli za nim.

- Ty też, Bili - zwrócił się do Athyera.

Zamknął drzwi gabinetu. - Jakie są ostatnie wieści? - zapytał teścia, kiedy obszedł swoje biurko dookoła i stanął za nim, patrząc na stos papierów.

- Wygląda na to, że kilka miesięcy temu wyznaczono deCastriesa głównodowodzącym połączonych wojsk Sojuszu i Koalicji na nowych planetach - rzekł Eachan. - Koalicja i Sojusz trzymały wszystko w tajemnicy, a tymczasem oba dowództwa prowadziły kampanię prasową i przygotowywały do tego obywateli obu stron. Niedawno przyleciał Artur Walco, który chce się z tobą zobaczyć. Zdaje się, że deCastries przysparza mu kłopotów z tymi kopalniami antymonitu na Newtonie.

- Tak, teraz na wszystkich nowych planetach zaczną wybuchać konflikty... Spotkam się z Walco jutro rano - powiedział Cletus. Zwrócił się do Arvida. - No i co, Arv - rzekł. - Gdyby Dorsajowie przyznawali medale, wręczyłbym ci od razu pełną ich garść. Mam nadzieję, że pewnego dnia będziesz mógł mi wybaczyć. Musiałem sprawić, abyś uwierzył, że na dobre przesunąłem cię do służby polowej.

- A nie zrobił pan tego, panie marszałku? - zapytał Arvid cicho.

- Nie - odparł Cletus. - Chciałem, byś dojrzał. I tak się stało.

Istotnie, stał teraz przed nim zupełnie inny człowiek, nazywający się jak dawniej Arvid Johnson. Niemałą zmianę stanowiło to, że wyglądał co najmniej pięć lat starzej. Jego jasnoblond włosy ściemniały jakby z wiekiem, a skóra była mocniej ogorzała od słońca niż dawniej. Wydawał się jakby szczuplejszy, a jednak sprawiał wrażenie większego niż kiedy­kolwiek przedtem, zbudowany z samych kości i mięśni górował nad wszystkimi.

Jednocześnie utracił coś na dobre. Zniknęły młodzieńczość i życzliwa łagodność, które stanowiły kiedyś jego podstawowe cechy. W ich miejsce pojawiły się nieugiętość i pewien rodzaj wyobcowania, jak gdyby Arvid w końcu uświadomił sobie własną siłę i możliwości, które odsuwały go od innych ludzi. Dało się w nim również zauważyć jeszcze coś śmiertelnie groźnego, co emanowało także ze Swahiliego.

Stał bez ruchu. Kiedy zaś poruszał się, robił to prawie bezgłośnie. Zdawał się zachowywać z ostrożnością wynikającą ze świadomości, że wszyscy inni są mniejsi i słabsi od niego, więc musi pamiętać o tym, by niechcący nie zrobić im krzywdy. Stał obok biurka Cletusa niczym jakiś wojownik, niby proto­plasta rodu niezwyciężonych gigantów, który miałby pojawić się w przyszłości.

- Miło to słyszeć - powiedział miękko do Cletusa. - Czego pan ode mnie oczekuje?

- Walki, jeśli to będzie konieczne - odparł Cletus. - Mam zamiar powierzyć ci obronę pewnej planety. I awansuję cię o dwa stopnie, na wicemarszałka. Będziesz współpracował z innym oficerem, oficerem, który również otrzyma nowy stopień, stopień dowódcy operacji.

Cletus odwrócił się nieco i spojrzał na Billa Athyera. - Będzie nim Bili - powiedział. - I jako dowódca operacji Bili będzie niższy stopniem od ciebie, a wyższy od pozostałych oficerów liniowych, z wyjątkiem mnie.

Arvid i Bili spojrzeli na siebie.

- Dowódca operacji? - powtórzył Eachan.

- Zgadza się - odpowiedział mu Cletus. - Nie patrz z takim zdziwieniem, Eachanie. Do tego zmierzaliśmy od samego początku, kiedy zaczęliśmy reorganizację i szko­lenie.

Cletus znowu spojrzał na Arvida i Billa. - Marszałek, wicemarszałek i dowódca operacji - powiedział - będą tworzyli zespół głównodowodzący. Dowódca operacji jest teoretykiem i strategiem zespołu, a wicemarszałek taktykiem polowym. Obaj znajdą się mniej więcej w podobnej relacji jak architekt i główny wykonawca podczas wznoszenia budynku. Dowódca operacji będzie najpierw rozważał sytuację strategi­czną i układał plany kampanii. W tym działaniu otrzyma całkowitą władzę i swobodę.

Mówiąc to, Cletus patrzył na Billa. Teraz zrobił przerwę. - Rozumiesz to, Bili? - zapytał.

- Tak jest, panie marszałku - odpowiedział Athyer.

- Następnie główny strateg przekaże swój plan wicemar­szałkowi i od tego momentu całkowitą władzę będzie miał wicemarszałek. Jego zadaniem będzie przejrzenie planu, do­konanie w nim wszelkich niezbędnych zmian, zmian o charak­terze praktycznym, i wreszcie przeprowadzenie go w sposób, który uzna za odpowiedni. Zrozumiałeś, Arv?

- Tak jest - odpowiedział Arvid miękko.

- Dobrze - powiedział Cletus. - Zatem ty i Bili jesteście od tej chwili zwolnieni z dotychczasowych obowiązków i natychmiast zabieracie się do nowych zadań. Planeta, którą dam wam na początek, to Dorsaj, a pierwsze wasze wojsko będzie składało się z kobiet, dzieci, chorych, kalek i mężczyzn w średnim wieku.

Cletus uśmiechnął się lekko. - Bierzcie się więc do tego od razu - powiedział. - Nie ma czasu do stracenia.

Kiedy drzwi gabinetu zamknęły się za dwoma oficerami, Cletusa ogarnęła nagle fala zmęczenia, przed którym bronił się przez szereg dni i godzin. Zachwiał się i poczuł, że Eachan chwyta go za łokieć.

- Nie, wszystko w porządku - powiedział. Wróciła mu ostrość widzenia; spojrzał na zatroskaną twarz Eachana. - Jestem po prostu zmęczony, to wszystko. Zdrzemnę się, a po obiedzie zajmiemy się paroma innymi rzeczami.

Wyszedł z gabinetu razem z Eachanem czujnie dotrzymują­cym mu kroku. Cletusowi wydawało się, że kroczy po poduszkach. Poszedł prosto do swojej sypialni. Przed nim stało łóżko; rzucił się na uginającą się powierzchnię, nie zadając sobie nawet trudu zdjęcia butów... I była to ostatnia rzecz, którą zapamiętał.

Obudził się tuż przed zachodem słońca, zjadł lekki posiłek i spędził pół godziny z synem. Później zamknął się razem z Eachanem w swoim gabinecie, by zaatakować całą stertę papierów. Rozdzielili korespondencję na dwa stosy, na jeden Cletus musiał odpowiedzieć osobiście, a drugim zajął się Eachan, dostawszy najpierw kilka wskazówek od Cletusa. Obaj mężczyźni dyktowali listy prawie do samego świtu, dopóki biurko nie zostało oczyszczone i dopóki oddziałom na Dorsaj oraz na innych planetach nie wydano niezbędnych rozkazów.

