Zalewski Witold PRUSKI MUR

ZALEWSKI WITOLD

PRUSKI MUR



Wodd stała w przydrożnych rowach i na szerokich grzęzawiskach pomiędzy siwymi, oszronionymi .kępami. Czarne olchy odbijały się w lustrach rozlewisk. Na nie zalanych po­lach, spod cienkiej warstwy bieli, sterczały najeżone oziminy. Tylko na wzniesieniu, z 'którego wiatr i słońce zlizały śnieg, jedno zielone pasmo, jak porzucony w ucieczce sztandar, ożywiało biało-czarną równinę. Sa­mochód posuwał się powoli. Kamienie na szo­sie szkliły się, zaciągnięte ołowianym biel­mem ściętej wilgoci. Przez równy szum moto­ru co parę chwil przerywał się szelest i de­likatny chrzęst lodu gniecionego oponą. Cisza zastygła pomiędzy ziemią a niebem przenika­ła przez szyby i czułem iej kojącą obecność tu, we wnętrzu wozu. A więc to gdzieś tutai, na tej zbielałej ziemi... Myślałem o nim. Hory­zont przed nami skuty był siną obręczą. Właś­ciwie to nie były myśli; czułem tylko lekki ucisk w gardle i to wrażenie uniesienia, jakby wraz z rzeźwiącym podmuchem owiewało mnie przeczucie harmonii, w której nawet ból nie zakłóca ciiszy, harmonii, która jest wspaniałą zgodą na wszystko, prawdą za­

wartą w milczącym, wszechogarniającym „tak”, w tym głębokim oddechu wchłanianym przez całe ciało, jak sok dojrzałego owocu, w tej dojrzałości właśnie. Na szczęście moi towarzysze milczeli. Mogłem więc pozosta­wać po tej stronie granicy; wiedziałem, że je­żeli tylko któryś otworzy usta, niepokój za­garnie mnie i wróci to, co nas tutaj złączyło, wyziew tej ponurej sprawy uniesie się, jak­byśmy znów stali nad cuchnącym dołem. Świerkowy zagajnik... Pole i rozlewisko z pół- okręgiem olch odbijających w wodzie, pełnej błękitu, swoje smoliste pnie z krótkimi po­skręcanymi gałęziami, czarny korowód, za­stygły w milczeniu jak rząd żałobnych lich­tarzy. Znów młodniak cichy i zaśnieżony. Jechaliśmy przez zaplecze borów. Ile razy wyobrażałem sobie tę okolicę... Tędy się co­fali. Noc osłaniała ich, ale już w rzężeniu po­wietrza i w pełzaniu świateł po wyblakłym niebie na zachodzie, na północy, a także na południu, w lekkim drżeniu ziemi i w pulso­waniu motorów, dobiegającym do nich po za­roszonej trawie, bo liście już napotniały wil­gocią i grube krople ziębią dłoń na zamku karabinu, w tym kłującym piasku, iktóry na­gle pęcznieje pod powiekami, i w 'bolesnej drętwocie nóg na drodze coraz gęściej usia­nej kamieniami, i kiedy się rozwiera powie­ki, nie wiadomo, po ilu sekundach, minutach czy kwadransach, ta droga oślepia cię swoją jasną, piaszczystą realnością, wtedy podnosisz

giowę i widzisz przed sobą zmaterializowa­ne z cieniów przydrożne wierzby, nad nimi widzisz niebo pokryte różową łuską, czujesz nikły, ale rozbudzony zapach zoranej ziemi i w tej samej chwili słyszysz, jak tam właśnie, na wschodzie, uderza działo szybkostrzelne raz po raz, coraz gwałtowniej, wtedy stajesz, rzucasz za siebie słowo komendy i już wiesz, że właśnie teraz, zanim zdołałeś osiągnąć las, ta noc wydaje cię na łup nie kończącego się nigdy dnia. Dasz teraz żołnierzom chwilę od­poczynku, siądziesz nad rowem, broniąc się przed zdradziecką sennością, palcami jakby nie swoimi wyciągniesz z mapnika pogniecio­ną sztabówkę d wśród tych zielonych plam, oznaczających kępy olchowe, będziesz szukał drogi, wzdłuż której poprowadzisz kompanię do ostatniego natarcia.

On może milczeć...

Co takiego?

Mówię, że możemy od niego nic nie wy­ciągnąć.

Wejroch na przednim siedzeniu gwałtownie odwrócił się i przydusił piersią oparcie; mia­łem więc przed sobą już nie długie brązowe kosmyki włosów, nastroszonych na kołnierzu siwej jesionki, tylko nie ogoloną twarz z bro­dą i dolną częścią policzków, osłoniętą żół­tym wełnianym szalikiem, zawiązanym wy­soko na luźny supeł.

j Zdobędę wyznanie, jak na spowiedzi, spokojna głowa. Czy ja kiedy spudłowałem?

Co innego napisać, trudno, jesteśmy tylko wyrobnicy dziennikarscy, nie ¡mamy klasy mistrza. — W półmroku spojrzenie Wejrocha zetknęło się z moim i znów przeniósł wzrok na siedzącego obok mnie Berra. — Dlatego trzeba coś wygrzebać; co się zresztą, nawia­sem mówiąc, nie bardzo opłaci; w naszych warunkach nie ma szans, żeby potem wy­strzelić bombowym ładunkiem, na razie jed­nak, póki jeszcze się tym param, to wywabię z niego tę żabę, bądź spokojny.

A jak żadnej żaby nie ma — odparł Berr — po prostu nie będzie miał nic do po­wiedzenia...

Nic?

Właśnie.

Wejroch lekko się odsunął.

Napiszemy o cukrowni. Przekroczyli plan. Benek będzie trafiony.

Wycofuje się, pomyślałem. A przecież to on napuścił mnie na tę sprawę.

Siedzieliśmy w „Warszawiance”; teraz na­zywała się „Ludowa”, zmieniło się tu, tak jak wszystko w tym mieście, w którym zawsze co prawda czułem się trochę obco, ale przecież jego ceglaste mury, kręte uliczki zabrukowa­ne płaską klinkierową kostką, ciężkie drew­niane balkony z kolorowymi, zwykle zielo­nymi, błękitnymi, pomarańczowymi szybka­mi i ten deszcz mżący często, a w wie­czornych ciemnościach roziskrzony dookoła latarń i w paru mgławicach czerwonych neo­

nów przed cukiernią „Nowy Dwór”, przed „Warszawianką”, przed kinem „Oaza”, gdzie stawałem wpatrując się w fotosy przebranej za mężczyznę Franciszki Gaal, piskliwy zgrzyt wozu tramwajowego, podrygującego na szynach jedynej linii, twarda mowa miesz­kańców, to „jo” na zakończenie każdego zwro­tu, mdły odór rzeźni, cała ta nieprzytulność, zdarzało się, wracała w mojej pamięci, i ostat­nio coraz częściej na hasło tych obrazów i za-, pachów odzew bliski uczucia wzruszenia przenikał mnie, a kilka razy .wyklarowała się w takiej chwili przelotna myśl:#- chętka odwiedzenia^ miasta. Nie byłem z nim nigdy związany, ale może właśnie dlatego nęciły mnie obce ulice, po których dawniśj błąkałem się samotny, nie napastowany cudzymi emo­cjami, po prostu wolmy, jak mi się to wyjaś­niło teraz, w dniach, kiedy doznawałem wra­żenia zatarcia własnych rysów w nieustan­nym przepływie napięć i zaczynałem odczu­wać bezsilność pośród zaciągniętego splotu więzów doświadczeń, obowiązków d wspom­nień.

Siedzieliśmy więc nad szklankami kawy, w puisltej sald, pod ścianą malowaną w kolo­rowe meandry, nogi trzymaliśmy na czerwo­nym chodniku i widziałem, jak śnieg, topnie­jąc pod podeszwami moich grubych „repor­terskich” narciarek, przesiąka w coraz wię­kszą wodnistoczamą kałużę.

- Zwłoki znaleźli robotnicy przy rozbiór-

ce gruzów — mówił Wejroch. Zaledwie .ki łka; godzin przedtem poznałem go. Moja wizyta, w lokalu tutejszej agendy wojewódzkiej ga­zety wzbudziła ożywienie wśród dwuosobo­wej kadry redakcyjnej. Wejroch od razu wy-N sunął się na «pierwszy plan, witając mnie z de­monstracyjną atencją, a kilka jego okrzyków zabrzmiało nutką błazeńską i szybko chwyci­łem utajoną w nich pogróżkę szyderstwa. Berr zachowywał się powściągliwie; modnie uczetsany na „głupiego Jasia”, w wąskich spodniach i w opiętej marynarce, rzadko się odzywał i był jakby tłem dla malowniczo roz­wichrzonej sylwetki starszego kolegi, ubra­nego w zielony dres z emblematem zrzeszenia „Siparta”.

Z początku myśleli, że to jakieś wojen­ne szczątki. Z tego, co się zachowało, tak na oko wyglądało, że ze trzynaście, czternaście lat musiało to przeleżeć w rumowisku. Byli-, śmy tam obaj, pojechaliśmy z prokuratorem, od października organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości zaczęły trochę dostrzegać prasę, więc widzieliśmy to samik ten wypalo­ny dom kawałek za miastem w stronie Księ­żych Gór i całe rumowisko między dziurawy­mi amurami, cno i te zwłoki. Wszystko razem rzeczywiście śmierdziało wojną. Dwóch mili­cjantów w impregnowanych kombinezonach i w mackach przeciwgazowych przeszukiwało odgrzebaną piwnicę, z której wyciągnięto tru­pa. Ale nic nie znaleźli. Ktoś powiedział, że

to na pewno szkop. Wydawało mi się, że nie ma na co czekać, powietrze było makabry­czne, żadna sensacja się nie kroiła, poszliśmy sobie stamtąd przez pustkowie z dzikimi chwastami; A następnego dnia prokurator do mnie zadzwonił. Prosił, żeby dać do gazety komunikat o znalezieniu zwłok więźnia obozu koncentracyjnego numer 38464. Odczytał tak­że protokół, spisany przez lekarza sądowego. Ciekawe, jak oni to robią, wzrost, waga, wiek, data śmierci, wszystko precyzyjnie określone, i w dodatku zgadza się z rzeczywistością; na końcu był opis jednego okrągłego otworu

o średnicy dziewięciu milimetrów, znajdują­cego się w przedniej półkuli czaszki, dwa cen­tymetry nad krawędzią lewego oczodołu. Ten protokół też daliśmy'do gazety. Trzeba do­starczyć publiczności tego, co lulbi. Nie mam racji? Oczywiście w miarę możliwości, jasna rzecz, kto lepiej od mistrza orientuje się, jak to leci? Ale tutaj tylko kryminały idą. Ma­teriału życiowego nie brak i można by pusz­czać bomby, żeby to szło... Po tej historii myś­my jednak niczego sobie nie obiecywali. Häftling, może zwiał z obozu, złapali go, ludz­ka rzecz... W dwa dni po wydrukowaniu ko­munikatu przyszła do redakcji żona zabitego. Słyszał pan nazwisko Niedzielski? Dyrektor gimnazjum imienia Warneńczyka?

...Coś mi majaczyło w pamięci. W mgliste, deszczowe południe stoimy na Starym Rynku naprzeciwko szwadronu ułanów. Konie par­

skają i dzwonią uprzężą, ułani błyszczą oku­ciami, wiatr rozwiewa błękitne proporczyki. Na cokole pomnika z orłem rozpostartym do lotu w imieniu społeczeństwa wita żołnierzy wracających z Zaolzia dyrektor naszego gim­nazjum. Mokniemy chętnie. Dyrektor prze­mawia; wysilonym głosem starego belfra pod-‘ nosi cnoty polskiego wojska.

Na rozkaz wodza przekroczyliście Rubi­kon, tak jak stawne ongiś legiony wielkiego Cezara.”

Która godzina?”, pytam ¡kolegów. Jeszcze jedna lekcja przepadła.

Zapatrzeni w przykład przodków naszych, rozsławiliście imię polskiego oręża...”

Podobno — słyszę jakiś szept z boku — w ogóle nie,'bronili się... W Czechach Niemcy zaczęli rozstrzeliwać...”

Nasz „Mały” zszedł wreszcie z pomnika i w tym miejscu, gdzie świeciła jego łysina, teraz widać wysoką postać i głowę z ciemną czupryną, rozwiewaną przez wiatr. Nie wia­domo, co w tym jest, w tej nagłej ciszy wy­pełnionej łopotem mokrych chorągiewek, jak­by klaskaniem skrzydeł zrywających się go­łębi, ale czuję skurcz serca i zdaje się, że jeszcze teraz ślad tego wzruisizenia mogę odna­leźć w pamięci.

Nowy dyro warneńczyków”, dobiega mnie głos z boku.

Żołnierze!” słyszę. Ale nie patrzę na mów­cę, wzrok mój utkwił bliżej; przed frontem

oddziału na karym 'koniu, z którego dymi si­wy obłok pary, w grzebieniastym francuskim hełmie, surowo podpiętym sprzączką, z po­wiekami opuszczonymi, zupełnie nieruchomy, jakby swój własny pomnik lub widmo tego, czym stanie się za kilka miesięcy, siedzi do­wódca pułku wybitego do nogi w lasach brod­nickich.

I jeszcze coś tkwi w pamięci, czuję jakby lekki skurcz, nacisk dławiącego lęku, ogar­nia mnie wspomnienie półdziecinnego popło­chu, wrażenie tamtej chwili, kiedy stałem pod drzwiami, łowiąc opowiadanie sąsiadki; dlatego to nazwisko coś mi mówi: słyszę go­rączkowy półszept: „...z drugiego piętra, aby nie darować swojego, niech ma na sumie­niu...”

' Chwileczkę — wtrąciłem. — Czy on nie miał wypadku z żoną przed wojną. Jakieś samobójstwo...

Miał. Jego pierwsza żona skakała z bal­konu, bo ją rzucił, ale się nie zabiła, a on i tak ożenił się z tą drugą. Szum był koło sprawy. Pan to pamięta?

Nic poza tym. Wtedy tylko isiport miałem w głowie.

Wejroch uśmiechnął się całą twarzą.

Sport jest zawsze dobry. Dzisiaj to jedy­na czysta gra. Coś męskiego. Sport i krymina­listyka. Na przykład ten radar w głowie musi mieć i dobry koszykarz, i detektyw, i dzien­nikarz. Nie mam racji? To był (ktoś na tym te­

renie. Nie dlatego nawet, że miał stanowisko. Tu się liczył interes. A on pochodził z dobrej rodziny; Fęglerski — duża firma papierni-* cza — to był jego wujek. Go prawda Niedziel­ski zerwał z familią; poszło o jego drugie mał­żeństwo. No i właśnie ta druga żona w dwa dni po wydrukowaniu komunikatu zjawia się w redakcji... Ja mam taki radar w głowie. Jak tylko weszła do pokoju, powiedziałem do Jurka: „Häftling to Niedzielski”. Było tak?

Było — odrzucił Berr, podnosząc głowę znad szklanki.

*— No więc poprosiłem kobietę, żeby siadła. Trochę ją znam, ale raczej z widzenia, za pana czasów też pewnie się tutaj wszyscy znali... Miała tę tragedię wypisaną na twarzy. Chwi­lę nic nie mówiła, widziałem, że wargi jej się nie poruszają, a jednak dotarło do mnie dwa razy: „Jezzzu, Jezzzu...”, tak jakby się sparzy­ła wrzątkiem. Wtedy nagle kapnąłem się, że to coś więcej niż kriegsmord i w dodatku sprawa pcha mi się sama w ręce. Nie myliłem się. Numer 38464 — jakimś cholernym cudem zachowany na ramieniu — był numerem Nie­dzielskiego. Oczywiście jak tylko mi to po­wiedziała, odruchowo podniosłem słuchawkę i zacząłem się łączyć z prokuratorem; wie­działem, tak jak wszyscy, że Niedzielski nie poległ w czasie wojny. Kiedyś sporo gadano

o jego zaginięciu. Wrócił z lagru jesienią czterdziestego piątego roku, a w tydzień póź­

niej znikł z domu. Po prostu przepadł. Ona alarmowała milicję. Szukali go. Ja już wtedy tutaj mieszkałem. Po trzech miesiącach przy­szedł meldunek o znalezieniu szczątków męż­czyzny na torach, -koło Chojnic. Przypuszcza­no, że to może być Niedzielski; co prawda, to, co zostało z faceta, dowodziło podobno zaled­wie przynależności do ludzkiego gatunku, ale topografia zgadzała się, bo Niedzielski miał w Chojnicach siostrę, więc spisano protokół i dyrektor Niedzielski został pochowany w opinii miasta razem ze swoim małżeńskim skandalem i z całą swoją sławą. Prokuratora nie (było. „Zadzwonię później”, powiedziałem do sekretarki. Odłożyłem słuchawkę, napot­kałem wzrok Niedzielskiej i od razu spo­strzegłem, że coś jest nieklawo.

Czy to konieczne? — powiedziała.

Co czy konieczne?

N:ie może pan z tym meldunkiem pocze­kać? Proszę, niech pan chociaż dwa dni po­czeka. — Słowo daję, nie mam przesadnego nabożeństwa dla przepisów, raczej przeciw­nie, ale co jak co, taka sprawa nie może być zatajona. Powiedziałem jej to. Powiedziałem też, że trochę mnie zaskakuje, jako żonie za­leży jej chyba na schwytaniu mordercy? Pod­niosła wzrok i chwilę patrzyła na mnie tak, jakbym siedział nie za stołem, tuż przed nią, ale gdzieś daleko, zagubiony w tłumie.

Trzynaście lat — powiedziała.

No to co? Wina pozostała...

Trzynaście lat — powtórzyła, jakby nie dosłyszała moich słów -1- nasze dzieci pójdą niedługo w świat...

Ten, co zabił, chodzi teraz na wolności. ij pi— Gdyby go złapali wtedy. Dzisiaj... Czas wszystko zmienia.,

Jakby nie było — przerwałem jej —-j sprawiedliwość nie zmienia się z roku na rok.

Dopiero teraz, jakby mnie wyłuskała z tłu­mu, poczułem na ©obie jej ostre, nieprzyjazne spojrzenie.

Ile razy — powiedziała ^ z dnia na dzień sprawiedliwość zamienia się w sensację. Wy, panowie dziennikarze, wiecie o tym.

Kiedy słyszę, że dziennikarstwo to jest wzniosłe powołanie i tym podobne, robi mi siię wesoło, my wiemy, z czym to się jada, ale jak ktoś robi ze mnie szmatę, dlatego że pi­suję do gazety, to ja tego nie lubię.

i Nie rozumiem, do czego pani zmierza — powiedziałem — czy mamy zostać wspólni­kami zatajenia informacji?

Trafiłem. Spostrzegła, że jest osaczona. Ale nie ucieszyła mnie ta przewaga. Właściwie wcale nie czułem się górą. Przeciwnie, byłem jakby osaczony razem z ni4. Po moich sło­wach zapadliśmy w milczenie; opuściła głowę i zaczęła czegoś szukać w torebce. Milczenie przeciągało się, było w nim coraz więcej po­dejrzenia. Nie mogłem otrząsnąć się z idio­tycznego wrażenia, że ja także znajduję się wewnątrz tego zamkniętego kręgu.

Pani to muisi załatwić sama u prokura­tora — powiedziałem, aby tylko wyrwać się z dwuznacznej ciszy. I natychmiast uświado­miłem sobie, że właśnie zależy mi na tym, żeby teraz jeszcze informacja nie doszła do niego. Dopóki tylko ja jestem wtajemniczony, dopóty sam przygotowuję materiał, a tutaj czułem, w głowie mi się nagle rozjaśniło, tu­taj będzie z czego wykroić niezły numer. I do­piero w tym momencie przypomniała mi się Alina. Rany boskie, przecież to jej córka! I je­go...

Proszę być spokojną. Na pewno nie bę­dzie pani żałowała, że przyszła z tym do mnie — powiedziałem.

- Jak tylko przeczytałam w gazecie, jak to zobaczyłam... Tego dnia... Żeby pan wie­dział...^ w podniesionej dłoni trzymała chu­stkę i wpatrywała się we mnie suchym wzro­kiem. "

'i Nie zrobię nic bez pani zgody -— ciąg­nąłem —*• ale w takiej sprawie... Dlaczego kryć prawdę?

7 Tylko dwa dni...

Wzruszyłem ramionami.

.’*4 Ja bym na pani miejscu żałował każdej godziny.

| “-j—- A do czego mam się śpieszyć? — głos jej zabrzmiał twardo, zaciśniętą dłoń z chu­steczką położyła ciężko na stole, rękę miała kształtną, chociaż zniszczoną, ze zrogowacia- łą, nadżartą skórą i ze zgrubiałymi kostkami.

Zobaczyłem dwie srebrne Obrączki na środ­kowym palcu.

Mówił pan o sprawiedliwości. Sprawie­dliwość ma dwie szale. A co przeważa krzywJ dę? Nic jej nie cofnie. Dziesięć lat i rana się zabliźniła. Dzieci prawie nie znały ojca. To ja go stworzyłam w ich pamięci, dzień po dniu kleiłam obraz tego, co kiedyś było prawdą; dałam im ojca, a teraz ten dół...

Pomyślałem o Alinie. Już od roku jest u mnie w sekcji. Lubię, jak po strzeleniu ko­sza biegnie na środek boiska, potrząsając krótką czupryną.

Są już. prawie dorośli ir-1 powiedzia- działem — nikt nie osłoni ich przed prawdą. Zresztą ona nie mierzy w pani męża, ¡był ofia­rą...

Sre|| Będą mówić tylko o nim. Jeśld nie znaj­dą tamtego, to tak już zostanie... Ja nie wy­stępuję przeciwko prawdzie; gdybym się cze­goś Obawiała, tobym tutaj nie przychodziła. Ale iSkoro się nie da wskrzesić człowieka, to jak można ożywić prawdę po dziesięciu la­tach?

Wzruszyłem ramionami, wydało mi się to ładnie powiedziane.

Jak długo mieszka pan w Grudzieńcu? Jeszcze pan zobaczy, że z prawdą nie robi się tutaj ceremonii.

Przypuśćmy — odparłem. — Tylko co pani pomogą dwa dni zwłoki?

Milczała i ja milczałem, jakby mnie w tę

bezkrwistą ciszę wciągało jej spojrzenie nagle zmartwiałe. Patrzałem na nią i raptem znów zobaczyłem Alinę, chociaż wcale nie jest po­dobna do matki, odwróciłem wzrok i widzia­łem ją, jak w pełnym biegu przebija się pod kosz przeciwniczek nisko pochylona, szybko kozłuje, a piłka rytmicznie, twardo trzepoce się o parkiet.

- Syn przyjeżdża za dwa dni — powie­działa — muszę się z nim przedtem zobaczyć.

To wyjaśniało sprawę, zgodziłem się do jego powrotu nie zawiadamiać prokuratora.

Zastanawiałem się teraz, czy gdybym zro­bił wtedy, co do mnie należało, to czy cała tajemnica nie rozwiałaby się bardziej po ludz­ku, bez wielkiego szumu. Na pewno nié było­by tego oskarżenia o zatajenie, od którego zaczęło się szczucie Niedzielskiej. Ale wszyst­ko to razem, od początku, toczyło się na półobrotach, przypadek odgrywał tutaj głów­ną rolę, przez przypadek robotnicy zna­leźli zwłoki, przez przypadek zachował się numer na ramieniu zabitego, przez przypa­dek nie zastałem prokuratora, kiedy pierwszy raz dzwoniłem do niego, bo przecież zadzwo­niłem, i to w obecności Niedzielskiej, i właś­nie ten mały traf jakby rozgrzeszał mnie z te­go, że nie wziąłem drugi raz słuchawki do rę­ki. Do pewnego momentu właściwie tylko przypadki posuwały naprzód całą historię, a ludzie byli zaledwie narzędziami tak zwa­nego „losu”, więcej nawet, z początku ci, co

się na ten ślad zbrodni natknęli, szybko od-^ wracali się od niego. Robotnicy, którzy od­grzebali zwłoki, zaraz się rozeszli, a jeden z nich na nasz widok powiedział: „Panowie z tymi aparatami, prasa, co? Dalibyście spo­kój, pochować by człowieka i szIujsi, no me?” Prokurator też niechętnie 'brał się do spra­wy i nie ukrywał, że chciałby ją po załat­wieniu formalności jak najprędzej zamknąć. Berr wykręcał się nawet od napisania pier­wszej notatki. No tak, ja proponowałem, żeby to było sensacyjnie, ale jak Berr się wymówił, to i mnie się nie chciało tego robić. Nie mó­wię o Niedzielskiej. W gruncie rzeczy zrozu­miałe jest i ludzkie, że ona bała się tej spra­wy. Zaczęło .się, W dwa dni po mojej rozmowie z Niedzielską. Wyglądało tak, jakby los* po­sługując się przypadkiem, zrobił swoje i na­gle przekazał zgromadzone materiały w ręce ludzi. Przez dwa dni było cicho dookoła od­krycia przy Księżych Górach! już o nim pra­wie tzapomniałem. Przypomniało mi się, kie-, dy zobaczyłem na treningu Alinę. Można po­patrzeć na taiką grę; wszystko jej wychodzi­ło — strzały z dystansy., drybling, wejścia pod kosz, była nastrojona. Na pewno nie wie­działa jeszcze o ojcu. Zapytałem ją, czy brait przyjechał już do domu.

Zdziwiła się: — Wojtek?

Przecież miał przyjechać...

Po co? Pierwsze słyszę.

Tknęło mnie lekko.

»p§ A matka — zacząłem.

;-żTak. Matka jeszcze nie wróciła.

Poczułem się głupio kiwnięty.

Matka wyjechała? Kiedy?.— moja twarz nie odznaczała się widocznie w tej chwili cha­rakterystyczną inteligencją, bo spojrzenie Aliny utknęło na mnie, zatrzymała piłkę, która, otoczona w palcach, wirowała na jej dłoni.

Przedwczoraj. Ma pan coś do niej?

Tak... to znaczy nie.

Alina roześmiała się.

ż, — Tak, nie. Co pan taki dziwny?

Dobra. Pojechała do niego?

Alina wzruszła ramionami. -M'Nie mogę rę­czyć, ale zdaje się, że pojechała na delegację. A pan ma coś do niej? Mogę powiedzieć...

'' Nic nie mów — przerwałem jej — to głupstwo.

Klawo. Jak wypadłam?

Wciąż to samo. Musisz szybciej odda­wać piłkę. Nie jesteś sama w drużynie. Jak matka przyj edzie, to zadzwoń do mnie do re­dakcji, co?

Dobrze. Nie jestem sama, ale jak na mnie grają... Zdaje się, że złapałam ten trik przy strzale spod kosza, przedtem zanadto chowałam się pod tablicę, teraz robię większy skręt tułowiem i bardziej wyrzucam ramię przy zamachu — podbiegła kilka kroków, ko­złując piłkę, wybiła się i, wygięta w krzyżu, zawisła w powietrzu, zatoczyła szeroki łuk

wyprostowanym ramieniem, i piłka lekko oderwała się od jej dłoni. — No jak?

Uhm — mruknąłem. —Słuchaj, czy ty pamiętasz ojca?

Mojego ojca? Łap, Kometa! — rzuciła piłkę w stronę chłopców, którzy rozbiegli się właśnie po sali. — Mojego ojca? — powtórzy^ ła i stanęła przede miną, odgarniając z czoła krótkie pasmo włosów, zgrzana, w dresie rozpiętym pod szyją, z wysoko ponad łokcie podciągniętymi rękawami.

Tak, twojego ojca...

Dlaczego pan się pyta? — stłumiła głos i zaraz, nie czekając odpowiedzi: — Miałam sześć lat, jak wrócił z lagru, był z nami tak krótko.

Pokiwałem głową.

Ale ja i tak wiem, jaki on był. Mój oj­ciec — dodała po chwili.

Następnego dnia rozmawiałem z prokura­torem.

Najpierw przyszła do redakcji kartka, w której ‘ktoś, podpisany zygzakiem, donosił w sprawie komunikatu o znalezionych zwło­kach, że władze śledcze powinny zapytać

0 wyjaśnienia niejaką Jadwigę Niedzielską, nauczycielkę szkoły nr 3. I koniec. Znalazłem tę pocztówkę z widokiem kutrów rybackich w Ustce na tle zachodzącego nieba po jednej stronie, ze stemplem poczty grudzieńskiej

1 z tym tekścikiem po drugiej, kiedy przy­szedłem rano do swojej budy. Leżała ndewin-

nie zwrócona do światła pogodnym widocz­kiem, pomiędzy innymi listami, z których część autorzy zapomnieli podpisać; były tam normalne wymyślania na złych sąsiadów, oskarżenia zwierzchników o nadużycia, o pi­jaństwo, o dwulicowość, a także jeszcze uogólnienia dotyczące socjalizmu, ale co to wszystko znaczyło wobec tego jednego zwięz­łego tekstu. Przyznam się, że jakoś nie mo­głem wypluć go z myśli.

W sprawie zamieszczonego komunikatu prokuratury donoszę na podstawie wiarygod­nej...” Dlaczego wyjechała z Grudzieńca? Do­kąd? Dlaczego nic nie powiedziała Alinie? Chodziłem z tą niepewnością, z tymi wątpli­wościami, a w krótkich chwilach, muszę na­wet przyznać, przytłaczało mnie mętne po­dejrzenie. Kilka godzin tak się obijałem. I na­gle, ale za to jasno, zrozumiałem, że po prostu trzeba z tego wysiąść, że postąpiłem jaik szcze­niak, dając się wciągnąć do środka tej histo-» rii, a przez to, że zgodziłem się na kilkudnio­we zachowanie tajemnicy, rzeczywiście znala­złem się wewnątrz i dlatego ta kartka zapach­niała mi tak paskudnie. W ogóle to jest sprzeczne z moją zasadą, żeby się wplątywać samemu i brać na siebie jakąś odpowiedzial­ność tam, gdzie to minie osobiście nie dotyczy. Dosyć się napatrzyłem takich, co po dzisiej­szy dzień nie mogą się pozbierać dlatego, że swego czasu nie potrafili zostać na zewnątrz. Sam się o to lekko otarłem. Dużo rzeczy moż­

na opisać, prawie wszystko, opisywanie to jest właśnie moje zajęcie, ale żeby coś opisywać, trzeba znajdować się na zewnątrz, w środku jest zawsze pułapka. Nie miałem żadnych skrupułów wobec Niedzielskiej, uważałem, że przez jej kłamstwo jestem zwolniony od przyrzeczenia. Przyszła mi do głowy taka myśl: czy to zwierzenie obcemu dziennika­rzowi nie zostało uczynione po to, żeby się nim zasłonić, w wypadku gdyby jej zarzu­cano ukrywanie prawdy. Jakiej prawdy? O co właściwie podejrzewałem tę kobietę? Nie je­stem pierwsza naiwna. W swojej praktyce natknąłem się już na parę historyjek, bez li­py, na miarę Szekspira. Ale tym razem coś we mnie twardo opierało się oskarżeniu tej kobiety z pierwszego paragrafu. Może dzięki Alinie... Nie, wcale nie myślałem o niej w związku z tą historią i tylko przez rozmowę na treningu wmieszała mi się między świad­ków sprawy. To, że rodzinny węzeł wpląty­wał ją w tę tragedię, znaczyło dla mnie o wie-- le mniej niż jej młodość, ta zapamiętana w sobie młodość, która nie ogląda się wstecz, a nawet jeżeli ¡słucha i przyjmuje do wiado­mości to, co jej chce przekazać doświadczenie, wtedy jednocześnie, jakby jeszcze wyraźniej, obwarowuje się w swojej odrębności. Rów­nież wojenny czad, a może zwłaszcza wojen­ny czad, nie potrafił przeniknąć przez tę izo­lację.

Prokurator tylko pokiwał głową na moją

relację z wizyty Niedzielskiej. Dopiero kiedy opowiedziałem o 'kartce otrzymanej tego dnia, jakby się ocknął, zapytał, czy ją przyniosłem, wziął widokówkę do ręki, obrócił w palcach, a potem otworzył szufladę biurka, podniósł w górę jakąś inną pocztówkę i trzymając ło­kieć wsparty na blacie, z tej wysokości, tak jak to robią złośliwi brydżyści niespodziewa-, nie przebijający aitutem, rozwarł tylko palce i ta kartka spłynęła bezszelestnie na szklaną taflę, a ja przykryłem ją dłonią, żeby nie ze­śliznęła się na podłogę. Podniosłem rękę i pa­trzyłem na pękate kutry, jeden za drugim, burtami przyciśnięte do pomostu, na ich wy­dłużone odbicia w spokojnej wodzie basenu i na niebo z zachodzącym słońcem, skryte już prawie do połowy w morzu, które widać było, przez wyjście z portu.

Zapoznajcie się z treścią, redaktorze-^^ powiedział prokurator.

Tekst był oczywiście słowo w słowo taki jak do mnie. Data na stemplu pocztowym także z poprzedniego dnia.

-r- Marynista..; — mruknąłem — ciekawe, ile rozesłał tych widoczków?

Właśnie |M odparł prokurator — godzinę temu dzwonił komendant MO, że dostali iden­tyczne doniesienie.

Co pan z tym zrobi?

Prokurator przesunął kartę po szkle, leżała teraz przed nim obok tej bliźniaczej, adreso­wanej do redakcji.

Ta kobieta ma rację — powiedział, od­wracając wzrok od łagodnych obrazków — dla niej i dla jej dzieci byłoby lepiej, żeby ro­botnicy zostawili w spokoju te szczątki w rui­nach... py nawiązywał do mojego streszczenia rozmowy z Niedzielską. — Ale teraz już mu­simy .się dogrzeby wać prawdy.

Po tylu latach będzie trudno — mruk­nąłem i zaraz cofnąłem się w milczeniu przed chytrym, zawodowym uśmiechem prokura­tora.

Po tylu latach prawda sama wychodzi przynajmniej na pół drogi sprawiedliwości. Inna rzecz to, co się na niej nawarstwiło. Te rozmaite okoliczności zbrodni albo wydarze­nia towarzyszące, które ogarnęły różnych lu­dzi, pewnie z nimi trzeba się liczyć, one two­rzą atmosferę całej sprawy. Czasem stają się ważniejsze od samego wypadku...

Zarządzi pan śledztwo?

Już je prowadzę. Będziecie się tym inte­resować?

Wzruszyłem ramionami.

Teraz byłem znowu mniej pewny, czy moje miejsce jest jak najdalej od tych zwłok.

;-T— Podejrzewacie kogoś?

Prokurator odpowiedział przeciągłym mil­czeniem. Dojrzałem to w jego wzroku.

Pan myśli?

Z kolei on kiwnął się z boku na bok, jakby łapał równowagę.

| — Nie mam podstaw. Ale ona coś wie. To wynika choćby z waszej informacji.

To, że wyjechała... — zacząłem.

Dzwoniłem do szkoły po otrzymaniu t anonimu. Została delegowana na zjazd polo­nistów do Bydgoszczy. Dopiero jutro powin­na być z powrotem.

»I Odetchnąłem z ulgą, aż mnie samego zasko­czyło to pełne odprężenie, które nagle odczu­łem.

No więc... — rzuciłem.

Zobaczymy — odparł prokurator — są inne niejasności. Ja się niczym nie sugeruję. W każdym razie materiału by wam nie za­brakło, gdybyście się tym nadal interesowali

Mniej więcej po dwudziestu czterech go­dzinach — w tym czasie zajęty byłem przygo­towywaniem juniorów do meczu mistrzow­skiego i nie mogę powiedzieć, żeby sprawa Niedzielskiej nie dała mi pracować, a wieczo­rem zasnąć spokojnie — późnym popołud­niem spotkałem prokuratora na kawie tu, w tym lokalu, skontaktowaliśmy się wzro­kiem, zrozumiałem, że ma coś dla mnie, ale był w towarzystwie, ja zresztą także, sie­dzieliśmy więc przy swoich stolikach, od cza­su do czasu tylko odwracając głowy i spraw­dzając nawzajem naszą obecność, i już bar­dziej niż przy kociaku, którego bezdusznie podrywałem, moje myśli kręciły się znów do­koła tamtych widoczków z kutrami. Dziew­czyna wreszcie spłynęła, odprowadziłem ją do

drzwi i wróciłem na swoje miejsce, prokura­tor pokiwał głową na gest zapraszający go do mojego stolika, ale wciąż nie podchodził, za to, kiedy się obejrzałem, stał nade mną iaki jeden działacz miejscowego Frontu Narodo­wego, magister Królewicz. Był na gazie, tyle akurat, ile trzeba, żeby napierać piersią na blat stolika i szeptać tak, że na pewno słyszeli go na placu pod pomnikiem Mikołaja z Ryń­ska. Bardzo szybko zresztą przekonałem się, że rzeczywiście tak było, i jeśli nie w tym właśnie momencie i nie tak zupełnie dosłow­nie, to przecież w tych dniach, w tych godzi­nach to, co on mówił, zaczęło krążyć wśród ludzi, rozpełzać się w powietrzu.

Trzeba to wyrwać z korzeniami, redak­torze. Właśnie z korzeniami... Tak jak pas­kudne zielsko, co się je usuwa na polu, żeby żyto mogło nam rosnąć... Młode żyto, redakto­rze... Bezlitośnie wyrwać... Młode żyto niech nam rośnie, a obce zielsko precz wyrywać, bezlitośnie... Za miękcy byliśmy, redaktorze, mię-cza-ko-wa-ci, tak, powtarzam, nasze spo­łeczeństwo zawsze było zbyt ustępliwe wobec cudzych wpływów, ja już wtedy mówiłem, że nie ma dla niej miejsca w szkole, w sza­nownym gronie wychowawców... Nie może być dla niej miejsca, redaktorze...

O czym pan mówi? — przerwałem mu, chociaż już wiedziałem, do czego zmierza ta mowa, chciałem tylko zbić go z tropu, ale gdzie tam, był pijany, ale i trzeźwy jedno­

cześnie. cholernie trzeźwy, i kierował się tym lr~L. vym zmysłem, zimnym i napiętym jak stalowy kij, który prowadzi łódź chybocącą się na falach, ale cały czas konsekwentnie zdążającą do swojego celu. Tak, to była taka trzeźwość, z jaką dotąd nigdy ten gość się nie zdradzi), a spotykałem go przecież dość czę­sto, nachodził mnie w redakcji jako aktywista komitetu rodzicielskiego, widywałem go na uroczystościach, zebraniach, w lokalach też, i zdarzało się, że był wtedy na bańce, ale zaw­sze w jednakowo gęstej sieci konwencjonal­nych gestów i odzywek politycznie bez zarzu­tu, i wydawało mi się, że nic już się w tej sie­ci nie kryje, najwyżej jakiś suchy zewłok, aż nagle teraz ujrzałem tego pająka, mknącego w stronę, skąd pochodziła skarga ofiary.

Na tym się kończy, kiedy nie ma zasad, redaktorze... Musimy chronić młodzież, naszą młodzież polską... Wy, ludzie pióra, wy je­steście powołani, żeby piętnować... Musi pan napisać artykuł... Napisze pan świetny arty­kuł... Co, redaktorze? Napiętnować... Taki artykuł otworzy przed panem dusze rodaków. Polskie dusze... Stuprocentowych Polaków... Niech pan nie zmarnuje okazji... Ludzie już i tak wiedzą, a kto nie wie, ten będzie wie­dział, każdy będzie wiedział... Możecie nawet nic nie pisać... Nie piszcie... Proszę bardzo,.. Bardzo proszę... Ja was znam... Ale pan się myli, redaktorze, myli się pan, nawet partia nie potępi was za taki artykuł, bądźcie pew­

ni. Wręcz przeciwnie... Musi pan napisać. Niech pan przypomni to, co się stało dwa­dzieścia pięć lat temu, w naszym mieście, równo dwadzieścia pięć lat temu...

Słuchałem go; dziennikarz jest od tego, że­by zawsze wysłuchał wszystkiego aż do koń­ca; nieraz już byłem takim kolektorem, ale nie mogę przecież przerwać przepływu bru­dów tylko dlatego, że nagle ogarnia mnie obrzydzenie i mam ochotę wstać i chlusnąć tę lurę, co udaje kawę, w to, co udaje ludzką twarz. Musiałem słuchać. Zapytałem tylko, co isiię stało dwadzieścia pięć lat temu, bo nie jestem wtajemniczony, chociaż naprawdę wiedziałem trochę o ówczesnym dramacie małżeńskim Niedzielskich. I rzeczywiście — niczego więcej od tego typa nie wyciągnąłem. Fakty były znane, nawet w zdemoralizowa­nej wersji dawało się rozpoznać pospolity w gruncie rzeczy przebieg prowincjonalnego romansu z komplikacjami. Niedzielski był już od paru lat żonaty, kiedy poznał młodziutką polonistkę — praktykantkę w swojej szkole. Coś prawdziwego musiało ich ze sobą zwią­zać, jeżeli przetrzymali okres szykan, zesła­nie jego do Chojnic, zwolnienie jej z pracy, zerwanie z nim potężnego klanu Fęglerskich. Mimo to zamieszkali razem i to ona ośmieliła się skalać to czyste gniazdo, to miasto „jak u matki”, wydając na świat bęsda, właśnie Alinę. On rozpoczął wtedy starania o rozwód, a jego żona odpowiedziała na to próbą samo-

bójsłwa. Skok z drugiego piętra na grządkę z truskawkami, trudno powiedzieć — udał się czy nie udał, nie zabiła się, doznała tylko powikłanego złamania nogi, po którym już nie rozstaje się z laską. To właśnie stało się przed dwudziestu pięciu laty. Pytanie, dlacze­go cała furia opinii skierowała się przeciwko kobiecie, a mężczyzna otrzymał wówczas, je­żeli nie zaraz, to stosunkowo niedługo po wy­padku, coś w rodzaju amnestii moralnej. Zda­je się, że wszystko, w co się naprawdę tutaj wierzy, to grzech. Grzech i diabeł. Zdarza się tutaj samotność w nieszczęściu, ale ni­gdy — w grzechu. Nikt nie zostaje sam ze swoim grzechem, tak jak w gruncie rzeczy nikt nie ma prawa do własnego sumienia. Cały ten pomorski katolicyzm właśnie poczu­ciem grzechu wiąże wiernych. Kobieta pozo­staje wciąż tą biblijną sojuszniczką szatana, w której on czasem zwycięża, a wtedy męż­czyzna tylko pada ofiarą i cokolwiek by wy­krzykiwały miłe sąsiadki, jego winę traktuje się jako przejaw słabości, w niej zaś, w ko­biecie, nienawidzi się tej wrogiej siły.