Spotkanie z przewodniczącym Newtonu, Walco, które odbyło się w gabinecie Cletusa następnego dnia, było krótkie i przykre. Rozgoryczenie przerodziłoby się może w zjadliwość, a rozmowa przedłużyłaby się zbytnio, gdyby Cletus nie uciął ledwie zawoalowanych oskarżeń Walco.

- Kontrakt, który z wami podpisałem - powiedział Cletus - mówił o opanowaniu Watershed i kopalń antymonitu, a następnie przekazaniu ich waszym wojskom. Nie gwarantowaliśmy, że utrzymacie kopalnie. Zależało to od was i od porozumienia, które mieliście zawrzeć z Brozanami.

- Zawarliśmy porozumienie! - zaprotestował Walco. - Ale teraz, kiedy Brozanie otrzymali posiłki w postaci piętnastu tysięcy żołnierzy Sojuszu i Koalicji i poparcie ze strony tego typa, deCastriesa, odmawiają honorowania go. Twierdzą, że zawarli je pod przymusem!

- A nie było tak? - powiedział Cletus.

- To nie ma nic do rzeczy! Chodzi o to, że natychmiast potrzebujemy pana i tylu Dorsajów, którzy mogliby stawić czoło piętnastu tysiącom żołnierzy z Ziemi, wspierających

Brozan.

Cletus potrząsnął głową. - Przykro mi - powiedział. - Właśnie teraz niezwykle potrzebni mi są wszyscy najemnicy, jakich mam do dyspozycji. Nie mam też obecnie czasu, żeby pojechać na Newton.

Twarz Walco stężała. - Pomaga nam pan osiągnąć cel - powiedział - a później, kiedy pojawiają się kłopoty, zostawia nas pan, abyśmy sami sobie radzili. Czy to nazywa pan sprawiedliwością?

- Czy była mowa o sprawiedliwości, kiedy podpisywaliśmy kontrakt? - zapytał Cletus ostro. - Nie przypominam sobie tego. Gdyby poruszany był ten temat, musiałbym zwrócić pana uwagę na to, że eksploatowaliście te kopalnie tylko dzięki waszym pieniądzom, wykorzystując ubóstwo Brozan, nie mogących pozwolić sobie na wydobywanie antymonitu. Możecie mieć finansowy wkład w kopalnie, ale Brozanie mają do nich moralne prawo; złoża należą do nich. Gdyby pan przyjął ten fakt do wiadomości, wtedy trudno byłoby panu nie dostrzec tego prawa, które w końcu i tak będziecie musieli uznać... - przerwał.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział oschle. - Jestem ostatnio trochę przepracowany. Już dawno temu przestałem myśleć za innych. Powiedziałem już, że akurat teraz nie mogę dać panu takich sił ekspedycyjnych, o jakie pan prosi.

- Zatem co pan może dla nas zrobić? - burknął Walco.

- Mogę wysłać kilku ludzi, aby dowodzili waszymi wojs­kami, pod tym jednak warunkiem, że pozwoli im pan samym podejmować wszelkie militarne decyzje.

- Co? - wykrzyknął Walco. - To gorsze niż nic!

- Będę więc bardzo szczęśliwy, nic dla pana nie robiąc, jeśH właśnie o to panu chodzi - powiedział Cletus. - Jeśli tak jest, proszę mi teraz to powiedzieć. Mój czas jest ograni­czony.

Nastąpiła chwila ciszy. Stopniowo rysy Walco łagodniały, aż przybrały wyraz niemal rozpaczy.

- Weźmiemy pańskich oficerów - powiedział z głębokim westchnieniem.

- Dobrze. Pułkownik Khan przygotuje panu kontrakt w ciągu dwóch dni. Może więc pan z nim przedyskutować warunki - rzekł Cletus. - A teraz, jeśli pan wybaczy...

Walco wyszedł. Cletus wezwał Davida Apa Morgana, jednego z dawnych oficerów Eachana, obecnie starszego komendanta polowego, i zlecił mu dowództwo nad oficerami, którzy mieli udać się na Newton i przewodzić tam oddziałom Zjednoczonych Postępowych Wspólnot.

- Możesz oczywiście nie przyjąć tego zadania - zakończył Cletus.

- Wie pan, że tego nie zrobię - powiedział David Ap Morgan. - Czego pan ode mnie oczekuje?

- Dziękuję - powiedział Cletus. - W porządku. Zamie­rzam dać ci tysiąc dwustu pięćdziesięciu ludzi, z których każdy awansuje przynajmniej o jeden stopień. Z byłych podoficerów zrobisz dowódców oddziałów. Zastąpisz nimi wszystkich tamtejszych oficerów, powiedziałem, wszystkich. Spisywany obecnie kontrakt da ci wyłączność decyzji w spra­wach wojskowych. Postaraj się utrzymać to dowództwo. Nie przyjmuj żadnych rad od Walco i jego rządu niezależnie od okoliczności. W razie czego powiedz im, że jeśli nie zostawią cię w spokoju, wrócisz na Dorsaj.

David skinął głową. - Tak jest, panie marszałku - powiedział. - Czy jest jakiś plan kampanii?

- Staraj się po prostu nie dopuszczać do regularnych walk - odparł Cletus. - Prawdopodobnie nie muszę ci tego tłumaczyć. Chodzi o to, że wojska Zjednoczonych Postępo­wych Wspólnot nie dałyby sobie rady w regularnej bitwie. Ale nawet gdyby okazały się dobre, nie chcę, żebyś walczył. Sprowokuj siły Sojuszu i Koalicji do pościgu, i niech was tak ścigają po całym kraju. Nękaj ich czasem, aby podtrzymać ich zapał, i rozbijaj swoje wojsko na małe, partyzanckie grupy, gdy tylko podejdą zbyt blisko. Zrób wszystko, co konieczne, dokuczaj im odnosząc jak najmniejsze straty.

David ponownie skinął głową.

- Myślę - Cletus spojrzał na niego poważnie - że w ciągu pierwszych czterech, sześciu tygodni stracisz z powodu dezercji około siedemdziesięciu, osiemdziesięciu procent żoł­nierzy Zjednoczonych Postępowych Wspólnot. Ci, którzy zostaną, to ci, którzy zaczęli nabierać wiary w ciebie. Może uda ci się ich przeszkolić i zrobić z nich całkiem dobrych żołnierzy.

- Zrobię to - powiedział David. - Coś jeszcze?

- Nie. Postaraj się jedynie o to, żeby wszystko to kosz­towało wrogów jak najwięcej - odpowiedział Cletus. - Nie atakuj ich, kiedy możesz tego uniknąć. Niech ich straty w ludziach będą niewielkie, ale za to materialne jak największe. Im więcej będą mieli żołnierzy, tym więcej będzie żywności, sprzętu oraz rozmaitych dostaw, więc liczę na to, że wykorzys­tasz każdą okazję, aby je niszczyć.

- Zrozumiałem - powiedział David i wyszedł pogwiz­dując. Udał się do swego pobliskiego domu, Fal Morgan, żeby przygotować się do podróży. Jak cała jego rodzina miał świetny głos i potrafił również ładnie gwizdać. Słysząc to gwizdanie w hallu, a później przed domem, Cletus nieoczeki­wanie przypomniał sobie pieśń, którą mu kiedyś zagrała i zaśpiewała Melissa. Tę smutną, piękną melodię ułożył młody członek rodziny Apa Morgana, który zginął podczas jednej z wojen, kiedy Melissa była młodą dziewczyną, długo przed­tem, nim Cletus pojawił się na Dorsaj.

Nie mógł przypomnieć sobie całej pieśni, ale pamiętał, że mówiła o tęsknocie młodego żołnierza za domem, w którym się wychował i o którym myśli, czekając na jakiejś planecie na rozpoczęcie bitwy.

...Fal Morgan, Fal Morgan, kiedy poranek jest szary,

Twoje ściany z kamienia i drewniany dach widzę dziś przed sobą...

Cletus otrząsnął się ze wspomnień poruszających w nim różne uczucia. Zajął się wybieraniem ludzi, których miał awansować i wysłać z Davidem na Newton.

W ciągu następnych tygodni stale nadchodziły prośby o dorsajskich najemników. Wszędzie tam, gdzie Cletus wygrał kiedyś jakąś kampanię, do akcji ruszały połączone siły Sojuszu i Koalicji, które próbowały odwrócić sytuację powstałą w wyniku jego zwycięstwa.

Wysiłki wojsk z Ziemi były nieporadne i budzące grozę. Koalicja i Sojusz miały razem ponad pół miliona żołnierzy rozrzuconych po różnych planetach. Gdyby w kampaniach, które usiłował przeprowadzić Dow deCastries, mogło wziąć czynny udział całe pół miliona ludzi, żaden opór ze strony Dorsajów lub zaatakowanych kolonii nie trwałby dłużej niż kilka dni.

Jednakże blisko połowa z owego pół miliona nie była żołnierzami, lecz wykonywała inne, bezpośrednio związane z wojskiem zawody. A z pozostałych dwustu pięćdziesięciu tysięcy ludzi przygotowanych do czynnej służby ponad sto pięćdziesiąt tysięcy było z różnych przyczyn niezdolnych w danym momencie do służby w polu albo też udało im się jakimś sposobem zdobyć taką opinię na stałe.

A oprócz tego pojawiły się podejrzenia i pogłębiała stara rywalizacja między byłymi oficerami sojuszniczymi a ich nowymi partnerami z Koalicji; lenistwo i nieudolność dotykały osób wszystkich rang i różnej proweniencji politycznej, na porządku dziennym stały zwykłe błędy wynikające nieuchron­nie z dezorganizacji tak wielkiego, pośpiesznie utworzonego sojuszu militarnego.

Mimo tego wszystkiego pozostał jeszcze główny trzon wojsk nieprzyjacielskich, jakieś osiemdziesiąt tysięcy dobrze wy­szkolonych i świetnie wyposażonych żołnierzy z Ziemi przeciw­ko dwustu tysiącom prawie nie wyszkolonych i kiepsko uzbrojonych armii poszczególnych kolonii oraz stosunkowo niewielkiej garstce Dorsajów. Cletusowi trudno byłoby zmo­bilizować dwudziestotysięczną armię nawet wtedy, gdyby zebrał wszystkich mężczyzn na swojej małej planecie w wieku od dwunastu do osiemdziesięciu lat, łącznie z kalekami.

Jedynym rozwiązaniem stało się wysłanie małych kontyn­gentów Dorsajów, którzy mieli dowodzić wojskami poszczegól­nych kolonii, tylko tam, gdzie wojska te odbyły choćby niewielkie przeszkolenie i nauczyły się walczyć. A w tych przypadkach, w których kolonie nie miały własnej armii, jak na Cassidzie czy St. Marie, należało wysłać duże oddziały dorsajskie.

- Ale dlaczego nie możemy z tym skończyć? - z udręką w głosie zapytała Melissa pewnego dnia po powrocie od sąsiadów, którzy właśnie stracili kolejnego mężczyznę w ro­dzinie. - Dlaczego nie możemy przestać wysyłać naszych żołnierzy?

- Z tego samego powodu, dla którego Sojusz i Koalicja

połączyły swoje siły i wysyłają wojska. Chcą zniweczyć wszystko, czego dokonaliśmy - odpowiedział Cletus. - Jeśli pokonają nas, pomniejszą naszą wartość jako najemników w oczach innych kolonii. Właśnie do tego Dow dąży napraw­dę. A później przyjadą na Dorsaj i nas zniszczą.

- Nie możesz być tego pewien, tego, że chcą nas zniszczyć.

- Nie mogę nie być niepewny. Jak zresztą każdy, kto przemyślał tę sprawę - powiedział Cletus. - Wygrywaliśmy każdą kampanię, czym udowadnialiśmy, że jesteśmy od nich lepsi. Jeszcze trochę, a żołnierze Sojuszu i Koalicji przestaliby być potrzebni na nowych planetach. A kiedy militarna pomoc z Ziemi stałaby się niepotrzebna, wtedy Ziemia straciłaby swoje wpływy wśród kolonii. Jeśli teraz wygrają, utrzymają się na innych planetach. Jeśli jednak my wygramy...

- Wygramy! - prychnął Eachan, który również znajdował się w pokoju.

- Jeśli wygramy - powtórzył Cletus, patrząc pewnie na starszego mężczyznę - pozbawimy ich na dobre tych wpły­wów. Między nami toczy się teraz walka o przetrwanie. A kiedy się skończy, na nowych planetach będą się liczyły albo Dorsaj, albo Ziemia.

Przez długą chwilę Melissa patrzyła na Cletusa rozszerzo­nymi oczami. - Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała w końcu. Zwróciła się do ojca. - Ojcze...

- Tak, to prawda - odezwał się Eachan z drugiej strony pokoju. - Odnieśliśmy zbyt wiele zwycięstw podczas pierw­szych kampanii Cletusa na Newtonie i na innych planetach. Wystraszyliśmy zarówno Sojusz, jak i Koalicję. Teraz próbują zadbać o swoje interesy. A są bardzo potężni, my zaś bardzo słabi... I wysłaliśmy już wszystkich ludzi, których mieliśmy do wysłania.

- Oni również nie mają żadnych rezerw - wtrącił Cletus. Eachan nic nie odpowiedział. Melissa znowu odwróciła się do Cletusa.

- Nie - powiedział Cletus, chociaż Melissa wcale się nie odezwała. - Nie zamierzam przegrać.