Z Niedzielską było tak samo. Tylko jeszcze gorzej. On należał do swoich, był miejscowy, znany szeroko, szanowany i ze względu na rodzinę, i za własną działalność, bo rzeczy­wiście zrobił sporo dla miasta, nie poprzesta­wał na pracy w szkole, chociaż i w niej miał podobno piękne sukcesy, z jego imieniem wią­żą budowę sali teatralnej, założenie Muzeum

gionalnego i rozmaite akcje w walce z niem­czyzną, bo był również aktywny w^ Związku Zachodnim, tak że nawet w czterdziestym szóstym roku, wkrótce po jego pierwszej śmierci, to znaczy po tym, jak rozeszła się wiadomość, że przejechał go parowóz pod Chojnicami, dawną ulicę Dreszera, ,tę za sta­dionem, nazwano imieniem Niedzielskiego. A ona była tutaj obca. Wszystko, co miasto

0 niej wiedziało, to ten grzech. Zjawiła się nie bardzo wiadomo skąd, w każdym razie ze wschodu, z „ciepłych stron” — jak mówią niektórzy —• i zanim zaczęto jej się kłaniać na ulicy, brudna prawda wyszła na jaw; skąd- kolwiek by przyjechała, musiała być narzę­dziem szatana. Wystarczało tych powodów, żeby kłaść na zupełnie inne szale jego winę

1 jej; a tymczasem była jeszcze jedna obu­rzająca nieustępliwość: zamiast wynieść się z miasta i wracać tam, skąd ją przyniosło, al­bo przynajmniej zniknąć ludziom z oczu, za­trzasnąć drzwi, zaciągnąć story w oknach i ukryć się w tym swoim plugawym gnieź- dzie, usiłowała żyć tak jak wszyscy i nawet kiedy oficjalnie odebrano jej prawo naucza­nia w szkołach państwowych, a stało się to prawie jednocześnie z tym, jak Niedzielskiego przeniesiono z powrotem do Grudzieńca i na­wet mianowano go wicedyrektorem gimna­zjum, wtedy znalazła sobie zajęcie na jakichś wieczorowych kursach w osiedlu bezrobot­nych, na Maderze. Do szkoły wróciła w czter­

dziestym piątym roku; była juz prawnie po­ślubiona Niedzielskiemu; zalegalizowali ten swój związek tuż przed wojną, kiedy pierwsza żona niespodziewanie zgodziła się na rozwód; poza nią była wojenna rajza i rozstanie, które zapowiadało wdowieństwo, i jak wdowę przy­jęto ją tutaj po powrocie z wygnania; zdawało się więc, że wojna zatarła pamięć tamtego „grzechu”. A jednak, kiedy zgłosiła się do pracy w szkole, odpowiedziano odmową na jej prośbę. Straciła przecież raz prawo na­uczania. Oczywiście miała na utrzymaniu dzieci, musiała więc zarabiać. Ale dlaczego w szkole? Ofiarowano jej inne, lepiej płatne, a przy tym, jak to określono, odpowiedzial­niej sze zajęcie. Ta szykana teraz nie była już tym samym, co przed laty. Właściwie to nie była nawet szykana przeciwko tej kobiecie, której z wielu stron okazywano serdeczne współczucie. Grupa osób, i to z początku wca­le nieliczna, wystąpiła w imię zasady, w każ­dym razie zasłaniała się zasadą, w gruncie rzeczy zaś tym ludziom, tak jak ich znam, zależało na samej obronie trwałości przedwo­jennych ustaw. Dla Niedzielskiej tylko z po­czątku mogła to być po prostu sprawa pracy. Ale kiedy znów poczuła to uderzenie zasadą, chyba i ona, przeciwstawiając się temu prze­śladowaniu, zaczęła spór o inną prawdę. Zre­sztą może tak nie było, dopiero w pięćdziesią­tym siódnlym roku, wtedy już na pewno, w tej walce o obcego człowieka nie co innego,

tylko dwie wrogie zasady ścierały się, Tym-1 czasem w czterdziestym piątym Niedzielska^ dostała się dó szkolnictwa, ale tak, ze krąg ludzi zapamiętałych w niechęci do niej rap­townie się rozszerzył. Jej dawny podopieczny z Madery od ręki złamał opór władz szkol-; nych; był to teraz jeden z tych, co praktycz­nie wszystko mogą, pełnomocnik sprawiedli­wości na swoim terenie. Szanowne grono pe­dagogiczne poczuło się sterroryzowane, dy­rektor, którego stanowisko nagle' zawisło na włosku, w ostatniej chwili obroniony przez nią, publicznie jej dziękował. Czy może być jad lepiej konserwujący się niż ten, który wsącza w pamięć widok podeptanej dumy? Wysłuchałem tego wszystkiego, w co przed­tem byłem tylko częściowo wprowadzony, układając sobie od razu fakty mniej więcej tak, jak teraz je przedstawiam, bez tego bul­gocącego cocktailu zimnej nienawiści i pijac­kiego rozgorączkowania, bez tych co parę chwil jakby automatycznie włączających się kasandrycznych refrenów w rodzaju: „Do te­go musiało dojść”. „Kto zaczyna od A, ten kończy na Z*\

Stukał kuflem o blat stolika, piana spełzała po szkle, ścierał zaciek dłonią i wlepiał we mnie wzrok, czekał, co powiem na te jego re­welacje. Ale ja nie odezwałem się; wydawa­łem tylko pomruki o nieokreślonym zabar­wieniu i to popędzało go do dalszej aktyw­ności. Nie odezwałem się także na konkluzję

tego całego opowiadania, dostatecznie wy- ■ raźną, żebym uchwycił jej sens, ale też do­statecznie mglistą i sentencjonalną, żebym mógł przyjąć ją w milczeniu pełnym zamyśle­nia. Bo co miałem mówić? Że nie wierzę w żadne morderstwo na tle erotycznym ani wca­le nie jestem przekonany, że ten, kto obronił kobietę przed szykanami w 1948 roku, musiał być jej kochankiem? Powinienem po prostu powiedzieć panu magistrowi, żę jest wrednym plotkarzem i że wolałbym, aby natychmiast spłynął od mojego stolika. Ale nie był na tyle pijany, żeby później zapomnieć o takiej pro­pozycji, a ja w ogóle byłem trzeźwy i dobrze pamiętałem, że co prawda nie jest to czło­wiek, który może komuś pomóc, ale za to za­szkodzić to taki działacz na pewno potrafi. Zresztą i on, i jemu podobni, być może, sami nię wierzyli w tę kuchenną wersję zbrodni; rzucił to podejrzenie tak sobie, w gęstych woalach, i zawsze mógł się z niego wycofać; w gruncie rzeczy zaś to, co do niej mieli, te spięcia, o których była mowa, i jeszcze jedno, najważniejsze, o którym trochę później się dowiedziałem, oni przecież tylko o tym my­śleli, chcąc szybko wygryźć kobietę teraz, kiedy ziemia pod jej nogami otworzyła się w tych ruinach za miastem. Już byłem pewny tego, jaką rolę mnie wyznaczyli; moim tępym piórem zamierzali ją wykańczać. Wszystko jedno, cokolwiek bym napisał, jakieś wspo­mnienie o Niedzielskim, byle odpowiednie

światełko padało na nią, i już można to pod­sunąć, komu trzeba; w takich momentach spostrzegam, że prasa to jednak rzeczywiście potęga; naprawdę nie zawsze jesteśmy o tym przekonani, a tymczasem tak jest. Bo co same fakty? Dopóki nie trafią do gazety, są nie­pewne, dopiero na tych papierowych kolum­nach rodzą się, ich byt przeciwstawia się cha­osowi, dopiero tam, wyrwane z trybów wszystko niwelującej powszechności, uzysku­ją własne życie. Możemy się więc czuć jak bo­gowie, na przykład ja i Berr, my też lepimy różne rzeczy z tego mułu niesionego prądem czasu. Magister Królewicz podziela zresztą nasze wysokie mniemanie o znaczeniu pra­sy.

Siła słowa, proszę pana — na koniec podlizywał się mojej zawodowej ambicji — potęga słowa pisanego... Czy pan rozumie, jaką pan ma broń w ręku? Mówię wam: pryn­cypialnie, towarzyszu, pryncypialnie pod­chodźcie...

Ja jestem cwany pies na takie zagajenia* Ale tym razem w ogóle z całej gadki, z tego na pół pijackiego mamrotania wcale niełatwo było mi się wyswobodzić. Jak się ma na utrzymaniu żonę i dziecko... A W mowie moje­go magistra w gruncie rzeczy procent alkoho­lu nie był większy, niż zawierało go rozlane na stoliku jasne pomorskie. To nie wódka ga­dała, tylko zimny zamysł; musiałem brać pod uwagę rzucane mimochodem pogróżki, cho-

ciąż były i obietnice, też nie puszczałem ich mimo uszu, bo kiedy się przeżyje parę lat w takim mieście, to jedna myśl nie daje czło­wiekowi spać po nocach, liczy się stracone szanse... Wreszcie dobry duch natchnął pro­kuratora. Ale jego zjawienie się wcale nie spłoszyło Królewicza. Zamachał rękami, ło­wiąc kelnerkę i wołając o piwo dla przedsta­wiciela władzy.

No to co? |||r powiedział po chwili. — Już ją pan zamknął?

- Kogo? — Prokurator dopiero teraz spoj­rzał na magistra.

: Właśnie mówiliśmy z redaktorem o tej...

O Niedzielskiej — wtrąciłem.

Dlaczego miałem ją zamknąć?

Bo ją pan zamknął .^¿1 wykrzyknął triumfalnie Królewicz i podniósł prawie pu­sty kufel z białawym osadem piany. — A dlaczego, to pan wie lepiej...

> Ciekawe — mruknął prokurator. Niech pan powie, ale teraz całkiem serio, skąd ta informacja?

Królewicz wlał w siebie resztkę piwa, chwi­lę trzymał kufel przy wargach, a potem po­stawił go ostrożnie na stoliku i jeszcze prze­sunął kawałek po mokrym blacie.

A czy to nieprawda? — rzucił. I jakby mu się wymknęło, szybko dodał: Mówi się

o tym. Prawda chodzi wieloma drogami.

Pytam o tę jedną.

HgihA ja nie umiem na to odpowiedzieć.

Wiem, że na przykład w szkole są zoriento­wani...

Naturalnie, w szkole — powtórzył pro­kurator — w tej szkole. Ale się rozczarują. Może pan powiedzieć swojej żonie, że jej ko­leżanka będzie jutro, jak zawsze, na lekcjach. A jak pan chce, to niech pan teraz wstąpi, adres pan na pewno zna, i niech pan zajrzy przez okno, czy ona jest w domu.

«4^ No proszę — powiedział Królewicz i za­milkł. Widziałem po jego minie, po otępiałym spojrzeniu, które niby pijana kura zakołowało pomiędzy nami, widziałem, jak grzęźnie w tym milczeniu.

—■ Przez okno — powtórzył z wysiłkiem — dlaczego przez okno?

Słusznie — mruknął prokurator — nie­koniecznie przez okno. — Zwrócił się do mnie: Zaczyna się to, przed czym chciałem miasto obronić: rozróba na całego.

Taka zbrodnia — wtrącił Królewicz — po piętnastu latach przychodzi kara...

t'< Nikt nie ma jeszcze w ręku winnego —-J odparł prokurator — i nie jestem pewien, i ęzy szybko go dostaną.

...Piętnaście lat taki człowiek leżał w dole. A teraz los wydobył go na światło i nikt mi nie wybije z głowy, że to nie po to, żeby wskazać ręką mordercę...

Czyją ręką?

Może być dużo takich rąk. Przeznacze- nie posługuje się rozmaitymi środkami.

i' — Na przykład pocztą — usłyszałem włas­ne słowa i słyszałem je jeszcze chwilą, i jakby echo tego powiedzenia rozjaśniło moje myśli, poczułem nareszcie natchnienie, przeszedł mnie dreszcz, jaki na pewno elektryzuje świetnych detektywów, w momencie kiedy błysk ich intuicji wydobywa pierwszy ślad z ciemności.

Pocztą? Dlaczego pocztą?

Zwyczajną pocztą -Ą: mówiłem i teraz nic nie mogłoby mnie zatrzymać — taką pocz­tą, co rozsyła listy, ale także karty, z ładnymi morskimi widoczkami — wparłem znienacka wzrok węża w tego mojego królika, ale za­miast choćby jednego drgnienia, jakiegoś od­ruchu zdradzającego popłoch, natknąłem się na maślane spojrzenie i nic nie było w tej twarzy, tylko cała zaokrągliła się ze zdziwie­nia. Odwróciłem się do prokuratora i jego reakcja do reszty odebrała mi impet. Proku­rator tylko się skrzywił i nawet wzruszył ra­mionami.

Co panu przyszło do głowy?— powie­dział w kilka minut później, kiedy Królewicz odpłynął wreszcie od naszego stolika. — Ta­kich jak on mógłby pan zahaczyć tutaj parę dziesiątków. Zwłaszcza kobiety w każdej ko­lejce będą. teraz handlować tą sensacją. Mam pretensję do komendanta, to przez niego tak się rozniosło.

Opowiedział mi, że tego dnia w południe zjawiło się w szkole dwóch milicjantów z pas­

kami pod brodą, akurat była duża przerwa, Niedzielska, już po powrocie ze swojej po­dróży, też jadła śniadanie w pokoju nauczyć cielskim, milicjanci wkroczyli tam nie zdej,*J mując czapek, Niedzielska podobno bardzo zbladła, wstała i sama podeszła do nich, dy-7 rektor podniósł się ze swojego miejsca i za­pytał: „Obywatele w jakiej sprawie?” „To do mnie”; usłyszeli jej zmieniony głos i już wszyscy, całe to grono zebrane dookoła na­krytego zielonym suknem stołu patrzyło na nią. „Obywatelka Niedzielska Jadwiga?” za­pytał jeden z funkcjonariuszy. „Wdowa po Niedzielskim Michale? — dodał drugi. —¿M Obywatelka pozwoli z nami...” „Ale co to zna­czy, pani Jadwigo — wmieszał się dyrek­tor. — Obywatelu sierżancie...” „Ta pani we­zwana jest na prokuraturę, tu jest papier”,■! sierżant wyciągnął kartkę spod mankietu rę­kawa, a ona wzięła ją i nie patrząc wepchnęła do torebki, zdjęła płaszcz z wieszaka, młody fizyk zdążył jeszcze podbiec i pomógł jej wło­żyć, nie powiedziała nawet „dziękuję”, bez jednego słowa ruszyła do drzwi. W tej ciszy: ktoś odezwał się: „Ale właściwie, o co chodzi?” i I kiedy drzwi już zamykały się za milicjanta­mi, któraś z kobiet rzuciła: „Jak to, pan nic nie wie?”

Tak się to odbyło. W trzy godziny później Niedzielska wróciła do domu, ale na mieście mówiono wciąż o jej aresztowaniu. To pier­wsze zeznanie dało prokuratorowi niewiele

materiału. Nikogo nie podejrzewała. Niedziel­ski nie miał wrogów, to znaczy: ona nie po­trafiła wskazać nikogo, o kim myślałaby, że może życzyć śmierci jej mężowi. Jak się za­chowywał po powrocie z lagru? Był zmienio­ny fizycznie, ale nie poddawał się słabości, nie mówił wcale o obozie, zamierzał wkrótce rozpocząć pracę, proponowano mu różne sta­nowiska, tymczasem pomagał trochę w domu, trochę spotykał się z dawnymi znajomymi, odwiedzali go, a on chętnie przyjmował te wi­zyty, miał różne plany: pomoc opuszczonym dzieciom, organizowanie młodzieży, oczywiś- ście kierownictwo szkoły, tak jakby chciał natychmiast nadrobić okres przymusowej; bezczynności. Było to ubogie świadectwo, pro­kurator jednak nie męczył kobiety przedłuża­niem przesłuchania, widział, co się z nią dzie­je, to cierpienie chciał uszanować.

Pośpiech nie jest w takiej sprawie pożą­dany, tłumaczył mi dalej w kawiarni, po pięt­nastu latach ten, kto ma coś do powiedzenia, znużył się już milczeniem, ale do mówienia skłoni go prędzej nasza powściągliwość niż gwałtowne dobijanie się tajemnicy, która nie wiadomo zresztą, czy akurat tu, a nie zupeł­nie gdzie indziej się ukrywa. Tak samo jest z dowodami rzeczowymi, z rozmaitymi doku­mentami; najlepiej rozejrzeć się spokojnie wśród tego inwentarza, czas w miarę upływu zostawia stare pamiątki na jakimś opuszczo­nym brzegu, trzeba je tylko wypatrzyć, ale

jeżeli się podniesie wielki hałas, to zawszef znajdzie się ktoś, czyj wzrok przedtem za-| trzyma się na tych pożółkłych listach i foto- -J grafiach albo na innych memuarach, i już tak , zwany nurt zdarzeń unosi te rzeczy. Prokur a-l tor więc zadowolił się na razie skąpą infor- mac ją z pierwszego przesłuchania. Zostawił j Niedzielską własnym myślom, żeby decyzja' mówienia dojrzała w niej, jeśli miała coś do wyjaśnienia, a takiej możliwości prokurator " nie wykluczał. Odrzucał tylko podejrzenie Niedzielskiej o współudział w zbrodni, nie ; było żadnych motywów, poza tymi, które pod-' suwała nieunikniona w takich wypadkach plotka kuchenno-erotyczna, podana tu w wy- .^ daniu Królewicza. Brednia demaskowała się z miejsca, bo człowiek przez niego wymie­niony, ten, co złamał opór wrogów jej powro­tu do szkoły, na kilka tygodni przed zjawie­niem się Niedzielskiego został skierowany na kurs w Bydgoszczy i co już sprawdzono — do Nowego Roku przebywał bez przerwy w internacie. Ludzie najczęściej przekonani są, że zbrodnię popełnia się dla jednej z dwóch przyczyn: z miłości albo dla pieniędzy. Tym bardziej tutaj, gdzie miłość jest pokusą dia­bła, zdradą i klęską, a pieniądz^- od daw­na — jedynym kluczem do jedynej furtki w pruskim murze, który ten kraj osaczał; ta podwójna obsesja tłumi myśl o jakichkolwiek innych intencjach zbrodni. Tymczasem w sprawie Niedzielskiego zdaniem prokura­

tor a — mogło tkwić ziarno polityki. Więcej, on zdaje się już rozpoznawał posiew tego ziar­na. Najpierw po prostu dlatego, że polityka to jest ten trzeci żywioł zdolny sprowadzić człowieka z prostej ścieżki, trzeci, który pro­kurator stawiał obok dwóch poprzednich, a w czasie kiedy się tamto wydarzyło, w miesią­cach zamętu i gwałtownej intronizacji nowej władzy, • na pewno nawet najdonioślejszy; również dlatego, że zebrane od ręki informa­cje bardzo ograniczały prawdopodobieństwo działania pod wpływem impulsu erotycznego, a także dla jakichś majątkowych zdobyczy.

Od czasu związania się z drugą żoną do sa­mego końca Niedzielski uważany był za ko­chającego męża, o niej zaś nawet jej wrogo­wie nie potrafili wymyślić nic, co jakoś trzy­małoby się kupy, nie tak jak historyjka z tym protektorem. Jeszcze bardziej prokurator powątpiewał w możliwość czynu z chęci zysku pieniężnego.

Niedzielski, mimo że pochodził z zamożnej rodziny, sam nie był bogaty, po zerwaniu z klanem Fęglerskich żył skromnie, a wy­siedlenie zabrało mu to wszystko, co miał, i po powrocie do Grudzieńca Niedzielscy byli już zupełnie goli. Sprawy pieniężne nigdy nie po­chłaniały Niedzielskiego, natomiast polityką się zajmował. To także kierowało w tę stronę podejrzenia prokuratora. Wreszcie analiza okoliczności i warunków, w jakich dokonano morderstwa, wskazywała, że mogło ono wy­

rosnąć z tego zatrutego ziarna. Spalony domj w którym Niedzielski został zabity, stoi pra­wie dwa kilometry za miastem, na zachwa­szczonym odludziu. Co prawda droga do Księ*| żych Gór przebiega niedaleko, ale w 1945 ro­ku prowadziła jeszcze donikąd, bo Księże Gó­ry też były spalone i nikt tam nie mieszkał. Niedzielski więc szedł wtedy do tego miejsca i nigdzie indziej, szedł z własnej woli, choć mogli go tam również zaprowadzić pod bro­nią; tak czy inaczej, nie przez przypadek zna­lazł się w tym otoczeniu, które łatwo sobie wyobrazić jako scenę jakiegoś sądu kapturo­wego albo teren podziemnego obrachunku

i egzekucji. Natomiast dla rozliczeń pienięż­nych w takich melinach dekują się tylko za­wodowi przestępcy, a nie ludzie pokroju Nie­dzielskiego, tacy jak on nie miewają rów­nież schadzek .miłosnych w podmiejskich ru­inach. Można było jeszcze przypuszczać, że zabito go zupełnie gdzie indziej, a tutaj tylko ściągnięto zwłoki i wrzucono do tego dołu; wizja lokalna przekreślała jednak taką wer­sję. Lekarz sądowy stwierdził, że położenie ciała z charakterystycznym przykurczeniem dolnych kończyn, a także resztki gruzu w obu zaciśniętych dłoniach wskazują na gwałtow­ny zgon właśnie na tym miejscu, gdzie szcząt­ki zostały znalezione. Rozumowanie prokura­tora zakreślało w ten sposób pierwszy krąg. Na granicy tego pola prokurator umieszczał Niedzielską. Nie podejrzewał jej o współu-

dział w zbrodni, ale wyniósł z rozmowy z nią wrażenie, że ta kobieta ma coś do powiedze­nia, tylko jeszcze nie przyszła do siebie po tym wstrząsie, nie mogła tak po prostu, jed­nym zdaniem, zerwać zrośniętego z zastarza­łym bólem milczenia, być może jakiś refleks wczorajszego strachu albo nowy lęk przed pomyłką i czyjąś krzywdą, albo, na przykład, pamięć wymuszonej przysięgi zamykały jej usta. Mogło tak być, jeśli sprawa miała cha­rakter polityczny. Pod koniec tej rozmowy prokurator pokazał Niedzielskiej pocztówkę z morskim widoczkiem. Wpatrywała się w za­pisaną kartę o wiele dłużej, niż wymagało tego odczytanie krótkiego tekstu, zaczęła po­ruszać wargami, jakby go sobie wbijała w pa­mięć, prokurator nie przerywał jej, patrzył, jak siedzi sztywno wyprostowana, z rękami przyciśniętymi do boków, wspartymi o kant biurka, ale tak, że nawet jednym palcem nie tknęła widokówki. Jak długo nie odrywała wzroku od papieru, tak długo prokurator nie spuszczał z niej spojrzenia. Potem zadał pyta­nie. Pokręciła głową przecząco, jeszcze chwi­lę milczała, zaczęła szukać czegoś bezładnie w swojej torebce. Więc nie domyśla się, czyja ręka to pisała? Nie, pierwszy raz widzi takie pismo, jest pewna, że nigdy nie spotkała ta­kiego charakteru pisma.

Jak się pani zdaje — zapytał prokura­tor — czy dużo ma pani takich przyjaciół?

Mam — odparła patrząc na niego suchymi mi oczyma — pan wie, że mam.

Pokiwał głową. — Powinno się z tym skoń­czyć jak najszybciej.

—• Jak? W jaki sposób?

Niech nam pani pomoże.

Milczała.

Kto inny jak nie pani?

Hn Ja—'Przecież ja nic nie wiem...

Niech pani zrozumie — pochylił się nad biurkiem, kładąc dłoń na pocztówce, która tam cały czas leżała musi pani zrozumieć. Po piętnastu latach ta sprawa nie jest po­trzebna miastu. Dlatego muszę z nią szybko skończyć, ale to znaczy tylko jedno: rozwiązać ją. Przedtem nie zostanie zapomniana.

Znów odpowiedziała milczeniem.

Zdaje się, że rozumiem pani sytuację. Chciałbym pani pomóc. Ale niech pani pomo­że prawu.

Znów poczuł napór tego milczenia, wytrą­cało go z toru myśli, ale spostrzegł, że nie mo­że zorientować-się, w którą stronę jest spy­chany, i to go zirytowało.

Proszę uważać. Wystarczy popaść w stan podejrzenia. Wtedy sytuacja odwraca się, mil­czenie przestaje być obroną. Wszystko zmie­nia się, człowiek sam siebie nie poznaje...

To jest prokuratorska prawda, ale prawda. Ktoś, kogo prawo dosięga podejrzeniem czy oskarżeniem, obojętne, chyba wyjątkowo nie zacznie myśleć o sobie jak o przestępcy. Wiem

coś o tym, bo mam taki akapicik w swojej biografii. Naturalnie fałszywe oskarżenie. Ale nie chodzi o to, czy oskarżenie opiera się na fundamencie prawdy, czy prowokacji; w pew­nym momencie w sytuacji podejrzanego czy oskarżonego zaczyna liczyć się tylko gołe fak­ty oskarżenia. Niedzielska jednak jeszcze wte­dy nie rozumiała całego działania mechaniki śledztwa, dopiero pojedyncze oka sieci za- supłały się dookoła niej; w tym kotle czuła już na sobie spojrzenie miasta; otoczona peł­zającym ruchem, łudziła się, że może jeszcze milczeć, że jak każdemu innemu i jej przy­sługuje prawo do milczenia nad otwartym grobem- Myślała pewnie, że milcząc konse­kwentnie, zdoła powstrzymać to usuwanie się ziemi, którą cios kilofa w tamtych ruinach poruszył pod nogami jej i jej dzieci. Tymcza­sem prokurator zinterpretował to milczenie, nie mówię, że zrozumiał, bo rozumieć mógł je tak samo jak ja, ale właśnie zinterpretował je od innej strony W- od prokuratorskiej, po­wiedział sobie, że jednak jest go za wiele, te­go milczenia; gdyby cokolwiek, bodaj błahe szczegóły albo jakieś nazwiska przenikneły przez żałobną izolację. Ale nie, zbyt konse­kwentne — z punktu widzenia prokuratora — musiało być trzymanie się tego: „Nie wiem”, „Nie przypominam Sobie”. Prokurator znaj­dował w nim potwierdzenie swojej wersji pewnego wtajemniczenia Niedzielskiei w sprawę zabójstwa męża, to zaś utrzymywało

go przy tropie morderstwa politycznego. Zo­rientowałem się w końcu przy tej kawie, że prokurator, chociaż skontrolował twardo pa­na magistra Królewicza, zmaga się z wątpli­wościami, czy dobrze zrobił zwalniając Nie­dzielską tak od razu. Nie zaprzeczył, kiedy mu o tym powiedziałem, ale wzruszył ramio-* nami na mój dalszy domysł, że wobec tego jednak obejmuje wdowę podejrzeniem o jakiś współudział. „Błędny wniosek — powie­dział — pamiętajcie, że tylko poważni prze­stępcy stosują chwyt: „łapaj złodzieja”. I za­raz potem zrozumiałem myśl i wątpliwości prokuratora. Jeżeli trop prowadzący do oskarżenia Niedzielskiej jest fałszywy, a obaj byliśmy o tym przekonani, to nie gorzej od nas zdaje sobie sprawę z tego ten, kto wypro­wadza śledztwo na takie manowce. Pytanie, czy robi to tylko, żeby wykończyć Niedziel­ską, czy dla odwrócenia uwagi organów ściga­nia od prawdziwych sprawców. W tym dru­gim wypadku naturalnie lepiej byłoby zwieść go, udając, że się idzie za wskazanym śladem, a w każdym razie tylko na złe mogło wyjść dochodzeniu zaalarmowanie sprawców sta­nowczym odrzuceniem ich podszeptu. Tamta rozmowa naprowadziła mnie na jeszcze jedną ideę. Widziałem, jak na samym początku pro­kurator opornie brał się do sprawy, mówił przecież jeszcze u siebie w domu, że chciałby tylko jak najszybciej ściągnąć ją z ulicy, na­wet do ślepego zaułka, byle przestano rozra­

biać wokół niej na każdym rogu, ale już tutaj w kawiarni, spostrzegłem, że jest gotowy do pościgu jak kawaleryjski koń, który usłyszał znajomą trąbkę. Rozpoznawałem i ja ten sy­gnał. Praktyka w gazecie wyrobiła moją poli­tyczną muzykalność. Jestem jednak zawsze tylko sobą. Widzę, co się dzieje, ale nie ma mowy, żebym wciągnął się do gry, tym bar­dziej teraz nie ma mowy, dlatego szybko od­czytałem prokuratora, wiedziałem już, że od­kąd trąbka zagrała, będzie się wytrwale kie­rował nową ideą, a ja ze swojego nie uspo­łecznionego stanowiska miałem okazję jeszcze raz spojrzeć na takie widmo prawdy. Pomyś­lałem sobie, że to już zupełnie możliwe: taki sąd w ruinach, wyrok, egzekucja za próbę współpracy z komunistami, za zerwanie z or­ganizacją, może za coś brzydszego, nie tylko możliwe, nawet prawdopodobne, jeszcze jedna ofiara wojny, i kiedy przytaknąłem tej wersji, poczułem znudzenie i niechęć do babrania się w cuchnących szczątkach odległego wieczoru albo nocy. Zbrodnia budzi zainteresowanie tylko wtedy, jeżeli to, co do niej doprowadzi­ło, mogłoby jeszcze raz, nawet po latach, pchnąć przestępcę do tego samego czynu. To znaczy, jeżeli my wyobrażamy sobie, że dla tych samych motywów ten sam człowiek mógłby się porwać na taką samą zbrodnię. To znaczy, jeżeli stawiamy siebie w jego sytuacji

i ta waga, którą każdy nosi w sobie — z jedną szalą obciążoną normami sumienia i zakazów

Afy

i z drugą, na którą pada jakiś ciężar namiąjH ności, zranionej dumy czy zawiedzionej na­dziei — ta waga zaczyna drgać i wtedy czuje­my, że jesteśmy wyposażeni w ten instru-J ment. Jednym słowem, jeżeli choć na chwilą.; pobudki zbrodni przesłonią samą zbrodnię. Kto dzisiaj zrozumie zbrodnię polityczną? Tak, kilkanaście lat temu robiono to i cudze; gwałty otrzymywały zawsze czyjeś zrozumie­nie, były wszystkie jak jedna wielka zbrod­nia, w której się ma swój udział. Ale to było dawno; dzisiaj ci sami ludzie, jeżeli nawet za­bili wtedy Niedzielskiego z przyczyn politycz­nych, na pewno nie powtórzyliby tego swoje­go czynu, dzisiaj w ogóle nie są tym, kim byli wtedy, może któryś z nich zajmuje poważne stanowisko, a inny jeździ własnym sparta- kiem do pacjentów i wzorowo wychowuje kil­koro dzieci. Skoro to tak wygląda, przynaj­mniej może tak wyglądać, to czy nie jest tak, a przynajmniej czy nie może tak być, że nie ma już nikogo winnego tamtej śmierci albo że winne jest jakieś środowisko, klasa, ustrój, historia. Właśnie perspektywa takiego roz­wiązania odbierała mi zainteresowanie całą sprawą. I nawet jeżeli było odwrotnie. Bo

i o tym pomyślałem. Niewiele jeszcze Wie­działem o Niedzielskim. Ale to, co dotarło do mnie, wystarczyło, żeby zakwestionować jed­nostronne podejrzenia prokuratora. Czy tyl­ko podziemie mogło zabić Niedzielskiego z po­budek politycznych? Nie podzieliłem się

z prokuratorem swoją wątpliwością. Mu­siałbym powiedzieć, że wywiodłem ją nie ze znajomości Niedzielskiego. A na to za mało znałem prokuratora. W gruncie rzeczy czy -nie na jedno I wychodziło? Przez te lata za dużo widziałem — najpierw przełomów, później wyrastania, jeszcze później przeglą­dania na oczy — i za bardzo zmądrzałem, że­bym się spodziewał rozpoznać wśród żyjących dzisiaj tamtego terrorystę... Czas odbiera po­szczególnym ludziom takie czyny, jak ten w ruinach pod Księżymi Górami, odbiera lub u- walnia od zbrodni, to także obojętne, i nikt nie jest już ani trochę samotny z tym swoim czynem albo zbrodnią. Ostatecznie poszedłem za prokuratorem w spekulacjach wokół spra­wy. Była napiętnowana polityką. Dostrzegłem to po tych charakterystycznych okoliczno­ściach, wskazanych ręką fachowca.(Ale jedno­cześnie, rozmawiając wtedy z prokuratorem

i prawie godząc się na jego wersję, uświado­miłem sobie, że nie co innego sugerowały sło­wa, którymi Niedzielska próbowała przed paroma dniami wybłagać u mnie chwilowe milczenie. To właśnie sugerowały, a teraz ja, dostrzegłszy ów wystygły trop, odnajdywa­łem w sobie jej niechęć do podążania za tymi śladami, oczywiście nie taką, jaką ona musi odczuwać, bez jej lęku i bólu, po prostu nie chciałem już szukać tego cienia, który na za­wsze pozostanie cieniem bez twarzy, bez­kształtnym cieniem nie kogoś, ale czegoś. I te­

raz zgadzałem się z Niedzielską, że z tego dołu w ruinach nie uda się wskrzesić żadnej praw­dy, co najwyżej jakieś właśnie jej widmo, po­zbawione rysów, i jedyne, co jeszcze raz może się stać i co się chyba stanie, to powtórna# a raczej trzecia z kolei śmierć ofiary, jakby przeznaczonej do tego, żeby, umierając, oży­wać w oczach miasta.

W dwa dni później odbył się pogrzeb. Pogo­da była tutejsza, wiatr z deszczem, a jednak na cmentarzu zebrało się na pewno nie mniej niż dwieście osób. Pierwsze przemówienie wygłosił ksiądz. Znalazłem się niedaleko Nie­dzielskiej, ale trochę w tyle i dlatego z począt­ku nie widziałem jej twarzy ani twarzy Ali­ny, stojącej obok matki. Alina ubrana była w czarny igelitowy płaszcz, a na głowie mia­ła kaptur z tego samego tworzywa. Niedziel,-? ska miała też coś czarnego na sobie. Ludzie dookoła pootwierali parasole i słychać było seplenienie deszczu na napiętym jedwabiu; przez cały czas w trakcie ustawiania trumny nad grobem, w czasie Requiem i głuchej krzątaniny grabarzy ten wilgotny szmer i to chrobotanie, jakby dziesiątków mysich pa­zurków na strychu, tłumiło słowa modlitwy. Minuty wyciekały w pluchę leniwie, jak na każdym pogrzebie, i nad wszystkim ciążył tylko nieruchomy zapach rozkopanej ziemi.

Idąc na cmentarz myślałem, że może dojść do czegoś, do jakiegoś incydentu, albo że do­strzegę coś, a raczej kogoś, czyj widok będę

mógł uznać za nowe ogniwo sprawy. Szedłem tam z reporterskiego nawyku i z poczucia obowiązku, bo po tym, co powiedział proku­rator, znów nie miałem zamiaru pakować się w to wszystko. Prokuratora nie było, ale doj­rzałem w tłumie dwie znajome twarze na służbie; na pewno było ich więcej, niedawno jednak większość z nich wymieniono i ja z ty­mi nowymi nie miałem jeszcze do czynienia. Po drugiej stronie nad grobem stały dwie siostry Niedzielskiego ze swymi rodzinami. Zafundowały sobie grube żałoby i w orszaku kilkunastu dorosłych osób i paru dzieci wy­glądały jak hinduskie wdowy, gotowe na ca­łopalenie. Ksiądz zaczął przemówienie tak ci­cho, jakby dźwięk słów dostrajał do szmeru deszczu; od razu Więc nastawiłem uszu, bo skoro tak cicho zaczyna, to znaczy, że zamie­rza bardzo głośno kończyć. Obok mnie szwar- gotały jakieś kumoszki. Nawet na słowa tego swojego farosza nie zamknęły dziobów. Prze­cisnąłem się do pierwszego rzędu i teraz pra­wie pod nogami miałem usypisko wieńców i wiązanek kwiatów. Mokra świerczyna paro­wała esencją leśną, wśród skłębionej zieleni1 wiły się czarne i czerwone wstęgi ze złotymi literami, lśniące od deszczu, „...grono kole­gów”, czytałem na jednej, „...my naszym wi...”, „...wemu Polak...”, „...orium okręgu pom...”, „...dżina Fęg../’, „...Bóg wi...” — jakby się rozsypały ozdobne wersaliki, takie, jakimi zecerzy wyzłacają numer redaktorowi; na

gorszych odbitkach też dziury w tekście znie-' kształcają powinszowania; tutaj jednak te pogubione w gąszczu litery ukrywały nie fra-^ zes jubileuszowy, a także nie drętwą mowę pogrzebową, chętnie bym je odsłonił, domy-** ślałem się, jakie skarby inwencji twórczej le­żą pod tymi kwiatami. Tym bardziej że je­den werset na smoliście czarnej, jakby lakie­rowanej szarfie błyszczał wszystkimi pozłaca­nymi czcionkami. „O, rękę karaj, nie ślepy miecz...” To nie były żadne dowody pamięci, tak jak to nie był żaden pogrzeb, tylko coś,

o czym, stojąc przed tym stosem jadowitej zieleni, obok pustego dołu, nad trumną kry­jącą ledwie zidentyfikowane szczątki, i roz­glądając się po twarzach zaostrzonych wycze­kiwaniem, myślałem jak o próbie sił, tylko że jeszcze nie wiedziałem, o jakie siły chodzi. Ale ksiądz był przynajmniej jak należy. Prawdziwy farosz pomorski.

...bo nasz Pan Jezus — z chłopskim upo­rem pchał to przemówienie przez szemrzącą pluchę — ten nasz dobry pasterz^ żadnej to tam owcy nie wyrzeknie się. Nawet upartego grzesznika, aby tylko dojrzał swój błąd i aby tylko żałował, to i jego dobry Pan nasz Jezus wpuści do swojej to tam owczarni. W ostate­cznym razie do czyśćca, dopiero jak Archa­nioł zatrąbi na ten sąd boski, dopiero to tam wszystko będzie kładzione na te szale, po jed­nej stronie dobre uczynki, a zaś z drugiego końca każdy nie zmazany grzech. Pan Bóg

wszystko wie, zna każdą tajemnicę ludzkiej duszy, żaden tam krętosz nie skryje przed Nim swojego zamiaru, nawet nie spełnionego, a zaś mimo to Sędzia Najwyższy nie nagli z wyrokiem. Bo człowiek umiera, ale jego konto nie jest od ręki zamknięte. Zostaje po nim zasiane ziarno, zostaje rodzina i Pan Bóg czeka cierpliwie, jak długo ta rodzina pamię­ta zmarłego i modli się za jego duszę, a zaś tak samo czeka Pan nasz, jaki to tam owoc wzejdzie z tego ziarna, có zmarły potrafił za­siać w duszach bliskich,..”

Zdaje się, że z punktu widzenia teologii ka­tolickiej księżulo ocierał się niebezpiecznie

o herezję, ale znów uświadomiłem sobie, że to nie jest pogrzeb i to przemówienie też nie ma charakteru strzelistego aktu, mierzącego ku niebu w ślad za duszą nieboszczyka, i nie jest zresztą także próbą pocieszenia rodziny, bo te hinduskie wdowy z całym swoim or­szakiem na pewno nie potrzebują żadnego pocieszenia, tej zaś, której, być może, przy­niosłoby ono chwilę ulgi, nie uznaje się tutaj za członka godziny. Na razie zresztą wszystko, czego Niedzielska mogła chyba obawiać się, idąc na ten pogrzeb per procura, sprowadzało się do drobnych objawów ignorowania jej obecności. Księżulo, na przykład, dukał swoją orację zwrócony twarzą do hinduskich wdów, a więc na pół profilem, na pół plecami do Nie­dzielskiej.

...i Pan orzeknie wyrok podług tego zbio­

ru, który wzejdzie to tam jako posiew zmar­łego w innych duszach. Błogosławieni, którzy sieją prawdę. A gorszycielowi lepiej, żeby zaś przywiązano kamień młyński do szyi jego, a pchnięto go do głębiny morskiej...” Obejrzałem się mimo woli na Niedzielską. A nawet wbrew sobie, bo zaraz poczułem, że dałem się pociągnąć spojrzeniem innych. Od­wróciłem więc głowę i patrzyłem po twarzach otoczenia, jakbym sterował pod prąd. Dwie paniusie za mną dopiero teraz milczały, pa­trzyły, inni też patrzyli. Wychylali się, wy­ciągali szyje. A dobry farosz dobijał do końca na miękkich tonach.

...Niechajże go przyjmie ta nasza święta ziemia polska, co się dla niej narobił i leżał później tyli szmat czasu nie pogrzebiony, ale zaś przyszła wreszcie pora, żeby sobie to tam spoczął jak prawdziwy chrześcijanin, a dusza jego żeby odetchnęła w Panu Naszym Jezusie Chrystusie, amen.”

Muszę przyznać, że nawet ładnie zabrzmia­ło samo to zakończenie przemowy, w której właściwie nie było nic o zmarłym, naturalnie ze zrozumiałych względów. Ale zakończenie zabrzmiało ładnie, dość wzruszająco. Usły­szałem też pociąganie nosami i zobaczyłem tu i tam chustki przy oczach. Oczywiście spo­ro tej bieli ukazało się w orszaku hinduskich wdów. Natomiast Niedzielska nie płakała. Widziałem nieporuszoną czerń całej postaci i mroźną bladość jej twarzy. Stała z opuszczo-

nyrai powiekami. Nie tylko ja naturalnie spo­strzegłem, że nie uroniła łezki po ostatnich słowach księdza. Słyszałem, jak szepcą o tym dookoła. Jaki ból nie pozwolił jej zapłakać? Teraz, po tylu latach? Przecież zwykle bywa tak, że najtwardszy węzeł cierpienia z czasem rozluźnia się i nie dławi już wdowiego płaczu. Może jednak była ona z gatunku tych kobiet,

o których czytamy, że po śmierci swojego mę- czyzny przemieniają się w kamień rozpaczy. Ale tylko czytałem o takich żonach. Tutaj, pa­trząc na Niedzielską, na jej nieruchomość jak­by odpychającą te wszystkie .zajadłe spojrze­nia, zrozumiałem, że to właśnie przeciwko nim tak się zacięła. Miała rację. W tej swojej zimnej odporności na szantaż szeptów i pod- glądań na pewno miała rację; czułem się so­lidarny z taką postawą. Ale jednocześnie to znaczyło, źe i dla Niedzielskiej to nie jest ża­den pogrzeb, a szczątki zamknięte w trumnie nie budzą w niej odzewu wspomnień, o czym zresztą dawała mi do zrozumienia w rozmo­wie przed pięcioma dniami, i wtedy przyją­łem |ej wyznanie bez dalszych skojarzeń, te­raz jednak wcielenie tej obojętności, a w każ­dym razie chłodnego opanowania, zaskoczyło mnie, byłem trochę jakby zbity z tropu, od­czułem pewne zgorszenie, o ile potrafię się na nie zdobyć, coś w rodzaju zgorszenia zmiesza­nego z porcją podziwu dla charakteru, który panuje nad pamięcią, pozwala w takiej, jakby nie było, osobistej sytuacji skupić się na roz­

grywce z otoczeniem. Faktem jest, że nawet jeżeli swoim zachowaniem na cmentarzu Nie­dzielska nie chciała wyzywać jeszcze raz opi­nii miasta, to jednak zrobiła to; uznano, że to zrobiła. A mnie nagle tknęło, jakbym znów pierwszy raz ją zobaczył; miałem już awan­sem naszkicowany schemacik, w którym wdo­wa zupełnie ładnie się mieściła, i nagle coś drgnęło w tym mglistym powietrzu jak na starej kliszy nie pierwszy raz oglądanej, kie­dy niespodziewanie dostrzeże się jakąś syl­wetkę, odwracającą sytuację samą swoją obecnością, i tu ta postać, jej czarna nierucho­mość przesłaniająca tamten schemacik, za­chwiała pewną równowagę układu, który so­bie wyobrażałem. Ale na razie dostrzegłem tylko zakłócenie, samo wahnięcie szali. Prze­mawiał teraz łysy facet w imieniu kurato­rium. Mężnie wystawiał na deszcz gołą, jak się tu mówi glacę, jego głos rozbrzmiewał ina­czej niż farosza, okrągłe zdania płynęły jak łabędzie przez nieruchome powietrze.

Stoimy oto nad mogiłą człowieka, którego pamięć przechowują we wdzięcznych sercach tysiące jego wychowanków...”

Chyba nie pod wpływem tej haftowanej mowy, ale jakby równolegle do niej moje my­śli zaczęły kręcić się wokół Niedzielskiego. Uświadomiłem sobie, że dotąd najmniej uwa­gi poświęciłem jemu, kim naprawdę był, i nie jako ofiara, a w każdym razie nie tylko jako ofiara. Czy można poznać to „naprawdę”?

Nie jestem egzystencjalistą; najzwyczajniej odczuwam swoje podobieństwo do innych. Ich „naprawdę” nie wydaje mi się oddzielone murem od mojego. Ale czasami, trzeba przy­znać, taki mur bywa wznoszony na moich oczach i właśnie zaczął mi on majaczyć teraz, kiedy słowa inspektora żeglowały sobie przez powietrze, a co parę chwil łowiłem nawet sens jakiejś frazy. Nie tylko jednak to, co te­raz słyszałem, również poprzednio wygłasza­ne zdania o Niedzielskim, to wszystko w tej chwili poczułem, jak oddala się, tego, kim był naprawdę, ode mnie, tak samo jak od każ­dego ze stojących nad grobem. Haftowane ła­będzie pana inspektora zabłysły nieskazitel­nie na tle przedwojennego krajobrazu, mężnie przepłynęły przez ponury pejzaż wojny i wreszcie zaczęły się majestatycznie kołysać wśród tlejących ruin tamtej pierwszej powo­jennej jesieni. Szczególnie właśnie zajął się tymi piętnastoma czy 'szesnastoma dniami między zjawieniem się Niedzielskiego po obo­zie a jego zniknięciem.

...nie zdołali złamać niepodległego ducha. Ledwie znalazł się tutaj, pośród tlejących jeszcze ruin, a już, nie bacząc na stan zdrowia, staje do pracy, rwie się do rozlicznych zadań, przystępuje do nauczania, bierze na siebie opiekę nad sierotami, zaczyna organizować harcerstwo, zachowuje się tak, jakby nie miał za sobą długich miesięcy piekła obozowego, jakby jego serce nie doświadczyło najczar­

niejszej grozy i rozpaczy; jeden nakaz zdaje się go bezustannie popychać — poczucie oby­watelskiego obowiązku.”

To się zgadzało. Wszyscy, z Niedzielską na czele, wspominali, że po powrocie z lagru od razu wziął się do roboty. Należał więc do tych silnych. Słabi, a w każdym razie uważani za takich, uciekali od świata. Silni, albo robiący takie wrażenie, brali się do pracy, jakby wró­cili z urlopu w górach. Tylko że tłumaczenie tego po prostu poczuciem obywatelskiego obo­wiązku wyglądało na czysty chwyt z arsenału drętwej mowy. Nie było to jednak konwen­cjonalne i nic nie znaczące okadzanie trumny pogrzebowymi frazesami.

...I w tych dniach rozjątrzonej nadziei, w niepewności i rozterce, w mglistym poranku, który wzeszedł po krwawej nocy narodowej, kiedy wielu ńie potrafiło otrząsnąć się z kosz­maru przeżyć albo tkwiło biernie w nieufno­ści do odradzającego się życia, on, wierny po­słannictwu zawodu nauczyciela, jak również nakazowi patriotycznego sumienia, śmiało podnosi sztandar tej samej idei wyzwolenia człowieka, której służył przez całe śwpje życie...”

Słyszałem trochę o tym inspektorze. I dla­tego, co teraz haftował, to nie były kadzid- łowe frazesy i naprawdę nie dotyczyły Nie­dzielskiego; to było patetyczne marzenie o so­bie takim, jakim szanowny mówca sam chciałby być, a jakim nigdy nie będzie, bo

w rzeczywistości znany jest akurat jako wy- Ipaczenie tego ideału.

...Wszyscy, którym dane było zbliżyć się do kolegi Niedzielskiego, czuliśmy kryształo­wą czystość i siłę jego charakteru; każdy, kto znał go lepiej, wiedział, że tlejącej w nich iskry nie można zgasić inaczej niż razem z je­go życiem...”

Ale jaki był naprawdę? Niezależnie od mi­tu, którym zaczęli go obmurowywać. Czułem, że odpowiedź na to kryje się w głębi tamtych piętnastu czy szesnastu dni między powrotem do życia a śmiercią, myślałem o nim jak

o sterniku, a zarazem więźniu tej rakiety cza­su, roztrzaskanej po krótkim locie, nie wiado­mo na ile wskutek jego kierowania, chociaż to, co nazywa się opinią publiczną, wskazy­wało dość wyraźnie, że Niedzielski nie mógł być tylko i po prostu bierną ofiarą katastrofy. Pomyślałem, przenosząc spojrzenie z inspek­tora przez te twarze wokół, znowu jak jedna obleczone w powagę, na czarną trumnę z bia­łym rąbkiem prześcieradła, wystającego tam, gdzie głowa, pomyślałem, co by było, gdyby ktoś wskrzesił teraz nieboszczyka, to znaczy, gdyby wywołał jego prawdziwy obraz bez haftowania, jak by przyjęli takie przy­pomnienie, może po prostu nie rozpoznaliby już jego rysów, nie mogliby się zgodzić na to, co zaprzecza mitowi. Wtedy szepnąłem sobie, że spróbuję napisać o Niedzielskim.

Dokończenie pogrzebu odbyło się w restau­

racji „Mazowsze”. Inaczej — u „Grabarza’!!® Liczyłem, że wydobędę od kogoś trochę tego *® mięsa do artykułu, od kogoś, kto znał Nie-*'® dzielskiego, zwłaszcza w tym szesnastodnió- 1 wym okresie przed zamachem. Pierwszy na-Jm winął się inspektor w towarzystwie wice*S przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej/.‘1 oraz dyrektora liceum. Po paru minutach, zo- 1 rientowałem się, że gdybym miał u siebie 1 w drużynie taką zgraną trójkę, to już byli- ' byśmy w krajowej ekstraklasie. Dwóch ostat­nich znałem nie od dzisiaj, spotykałem ich ] często na rozmaitych posiedzeniach, siady- ;J wali obok siebie, a w wystąpieniach po wo- J ływali się jeden na drugiego. Teraz obydwaj ‘ grali na inspektora. Byli z nim na ty i skwap­liwie korzystali z tego przywileju.

Pan inspektor chciał wam, redaktorze, | przekazać coś dla gazety.

Wspomnienie pośmiertne...

Pokaż, Władku, swoje dzieło.

Inspektor wyciągnął z teczki kilka kartek Ą maszynopisu ujętych spinaczem.

Człowiek w istocie nie umiera” — przeczy- 1 tałem tytuł.

To o nieboszczyku? — zapytałem.

O Michale Niedzielskim.

•— Pan go dobrze znał?

Inspektor zatrzymał na mnie spojrzenie, je- j go dłoń przywarowała płasko do maszynopisu. 1

To, co tu napisałem, wypłynęło ze zo­bowiązania przyjaźni...

Bf— Piękne świadectwo — wtrącił dyrektor ' liceum.

Poznałem Michała więcej niż przed trzy­dziestu laty — zaczął inspektor, uniósł dłoń i trzymał nad maszynopisem, jakby mu błogo­sławił. — W dwudziestym szóstym albo w dwudziestym siódmym roku...

W dwudziestym szóstym — rozstrzygnął dyrektor. — Niedzielski przyszedł do nas zaraz po przewrocie majowym.

Wyciągnąłem rękę po uwolnione kartki, inspektor skinął głową, przesunąłem je po szkle aż do mojego kufla z piwem.

Był wtedy szlachetnym zapaleńcem. Pa­miętam jego młodzieńczą sylwetkę, z miejsca zdobył wpływ na młodzież.

...Szedł zawsze w pierwszych szeregach walki o postępowe nauczanie. Z nieugiętą konsekwencją wcielał w życie ideały wyzwo­lenia człowieka...*^^- przerzucałem kartki — „...zaszczepiał młodym umysłom wiarę w po­stęp i racjonalne przesłanki procesu histo­rycznego: Pracę pedagogiczną pojmował nie jako Zawód, lecz jako misję społeczną...” -1- kartkowałem dalej pod napiętym spojrzeniem inspektora. „...Zwycięstwo socjalizmu otwo­rzyło przed ludźmi jego pokroju szeroką dro­gę owocnej działalności. Niestety, chociaż po­stawił na niej, z jakimż rozmachem, pierwszy krok, fanatyzm i nietolerancja przerwały tak pięknie rozpoczętą drogę...” Już znałem cały tekst, dałem spokój kartkom, pociągnąłem łyk

piwa i powoli przycisnąłem ten maszynopis kuflem do stolika.

" — Ładnie napisane — mruknąłem. Stężałe spojrzenie inspektora oderwało się od kufla, spostrzegłem, jak mięknie, a cała jego twarz zabarwia się rumieńcem.

Serio?

Wydrukujemy, mam nadzieję — dorzu­ciłem.

Będę rad ¡¡¡I powiedział, już zupełnie opanowany — wolę załatwić to normalnym trybem niż bezpośrednio przez naczelnego. Nawet w takich przypadkach nie lubię korzy­stać ze znajomości.

Zna pan naszego szefa? — zapytałem, chociaż orientowałem się, że łączy ich więcej niż partyjna komitywa.

Od dawna — odparł. — Ciągnęliśmy ro- botę na terenie jednolitofrontowym. Pan ro­zumie, że zależy mi na wydrukowaniu tego artykułu nie z przyczyn ambicjonalnych, tyl­ko przez wzgląd na pamięć zmarłego.

Jasne, dla publicity można znaleźć we­selszy temat Ejj rozejrzałem się po zatłoczo­nej sali — inna rzecz, że sprawa rajcuje ludzi bardziej niż niedawno Tarwid.

Pokiwał łysą głową, ale jakby z roztargnie­niem.

Można by to zamieścić w numerze nie­dzielnym — rzucił.

Słusznie — podchwycił dyrektor lice-

um — poważniejsze artykuły dajecie w „Ka­lejdoskopie Kulturalnym”.

Ostatecznie jak rzecz zostanie zakwali­fikowana do druku — powiedział inspektor — to na temat daty publikacji mogę się porozu­mieć z Benkiem.

Z Benkiem” zanotowałem w myśli. Dużo zależało od tego Benka. Tylko on mógł zade- decydować o moim przeniesieniu do B. Be- nek-szef, przed paroma laty zesłany z centrali na propagandę wojewódzką, ponieważ wy­chylił się za ostro w październiku i wyleciał z toru. Ale na B. jeszcze go starczało; tutaj jeszcze był mocny. Śmiano się, że ktoregoś dnia ogłosi się Benkiem Pomorskim. Szcze­gólnie rozkręcał Milenium. W małym palcu miał historię Pomorza. Na rozmaitych nara­dach słuchałem o Swiatopełkach, o Bolkach,

o Wielkich Mistrzach Zakonu; nie umiałem sobie odpowiedzieć, czy to było hobby wy­trąconego z siodła polityka, podsycane spe­cjalnie, żeby przytłumić poczucie przegranej, czy szczera pasja, której uległ teraz, oswo­bodzony z rygorów sztywnej polityki. Może było jedno i drugie. I jeszcze trzecie, miano­wicie realizowanie aktualnej linii politycznej, bo taki program montowania Frontu Narodo­wego na bazie tradycji historycznej już obo­wiązywał. Mścisławowie nie nastręczali kło­potu; gorzej było z wczorajszymi „Kmicica­mi” spod znaku Gryfa Pomorskiego. A także z nauczycielami i rozmaitymi harcerzami,

działaczami Związku Zachodniego przed woj­ną. Parę lat wcześniej facet wisiałby na takim haku w ankiecie; teraz się zmieniło. Teraz Benek-szef zagajał ślicznie na cześć tych pa­triotów. Nam, terenowcom, surowo przykazy­wał wyszukiwać miejscowych bohaterów, że­by pamięć o nich służyła konsolidacji spo­łeczności Wejherowa albo Grudzieńca. No .więc postać Niedzielskiego musiała im pod­paść. To sobie nagle uświadomiłem w tej roz­mowie z inspektorem. I rzeczywiście już na­stępnego dnia Benek-szef zadziałał. Wpadł do Grudzieńca swoją zabłoconą warszawą, którą rozjeżdżał po województwie, i z miej­sca rozwinął plan wylansowania Niedziel­skiego na socjalistycznego Mikołaja z Ryńska. Zaskoczył mnie jasnością sądu o sprawie. Tyl­ko że on zawsze oceniał sytuację w locie, zaw­sze wiedział, jaki jest sens wydarzenia, zanim je jako tako poznał. Tym razem jednak, po tym, co zaszło tutaj poprzedniego wieczoru, byłem nie tyle zaskoczony, chociaż nie, byłem przez moment zaskoczony, zaraz jednak otwo­rzyły mi się oczy na tę stronę sprawy, którą wydobyło światło Benkowej dialektyki. Bo właściwie dlaczego nie miało być możliwe jprzechwycenie legendy Niedzielskiego? Że nie rozwiązano jeszcze tajemnicy jego śmier­ci? Były dwie możliwości, jeśli chodzi o po­lityczne podłoże zabójstwa: albo zginął z rąk wrogów socjalizmu, albo właśnie jako wroga ustroju zabito go. W pierwszym wypadku ra­

chunek wypadał prosto: ofierze komendanta Łupaszki należał się hołd społeczeństwa. W drugim rzecz trochę się komplikowała, ale też — zdaniem Benka-szefa — powinniśmy wyjść na swoje. Taki samosąd polityczny ob­ciążałby właśnie te elementy, z których dzi­siaj partia oczyszczała szeregi. W każdym ra­zie, podkreślając wagę jego działalności, nie samą katastrofę śmierci, akcentując wszystko to, co w tym życiorysie wyrażało naszą socja­listyczną ideologię, z góry odcinalibyśmy się od zbrodni, a jeśliby wynik śledztwa potwier­dzał fatalną drugą możliwość, grunt byłby już przygotowany do napiętnowania tego po­stępku w demaskatorskim duchu obecnego okresu. Ta teza i antyteza łączyły się w dość niespodziewanej syntezie. Najpierw wydała mi się niespodziewana, kiedy pierwszy raz uchwyciłem ją w tym błyskotliwym Benko- wym zagajeniu. Zaraz jednak odczułem, że tylko tę syntezę Benek-dialektyk traktuje poważnie, że w gruncie rzeczy to jedno zakoń­czenie sprawy Niedzielskiego uważa za re­alne. Nie sformułował jej, w każdym razie nie sformułował wyraźnie, i to też wskazy­wało, co naprawdę myśli o rozwiązaniu tej tajemnicy. Uważał, że w ogóle nie będzie żad­nego rozwiązania. I ja tak przypuszczałem. Ale on miał na myśli rozwiązanie publiczne, spodziewał się, że niezależnie od tego, co się tam znajdzie, jaki cień się ukaże, wywołany na negatywie tamtej nocy sprzed trzynastu

lat, komunikat prokuratury lub milczeniem będzie zależeć nie od samego rezultatu śledzi twa, tylko od tego, co taki wynik, jego ogło­szenie oznaczałoby dzisiaj. Dzisiaj powstaje wersja legendy, dzisiaj jest ważne, dzisiaj kształtuje obraz przeszłości, ta przeszłość mo­że być wszystkim, tak jak jest niczym, może być legendą, tak jak jest dołem z gnijącymi szczątkami. Tak myślał Benek-szef, miłośnik dziejów ojczystych, wielki organizator akcji Milenium. W całym jego rozumowaniu, w tej czystej dialektyce, był jednak taki jeden punkt jakby z innego wymiaru i jakaś cząstka mojej przytomności zatrzymała się przy nim, kiedy Benek poruszył go, po chwili zaś wró­ciłem do niego całą resztą uwagi, która towa­rzyszyła kluczeniu Benkowej myśli, i przez ten jeden punkt z pewnym przekonaniem za­brałem się do sprawy Niedzielskiego według planu szefa.

Ten punkt to było proste stwierdzenie, że legenda i tak już powstaje, to było przypom­nienie tego, co zaszło w mieście poprzedniego wieczoru. Wróćmy więc jeszcze do „Graba­rza”.

Nigdy prasa w mojej osobie nie miała po­dobnego powodzenia. Konkurencję mógłby mi zrobić tylko prokurator albo ktoś inny z wy­miaru sprawiedliwości, ale nikogo takiego nie było w lokalu. Wobec tego do mnie kierowały się półpijackie uwagi i do mnie przysiadali się po kolei nieznajomi faceci, proponując jedne­

go sznapsa. Pili po pomorsku, pod piwko, a niektórzy wlewali wódkę do kufli, okrąg­łym ruchem kiści bełtali koktajl i nie odry­wając szkła od wargi tankowali, dopóki nie zaświeciło osuszone dno. Pili po pomorsku, a więc za każdą kolejką knajpa, mimo że za­tłoczona, stawała się coraz bardziej pusta, sztywnieli przy swoich stolikaćh i każdy gość miał naprzeciwko siebie tę jedną twarz, taką, co kiedyś przyśniła mu się, taką, co wynurza­ła się niby to ze snu, a właściwie niekoniecz­nie nawet z nocy, lecz na przykład z jakiegoś mglistego świtu w takt łomotania do okna, a może ze słonecznego, wrześniowym upałem dotkniętego dnia. Ale tym razem te twarze, do których przepijali, każdy przy swoim stoli­ku, ze spojrzeniami coraz głębiej unierucho­mionymi, jakby się porozumiewały, jakby mrugały do siebie, i ci wszyscy żałobni goście siedzieli, oddzieleni, każdy nad swoim kuf­lem, a jednocześnie ta pusta przestrzeń po- 'między nimi zaczęła wzbierać. Widziałem magistra Królewicza z jego żoną-nauczyciel- ką i z jakąś inną damą, której nie znałem. To był jedyny stolik z żeńską obsadą na tej sali; jeszcze może ze dwie, trzy kobiety dałoby się wyłowić w tłumie mężczyzn. A znów ci mężczyźni siedzieli podobierani podług rocz­ników. Starszych od czterdziestolatków pra­wie nie było. Za to dojrzałem sporo chłopacz­ków w wieku przedpoborowym, którzy dopie­ro dzisiaj mogliby się uczyć u Niedzielskiego.

Wzmocnione piwo wzmacniało ich samopo­czucie i jątrzyło gorycz, że w takiej klawej sprawie oni są tylko biernymi świadkami, a raczej widzami, i to takimi, dla których z całego kryminału pozostaje lekcja moralna, czyli wydźwięk. Tamto ich ominęło. Wojna z całą awanturniczą epiką. Pamiętają tylko jakiegoś zabitego konia na szosie, ból brzucha i lanie od matki za zjedzenie surowej brukwi. Nigdy nie darują światu, tego spóźnienia. Udają, że nic ich nie obchodzą wszystkie wspomnienia ojca, wuja albo starszego brata. Ale wciąż myślą: „Gdybym ja tam był...” W dodatku ci, co siedzieli tutaj, należeli do paru roczników, które mają więcej czasu na takie Rozmyślania, bardzo dużo czasu pomiędzy otrzymaniem matury a wykorzystaniem tak zwanej dojrzałości. Wobec tego spędzają czas sami ze sobą przy kawie, tutaj w „Ludowej” albo — tak jak wtedy — przy piwie u „Gra­barza” I właśnie od nich zaczęła się rozróba. Najpierw w kącie obok bufetu rozległo się „Sto lat”. O tej porze u „Grabarza” taka pieśń musiała zabrzmieć bluźnierczo. W dodatku śpiewali, a właściwie wykrzykiwali słowa w rytmie przyspieszonym, na pół jazzowym, z jawnym szyderstwem w głosach. Przeciw­ko komu było ono skierowane? Pewnie prze­ciwko wszystkim. Nagle nad powtarzane „Niech żyje, żyje nam" wyskoczyło, usłysza­łem to wyraźnie, i nie tylko ja sam, bo obok paru facetów też się żachnęło, a inspektor

i wiceprzewodniczący Rady Narodowej zro­bili wielkie oczy, wyskoczyło i zawisło w zgę- szczonym powietrzti knajpy: „Niech gnije nam”. Chyba tylko dlatego awantura nie wy­buchła już w tym momencie, źe za mało jesz­cze wypito, a skoro i tak musiało do czegoś dojść, to trzeba było doprawić się samemu i pozwolić, żeby sytuacja dojrzała. Bo że coś nabrzmiewa, tó czuliśmy wszyscy. Moi trzej towarzysze zaraz, jak tylko tamta banda urwała śpiew, pożegnali się i ulotnili z lo­kalu. A na ich miejscach siedzieli dwaj młod­si i nawef trochę znajomi. Jeden grał w naszej drużynie jeszcze przed paroma laty, kiedy obejmowałem sekcję. Drugiego pamiętam z jakichś zebrań w klubie. Grudzieniec ma na tle sportu dużego fioła. Zwłaszcza odkąd ko­szykarze i koszykarki wywalczyli mistrzo­stwo Pomorza. I zaczęli grać o wejście do ligi państwowej. To jest szansa* dla tego miasta, jeżeli wejdziemy do ekstraklasy, będą tutaj przyjeżdżały ekipy z Warszawy i z Krakowa; Zieloni Kanonierzy, Wawelskie Smoki albo Czarodzieje z Bielan będą musieli przyjeż­dżać do nas tak samo jak do Paryża albo Ma­drytu. Mamy kibiców, którzy przez całe życie rzucali tylko papiery do kosza. Ale chodzą na mecze moich dziewcząt, bo także zobaczyli szansę miasta, a to miasto znów> tak wielu am­bicji obywatelskich nie zaspokaja.

^ Chcemy się z redaktorem napić jedne­go — powiedział eks-zawodnik; włosy miał

przerzedzone, zwalisty tułów ciążył nieprze­parcie ku blatowi stolika. Drugi przywołał; ręką kelnera i zamówił ćwiartkę oraz kanapki ze śledziem.

Dostojnicy wywędrowali — dodał old boy cy- możemy teraz wymienić kilka uwag....

Myślałem, że chcą mówić o decydujących spotkaniach naszych dziewcząt z poznańskim AZS-em. Z przyjemnością pogadałbym o tym meczu; w tej chwili miałem ochotę pogwarzyć

0 taktyce, jaką stosują przeciwko poznania­kom, nie zaś węszyć morderców Niedzielskie­go. Ale ci dwaj przeciwnie, tak jak wszyscy, niczego nie widzieli teraz poza tą sprawą. Znajomy z zebrań zaczął czytać artykuł in­spektora. Po paru zdaniach przerwał, odsunął maszynopis bez słowa, a ja tak samo w mil­czeniu postawiłem przed nim pusty kufel.

Pan się do tego włączy, redaktorze? — zapytał eks-zawodnik. — Piórem, ma się ro­zumieć. Dołoży pan od siebie?

Nie bardzo jeszcze wiem komu...

t— Pan nie wie komu? — powtórzył znajo­my z zebrań j. wymierzył mi spojrzenie.

A pan wie?

Jak to komu? —* usłyszałem nad głową

1 na wolnym krześle wylądował popularny w knajpach chodzik, przedwojenny rotmistrz i emerytowany nauczyciel wychowania fizy­cznego. — Panowie pozwolą... Proszę się nie gniewać, że podsłuchałem. Wbrew obycza­jom... Jednak mimo woli... podkreślam: mimo

woli. Wszyscy tylko o tym... Jesteśmy w tej chwili jakby w rodzinnym kółku, na rodzin­nej ceremonii. O czym tak szumią dookoła? No właśnie... Ober, szklaneczka... Kropnę z panami jednego, nie więcej, ale tego jednego muszę kropnąć, jeżeli zależy panom, na pra­widłowym rozpoznaniu, komu trzeba dołożyć, komu powinna dołożyć prasa...

Oczywiście Niedzielskiej ^ mruknąłem.

Odepchnął się od stołu, krzesło wspięło się

pod nim na tylnych nogach i spojrzał na mnie z góry, skosem, odwracając głowę, jakby sa­lutował z siodła.

Coś takiego — wycedził.

A co, nie jej?

Jadwidze? A może tej drugiej, to znaczy pierwszej? Pierwszej jako żonie — pochylał nad stolikiem siwą, starannie zaczesaną gło­wę, z równą kreską przedziałka, i sunął po szklanym blacie brudnymi dłońmi o czarnych paznokciach. Das Ewigweibliche, cherchez la femme, jak twierdzą. Nie w tym wypadku... Chociaż według gminnej wersji... Tłum za­wsze szuka prawdy pod babską spódnicą... Bzdura, panowie! Jeszcze raz społeczność pa­da ofiarą mistyfikacji. W tym nie ma nic zwy­czajnego, nic takiego, co mogłoby się wyda­rzyć gdziekolwiek indziej. Jednostki nieprze­ciętne... Bo i tutaj się zdarzają, i tutaj... Cóż ich tu czeka? Te wiatry, ta mgła... Wiatry i mgła historii oczywiście... Powtarzam: bzdu­ra. Trzeba uwzględnić nastrój plus moment

historyczny. Jeżeli ktoś służył w wehrmach-'* cie, a proszę się rozejrzeć, ilu tutaj siedzi by­łych dzielnych gefrajtrów. Przepraszam, na­turalnie nie miałem zamiaru dotknąć osobiś­cie nikogo.

Wcale pan nie dotknął — odparł eks-za- • wodnik. — Nikt z nas nie służył w Wehrmach­cie.

- — Tym lepiej... Ale rozejrzyjcie się, pano­wie, rozejrzyjcie. Chociaż nikogo nie mam za­miaru potępiać. Powtarzam; trzeba uwzględ­nić nastrój plus moment historyczny. Tylko nie pytajcie, koledzy, skąd znam fakty. Bacz­ność! Żadnych pytań! Może sam byłem pod tym oknem, kiedy przyszli po niego...

Panie Ratajczyk — przerwał mu spokoj­nie znajomy z zebrań lii przecież wrócił pan do Polski dopiero w czterdziestym ósmym roku,

Ech, pan dosłownie. No więc mogłem usłyszeć od kogoś, powiedzmy od naoczne­go świadka. Prawda? Weźcie to pod uwagę... Usłyszeć od kogoś wiarygodnego. Powtarzam, wiarygodnego. — Brudną, trochę drżącą dło­nią porwał stopkę i szarpnąwszy głową jak koń pod uzdą, wlał w gardło wódkę, parsknął, stuknął dnem o szkło, sprężył się i zaraz jak­by odtajał.

To była, panowie, kobieta... Dzisiaj mó­wią: dupa... Ale to nie było to... Chociaż jak się pokazała na ulicy, to jakby orkiestra puł­kowa wyrżnęła generalskiego. Ale miała tyl­

ko jednego... I to im zaszkodziło... Podkreślam najważniejsze: tutaj była obca... Ani żona, ani mewka, ani zwyczajna kochanica, czyli lewa żona, która musi się godzić z tym, że jest kobietą gorszą od innych, na ulicy kłaniać się pierwsza, w kościele ani na akademiach nie występować przy boku swojego mężczy­zny; a wtedy, gdyby przyjęła tę pieczątkę grzechu, w końcu zostałaby uznana za swoją. Ale ona jej nie przyjęła... znów urwał i znów przypłynął do nas hałas, wzbierający od stolików zajętych przez młodszych, z za­dymionego półmroku, w którym do połowy ściany czerniały żałobne boazerie, a wyżej bielały jakieś gęby z papieroplastyki, nad parkietem zaś unosiło się we frędzlach bibuł­ki bladoróżowe wspomnienie karnawału.

Nie ma w tym nic zwyczajnego... Powta­rzam: nic takiego, co mogłoby się wydarzyć gdziekolwiek indziej... Podkreślam: jeżeli ktoś służył w werhmachcie... No a jeżeli gorzej, to co? O wiele gorzej... Wraca się do kraju i wstępuje się na służbę, i robi się takie rze­czy, że jeszcze trochę, jeszcze dwa, trzy nu­mery, a nowa władza będzie zobowiązana... I wtedy... Podkreślam: od naocznego świadka, od wiarygodnego... Nastrój plus moment hi­storyczny... W taki deszczowy dzień jak dzi­siejszy, tyle że teraz mamy przedwiośnie, a wtedy mięliśmy październik, ale siąpiło tak samo, podkreślam pluchę z całą jej jesienną instrumentacj ą... Czy można wytrzymać

takie Concerto in f-minor? Nie chodzi tylko

0 pogodę. To jak rdza przeżera odporność człowieka... Dzień po dniu, jak najprawdziw­sza rdza... Z początku jeszcze odróżnia się te zielone wiosny, białe zimy i ta biało-zielona tyraliera mija nas; biało-zielona, biało-zielo­na, jeszcze słyszę plusk kopyt na bruku, plum, plum, ale wkrótce nagle dojrzymy szarość

1 będzie już tylko zwarta kolumna: szaro-sza­ro, szaro-szaro... Tutaj jest za mało słońca... Nie chodzi zresztą tylko o pogodę... No więc w taki wieczór... podkreślam moment nastro­ju, aby wyjaśnić powszechną bierność. A mo­ment historyczny? Każdy ma za sobą coś, czym wolałby nie dzielić się ze wszystkimi. A już najbardziej oni, wczorajsi wehrmach- towcy, woleliby zamilczeć. W ogóle to oni właśnie są tą plazmą bierności. Podkreślam ich rezygnację, nie żadną gorzko-tragiczną w stylu akowskim świadomość oszukania przez historię, tylko po prostu poczucie na­piętnowania niedolą, co przygniata z góry człowieka, i to nie pierwszy raz, bo i ojca ubrali kiedyś w ten mundur z pokrzywy, oz­dobiony gapą, a jeszcze dawniej dziadka. No więc są teraz taką plazmą bierności, która rozsiewa w powietrzu składniki bezdusznego przystosowania... — urwał i znów sięgnął do szklaneczki, którą napełniłem skwapliwie, bo chciałem już, żeby jechał dalej.

Podkreślam powszechną bierność, bo to wyjaśnia, dlaczego nikt nie przeszkodził

zbrodni, a ofiara też uległa paraliżującej at­mosferze milczenia. Niedzielski tego wieczoru nie przyszedł do domu prosto z transportu. Zatrzymał go Zimnoch. Od dawna czekał na powrót swojej ofiary z lagru...

Coś pan — przerwał mu znajomy z ze­brań. — Zimnoch, ten były komendant ORMO, że on niby w lagrze?

Nikt nie umiał przeszkodzić zbrodni... Do tego bezprawie działające w mundurze i w czapce z orłem... Człowiek czeka za tymi drutami, a potem, kiedy już zdjęto druty, da­lej czeka i nieraz przyśni mu się ten mundur i ten orzeł na czapce, choćby i bez korony, ale za to wolny, na ulicach swojego miasta... To był, ale szok rozpoznawać pod czapką z or­łem —* jako jedną z pierwszych, a może pier­wszą ujrzaną w swoim mieście —- twarz obo­zowego prześladowcy... Podkreślam: Zimnoch oczekiwał Niedzielskiego. Jeżeli krążył od kil­ku dni pod jego domem. A to stwierdzono. Ktoś łaził wieczorami, zaglądał przez okno do mieszkania. Niedzielski zjawia się więc tego wieczoru wśród swoich, a pod jego do­mem znów zauważono podejrzanego osobnika. W środku nie wiedzą o tym... Chociaż Nie­dzielski jest już po rozmowie, która skończyła się wydaniem, a zarazem zawieszeniem wyro­ku na niego... Czy uległby groźbie i zachował­by tajemnicę przy sobie? Podkreślam presję atmośfery. Ile to sekretów zostało wtedy przysypanych milczeniem... Zbrodnie razem

z czynami poświęcenia i odwagi... NiedzieM ski też na pewno miał coś do zataj eniaL Jeżeli! jeden tkwił przed wojną na samym dole dra­biny społecznej, a drugi obracał się blisko świecznika, to ten z dołu zawsze będzie miał coś do powiedzenia o tym z góry, coś, co bę­dzie jednocześnie i prawdą, i oszczerstwem,; ale zostanie przyjęte jak ekstrakt prawdy przez innych ludzi z dołu, którzy teraz prze­pychali się do świecznika. Prawie każdy mógł być w ten sposób zaszachowany przez każde­go... Podkreślam, do czego prowadzi atmo­sfera... Klimat, panowie. Skala win i zasług jest zagubiona, a raczej w ogóle nie wiadomo, co uważać jeszcze za zasługę, a za co można już figurować na plakacie jako model karła... Nie twierdzę, że Niedzielski zdecydował się milczeć... Może by i mówił... To byłoby bar­dziej w jego stylu. Ale nie zostawili mu czasu do namysłu. Morderca stawi się po niego jesz­cze tej samej noey. Musieli być umówieni. Dlaczego Niedzielski wyszedł na dwór, jak tylko zastukali do okna, czego nikt w miesz­kaniu poza nim nie usłyszał, bo tylko on cze­kał na ten znak, i jeszcze powiedział żonie, że idzie do ubikacji albo zaczerpnąć świeżego powietrza... oto pytanie... A dlaczego w ogóle wdał się w pertraktacje z Zimnochem, dla­czego popełnił ten błąd zamiast od razu wy­dać go w ręce sprawiedliwości? Wszystko by­ło stawiane na kompromisie.« Inaczej nie szło żyć... Czyli rozpoczynać nowe życie...

| — Bujda — powiedział niedbale znajomy z zebrań — przecież to wszystko bujda z chrzanem, panie Ratajczak.

Ja tak słucham — dodał eks-zawodnik, zawieszając butelkę z czerwoną kartką, unie­sioną skośnie jak semafor, nad szklanką eks- -rotmistrza — nawet z zainteresowaniem. Ale kupy to się nie trzyma.

Mówisz pan, że jego zabili zaraz po po­wrocie. Tego samego dnia?

Tej samej nocy...

A naprawdę to się stało w dwa tygodnie po tym, jak się tutaj zjawił.

I fabuła w proszku... Zasunął pan „kob­rę”, profesorze — podsumował eks-zawodnik.

Rotmistrz kiwnął się nad opróżnionym na­czyniem, zaćmione nagle spojrzenie zdradziło go.

H „Kobrę” mówi pan? — za słowami po- raczkował uśmieszek i bezwstydnie goły roz­ciągnął. się pomiędzy nami. A jednak nie wszystko z, tego, ęo powiedział rotmistrz, za­sługiwało na drwiny, zapamiętałem, co mówił

o przemilczeniu i zobojętnieniu, o atmosferze nieudanej bierności, która wtedy tutaj pa­nowała. Zabrzmiało to prawdziwie, bo doty­kało tego, co sam odczuwał, a i wielu innych wspominało podobne przeżycia. Pomyślałem, że pisząc powinienem uwzględnić ten jesien­ny i historyczny klimat. W nim zakiełkowała zbrodnia, bez względu na to, czym się osta­tecznie okaże, dojrzewała w tym powietrzu;

Aft

wyrażając się teatralnie: to powietrze wydało na świat bękarta zbrodni i zaraz ukryło go w swoich mgłach.

Wszystko pan wymyślił — eks-zawod- nik, kołysząc za szyjkę pustą butelką jak dzwoneczkiem ministranckim, wabił kelne­ra — ale my się nie gniewamy. Siła przyzwy­czajenia... chociaż skrzywdził pan pamięć wspaniałego wychowawcy.

Wymyśliłem? v^~ baraszkujący po sali uśmieszek umknął nagle, a dzikie spojrzenie pijanego rotmistrza zaśzarżowało na nas.

Ja? Baczność, panowie! To jest: nałga- łem. Wypraszam sobie... Ka-te-go-rycz-nie... Muszę zaznaczyć... Uszy obcinałem. Uszy... I zaraz wszystko? A Zimnoch? — zakończył z zaskakującą trzeźwością, i

Co Zimnoch? — wyrwało mi się.

Dlaczego jego, co? W takim razie bar­dzo proszę o wyjaśnienia. Jestem gotów...

Co z tym Zimnochem? — powtórzyłem.

Satysfakcję proszę... Tak jest... Służę... Jednak skoro nałgałem, jest mi bezgranicznie, powtarzam: bezgranicznie... ||jg głowa mu zwisła i zaczął się chwiać miarowo, nagle wyprostował się, ukazując zastygłą maskę trzeźwości, która była u niego trzecią fazą zamroczenia — jednakże dlaczego oni posa­dzili tę kreaturę, co?

Zimnocha? — zwróciłem się do tamtych dwóch.

Zdziwili się, że nie wiem nic o aresztowaniu

byłego komendanta ORMO, późniejszego za­stępcy szefa UB, późniejszego administratora w szkole, a ostatnio magazyniera w Zakła­dach Gumowych. Wzięto go jeszcze przed po­grzebem .Niedzielskiego z f raby ki, na oczach załogi. Zapytałem, kto go wziął. Okazało się, że milicja. Od razu przypomniało mi się, jak wyprowadzali Niedzielską ze szkoły. Zimnoch był właśnie tym człowiekiem, o którego przed dwoma laty Niedzielska stoczyła walkę z dy­rekcją i z całą Radą Opiekuńczą. Chodziło wtedy o zdjęcie krzyży w klasach. Ten Zim­noch to był ciężki gość. Taki, co jeszcze parę lat temu powtarzał ulubione pytanko: „Wy, towarzyszu, coście mieli na myśli?...” Ostatnio nie mówi tego, ale każdy może wyczytać z je­go spojrzenia to samo albo więcej. Wszystko w nim jest ciężkie jak ta ręka, co to: „wiecie, pisać nie bardzo, ale przyło-żyć”. Poznałem sam jego ciężkość, dzięki Bogu nie za pośred­nictwem ręki, tylko przez rozmowę, w której cały czas zajęty był stawianiem pytań i robił to tak właśnie, że odczuwałem wagę każdego z nich, jakby mnie raz po raz przytłaczał do krzesła ciężarem swego proletariackiego dzie­ciństwa, bezrobotnej młodości, a wreszcie ma­są osiemdziesięciokilowej, wcielonej sprawie­dliwości odwetu. Brał na siebie dużo. To mu trzeba przyznać. A ja to wolę niż subtelność facetów, którzy zawsze nie wiedzą o kilku sprawach i nigdy nie wypuszczają ich na wol­ność, nawet nocą, kiedy są sami w łóżku albo

z ukochaną żoną. Tych to ja uwielbiam. Tam­ci przynajmniej nie tworzą sobie alibi. I dla­tego płacą... Na nich skoncentrowała się nie­nawiść. Pewnie, że w wielu wypadkach spra­wiedliwa. Ale należałoby odróżniać. I właśnie: Niedzielska, zdaje się, to robiła. Ona znała Zimnocha sprzed wojny, z czasów, kiedy uczyła na Maderze. W sprawie krzyży znów dała znać o sobie ciężkość tego człowieka. Z własnej inicjatywy właził na drabinę, po kolei przechodząc z klasy do klasy, i własno­ręcznie zdejmował ze ściany krzyżyki i obraz­ki zawieszone rankiem przez kogoś. To wy­wołało poruszenie na mieście, aż do próby ostatecznego wykończenia stalinowca. Nie­dzielska stanęła wtedy po jego stronie, chyba nie dlatego, że i ją kłuły w oczy te krucyfiksy i dziecinne relikwie; jest kobietą i nie wyglą­da wcale na fanatyczkę. Chcieli wtedy wy­kończyć gościa. Niewiele brakowało. Gdyby partia umyła ręce... A mogło tak się stać, je­śliby całe grono nauczycielskie jednomyślnie zażądało ostatecznych konsekwencji. Tymcza­sem oparła im się. Z początku sama, i ten początek był najważniejszy, i tego nigdy jej nie darowali, aż po dzień dzisiejszy, tego cha­otycznego protestu, który ośmieliła się pod­nieść właśnie ona, wciąż przecież nie rozgrze­szona z przeszłości, ośmieliła się trzeci raz przeciwstawić ich opinii. Bo w takich spra­wach zawsze decyduje ten pierwszy wyłom w murze jednomyślności, później już jest ła­

two, następni mają o co zaczepić się ze swoją odwagą. Wtedy również kilka osób poparło ją. Ale najpierw musiała sama wstać, kiedy po trzech, czterech święcie oburzonych i druz­gocących wypowiedziach (odbywało się to na otwartym zebraniu POP) nauczyciel historii zgłosił wniosek o przyjęcie deklaracji potę­piającej wybryk nałogowego rozrabiacza. Mu­siała więc wstać na oczach tego jednomyślne­go zgromadzenia, w obecności przedstawicieli kuratorium, komitetu powiatowego, Rady Opiekuńczej, a nawet prasy w osobie mojego Benka, i musiała powiedzieć, że nie zgadza się ani z tym wnioskiem, ani z tą deklaracją, i że teń człowiek, którego teraz sądzą, nie jest po prostu szkodnikiem, tylko jest związany z partią i chyba mocniej niż wielu tych, któ­rzy dzisiaj chcą go wyrzucać. Tak właśnie po­wiedziała, zacinając się i plącząc, bo nie jest żadnym mówcą, a tylko nauczycielką języka polskiego w prowincjonalnym gimnazjum. Można sobie wyobrazić wrażenie, tę cichą furię w wielu sercach, tym bardziej że już po chwili przybrała ona postać fizyczną przyrodniczki, która zaczęła przemówienie od tego, że nie zdziwiło jej to, co usłyszała przed chwilą, bo poglądy są często tylko kon­sekwencją czyjegoś własnego postępowania, uzasadnieniem czyjejś drogi życiowej* i tak powinno się potraktować to, có zostało tutaj powiedziane. Po czym dokonała analizy wy­stąpienia Niedzielskiej, przypominając dwu­

znaczny charakter jej małżeństwa. Trochę przeholowała. Sekretarz komitetu powiato­wego zareagował przeciwko szerzeniu dro- bnomieszczańskich przesądów. Zamiast o Zi- mnochu mówiono więc o Niedzielskiej. I kie­dy Zimnoch wkrótce odszedł na tę posadę magazyniera w Zakładach Gumowych, nau­czyciele i rodzice bliscy spraw szkoły przesta­li się nim interesować, a jeśli ktoś na tym terenie wspomniał byłego administratora, to najczęściej w jakimś związku z Niedzielską. A teraz ten związek ukazywał się najbardziej dramatycznie i ponuro; jeżeli istniał napraw­dę, to mógł być tylko związkiem kata i jego ofiary. A jeśli był czymś innym?

Czułem, że wyobraźnia moja otwiera się i jest w niej niejedno najdziksze rozwiązanie. Nie podnieca mnie takie fantazjowanie, a tym bardziej kiedy te okropności dotyczą żywych ludzi, takich, których znam.

Pewnie się nakradł — powiedziałem do towarzystwa przy stoliku — siedział na tej gumie...

Wykluczone odparł znajomy z ze­brań — nie interesowali się magazynem. Na­wet go nie odpieczętowali. ,

A od tego zaczynają — dodał eks-zawod- nik.

Mogli zapomnieć...

Spojrzeli najpierw na siebie, a potem je­dnocześnie na mnie.

Aleś pan jest, redaktorze — powiedział

gruby old boy — ja robię w budownictwie, tó coś muszę wiedzieć, jak się kręci, no nie?

Ja jestem chirurgiem — wyjaśnił znajo­my z zebrań — w szpitalu też zawsze zaczy­nają akcję od magazynu. To logiczne.