Eachan nadal nic nie mówił. W ciszy, jaka zapadła po tych

słowach, dobiegł z daleka odgłos dzwonka u drzwi frontowych. Sekundę później w pokoju zjawił się adiutant.

- Rebon, przedstawiciel Exotików na Dorsaj - oznajmił.

- Wprowadź go - rzekł Cletus. Adiutant odsunął się i do pokoju wszedł drobny mężczyzna w niebieskiej szacie.

Jego twarz zachowywała zwykły u Exotików spokój, nie­mniej jednak miała poważny wyraz. Podszedł do Cletusa, który podniósł się, podobnie jak Eachan.

- Obawiam się, Cletusie, że mam złe wiadomości - powiedział. - Wojska sojuszniczo-koalicyjnych Sił Pokojo­wych zajęły teren elektrowni na Marze, zagarnęły wszystkie urządzenia i uwięziły techników.

- Na jakiej podstawie? - warknął Eachan.

- Koalicja wysunęła pewne roszczenia wobec Zjednoczo­nych Postępowych Wspólnot z Newtonu - odparł Rebon, zwracając się do Eachana. - Zawładnęła terenem pod elektrownię jako własnością Zjednoczonych Postępowych Wspólnot do czasu spełnienia jej żądań. Mondar - zwrócił się znowu do Cletusa - prosi cię o pomoc.

- Kiedy to się stało? - zapytał Cletus.

- Osiem godzin temu - odparł Rebon.

- Osiem godzin! - wykrzyknął Eachan. - Najszybszy statek, a nie znam szybszego sposobu przekazywania wiado­mości w przestrzeni międzygwiezdnej, potrzebuje przynajmniej trzech dni na przebycie lat świetlnych dzielących Marę i Dorsaj. - Rebon lekko przymknął oczy.

- Zapewniam cię, że to prawda - mruknął.

- A skąd wzięli wojsko? - zapytał Eachan. Rzucił spojrzenie na Cletusa. - Podobno nie mieli już nic w rezerwie!

- Niewątpliwie z Zaprzyjaźnionych - odpowiedział Cletus.

Rebon wolno podniósł wzrok na Cletusa. - To prawda - powiedział z nutą zaskoczenia w głosie. - Spodziewałeś się tego?

- Spodziewałem się, że deCastries w końcu poszuka pomocy na Harmonii i Zjednoczeniu - powiedział Cletus szorstko. - Wyjeżdżam natychmiast.

- Na Marę? - W głosie Rebona zabrzmiała ulga. - Możesz więc zebrać ludzi, aby nam pomóc?

- Nie. Jadę sam. Na Kultis - powiedział Cletus, idąc ku drzwiom - porozmawiać z Mondarem.

Przed wejściem na pokład statku, który miał go zabrać na Kultis, Cletus spotkał się na dole, przy trapie, z wicemarszał­kiem Arvidem Johnsonem i głównym strategiem Billem Athyerem, zawiadomionymi wcześniej, że mają tam na niego czekać. Cletus przystanął na moment, żeby z nimi poroz­mawiać.

- A więc - powiedział - czy nadal macie takie wrażenie, jakbym nie dał wam nic do roboty, kiedy uczyniłem was odpowiedzialnymi za obronę Dorsaj?

- Nie, panie marszałku. - Arvid spojrzał na Cletusa spokojnie.

- Dobrze. Zatem wszystko zależy od was - powiedział Cletus. - Znacie zasady dotyczące działań, które będziecie musieli podjąć. Życzę szczęścia.

- Dziękujemy - powiedział Bili. - Panu również życzymy szczęścia, panie marszałku.

- Staram się o to, by nie mieć z nim nic wspólnego - powiedział Cletus. - Nie mogę dopuścić do tego, bym musiał na nie liczyć.

Wszedł po trapie na pokład, a luk zamknął się za nim. Pięć minut później statek z hukiem wystrzelił w niebo i zniknął w przestrzeni międzyplanetarnej.


Rozdział XXV



Mondar zmienił się w trudny do określenia sposób od chwili, kiedy to Cletus widział go po raz ostatni, gdy spotkali się w jego otoczonej ogrodem rezydencji w Bakhalli. Na jego spokojnej twarzy nie pojawiły się nowe zmarszczki, we włosach siwizna, ale niebieskie oczy, podobnie jak oczy Melissy, nabrały dziwnie głębokiego koloru, jak gdyby czas, który upłynął, wyżłobił nowe poziomy poznania w ukrytym za nimi umyśle.

- Nie możesz więc nam pomóc na Marze, Cletusie? - brzmiały słowa, którymi przywitał Cletusa.

- Nie mam już żadnych oddziałów, które mógłbym tam posłać - powiedział Cletus. - A gdybym nawet miał, zdecydowanie wolałbym ich tam nie posyłać.

Przeszli przez liczne hole domu Mondara i weszli ni to do pokoju, ni to do altany, gdzie Mondar wskazał Cletusowi szerokie, plecione krzesło i sam również zasiadł na podobnym. Całą drogę nic nie mówił; w końcu jednak się odezwał.

- Stracimy więcej, niż możemy sobie na to pozwolić, jeśli przepadnie to, co zainwestowaliśmy w budowę elektrowni - powiedział. - W Bakhalli nadal stacjonuje kontyngent Dorsajów. Czy możemy wykorzystać ich do odebrania terenu budowy?

- Nie, jeśli nie chcecie, żeby dodatkowe oddziały sojusz-niczo-koalicyjne, które znajdują się w Neulandii, wkroczyły do waszej kolonii - powiedział Cletus. - Nie chcecie tego, prawda?

- Nie - odparł Mondar. - Nie chcemy tego. Ale co mamy począć z najemnikami z Zaprzyjaźnionych, którzy okupują ten teren?

- Zostawić ich tam - powiedział Cletus.

Mondar popatrzył na gościa. - Cletusie - odezwał się po chwili - czy nie próbujesz właśnie wymigać się z tego, do czego doprowadziłeś?

- Ufasz mojemu sądowi? - zapytał Cletus.

- Osobiście mam dla niego dużo szacunku - odpowiedział wolno Mondar. - Ale obawiam się, że większość Outbondów tutaj i na Marze nie podziela obecnie mojego zdania.

- Mają jednak nadal zaufanie do twoich decyzji mnie dotyczących, nieprawdaż? - zapytał Cletus.

Mondar spojrzał na Cletusa ze zdziwieniem. - Skąd jesteś tego tak pewien?

- Stąd, że to dzięki tobie aż do tej pory otrzymywałem od Exotików wszystko, o co tylko poprosiłem - odpowiedział Cletus. - Ciągle jeszcze jesteś tym człowiekiem, który może mnie poprzeć albo odrzucić, prawda?

- Tak - powiedział Mondar z lekkim westchnieniem. - I właśnie dlatego obawiam się, że nie będę teraz dla ciebie tak przychylny, jak chciałbym być, Cletusie. Jestem odpowiedzial­ny wobec Exotików, co zmusza mnie do ostrzejszego spojrzenia na sytuację, niż gdyby chodziło tylko o mnie. Mam również obowiązek podjęcia decyzji i dokonania wyboru między tobą a Sojuszem i Koalicją.