Więc dobrze, skoro go wzięli za Nie­dzielskiego, jak panowie twierdzicie -— ciąg­nąłem ■--*? to czemuście tak wsiedli na rotmi­strza?

Stary wałach — mruknął old boy-tech- nik. I I

Chwilę przedtem rotmistrz odmaszerował od nas z czołem hardo podniesionym, trochę jakby draśnięty po honorze, ale gotowy do dalszych pojedynków, i teraz krążył w pół­mroku, wypatrując tego daniela, którego ustrzeli swoim opowiadaniem na jedną albo' dwie wódki.

Następne takie honorarium jak od nas za tę bujdę — powiedział chirurg ^ i ruszy w galop.

r-f-Rotmistrz bez munduru jak pies bez fai — dołożył old boy — pan żeś nie znał na­szego Niedzieli. Nie pasuje, żeby Niedziela szedł kapitulować przez jakiś szantaż.

To bujda — stwierdził lekarz — Zim- noch, jeżeli jest wplątany w sprawę, to na innym tle.

Politycznym... — bąknąłem.

r-i Pan żeś nie znał Niedzieli, redaktorze — powtórzył technik, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kartonik formatu pocztów­

ki, drugą dłonią sprawdził stan szklanego bla-l tu i dopiero potem położył fotografię na su­chym miejscu pośrodku stołu.

Przetrzymałem fotkę... — głos mu zgę­stniał dumą — nawet do Reichu ją wzią­łem.^ Zdjęcie rzeczywiście miało postrzępio-| ne brzegi i jego powierzchnia była przecięta dwoma poprzecznymi rysami, odbitka jednak się nie zatarła, widać było wyraźnie twarze kilkunastu młodzieńców ubranych w dre­lichowe mundury Przysposobienia Wojskowe­go*

Dyrektor Niedzielski — palec chirurga w;skazał jednego z trzech dorosłych cywilów pośrodku grupy; patrzył na mnie elegancki mężczyzna, ubrany w jasny reglan, średniego wzrostu, dosyć młody, o rysach regularnych, uśmiechnięty zdawkowo, i nie dostrzegłem w nim nic takiego, co by go wyróżniało, tylko ten czarny krzyżyk zaznaczony atramentem na dole, pod jego nogami.

; Hg Trzydziesty dziewiąty rok, miesiąc przed maturą — powiedział lekarz.

Za takie coś szło się wtedy jak nic po­siedzieć — ciągnął technik — za same mundu­ry, za fahnę, a za niego najprędzej...

. Nie spytałem na razie, dlaczego można było wpaść za Niedzielskiego.

Nas pan nie poznaje? zapytał chi­rurg. — To prawda, przez dwadzieścia lat człowiek przerósł tkanką tłuszczową.

Nie tylko to, pomyślałem, wskazując jed­

nego i drugiego w górnym rzędzie, obok sie­bie — nie tylko tłuszcz.,.

Fajna paka była — rzucił old boy-te- chnik — ale się porobiło z tymi chłopaka­mi. — Rzeczywiście, wyglądali ci „chłopcy” sympatycznie, nawet, sztandar, trzymany przez jednego z nich na skrzydle całej grupy, nie odbierał im młodzieńczego wyrazu.

Patrz pan, ilu to ich poszło do pia­chu... — powiedział jakby do siebie old boy i zaczął grubym palcem zakrywać figurki chłopców, wymieniając imiona i nazwiska, i czasem miejsce zgonu.

-7- Partum powiedział i zawiesił palce nad pyzatym obliczem — ta menda.

On jeden z miejsca ajndojczował, jak tylko tamci przyszli ■— wyjaśnił lekarz.

T— Harcmistrz — dołożył old boy — wielki harcmistrz z ekstrakrzyżem. Później dostał od Adolfa następny, taki z żołędziami, za bombardowanie ruskich wiosek, a jeszcze później to nawet nie szło dać mu drewnianego na grób, tylko wilki oporządziły go gdzieś na tym głodnym stepie... — Dyrektorowi Nie­dzielskiemu trafił się na początku okupacji incydent — zaczął lekarz. --- Wezwano go do arbeitsamtu. Wszystkich wtedy wzywali i da­wali skierowania do najpodlejszych zajęć; profesorom, tym, co ich od razu nie rozstrze­lali, kazali zamiatać ulice, lekarze zostali po­sługaczami w szpitalu. Niedzielski zgłasza się, podaje nazwisko, każą mu iść do zastępcy kie-

równika, werkschutz wpuszcza go do gabine­tu, Niedzielski patrzy — za biurkiem kto sie­dzi? Partum. W pierwszej chwili ucieszył się. „Co pan tu robi?”, pyta. A ten z góry: „Bitte deutsch sprechen. Was wollen Sie?” „Zosta­łem wezwany”, mówi Niedziela, oczywiście po polsku. A ten dalej w języku swoich przybra­nych ojców: „Znajduje się pan na terytorium Rzeszy i obowiązuje pana posługiwanie się ję­zykiem niemieckim”. „Znajduję się tam, gdzie się znajdowałem — odpowiada Niedziela — i posługuję się takim językiem, jakim się po­sługiwałem...” „Tu jest niemiecki urząd —^ odszczekuje się Partum i uderza pięścią w blat biurka — ma pan mówić po niemiecku!” „Nie znam tego języka”, odpowiada Niedziela. „Nie zna pan?” I nagle słodko po polsku: „A kto nauczał nas przez trzy miesiące, jak zachorował profesor Ręk? Ma pan czysty wschodniopruski akcent, Herr Direktor”. „Uczyłem wielu rzeczy —- mówi na to jakby do siebie Niedziela i nie spuszcza oczu z tego Partuma — naprawdę wielu rzeczy. Tylko jednego na pewno nie uczyłem: jak się zdra­dza ojczyznę...” Partum poczerwieniał i, za­milkł i dopiero po dobrej chwili znów odzy­wa się po polsku: „A propos Niedzielski — to pochodzi od Neidel czy od Niedel?” „Od Nie­dzielskiego, panie Partum. Tak jak Pomorze pochodzi pd Pomorza, a nie od Pommern. I mówię wam, panu i pana nowym nauczycie­

lom: nie liczcie na nagłe natchnienie mojej pamięci”.

& — Ten Partum — powiedziałem — mógł być po prostu Niemcem.

Jego młodszy brat, Edmund, poszedł do gazu w Auschwitz — wtrącił old boy-tech- nik.

Jego rodzony brat — dodał lekarz.

A wtedy jak to się skończyło między ni­mi — zapytałem. — Oni rozmawiali w cztery oczy?

Zaraz potem, jak się to stało, Niedzielski musiał uciekać z miasta — odparł chirurg — szukali go...

Wtedy jeszcze w pojedynkę ciągnęli na ochotnika, żeby ajndojczować. Czterdziesty drugi to już inna polka. Brali za twarz i w ka­masze, a nie to starych i siostrzyczkę do Auschwitz. Bo na początku to jeszcze szło od­mówić... Ale też nielekko. Chcieli mieć tych janczarów, co się w nich odzywała niemiecka krew. Mnie też przydusili. Ledwie żem się wykręcił na takim przesłuchaniu, powiedzia­łem, że to jest decyzja, która wymaga dobrego namysłu, że nie idzie z punktu tak powiedzieć „jawohl” i podpisać, w ten sposób to ja bym tylko zrobił szpas Wielkiej Rzeszy i Adolfowi Hitlerowi, bo dookoła mówiliby, że Niemcy przekupili Kubarę albo go przestraszyli, le­piej ja sam się zgłoszę trochę później, jak już będzie tak wyglądało, że naprawdę mogę być przerobiony. Tak żem się tam zwijał przed ni­

mi, aż mnie ułapili za frak i wyćpali z tego gmachu. Inaczej nie szło się wykręcić.,.

Tak było wtedy z wieloma — wtrącił chirurg, przesunął fotografię po szkle i zapa­trzył się na kogoś w tej grupie. — Powtarza­li się tę rozmowę Niedzielskiego z Partumem. To był jakby pierwszy odwet po paru miesią­cach upokorzeń. A zarazem sygnał oporu. Na­prawdę opór zaczął się w rok później... Oni też byli harcerzami... — suchym, starannie wyszorowanym palcem chirurga, zakończo­nym paznokciem, który miał połysk skalpela, dotknął jednej sylwetki na zdjęciu: — Jerzy Mitura — rzucił —• Andrzej Kalicki — wska­zał drugiego. — Franek Rzepka. — Skalpel zatrzymał się na trzecim. — I Bogdan Bud­ny... — Zakrył palcem twarz tego chłopca i pozostawił ten palec bez ruchu, kiedy mó­wił: — Założyliśmy ten nasz związek w zi­mie z czterdziestego pierwszego na czterdzie­sty drugi rok. Sami, żadna inna organizacja tutaj jeszcze nie działała. Nazwaliśmy go: Tam gdzie ostatnia świeci szubienica. To był pomysł Budnego. On miał zawsze takie duże pomysły. Romantyczne. Ale wtedy ten kryp­tonim pasował do tego, co się tutaj działo, tak jakby został specjalnie ułożony. Bo u nas oku­pacja wyglądała inaczej niż w GG.

Drzwi knajpy otwarły się i z tej deszczowej nocy, która zaczerniała jak odsłonięta prze­rębla, wszedł do środka facet w kapeluszu i w granatowym płaszczu, zbliżył się do bufę-

tu i nie zdejmując nakrycia, zatrzymał się, ^zwrócony twarzą do sali. Gwar podniesionych głosów raptownie opadł; od bufetu i od naj- ibliższych stolików napłynęła cisza, tłumiąc rojny szum, tak że po chwili tylko gdzieś po kątach sali tliły się rozmowy. — No wi­dzisz... — powiedział w przestrzeń old boy-te- chnik.

Z boku, od stolików zajętych przez mło­dych, rozległo się świstanie przez zęby, na­śladujące syrenę milicyjną. Zimnoch ciągle jeszcze stał przy bufecie, a na jego głowie wciąż tkwił zielony pilśniąk z szerokim ron­dem, który przykuł moją uwagę, wysoki i ko­pulasty jak kapelusz archireja. Zimnoch roz­glądał się po lokalu, jakby szukając kogoś, i wciąż nie zdejmował z głowy tej sztywnej bizantyjskiej aureoli. Ręce trzymał w kiesze­niach granatowego palta, przefarbowanego z wojskowego szynela, opiętego ciasno na sze­rokiej klatce piersiowej i na brzuchu. Poje­dynczy świst, naśladujący syrenę alarmową, rozbudził inne i teraz nad głowami młodych nawiązała się łobuzerska sygnalizacja. Nagle Zimnoch ruszył, jakby dojrzał tego, kogo wy­patrywał, szedł prosto na salę w poprzek par­kietu, a kapelusz siedział na jego głowie nie- poruszony, rozgarniając swoim wysokim fron­tem różowe bibułki.

"7*4 Zdejm cylinder! — rozległo się gdzieś na boku, znienacka, niby cios zza węgła, i, jak po takim uderzeniu, Zimnoch stanął i obró­

cił się w stronę, skąd go zaatakowano, ale tyl­ko na ułamek chwili, tak że wyglądało, jakby idąc potknął się, po czym rozejrzał się i ruszył dalej.

Szlapa precz!L-,~ padło z drugiej strony^ ale na to już nie zareagował. Zauważyłem tyl­ko, że buletowa podniosła słuchawkę telefo­nu, wiszącego pod kolorową, szeroko roze­śmianą gębą z papieroplastyki, i zaczęła na­kręcać numer. Zauważyłem także dłonie Zim- nocha znieruchomiałe przy biodrach, przycza­jone, ale puste... Z boku doleciał do mnie od­głos gwałtownego poruszenia, obejrzałem się: jakiś oficer, potrącając krzesła, uchodził w głąb sali. Łomot za mną. Oglądam się i widzę Zimnocha na ziemi. Ściśle: nie rozciągniętego, tylko opartego dłońmi o podłogę, tak jak pa­da człowiek chociaż trochę wyćwiczony, kiedy mu znienacka podstawią nogę. A obok, nad nim, taki dryblas w czarno-czerwonym gol­fie, który to umie robić, z długą kończyną wy­ciągniętą demonstracyjnie, i jego kumple przy stoliku, już naładowani, wyrażający tę gotowość jakby uśmiechniętym milczeniem.

Zimnoch powoli wyprostował się, odwrócił, postąpił trzy drobne kroczki, zachodząc bo­kiem, w stylu pr a wiejskiego wyzwania do walki. I nagle jakimś takim wy trenowanym chwytem łapie tego dowcipnisia „za orzydle”, czyli za jego czarno-czerwony sweter na pier­si, i jednym szarpnięciem stawia go naprze­ciw siebie twarzą w twarz. Dryblas w tym

dwuznacznym położeniu rozejrzał się w lewo i w prawo, jakby biorąc wszystkich na świad­ków, z taką miną, jakby mrugał do wszyst­kich, zapowiadając świetny numer, ale ja już wiedziałem, że nie chodzi o żaden numer ani

0 wyładowanie gniewu, ani nawet o wybuch nienawiści. Ruchem jeszcze szybszym niż ten, którym Zimnoch poderwał go z krzesła, a za­razem precyzyjnym, drągal chwyta Zimnocha z obu stron za rondo zielonego kapelusza

1 wciąga mu tę stuzłotową ozdobę głęboko na twarz, po sam czubek nosa. Nie wszyscy roze­śmieli się, ale wystarczyło, że obstawa drybla­sa i inne „chłopaki” zarżeli ze szczęścia i już sala pełna była wesołości, a pośrodku stał Zimnoch zamieniony w granatowo odziane­go bałwana, podobny także do klowna w ta­kim numerze, kiedy sprytniejszy partner na­biera go na grę w ciuciubabkę, a trochę rów­nież przypominający konia, któremu wpako­wali chomąto na łeb i zwierzę znieruchomiało na sekundę przed skokiem. W tej cyrkowej atmosferze poprzez szczeniackie śmiechy przebił się krzyk: „Idź wisieć, oprawco!”

Zimnoch podniósł rękę i powoli osłonił twarz, wypychając nieszczęsny kapelusz do właściwego położenia, i jeszcze poprawił jego osadzenie, przesuwając rondo na czole, po czym nagle odmachnął się i grzmotnął dryb­lasa w szczękę z siłą końskiego kopnięcia, tak że rzuciło tamtym kilka kroków do tyłu i o ziemię, pod nogi jego kolegów. Dopiero te-

raz rozległy się piski kobiet i podniósł się ru-1 mor odsuwanych krzeseł. Ale już paru do­brych kumpli wczepiło się w Zimnocha, któ­ryś podciął mu nogi i zaraz całe kłębowisko' zwaliło się na ziemię, dostrzegłem błysk ku­fla w górze i rękę, która opuszcza szkło raz i drugi, i już widziałem, że zaczynają gością flekować. — Zatłuką go! — wołam i podry­wam się, a dwaj moi towarzysze także, pró­bujemy się przedostać do 'walczących, ale ja­kiś amok ogarnął tych wszystkich szczenią-, ków.

Milicja —• usłyszałem.

Ktoś krzyczał od bufetu, tak jak się leje wodę na sczepione psy. Ale tym razem rze­czywiście wdarło się do sali wycie syreny i w ślad za nim wtargnęło czterech milicjan­tów z gołymi pałkami i bijąc tych, co się nie zdążyli usunąć, dopadli placu boju,' a właś­ciwie pobojowiska, bo tylko Zimnoch, jeszcze na kolanach, dźwigał się z podłogi, zgiętym ramieniem obejmując głowę, z której krew ciurkała gęsto po dłoni i po rękawie jesionki. Dowodzący sierżant podniósł go z ziemi, a tamci trzej rzucili się w głąb lokalu i po chwili prowadzili trzech poszarpanych i za­krwawionych bohaterów wieczoru. Taki był początek i najbardziej dramatyczny epizod tych awantur, o których w kilka dni później mówiła Wolna Europa, nazywając je zamiesz­kami. Po odjeździe karetek milicyjnych z Zimnochem i z zatrzymanymi wszyscy ich

kumple wylegli na ulicę, wrzeszczeli, przy 'Czym w okrzykach padły podobno nazwiska Niedzielskiego i Zimnocha, gwizdali, podśpie­wywali na zmianę „Marsz, marsz Polonia” oraz „Most na rzece Kwai” i tak dotarli aż do komendy miejskiej, gdzie dołączyli inni, prze­ważnie uczniowie, zebrało się wszystkiego około setki i urządzili kocią muzykę z rzu­caniem kamieniami, tak że ucierpiało kilka okien w tym zasłużonym gmachu, władza zaś w osobie dyżurnego sierżanta oraz tego patrolu, który interweniował u „Grabarza”, w ciągu tych dwóch godzin podglądała roz­rabiających przez judasza w drzwiach za­mkniętych na yale. A następnie dnia opowia­dano o prawdziwym szturmie na milicję,

0 dzielnym tłumie, który przez kilka godzin skandował nazwisko Niedzielskiego i domagał się wykonania sprawiedliwości nad morder­cami. Z taką właśnie wersją wydarzeń i z go­tową oceną sytuacji wytworzonej przez te wydarzenia, zjawił się u mnie Benek-szef

1 zażądał, żebym pisał, koniecznie, żebym pi­sał choćby cały cykl: wspomnienia, wywiady, rozmowy z dawnymi kolegami i uczniami Niedzielskiego. Powiedziałem, że wątpię, czy ma sens przypisywanie takiego znaczenia mordobiciu w knajpie oraz wieczornej sere­nadzie pod aresztem miejskim, i przekaza­łem mu własne wrażenia naocznego świadka. Ale dla Benka fakty zawsze są ogniwem dia­lekty ki, trzeba tylko umieć spoić je z całym

łańcuchem. I trzeba docierać do warstwy zna­czeniowej faktów, tam gdzie się ukazują ich powiązania z dawnymi przyczynami. Wresz­cie trzeba wybierać. Bo sprzeczności, które są w każdym fakcie, nigdy do końca się nie zno­szą, nigdy jedna nie odnosi ostatecznego zwy­cięstwa. Ruch naprzód jest zawsze rezulta# tem kompromisu. Dlatego nie należy brać faktu w całości, ale wybierać jedną z tenden­cji, niekoniecznie tę, która poprzednio wzięła górę. Znałem na pamięć zasady Benkowej dialektyki, co nie znaczy, żebym go rozumiał do końca ani żebym odczuwał nad nim jaką­kolwiek przewagę. Niestety tak nie jest... W tym wypadku tendencja, którą umysł Benka wywikłał z tutejszych wydarzeń, miała cha­rakter patriotyczny, ogólnonarodowy, reha­bilitujący pamięć AK i Związku Pomorskiego, jednym słowem: milenijny...

Wiecie co? Mam myśl — powiedział na zakończenie rozmowy Benek. Lubił „mieć myśl”. Nazywano go nawet „Benek ma myśl”. ¿'7*- Pójdziecie najpierw do Niedziel' skiej, pogadacie z babą. Ostatecznie nikt le­piej nie znał nieboszczyka... Może nawet z wa­mi podpisać. Co szkodzi? Damy duży tytuł: „Wspomnienia wdowy” albo „Kim był mój mąż”...

Pokręciłem głową.

Za bardzo brukowo? Może, ja się nie upieram. Chociaż generalnie nie macie racji, ja bym w tym wypadku nie unikał pewnego

akćenciku sensacji. Dzisiaj to wszyscy robią.

Nie — odpowiedziałem — w ogóle nie.

• — Co znaczy? Nie chcecie pisać?

i — Niedzielska nie może tego zrobić,

Benek zastanowił się:chwilę. Nie należy mu przerywać takich momentów wyjątkowe­go skupienia.

Macie rację — powiedział po minucie — to by się nam nie opłaciło. Jest za bardzo ob­ciążona..*

Po co miałem mu mówić, że nie to miałem na myśli. Żeby mi zaczął tłumaczyć, jak wy­gląda generalnie problem granic samotności ludzkiej?

Jednak tego samego dnia poszedłem do Nie­dzielskiej. Przyjęła mnie bez zdziwienia. By­ła spokojna i powściągliwa. Powiedziałem, że mam napisać dla gazety wspomnienie ó jej mężu. Wzruszyła ramionami. — Cóż ja mogę na to poradzić... — powiedziała.

Było mi cholernie przykro. Nie umiałem nadkruszyć warstwy jakiegoś zmrożenia, w której przebywała, dając lakoniczne odpowie­dzi na moje pytania. Musiałem sam wypeł­niać gadaniem czas tej wizyty, jakby samo- trzasku dla głupiego kłusownika, czyli dla mnie. Chciałem jeszcze tylko uwierzytelnić pewne fakty, o których słyszałem. Głównie z czasów wojny.

Na prżykład?... — zapytała.

Ta sławna historia z Partumem zimą trzydziestego dziewiątego.

p Partumem? —• powtórzyła. — PartumM ostrzegł wtedy męża. Niemcy mieli go areszt. 1 tować. Dzięki Partumowi uciekliśmy z Gru- > dzieńca.

Jak to? Więc Partum?... A ta rozmowa w arbeitsamcie, co to mąż pani wygarnął Par- 1 tumowi...

Nic mu nie wygarniał. Partum zaryzy­kował wtedy głową.

Więc Partum, więc on był...

Nie. Partum naprawdę został od razu i reichsdeutschem i naprawdę służył w luft- waffe i zginął na froncie wschodnim. Ale wte­dy Partum nas uratował.

I nie było pomiędzy nimi żadnego star­cia?

Słyszałam tę pogłoskę. Wiele ludzi roz­poznaje nie człowieka, tylko sam znak dobra albo zła na czyjejś twarzy. To, co wiedzą o ży- Ą ciu, a jeszcze bardziej to, czego nie mogą znać, j nagli ich, żeby robić te rozróżnienia...

Chciałem coś wtrącićj pociągnąć ją za ję­zyk, zająknąłem się, ale przerwała mi, dość | twardo, i czułem już, że rozmowa dalej nie będzie miała żadnego sensu.

I ten Partum wtedy nas uratował —- po- j wtórzyła.

I państwo uciekliście z Grudzieńca, | i ukrywaliście się na wsi...

Kilka miesięcy, potem Michał przedo­stał się do GG. A w czterdziestym trzecim ro­ku został aresztowany...

A pani została z dziećmi na Pomorzu.

| — Przez kilka miesięcy, Potem też wyje­chałam do GG.

Miałem jeszcze zapytać ją o Budnego i o tych innych spod znaku „Tam gdzie ostat­nia świeci szubienica”, ale się cofnąłem. Właś­nie o nich chciałem napisać na początku. By­łem już przywiązany do tego, co mi opowie­dzieli tamci dwaj. Artykuł miał naturalną metaforę. Ten wychowawca, którego wpływ sięgał tak głęboko... I rola wielkiej poezji na­rodowej. Powstrzymałem się. Co właściwie nie może być podważone? Z tego miejsca, na którym ona stała, z widokiem na tę czarną ruinę, jakież to perspektywy otwierają się przed ludzkimi oczyma... I właśnie przed tą kobietą miałem wywlec naiwną patriotyczną gadkę o bohaterskich skautach. Już nie jed­nym zdaniem, jednym spojrzeniem mogła ją obrócić w różową mgłę frazesów. A przecież czułem, że jakaś prawda kołacze się w opo­wiadaniu chirurga z „Grabarza”.

Za tymi dwoma oknami na pierwszym pię­trze świeciło się; w jednym widziałem na pa­rapecie gąsior z nalewką, w drugim wisiały ciemne story i jakiś cień przesunął się raz i drugi przez wąską szparę pomiędzy zasło­nami. Czułem pod stopami wyboistość uliczki, po której nigdy prawie nic nie jeździło, wios­

ną i latem kępki trawy zieleniały wśród ka^ mieni, a zimą zeszklona wilgoć srebrzyła się na szarych brukowcach. Tędy chodziłem do szkoły; w dół,, aż do mostu na Trynce, zbiega­łem szybko, zatrzymywałem się przy drew? nianej poręczy, rzeczka mknęła tutaj, słychać było seplenienie wody, dziesiątki małych lej­ków ssały czarny, nieprzejrzysty nurt. Czasem' strącałem z góry jakieś patyki i patrzyłem, co rzeka z nimi zrobi, jak je obraca — z początku powoli, a potem gładko i coraz szybciej, aż nagle jak z procy wyskakiwały z tego wiru

i prąd je błyskawicznie unosił. Zaraz za mo­stem skręcałem w prawo na skwer Grun­waldzki. Szedłem wygracowanymi alejkami wzdłuż grządek pomarańczowych nasturcji, mijałem ławki pod tujami w słońcu, otoczony­mi ziołowym aromatem. Jesienią rosły na klombach fioletowe astry, do nóg kleiły się liście, pachniało pleśnią, a .w mglistym, bla­dym, rannym powietrzu nisko na trawie i wy­żej na gołych gałęziach krzewów błyszczał rtęciowy szron. W zimie deszcz — zimy zawsze były tutaj dżdżyste i wietrzne — deszcz

i wilgotny, od razu topniejący śnieg, albo deszcz ze śniegiem, taka zgniła nuda wisiała nad skwerem. Ale któregoś dnia znowu po­czułem zapach świeżej trawy. W alei, która prowadziła do osiedla willowego, spotykałem kobietę. Spostrzegałem ją wychodzącą zza za­krętu i albo przyśpieszałem kroku, albo zwal­niałem, jeśli była zbyt blisko, a czasem aleja

otwierała przede mną pustkę, wtedy zatrzy­mywałem się i jakbym czegoś zapomniał, sze­dłem z powrotem w stronę domu, kroczyłem powolutku, ale nie oglądałem się, dopiero po stu albo i więcej metrach robiłem w tył zwrot

i śpieszyłem za nią, bo zwykle już ukazywa­ła mi się na tym zakręcie. Starałem się nie zbliżać do niej na odległość mniejszą niż dwa­dzieścia kroków, wciąż byłem pełen lęku, że zostanę spostrzeżony, ten strach usztywniał moje ruchy i stąpałem urywanie jak pajac, wciąż bojąc się śmieszności, chociaż zdawa­łem sobie sprawę, jak bez znaczenia jest obec­ność czternastolatka w pobliżu tej kobiety. W ogromnym napięciu utrzymywałem więc ten dystans, który jako tako maskował moją żałosną zuchwałość, a jednocześnie byłem na tyle blisko, że nie traciłem z oczu strzeli­stych łydek, lekkim sprężeniem mięśni pod gładką skórą akcentujących rytm kroków; dolatywał do mnie chrzęst żwiru pod wyso­kimi obcasami, a potem stukanie tych słup­ków na płytach chodnika i nawet mogłem wi­dzieć zmieniającą się, kiedy z cienia wcho­dziła w słońce, rozjaśniającą się nagle, jakby płomień ją obejmował, smugę włosów. Tak szedłem za nią aż do skrzyżowania ulicy Gro­belnej i Żeromskiego, tutaj ona oddalała się w górę, prosto w górę, w stronę Rynku.

...a potem stałem w oknie, kiedy zajeżdżały te ciężarówki, kryte zgniłozieloną plandeką, później w Warszawie nazywane „budami”,

i zataczając regularne półkola zatrzymywały się jedna obok drugiej, bokiem do nas, po­środku Rynku, a Rynpk już był obstawiony, na chodniku wzdłuż murów kamienic co kil­kanaście metrów stali żołnierze w szarosta- lowych hełmach, wtedy jeszcze nie rozrózll niałem niemieckich formacji, dopiero później zrozumiałem, że byli to lotnicy z luftwaffe, karabiny trzymali wsunięte kolbami pod pa­chy, lufami skierowane do chodnika, stali w rozkrokach, plac pełen był jaskrawego słoń­ca, a żołnierz polski...

A ja skręcałem wzdłuż muru fabryki wy­robów emaliowanych Victoriusa. Ale zanim zostałem sam, przebiegałem na skos jezdnię, starając się znaleźć za węgłem, w chwili kiedy ona po przeciwnej stronie mijać będzie wylot Żeromskiego. Z tego ukrycia mój wzrok do­padł jej, czułem urywane bicie serca, często wtedy właśnie rozlegał się głos dzwonka, ale docierał do mnie jak pod wodą, i dopiero kie­dy już ta lękiem i zachwytem przejmująca twarz znikła, odwracałem się i ruszałem bie­giem wzdłuż muru.

...stałem w oknie, kiedy zajeżdżały te cię­żarówki i zataczając regularnie półkola za­trzymywały się bokiem do nas, a Rynek był już obstawiony, co kilkanaście metrów żołnie­rze w szarostalowych hełmach, karabiny trzy­mali skierowane lufami do chodnika, stali w rozkrokach, a żołnierz polski na pomniku, tym samym, spod którego nasz dyrektor wi­

tał ułanów wracających z Zaolzia, tak samo podnosił w górę kamienny sztandar.

Grała w tenisa. Latałem na te korty, odkąd zobaczyłem ją idącą z rakietą, i przemknąłem się w ślad za nią aż do miejskiego parku,

i tam, pierwszy raz kryjąc się za rogiem dom- ku klubowego, wpatrywałem się w nią, jak biega po tym ceglastym placu, smukła i biała w owerolu z rękawami zawiniętymi powyżej łokci i w plisowanej spódniczce do kolan, przy gwałtownym skoku odsłaniającej smagłe uda. Grała czasami singla ze szczupłą, ciemnowło­są kobietą, a częściej debla: po jednej stronie ona z wysokim mężczyzną, który później od­woził ją małym czerwonym samochodem, po drugiej ciemna pani i łysawy, równomiernie zaokrąglony pan. Byli tam jeszcze inni — ja­cyś młodzi ludzie w kolorowych swetrach, panna opalająca się na trzcinowych fotelach, raz czy dwa widziałem mundur oficerski. Ciemnowłosa kobieta nazywała ją „Ewi”. Ca­łowały się zawsze przy pożegnaniu, a raz wi­działem, stałem wtedy za krzakami bzu, wię­kszość płatków już opadła, a te, co się utrzy­mały, były zaprószone jakby nalotem rdzy

i skroś tej brązowofioletowej koronki, przez otwarte okno domku klubowego, widziałem je, jak stały tam obie w tej ich tenisowej bieli,

i to ona obejmowała tamtą ciemnowłosą zgię­tym ramieniem za szyję, słońce wyzłacało skórę tego nagiego ramienia, stały przytulone do siebie, spojone wargami, bez ruchu. Nie

wiem, jak długo to trwało. Serce biło mi tak mocno, że w tym popłochu i czas, i przestrzeń, rażona słońcem, zmąciły się i niczego nie umiałbym tam nazwać, nawet samego poca­łunku, bo właściwie nie rozumiałem, co się dzieje. Nagle odsunęły się od siebie, doleciał mnie jej śmiech, nieraz go już słyszałem, na korcie śmiała się często, ale teraz wibrowało w nim co innego. Co? Nie wiedziałem, ale od tego niewidzialnego jeszcze wzmógł się na- pór dławiącego wzruszenia i lęku.

To mi pozostało. Ten zwyczaj podglądania przez okno albo z jakiegokolwiek Ukrycia, a nawet kiedy przepchałem się na samą scenę tak zwanych wydarzeń. Jak na przykład w Powstaniu... Ktoś pisał, że to jest charakte­rystyczna obsesja pokolenia, które spóźniło się o parę lat na tę najważniejszą próbę i za­razem kulminacyjny akt dramatu. Czyli na wojnę. Odtąd skazani zostaliśmy na los świa­dków. Na życie jakby nie na własny rachu­nek. Będziemy podglądali, jak oni to robią, jak dzielą ostatnią porcję chleba, jak wytrzy­mują tortury, jak wystrzeliwują ostatni na­bój, i będziemy się przymierzali do ich roli.

O całym pokoleniu można tak powiedzieć. Zresztą czego nie można powiedzieć o całym pokoleniu... Więc mówi się... I zawsże to, co się mówi, będzie pasowało na kogoś. Ale co do mnie... Teraz — po kilkunastu latach — czy ja także patrzę na świat okiem świadka spra­wy głównej? Właśnie o to chodzi, że nié wiem.

Któregoś dnia, niedawno, spostrzegłem, że nie wiem, ani gdzie jest umieszczona ta moja ła­wa, ani czyim jestem świadkiem i na jakie okoliczności mam zeznawać. Tego jednego tylko jestem teraz pewny; nie przyjechałem tutaj po to, żeby przymierzać, żeby samemu, żeby na swoją postać przymierzać ten, za­krwawiony mundur...

...stałem w oknie. Ci żołnierze w spłaszczo­nych hełmach i w szarostalowych mundurach, nieporuszeni, jakby odlani z zimnego ołowiu, niemi w tym krzyczącym słońcu i wciąż nie­poruszeni, bardziej nieporuszeni niż ten po­środku Rynku, otoczony przez nich, podno­szący sztandar na kamiennym cokole... I do­piero kiedy na plac wjeżdża samochód oso­bowy, malowany w żółte i zielone łaty, mija pomnik — słońce błyska na srebrnych sznu­rach, guzikach i odznakach tych, eo siedzą w aucie — opisuje półkole i zatrzymuje się na wprost sklepu Korzeniewskiego, tego skle­pu, w którym kupowałem zeszyty, pióra

i ołówki, sklepu z wiszącymi na wystawie ma­pami, które widzę teraz i stąd, z tego okna, lub zdaje mi się, że je widzę i rozpoznaję ma­pę fizyczną Europy, mapę Polski, z szesnasto­ma województwami w pastelowych kolorach, więc zatrzymują się na wprost sklepu Korze­niewskiego, a właściwie tak jakby między tym sklepem a restauracją „Książęcy Dwór”, znajdującą się blisko rogu, po drugiej stro­nie Rynku, restauracją „Książęcy Dwór” z ty­

mi schodami, na których często leżał wiśniowi wy chodnik i dwa kuliste oleandry w doni­cach stały na podeście przed wejściem, z hal­lu zaś snuło się światło na te schody i na pod­jazd, gdzie zajeżdżały żółte wolanty, z któ­rych wysiadali oficerowie kawalerii w sza­serach i z szablami, więc tutaj właśnie zatrzy­mują się, w tym miejscu, tutaj dokładnie, po­między sklepem Korzeniowskiego a restaura­cją „Książęcy Dwór”, tu, na wprost białego, ślepego, pruskiego muru...

Uciekałem ze swojego ukrycia. Siadałem na trawie za siatką i przypatrywałem się grają­cym. Zaraz za parkiem ciągnęła się Madera. Przybiegali stamtąd chłopcy do podawania piłek. Ci, co nie dostali się na korty, siadali tak jak ja, gapili się i czekali, bo czasem gra­jący byli niezadowoleni z. któregoś podawa- cza, wyganiali go z kortu, a na jego miejsce wołali jednego spoza siatki. To był zawsze najgorszy moment. Chłopcy rzucali się do ogrodzenia, z drugiej strony podchodził jakiś pan w bieli, przesuwał po nich spojrzenie, a potem odwracał głowę i czułem, że patrzy na mnie, pokazywałem mu plecy, tężałem ze strachu, uderzenia rakiet, wśród których była jej rakieta, plątały się z uderzeniami mojego serca, musiałem to wytrzymać, gdybym się zerwał do ucieczki, pewnie by mnie zawoła­no, wytrzymywałem więc i chyba tylko dlate­go uniknąłem ciosu. To była cena tych godzin. Grała niemal po męsku, silną, długą piłką,

bitą z szerokiego zamachu, często podbiegała do siatki i lekko odrywając się od kortu, koń­czyła wymianę szybkim uderzeniem z góry. Przy serwowaniu zawsze nieruchomiała na chwilę, miękko wygięta w krzyżu, wsparta całym ciałem na prawej nodze, kiedy lewa, wysunięta skosem w przód, dotyka ziemi palcami, z twarzą podaną ku górze, z rakie­tą zawieszoną nad główą, odrzutem ramienia zgiętego w łokciu, jak syrena do ciosu; ten zatrzymany ruch uwysmukla jej ciało, a od­rzut ramienia zarysowuje pod bluzką kształt piersi. Często śmiała się i wołała do swoich partnerów. Głos miała jakby ścięty chrypą, akcentowała twardo, z pomorska. Wołała: „Jezzus, aleś ty!” albo: „Szot, Zofia!” W tym słońcu, a raczej już o zachodzie, kiedy za­mierają najlżejsze podmuchy w stygnącym powietrzu, wypełnionym tylko dzwonieniem naciągów i sykaniem nawierzchni pod pode­szwami graczy, kiedy pierwszy strzęp nocy, migotliwie czarny, przemyka lotem nietope­rza nad tym ceglastym placem i nad białymi sylwetkami, kiedy nie wiadomo skąd nad zie­mią, dookoła tak harmonijnie uciszoną, roz­snuwa się piołunowy zapach palonych traw, wtedy, a przynajmniej raz w takiej chwili, skoro teraz wydaje mi się, że zawsze, więc raz na pewno, ten szary, cieniami pręgowany niepokój, zaczajony jak kot na ptaka zasy­piającego o zmierzchu, skacze do gardła czternastolatka i nie ma nic: ani ciała, ani

spojrzenia, ani ruchów tej kobiety z kortu,] tylko jest miękkie, dławiące wspomnienie utraconego, bo nawet mając czternaście lat można już zostawić za sobą opuszczony dom z zapachem starego kredensu i wełnianej sukienki matki, z głosami kolegów w ogro-l dzie i z podrapanymi kolanami przyjaciółki, a najbardziej z NIM, który jednak istnieje I nadal i znajduje się gdzieś, w jakichś lasach na granicy i właśnie to „nie wiadomo gdzie” jakby drwiło z obietnicy czasu, mającego go zwrócić. W takiej chwili tam na korcie od­dalała się ode mnie razem ze swoimi partne­rami i była tylko jedną z grających debla, należała do tego zimnego miasta, zalatującego rzeźnią. Ale to zaraz mijało. Wystarczył jakiś jej okrzyk niskim, jakby zmrożonym głosem, albo gwałtowny skręt, przy którym odsłania­ły się uda. Była dla mnie początkiem tajem­nicy. Ale nie tylko wówczas, kiedy miałem czternaście lat, piękno oznaczało dla mnie tajemnicę... Odkryłem, gdzie mieszkała. To był dom na osiedlu willowym w stronie Księżych Gór. Gęsty powój oplatał siatkę do­okoła ogrodu. Przez ten zielony mur niewiele mogłem wypatrzyć. Naciskała dzwonek i aż tutaj, na drugą stronę ulicy, dolatywało do mnie jakby ziewnięcie zawiasów, a potem cichnący stukot obcasów na betonie, zanim łopot furtki nie zamknął się za nią i nie odciął mnie tu, w głębokiej ciemności, bo za­wsze tylko po ciemku towarzyszyłem jej po­

wrotom do domu. A później któregoś dnia ¿późniłem się na lekcje, wpadłem do klasy jak baran do zagrody, tak to określił wycho­wawca, koledzy wybuchnęli śmiechem, rze­czywiście musiałem mieć barani wyraz twa­rzy i nawet nie orientowałem się, ile czasu upłynęło od dzwonka, nie umiałem odpowie­dzieć do rzeczy, wiedziałem tylko, że czeka­łem na próżno, że nie przyszła tam, gdzie po­winna była przyjść, i chciałem tylko, żeby już było popołudnie i żebym pobiegł na kort zobaczyć, czy jest tam. Nie było jej ani tego dnia, ani następnych dni, ani na korcie, ani po drodze rano. Czułem, że już jej nie zoba­czę. A jednak zobaczyłem ją.

...stałem w oknie, kiedy na Rynek wtacza się odkryty samochód osobowy malowany w brunatne i zielone łaty, mija pomnik, słoń­ce błyska na srebrnych sznurach, guzikach

i krzyżach tych, co siedzą w aucie, opisuje półkole i zatrzymuje się pomiędzy sklepem Korzeniewskiego a restauracją „Książęcy Dwór”, na wprost pruskiego muru... Słońce oślepia mnie, ale nie będę mógł odwrócić gło­wy, nie odwrócę jej przez cały czas aż do samego końca; tylko wzrok zaćmiewa mi się

i kiedy, przetarłszy oczy, znów ogarniam tę prześwietloną scenę z najbardziej nie ist­niejącego filmu, za pierwszą ciężarówką uka­zuje się grupa wrośniętych w bruk mężczyzn, jakby właśnie ten bruk krzyknął, a oni byli tyrrt skamieniałym krzykiem, którego nigdy

nie wydadzą ich usta, ponieważ czarne chu­stki zasłaniające twarze...

Tędy szedłem z Piotrem po tym deptaku, prowadzącym do kina Apollo przez bulwar Trzeciego Maja i dalej obok poczty w górę ulicą Wybickiego aż do Rynku. Przyjechał wtedy do mnie. To był mój pierwszy rok po­bytu na tym wygnaniu. Te dwa dni Bożego Narodzenia i jeszcze cztery na dodatek, nie­cały tydzień wyrwany zimnym miesiącom, pustym dniom w obcej szkole i w domu wu­jostwa, który nie był żadnym domem, tylko stancją, wujostwo zaś to byli: łysy, zrzędli­wy starzec oraz chuda megiera, patrząca mi na ręce, kiedy sypałem cukier do szklanki, jedną i pół łyżeczki, nigdy więcej, zgodnie z pouczeniem. I właśnie w tym domu w po­nurej jadalni z czarnym kredensem siedzia­łem przy stole jak u siebie, sypałem cukier, dwie czubate łyżeczki, jadłem i piłem, i pa­trzyłem w oczy megiery, a ona odwracała spojrzenie i tylko chwilami żółty koci błysk wymykał jej się spod powieki, ale co mnie mogła obchodzić megiera, kiedy obok mnie miałem mojego dorosłego brata. Szliśmy więc tymi ulicami, mijaliśmy grupki licealistów albo nas wyprzedzali zdobni w amarantowe otoki na czapkach, ściśnięci cielistymi pasami, świecący bielą rękawiczek podchorążowie z Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Zawsze się śpieszyli i nie tylko ei, którzy na Rynku skręcali do „Książęcego Dworu”, ale i tacy, co

)

zawracali tutaj i robili turę w dół, do kina Apollo. Znów maszerowali po dwóch albo po trzech, podzwaniając ostrogami, jakby nie do­strzegali nikogo, nawet pensjonarek, nawet prawdziwych kobiet. Ale Piotrowi salutowali elegancko. Piotr śmiał się z nich. „Kobyla- rze — mówił ^ wojsko malowane”. Wieczo­rem opowiadał mi różne historie z pułku. Le­żeliśmy w ciemności. Ja na swoim miejscu, a Piotr na łóżku Jędrzejczaka, mojego współ- lokatora, który akurat przebywał szczęśliwie na świątecznym świniobiciu u matki. Wtedy dowiedziałem się, na czym polega towarzyska zabawa oficerska, zwana kukułką. Że jeden z grających kuca w kącie ciemnego pokoju

i kuka, i zaraz odskakuje w bok, a jego partner z drugiego końca strzela w to miejsce, skąd doleciało kukanie. A później jeszcze mówił mi Piotr o wojnie, o tym, że chyba w tym roku, a jeśli nie w tym, to już w następnym na pewno Niemcy napadną na nas. A potem mil­czał. Wpatrywałem się w różową świetlistość powoli obejmującą jego twarz, bo właśnie za­ciągał się papierosem i czerwony ogienek roz- żagwiał nad nim ciemności w małą łunę.

Niech tylko zaczną — uniósł się nagle na łokciu urządzimy im Psie Pole pod Grun­waldem, za jednym zamachem, żeby mieli dosyć.

Piotr zgasił niedopałek i tak gęsta ciem­ność zamurowała pokój, że można byłoby ro­zegrać partię kukułki.

Powiedz teraz, jak ci jest naprawdę na tym Pomorzu?...

Bo ja wiem — odpowiedziałem, w tej. chwili było mi przecież dobrze — bo ja wiem, jak mi jest. W Siedliskach to wiedziałem, jak mi było...

Piotr nie odzywał się,

Po co pytasz? Pisałem do ciebie...

Tak — odparł Piotr — pisałeś. Na wa­kacje będziesz mógł jechać do Siedlisk.

Ciemność ogarniała teraz moje ciało, pod­pływała ku mnie z gwizdem pociągu, z szu­mem starych świerków, z brzęczeniem pszczół w słońcu, w suchym, upalnym, przeniknię­tym zapachem zbóż powietrzu.

...słońce oślepiało mnie, ale nie będę mógł odwrócić głowy, nie odwrócę jej do końca. Czy to były naprawdę czarne chustki? Póź­niej, podobno, zarzucali worki na głowy. Al­bo żadnych opasek, tylko usta zagipsowane... To były jednak czarne chustki... Twarzy prze­cież nie widziałem. Tylko włosy. Te jasne, w słońcu niemal białe włosy, których jasność tak się odcinała od czerni przepaski. Miał na sobie długie buty, bryczesy chyba popiela­te i zielonkawą marynarkę. Nie mundur. W tej pierwszej partii nie było żadnego w mun­durze... Więc stałem w oknie i patrzyłem na tę skamieniałą w słońcu grupę i nic nie rozu­miałem, jednocześnie wiedząc już wszystko, bo w tej sekundzie wł.aśnie coś we mnie do­konało dzikiego skoku, coś, czego nie umiem

| teraz nazwać, w każdym razie nie rozum, rozum w blasku tej eksplodującej ciszy onie­miał...

Tak samo, jak wtedy, odbywa się szlifowa­nie bruków na tym deptaku. Tylko oblicze spacerującego tłumu zmieniło się. Znikły bia­łe rękawiczki, amarantowe otoki i szable w niklowanych pochwach. Mundurów jest

o wiele mniej. I ani jednej znajomej twarzy. Dżinsy, kolorowe pończochy, wiatrówki. Tak jak wszędzie. Ale od czasu do czasu wynurza się granatowy płaszcz z tarczą na rękawie, granatowa okrągła czapka z malinową wy­pustką. Tego już się byle gdzie nie zobaczy. Wygląda, jakby to były rzeczy sprzed dwu­dziestu lat, przechowane w rodzinnym kuf­rze i t^eraz donaszane przez synów moich star­szych kolegów. Patrzę tak, jakbym mógł po­znać któregoś z nich. Ale domy naprawdę roz­poznaję. Budynek poczty z czerwonej cegły, okrągły zegar nad wejściem i ten zygzakowa­ty szlaczek z zielonych kafli na wysokości drugiego piętra. Zmierzch dopiero zaczyna się przesączać na ulicę z bram i z okiennych wnęk i mąci czystą poświatę zachodu w tune­lu pomiędzy kamienicami, gasnący odblask, który jeszcze różowi niebo w stronie Rynku. W szybach na wyższych piętrach jakby czer­wone karpie wypływały pod powierzchnię stawu. Pachnie jeszcze wilgocią murów, ale

ten stęchły wyziew przenika świeży powiew 1 znad Wisły. Sklep Ruchu. Tan sam, w któ­rym przed dwudziestu laty kupowałem „Przegląd Sportowy”. Te same schody, ze stopniami okutymi żelaznymi krawędziami, • wytartymi na stalowy połysk. „Rzeźnictwo”., Prosię z gliny, malowane na jasnobrązowy, prawie pomarańczowy kolor. I metki. Te sa­me metki z surowego mięsa, które wuj dosta­wał często na kolację. „Drogeria”. Na tej wy­stawie wisiały afisze i fotosy z występów ob­jazdowego kabaretu „Mazurka”... „Szew­stwo”. Nawet okrąglak do ogłoszeń na rogu ten sam albo taki sam, jak wtedy... „Eroi- ca” — nowy film produkcji polskiej... Kino „Przodownik”... „Mam tyle lat co Polska Lu­dowa!” ...„Czy pani mieszka sama?”... „Wie­czór wspomnień sentymentalnych”... „Alkohol twój wróg!”... „Finałowe spotkanie o wejście do I ligi koszykówki kobiet. AZS (Poznań) — KS Sparta (Grudzieniec). Niedziela, 7 kwiet­nia... Sala TKKF. Ceny biletów — 10 zł i 5 zł (ulgowe dla wojskowych i młodzieży szkol­nej). Przedsprzedaż w sekretariacie klubu” ...Żelazny krzyż przy wejściu na przedkoś- cielny placyk... „Res Sacra Miser”... I nawet te żelazne kraty ogrodzenia z pąkiem róży pośrodku każdego segmentu omamentacyjne- go. Okazuje się, że jednak pamiętam. Aż tyle mogę rozpoznać. Nie spodziewałem się, że od­najdę te ulice, te mury i różne kąty, tak jak­bym wrócił tutaj po paru dniach rozłąki. Tyl­

114

ko co z tego? Bulwar Trzeciego Maja nie do poznania. Nawet jeślibym całe miasto przy­wrócił pamięci. Nie ma kina Apollo i nie ma ani jednego domu po tej stronie ulicy. Tu, gdzie stały, rozpościera się szeroki trawnik z klombami pośrodku. „Grudzieniec — miasto kwiatów”... Mówiło się tak przed wojną. Ścieżki wysypane ceglaną tłuczką. Zawsze byli tacy praktyczni. „Porządek musi być...” Miasto kwiatów pachnie rzeźnią... Po drugiej stronie, na miejscu zburzonych kamienic, zbu­dowali już trzy długie bloki, różowy, jasno­zielony i bladożółty, i w górze, na wysokości trzeciego piętra, pastelowe tony ścian pod­kreśla smuga zachodniego światła, wtapiając te górne piętra w przejrzystą różowość nie­ba...

Nie dajmy się zwariować, redaktorze. Czy nie ma w Grudzieńcu nic ważniejszego od kriegsmordu sprzed trzynastu lat? Wy, stary rodak tutejszy, napiszcie lepiej o od­budowie. Nie chodzi o jakieś lakiernictwo. Chwała Bogu, inne czasy! Krytykujcie. Mate­riału nie zabraknie. Zresztą sami szukajcie, ja wam tylko powiem, że jak już jesteście przy tej sprawie Niedzielskiego, która — na­szym zdaniem — w końcu wyjdzie i tak na zero, tyle że zostanie ten smród, co go naro­biła prasa, i więcej nic zupełnie, jak już przy tym jesteście, to powinniście zainteresować się budową tysiąclatki, której nie mogą posta­wić pod dachem od półtora roku, i teraz są

dwa pytania: jak ratować społeczne groszel i kto pójdzie siedzieć za ten pomnikowy bu­bel. Nawiasem mówiąc, nosi on właśnie imię tego pechowca.

Niedzielskiego? — zapytałem.

Sekretarz Komitetu Miejskiego, czterdzie-

stoparoletni mężczyzna, sztywno uśmiechali jący się, jakby tym drewnianym uśmiechem spychał mnie wciąż na grząski grunt niedo­mówień, znów uśmiechnął się, ale jednoczeń nie — pierwszy raz od początku rozmowy -gj| kiwnął potakująco głową.

To jest, widzicie, sprawa Niedzielskiego taka, o której warto pisać. A nie tamta. Có da grzebanie się w mogiłach? Wy jesteście ro­dak tutejszy, ale taki więcej honorowy, no nie? Nie gniewajcie się. Skoro żeście na tym bruku przeżyli dwa lata jako chłopak...

Ulica mroczniała za oknem od lśnienia tego bruku zaciągniętego stalową oksydą wilgoci, szklistego bruku i chodnika z szerokich as­faltowych płyt i od ciemnego tłumu kamie­nic, wszystkich jednakowo szarych i osowia­łych na deszczu.

Widzicie, tutaj u nas przeszłość to za­wsze był ciężar, niełatwo znajdziecie w niej coś takiego, z czego by można zrobić dobre wybicie naprzód... Ciągle tylko upokorzenia. Czy koniecznie trzeba to powtarzać ludziom? Ja, widzicie, jestem z Madery i nikt mi tego nie musi nigdzie przypominać. I w gazetach też nie. Każdy ma tutaj ten swój balast,, co go

%iągnie gdzieś, i gdybym ja był na waszym miejscu i pracował w prasie, tobym spuścił zasłonę na te wszystkie kryminaltanga z od­kopanymi trupami.

Mówicie, że i tak nic z tego nie wyjdzie. I — Smród ten, co go robi prasa, to może być akurat wynik dla kogoś. Ale poza tym, rzecz jasna, zero z tego będzie. Chyba że ktoś chciałby ukręcić sprawę tysiąclatki za pomo­cą tego szajsówatego kryminału. Nikiel jeszcze bardziej zesztywniał za pustym, jakby wymiecionym biurkiem za szklaną taflą, pod którą błękitniało kilka lakierowanych wido­kówek neapolitańskiego morza i nieba.

| Ale my potrafimy powiedzieć: stop. Ten numer nie przejdzie, panowie. Niech sobie towarzysz Rufin sprowadza, kogo chce. Tutaj my jesteśmy odpowiedzialni. Nas Partia po­stawiła i póki co, to jeszcze nie idzie robić takich spraw na jej konto.

Teii numer...” Dopiero teraz dostrzegłem -ją pod tym szkłem; leżało tutaj kilka także i biało-czarnych zdjęć, wszystkie przedsta­wiające widoki morza, jakieś okręty wojenne, jakieś dźwigi w portach, i kiedy zlustrowałem kolekcję, wzrok mój wrócił do tego stada ku­trów rybackich w Ustce, na tle zachodzącego słońca, burtami przyciśniętych do nadbrżeża, rzucających wydłużone odbicia na uśpioną wodę basenu. Na pewno była to ta sama pocz­tówka, jaką dostali Wejroch, prokurator i ko­mendant MO. A więc sekretarz także. Nikiel

spostrzegł moje zainteresowanie. Stuknął pal-] cem w taflę, tam gdzie przezierał przez nią znajomy profil kontrtorpedowca.

„Wicher”. Poznajecie? Pięć lat pływa­łem na tej kanonie. A teraz mogę tylko w ob­razki spoglądać — uśmiechnął się. Ale tym razem nie było w jego uśmiechu nic drew­nianego. — Kto tam od nas ruszy w Polskę' albo i dalej, to przesyła takie fotosy...

A to? — wskazałem zachodzące ¡słońce i kutry w porcie Ustka — to wam też jakiś towarzysz przesłał?

Tę łajby? — pochylił się nad biur­kiem. — Nie pamiętam. Muszą tu leżeć szmat czasu. Posłuchajcie — rozprostował grubo- kościste palce i nakrył dłońmi kolorową ła­wicę widoczków, a wśród nich i kutry z Ust­ki — dwa lata temu próbowali jeszcze, tak bez dużych ceregieli, wywozić na taczkach. Ale dzisiaj nie idzie tego robić, jak się nie ma w ręku aktualnych materiałów. Chyba że wy­kopie się z przeszłości coś, co się nadaje, że­by podrzucić komuś pod okno, a potem rozej­dzie się takie smrodliwe echo na cały kraj oj­czysty.

...Mam się tym przejmować? Że wywio­zą kogoś albo że ci przeznaczeni na wywiezie­nie wezmą górę 1 pozamykają tamtych za ja­kąś tysiąclatkę? Dałem tę historię Niedziel­skiego na antenę po to tylko, żeby pokazać

niewłaściwość rozbabrywania ludzkich trage­dii na oczach tak zwanej opinii publicznej. Było to przed dwoma tygodniami po serii fe­lietonów Wejrocha i po odgłosie, jaki wywo­łały one w prasie ogólnokrajowej. Wystąpi­łem przeciwko rozniecaniu namiętności do­okoła sprawy; która tak głęboko ddtyczy jednego człowieka. Ale właśnie ten artykuł w „Tygodniku” i audycja w radiu narobiły sporo szumu; napłynęło mnóstwo listów. Większość zgadzała się ze mną, ale były i po­lemiczne, na temat granicy prawa tabu jed­nostki wobec opinii. Powstał problem. Tak stwierdziło kierownictwo radiofonii. Na pro­blemy poluje się dzisiaj jak na jarząbka albo na bekasa, albo na inny niecodzienny okaz ojczystej fauny. Skoro więc złapało się już problem, mogłem z tą kartą specjalnego tro­piciela skupić uwagę na sensacyjnej treści sprawy. Do tego upoważniła mnie dyrekcja. I nie tylko upoważniła... Problem jest, w po­rządku, a teraz walcie coś dla ludzi.

Nie miałem zamiaru walić niczego. A jed­nak doznałem w pewnym momencie takiego wrażenia, jakbym wpakował się w pułapkę, którą sam zastawiłem. Właściwie to ja prze­cież nie zastawiałem żadnej pułapki. Ale kie­dy poczułem się jakoś wepchnięty w sytu­ację mimowolną i przymusową, zrozumiałem, że jeszcze raz zrobiłem to; nic innego tylko moja własna publicystyczna aktywność roz­pięła dookoła mnie taką siatkę; odtąd, gdy­

bym zechciał zrobić jakiś ruch w tej sprawie,, zaraz poczuję miękki nacisk samoskrępowa*-* nia. Rzecz w tym zobowiązaniu, jakie się przyjmuje, zabierając w ogóle głos w podo-- bnej historii. Nawet kiedy ten głos okre­śla tylko jej ogólny charakter, ostrzegając przed czymś, zachowując higienicznie dy­stans wobec rozkładającej się tajemnicy i bez puszczania się od razu jej tropem. A zresztą,; może właśnie tym bardziej w takim wypad­ku... Miałem zamiar odmówić wyjazdu do Grudzieńca i nie zajmować się sprawą Nie­dzielskiego. Ale w tych właśnie dniach otrzy­małem odpowiedź od proboszcza z Klopowa spod Brodnicy.

...więc stałem w oknie i patrzyłem na tę skamieniałą w słońcu grupę i nic nie rozu­miałem, tylko wiedziałem już wszystko... Zo­baczyłem szereg Niemców w stalowych mun-* durach lotników, w saperkach oraz w heł­mach, zwróconych plecami dó nas, frontem do tego muru pomiędzy sklepem Korzeniew­skiego a restauracją „Książęcy Dwór”. I jed­nocześnie w tej skamieniałej grupie jakby spod ziemi wyskoczyły inne postacie w heł­mach, tak jak diabeł w jasełkach wyskakuje za plecami swojej ofiary, tylko że teraz było to przeraźliwe słońce i ten dzwon ciszy bijący nade mną zapowiedź, że za chwilę wszystko zrozumiem. A jednak w tym rozbłysku jeden z nich, za plecami tego o jasnych, prawie bia­łych, włosach, ukazał twarz wykrzywioną dzi-

120

kim uśmiechem. Chwycili z tyłu za ramiona skamieniałych w oczekiwaniu i pociągnęli ich, biegnąc pod ten mur pomiędzy sklepem Ko­rzeniewskiego a restauracją „Książęcy Dwór”, biały w słońcu, żebrowany czarnymi belka­mi. Poczułem ramię obejmujące mnie i jakaś dłoń zakryła moje oczy; usłyszałem głos jakby gdzieś daleko, a jednocześnie we mnie samym: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, módl się za nimi teraz i w godzinę śmierci ich...” To był głos mojej ciotki, ale inny niż wtedy, kiedy słuchałem go ze wstrętem. To już nie .była stara ciotka, tylko dobra ciem­ność przeciwko światłu eksplodującemu ca­łym ładunkiem szyderczej i śmiertelnej ta­jemnicy, ciemność w zapachu wełny i ziół, miękki sen dzieciństwa; szarpnąłem się raz i drugi, żeby skoczyć tam, w rozżarzoną prze­paść. Trzymała mnie. „Niech patrzy... —^ usły­szałem krzyk rzucony zdławionym szeptem — niech patrzy...” I -już byłem oswobodzony znów w tym słońcu, stałem w oknie, a może klęczałem, nie Wiem, pamiętam tylko, że po­wtarzałem przez ściśnięte gardło, kiedy do­okoła wzbierał kobiecy lament: „Módl się za nimi w godzinę śmierci...”, ja powtarzałem jak zaklęcie, które mogłoby to wszystko od­mienić, słowo: „Piotr... Piotr...”, z żarliwością taką, źe powinien usłyszeć i wpaść nagle ze swoimi żołnierzami, siejąc z karabinów ma­szynowych, powtarzałem szept,' a oni stali znów nieruchomi z rękami związanymi na

plecach, z czarnymi chustkami na twarzach, pod tym białym murem, żebrowanym czarny­mi belkami, bez ruchu i bez głosu, na wprost szeregu rozkraczonych lotników. Najpierw wyszarpnęło ich na wszystkie strony ze ska­mieniałości, jakby odzyskali ciała na tę jedną chwilę; jasnowłosy ugiął się w kolanach, gło­wę targnęło mu do tyłu i osunął się, jakby zapadał w bruk. Obok niego wysoki chłopiec w drelichu harcerskim, bo przecież nie w mundurze wojskowym, okręcił się na miej­scu i runął wyprostowany. I dopiero — echem tej eksplodującej ciszy — rozwleczona salwa zwaliła się i przygniotła padających. A po­tem zobaczyłem kilku naszych żołnierzy. Bez broni, a także bez odznak, bez czapek i bez pasów... Ale to były burozielone polskie mun­dury. Zobaczyłem,, jak podchodzą do tych le­żących pod murem w kałużach krwi. Ruszali się, jakby byli popychani wzrokiem Niem­ców. Ten ruch właśnie, bo wszyscy oni mieli w ruchach, w tym sztywnym, naglonym kro­ku mechaniczną gorliwość, jakby kierowała nimi, każdym stąpnięciem, jakaś precyzyjna aparatura, więc patrząc na nich widziałem, jak to, co oznaczało dla mnie męstwo, god­ność i łionor, obraca się w swoje własne za­przeczenie. Już się obróciło... Dwóch jeńców pochyliło się i dźwignęło z ziemi zwłoki har­cerza, jeden trzymał je za nogi, (Jrugi, ostrzy­żony przy skórze, zgięty głęboko, uniósł ten ciężar pod ramiona i obydwaj ruszyli poś-

Spiesznym skwapliwym truchtem, a głowa tamtego kołysała się nad brukiem. Dobiegli do ciężarówki i tak jakby wrzucali worek na wóz, zamachnąwszy się raz... zacisnąłem po­wieki: więc tylko usłyszałem stuk ciała ude­rzającego o pomost samochodu. A kiedy otwo­rzyłem oczy — stał tam. Krzyknąłem: „Piotr!” Stał obok tej ciężarówki, pomiędzy dwoma Niemcami w hełmach, wszyscy byli do nas odwróceni tyłem, stał z gołą głową, przygarbiony, jakby zmalały, a zerwane na­ramienniki sterczały szyderczo nad jego bar­kami. Wszyscy byli odwróceni, więc widzia­łem tylko tę sylwetkę, przytłoczoną do tego miejsca, skurczoną w poszarpanym mundu­rze...

Ciszej — rozległ się szept. O Boże, ci­szej...”

Więc pojechałem. Przy sobie miałem list klonowskiego proboszcza, na który czekałem pięć miesięcy. Długą pisemną wiadomość

o śmierci Piotra po komunikacie Deutsches Hotes Kreuzes z czterdziestego pierwszego roku: „Zawiadamiamy, że brat wasz poległ śmiercią żołnierza w wojnie, której Niemcy nie chciały”... „Niech Pan przyjedzie — pisał proboszcz z Klonowa — znalazł się człowiek, który będzie miał coś do powiedzenia o oko­licznościach śmierci Pańskiego brata. Doszło zresztą do mnie, że interesuje się Pan sprawą

Michała Niedzielskiego. W istocie wokół tej ludzkiej tragedii rozpętało się zbyt wiele nie­prawych namiętności. Należy w głębi duszy przytaknąć ogólnej opinii wyrażonej przez Pana. Społeczeństwo zbyt często uzurpuje so­bie przywilej bezwzględnego wkraczania oraz sądzenia tam, gdzie nawet Bóg nie podnosi głosu. Mimo że podzielam Pańskie zaniepo­kojenie i wolałbym się trzymać jak najdalej od tych rozgrywek, zachodzi okoliczność, w której z racji mojego powołania wypadnie mi, być może, dorzucić kapłańskie trzy grosze do owej historii, a to, żeby sprawiedliwość poszukiwana nie odcisnęła stygmatu krzywdy nie do naprawienia na kimś bezbronnym...” Czyżby ksiądz Błocki miał na uwadze ta­jemnicę spowiedzi? List był małym arcydzie­łem przebiegłości proboszczowej; z każdego istotnego zdania myśl czytelnika mogła wy­biec w kilku kierunkach. Ale jakie by to było zabawne rozwiązanie: przez sekret powierzo­ny księdzu. Tylko że takie rzeczy od dawna już się nie zdarzają. Poznałem księdza Błoc- kiego pół roku wcześniej w schronisku na Kondratowej. Znajomość taternicza, podtrzy­mana z mojej strony przez korespondencję, w której przypominałem o obietnicy poszuki­wania śladów śmierci Piotra. I teraz ten list. Z samej proporcji objętościowej poruszonych tam tematów wynikało, że ksiądz Błocki tkwi myślami w sprawie Niedzielskich. Zastana­wiałem się, skąd takie zaufanie do warszaw-

;

skiego publicysty, ledwie znajomego, że ser­wuje mu się wiadomość nie wiadomość, w każdym razie coś, co trzeba wziąć za sygnał uwikłania piszącego w tajemnicę. Przyznaję, byłem tym zaintrygowany. No i sam ten ele­ment czarnej sutanny zachęcająco, a tak nie­spodziewanie wkomponywujący się w ciem­ny, buroceglasty, nasiąkły krwią i wilgocią krajobraz tragedii. Koloryt ten był jedynym konkretem wyraźnym i niezmiennym, kie­dy myślałem o całej historii. Tylko tutaj mogła się zdarzyć zbrodnia bezosobowa, taka, w której jest ofiara, ale może nie być morder­cy, jakby noc tutejsza sama, bez czyjegokol- wiek współudziału, zabiła...

Grali jakiegoś rocka. Otworzyłem drzwi pustego korytarza i znalazłem się w pokoju pełnym młodych dziewcząt i młodych ludzi w zielonych dresach zrzeszenia sportowego „Sparta”. Dwie pary tańczyły pośrodku, a kil­koro innych siedziało na stołach pod ściana­mi. Na wprost drzwi stała szklana gablota ze srebrnymi pucharami. Na ścianach wisiały fotografie, dyplomy w ramkach, kolorowe trójkątne proporczyki. Tańczący — dwie dłu­gonogie dziewczyny i dwaj jeszcze wyżsi chłopcy,, jednakowo zieloni fil przyciągali się i oddalali od siebie w takt pokrzykiwań sak­sofonu. Przepraszam — powiedziałem do dWóch dryblasów w pozycji półleżącej na sto­le, wystukujących rytm piętami — pan Wej- roch gdzie może być? — Pierwszy w ogóle nie

zareagował, a jego głowa, kiwająca się z boku na bok, jakby przyśpieszyła dyrygowanie ca­łym baletem. Drugi spojrzał na mnie z dołu, bez żadnego zainteresowania, po czym leniwie wzruszył ramionami. Ktoś wyłączył adapter.

Szukam pana Wejrocha — powiedziałem w ciszy.

Dryblas powtórzył swój gest, odbił się ple­cami od ściany i miękko skoczył ze stołu.

Co się wygłupiacie? — usłyszałem z bo­ku. — Pan grzecznie pyta. — Przede mną stała ciemnowłosa dziewczyna, uczesana w koński ogon. — Niech im pan wybaczy, to są nieszczęśliwi głuchoniemi — wskazała obu dryblasów, którzy zaczęli się wykrzywiać i wymachiwać rękami.

Jestem tutaj umówiony z redaktorem Wejrochem —• powiedziałem.

Jacentego jeszcze nie ma —* odparła dziewczyna — redaktorek spóźnia się.

A pan może z prasy sportowej? za­pytała inna.

Będą wywiady przed meczem?

•— „Kurieer Sportowy”! — zaryczał głu­choniemy dryblas.

Kurier, nié kurier, w każdym razie nie sportowy — odparłem z godnością.

«— Nie sportowy... — powtórzyła ciemno­włosa — nawet widać, że coś innego. Ale pan jest z Warszawy? —$ zatrzymała na mnie spoj­rzenie. Raptem odwróciła się na pięcie, zawo­łała:

Idziemy, mistrzynie! —* i już nie było jej w pokoju.

Komanda męska na plac! — krzyknął któryś z dryblasów, podnosząc ramię. Stło­czyli się w drzwiach i po chwili słychać było tylko tupot nóg biegnących po korytarzu. Po­szedłem za nimi. Na dwóch kortach, zamienio­nych teraz na boiska koszykówki, uwijały się obydwie drużyny. Nowe, żółte piłki elastycz­nie odskakiwały od nawierzchni. Klaskały twardo o czarne tablice albo wirowały na obręczy kosza, albo od razu wpadały do bia­łej siatki. Ceglasty żwir syczał pod trampka­mi pędzących na kosz. Pachniało odtajałą zielenią. Murawa boiska do piłki nożnej zie­leniała świeżą trawą. Kilku chłopców, po­krzykujących i zdyszanych, uganiało się za piłką bezładną kupą, jak stado szczęśliwych psów. Słońce przypiekało, a lekkie podmuchy marszczyły powierzchnię ostatniej kałuży pod ścianą baraku. Usiadłem na ławce na wprost tego kortu, na którym trenowała żeńska dru­żyna. Skoki dziewcząt, ich szybki bieg, zwro­ty z piłką, a potem kozłowanie w ataku na kosz — wszystko odbywało się jakby w bale­towym rytmie. Zacząłem odróżniać zawod­niczki. Ta z końskim ogonem miała na dresie cyfrę 5 i nie była najlepsza, ale temperamen­tu jej nie brakowało. Po każdym celnym rzu­cie lekko podskakiwała, po nieudanym — po­trząsała głową, aż ciemny ogon otrzepywał jej plecy. Lepiej prezentowała się „ósemka”.

Wysoka, szczupa dziewczyna o sennej twarzy i o ruchach spokojnych, szybkich i precyzyj­nych. Świetna była także „trójka”; drobna i skoczna, wybijała się w powietrze jak zielo­ny pasikonik. „Piątka” z końskim ogońeni zo­baczyła mnie; w zamieszaniu pod koszem wi­działem, jak mówi coś do koleżanek; prze­rwały grę, jedna tylko kozłowała piłkę, a in­ne stanęły i po kolei spoglądały na mnie. Było do nich z pięćdziesiąt metrów, a jednak do­sięgły mnie te spojrzenia; nie czułem w nich sympatii, wręcz przeciwnie. Czy tylko dlate­go, że byłem obcy: facet z „ciepłych stron”, łysiejący ojciec rodziny? Pobiegły na środek boiska i nagle „piątka” zaczęła utykać, została poza kołem, które tamte uformowały. Kuśty­kając zbliżyła się do mojej ławki.

Boli? — Zapytałem.

Machnęła ręką. Podskoczyła na jednej no­dze i okręciwszy się, opadła na ławkę. Oparła stopę w czarnym trampku na kolanie drugiej nogi i zaczęła ją wyginać na wszystkie strony.

Nie mogę wysiąść przed niedzielą... — mruknęła.

O rany, Zulka, co jest?|g|- zawołała któ- raś z koła.

W porządku — odrzuciła „piątka”, po­stawiła nogę na ziemi — zaraz wracam. — Jakbyśmy popłynęły w tym meczu, Jezu Chryste..» ^- odwróciła się dó mnie — pan ma pojęcie, co za życie byśmy miały. Ja bym wywiała z miasta...

W— Takie zainteresowanie tutaj?

H — Chłopcy^ akby sobie używali. Te pata­łachy zazdroszczą nam, bo mamy większe sukcesy. A co do zainteresowania... to źle, że ktoś się interesuje sportem? Czym ma się in­teresować? Starymi morderstwami? Rzeczy­wiście u nas wszyscy młodzi żyją rozgrywka­mi. I starsi przeważnie też. Jak wygramy, to od jesieni zaczniemy jeździć na mecze po ca­łej Polsce. A może i za granicę...

Brawo — powiedziałem —.'założę się, że wygracie.

,iV—- Akurat. Gdyby było pewne, że ona za­gra.

Dziewczęta na korcie grały teraz w „wa­riata”. Rozstawione w szeroki krąg, rzucały piłkę, a dwie pośrodku starały się ją prze­chwycić. — Bez niej drużyna śpi. Tylko ona potrafi nas poderwać. Jacenty myśli, że jak on nas podkręci, to zaczynamy biegac, a na­prawdę to wystarczy, żeby Lina krzyknęła z boku.

Alina Niedzielska, prawda... Ona jest ta­ka dobra?

|4 Dobra?! Lina jest najlepsza ze wszyst­kich. Któraś może celniej rzucać do kosza, na przykład Czapla-ósemka, albo szybciej startować, ale przy Linie to i tak nie gra roli. Lina ma coś takiego... Pan ją widział? Lina jest najzgrabniejsza ze wszystkich. Podobna do tego swojego ojca. Tak mówią ci, co go znali. I Lina zawsze jest przytomna, ona się

nie łamie. Jak nie ma Liny na obwodzie, to ja się gubię, nie wiem, co zrobić z piłką...

Tak, to gorzej — powiedziałem — bo ona chyba jednak nie zagra za te trzy dni.

No właśnie — „piątka” aż podskoczyła na ławce — dlaczego?

Wzruszyłem ramionami.

Niech pan powie, dlaczego nie zagra?.,

To przecież wy ją znacie...

Ale pan pisze o niej...

Dotąd nic o niej nie pisałem.

:.tO tym wszystkim pan pisze...

-! Napisałem jeden artykuł przeciwko ro­bieniu sensacji wokół nieszczęścia.

To ładnie — drasnęła mnie kosym spoj­rzeniem. Miała chyba nie więcej niż osiem­naście lat. Zawsze onieśmielał mnie ten zu­chwały wzlot młodości. Może dlatego, że sam nigdy nie osiągnąłem takiego wieku. Czub­kiem trampka kreśliła na żwirze jakieś zyg-. zaki. Przez cienką wełnę dresu zarysował się mięsień naprężonego uda. LINA przeczy­tałem. Szybko starła litery. Więc dlaczego ona nie zagra, niech pan powie...

Nie wyobrażam sobie, żeby chciała wyjść teraz na boisko w takiej sytuacji.

§ Teraz — powtórzyła krzywiąc się — cią­gle jakieś teraz...

A jednak... Grać przed ludźmi, którzy będą na nią patrzyli jak na ofiarę rodzinnego dramatu...

Co z tego? — półleżąc na ławce, z ra- 130

Mionami założonymi pod oparcie i obejmując je od spodu, nogami zrobiła nożyce nisko nad ziemią. • Niech sobie ktoś patrzy. Teraz świat jest inny. Naprawdę, nas to nie doty­czy.

r — A ja myślałem, że tutaj coś się dzieje obecnie. Nawet dla was.

H -— Nas nie obchodzą stare historie. Jeżeli kogoś ciekawi, to najwyżej tak, jakby czytał powieść sensacyjną.

Zza baraku wynurzył się Wejroch. „Piątka” dostrzegła go i zerwawszy się bez słowa, po­biegła na kort. Wejroch krzyknął najpierw do ćwiczących dziewcząt, żeby przerwały drzemkę, bo już jest kwadrans po pierwszej, i dopiero potem przywitał się ze mną. Był jeszcze bardziej niż zwykle hałaśliwy i to po­krzykiwanie w stronę boiska oraz niecierpli­we gesty zdradzały, że jest czymś podnieco­ny i jakby zbity z tropu. Koszykarki rzeczy­wiście chwyciły od razu inny rytm; trzy żółte piłki latały w kole po płaskich torach jak wyrzucone z procy. Godzinę temu dosta­łem taki list — powiedział Wejroch. Podał mi (groszową niebieską kopertę, zaadresowaną na jego nazwisko wprawiiym charakterem pisma, wyraźnie staroświeckim, wyćwiczo­nym na lekcjach kaligrafii, i z literami trochę roztrzęsionymi, co podsuwało myśl o starczej ręce korespondenta.

Szanowny Panie Redaktorze — brzmiała treść listu — gwoli tej prawdy i sprawiedli­

wości, w imię której pisuje pan w gazecie

o sprawie Niedzielskiego, proszę przyjechać do Brodnicy. Stan zdrowia nie pozwala mnie samemu wybrać się do Grudzieńca. To, co mam do opowiedzenia, nie nadaje się do prze-, kazania w liście. Pan poruszył przeszłość swo­imi artykułami; w tym wypadku stało się źle, chociaż nikt Panu nie powinien stawiać zarzutów. Tylko teraz z tej przeszłości jakieś echo, być może, odezwie się... Ktoś, kto nie chciał tego, ale teraz poczuje się zmuszony, a ten głos innym osobom przynieść może wie­le niezawinionego cierpienia. Dlatego właś­nie chcę z Panem porozmawiać. Proponuję spotkanie u mnie w domu, ponieważ, jak za­znaczyłem, znajduję się obecnie w stanie ograniczonej ruchliwości. Będę oczekiwał Pa­na w najbliższy piątek (6-go kwietnia) o go­dzinie 17. Nie miejsce w liście i zresztą za wcześnie jest, żebym odkrywał karty i co­kolwiek w tej formie ujawniał, niech Pan jednak nie traktuje tego listu lekceważąco. Proszę mi wierzyć, że dla głupstwa nie ścią­gałbym Pana z takiej odległości. Poruszając przeszłość, zachował się Pan jak uczeń czar­noksiężnika. Tylko że na te upiory nie ma w ogóle zaklęcia.”

Cwaniaki, co? -— rzucił Wejroch.

Podałem mu list w milczeniu.

Naiwne cwaniaki -4 powtórzył, patrząc mi w oczy. Wyczuwałem jego napięcie.

To nie dowcip — uciąłem.

p — A co? Skleroza? Jakiś stary maniak?

I Wzruszyłem ramionami.

r- Myśli pan, że to serio?

Przecież i pan tak myśli — odparłem — trzeba się przekonać..

1 — Ten numer z wyznaczeniem spotkania to gówniarskie zagranie. Ale nawet redak­cyjne wycirusy bawią się w te rzeczy.

Pojedziemy razem do Brodnicy, zgoda?

Nagle zrobiliście się cięci na sensację — mruknął.

Skoro raz żeśmy w to wleźli. Zwłaszcza wy, jako ten uczeń czarnoksiężnika...

Żachnął się.

Bzdura! Ćzy ja się zabawiałem pisa­niem? A gdzie w takim razie jest czarnoksięż­nik. Chyba Benek-szef, co? Jakiemuś starusz­kowi nagagało się, a my będziemy zasuwali do Brodnicy.

Czy wy nie znacie przypadkiem księdza Jana Błockiego? -7- zapytałem.

Księdza prefekta Błockiego?

Zdaje się, że był prefektem parę lat te­mu, ale teraz jest proboszczem w Klonowie między Brodnicą a Iławą.

To by się zgadzało — odparł Wejroch — przenieśli go z Grudzieńca w pięćdziesiątym siódmym roku po tej awanturze z krzyżami w, szkole, o której wspomniałem w związku z Zimnochem.

Czyli że ksiądz Błocki był kolegą Nie­dzielskiej...

Można tak powiedzieć.

Byli w złych stosunkach?

Do tej historii z krzyżami, zdaje się* że * nic między nimi nie zaszło. Tyle że ksiądźl Błocki przyjaźnił się z pierwszą żoną Nie- : dzielskiego.

Wyjąłem z kieszeni list od Błockiego. — Dostałem to od niego przed wyjazdem z War­szawy -Ą powiedziałem, rozwinąłem arkusik i podałem Wejrochowi — poznałem go przy­padkowo parę miesięcy temu, a ten list jest odpowiedzią na prośbę odszukania śladów po moim bracie.

Wejroch czytał powoli, jakby uczył się na pamięć zdania po zdaniu. — Już rozumiem -Jj| rzucił nagle, oddając kartkę.

Za jednym skokiem zrobimy te dwa miejsca — powiedziałem.

Uczeń czarnoksiężnika — mruknął Wej­roch — cholera! Potrzebowałem w to wła­zić? Teraz okaże się, że mbje pióro było dla kogoś nożem w brzuchu.

Nie wiemy, o co chodzi |te odparłem — ale bez względu na dalszy ciąg niech pan so­bie nie da wmówić, że pańskie pióro było la­seczką czarodziejską rozpętującą żywioły.

Wejroch przytaknął skwapliwie.

| Nikt z nas nie ma takiej laseczki -— ciąg­nąłem: tylko czasami wygodniej jest po­wiedzieć, że ją mamy.

Ci, co lubią to na każdym kroku pod­kreślać, w rzeczywistości mają gdzieś'''opi-

134 k*.

ńię — dodał Wejroch — ja znam takich. Je­steśmy dla nich spece od zacierania śladów i odwracania kota ogonem. No, zobaczymy, co z tego wyniknie... Pójdę teraz, pogonię dziewczęta. Pan popatrzy?

Dziewczęta pozrzucały dresy, rozstawiły się w dwóch piątkach do gry, Wejroch stanął po­między obrotowymi, z piłką na dłoni, z gwiz­dkiem w zębach. Beknięcie syreny, i już obie środkowe zawisły w wyskoku. Słońce przy­pieka. Głosy grających gonią się po boisku, piłka rytmicznie tętni na korcie, przynagla uderzenia, jakby serce szybciej pulsowało. Przypływa ku mnie zapach spulchnionej zie­mi i palonej trawy. Oddycham tym zapachem. Z przymkniętymi oczyma, słońce miękkimi czułkami dotyka opuszczonych powiek, słyszę capie beczenie Wejrocłiowego gwizdka wśród dziewczęcych nawoływań. Siedzę jak przy­rośnięty do ławki, z głową odrzuconą, ramio­na rozkrzyżowałem na oparciu i czuję tylko lekkie łaskotanie w opuszkach palców i ucisk w krtani, jakby dym dawnego ogniska, ten kłębek piołunowej woni, utkwił we mnie. Jakby nic nie było pomiędzy tym szaleń­stwem radości na wiosennym boisku, na kieł­kuj ącej trawie, z piłką, w rozwianym palcie, a po chwili już bez palta, a potem w samej koszuli i spodenkach, z podrapanymi kolana­mi, z krzykiem, który koziołkuje nad mura­wą, z wrzaskiem, kiedy piłka odskoczy od no­gi jak z procy i przemknie nad słupkiem wbi­

tym w ziemię lub nad stertą palt oznaczają­cych sztangę, jakby nic nie dzieliło tego szalo­nego psiego szczęścia od piołunowej woni, miękkim kłębkiem utkwionej nisko w gar­dle. Jedno jakby następowało bezpośrednio po drugim — dziewczęta z wesołym nawołyij waniem skaczące do piłki w tym rozbudzo­nym powietrzu wiosny zaraz po chłopcach, uganiających na trawie, wśród których i ja byłem; ci chłopcy, którzy i teraz wrzeszczą na placu obok, i tylko mnie już tam nie ma... Ale jestem tutaj z tym kłębkiem piołunowej wo­ni, a więc z ukrytym w nim smakiem owego spazmu psiego szczęścia na widok zaziele­nionej trawy. To, co było —*■ jest ciągle. Tak to właśnie w takiej chwili — z tym kłębkiem piołunowej woni, kiedy to, co było, i to, co jest, wszystko w nim się zawarło — zostaję sam, i w tej. chwili, teraz, jak nigdy, czuję, że kłębek wonnego dymu, dławiący oddech, jest jądrem spełnionej mojej samotności. Bo właśnie dlatego, że rozpoznaję smak dzikiej radości, która pędza po trawie dwunastolat­ków, dlatego, że czuję zapach niby ten sam, co oni, w istocie zaś jakby jego odczynnik przeżarty pamięcią, to właśnie dlatego od­dziela mnie od tych chłopców i dziewcząt, od ich śmiechów, skoków i krzyków, piętno czło­wieka dotkniętego zaraźliwą chorobą. Za dużo jest tego słońca, tego śmiechu* za dużo nie­wiedzy... Powinienem już sobie pójść stąd. Tam będę na swoim miejscu,.. Wśród szep­

tów podejrzeń, w mgłach dławiących ludzkie głosy, w głębi nocy ciasnej jak dół w ruinach, a po chwili rozległej jak sierpniowe niebo roziskrzone gwiazdami. X nagle pierwszy raz chyba czuję, że coś pociąga mnie w tajemni­czej sprawie Niedzielskiego. Ten ciemny kriegsmord jest przecież śladem tamtych cza­sów prawdziwego doświadczenia. Mogą się w nim kryć wszystkie barwy znajomych nocy. Jakby furtka w murze, którą wystarczy pchnąć, żeby odsłoniła się ścieżka wiodąca ku najważniejszym chwilom... Furtka w mu­rze? W starym, pruskim murze, podziurawio­nym kulami?...

Staliśmy przed witryną Korzeniewskiego, która już nie była wystawą sklepu materia­łów piśmiennych, bo w głębi, tam gdzie przedtem wisiała mapa fizyczna Europy i ma­pa Polski, teraz czerwieniała olbrzymia fahna z czarnym hakenkreuzem pośrodku białego koła, niżej zaś, obramiony jodłową girlandą ze złoconymi szyszkami, wpatrywał się w nas Hitler. Dookoła cały Rynek udekorowany był chorągwiami, największa zaś zwisała ze skoś­nie zatkniętego masztu nad wejściem do re­stauracji „Książęcy Dwór”. Dopiero zmierz­chało, ale przez otwarte na oścież drzwi światło z iluminowanego hallu wypromienio- wało już elektryczną aureolę nad schody i nad podest, zasłane wiśniowym chodnikiem,

i nad dwóch Niemców w brunatnych koszu­lach przeciętych koalicyjkami, stojących w rozkrokach, z dłońmi na klamrach szerokich pasów. Staliśmy więc na wprost hitlerowskiej warty i flagi nad wejściem do „Książęcegd Dworu”, a bliżej na prawo od nas bielał w półmroku mur. W Bydgoszczy na takim mu­rze miał się codziennie o świcie ukazywać1 krwawy odcisk ręki. Powiedział mi o tym Mundek Bosek, jeszcze przedtem, zanim zna­leźliśmy się razem tutaj, przed sklepem Ko­rzeniewskiego, obok białego muru, obsypane­go jakby czarną ospą. Dowiedziałem się także od Mundka, który miał nie więcej lat ode mnie, ale w domu u niego słuchano jeszcze radia, dowiedziałem się, że dzisiaj w południe Niemcy Wkroczyli do Warszawy. A więc to dlatego te fahny w oknach i na słupach i ta gala w „Książęcym Dworze”, straż i ilumina­cja, i dźwięki walca dobiegające z wnętrza, a także szereg samochodów zaparkowanych wzdłuż chodnika. „Skoro padła Warszawa, jeśli Warszawa padła...”

Żebyśmy mieli teraz karabin maszyno­wy... r~ zaszeptał Mundek.

Chociaż jeden karabin maszynowy... — powtórzyłem.

Albo granaty...

Ze trzy granaty...

Wleźlibyśmy na któryś dach i z dachu — ciągnął Mundek.