- Co będzie, jeśli zdecydujesz się na nich, a nie na nas? - zapytał Cletus.

- Obawiam się, że musielibyśmy dojść z nimi do porozu­mienia na jak najlepszych dla nas warunkach - odpowiedział Mondar. - Niewątpliwie zażądaliby od nas nie tylko zwol­nienia wszystkich oddziałów, które wynajęliśmy od ciebie, i wycofania się z pożyczki. Domagaliby się również aktywnego poparcia z naszej strony, wynajęcia ich własnych wojsk i pomocy w walce z wami.

Cletus skinął głową. - Tak, właśnie tego chcieliby - powiedział. - W porządku, czego potrzebujecie, by nadal trzymać się Dorsaj?

- Niewątpliwych oznak, że Dorsaj ma szansę wybrnięcia z obecnych trudności - odparł Mondar. - Powiedziałem ci na początku, że grożą nam ogromne straty w związku z marańską elektrownią, a ty odpowiedziałeś, że gdybyś nawet miał rezerwowe oddziały, radziłbyś nie przeciwdziałać sojuszniczo-koalicyjnej okupacji terenu budowy. Musisz mieć jakieś argumenty na poparcie tej sugestii?

- Oczywiście - powiedział Cletus. - Jeśli zastanowisz się przez chwile, zdasz sobie sprawę z tego, że sama budowa jest całkowicie bezpieczna. Jej obecna wartość, jak i przyszła, nie budzi żadnych wątpliwości ani u Sojuszu, ani u Koalicji, ani u nikogo. Okupują to miejsce, ale możesz być pewien, że nie zamierzają zniszczyć tego, co już zrobiono, a także maszyn, które mogą dokonać dzieła.

- Ale co nam z tego przyjdzie, jeśli elektrownia pozostanie w ich rękach?

- Nie pozostanie w nich długo - powiedział Cletus. - Okupacyjne wojska pochodzą z Zaprzyjaźnionych, a ich religijna i kulturowa dyscyplina czyni z nich doskonałe siły do takiego zadania, i to wszystko. Patrzą z góry na ludzi, którzy ich wynajęli, a w momencie, kiedy przestaną otrzymywać zapłatę, spakują się i wrócą do domu. Poczekajcie więc tydzień. Do tego czasu wygra albo Dow, albo ja. Jeśli on wygra, dojdziesz z nim do porozumienia. Jeśli wygram ja, ci z Zaprzyjaźnionych spakują manatki i odejdą na jedno moje słowo.

Mondar spojrzał na Cletusa uważnie. - Dlaczego mówisz, że tydzień? - zapytał.

- Ponieważ to nie potrwa dłużej - odpowiedział Cle­tus. - Wynajęcie wojsk z Zaprzyjaźnionych przez Dowa świadczy o tym, że gotowy jest do ostatecznej rozgrywki.

- Czy rzeczywiście? - Mondar nadal bacznie mu się przyglądał. Cletus wytrzymał spojrzenie.

- Właśnie tak - powiedział Cletus. - Znamy liczbę czynnych żołnierzy w połączonej armii Sojuszu i Koalicji. Można ją ocenić dzięki temu, że znaliśmy liczbę wojsk, które Sojusz i Koalicja, każde z osobna, stacjonowały na nowych planetach. Dow musiał użyć wszystkich sił do rozpoczęcia tylu lokalnych wojen, by związać wszystkich moich Dorsajów. Nie ma już żadnych zdolnych do walki ludzi. Ale zastępując swoje liniowe oddziały najemnikami z Zaprzyjaźnionych, może chwilowo zgromadzić takie siły, które teoretycznie powinny wystarczyć do zniszczenia mnie. Zatem pojawienie się wojsk z Zaprzyjaźnionych wynajętych przez Dowa może oznaczać jedynie to, że zbiera siły do rozstrzygającej rozgrywki.

- Skąd możesz być pewien, że wynajęcie wojsk oznacza akurat to, a nie co innego?

- Oczywiście, że mogę - powiedział Cletus. - Przecież to ja podsunąłem myśl o wykorzystaniu w taki właśnie sposób sił obu tych planet.

- Ty? - Mondar wytrzeszczył oczy.

- Właśnie - odparł Cletus. - Jakiś czas temu za­trzymałem się na Harmonii, żeby porozmawiać z Jamesem Arm-of-the-Lord i zaproponować mu wynajęcie członków jego Wojującego Kościoła, którzy mieli jedynie nosić mun­dury i zwiększać oficjalną liczbę moich Dorsajów. Zao­ferowałem mu niską cenę za tych ludzi. Nietrudno było przewidzieć, że kiedy raz podsunąłem mu taką myśl, zaraz po moim wyjeździe zakręci się i spróbuje uzyskać od Dowa wyższą cenę za tych samych ludzi i za podobne ich wy­korzystanie.

- A Dow, oczywiście, dysponując pieniędzmi Koalicji i Sojuszu, mógł zapłacić wyższą cenę - powiedział Mondar w zamyśleniu. - Ale jeśli to prawda, to dlaczego Dow nie wynajął ich wcześniej?

- Ponieważ wystawienie ich do walki przeciwko moim Dorsajom bardzo szybko ujawniłoby fakt, że ludzie ci nie mają żadnych umiejętności wojskowych - odparł Cle­tus. - Największy pożytek, jaki mógł z nich mieć Dow, to nałożyć im jak najszybciej mundury i zastąpić nimi doborowe wojska sojuszniczo-koalicyjne w tych miejscach, z których chciał je wycofać potajemnie do ostatecznej, rozstrzygającej bitwy.

- Wydajesz się być bardzo pewny tego, co mówisz, Cletusie - powiedział wolno Mondar.

- To naturalne - odparł Cletus. - Do tego właśnie dążyłem od chwili, kiedy usiadłem przy stoliku Dowa na pokładzie statku lecącego na Kultis.

Mondar uniósł brwi. - Tyle planowania i zachodu? - powiedział. - A jednak to wcale nie oznacza, że możesz być absolutnie pewien tego, co zrobi Dow!

- Oczywiście, że nic nie jest absolutnie pewne - rzekł Cletus. - Ale w tym przypadku praktycznie jestem tego pewien. Czy możesz skłonić swoich kolegów do tego, żeby odłożyli na tydzień akcję związaną z oswobodzeniem terenu budowy marańskiej elektrowni?

Mondar zawahał się. - Myślę, że tak - powiedział. - W każdym razie na tydzień. A co zamierzasz robić tym­czasem?

- Czekać - odpowiedział Cletus.

- Tutaj? - zapytał Mondar. - Wtedy kiedy Dow zbiera swoje najlepsze wojska, aby na ciebie uderzyć? Jestem zaskoczony tym, że opuściłeś Dorsaj i przyjechałeś tutaj.

- Nie powinieneś być zaskoczony - powiedział Cletus. - Jak się zapewne domyślasz, wiem, że Exotikowie potrafią w jakiś sposób zdobywać informacje o wydarzeniach na innych planetach szybciej, niż może je przywieźć najszybszy statek. Wydawało mi się więc, że takie informacje mogłyby dotrzeć do mnie tutaj równie szybko, jak gdziekolwiek indziej. Chyba nie powiesz, że się myliłem?

Mondar uśmiechnął się lekko. - Nie - powiedział. - Muszę przyznać, że się nie myliłeś. Bądź zatem moim gościem przez ten cały czas, kiedy będziesz czekał.

- Dziękuję - odrzekł Cletus.

Cletus gościł u Mondara przez trzy dni, podczas których zrobił inspekcję dorsajskich oddziałów w Bakhalli, przewertował parę książek w tej samej bibliotece, w której Bili Athyer odkrył swoje nowe powołanie życiowe, oraz odnowił dawną znajomość z Weferem Linetem.

Rano czwartego dnia, kiedy Cletus i Mondar jedli razem śniadanie, młody Exotik w zielonej szacie przyniósł kartkę, którą bez słowa wręczył Mondarowi. Mondar rzucił na nią okiem i podał Cletusowi.

- Dow z piętnastoma statkami pełnymi doborowych oddziałów Koalicji - odezwał się Mondar - wylądował na Dorsaj dwa dni temu. Jego wojska zajęły planetę.

Cletus poderwał się.

- I co teraz? - Mondar spojrzał na Cletusa od stołu. - Nic nie możesz zrobić. Co ci zostało, kiedy nie masz już Dorsaj?

- A co miałem wtedy, kiedy Dorsaj należała do mnie? - odparował Cletus. - Dow wcale nie chce Dorsaj, Mondarze, on chce mnie. A tak długo jak jestem w stanie działać, on jeszcze nie wygrał. Natychmiast wyruszam na Dorsaj.

Mondar podniósł się.

- Jadę z tobą - powiedział.


Rozdział XXVI



Wahadłowiec z emblematem Exotików przedstawiającym słońce, wyrytym na metalowym kadłubie, otrzymał bez kłopotów pozwolenie na lądowanie w porcie w Foralie. Ale kiedy tylko Cletus wyszedł razem z Mondarem ze statku, został natychmiast rozbrojony przez wyglądających na fachowców i najwyraźniej zaprawionych w boju żołnierzy w mundurach Koalicji, którzy na rękawach mieli białe opaski Połączonych Wojsk Sojuszniczo-Koalicyjnych. Ci sami żołnierze eskortowali ich przez miasto, na którego ulicach nie widać było żadnych mieszkańców, jedynie wojska okupacyjne. Zaprowadzono ich do wojskowego samolotu, którym polecieli do domu Grahame'a.

Wiadomość o ich przybyciu najwidoczniej dotarła tam już wcześniej. Gdy weszli do salonu, dokładnie zamknięto za nimi drzwi. W pokoju zastali Melissę i Eachana trzymających w rękach szklaneczki, dla których zawartości nie przejawiali żadnego zainteresowania; oboje siedzieli sztywno i nienatural­nie niczym dekoracje ustawione po to, by zrobić wrażenie na smukłym, odzianym w biało-szary mundur Koalicji Dowie deCastriesie, stojącym, również ze szklaneczką w ręku, przy barku na drugim końcu salonu.

Naprzeciw nich stał Swahili w mundurze Koalicji, trzymając w rękach ciężki pistolet energetyczny.

- Cześć, Cletusie - przywitał go Dow. - Kiedy przyje­chałem, spodziewałem się cię tu zastać. Jestem zdziwiony, że wylądowałeś, mimo iż widziałeś moje statki na orbicie. A może nie przyszło ci do głowy, że zajęliśmy już Dorsaj?

- Wiedziałem, że zajęliście - odparł Cletus.

- I mimo to wylądowałeś? Ja nie zrobiłbym tego - powiedział Dow. Podniósł swoją szklaneczkę i pociągnął z niej łyk. - A może przyjechałeś potargować się ze mną o Dorsaj? Jeśli tak, to była to głupota. Tak czy inaczej mam zamiar uwolnić tę planetę. Jedyne, co zrobiłeś, to oszczędziłeś mi kłopotu polowania na ciebie na innych planetach. Wiesz, że muszę zabrać cię na Ziemię.

- Pewnie - odparł Cletus. - Będę miał proces, który zakończy się wyrokiem śmierci, a który ty zamienisz na dożywotnie więzienie, po czym zostanę uwięziony gdzieś w tajemnicy, i w końcu po prostu zniknę.

- Dokładnie tak właśnie - powiedział Dow.

Cletus spojrzał na zegarek. - Ile czasu minęło od momentu, w którym twoje radary dostrzegły zbliżanie się mojego statku? - zapytał.

- Około sześciu godzin. - Dow odstawił szklaneczkę i wyprostował się. - Nie mów mi, że przyjechałeś tutaj spodziewając się, że zostaniesz uratowany. Być może, garstka oficerów, których zostawiłeś, ma radar i wykryła ten statek, być może, wiedzieli nawet, że jesteś na jego pokładzie. Ale ścigamy ich, Cletusie, od dnia, kiedy tu przybyliśmy. Zbyt zajęci są uciekaniem, żeby martwić się o ciebie, nawet gdyby mieli wystarczającą liczbę ludzi i karabinów i mogli coś zdziałać.

Dow patrzył przez chwilę na Cletusa. - Niemniej jednak - powiedział zwracając się do Swahiliego - nie będziemy ryzykowali. Idź i przekaż mój rozkaz, by ustawić kordon bezpieczeństwa wokół lądowiska w Foralie. Zażądaj również wahadłowca z jednego ze statków transportowych. Wyślemy Grahame'a na jego pokład najszybciej, jak to będzie moż­liwe. - Spojrzał ponownie na Cletusa. - Nie zamierzam zacząć od niedoceniania ciebie.

Swahili wyszedł, podając swoją broń Dowowi i starannie zamykając za sobą drzwi.

- Nigdy mnie nie doceniałeś - powiedział Cletus. - Właśnie dlatego tutaj jesteś.

Dow uśmiechnął się.

- Tak. Taka jest prawda - powiedział Cletus. - Potrzebowałem dźwigni do zmiany historii i wybrałem ciebie. Od tamtej chwili, kiedy to usiadłem przy twoim stoliku na statku lecącym na Kultis, starałem się wszelkimi sposobami doprowadzić do takiej sytuacji.

Dow oparł się o barek, trzymając w ręku ciężką broń, której wylot skierował prosto na Cletusa.

- Odsuń się od niego o kilka kroków, Mondarze - zwrócił się do Exotika, który stał przez cały czas obok Cletusa. - Nie potrafię wyobrazić sobie tego, że się poświęcasz, dając mu szansę ucieczki, ale nie ma sensu ryzykować.