Odprowadzaliśmy wzrokiem tego generała

w płaszczu z czerwonymi wyłogami, który krok za krokiem wchodził majestatycznie na schody, a dwaj adiutanci postępowali za nim. liii-' Ty kikuj na jego dekiel — mruczy Mun- dek -—jak basen, co go dawali do srania w szpitalu, kiedy byłem chory.

; — Czekaj no — przerwałem mu — słu­chaj, jak grają. — Bo doleciały mnie teraz dzikie tony marsza: Heili heilą.

■ — Jak już zrobią z nimi koniec —: ciągnął Mundek w chłodnym zapamiętaniu poszu­kam sobie takiego cylindra i zaraz w niego nasram, i

Generał zniknął nam z oczu, zajechał na­stępny samochód i jeszcze jeden, i z każdego wysiadali oficerowie i cywile w pumpach i w czarnych garniturach, i po kolei pochła­niało ich światło i muzyka, a myśmy wciąż stali, aż zamajaczyło u wylotu Wybickiego niewielkie czerwone auto, minęło pusty cokół pomnika pośrodku Rynku i wtedy już wi­działem, że to jest tamten opel, nie żaden in­ny, tylko tamten na pewno, i kiedy się za­trzymał przed schodami „Książęcego Dworu”, serce zaczęło mi bić, tak że nie słyszałem in­nej muzyki oprócz tego tam-tamu, w samym środku dżungli. We mnie. Mogłem jej nie po­znać? Zanim jeszcze ukazała się ńa stopniach, zanim w ogóle się ukazała, wystarczył jeden ruch przy otwartych drzwiczkach samochodu i w tym ruchu mignięcie czegoś tak nie­uchwytnego, że nawet nie zostanie odnotowa­

ne przez pamięć, coś jak zalśnienie włosów albo wymknięcie się jednej nuty z ogólnego rozgwaru. Stała na schodach w długiej sukni i narzuconym na ramiona okryciu, cała po­łyskująca jaskółczą czarno-bielą z małym do­datkiem błękitu. Odblask od drzwi ozłacał jej włosy, a twarz miała spokojną i tak pięk­ną, że poczułem w sobie poryw do klęknięcia. Tak, nigdy później nie spowiadałem się z tego wrażenia, jednak na dnie różnych moich wy­znań kryła się ta właśnie chwila przewrotno­ści chłopięcego serca. Wstydziłem się mojej małej, lecz podłej zdrady, tym podlejszej, że tak instynktownej i niewinnej, i w tej swojej krystalicznej niewinności nie poddającej się żadnemu działaniu analizy inteligencji ani doświadczenia. Mam, bo kto nie ma, kilka takich epizodów, o których nigdy nie mówię, choć dobrze o nich pamiętam. Coś bez konsek­wencji, w gruncie rzeczy naturalny odruch wzruszenia zadurzonego chłopaka. Tak, ale to było obok muru, pod którym stało się to, do czego zawsze przymierzać będę napięcie róż­nych uczuć i według czego będę rozróżniał... No więc i wtedy, po tym oszołomieniu, jakby ze zdwojoną siłą szarpnęło mną i wszystko gdzieś się obsunęło, zostałem gwałtownie pu­sty, tylko przeciąg wymiatał resztki czadu.

Nie jestem dzisiaj pewny, czy stojąc na tych schodach, zwrócona do samochodu, z którego wysiadł wysoki oficer i ten jej partner z kor­tów, ubrany w czarny smoking, z płaszczem

przerzuconym przez ramię, naprawdę roze­śmiała się, czy tylko tak ją sobie później wy­obrażałem z tym obcym, wyzywającym, szy­derczym, wrogim śmiechem...

Prokurator niewiele miał mi do zakomuni­kowania. Właściwie tylko jedno. Ponieważ ta druga okoliczność ledwie się ukazała, już zo­stała wyjaśniona i nie wniosła do sprawy istotnych elementów. Jechaliśmy więc we dwóch do tego Tarpna, żeby tam na miejscu przekonać się, czy stary fornal naprawdę wi­dział i słyszał owej październikowej nocy to wszystko, z czym po trzynastu latach naj­pierw wygadał się przy wódce, a później, przywieziony przez kierownika PGR-u i se­kretarza komitetu zakładowego, złożył w pro­kuraturze mętne zeznanie. Bardziej zresztą chodziło o to, czego w swojej relacji nie do­powiedział, bo jeżeli opierała się ona na rze­czywistości, a nie wysnuł jej sam z siebie drzemiący na jakimś strychu pająk starczej pamięci, to zdaniem prokuratora musiała zo­stać reszta, z której fornal się nie rozliczył.

Prokurator podchodził do badań psycholo­gicznie. Doświadczenie uczy go, że tego ro­dzaju świadkowie, którym odbiera apetyt wszelkie zetknięcie się z milicją, nigdy nie mówią całej prawdy, zawsze zachowują dla siebie coś, z czym będą mogli jeszcze zrobić to, co zechcą, w ostateczności wykupią się

tym przed sądem. Postać Józefa Kanisty, ro­botnika rolnego z PGR-Tarpno Wielkie, była jakby stworzona według tego wzoru na takie okoliczności. W majątku miał opinię człowie^ ka łatwo idącego za głosem natury wbrew sztucznym prawom własności; nawet odnoto­wano na milicji dwa czy trzy wypadki, kiedy przekroczył te przepisy niemal odruchowo^ tak jak zając przeskakuje miedzę. Takiego świadka trudno nie podejrzewać o jakieś przemilczenia. Choćby okoliczności, które za­prowadziły go nocą w pobliże ruin samotnej willi na pustkowiu. Mówił, że gdzieś tam wte­dy, wędrował, od kogoś, za czymś, po coś. A odpowiedź na pytanie nie była trudna, je­śli się wiedziało, że do willi przylegają łąki należące do folwarku Tarpno i na tych łąkach stoją zawsze brogi rajgrasowego, mlekodaj- nego siana. Stoją tam i teraz; dwa nawet zu­pełnie blisko szarych murów z pustymi oczo­dołami okien. W ogóle wszystko dokoła wy­gląda tak, jak mogło wyglądać tamtej nocy. Tylko te trzy pryzmy cegieł z rozbiórki pod frontową ścianą; tego wtedy nie było.;. W środku natomiast zostało jedno rumowisko z jamami i usypiskami. Niebo błękitnieje wy­soko nad tą stęchłą studnią pomiędzy cztere­ma murami i nie jest tutaj ani ponuro, ani groźnie, i widok tej ruiny nie podsuwa żad­nych dzikich obrazów tylko zwyczajną myśl

o przyśpieszonej erozji.

P — Iść taki kawał od miasta, żeby tutaj za­mordować...'"*

I — Iść taki kawał, żeby zostać zamordowa­nym — odpowiadam prokuratorowi, i;:"— Jednak w obu przypadkach, przyznajcie, to jest przyczyna...

Nawét żeby iść ten kilometr za miasto, przyznaję.

Nie wierzę w kapturowy sąd i w wyrok organizacji, chociaż przez jakiś czas wyda­wało mi się to najbardziej dorzecznym przy­puszczeniem.

Dlaczego teraz w to nié wierzycie? — pytam.

Niech się pan rozejrzy. To by musiała być jakaś dziecinada, zabawa w Zorro na tle scenerii gruzowiska; może jeszcze trupie czaszki, peleryny i zapalone świece...

Patrzę w górę z dna tej pleśniejącej studni na niebo, po którym przemyka bezkształtny obłok, a potem opuszczam wzrok. Prokurato­rowi brakuje chyba jeszcze ze trzech lat do trzydziestki, taki jest teraz pewny swego, jak ci, którzy nigdy nie mieli okazji przekonać się, jak to bywa, kiedy niemożliwe nagle zmienia się w kształt istniejącej rzeczy albo umierającego ciała...

Co dó mnie — mówię — z tych wzglę­dów nie odrzucałbym tamtego podejrzenia. Żyją jeszcze ludzie przywykli do załatwiania spraw w ruinach.

Ale. ten Kanista Zeznał, że widział tylko

dwóch ludzi idących tutaj i tego tylko trzy-- mał się przez całe przesłuchanie. Dwóch męż­czyzn idących w stronę willi...

Józef Kanista odpowiada na nasze pytania z początku półgębkiem, ale stopniowo, powoli rozkręca się. Za czym on rajzował wtedy, tej nocy trochę przeokropnej i markotnej, cho­ciaż nie za bardzo, jeżeli dojrzał figury dwóch mężczyzn na tej drodze przed ruiną, tak jak nas teraz widzi przy tym stole; pewnie że nie ze wszystkim tak samo, bo przecież dzisiaj jest bielutki dzień i odległość od nas tyle co koń grzebnie, a wtedy było na dobry rzut ce­głą i nie dla każdej ręki, toteż mówi się tylko do tego, że było ich tam na tej drodze dwóch, tak jak w kancelarii za stołem siedzi nie je­den pan i nie trzech, ale właśnie dwój ca, jak przy dyszlu. Rajzował, no rajzował tamtej nocy, mało się to nachodził człowiek w tam­tych latach, w okupację i zaraz potem także, a to za spyżą, a to za podpałką, przyznaję, że czasem coś się podniosło przy drodze, kto tego nie czynił, trzeba było się ratować, a tyl­ko głupi robi z igły widły, czyli, jak to mówią, donosuje. Tylko że jak na to, oni tutaj rodzą się z długimi jęzorami. Oni? A tak, bo sam Kanista nie jest tutejszy. W czterdziestym piątym roku, wracając z Reichu, zatrzymał się u wojennej wdowy i pozostał przy gotowym chlebie, nie śpieszący w swoje dalekie stro­

ny powiatu łukowskiego, gdzie nikt go nie wyglądał i nawet dziedzica, tak jaki i tarpa- nowskiego barona, diabli wzięli. Więc było tych dwóch ludzi na tej drodze w ciemności nie dość czarnej, żeby ich ukryć przed okiem zbłąkanego świadka, ale jednak na tyle gę­stej, że nic ten świadek nie może o nich po­wiedzieć, poza tym, że nadchodzili od strony miasta szybkim marszem, i to musi podtrzy­mać, bo ich kroki na błocie usłyszał najpierw, zanim dojrzał dwie jednakowo wysokie syl­wetki mężczyzn, i chwilę wcześniej, nim prze­niknęły słowa, jeszcze ciemniejsze od tej ciemności, w której kołowały.

Nie mogę dalej...”, powiedział jeden głos. „Już odpoczniesz”, odparł drugi. „Nie — po­wiedział pierwszy i po dobrej chwili: — ty tego nie zrobisz...” A ten drugi nic nie po­wiedział i słychać było tylko przyśpieszone stąpanie czterech nóg na nierównej drodze i oddech. „Nie — powtórzył pierwszy — Czar­ny, ty tego nie zrobisz...”

'It'Æê Zaraz — to prokurator jakby skoczył z góry; pochyla się nad stołem tak nisko, że jego tułów prawie leży na tym stole — jak mówicie: Czarny?

Ano — odpowiada Kanista — jakoś tak.

Człowieku, „jakoś tak”, to bardzo waż­ne, Więc Czarny?

Jakoś tak, chyba: Czarny albo Bury.

A może Szary?

f— Może i Szary...

No więc w końcu: Bury czy Czarny?.Jj Kanista wzrusza ramionami. Milczy. : „Czarny, ty tego nie zrobisz”, mówię. I co dalej? „Ja... Właśnie ja to zrobię...”

I wtedy obaj stają na tej drodze, to znaczy* jeden staje pierwszy, a drugi za nim i stoją tak w ciemności, która osłania twarze, więc: i spojrzenia wymienione w tej chwili, ale wydaje słowa, a także pewne gesty temu świadkowi spod brogu.

Jezu, co ty chcesz zrobić...”

Znów słychać ich kroki, taplają się w tym błocie. A teraz ten sam głos mówi coś, czego świadek nie potrafi dosłyszeć albo zrozumieć, a zresztą te słowa giną nagle, zdławione gwał­townym śmiechem.

Wtedy — mówi Kanista — ja sobie po­myślałem. A jakżem sobie pomyślał, to już nie było siły, żebym ja tam ustał. Nie mogło być takiej siły, żeby mnie utrzymała przy tej zdradzie, jak ja sobie pomyślałem. Z miejsca dałem nogę stamtąd na przebój, przez łąki, aby precz, aby od tego diabelskiego śmiechu.

Więc to było wszystko. I nie słyszał żadnego strzału ani w ogóle ńic w tych ruinach, kiedy oni tam weszli. Zresztą kto go wie, może do samego końca kulił się przy brogu, aż do chwili, kiedy słuch uchwycił w ciemności i w ciszy zjeżonej mżawką jedną jedyną detona­cję, tak głęboko stłumioną, jakby w nim sa­mym pękła napięta struna oczekiwania. I wtedy już na pewno dał nogę stamtąd i dra­

łował przed siebie z płachtą wypchaną sia­nem, jakby to za jego uczynek ścigał go ten śmiech i to twąrde echo jakiegoś podziemnego ■Wybuchu. Wiedziałem, że nie zmyśla. Wy­starczyło to, co powiedział o swoim strachu... Jest przecież nie stąd. Jemu także ciemność tutejsza zastępowała drogę. Tak jak mnie. Bo to gdzie indziej była taka noc, w której mo­głem się ukryć; długo wierzyłem, że czeka na mnie przesycona zapachem kwitnącego łu­binu, ze szczekaniem psów, z rechotaniem żab, ze znajomymi cieniami jabłoni pod ok­nem i pod niebem pełnym gwiazd, noc, do której mogłem uciec przed groźbą tych na­pierających tutaj ciemności. Wierzyłem, że zawsze, każdego roku i po każdej klęsce będę mógł wejść w nią, tak jak się wchodzi do ro­dzinnego domu. Ale czas naprawdę upływa i kiedyś spostrzegam, że zapach łubinu zwie­trzał, cienie jabłoni utonęły w mętnej ele­ktrycznej poświacie, młyn mechanicznych dźwięków starł naszczekiwania psów. Nie ma powrotów do takich nocy. Więc cofam się tu­taj, bo tutaj jest powrót, czuję* że mogę tu wrócić, mogę wejść w te ciemności, dawniej odpychająco obce, a dzisiaj przyzywające swoimi głębinami. Nurt czasu, na którym beznadziejnie sterować, jakby zawrócił i zna­lazłem się niespodziewanie w tym pobliżu. A skoro się znalazłem, to będę szedł dalej za majaczącym cieniem.

y pi Chwileczkę — pochylam się do Kanisty.

Dopiero teraz zadzwonił mały dzwoneczek. — Pan powiedział, niech pan sobie teraz przypór mni ■— spokojnie, to jeszcze żaden trop, ledwie błysk światełka — mówił pan, że jak ten pier­wszy głos odezwał się: „Nie mogę dalej”] to ten drugi powiedział: „Już odpoczniesz”. Więc proszę sobie teraz przypomnieć, czy on powie­dział: „Już odpoczniesz”, to znaczy: „Już ty odpoczniesz” czy: „Już pan odpocznie”?

Kanista wytrzeszcza oczy, chwytam rów­nież drgnienie na twarzy prokuratora, Kani­sta wzrusza ramionami.

gnig Pan naprawdę wymaga, żeby człowiek po trzynastu latach pamiętał formę, w jakiej ktoś zwrócił się do kogoś w rozmowie pod­słuchanej przypadkowo? -*■*- pyta prokurator i już nie kryje zawodowej drwiny.

Niczego nie wymagam — mówię — tyl­ko że pamięta się czasami najdziwniejsze rze­czy, niekoniecznie te akurat z głównego planu.

Być może — cofa się prokurator -— no i co, panie Kanista?

Ale — mruczy Kanista — patrzeć takie pany, jak już ciągnął człowieka kaźnić, to możeć jemu panował...

Więc pan to słyszał?

Tego ja nie powiem...

W drodze powrotnej prokurator podsumo­wał wizytę:

Właściwie wiemy już wszystko.

Wszystko? —zdziwiłem się.

Wszystko i jednocześnie nicdodał.

V'— Tak — zgodziłem się skwapliwie; bo ja

- nie wiedziałem wszystkiego, ale jednak coś już wiedziałem, a raczej przeczuwałem, że ' będę wiedział. Była więc różnica pomiędzy ;•. nami. Tymczasem nie chciałem jeszcze dzielić się z prokuratorem moim podejrzeniem, które nie obejmowało żadnej osoby, a tylko rzucało odrobinę światła w kierunku przeciwnym niż ten, gdzie błąkały się spojrzenia wszystkich zainteresowanych zagadką zbrodni. Wobec nagromadzonych ciemności tego światełka było tyle co nic; za to odczułem od razu gwałtowne zachwianie swojego odczucia spra­wy, to poruszenie emocji, które nastąpiło naj­pierw, zanim jeszcze zrozumiałem, że w ogóle jakiś ledwie błysk coś tam wskazuje, i to po­ruszenie wciąż trwało, niepokoiło, jakby gdzieś głęboko w ciemności, we mnie rozlegał się dzwonek alarmowy. Tymczasem więc nie mogłem dzielić się z prokuratorem swoim wrażeniem, dopiero po tej wizycie w Brodni­cy, kiedy coś się urealni, a liczyłem na to, wtedy powiem prokuratorowi, czego nie umiałem na razie nazwać. Prokuratora tylko na moment w trakcie samego przesłuchania Kanisty zelektryzował wymieniony pseudo­nim, teraz jadąc samochodem już mówi. nie­dbale o tej rewelacji. „Czarny” czy „Szary”, czy „Brudny”, a jeszcze „Rudy” albo „Siwy”, albo na przykład „Duży” czy „Mały” — rów­nie dobrze można iść tropem któregokolwiek r- z nich. To znaczy któregokolwiek kryptoni-

mu. Bo okazuje się, że Czarny też nie wypłyń nął spontanicznie z pamięci świadka. To na pierwszym przesłuchaniu sam prokurator za­pytał, czy wówczas tamtej nocy, nie padło ja­kieś imię albo.pseudo. Ale Kanista nie wie­dział, co to znaczy. Więc prokurator wytłuma^| czył mu, rzucając dla przykładu kilka prze­zwisk, ą wśród nich właśnie Czarnego. Kani­sta wysłuchał bez słowa, za to przy pierwszej okazji wzbogacił swoje zeznanie. Najistotniej-, sze dla prokuratora jest jednak to, że tutaj w ogóle tropy konspiracyjnych pseudonimów prowadzą w próżnię. Zbadane wcześniej akta Urzędu Wojewódzkiego z czterdziestego pią­tego roku nie ujawniły żadnych śladów po­wiązań Niedzielskiego z Bezpieczeństwem. Z drugiej strony jego należenie po wojnie do tajnej organizacji wydawało się mało praw­dopodobne. Na tym terenie terror wybuchnął dopiero wiosną czterdziestego szóstego roku, kiedy nagle objawił się wileński, repatriant Łupaszko. Do tego czasu, od dnia wyzwole­nia, w całym powiecie grudzieńskim nie za­notowano ani jednego zabójstwa politycznego. Było parę samosądów na niemieckich dono­sicielach, parę krwawych obrachunków in­nego rodzaju, ale także za winy okupacyjne» W tym wszystkim nie maczała palców organi­zacja. Rodzime kadry konspiratorów z okresu wojny bez porównania były tutaj słabsze niż w onegdajszym GG. Mała komórka Gryfa Po­morskiego, ekspozytura AK z nieczynną siat­

ką, kilku młodych ludzi, którzy podtrzymy­wali niejasne "wrażenie powiązań z patrio­tyczną efemerydą nazywaną w skrócie „Ostatnia Szubienica”. Żadna z tych grupek nie mogła pozwolić sobie na drastyczne akty zastraszania czy presji politycznej. Tym bar­dziej że ostry kurs wobec akowców trafił tu­taj na grunt mniej drażliwy niż w Polsce cen­tralnej i cała społeczność Grudzieńca nie brla- ła tak do serca spraw konspiracyjnych, uwi­kłana w pamięć mundurów feldgrau na grzbietach swoich synów, czasem mając zu­pełnie realne kłopoty z tą przeszłością. Wszy­stko to, zdaniem prokuratora, ograniczało do minimum prawdopodobieństwo politycznego podłoża zbrodni na Niedzielskim. Do partii Niedzielski nie należał. Prawda, że po powro­cie z obozu, niemal nazajutrz, zgłosił się do pracy i zaraz postawili go na czele komitetu odbudowy szkoły. Ale na razie nie angażo­wał się politycznie. Zresztą i przed wojną to, co robił, a ta działalność dawała się zauwa­żyć, było nacechowane jego indywidualno­ścią; dla każdego, kto dzisiaj wspomina go, reprezentował wówczas siebie, a nié jakąś siłę polityczną. Chociaż, jęśli się patrzy uważnie... Prokurator chce przez-to powiedzieć, że na­wet w takim wypadku istnieje obiektywnie społeczna wymowa aktywności jednostki. Niedzielski z początku wyrażał swoją postawą tendencje jakby lewicy PPS, później bardziej prawicowe. Co nie oznacza, że trzeba podwa­

żyć rys charakterystyczny tego człowieka, spontanicznie podkreślany przez wielu, ową zdolność napromieniowywańia sobą strefy! swojej działalności. W dwudziestym pier­wszym roku dwudziestoletni podporucznik Niedzielski, odznaczony krzyżem Virtuti Mi­litari, wraca do rodzinnego miasta. Jest w puł­ku jedynym oficerem miejscowego pochodze­nia. Inni Pomorzanie służą w rangach kaprali i sierżantów; dostali belkę albo dwie wyżej stopnia w kajzerowskim wojsku. Niedzielski staje się w mieście kimś, już nie tylko z powo­du wujka Fęglerskiego. Obywatele miasta, członkowie Bractwa Kurkowego albo Sokoła, przysiadają się do jego stolika w „Książęcym Dworze”. „Twoje zdrowie, panie leutnant...”, „Chłopie, aleś jest fajny wojak...”, „Patrzaj no, Kaczmarczyk, na tego kreuza...” Niedzielski przepija do starych, ale nie bardzo słucha, co mówią. A może właśnie oddycha atmosferą zwycięskiego powrotu przy kuflu piwa. Nie... Jeszcze ma przed oczami łuny nocą obiegające step, czuje zapach zmokłego igliwia i widzi trop księżyca w rzece podczas przeprawy. Jeszcze w nim nie umilkł jęk ranionego żoł­nierza, a rękom nie ubył ciężar martwego cia­ła. Jeszcze śni mu się bosonogi wróg, ściąga­jący koszulę do egzekucji, świecący chudymi żebrami. Budzi się ze snu pełen wrzasku „hu- raa”, dławiąc się krzykiem w biegu, z którego spada do ogromnego leja. Być' może słabiej, już dociera do niego zapach ogniska i ukraiń­

skiego sadu, i akacji po deszczu. Ale właśnie dlatego wsłuchuje się jeszcze pilniej w od­głosy swojego czynu. Więc to jest ów czyn młodości, wzlot, który wyznaczy skalę do­świadczeń? To nie jest mało żołnierska próba umierania. Ale Niedzielski zdobędzie więcej. Stanie się człowiekiem, który tym prawdziwym czynem określi wobec samego siebie, kim ma być, zaprzeczy pospolitej ka­pitulacji i rozkładowi ducha. Na razie więc ledwie słucha tego, co mu świadczą przy pi­wie Maciejak i Kaczmarczyk, ale przepija do nich. To jego odpoczynek w świecie, gdzie panuje pieniądz-cnota, pieniądz-rodzina, pie­niądz... Po roku otrzymuje drugą gwiazdkę i dowództwo batalionu. Typują go do Wyższej Szkoły Wojennej. Otwiera się perspektywa nie byle jakiej kariery. Ale na jesieni, wkrót­ce potem, jak Piłsudski odchodzi do Sulejów­ka, co zresztą nie ma z tym bezpośredniego związku, wybuchają w Grudzieńcu strajki robotnicze. Kiedy wydarzenia biorą obrót dramatyczny, do akcji wkracza wojsko. Na te­ren najcięższy, Grudzienieckich Zakładów Gumowych, w których załoga okupuje część fabryki, zostaje skierowany batalion Niedziel­skiego. Co on wtedy myślał? Czy to, co się stało godzinę później, było już na tyle dojrza­łe, czy zdecydował się postąpić tak właśnie, jak postąpił, już kiedy otrzymywał rozkaz, albo kiedy prowadził żołnierzy z bronią ostro nabitą przez wyludnione ulice przeciwko tłu­

mowi cywilów? Bo sam czyn trwał krótko/ ten czyn, który określił go nie tylko wobec siebie samego, ale i w oczach miasta. Jest on tylko nagłym olśnieniem, błyskiem mimo-; wolnej decyzji, skurczem mięśni, aktem za* skoczenia dla działającego? Krótkim spięciem wywołanym przez iskrę strzelającą z nałado­wanego powietrza? Czy raczej jest wewnętrzni nym zwarciem, kierowaną eksplozją siły gro­madzonej przez człowieka od dawna? Jak by­ło w tym wypadku? Gdyby to można odgad­nąć, zanim pójdzie się dalej jego śladem z te­go miejsca zaznaczonego krzyżykiem w każ­dym opowiadaniu. Ale nie można... Więc znamy, tylko schemat: Kiedy starosta wy­skakuje ze swojego samochodu, bo naturalnie musiał tam nadjechać czarnym fordem, po­dobnym do karawanu, i przed frontem woj­ska z bronią, u nogi krzyczy: „Niech pan strzela! Dlaczego pan nie strzela, poruczni­ku?!”, a z trzech stron, bo i od zabarykado­wanej bramy fabryki, i od obydwu zaułków, gdzie się zgromadziła młodzież Madery, lecą na żołnierzy grudy ziemi, szuter i kamienie, porucznik Niedzielski bierze reprezentanta władzy za ramię i mówiąc coś prowadzi opie­rającego się z powrotem do czarnego automo­bilu. A w chwilę później, kiedy wbiega pluton policji, bo oczywiście jest tam policja, i bły­skawicznie rozwija się W luźny szereg, aby w postawie „klęknij” repetować karabiny, a jakiś komisarz na skrzydle podnosi ramię:

v,pluton!” i zaraz rozleje się krew ludzi skłę­bionych za niską barykadą z beczek, w tej sekundzie furii i przerażenia, w ciszy, która ścisnęła mózgi, pomiędzy tą oniemiałą bary­kadą a wylotami luf na nią skierowanymi wyrasta właśnie on w hełmie ze srebrnym orłem, z krzyżem Virtuti, w niedbałym roz­kroku, z rękami w tył założonymi, twarzą do tych wylotów luf, i w tej sprężonej na całe miasto crszy, całe miasto aż po brzeg Wisły, po Tarpno i po Księże Góry, słyszy jego zi­mny głos: „No to strzelajcie, luje!”

Już po tygodniu był w cywilu. Nie został zdegradowany ani skazany na twierdzę, pew­nie dlatego, że wojsko weszło jednak na teren fabryki. Ale karierę miał złamaną. Wtedy jeszcze nie wszystkim tak bezwzględnie za­imponował jego czyn. Przecież naruszył dys­cyplinę, to zaś nie idzie pochwalać. Ale po czterech latach wraca do miasta z dyplomem magistra historii i z nominacją na wicedy­rektora gimnazjum. Jest po przewrocie ma­jowym, dawni koledzy proponują mu jakby powrót do służby czynnej, odmawia jednak, zjawia się w mieście rodzinnym, otoczony aurą bohatera i zwycięzcy...

- Chwileczkę -«-■ przerwałem prokurato­rowi — więc mówi pan, że wojsko weszło wtedy na teren fabryki?

No właśnie. Po kilku godzinach. Coś tam wytargowali z zarządem. Jednak... Rzeczy-

wiście, ten epizod rozładował bojową postawę strajku.

| — Chce pan przez to powiedzieć...

Nie chodzi o inteneje Niedzielskiego. Ale obiektywnie jego działanie...

Sprawiło, że nie została przelań#, krew... —»kończę.

No tak, pewnie...

"I przecież dlatego tylko stanął tam na­przeciwko karabinów.

Z pewnością tylko dlatego — zgadza^ się prokurator.

A ja nie wiem teraz, dlaczego podsunąłem mu tę wątpliwość. Jeszcze trzy godziny przed­tem nie przyszłoby mi to do głowy. Zanim nie zachwiało się we mnie ddczucie sprawy, nie rozległ się w ciemności dzwonek alarmowy...

Wracaliśmy do miasta okrężną drogą obok cmentarza. Nie umawialiśmy się wcześniej, ale przed bramą zgodnie pochyliliśmy się do kierowcy. Czarny żwir chrzęścił pod nogami, szliśmy wśród białych aniołów, kamiennych krzyży, czarnych płyt ze złoconymi werseta­mi; czułem przez cierpką zbutwiałość zapach zieleni; trawa kiełkowała na ścieżkach i na stokach mogił, drzewa puszczały soki, łzawiąc siwe pnie, a obrzmiałe pąki rozsadzały brą­zowe napletki i wykwitały błękitnobiałymi kłębami. Na ziemi cienie, ale wyżej pełno słońca i ten ciepły odblask nasyca powietrze aż do gruntu. Na drzewie czarny kos, mie­niący się w tym świetle fiołkowym połys­

kiem upierzenia, wygwizduje całą gamę i trzepie zapamiętale skrzydłami, i opisuje kółka żółtym dziobem. Zgniłozielona pleśń na kamieniach pełznąca ze szczelni grobo­wych, i ona opalizuje. Słoneczno-gorzki za­pach tui... Poczułem, że prokurator plącze krok, jakby chciał stanąć. Obejrzałem się za jego spojrzeniem w lewo od głównej alei po­między krzyże i nagrobki i zobaczyłem czar­no ubraną kobietę, zwróconą do nas plecami, w miejscu gdzie te pomniki rozstępują się i wydzielają rodzaj polany w szaropiennym lesie z kamienia.

Niedzielska— ściszyłem głos.

Prokurator wzruszył ramionami.

To jego kwatera?

Jego — odparł. — To nie jest Niedziel- ska igi dodał.

Kobieta stała bez ruchu, tak nieporuszona, że gdyby nie tyle słońca, .można by ją wziąć za jedną z nagrobkowych postaci.

-r* Lepiej poczekajmy... — Ale prokurator już skręcił z alei na ścieżkę ku kwaterze. Wi­działem teraz profil czarnej sylwetki, ciągle tak samo nieporuszony, że tylko tę nierucho­mość dostrzegałem.

Zaczekajmy — powtórzyłem. Ale pro­kurator parł bez słowa naprzód. Byliśmy nie dalej niż o dwadzieścia kroków od niej, kiedy się odwróciła. Twarz miała bardzo bladą i tę bladość podkreślały Ciemne oczy, wpatrzone w nas. Miała na sobie czarne palto ze staro­

świeckim, wylińiałym futerkiem dookoła szyi, zawiązanym w płaski węzeł nad bar-, kiem; z góry ocieniał czoło kapelusz z czarnej słomki w kształcie dzwonu. Chciałem zatrzyj mać się, ale coś mocniejszego popychało mnie i mimo że się opierałem, powoli szedłem wciąż j w głupim milczeniu, przedrzeźnianym przeżf jakiegoś dzwońca z krzaków. Ciągle nie spu­szczała z nas tego nieruchomego, ciemnegoi Wzroku. Szukałem właściwego gestu, już mia­łem się ukłonić, kiedy odwróciła się, tak jak­by nagle odgadła, kim jesteśmy, i ruszyła w przeciwną stronę wąską ścieżką między gro­bami, podpierając się laseczką, która jednak wcale nie wyglądała na nieodzowną dla niej pomoc w chodzeniu.

Więc jednak to Niedzielska — mrukną­łem.

Ale Maria, jego pierwsza żona — pro­kurator patrzył wciąż za niknącą wśród krzy­ży i figur.

-r- Nosi żałobę — zauważyłem bystro — musi go jeszcze kochać.

Albo nienawidzić^- odrzucił prokura­tor, kierując wzrok na pielony kopiec wień­ców, przetykany czerwienią wstęg, bielą i czerwienią goździków, róż i gladiolusów. — W każdym razie coś ją z nim wiąże. Mamy teraz dwie wdowy.

Dawno przecież się rozwiedli — stwier­dziłem.

Ir— To on się rozwiódł — odparł prokura­tor — a ona, widzi pan...

|t— Zwyczajnie przyszła na grób bliskiego kiedyś człowieka. Kiedyś... •— powtórzyłem. Prokurator wzruszył ramionami.

H — Ten, co tutaj leży* jest jednakowo daleki od tego, co było trzydzieści lat temu, jak i trzynaście. Albo bliski. Dla każdego dostęp­ny.

To już raczej dla nikogo — odparłem.

Na to samo wychodzi. Miał tylko jedną żonę w każdym okresie. A teraz ma jedno­cześnie dwie wdowy... — urwał...

Patrzyliśmy na te wieńce i na prosty dębo­wy krzyż z blaszaną tarczą, zapisaną jakby pazurem umaczanym w smole. Dzwoniec na­miętnie turkotał w bukszpanie, aromat świer- czyny parował ze stosu zieleni, ślizgałem się spojrzeniem po tych dowodach pamięci z wy­złoconymi literami. To prawda, pomyślałem nagle, teraz, kiedy go nie ma, można wyciągać dzień pod dniu z jego życia, wyszarpywać ka­wałek po kawałku, w dowolnej kolejności. Nie być ęM. oznacza nie mieć tej jednej chwili: terąż i tutaj. Tej j-ednej chwili, która ożywia przeszłość w formie ciągłości istnienia. Kiedy tej jednej chwili zabraknie, przeszłość roz­sypuje się. Robaki stoczą ciało; przeszłość w czynach i myślach stanie się łupem myśli

i czynów cudzych, rwących każdy w swoją stronę jakiś strzęp tego bezwładnego wczo­raj. Tak zwane wielkie dni i małe... Może

właśnie małe przetrwają dłużej, choćby w pamięci kochających. Ale co ocali tamte? Nic...

To nieprawda! — zakrzyknąłem nagló półgłosem, ponieważ stanął mi w myśli Piotr. f

Proszę? — odezwał się zdziwiony pro­kurator.

Myślę — powiedziałem wolno — że nie wszystko z jego życia jest już tylko taką mia­zgą, którą można dzielić dowolnie. Że jest chyba coś, co dalej płynie, jakby tym samym nurtem czasu co my, razem z nami. Myślę także ciągnąłem — że skoro był człowie­kiem znacznym przez swoje czyny, to nie tylko my wybieramy sobie z. niego, to także one, te czyny, wybierają sobie nas, czasem mogą kogoś zaskakiwać i wtedy padają na coś takiego w nim... — urwałem, i tak tyle się ze mnie wypruło; zakończyłem — na coś ukrytego...

I wtedy? — prokurator wgłębił wzrok w zieleń na grobie. -Hs* Co wtedy?

Różnie — odparłem — praktycznie naj­częściej nic... Chociaż czasami może to zna­czyć tyle co zwycięstwo, i więcej: tyle co oca­lenie...

To nie było trudne do odgadnięcia. Dla gościa obznajomionego chociaż trochę, tak jak ja, z mechaniką rozgrywek na prowincji. Co

prawda mener tej gry niedawno zaliczał się do szczebla centralnego aktywu, tutaj jednak, co mnie-zaskoczyło, miejscowe sprawy wciąg- nęły go tak, że przez cały wieczór nie mogłem poza nim wypatrzyć dawnego Benka Rufina. Lokal był nastawiony obecnie na nowoczes­ność. Rzuciłem jakąś uwagę na temat obowią­zującego stylu, Rufin zaś odpowiedział z tajcą powagą, że musiałem od razu spojrzeć ina­czej na tę' kombinację marmuru i plastyku, wieńców gipsaturowych pod sufitem i wężo- wiska kolorów,na ścianach. Z miejsca dał mi do zrozumienia, że traktuje najzupełniej serio wszystko, co dotyczy tutejszego życia, i z gó­ry odczułem niewłaściwość protekcjonalnego traktowania prowincji, czego na razie w mi­nimalnym nawet stopniu nie przejawiałem. Orkiestra grała bardzo głośno, a na przedzie estrady, jak z odpływającego pokładu, wycią­gała nagie ramiona dziewczyna w kolorowej spódnicy na sztywnej halce i starała się prze­krzyczeć perkusję. Te nawoływania chwilami nawet docierały do nas. Na parkiecie w pół­mroku pod wygaszonymi nastrojowo świat­łami kłębił .się tłum tańczących.

Ludzie żyją tutaj normalnie i bawią się normalnie — tłumaczył Benek-szef — tylko z perspektywy warszawskich kawiarni cała Polska wygląda jak dzika knajpa na bezdro­żach. On, Rufin, nie miał nic wspólnego z warszawskimi kawiarniami. Przytakiwa- j^^muobłudnie. Dopiero tutaj, w bezpo­

średnim kontakcie z życiem, człowiek odzylj skuje sensowne proporcje zjawisk. Co on mógł odzyskiwać? Zdaje się, że epoka minęła od czasów, kiedy Benek-szef oceniał życie! „normalnie”. Podniósł stopkę, zachęcając mnie do naśladowania, i szybkim ruchem wlał w siebie porcję żubrówki. Pił ostro, ale wódką \ łagodnie wsiąkała w komórki organizmu nie przesyconego alkoholem. W tym piciu także ujawniało się nowe oblicze Rufina. Łysy in­spektor kuratorium pociągał z kieliszka wstrzemięźliwie i tak samo ostrożnie się odzy­wał. Benek-szef był, zdaje się, dla niego impo­nującym okazem anioła strąconego z bardzo wysokiego szczebla centrali. Dla Benka zaś inspektor siedział przy tym stole opuszczo­nym przez resztę towarzystwa, które tańczy­ło, jako jedyny w tej chwili swojak, świadek prawdy życia tutejszego przeciwko warszaw­skiemu kłamstwu. — Mój ojciec był, proszę was, szewcem-kamasznikiem, niedaleko stąd, w Nieszawie. On mi powtarzał nieraz: „Be­nek, ty sobie możesz wierzyć, że człowiek tak się do podkładki zmieni, a ja ci gwarantuję, tak czy tak, zawsze będzie chodził na dwóch nogach, nie na jednej i nie na trzech’^— Już

i ojciec się odnajdywał. Parę lat temu nie miewało się jeszcze takich ojców, podejrza­nie drobnomieszczańskich szewców.

Na dwóch nogach — powtórzył inspek­tor — to dobre.

Ojciec był prawdziwy rzemiecha. Gdy­

bym parał się literaturą, należałoby napisać książkę o moim ojcu — znów poderwał nas do wódki, unosząc stopkę i patrząc w oczy najpierw mnie, a potem inspektorowi.

Każdy pisarz powinien napisać coś

o swoim ojcu. Ale ci nasi literaci to tak, jakby się urodzili ze sztucznego zapłodnienia. Mam rację?

Naturalniej#!- odparłem — to od razu widać, że wyhodowani są wszyscy w butel­kach, na spirytusie. — Prześliznął się po mnie wzrokiem; to było dawne spojrzenie Benka- -szefa, „raczę oko”, znane z rozmaitych od­praw i narad.

Nie powiedziałem, że wszyscy.

Orkiestra, jakby się zadławiła spazmaty­cznym dźwiękiem, zamilkła, nad parkietem zgasła różowa fatamorgana. Tłum tańczących stanął w wyblakłym świetle, ktoś jeszcze klaskał, ale pierwsze pary rozpoczęły już od­wrót pomiędzy stolikami.

-—I nie twierdzę, że tylko literaci — podjął Rufin. — Są środowiska, gdzie kompleks bę­karta występuje silniej. U literatów i to na­wet nie jest prawdziwe...

Kompleks bękarta — powtórzył inspek­tor — bardzo ciekawe. Jak należy to rozu­mieć?

Zwyczajnie- — odparł Benek — jako utajoną nienawiść do dzieciństwa.

Rufin, co ty wiesz o dzieciństwie..»- — stała nad nim Julita, jego żona, za nią ukazał

krótko ostrzyżoną głowę partner tej kobiety*] Rufin zamilczał, omijając żonę spojrzeniem. I

Nic nie możesz o tym wiedzieć — doda­ła — nic — w głosie jej zasyczała mściwa nu­ta.

Jedno choćby — Rufin odwrócił się i po­chylił do mnie, jakby ignorując samą obec-, ność Julity —- zauważcie, jak się ten kom­pleks wyraził u Gorkiego. Przeciwstawieniem matki-bohaterskiej proletariuszki i ojca-łaj- daka pijaczyny. A przecież to nie była po­wieść jak każda, tylko oficjalna ewangelia ty- powości.

Przy stole zrobiło się teraz rojno. Wejroch mrugał do mnie, wyglądał na żawianego, mil- czkiem rozlewał wódkę, a drugą ręką zaba­wiał efektowną blondynkę. Nad olśniewają­cym dekoltem chylił również głowę krótko ostrzyżony partner Rufinowej. -

Nie krępuj się -^.cedziła Julita — eks­pozycja jest z pewnością bezpłatna.

Zazdrosna?

Ja? — spojrzała na niego, unosząc wyso­ko czarne, podrysowane brwi —o ten biust? -*i~ No wiecie...

Blondynka wzruszyła białymi ramionami.

Za piękne biusty! — wyrwał się Wej­roch. Inspektor zagulgotał jak perliczka. Wy­piliśmy; Julita wstała.

Pójdzie się pani poprawić? zapytała blondynkę.

Szły przez salę, jedna w blasku swojej ato­

mowej urody, lekkim falowaniem bioder, jak­by odpychając, przyciągała spojrzenia męż­czyzn, druga, też jeszcze atrakcyjna, przynaj­mniej z tej odległości, mieniąca się w srebmo- -czarnej łusce superkreacji, na pewno zdoby­czy któregoś z ostatnich reporterskich wojaży. Z tej odległości zupełnie młodo wyglądała. Fryzurę miała podpiętą z tyłu i spiętrzoną kunsztownie, co trochę wysmuklało niezbyt wyciągniętą sylwetkę. Czarne włosy opalizo­wały srebrnymi iskrami szychu. Jeszcze pięć lat temU nosiła uczesanie a u natural. Widy­wało się wówczas na rozmaitych naradach tę znakomitość zaangażowanego ruchu wy­dawniczego ubraną w proste półmęskie bluz­ki, zawsze w samym oku zebraniowego cyklo­nu, przyciągającą uwagę nie urodą, lecz par­tyjną postawą, wyższym stopniem wtajem­niczenia, jakimś wyjątkowo intymnym związ­kiem ze sprawą. Zmieniła, się od tamtych dni... A może właśnie wcale się nie zmieniła... Zresztą nie mogłem o niej tak jednoznacznie myśleć, jak przedtem, zanim się dowiedzia­łem o historii z dzieckiem. Tymczasem inte­resowała mnie rola sławnej Julity w tak zwa­nej sprawie Niedzielskiego. To znaczy w tej podjazdowej walce, którą na łamach swojej gazety Rufin prowadził przeciwko Nikielowi; w komedii politycznej intrygi, motanej wśród dekoracji sensacyjnego i historycznego dra­matu, bo tylko kostium i akcesoria, i jakieś odpryski faktów były wzięte stamtąd, cały

zaś komentarz i „sens moralny sztuki” do­tyczyły dialektyki aktualnych rozgrywek po­litycznych w Grudzieńcu. Przekonałem się już, że Rufina naprawdę nic nie obchodzi ta| jemnica śmierci Niedzielskiego; może dlatego,' źe okupację przeżył oddalony o siedem tysię­cy kilometrów od kraju, na stepie żółtym jak maligna w tyfusie, albo bezkreśnie białym, sam wśród płaskonosych pasterzy i ich wiel­błądów, i tak niewiele teraz odczuwa, bo je­śli nawet usiłuje rozumieć, w co wątpię, to w każdym razie nie czuje tego, co się tutaj stało. Ale ten niezawiniony daltonizm nie był chyba najważniejszą przyczyną Rufinowego stosunku, a raczej braku stosunku do wczo­rajszych wydarzeń. Wejroch miał rację, kiedy mówił.o tym, że Rufin traktuje przeszłość ja­ko materiał do obróbki dla zręcznego polity­ka. A za takiego on, Benek-szef, uważa się nadal. Świadczy o tym samo podjęcie tej do­syć ryzykownej kampanii w gazecie z okazji wspomnień o Niedzielskim. I wygląda po dziesięciu dniach, jakby opłacała się taka śmiałość. Awantura z Zimnochem u „Graba­rza” i demonstracja pod komendą milicji nie wywołały dalszych ekscesów; księża nawet jakby się cofnęli wobec akcji partyjnej prasy

i chociaż zapowiadano, że na niedzielnych ka­zaniach odezwie się głos Kościoła w związku z odkryciem w ruinach, to przecież żaden fa- rosz nie poruszył tego tematu. Strzał Rufina miał być jednak dubletem. A nawet więcej:

podwójnym trafieniem z jednej lufy; przy czym dla postronnych widoczny był tylko ten pierwszy cel, jakby legalnie uznany, zdawało się, że wyłącznie do niego mierzy organ wo­jewódzki, natomiast trzeba było orientować się w sposobach tego rodzaju łowiectwa, żeby, przejrzawszy teren odstrzału, dojrzeć drugie­go jelenia. Zresztą przeoczały go na razie nie tylko osoby postronne. Wejroch, który sam wziął udział, i to niebłahy, w tej imprezie, pi­sząc swoje artykuły, także nie ogarniał ca­łego obszaru łowiska. To znaczy: dotąd nie ogarniał. Pomyślałem o tym dlatego, że teraz, patrząc, jak po cichu się zalewa, przechwyci­łem kilka jego spojrzeń posłanych w stronę Rufina. Była w nich obudzona nagle podej­rzliwość.