Mondar przesunął się.

- Mów dalej, Cletusie - rzekł Dow. - I tak musimy poczekać jeszcze parę minut. Nie wierzę ani trochę w to, co mówisz, ale jeśli istnieje nawet cień szansy, że mnie wymanew­rowałeś, chcę o tym wiedzieć.

- Nie ma wiele do powiedzenia - stwierdził Cletus. - Zacząłem od zwrócenia na siebie twojej uwagi. Następnie wykazałem ci, że jestem geniuszem militarnym. Później za­cząłem zdobywać sławę na wszystkich nowych planetach wiedząc, że podsunie ci to pewną myśl, myśl o wykorzystaniu tego, co robiłem, jako pretekstu do zdobycia dla siebie tego, czego pragnąłeś.

- A czego pragnąłem? - Broń w ręku Dowa znierucho­miała.

- Władzy nad Sojuszem i Koalicją, a dzięki temu nad nowymi planetami - odpowiedział Cletus. - Robiłeś szum wokół moich sukcesów na nowych planetach głosząc, że są zagrożeniem zarówno dla Koalicji, jak i dla Sojuszu, aż postanowiły połączyć swoje wojska i dać ci dowództwo nad nimi. Kiedy już znalazłeś się na ich czele, doszedłeś do wniosku, że jedno, co musisz zrobić, to tak rozproszyć Dorsajów, by móc ich pokonać. Wtedy usidliłbyś mnie, a później wykorzystał swoją popularność i siłę militarną, wprowadzając w miejsce przywód­ców politycznych Sojuszu i Koalicji junty wojskowe. Naturalnie, generałowie, których wybrałbyś do tych junt, byliby twoimi ludźmi i z czasem przekazaliby tobie rządy nad całą Ziemią.

Swahili wrócił do salonu. Dow oddał mu broń i Swahili, cały czas mierząc w Cletusa, ruszył na swoje miejsce w drugim końcu salonu.

- Jak długo jeszcze? - zapytał go Dow.

- Dwadzieścia minut - odpowiedział Swahili. Dow spoj­rzał w zamyśleniu na Cletusa.

- Może jednak proces byłby zbyt dużym ryzykiem... - urwał.

Na zewnątrz domu rozległy się krzyki i ostre, chóralne świstanie pocisków karabinowych, po którym nastąpiło głośne skwierczenie co najmniej jednego karabinu energetycznego. Swahili pobiegł w kierunku drzwi.

- Nie! - warknął Dow. Swahili zatrzymał się i obrócił. Dow wskazał na Cletusa. - Zastrzel go!

Gdy Swahili podniósł broń, rozległ się dźwięk podobny do uderzenia pałeczką. Swahili znieruchomiał nagle, odwracając się do Eachana, który siedział na swoim krześle, trzymając w ręce ten sam mały, płaski pistolet - tym razem bez długiej snajperskiej lufy - którego użył kiedyś na drodze do Bakhalli, w wywróconym samochodzie, gdzie jak w pułapce siedzieli on, Melissa, Mondar i Cletus.

Swahili opadł ciężko na kolana. Broń wypadła mu z ręki. Przewrócił się na bok i tak został. Dow rzucił się w stronę leżącej na podłodze broni.

- Stój! - krzyknął Eachan. Dow zatrzymał się gwałtow­nie. Na zewnątrz domu dało się słyszeć coraz więcej okrzyków.

Eachan wstał i nadal trzymając swój pistolet, podszedł do leżącej broni. Podniósł ją i pochylił się nad Swahilim, który oddychał nierówno.

- Przepraszam, Raoul - powiedział Eachan łagodnie. Swahili spojrzał na niego i prawie się uśmiechnął. Ten niewyraźny uśmiech zastygł mu na twarzy. Eachan wyciągnął rękę prastarym gestem i delikatnie zamknął powieki nad znieruchomiałymi oczami. Wyprostował się i w tym momencie drzwi otworzyły się z impetem i do salonu wkroczył Arvid z karabinem w potężnej ręce, a tuż za nim pojawił się Bili Athyer.

- Wszystko w porządku? - zapytał Arvid, patrząc na Cletusa.

- W porządku, Arv - odparł Cletus. - A jak tam na zewnątrz?

- Mamy ich wszystkich - odpowiedział Arvid.

- Lepiej więc zacznijcie uciekać w pośpiechu - powiedział oschle Dow. - Wszystkie moje oddziały pozostają w stałej łączności. W ciągu paru minut ruszą tutaj. Gdzie teraz uciekniecie?

- Wcale nie zamierzamy uciekać. - Arvid spojrzał na deCastriesa. - Całe pańskie wojsko na Dorsaj zostało wzięte do niewoli.

Dow patrzył na Arvida. Czarne oczy zmierzyły się z blado-niebieskimi.

- Nie wierzę w to - powiedział stanowczo Dow. - Na tej planecie nie został nikt oprócz kobiet, dzieci i starców.

- Co z tego? - zapytał Cletus. Dow odwrócił się w jego stronę. Cletus mówił dalej. - Nie wierzysz, że mogłem pokonać parę tysięcy najlepszych żołnierzy Koalicji przy pomocy kobiet, starców i dzieci?

Dow przyglądał mu się przez kilka sekund, nic nie mó­wiąc. - Tak - odezwał się w końcu. - Ty, Cletusie... wierzę, że mógłbyś tego dokonać. Ale ciebie tutaj nie było. - Podniósł prawą rękę i skierował na Cletusa wskazujący palec. - Zapomniałeś o pewnej rzeczy...

Z rękawa marynarki deCastriesa wyleciał bezgłośnie mały kłąb białej pary. Na prawej piersi Cletus uczuł jakby uderzenie młotem. Zachwiał się, a brzeg stołu uratował go przed upadkiem.

Arvid jednym, długim susem skoczył w stronę Dowa, uniósł rękę i zaczai ją opuszczać.

- Nie zabijaj go! - krzyknął Cletus resztką tchu.

Ręka Arvida zmieniła w powietrzu kierunek. Zniżyła się i zamknęła na wyciągniętym ramieniu Dowa. Arvid odsunął rękaw munduru deCastriesa, tak że wszyscy zobaczyli rurkę, miotacz strzałek, przymocowaną do nadgarstka. Arvid odpiął pasek i cisnął rurkę w kąt pokoju. Chwycił drugą rękę Dowa i odsunął drugi rękaw, ale na nadgarstku nie było niczego.

- Nie ruszaj się - powiedział do niego Arvid i cofnął się. Melissa była już przy Cletusie.

- Musisz się położyć - powiedziała.

- Nie. - Potrząsnął głową, przeciwstawiając się ciągnącym go rękom. Nie wiedział, jaka jest wielkość rany spowodowanej strzałką, ale ta część ciała była odrętwiała, czuł też lekkie zawroty głowy. Zapanował nad sobą dzięki całej sile dyscyp­liny psychicznej, jaką dysponował. - Muszę mu coś powie­dzieć.