Wypijmy za prawdę, szefie — mówi do Rufina i podnosi kieliszek napełniony po brzegi, a ręka nawet mu nie drgnie i wódka na powierzchni polśniewa jak rozpuszczona kulka rtęci.

Za prawdę bezwzględnie należy wy­pić — odpowiada Rufin z lekkim uśmiechem.

Ale ja piję za jedną prawdę — ciągnie Wejroch i ta dłoń jak wmurowana tkwi w powietrzu, i ani jedna kropla nie spłynie po szkle, chociaż w głosie Wejrocha już słychać małe zamieszanie;

1 -A Za tę małą prawdę, którą odkopujemy, to jest, naturalnie, ja odkopuję z ruin, z tego dołu, mimo woli. Tak jest, szefie, jednak od­

kopuję... — urywa, wzrok mu sztywnieją! okrągłym ruchem wlewa w gardło zawar­tość kieliszka. I znów nieruchomieje, tylko- dłoń jego spoczywa teraz przy talerzu z pła­tem szynki w sosie majonezowym.

Odkopujcie — mruczy Rufin i zdejmuje trzeźwe spojrzenie ze stężałej w postępują­cym zamroczeniu twarzy Wejrocha. — Odko? pujcie — powtarza w przestrzeń obok mnie.

Pan przecież nie wierzy, żeby to dało jakiś wynik — mówię.

Co takiego?

Śledztwo w sprawie tej zbrodni.

Każde śledztwo musi dać jakiś wynik — stwierdza Rufin i znów wyrozumiale się u- śmiecha.

Pewnie... Ale nie o to chodzi. Nie o bie­żący efekt zamieszania. Bo to też można na­zwać wynikiem.

Tylko o przeszłość?

O prawdę — mamrocze Wejroch.

O przeszłą prawdę? formułuje Rufin wciąż z tym swoim niestrudzonym uśmiesz­kiem.

Wypij my mówi Wejroch, a Rufin spełnia wezwanie pośpiesznie, jakby ścigał Wejrocha, i nie tylko Wejrocha.

Wiadomo, do czego to zmierza. Dó czego chce mnie użyć. Tak samo, jak tę swoją siłę terenową, w tej chwili, chyba pod wpływem alkoholu, zdradzającą, że też zaczyna tro­chę rozumieć. Właściwie świetnie się tym ba­

wię. To dość ucieszne, kiedy uda się przej­rzeć, chociażby mgliście, zamiary tego, kto prowadzi jakąś grę i myśli posłużyć się tobą w tej partii, a ty masz w tych stronach coś zupełnie innego do zrobienia, tamta sprawa nie jest twoją sprawą, i dlatego ty właśnie jesteś górą. Zostałem tak jak Wejroch wkal­kulowany do rozgrywki z podobnym zada­niem, tylko nie na skalę wojewódzką, lecz ogólnokrajową. Widać więc, jak ciągnie do lasu tego wilka z lekko przetrąconym krzy­żem. Wielka polityka... Czy można o niej za­pomnieć w maglu powiatowych intryg, ja­kichś dziwacznych sporów o budowę tysiąc­latki? On przecież potrafił zawsze odkrywać dialektyczne sprzeczności, wywodzić istotę rzeczy, wprowadzać ogólny wniosek z każdej wypowiedzi na naradzie. Więc i tutaj nie by­ło dla niego jednorazowych zdarzeń, w któ­rych także przypadek ma coś do powiedzenia

i jest klimat przemijania. Nic z tego. Zamiast zdarzeń były przejawy. Owszem, istniały fak­ty, ale jako odbicie pewnych tendencji, jako ogniwa w łańcuchu znaczeń. Wielkość polity­ki dla takich jak on nie jest wymierna we­dług obiegowej skali spraw, oń sam ma prze­cież w głowie taką aparaturę do odkrywania istotnych wielkości. I trudno tutaj mówić

o zapomnieniu; polityka to on, a on właśnie przeczy podziałowi na małą i wielką politykę. Dlatego każda sprawa, którą Rufin zajmuje się na tej prowincjonalnej scenie, stanie w ta­

kim świetle, że cały kraj będzie ją obserwo­wał. A więc jestem mu potrzebny jako maj*| ster od punktowego reflektora. Już teraz wiem, że w tej decyzji przyjechania tutaj, za­padłej nagle pod naporem pamięci, w posta-J nowieniu, które uważałem za czysto intymny odruch, jest jednak element obcy, składnik woli Rufina. Jego przyjaźń z dyrektorem pro­gramu... Dziwiłem się trochę, kiedy progra­mowy tak mnie dopingował do tego wypadu. Teraz się orientuję... Tylko jeszcze chciałbym przekonać się, czy Julita maczała palce w tym wszystkim. Frajer Wejroch! Już zgaduje, że został napuszczony, a to bardzo nieprzy­jemna świadomość. Ma prawie dosyć... Jesz­cze ze trzy, cztery kolejki i ciekawe, co zro­bi: zdrzemnie się nad stołem czy może powie coś swojemu szefowi... Jesteśmy dla Benka obydwaj pionkami w jego rozgrywce. Mnie chyba nawet wyznaczył rolę jakiegoś laufra albo konia. W tej rewanżowej partii. Czy to jest gra ambicji? Czy chodzi tylko o odbicie do zwycięskiego powrotu na społeczną arenę? A więc całe zaangażowanie Rufina w tutej­sze sprawy byłoby pozorne... Za mało go znam

i nie wiem jeszcze, czy to podkreślanie donio­słości miejscowych zajęć i te uwagi o saty­sfakcji z tej roboty, których tyle się nasłu­chałem, są rodzajem dymnej zasłony dla przygotowań odwetowych, a także maską kryjącą kompleks klęski... Może być i to, ale czuję, że jest w tym również jakaś prawdziwa

nuta odnajdywania. Czego? Smaku młodości? Samego siebie? To dlatego, że we mnie rezo­nu je ta struna. Odnajdywanie różnych zgu­bionych treści... I właśnie tutaj, na tej chłod­nej ziemi, czuję sam i zdaje mi się, że rozu­miem jego szczere usiłowanie, żeby się do­brać wreszcie do utraconej ojczyzny. Tu właś­nie, gdzie objawia się zimna i dwuznaczna jej wzgardliwość, prawie obcość. Żeby tutaj jej dopaść... Zresztą jedno nie wyklucza dru­giego — ta próba odnajdywania nie eliminuje tamtej gry ambicji, posługującej się dymnymi zasłonami — jedno i drugie jakby się uzu­pełniało: przeciwieństwa przyciągają się, du­chowa obecność Rufina uwyraźnia się we wzajemnym przenikaniu sprzeczności. Zawsze warto stosować niezawodny oręż dialektyki wobec samego mistrza metody. Tak czy tak — naciska sprężyny. Widzę teraz, jak jego rola w sprawie Niedzielskiego polega właśnie na uruchamianiu mechanizmu. Nie znam jeszcze wszystkich elementów sporu o tysiąclatkę. Budowę rozpoczęto przed rokiem. Ma to być wspaniały pomnik polskości i kultury naro­dowej. A także owoc rozbudzonej aktywno­ści obywatelskiej. Akcję na rzecz tęgo czynu społecznego zainspirowała gazeta Rufina. To był jego pierwszy akt obecności w nowej ro­li. Wejście z rozwiniętym sztandarem na te­ren, gdzie wielu spodziewało się po nim mil­czenia i wyniosłej powściągliwości. Ogląda­łem w redakcji rysunki i makietę tego budyń-

ku, a właściwie kombinatu szkolnego. Dużo szkła. Nowoczesne, efektowne i jakby wielko! miejskie. Dzieło znanego twórcy, którego Ru­fin zachęcił do wzięcia udziału w konkursie: Kto mógł potem oczekiwać, że Rufin odstąpi od takiej sprawy? Że wycofa się z akcji, a tym samym zgodzi na to, że jego pierwszy krok tu­taj nazwany będzie porażką? Rola Niedziel** skiej w tym wszystkim... To, co najważniejsze dla przebiegu sprawy... Jej przejście na stronę Nikiela w sporze z Komitetem Budowy, uzna-' ne za jaskrawy dowód... Czego właściwie? „Wszystkiego”, ' wykrzykiwał do Wejrocha magister Królewicz. „Zdemaskowała się”, „...starych powiązań z pewnymi siłami w apa­racie...”, stwierdził Rufin. Pierwsza spośród grona nauczycielskiego swojej szkoły opo­wiedziała się przeciwko lokalizacji i projekto­wi budynku. Jedna szkoła-pomnik, wielki ośrodek promieniowania kultury, czy za te same pieniądze dwie na skrajach miasta, obie równie skromne, bez- pedagogicznych per­spektyw, jakie stwarzają nowoczesne rozwią­zania, rozmaite gabineto-pracownie zamiast tradycyjnych klas. Taki spór mógł być zu­pełnie rzeczowy. Tylko że nie był...

Od początku stawiano jasno, że szkoła otrzyma imię Michała Niedzielskiego — tłu­maczył Rufin — a jednak ona przyłączyła się do rozrabiaczy.

Mogła mieć zwyczajnie swoje zdanie.

Rufin się uśmiecha. To znaczy: jego nie­

strudzenie tlejący uśmieszek rozjarza się, na­syca krótkim błyskiem źrenice i znów tężeje na rozciągniętych wargach.

Więc co? — pytam. — Dlaczego ich po­parła?

.■ W tej sprawie nie chodziło o meri­tum... — rzuca Rufin.

Obydwu stronom? — pytam.

Powiedzmy. Z tym, że oni mieli swoje bardzo określone cele, a dla nas od pewnego momentu wysunęła się kwestia zasady. Na­leżało bronić zasady społecznej samorządno­ści, kiedy już ją zaatakowali.

- Spór o zasadę bąkam.

- — Ale nie dla Nikiela — odrzuca Rufin. — Nie dla nich. Oni od samego początku celowa­li w upatrzonego człowieka.

Ona też miała coś do was?

Co to znaczy mieć do kogo? Osobiście tutaj do mnie nikt nic nie miał. Wiecie prze­cież, jak jest. Czy trzeba coś mieć do kogoś, żeby go kończyć? A co do Niedzielskiej, to w jej sytuacji każdy krok nabiera podwójne­go znaczenia.

W jej sytuacji... — powtarzam. — Myśli­cie o obecnym stanie. Wtedy jeszcze nié było dla niej żadnej sytuacji.

Nie było? Tak sądzicie? Ja nie wiem... — ścisza głos, ale tym tonem wyraża właśnie swoje przekonanie. Przekonanie kucharki; Oczywiście on nie jest taki. Nie wierzę, żeby Rufina podniecał romansowy wątek sprawy.

Zawsze znajdował dla wszystkiego ostate­czne wyjaśnienie w dialektyce zjawiska. Dla każdego błędu redaktora i dla grzechu sekre-: tarki. Zdaje się, że nic nie było tak dalekie od niego, jak rozumienie kogokolwiek przez odczucie impulsów jego postępowania. To mu­siało mu' pozostać. A jednak tutaj chce się zniżyć do poziomu wyobrażeń miejscowego szarego człowieka, próbuje wniknąć w sferę gwałtownych uczuć, namiętności, zbrodni. W ten sposób można także pielgrzymować do dawno utraconej ojczyzny. Zdaje się, że nie ma w tym usiłowaniu ani trochę szczerości, w tej próbie poddania się ciśnieniu prymi­tywnych wyobrażeń. Zmusił się jednak

i wstąpił na śliski teren tropem naj wulgar­nej szej plotki. Bo właśnie za taką poszedł. Konsekwentny dialektyk, który do niedawna nie wiedział nic poza determinizmem losu.

I od razu idzie za ciemną plotką i nagle jego strzelista myśl zaczyna kołować w dzikiej scenerii kryminału.

Chwileczkę — Wejroch podzwania wi­delcem w karafkę — proszę się zatrzymać. Zatrzymajcie się, mistrzowie — krawat prze­kręcił mu się, a rozszerzone źrenice szukają nas po kolei przy stole. Przymierza drętwe spojrzenie do swojego szefa. — Pan sobie nie wierzy, dla pana to mydło. Mięta... Ja wiem, redaktorze. Was to nie dotyka. A dla mnie to jest problem... Zrobił się problem, jak napuś­ciliście frajera na wodę. Teraz jest problem.

Ja to rozrobiłem... I teraz powinienem wie­dzieć... Pan to rozumie, mistrzu? — przerzuca wzrok na mnie, wcale nie jest taki bardzo pi­jany, odwraca się znów do Rufina, i — Dowiem się. Bo teraz już go nie zostawię w tym dole. Nie jestem cmentarna hiena. Ale jest problem. Jestem po jego stronie.

Po czyjej? — odzywa się inspektor. — Nie rozumiem.

Niedzielskiego — rzucam.

A któż jest przeciwko niemu? — pyta spokojnie Rufin. — I co znaczy „być przeciw­ko umarłemu”: szkalować pamięć?

||pj» Rajfurzyć pamięcią — odpala Wejroch, zdaje się, że wódka wcale nie zamracza go — bo tutaj nie szkaluje się pamięci, tylko się rozgrywa. A ściślej: nie szkaluje się wprost, bo jednak jak nazwiemy podkopywanie do­koła niego, w najbliższym otoczeniu?

Benek-szef milczy. Nie cofnął nawet przy­tłumionego uśmiechu.

¡Pili Jestem po jego stronie. Muszę być, bo ja to rozrobiłem. Ja sam..^ Wejroch wypija nagle swoją wódkę, nie oglądając się na to­warzystwo. — A wyście napuścili frajera — kończy, napierając spojrzeniem na Rufina. Rufin za tą zasłoną uśmiechu jakby się ugiął, chwytam jakiś przebłysk niepewności w jego oczach. Albo się zbiera do skoku. Zawsze wi­dywałem go w ataku. Są tacy pięściarze, któ­rzy potrafią tylko przeć naprzód; w obronie gubią się. Słyszałem Rufina nacierającego w

roku czterdziestym ósmym, potem w pięó^ dziesiątym pierwszym, potem w pięćdziesią- tym szóstym... Czytałem jego artykuły, śły-j szałem go mówiącego przez radio, zabierają­cego głos na zjazdach i naradach; zawsze ata­kował. Dopiero teraz pierwszy raz widzę go w obronie. To jest tylko drgnienie, moment zachwiania i ten niezgrabny unik odpowie­dzi.

v — Ja? Dlaczego zaraz napuściłem? A zre­sztą do czego są powołani redaktorzy?

Małe ugięcie się, ale nie uszło mi, bo nawet taki przytłumiony odruch przebija warstwę ochronną namaszczenia, tego specjalnego im­munitetu, który otaczał go nie tylko podczas wystąpień publicznych. I nagle drobna rysa odsłania perspektywę. Myśl o tym, co nie na­leży do sfery zawsze zwycięsko postępującego naprzód rozwoju, tylko o tym, co jest najzu­pełniej osobiste, zapadłe w ciemność prze­milczania. Myśl, o klęsce... O rzeczy nie prze­topionej, bo nie dającej się przetopić na pali­wo doświadczenia, które niesie życie jego i moje, i czyjeś jeszcze, po orbicie wspólnych dążeń. O rzeczy nie przetopionej i leżącej głęboko w nim, tak głęboko, że można tylko zgadywać, czym jest, z jakiegoś pojedyncze­go przebłysku, rozpoznawalnego wówczas, kiedy i we mnie czernieje podobny kamień. Tą rzeczą może byó biały, żebrowany czarny­mi belkami mur albo kawałek suchego chle- ba, albo kartofel. „Głupi, czy to przed wieka­

mi człowiek zabijał dla kromki chleba?” — pamiętam jego uwagę na jakimś zebraniu parę miesięcy temu, kiedy atakowano nihi­lizm czyichś wojennych wspomnień, poczer­nianie' obrazu bohaterskich zmagań narodu. I zaraz potem powtórzono mi katorżniczą opo­wieść Rufina o tym chlebie. Nie była to żadna anegdota, tylko relacja o dniach, jakie czyha­ją dzisiaj we śnie na wielu tych, co zdołali im się wymknąć. Kilka kart z lagrowego kalen­darza, pustobiałych, co najwyżej poznaczo­nych czernią krzyżykowego pisma, które two­rzą kolce stalowych drutów, kiedy patrzeć skroś nie na płaszczyznę śniegów i na dnie tej chronologii głód w głębi rozgrzebanych przypomnień, człowiek z kuchennym nożem wbitym w krtań. W brudnoczerwonej kałuży krwi, zakrzepłej niczym lak dookoła głowy na świeżo umytej podłodze z sosnowych desek, drewnianą sztywnością ciała spojony z tym drzewem, jedno ramię przycisnął do piersi, drugie odrzucił w górę i w bok, i jakby za­mierzył się do rzutu kamieniem z zaciśniętej pięści. Dopiero z bliska widać, że to nie ka­mień, tylko porcja chleba. I widać również, że ten człowiek z nożem wbitym aż po roz­szerzoną nasadę trzonka poczerniałego od uścisku spoconych dłoni i tym narzędziem ku­chennym jakby obrócony w bryłę dzikiej ostateczności to nie po prostu i zwyczajnie jeden z obozowych numerów, tylko ktoś przez duże K., towarzysz N., stary znajomy z tere­

nu, poeta jednolitofrontowiec, dusza niespo-« kojna. I to wszystko. Na dnie pamięci takij człowiek z razowym sucharem w dłoni i z no-» żem do obierania kartofli wepchniętym w szyję. Ale jest przecież więcej. Ten kawałek chleba jako przyczyna zabicia... Bo Rufin wie, : dlaczego zabito tamtego. Nie mówi, ale wie. ■ Odwrotnie niż ci mówiący, którzy właśnie tak bardzo mało wiedzą... Nieważne, że oko­liczności te, o których oni mówią, on zaś mil­czy lub wypowiada się półsłówkami, są ze so­bą zgodne. Nikt tego nie wiedział i nawet on nie był przy tym: zjawił się w lagrowej kuch­ni po wszystkim, wszedł jakby na scenę od strony kulis w chwilę po opuszczeniu kurty­ny, spowodowanym wypadkiem. I nie tak zwane światło faktów pozwalało mu stwier­dzić, że był to rodzaj samosądu ,za kradzież pajoku. Coś więcej... Doświadczenie poparte ostrym widzeniem rozumu. Rozum i doświad­czenie (bo czy nie taka kolejność przy wy­jaśnianiu jest właściwa?) powiedziały mu nié tylko, jak to się stało, ale dlaczego musiało się to stać. Ci, co mówią o tym, opowiadają wydarzenia, on milczał przez parę ostatnich lat, kiedy zaczęto hojnie dzielić się swoimi przeżyciami, milczał albo odzywał się po­wściągliwie, tak jednak, że przytaczany fakt zawsze rozjaśniał się w uogólnienie. A teraz nie liczy się z przeszłością, obchodzi się z nią brutalnie. W jego wspomnieniach na dnie le­

ży przecież człowiek zaciukany kuchennym •nożem...

Wstał, orkiestra grała „Kaczuszkę”, parkiet w różowej łunie zaludniał się. Julita parsknę- ła ostrym śmiechem. — Rufin się stacza — rzuciła. Marta, atomowa blondynka, sunąca w skrętach bioder, jakby wśród krzeseł za­częła taniec, błysnęła swoim okrągłym uśmie­chem w kolorowej oprawie.

I: — Niech się pani uspokoi, podtrzymam go.

Pewnie — rzuciła Julita — ma się ten Chwyt.

No wiecie — Marta zrobiła ruch, jakby chciała zawrócić. Rufin lekko ją popchnął. Nie odwracając się sterował w stronę parkie­tu.

...A ty masz krótkie nóżki, jak zwykle u kaczuszki...”, piosenka sepleniła w głośniku.

Zatańczymy, kaczuszko? —f*; partner Ju­lity pochylił nad stołem ostrzyżoną głowę.

Tego się nie tańczy -podparła lekko zgrymaszonym głosem — tego się słucha.

- Świetne ciało — powiedział krótko ostrzyżony patrząc za Martą, która wypłynęła spomiędzy stolików na otwartą przestrzeń — musisz przyznać, że biodra na duży medal...

Pierwszy bym ją dekorował —- wtrącił Wejroch.

Lubi pan takie ciało — natarła na niego Julita — taki biały blond akt? Nie woli pan ciemnych kobiet? Prawdziwych kobiet, któ­rym krew zabarwia skórę? — Wejroch zba-

raniał. Podsuwała mu pod nos smagły dekoll| nagie, pulchne ramię lśniło na stole wśród za­stawy.

...kaczuszki są nieduże i tak już musi być...”

Przyjaciel Julity zaczął do taktu pogwiz^ dywać. Julita wstała nagle. — Zatańczymy -4# wyciągnęła rękę do Wejrocha, drugą wygła­dziła na biodrze i na udzie obciśnięty jedwab. Wychodząc spoza stolika, oparła się plecami

o szeroką klatkę piersiową Wejrocha, tapiro- wana fryzura musnęła mu wargi.

V Tego się nie tańczy, tego się słucha — rzucił krótko ostrzyżony.

Z kim się tańczy, z kim się słucha — od­parła, a jej pełne biodra i pośladki w łusce tkaniny, jak w skórze obżartego boa, rzeczy­wiście trochę za nisko osadzone, poruszyły się żywiej, jakby złośliwie zagadały do opusz­czonego partnera.

Beznadziejna meta — mruknął ostrzy­żony, odwrócił się do mnie. — Wie pan co? Jest dziesiąta. Mam wóz. O drugiej bylibyśmy w Stowarzyszeniu.

Wzruszyłem ramionami.

Albo w Spatifie. Tam się przynajmniej coś dzieje. Ktoś komuś da po mordzie. A tu­taj sałatka śledziowa, „Kaczuszka” i ta publi­ka... zaś pani, ale feta.

Myślałem, że jest pan związany.

Związany? — nastroszył się^ Z czym?

Z towarzystwem.

Z Rufinową chciał pan powiedzieć. Ju­lita by poleciała z nami. A zresztą... — jakby zgasił nagle motor i wysiadł z tego swojego wartburga albo spartaka czekającego przed lokalem. — Skoro pan nie może. Orientuję się, macie tę swoją sprawę. Prawdę mówiąc, to głupie...

Nie wiem jeszcze, co jest głupie dla pa­na.

Jak się układa różne głupie historie z życia ludzkiego, to jest właśnie dla mnie głupie.

Taki zawód, proszę pana — powiedzia­łem, nie spuszczając oczu z arogancko znudzo­nego oblicza. ^ Cóż robić? Ale to nieładnie mówić tak o cudzej pracy.

■—f— Nie mówiłem o pisaniu. Pisać trzeba.

Dziękuję — skłoniłem się nad śledziem. I iTf? Wypijmy -*• trącił swoim napełnionym kieliszkiem najpierw mój, a potem inspekto­ra. — Wypijmy. Słuchałem tutaj tych przy- mówek o nieboszczyku Niedzielskim. Orien­tuję się, już przedtem opowiadano mi...

- Rufinowa panu opowiadała ^ przerwa­łem facetowi.

To beznadziejne, jak ktoś próbuje do­chodzić intencji drugiego człowieka. Zawsze mnie to śmieszyło. — Pokręcił głową, sięgnął po karafkę i zaczął znów napełniać kielisz­ki. — Chociaż nie. Był taki czas, wy teraz mówicie „okres”, wtedy nie mogło to śmie­szyć. Za bardzo mnie samego dotykało takie

dochodzenie. Za wiele mnie kosztowało... Ale teraz tylko śmieszy. Nawet kiedy sięga się w przeszłość.

Więc Rufinowa pana w to wprowadzi­ła? — powtórzyłem.

Nie zazdroszczę wam roboty. Wcześniej czy później natkniecie się na ścianę. Pisać można. Ale to jałowe. Ja przynajmniej nie muszę niczego formułować. — Wyglądało, jakby się rozparł za stołem, chociaż naprawdę tego nie zrobił. — Niczego formułować — po­wtórzył.

Pewnie — przytaknąłem — może bym nawet panu zazdrościł, żebym jeszcze wie­dział, czym pan się zajmuje.

Błysnął bielą zębów na tle tej swojej zako­piańskiej opalenizny.

Zarabiam pieniążki...

g|| Aha...

Ale za coś. Stawiam, proszę pana, domy. Buduję.

Jako mała firma?

Żadna firma. Rysuję plany. Sprzedaję umiejętności. Fachowiec jestem.

Piękny zawód, architektura — odezwał się z namaszczeniem inspektor — piękny choćby przez to, że tworzy wartości trwałe.

Wartości trwałe... A jak — pokiwał gło­wą — na ile lat? Dziesięć, piętnaście? Jeżeli to jest trwałość... Nie ma dzisiaj takich ar­chitektów, którzy by projektowali z perspek­tywą. Nie istnieją tacy. Ça n’existe pas. Ja

to panu mówię. Materiał się starzeje. Rzecz dzisiaj zaplanowana po dziesięciu latach bę­dzie bublem. I my o tym wiemy. Forma... Nam formę narzuca materiał. I my nie mo­żemy wygrać walki z tym materiałem. W średniowieczu budowali te swoje katedry i tak samo jak w Boga wierzyli w trwałość tego, co robią, wierzyli w kamień, cegłę i drzewo, w to, że nic nigdy nie zastąpi ka­mienia ani cegły. I dlatego mogli robić rzeczy wielkie. Bo trzeba być nieświadomym, żeby je robić.

Czy ja wiem...

Nie wie pan — machnięciem dłoni jak­by strzepnął inspektora z krzesełka — ale my wiemy tknął palcem w nieskazitelnie biały gors koszuli ja wiem. Myśli pan, że nie mam ambicji twórczej. Miałem ją. Tylko moja ambicja była nie na miejscu. Przynajmniej w tym kraju. Była parą skrzydeł, na których się nie poleci, bo powietrze jest nie takie, a ten, kto im zawierzy i skoczy z wysokiego piętra, ten będzie miał szczęście, jeżeli zdoła pozbierać się na ziemi. Ja też trzepnąłem tył­kiem, tylko że ja mam twarde urządzenia. Więc się pozbierałem i teraz wiem już, co ro­bić...

r I robi pan. To znaczy...

Przepraszam 11 przerwał mi inspektor, zwrócił się do tamtego — proszę mi wybaczyć, ile pan ma lat?

Przez taką zakopiańską opaleniznę nie

przebije się rumieniec, ale ten uśmiech go zdradził, nonszalancki i jednocześnie krzywy^ zwabiony przymusem.

11— Dosyć, drogi panie, w każdym razie wy­starczająco dosyć, żeby zrozumieć to, co jest do zrozumienia. Więc robię teraz tak jak inni, ci, co się połapali. Robi się nie tam żadne trwałe wartości, tylko rzeczy obliczone na parę lat. Takie, o których wiem, że zestarzeją się prędzej niż kobieta po czterdziestce.

Ale przynajmniej pożyteczne — odezwał się inspektor — skoro, to. są domy, jeśli pana rozumiem...

■— A tak, domy, szkoły, szpitale.

Szkoły — wtrąciłem -f- więc i szkoły pan projektuje...

—■ Co? A tak, zdarza się. lltM^ No więc jednak^- inspektor nie dawał się zepchnąć z toru to właśnie nazywam tworzeniem. wartości trwałych. Pan przecież oddziałuje wznosząc te swoje budowle, jak pan powiada na parę lat, co nie jest takie istotne, pan kształtuje nowe życie ludzkie w tych budowlach...

Nie wznoszę żadnych budowli — archi­tekt uśmiechnął się teraz ściągniętymi warga­mi — stawiam bloki.

Zgoda. Nie spierajmy się o nazwę. Sta­wia pan bloki, a przez to oddziałuje jakoś na formowanie się duchowego oblicza człowieka. Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o war­tości trwałej. Bo słuchając pana, nasunęło mi

się pytanie, czy pan przypadkiem nie ograni­cza pojęcia wartości do zjawisk materialnie określonych. Ja rozumiem, pan mówił jako technik w pewnym stopniu.

Mówiłem jako ja — mruknął ostrzyżo­ny. Znów się uśmiechnął.

I teraz spostrzegłem, że oczy jego nie biorą udziału w tych uśmiechach. Przystojny męż­czyzna; zwłaszcza kiedy tak się uśmiecha ty­mi swoimi białymi zębami, a oczy, bardzo jas­ne, mierzą w rozmówcę. I ta uroda, męska, chociaż dosyć pospolita, opromieniona mło­dością, bo on nie może mieć więcej niż trzy­dzieści lat, więc czyżby ta młodość właśnie wciągnęła Julitę, a przez nią Rufina i Wejro- cha, i innych do tej dwuznacznej gry?

Wszystko rozumiem — parł dalej in­spektor. Po kilku głębszych był już w fazie rozumienia wszystkiego. — Ale czy ja, ucząc młodzież od paru dziesiątków lat, ucząc i wy­chowując, czyż ja nie tworzę wartości trwa­łych? Zresztą po cóż ja... Niedzielski...

Och, oni wciąż o tym samym -n przy stoliku ukazała się blond-Marta. Orkiestra grała teraz opętanego rocka.

Wysiedliśmy — stwierdził Rufin — to jest, oczywiście ja wysiadłem — opadł ciężko na krzesło.H|s| O czym wciąż mówiliście,

o Niedzielskim?

Beniuchna, jestem z ciebie dumna, „ka­czuszka” na medal ^ zagadała Marta; pochy­liwszy się, spoglądała mu w oczy i zdawało

się, że białe piersi," wychylone z ciasnych kla-i teczek, jak gołębie pokoju wyfruną lada chwila, budząc entuzjazm zebranych. Mała' dłoń z różowymi paznokciami zawładnęła; pięścią Rufina przy talerzu z szynką i kor­niszonem. Rufin chrząknął leciutko raz i dru­gi, co zabrzmiało jednocześnie jak odzew na pieszczotę i jak sygnał ostrzegawczy.

Wspomniałem Niedzielskiego w związku z tym, cośmy mówili przedtem o tworzeniu wartości trwałych — inspektor pierwszy oderwał się od widoku nad stołem. — Czy jego postać, mimo że nie zostawił śladów od­ciśniętych w kształcie materialnym, mimo to, powtarzam, czy postać Michała nie jest jak gdyby obecna nie tylko wśród nas i nie dlate­go, że tajemnica śmierci zrobiła z niej sensa­cję...

Nie dlatego? — ironicznie zapytał ostrzyżony.

No jednak zgódźmy się, że nie tylko dla­tego — stwierdził Rufin: zdążył już wymane­wrować swoją dłoń z dwuznacznej sytuacji przy talerzu — istnieje w społeczeństwie po­trzeba znajdywania pewnych symboli postaw. To trzeba widzieć.

Panowie, symbole postaw... A co mnie to obchodzi! — ostrzyżony żachnął się całym ciałem. I nagle zwrócił się do mnie: — Wi­dzi pan: legendy, mity, wszystkie te głupstwa powinno się w diabła przegnać. Człowiek chce być wolny wobec tak zwanych przodków* To

znaczy z natury jest wolny. Historia... Nie ma nic głupszego. Gadanie o czynach... Co mnie do tego, że komuś chciało się podrzucać jakąś bombę. To ma...

Bzdury -^powiedział twardo Rufin, po­sępne spojrzenie wymierzył w tamtego I— po prostu mówi pan bzdury.

I Bzdury? — architekt skręcił tułów i na­gle jakby go coś zatrzymało w tym ruchu, ta­ki na pół obrócony do Rufina zastygł, niewi­dzialna struna drga pomiędzy nimi; młody pierwszy raptownie mięknie, uśmiech roz­ciągający wargi obejmuje całą twarz, Niech będzie bzdury. Pan się przecież na tym naprawdę lepiej zna... ¡»lila I nagle zwinnie wstał i prześliznął się pomiędzy krzesłami do blond-Marty, wyciągnął do niej obie ręce. — Za to na innych rzeczach na pewno ja znam się lepiej. — I już odpływają oboje w stronę parkietu. Rufin patrzył ciągle jednakowo po­sępnie za nimi, bez ruchu i tak posępnie, aż sobie pomyślałem, że chyba nie ich widzi gdzieś tam w głębi półmroku, majaczących pod różowym reflektorem.

W tej chwili poczułem solidarność z nim przeciw tamtemu.

Czy to jest ten architekt, który zrobił projekt szkoły? — zapytałem.

Więc następnego dnia pojechaliśmy z Wej- rochem do tej szkoły. To znaczy na miejsce

budowy. Wyciągnąłem Wejrocha z domu w południe, rozziewanego, z oczyma zaczerwie­nionymi i trochę jeszcze szklistymi po prze­piciu, wsiedliśmy w tramwaj i ruszyliśmy tą jedyną linią, która przecina wzdłuż całe mia­sto rozciągnięte wąskim pasem nad Wisłą. Ponad siedem kilometrów biegnie śmieszny żółty wagon, podskakując na złączeniach: szyn; w krętych uliczkach centrum napełnia zaułki zgrzytem hamulców i jazgotliwym brzęczeniem dzwonka motorniczego. Już przed wojną było tych torów przeszło pięć kilometrów, i wtedy dochodziły one tylko do koszar kawalerii. O półtora kilometra, aż do osiedla Madera, przedłużono je trzy lata te­mu. Była to pierwsza inwestycja miejska za kadencji Nikiela. Wówczas miasto musiało sobie przypomnieć, że nowy sekretarz jest człowiekiem stamtąd. Wówczas także już się znaleźli tacy, którzy uczynili z tego Nikielowi, do czasu po kątach szeptany, zarzut kumo­terskiego protekcjonalizmu. Siedziałem w tramwaju i poprzez drżenie, którym nieprze­rwanie wibrowało żelazne pudło, spoza szy­by lekkim podzWanianiem rejestrującej te wstrząsy, przenikał do mnie rozwijany na taś­mie ruchu widok miasta. W alei Kwietniowej pnie i konary starych kasztanów czerniały jeszcze zimowym, metalicznie oksydowanym lśnieniem, ale na gałązkach dosyć gęsto ziele­niły się już zawiązki pąków. Spoza drzew ukazał się napis „Orzeł” z nie wygaszonych,

mimo dnia, złotych liter neonowych na białej ścianie kina. Tramwaj z jednym długim wiz­giem stanął i ucichł.

Ta witryna z fotosami... To wejście zaciąg­nięte granatową storą, poczekalnia w tajem­niczych połyskach luster, stukot obcasów na widowni, trzaskanie puszczanych siedzeń i oparcia krzeseł, mgliście zaróżowiony pół­mrok i różowy odblask zogniskowany wzdłuż krawędzi ekranu. „Chłopcy, na nas już czas...”, piosenka wypełniająca salę i pierw­sza reklama na ekranie: czarno ubrany pan w sztywnym kapelindrze, z laską o srebrnej rączce, zwieszoną z ramienia, a obok niebies­kimi i czerwonymi wołami złożony tekst: „Garnitury, bieliznę, obuwie, wszelką kon­fekcję męską poleca Dom Towarowy Bracia Korzeniewscy, Rynek 3/5. Zapamiętajcie: Bracia' Korzeniewscy, Rynek 3/5”. Uczeń w granatowym mundurku z niebieską tarczą na rękawie, z żółtą teczką w ręku. „Mundur­ki, teczki, tornistry, wszelkie pomoce szkolne poleca Dom Towarowy Bracia Korzeniewscy, Rynek 3/5. Zapamiętajcie: Dom Towarowy Bracia Korzeniewscy, Rynek 3/5”.

Tramwaj ruszył, a ci chłopcy przed witry­ną, ciągle wpatrzeni w sceny pojedynków, ucieczek i pogoni, pocałunków i umierania, zostają nieruchomi, tacy sami jak przed dwu­dziestu laty, chociaż ubrani w wiatrówki, a nie w granatowe mundurki. Znów drzewa pobiegły rzędem, a sklepy z głębi przezierały

niebieskimi szyldami MHD i GSS. Wejroch, szarpnąwszy głową, wyrwał się na światło z ssącej ciemności, która tak wciąga, otwo­rzył oczy, słońce go poraziło, opuścił powieki, myśl wyklarowała się, spojrzał znów i przy­witał mnie rozbudzonym i od razu porozu­miewawczym uśmiechem.

Grula — powiedział schrypniętym gło­sem.

No — mruknąłem zgodnie.

Stara grula — dodał ze smakiem.

Pokiwałem głową.

To było dobre — uśmiechnął się jeszcze szerzej — „ty stara grulo...”

Musiałem jej to wyznać.

To było dobre — powtórzył — i tutejsze. 5* --- Trudno, należało się.

Szkoda gadać, sam bym jej wygarnął.

Nie myślałem, żeście to słyszeli, wyglą­daliście cokolwiek...

Byłem pijany stwierdził — ale to usłyszałbym, nawet gdybym się zamienił w cysternę spirytusową.

Był pijany i ja byłem pijany. I Rufinowa była pijana. Ale razem, ona i ja w tym pija­nym widzie, dobrze po północy na chwilę wy­trzeźwieliśmy, akurat na tyle, żeby wymienić tych kilka zdań, koniecznych dla mnie do zrozumienia zasady jej zaangażowania w tę sprawę, a dla niej do przejrzenia moich za­miarów. I zaraz urwałem dialog, pogrążając go tym grubiaństwem znowu w pijacki beł­sko

kot. Wcale nie obraziła się. Wykazała tę swo­ją klasę, to znaczy zimną pogardę, przez le­niwy śmiech, unoszący ją na niedostępny Olimp, odsuwający od niej nawet samą moż­liwość dotknięcia jej.

To ładnie — powiedziała — „ty grulo”, podoba mi się... — No więc byłem teraz w dobrym nastroju. Pierwszy raz, odkąd się znalazłem w tym mieście. Czułem się swobod­niejszy. Patrzyłem ża szybę, już nie poprzez te ulice na to, co kiedyś tutaj było, ale po prostu na te białe domy, świeżo tynkowane albo jeszcze nie pokryte tynkiem, z białymi, żółtymi i fioletowymi bratkami w zielonych skrzynkach, przyczepionych do poręczy bal­konów, albo na szare czynszówki z połyskli­wie ciemną i pociągającą tajemnicą wysokich okien, albo na mury spalonych kamienic, któ­rych wyszczerbione szczyty wieńczył chwast. Dzwonek brzęczał, przez jezdnię przechodziły kobiety w ciężkich jesionkach,,z siatkami wy­ładowanymi pieczywem i główkami kapusty, tramwaj, kłapiąc żelaznymi szczękami, toczył się nieśpiesznie, a słońce zapalało wnętrze wagonu i tylko cienie kasztanów co chwila omraczały tę wibrującą jasność i powoli prze­suwały się ku pomostowi. Czułem się swobod­niej, bo przynajmniej to jedno miałem roz­wiązane. Nie było to wiele, ale na samopo­czucie detektywa-amatora, wplątanego w sprawę trochę mimo jego woli, działało takie spojrzenie za kulisy. Teraz mogłem sobie po­

wiedzieć, że wiem na pewno. Znając tę ko­bietę, podejrzewałem, że tam gdzie z natury swoich rodzinnych powiązań znajduje się ona blisko takiej rozróbkowej afery, zwłaszcza kiedy rozróbka obejmuje ośrodek władzy, tam dłoń Rufinowej niezawodnie poruszy to i owo. Ale dopiero po tej szampańskiej zaba­wie stwierdziłem, że wiem na pewno. To ona chciała rozegrać partię moimi rękami. Sama nie mogła, ponieważ była w to wplątana. I to podwójnie, raz przez tego, który jeszcze for­malnie, a zresztą nie wiem, czy tylko formal­nie, był jej mężem, drugi raz przez swego aktualnego amanta. Nie projektował tej szkor ły. Rufin, kiedy go wprost o to zapytałem, zaprzeczył i szybko wymienił nazwisko twór­cy, gwiazdy stołecznej architektury. Ale już w godzinę później dowiedziałem się, jak mą­drze ten mistrz zorganizował pracownię, śmiało zagarniając forsę i jednocześnie otwie­rając perspektywę przed swoimi pomocnika­mi, o czym ten, kto robił w jego zespole, wie najlepiej. Julicie więc nie wypadało anga­żować swojego pióra do rozgrywki, przy której byle kto potrafiłby jej postawić zarzut symonii. Nie układało się nawet wprowadzenie do partii kogoś z przyjaciół Julity, jednego z zaciekłych anty aparatczy­ków. Taki facet jak ja nadawał się natomiast w sam raz, przecież niedawno jeszcze star­liśmy się z nią kilkakrotnie w artykułach i nikt nie zaliczał nas do jednego grona. Pod­

rzucono programowemu moją kandydaturę na ten wyjazd, a tutaj nad moimi krokami po­winien czuwać Rufin. Przypomniałem sobie tę rozmowę po północy, pod dźwięki calipsa, oko w oko, przy stole opuszczonym przez re­sztę towarzystwa oprócz Wejrocha, który w drugim końcu stołu tkwił sztywno jak drew­niany słup z napisem: Koniec. v, Liczymy' że przerobicie klikę tego Ni- kiela.

Liczymy? Kto?

Jest coś pożytecznego do przeprowadze­nia z okazji tej głupiej sprawy dla kucharek. Nie uważa pan?

- Mógłbym się czuć pochlebiony takim wytypowaniem...

Mógłby pan? Pana talent zasługuje, że­by go używać dla dobrego celu. Ta sprawa jest rzeczywiście idiotyczna, ale warto po­kazać Warszawie, jako coś typowego dla pro­wincji, tutejszy klimacik...

Razem ze sporem o budowę szkoły. Chy­ba dosyć ważnym...