Oparł się z wdzięcznością o podtrzymujący go brzeg stołu.

- Posłuchaj mnie, Dow - powiedział. - Mam zamiar odesłać cię na Ziemię. Nie chcemy cię zabić.

Dow popatrzył na niego bez strachu i prawie z za­ciekawieniem.

- Jeśli tak, to przykro mi, że cię postrzeliłem - odparł. - Pomyślałem sobie, że jestem już w drodze na tamten świat i że równie dobrze mogę tam zabrać ciebie. Ale czemu odsyłasz mnie na Ziemię? Wiesz, że zbiorę następną armię i wrócę. A następnym razem pokonam cię.

- Nie. - Cletus potrząsnął głową. - Ziemia utraciła właśnie swoje wpływy na nowych planetach. Oznajmisz to wszystkim, kiedy wrócisz. Od tej pory każda kolonia, chcąc z łatwością pokonać oddziały z Ziemi, może wynająć o połowę mniej wojsk dorsajskich, niż Sojusz i Koalicja dostarczają ich swoim zausznikom. Dorsajowie zawsze zwyciężą, a każda kolonia może sobie pozwolić na ich wynajęcie.

Dow zmarszczył brwi. - Czynisz z Dorsajów potęgę - powiedział. - A nie będziesz żył wiecznie.

- Właśnie, że będę - Cletus musiał zrobić przerwę, żeby zwalczyć zbliżające się zawroty głowy. Z trudem, jeszcze raz, wygrał walkę z własnym ciałem i mówił dalej. - Jak sam powiedziałeś, nie było mnie tu, kiedy wylądowałeś. A planeta kobiet, dzieci i starców pokonała cię. Ponieważ było tak, jak gdybym znajdował się tutaj. Widzisz tych dwóch? - Skinął z wysiłkiem w stronę Arvida i Billa.

- Oni są dwiema częściami mnie samego - powiedział prawie szeptem. - Teoretyk i głównodowodzący. Jedyne zadanie, jakie im zostawiłem, to obrona Dorsaj. Ale obronili ją w taki sposób, w jaki ja sam bym to zrobił; wiedziałem również, że zjawią się tutaj i uratują mnie przed tobą. Nic teraz nie zagrozi Dorsajom. Ziemia nigdy nie będzie miała wojsk zdolnych ich pokonać. - Znowu ogarnęła go słabość, ale zapanował nad nią.

- ...dlaczego? - usłyszał słowa Dowa. Rozejrzał się, szukając go i zobaczył czarne włosy, siwiejące skronie i szczup­łą twarz, która płynęła jakby we mgle.

- Nadszedł czas, aby nowe planety stały się wolne - powiedział Cletus. - Musiały oderwać się od Sojuszu, od Koalicji, od Ziemi i stać się takimi, jakimi chciały być. Przyszła na to pora. I dokonałem tego.

- ...powiedziałeś, że to z powodu książek, które chciałeś napisać. - Głos Dowa był ledwo słyszalny, a później zahuczał mu w uszach jak fala.

- To... również... - Cletus obiema rękami złapał się mocno stołu, gdyż podłoga zaczęła usuwać mu się spod nóg. - Ostatnie szesnaście tomów poświęconych będzie taktykom, którymi będą mogły się posłużyć jedynie przyszłe pokolenia Dorsajów... a nie zwykłe wojsko z Ziemi. Jedynie nowy rodzaj żołnierza... panowanie nad sobą... obowiązek... umysł i ciało...

I nagle wszystko zniknęło.

Po tym, co wydawało się wiekami niebytu, Cletus z wolna odzyskał świadomość i stwierdził, że leży w łóżku. Młody komendant z insygniami lekarza kończył bandażowanie górnej części klatki piersiowej, a za komendantem stała Melissa i Mondar.

- Więc... nie umarłem? - zapytał, słysząc własne słowa wypowiedziane tak słabym szeptem, że było to aż śmieszne.

- Dow użył w stosunku do ciebie nieodpowiedniej broni, Cletusie - powiedział Mondar. - Strzałki powodujące fizyczny szok i zapaść zabijają zwykłych ludzi, ale nie kogoś takiego jak ty, kto potrafi automatycznie podporządkowywać procesy fizjologiczne swojej woli. Będziesz żył, prawda, dok­torze?

- Z całą pewnością. - Lekarz wyprostował się i odsunął od łóżka. - Powinien był umrzeć półtorej minuty po strzale. Kiedy udało mu się przetrzymać krytyczny moment, mógł już tylko wyzdrowieć.

Podał hipnosprayowy bandaż Melissie. - Proszę dopil­nować, żeby dużo spał - powiedział. - Chodźmy, Outbondzie.

Obaj mężczyźni zniknęli z pola widzenia Cletusa. Cletus słyszał, jak gdzieś blisko zamykają się drzwi. Melissa siadła na krześle, które zwolnił lekarz, i zaczęła bandażować prawe ramię.

- Nie musisz tego robić - wyszeptał. - Możesz teraz jechać na Ziemię czy gdzie tam chcesz. Już po wszystkim.

- Nic nie mów - powiedziała. - To nonsens. Gdybym chciała odejść, odeszłabym zaraz po tym, jak zmusiłeś mnie do małżeństwa. Wymyśliłabym dla ojca jakiś powód. Wiesz, że uwierzyłby we wszystko, co bym mu powiedziała.

Popatrzył na nią. - Więc dlaczego...

- Ponieważ powiedziałeś, że mnie kochasz - odparła. - To było wszystko, co chciałam wiedzieć.

W przeczącym geście ledwie poruszył głową leżącą na poduszce. - Powiedziałem...

Melissa skończyła bandażować rękę, pochyliła się i pocało­wała go, zatrzymując mu słowa na ustach.

- Ty idioto! - rzekła czule. - Ty wspaniały, genialny idioto! Czy myślisz, że zwróciłam jakąkolwiek uwagę na to, co powiedziałeś?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gordon R Dickson Cykl Childe 04 Taktyka bledu
Dickson Gordon R Smok i Jerzy 1 Smok i Jerzy
Dickson Gordon R Smok i Jerzy 06 Smok i dzin
Dickson Gordon R Smoczy rycerz t 2
Dickson, Gordon R Im galaktischen Reich
Dickson, Gordon R D6, El Dorsai Perdido
Dickson Gordon R Childe 1 Nekromanta
Dickson Gordon R Smok i dżin
Dickson Gordon Smok i rycerz
Dickson Gordon Dorsaj 04 Zaginiony Dorsaj!
Dickson Gordon R Nekromanta
Dickson Gordon R Childe 02 Nekromanta
Dickson Gordon Smok i Jerzy Tom 1 Smok i Jerzy
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj!
Dickson Gordon Rupert Smok I Jerzy 3 Smok Na Granicy
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj
Dickson Gordon R Smok i Jerzy
Dickson Gordon R Smoczy Rycerz 03 Smok na granicy
Dickson, Gordon R D3, Nigromante

więcej podobnych podstron