Te wszystkie powiązania kołtuńsko-apa- ratczykowskie. Jeżeli tylko potrafi pan na­pisać prawdę. Ostatecznie chociaż późno, ale ma pan jeszcze szansę, żeby odzyskać twarz...

Twarz? Taką twarz jak pani?

Możecie nareszcie zrobić coś pożyteczne­go tym swoim piórem...

Pomagając wam wykończyć parę osób? I? — Niedługo może być za późno...

A raczej wygryźć... Nie, nie zgłaszam się.

Kto mówi o zgłaszaniu? Trzeba być kimś, żeby o tym mówić. A taki wyślizgany szton...

Lepszy wyślizgany...

- Niż co? Ciekawe niż co... Kreatura! Twardogłowiec! — podniosła głos.

Cicho — warknąłem — ty stara grulo.

Ale nic nie jest w stanie jej dotknąć. Ta

lekkość, z jaką przeskoczyła na grunt pijac­kiego bełkotu... Z miejsca stała się znów nie­mal uwodzicielska, jak ryba głębinowa, dla obrony zamącająca wodę ogonem, rozsnuła dokoła sieć przegibów, min i uśmiechów i w tym oparzę alkoholowym szybko oddalaliśmy się razem od niefortunnego epizodu. Tylko że oboje zapamiętaliśmy wszystkie słowa, które padły, a jeszcze lepiej te, które mogły wtedy paść.

Tramwaj stanął i to był już koniec trasy. Z jednej strony ciągnęło się osiedle domków jednorodzinnych. Poszliśmy w kierunku prze­ciwnym, ku Wiśle. Tam gdzie czarna droga, wysypana gruboziarnistym, namokłym żwi­rem wychodzi spomiędzy ogródków działko­wych na błonie i ukazuje się dolina ziemi chełmińskiej, zobaczyliśmy od razu szarą warszawę z komitetu. Nikiel już tutaj był. Rzeczywiście, ogromny widok otwiera się ze skarpy na płową, szeroko rozlaną rzekę i na łąki po tamtej stronie w ciemnej, soczystej zieleni, blisko brzegu porośnięte łachami wi­

kliny, dalej przecięte prostą linią topól wy­tyczających szosę, gdzieniegdzie zwieńczone kępą drzew, a wśród nich srebrnymi i czerwo­nymi dachami, raz nawet z iglicą wieży koś­cielnej. Rzeczywiście, samo to położenie musi nadać pomnikowy wyraz budowanej szkole. Tylko że nie widać było jeszcze nawet kawał­ka murów tej tysiąclatki. Czerwony transpa­rent, rozpięty pomiędzy dwoma słupami, two­rzy jakby bramę w nie istniejącym ogrodze­niu i pod tym płótnem z napisem: „Czyn spo­łeczny. Budowa szkoły Tysiąclecia im. Mi­chała Niedzielskiego” przechodzi się z pustej łąki na równie pustą łąkę, bardziej tylko zry­tą śladami ciężarówek. Dopiero dalej, spoza wzniesienia, wynurzają się baraki i szopy i ukazuje się wielometrowy wykop. Część dna ogromnego dołu jest już zabetonowana, a na pozostałej powierzchni lśni jeszcze zielone lustro nacieku. Dwie pompy krztusząc się plują zamuloną wodę.

<— To jest właśnie ten ich pech — powie­dział Wejroch.

Rufina?

I różnych działaczy w rodzaju magistra Królewicza. Figiel, który im także wyrzą­dziła tutejsza ziemia.

Im także... Czyli że wydając tego trupa, wyrządziła to samo... Komu, waszym zda­niem?

No Nikielowi. To znaczy, że skoro jest się tym reprezentantem władzy, a w czter­

dziestym piątym roku też już nim był, jako komendant ORMO, to takie przesłuchanie czasu morderstw bez konkretnego adresu pó­ki co najłatwiej skierować na niego.

No i na Niedzielską.

Nie mówiąc o Niedzielskiej. Ani o takim Zimnochu. Ale ta woda tutaj jest najważniej­sza. Przekonałem się, że dla całej tej afery, dla jej przebiegu teraz ważniejsza od odkry­cia w ruinach jest ta brudna woda.

Gliniastożółta woda, którą co kilkanaście sekund chlusta otwór pompy, w pauzach po­między tymi wytryskami odkasłujący błot­nistą maź. Każdorazowy upust zmywa czarny śluz z podnóża motoru i brunatny namuł ście­ka drewnianą rynną ku brzegowi Wisły. W dole dwa szare, grubo karbowane węże leżą w wodzie, a jej zielonkawa i nieprzezroczy­sta tarcza, jak martwe lustro bez jednej rysy i słonecznego rozbłysku, wypełnia kwadrat pomiędzy zabetonowaną przestrzenią i trze­ma ścianami wykopu.

Zupełnie jakby to Nikiel napuścił — mruknął Wejroch. Faceci tak to zresztą przy­jęli. Jakby przeciwnicy tego projektu odkrę­cili kurek z podskórną wodą.

Więc Nikiel triumfował?

On? A po co siedzi tutaj? — wskazał na barak.Za dużo pieniędzy w to wpakowa­no. Skoro budowa już się zaczęła... Gość jest odpowiedzialny. Tego zresztą nie da mu się odmówić: uważa się za gospodarza.

Rzeczywiście chodziliśmy potem za nim i za paroma technikami budowy placu od betonia­rek do składów desek i słuchaliśmy, jak kło­pocze się razem z tymi fachowcami o zaopa­trzenie i o terminy.

To jest całkiem drugie... — mówił trochę później; siedzieliśmy na ławce na wysokim brzegu rzeki i jego krępa postać, czarno ubra­na, zaciążyła nad zieloną panoramą doliny.

Co się zaczęło, to teraz nie pora, żeby robić z tym jakieś cuda. Robota musi iść, ludzki grosz jest w to włożony. I wiecie, jak u nas jest z tymi szkołami... Cement jest, wapno i cegła. Cegły trochę mało, ale idzie zacząć z tym. I plany są, i ludzie... I na to wszystko ta jedna woda... — Wynikało z tego jasno, jak i z tego, co przedtem mówił, a jeszcze wyraź­niej z tego, co później zrobi, że ani myśli wy­korzystywać przypadku, fałszować dowody prawdy (to znaczy krytyki projektu z punktu widzenia usytuowania szkoły) przez zagrywkę tym piątym asem, pryśnięcie w oczy opinii tą zgniłą wodą z dołu, przez szermowanie argu­mentem jej istnienia już wtedy, kiedy spór rozgorzał. Ponieważ wówczas tak samo on, jak i tamci nie wiedzieli, a nawet praktycznie biorąc, nie mogli wiedzieć o niebezpiecznej kurzawce. Był to tylko przypadek w spornej sprawie -Sten przeciek, a Nikiel, zdaje się, przypadkami nie zawracał sobie głowy, to znaczy: wątpię, czy zmieniłby kiedykolwiek trasę wytyczoną do celii tylko dlatego, że po

drodze zdarzyło się coś nieprzewidzianego: Ale to nie była odpowiedź ani trochę wystar­czająca. Choćby jedno jeszcze przebijało ze słów i z postępowania sekretarza: po prostu, skoro nikt nie wiedział o wodzie ani nie mógł

0 niej wiedzieć — to taka była rzeczywistość. Taka, a nie inna prawda, i on musiał jej się trzymać. Ale i to nie wyjaśniało całej sytu­acji, właściwie dosyć dziwnej. Bo wyglądało w tej chwili tak, że ten, który atakował pro­jekt w samych jego założeniach, teraz, kiedy rzecz dosłownie utknęła w błocie, robi wszyst­ko, żeby ją stamtąd wyciągnąć. A więc może przeszedł wielkodusznie do porządku nad samą istotą sporu o lokalizację i zaplanowa­nie tysiąclatki, zwyczajnie powiedział sobie: „Koniec, zostałem przegłosowany, zaczynamy od zera, jakby nie było żadnej kwestii”. Ale przecież słyszałem od niego kilka uwag świadczących o tym, że nie tylko pamięta

1 nie tylko obstaje przy swoim zdaniu; w ogó­le wyglądał na człowieka, który niczego nie zapómińa, wreszcie wspomniał przecież wy­raźnie o odpowiedzialności ludzi forsujących, dla osobistego interesu ten projekt. I patrząc na twardą sylwetkę, i słuchając jego rzeczo­wych zdań pomyślałem, że chyba ostatnią ce­chą, którą bym mu przypisał, byłaby ta zdol­ność zapominania dzisiaj tego, co głosił wczo­raj, albo nawet tylko umiejętności udawania zapomnienia. I że z pewnością nie bywa wiel­koduszny wobec przeciwników. A jednak wo­

dy z tego dołu nie ciągnie przeciwko nikomu. Robota zaczęta musi iść naprzód. Cegła, ce­ment, wapno, drzewo, maszyny zwiezione, ludzie zwerbowani, kredyty w ruchu, to nie idzie, żeby mogło stać, trzeba radzić sobie z tą wodą. Więc jeszcze i element tych dóbr materialnych, stosunek osobisty do ich ist­nienia i twarda wola budowania. To wszystko odkrywałem w nim bez trudu. Ale rozpozna­jąc te cechy umysłu oraz charakteru, jedno­cześnie uświadomiłem sobie, że nie przenik­nąłem głęboko, i odczuwałem oddalenie, chyba większe niż przedtem, dopiero teraz, naglony dotkliwością dystansu. Więc jeszcze, żeby się trochę zbliżyć, przywołałem w pamięci tego eks-marynarza zza biurka, te kolorowe widoki morskie pod szkłem. I w związku z tym to, co Wejroch opowiadał o jego służ­bie w kriegsmarine, zakończonej ucieczką na gumowym pontonie do Szwecji, a stamtąd do Anglii, i o tej walce na ORP „Wicher II” przez trzy lata na dwóch oceanach i sześciu morzach, skwitowanej przez polskie dowódz­two cztery razy Krzyżem Walecznych, a przez Niemców jeden raz zatopieniem okrętu i osa­dzeniem wyłowionego z wody rozbitka za drutami lagru, o całej tej lodowatej epopei, przyjmowanej już po wojnie przez opinię miasta w ten sposób, że raz wyciągano okres służby na torpedowcu „Bremen”, drugi raz dyskretnie przemilczano go, mówiąc za to bez umiaru o „Wichrze”. I znów, dodając to przy­

pomnienie do tamtych rysów, dostrzeżonych tu na budowie, uzupełniałem postać, która wcale nie zdawała mi się przez to łatwiej, uchwytna. Ani bliższa. Przeciwnie, im wię~. cej potrafiłem mu przypisać, tym bardziej odczuwałem ten brak, istnienie czegoś w nim, i gdybym to poznał, dopiero mógłbym prze­kroczyć odległość pomiędzy nami. Zapytał

o Niedzielskiego. Czego się dowiedziałem

0 tym człowieku i czy mam już jakieś podej­rzenie co do kręgu morderców. Zdziwiłem się, dlaczego użył liczby mnogiej. Wzruszył ra­mionami. Powtórzyłem mu zeznanie stróża z Tarpana o tamtej nocy.

i To jest nic — przerwał mi, miał już od prokuratora relację z tego przesłuchania. — Kto nacisnął spust, nie jest powiedziane jesz­cze, żeby był głównym zabójcą.

Co ja w tej sprawie widzę rajcownego, mó­wiąc po tutejszemu, że się w nią wpakowa­łem? Nie jestem żadnym detektywem ama­torem. Może uda mi się dowiedzieć czegoś takiego o Niedzielskim, co nie jest zapisane na żadnej marmurowej tablicy ani głoszone z zasłanych czerwienią podiów, ani z katedry w szkole. Interesowałaby mnie taka prawda nie podporządkowana opiniom, jej stosunek do oficjalnej niejako wersji o tym człowieku.

1 nie wykluczam, chociaż i nie upieram się przy myśli, że pomiędzy tym odsłonięćiem czegoś a faktem zabójstwa istnieje związek, może nawet bezpośredni: przyczyny i skutku.

Słuchał w milczeniu: rzeka sepleniła ospale, wystarczyło jednak spojrzeć na spłachcie żół­tawej piany, z jaką szybkością je unosi; nurt borowany wirami napiera masą wód na nad­brzeżną wiklinę i aż tu wysoko przeciąga sy­czący szum zatapianych łóz. Dociera również mdławo rześki powiew, wietrzna i mglista woń rzeki.

Bfe-Czyli — powiedział Nikiel — spodzie­wacie się pod maską obywatelską odkryć ka­wał łajdusa...

Żachnąłem się. Nie ó to mi chodziło. To zna­czy nie tego się spodziewałem. Zostałem źle zrozumiany. Wcale nie podejrzewam, żeby w tym wzorowo skrojonym kostiumie krył się od razu łajdus. To już raczej jakaś słabość. Chociaż, nawet kiedy myślę o nim, to zdaje mi się, że nie tak zwanymi ludzkimi słaboś­ciami, co zwykle bywa sposobem praktyko­wanym, udałoby się tym razem najprędzej ożywić figurę bohatera; że tutaj prawdę jego Widzę, to znaczy: domyślam jej się, nie w przeciwstawieniu ciemnych plam i pęknięć schematycznemu rysunkowi, tylko w uzu­pełnieniu, w odkryciu korzeni jego czynów, wpisanych do różnych ksiąg pamiątkowych, na przykład tegó wkroczenia pomiędzy plu­ton policji a strajkujących robotników.

Na Maderze — dodałem po chwili.

Nie było mnie wtedy na miejscu — po­wiedział. — Wtedyśmy jeszcze żyli na wios-

Jesteście ze wsi, towarzyszu Nikiel? źM M wtrącił Wejroch.

Sekretarz kiwnął głową.

Znaliście Niedzielskiego? ■— zapytałem. 'im

Rodzinę znałem — powiedział — jego ■ nie.

:— To znaczy żonę.

Nie mówię o Jadwidze Niedzielskiej —- .1 odparł, r—- Co Jadwidze do takiego interesu

||;|jjl A jemu? — wtrąciłem* — Przecież ze- ] rwał z nimi.

Ja jego nie znałem — powtórzył.

/—r Wszyscy wiedzą, że skończył z rodziną j po tym, jak się rozwiódł.

Nie znałem go — powiedział jeszcze raż, i odwracając wzrok ku rzece, i zrozumiałem, 1 że już nie trzeba więcej go pytać. Spostrzeg­łem również, że jest w tym urwaniu rozmowy I nie tylko sygnał dla partnera, czyli dla mnie, wyczuwałem jednocześnie zniecierpliwienie J i zaciętość w jego głosie.

Nie wiedziałem, że jesteście ze wsi — J odezwał się znów Wejroch — mają was za J urodzonego maderaka.

^ No... — mruknął Nikiel, wyciągnął ra- j mię. — Za tym drugim wzniesieniem będzie. jfl Chełmno. W słońcu to ta zieleń robi się cał- j kiem wesoła, nie?

Kiwnąłem głową. Trzeba przyznać, że czuje'-l się rozmach tej lokalizacji. Na rzece wynu­rzył się zza zakrętu biały statek z dwoma ! czerwonymi pasami na kominie, zabuczał kil­

ka razy, bury dym wlókł się za nim nad wo­dą, statek zwalniał, skośnie przecinając ko­ryto, sterował ku przystani.

Wtenczas na Maderze —• odezwał się nagle Nikiel — nie przeczę, to prawdziwie była odwaga...

' — Ale czy to musi być akurat ta chwila mówiąca o człowieku — powiedział Wej­roch — w tych swoich różnych wersjach ona mówi więcej o przekazujących. Tak jak ta historia z Partumem.

> O przekazujących także. Na pewno — odparłem. Ale jeżeli jest nie zmyślona, choćby jak z tym uczniem Budnym, zdaje się, którego on uratował przed wylaniem ze szko­ły, to przecież mówi i o nim. Tylko że równie ważne, dla mnie przynajmniej, jest to, co taka chwila znaczy nie w ogóle, nie gdzieś tam i nie potem, ale w samym jego życiu.

Żadne chwile nie zdarzają się ponad życiem — powiedział Nikiel — każdego dnia idzie się szmat drogi na nogach. I wciąż ma się przed sobą ten najważniejszy kawałek drogi do przejścia.

Ale jeśli się idzie -r- zacząłem dobiera­jąc teraz słów -— to znaczy, jeśli ktoś czuje, że idzie, to chyba jest taka chwila, kiedy spo­strzega, że rusza się z miejsca, albo rozumie, i to jest może najbardziej nie do zapomnie­nia, ta chwila, kiedy czuje pchnięcie ziemi pod nogami, ten rozkaz przekazany prosto sercu: idź, nie możesz tak stać.

Skończyłem i dopiero po paru sekundach podniosłem wzrok na niego. Patrzył na mnie uważnie, trzymał na mnie badawcze spój« rżenie.

Z budowy pojechaliśmy na Maderę; drugi raz przebyłem parokilometrową trasę do cen­trum, a stąd jeszcze cztery kilometry do osie­dla, które pokonywać będą musiały dzieci z najgęściej zaludnionych dzielnic, jeżeli ro­dzice zechcą posyłać je do tej wzorowej szko­ły*

A może mają wiecznie chodzić do takiej budy, jak myśmy chodzili — odpowiedział mi w aucie Nikiel — albo i nie chodzili — dodał.

Zmiany nie ominęły Madęry. Przez chwilę rozglądałem się, szukając, co tak odcharakte- ryzowało kolonię, skoro domy pozostały te same, zakopcone, ceglaste, dwupiętrowe bloki z małymi oknami. I nawet bielizna w wielu oknach i pomiędzy oknami, tak samo jak przed wojną. I budy sklecone z kawałków de­sek, papy i zardzewiałej blachy stały tak sa­mo naprzeciwko murowańców, a pod siatka­mi na dachach tych komórek gruchały gołę­bie. Wcale nie wyglądały teraz jak więzie­nie — te domy o przydymionych murach, po­mimo małych okien i wąskich drzwi, i czar­nych, długich korytarzy, widocznych za tymi drzwiami. Może nowe wrażenie stwarzał nie­bieski kiosk Ruchu i budka telefoniczna, i chodnik biegnący pod ścianami, i nawet ka­wałki trawnika, i piaskownica dla dzieci. Od­

krywałem po kolei te zdobycze społecznego postępu i cywilizacji. I jeszcze anteny na da­chach oraz pod wąskimi oknami, mnóstwo anten, a również obok kurników z drobiem, z królikami i z gołębiami na górze, kilka mo­tocykli wypucowanych tak, że blask iskrzył się na niklowanych rurach. I jeszcze asfalto­wa szosa przebiegająca wzdłuż osiedla, i pętla tramwajowa tej linii przedłużonej z inicjaty­wy Nikiela. Ale szukałem czegoś jeszcze, co naprawdę potwierdzałoby to silne wrażenie odmienności: zgubienie więziennego chara­kteru kolonii, który zawsze uderzał mnie dawniej, ile razy przechodziłem tędy i wi­działem ludzi siedzących w grupach, oddziel­nie kobiety, oddzielnie mężczyźni, w zapamię­tałym bezruchu. Więc już wiedziałem teraz, że ta różnica, którą odczułem, a nie od razu potrafiłem zrozumieć, to jest zniknięcie tłumu zalegającego osiedle. Kilkoro dzieci bawiło się w piaskownicy, mały rowerzysta, brzęcząc dzwonkiem, pędził chodnikiem, od tramwaju szły dwie kobiety z siatkami pełnymi paczek; inna wychylona z okna na pierwszym piętrze, strzepywała jakąś szmatkę. Mężczyzn nie było widać; godziny pracy jeszcze się nie skończy­ły-

Rozumiecie teraz, o co nam idzie — tłu­maczył Nikiel — o żadne tam nic, tylko o to położenie, o te siedem kilometrów dla dzieci z tego kąta. Bo tu się piorunem wszystko za­buduje, w tej stronie. Ile bloków stoi za las­

kiem, bliżej odlewni. Atakują mnie: „Nikiel nie patrzy w przyszłość”, a ja patrzę, jak się miasto rozwłóczy, i wiem, że drugiego takie* go gmachu na szkołę to nie idzie postawić u nas nawet w trzeciej pięciolatce.

A potem wróciliśmy jeszcze w rozmowie do Niedzielskich. Zobaczył pierwszy raz Jad­wigę bardzo dawno; miał wtedy czternaście lat albo piętnaście, a więc jakieś trzydzieści' lat temu. Niedługo przed tym, po śmierci ojca, rodzina Nikielów przywędrowała tu na osie­dle i starszy brat pracował u Victoriusa, do­póki po roku bramy fabryki się nie zamknęły, a osiedle robotnicze nie stało się kolonią bez­robotnych i nie uzyskało tej drwiącej nazwy na pamiątkę podróży pana Marszałka i wizy­tacji pana starosty, który porównał po­wietrze tutejsze do klimatu portugalskiej wyspy. Ale czternastoletniemu chłopakowi życie tutaj wydawało się jednak lepsze niż tam, skąd przybywali. Kim ona była wtedy, gdy prowadziła te kursy czytania i pisania dla zdziczałych wyrostków i dla mężczyzn, kaleczących jnowę polską bezlitośnie za po­mocą niezliczonych „aus”, „ab” i „zu”, wbi­tych w głowy przez pruskich gefrajtrów? En­tuzjastką porwaną szczęściem odzyskania nie­podległości, ale jednocześnie zbuntowaną przeciwko złu w umiłowanej ojczyźnie? Boha­terką Żeromskiego? Nową Siłaczką? A może raczej emancypantką w krótkiej sukience, z krótko obciętymi włosami, mieszkającą sa-

ma

motnie w obcym mieście i taką, co potrafi co­dziennie ujarzmiać gromadę mężczyzn? A może po prostu biedną dziewczyną po stu­diach, bez domowego oparcia 4 bez tak zwa­nych stosunków, rozpoczynającą swój staż za­wodowy z jedną walizką, ale za to bagażem . wyobrażeń o powołaniu nauczyciela. Wszyst­kim tym mogła być i wszystkim tym chyba po trosze była; to wynikało z relacji zarówno Ni- kiela, jak innych, ale wynikało z tego równie wyraźnie, że nie była ani Siłaczką, ani eman­cypantką w krótkiej sukience, ani biedną dziewczyną dźwigającą bagaż powołania; nie była żadną z tych bohaterek klasycznych po­wieści i nie była również sumą tych własno­ści. Co innego tworzyło jej osobowość. Teraz, po tylu takich latach, to coś w niej, dotąd dla mnie nieuchwytne, jakby się krystalizowało; nie wiedziałem jeszcze, czym jest dzisiaj, ale słuchając, jaka była wtedy, próbowałem zi­dentyfikować obydwie sylwetki. Ciekawe, że Nikiel nie pamięta nawet, jak wyglądał Nie­dzielski. I nie przypomina sobie, czy w ogóle go widział. Chociaż usłyszał o nim pierwszy raz już wówczas przed trzydziestu laty, bo minęło pół roku tej nauki, jak matki wyrost­ków i żony dorosłych uczniów podniosły wrzawę, że ta panienka z ciepłych stron żyje z mężczyzną żonatym. I wkrótce ona już nie uczyła na Maderze. Oczywiście mówiąc o tym człowieku wymieniano nazwisko, które tu na kolonii było jednocześnie znakiem firmy

i przypomnieniem wydarzenia sprzed kilku lat. Ale dla Nikielów liczył się tylko ten szyld na bramie wytwórni: „Fęglerski i Niedziel^ ski —ś Zakłady Papiernicze’V liczył się dzień, kiedy matka powiedziała wieczorem, że już nie idzie następnego dnia do roboty, bo Nie­dzielscy zamknęli budę. Więc taki dzień utrwala to nazwisko w pamięci czternastolat­ka. Mimo że właśnie Niedzielski, jego naz­wisko, nie wytrzymuje próby czasu, serii tych gwałtownych zamykań, i ustępuje miejsca na szyldzie silniejszemu wspólnikowi. Uwaga czternastolatka pomija jednak hasło: „Fęgler­ski”, a koncentruje się na tym drugim, wy­eliminowanym przez zdarzenia. Czy nie dla­tego, że ono właśnie wiąże się nagle z nią, z tą nauczycielką, że odbiera im ją, jeszcze raz występując z pozycji dla nich nieosiągalnej, jak coś należnego sobie, odbiera i może naj­bardziej o tę nierówność przy wyborze, a na­wet o brak jakichkolwiek szans równego wy­boru chodzi, czy nie dlatego pamięć młodego Nikiela utrwala na szyldzie to jedno nazwi­sko, które sprawiło, że ta, co z własnej chęci zbliżyła się do nich, nagle znajduje drogę tu­taj zamkniętą? .

Z bliska wyglądała młodziej. A zresztą li­czyć jej lata byłoby zajęciem jałowym. W tym mrocznym pokoiku, którego jedyne okno Spoglądało na oblazły mur sąsiedniej kamie-

.nicy, w powietrzu przenikniętym suchą wo­nią piżma i wytartego pluszu, wśród mnóstwa fotografii na ścianach i na stolikach, poczu­łem, że czas, taki jaki odmierzają zegary, Wśliznął się tutaj za mną i razem ze mną stąd wyjdzie. Z głębi, spod jakiegoś grata, •przydreptał pies długowłosy, ale już łysieją­cy, z łbem ciężko opuszczonym; stanął przy mojej nodze i posapując obwąchiwał nogaw­kę, a odrostek ogona poruszał mu się przy tym nieśpiesznie z boku na bok. Wyglądała młodziej niż wtedy, kiedy spotkaliśmy ją z prokuratorem na cmentarzu. To znaczy w tym otoczeniu na tle starych mebli, w czar­nej bawełnianej sukience, zniszczonej, się­gającej niewiele wyżej kostek i spiętej pod szyją zwyczajną agrafką, jeden ruch głowy, a za nim spojrzenie ciemnych źrenic, które wybiegło ku mnie, wznieciły wrażenie młodo­ści. Włosy, obcięte krótko, miała już prawie zupełnie siwe z przeświecającą tylko smugą naturalnej czerni: zwiotczałą skórę koło ust rysowały smutne bruzdy. A jednak tchnęło od niej jakby zasuszoną zielenią. Bo właśnie wrażenie utrwalonej młodości, wbrew postę­powi czasu, który swoim pyłem osnuwał po­stać kobiety, dotarło do mnie, a nie zwyczajna myśl o starości’. Patrząc na nią czułem jasno, że czas, w którym się spotykamy tutaj, nie łą­czy jej ze mną w jednym nurcie; znaleźliśmy się w tym samym „teraz”, ale tylko na chwi­lę,. tak jak mijające się na drodze pojazdy.

Chociaż i ta droga nie wiem, czy była nawet na chwilę wspólna dla niej i dla mnie. I już po dwóch niecałych kwadransach wstępnycH wyjaśnień ten pojazd na drodze czasu unosi ją znów ku białemu domowi w cieniu starych, świerków, przez rzeźbioną bramę, aleją okrą­żającą gazon, wysypaną żwirem, a przed gan­kiem brukowaną kocimi łbami, na których kłapią kopyta koni i turkoczą żelazne obrę­cze powracającego z nią wolantu. Wszystko to zrozumiałem... Pies złożył stare kości u nóg swojej pani i zasnął zwinięty w kłąb wełny od czasu do czasu drgawki wstrząsały jegó wyliniałym grzbietem i podkurczały łapy, jakby i on, w pogoni za pojazdem, powracał przed ten osłoneczniony ganek. Przed oszklo­ną werandę z betonowymi stopniami i szero­kim betonowym podestem, na którym stoją trzcinowe fotele i biało malowane krzesła i ławki, a na tych ogrodowych meblach siedzą domownicy i goście, kuzynki, krewni i znajo­mi z miasta, kobiety z bujnymi włosami, ubrane na jasno, wszyscy zresztą mają roz­jaśnione twarze, jakby byli duchami wywo­łanymi i utrwalonymi na tej wiotkiej, pożół­kłej fotografii, co nadaje im wyraz nieosiągal­nej dla zdjęć z 1958 roku, skoncentrowanej realności. Jest czas wakacji, czerwiec albo li­piec, pachnący łubinem, cały w cykotaniu owadów i w wieczornym rechotaniu żab. Pierwsze wakacje po wojnie, stąd ten zjazd gości z całej Polski, niepodległej teraz i zje­

dnoczonej. I już jesień. Cień bezlistnego drze­wa za oknem. Na tej samej werandzie dwie kobiety w głębi i mężczyzna na pierwszym planie, przy stole z rozłożonymi kartami. Właściwie widać dobrze jego tylko, zatrzy­mał w górze króla karowego, zastanawia się, gdzie położyć kartę; dwa razy sfałszował dzi­siaj pasjansa, wolałbym tym razem nie oszu­kiwać... Przesiaduje długie godziny na trzci­nowym fotelu i tylko od czasu do czasu pod­nosi głowę i patrzy przez oszkloną ścianę na podjazd i na rzeźbioną bramę, ciągle za­mkniętą, jakby kogoś wypatrywał tym swoim matowo ciemnym spojrzeniem, wzrokiem świadka zapomnianej sprawy. Czy nie to sa­mo spojrzenie jego wnuczki przenika teraz szklistą powierzchnię fotografii i odwraca się do okna, i szuka czegoś za nim? A tutaj już dwóch starców, on i drugi, wysoki, chudy, przygarbiony, z twarzą, której odbicie obja­wiło się ludziom pierwszy raz nie w lustrze ani w uśpionej wodzie, ani w oknie, a jeśli nawet w oknie, to oświetlonym łuną nocy. Tak właśnie ukazał się mieszkańcom tego bia­łego domu czterdzieści lat wcześniej, zanim utrwalono na zdjęciu dwóch starców ze strzel­bami i z psem ogarem na tle ganku. Wówczas mieli także strzelby, tylko nie te, mieli dużo strzelb, i wieźli transport na kilkunastu fu­rach, i prowadzili oddział liczący osiemdzie­sięciu ludzi w odblasku pożaru wznieconego po to, żeby patrole pruskie, pogalopowawszy

211

PTT

nie mają wtedy więcej niż czterdzieści lat, tam, rozluźniły graniczny kordon. Obaj razem ci wodzowie, stukający patykami w szyby, zrywający jabłka w sadzie, wymykający się z domów przez okna. Wkraczają na Mazow­sze nazajutrz po tym, jak niewiele starszy od nich prawdziwy wódz tego powstania, pod którego komendę szli, pada rozstrzelany na> rynku miasteczka. Odtąd oni obydwaj będą wiedli partię leśnymi duktami, aż po trzech miesiącach kozacy otoczą i poprzybijają pi­kami do ziemi i do pni sosnowych tych prak­tykantów rolnych z Chełmińskiego, szewców z Golubia, gimnazjalistów z Torunia. Tylko garstka niedobitków, dopadłszy koni, wyrwie się z okrążenia. Pognają prosto ku granicy i jeszcze tej nocy będą za kordonem. Wśród nich jeden z dwóch dowódców, tylko jeden Lelum, przez tę ucieczkę oderwany od swojej drugiej połowy. Jej dziadek... A tamten po­wtórnie w tym białym domu zjawia się pięt­naście lat później i znów staje w oknie za czarną szybą, ukazuje twarz widma, wyrwaną z nocy, która trwa jeszcze ciągle dla dziedzica białego dworu, przyzywana echem krzyku

o pomoc. I ten ocalony, Bóg wie w jaki cu­downy sposób, ale żywy, bo widma przecież nie używają strzelb, nie wchodzi do domu wywołuje za to jej dziadka i stoją na tym ganku twarzą w twarz, a po chwili noc paź­dziernikowa wchłania ich i tylko echem gwał­townego galopu na grudzie odgrzmiewa ciem­

ność nasłuchującym domownikom. Minie pięć dni, zanim powróci z tej niewiadomej wypra­wy, to znaczy zanim tamten przywiezie go na gryczce powalonego ciężkim pijackim snem. Ale to nie znaczy, że oni przez pięć dni byli zajęci piciem wódki; te dni, a zwłaszcza pięć nocy pozostaje zatopionych we mgle paździer­nika. Rezultat, widoczny dla świata, tej prze­rwy jest taki, że odtąd będą często razem aż po końcowe dni, utrwalone na tych zdjęciach; razem będą rozjeżdżać po okolicy, razem po­lować, razem gospodarować swoimi dwoma folwarkami. I jeszcze raz siedzą obok siebie na ozdobnych sankach, zaprzężonych w parę karych angloarabów z girlandami dzwonków na szyjach; w burkach i futrzanych czapkach, przykryci baranicami, spod których sterczą lufy dubeltówek, czekają, aż aparat uwieczni ich; jeszcze chwilę, i któryś trąci w plecy człowieka na koźle, stangret cmoknie i konie porwą sanki w błyskawiczny poślizg, w kłus wyciągnięty od razu i rozdzwoniony spod te­go ganku, sprzed oczu stojących domowników i gości w białą pustkę. I on już nie żyje. Czar­ny kondukt rusza sprzed białego domu. A tu­taj sznur powozów przed kościołem. I nawet jedna kareta — ogromna i czarna jak kara­wan. Stoi samotnie w cieniu dzwonnicy, wy­rażając tym sposobem pozycję jej właściciela, odrębną wśród tego zgromadzenia nie tylko przez utytułowanie i bogactwo, ale także przez charakter tej obecności. Bo graf Hugo

von Al vensleben przyjechał pochylić głowę nad trumną człowieka, z którym wielokrotnie spotykał się i ścierał ostro w salach kamer- dienstów, który odważnie stawiał opór dziełu jednoczenia ziemi w niemieckim posiadaniu. I już tylko jeden, osamotniony, starzec siedzi na ściętym pniu, strzelbę trzyma w poprzek na kolanach, a pies, ten sam płowy ogar z po­tężną czaszką bestii Baskerville’ow, o wy­pukłym czole i rozwiniętych szczękach, leży obok. A tutaj ona; od razu ją rozpoznaję w czarno ubranej, ciemnowłosej dziewczynie; ona i ten nowy jej opiekun, zastępujący zmar­łego. Tutaj znów razem na wysokim breku, pośrodku pola, ona jedną ręką ściąga lejce, drugą przytrzymuje szerokie rondo białego płóciennego kapelusza, którym wiatr targa. W tym ruchu jest jakaś naturalna kokieteria. Teraz wciąż ona. Całe lato w. jej uśmiechach coraz bardziej otwartych, zwróconych chyba nie do kamery. I wreszcie to zdjęcie. Zanim położy je przede mną na stole, chwilę trzyma kartonik w obu dłoniach o zwiotczałej skórze i ze zgrubiałymi stawami i powoli jej twarz zaczyna układać się do uśmiechu, który byłby tamtym, gdyby nie uwiązł w zmarszczkach i gdyby nie mglistość spojrzenia. A jednak uśmiecha się, to znaczy popycha ten uśmiech jakby na pokaz. W tej chwili spostrzegam, że jej pozorne zwycięstwo nad czasem jest chyba zawsze takim wysiłkiem, żeby odsunąć napór otaczającego dzisiaj. Odpoczynek wojownika...

Bo jeszcze ma na sobie bryczesy z lampasami i długie kawaleryjskie buty, i okrągłą macie­jówkę z orzełkiem. Ale zamiast munduru nosi teraz białą bluzę. Siedzą na ławce przed gan­kiem, zdjęcie jest prześwietlone, tło jakby spłonęło w blasku, tylko ich sylwetki ocalały z tej eksplozji słonecznej. Ta twarz o wyrazi­stych rysach, spojrzenie zwrócone na dziew­czynę, uśmiechnięte i trochę ironiczne. Gest ramienia wyciągniętego na oparciu ławki, za plecami panny, zdobywczy i leniwy. A tutaj razem z tym starcem, stryjem jego, obaj bli­scy sobie nie tylko przez rodzinne podobień­stwo, bardziej jeszcze przez wyraz całych postaci, młodzieńczą smukłość jednego, która jest jakby wersją żołnierskiej młodości tego przygarbionego weterana. Bo to, co łączy ich, jest ważniejsze i sięga głębiej niż tak zwane węzły krwi, to ich łączy również z innymi, i wtedy, i jeszcze dawniej. I zdaje się, że po­czucie, a może nawet świadomość tego związ­ku tworzy wokół nich sferę niedostrzegalnie wydzieloną. Myślę więc, czy nie jest ona (ta świadomość albo to poczucie) wszystkim, co wyjaśnia owo wyłączenie, lub prawie wszyst­kim, bo element doświadczenia naturalnie istnieje. Są jak jeden i ten sam człowiek w różnych stadiach życia. Starzec mógłby po­wiedzieć „byłem, kim jesteś”, chociaż drugi człon epitafium „jestem, kim będziesz” tym razem nie potwierdzi się. Michał Niedzielski nie dożyje przecież tego pięknego wieku.

Podobni są tak, że nawet ogar-pogromca dzików pomylił się i leży teraz u nóg młodego pana, i wpatruje się w jego twarz spojrzeniem zbaraniałym w ekstazie. Może więc wcale się nie pomylił, tylko przeszedł na jego stronę, podbity, tak jak wszyscy, samą obecnością zwycięzcy?

Ktoś zastukał w drzwi pięścią i opryskliwy głos kobiecy zawołał: —- Woda się gotuje. :

Idę już.

Pies podniósł się za swoją panią i. zakręcił się w miejscu, węsząc z zadartym pyskiem.

Przyniosę herbaty. Co to za ludzie, nie ma pan pojęcia. — Pies na chwiejnych no­gach okrążał pokój. Był nie tylko ślepy, wę­chu też już nie miał.

Poczekaj z panem, Ikar — powiedziała. Zatrzymał się i obrócił na mnie swoją cierpią­cą mordę. Wróciłem do fotografii na stole. Chciałem, żeby jeszcze raz przemknął przede mną łoskot kopyt. W tym zagraconym po­mieszczeniu, w mdłym powietrzu starości i ubóstwa słumiony tętent dobiega z ciem­ności tamtej nocy; czym mogło być stukanie do okna po piętnastu latach zesłania? Czym było to wywołanie przed dom po tamtym, jed­nym wołaniu, które piętnaście lat wcześniej zostało bez odpowiedzi? Jakie słowa padły, kiedy stali naprzeciw siebie twarzą w twarz przed tym gankiem, pierwszy raz po takim zesłaniu? I co znaczyła pięciodniowa nieobec­ność, a potem powrót jakby z pijackiej eska­

pady? Czy ktokolwiek znał prawdę tego znik­nięcia? Tajemnica łącząca dwie rodziny, za­nim połączyło je nieudane małżeństwo. Czy mógł nie znać prawdy pupil swojego stryja, wcielenie jego własnej młodości, związany z nim sekretem tego samego porywu? Chwi­leczkę... Co mnie teraz zaalarmowało? Możli­wość analogii? To stukanie do okna nocą i wzywanie przed dom? Przypomniała mi się opowieść rotmistrza Ratajczaka, przytoczona przez Wejrocha. I relacja stróża z Tarpna. A jeśli w tym ^pomieszaniu fantazji i pamięci brakowało motywacji czynu i nie było nawet miejsca na nią, to może właśnie dlatego echo tamtej historii, w której wiele faktów pozo­stawało zaćmionych, ale motywy, przynaj­mniej zakres motywów, ten, który wywodził się z pojęć honoru i wierności, dumy i wy­trwania, widniał zapisany na twarzach uczestników zdarzeń, zapewne dlatego, przez te motywy, echo zdarzeń ówczesnych od- brzmiało dla mnie w mroku sprawy Michała Niedzielskiego. Czy nie zaliczał się do tego sa­mego rodzaju ludzi? A więc te same motywy mogły na niego sprowadzić klęskę... To zna­czy — skontrolowałem bieg myśli — szukam przyczyny śmierci w nim samym. Tak, jest przecież ciągle jedynym uchwytnym ogniwem zbrodni. Jeśli zabójstwo nie poprzedziło ra­bunku ani nie zdarzyło się przypadkiem, a znane okoliczności (pukanie w okno, droga ku ruinom) przekreśliły te przypuszczenia,

w takim razie musiało być ono wynikiem ko­nieczności. Konieczność zaś tkwi w samym życiu ofiary, ukrywa się w nim jak nowotwo­rowy guz w brzuchu. W tych motywach po­stępowania, określonych przez ten gatunek ludzki, przekazywanych z pokolenia na poko­lenie, ale nie tylko w nich, ta konieczność jak­by ujawniła się, a raczej nawet powstała w cieniu wojennej próby. Jeśli pukanie do okna białego dworu było wezwaniem do rozliczenia z tamtej nocy rażonej krzykiem o pomoc, a było czymś takim, to w 1945 roku wywoła­nie Michała Niedzielskiego z domu miało tak­że swoją noc poprzedzającą a właściwie parę tysięcy nocy wojennych i w każdej z nich mogła kryć się przyczyna pukania. A więc konieczność zawarta nie tylko w jakiejś dys­pozycji ofiar, w ich odziedziczonej wyjątko­wości losów, także w tej powszechności wo­jennej i na pewno w zderzeniu jednego z dru­gim. Nie spodziewałem się teraz żadnej odpo­wiedzi na moje pytanie. Ale przez samo ich wynurzenie się tak naturalne ze świata ma­jaczącego na starych fotografiach i z opowia­dania starej kobiety, przez ich samorzutność odczułem drugi raz (pierwszy raz w trakcie przesłuchania Kanisty), że zasłona może się rozchylić. Słyszałem przez nią teraz stukot podkutych butów, chrypliwe wrzaski, salwy i detonacje, podkład dźwiękowy tematu: woj­na. Bo tego jednego byłem już właściwie pew­ny: śmierć Niedzielskiego okaże się wojen­

nym przesłaniem. Podkład dźwiękowy tema­tu: wojna... Ale wychwytywałem w nim od­głos jakby odrębny. Zatrzymując dłużej wzrok na fotografiach, słyszałem go coraz lepiej, wzmagał się i zagłuszał tamte, dola­tywał do mnie sprzed tego ganku, z głębi no­cy oświetlonej daleką łuną na granicy, tak jak chciałem, przeciągał nade mną grzmot kopyt galopujących koni. Jego echo wisiało jeszcże nad zaśnieżoną płaszczyzną, dzwoniło lekko w szyby białego domu. I poza tym kraj­obrazem stłumiony tętent biegł dalej, mieszał się z grzechotem i szczękaniem czołgów, trwał jednak, i w tym pulsowaniu twarz Piotra u- kazywała się i znikała.

Podniesione głosy wdarły się tutaj; rozleg­ło się trzaśnięcie drzwiami. Słychać było me­taliczne brzęki, jakby ktoś uderzał garnkiem

o płytę. Pies dźwignął się na przednie łapy, zaskowyczał wyciągnąwszy szyję, ale zaraz zwiesił ciężko głowę i zastygł w bezsilnej nie­ruchomości. Nie odróżniałem słów kuchennej utarczki,, tylko tonację falującą na coraz wyż­szych rejestrach. Zacząłem znów przesuwać po stole fotografie — uśmiechy i spojrzenia, psy, konie, powozy, drzewa, biały dom, czarny młyn nad stawem porośniętym rzęsą, łódkę wśród sitowia. Leżały tu również zwykłe po­cztówki, . zdawkowe pozdrowienia z Zakopa­nego i znad morza, życzenia zdrowych świąt...

Nic pani nie masz do mówienia! Rozu­miesz pani? — jazgot kobiecy eksplodował

z przyduszonego harmideru, widocznie uchy­lono drzwi. — Skończyło się labowanie;..

To wam się kończy — głos Niedzielskiej poderwał się do krzyku —| Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy... Zobaczycie... — Stuknęło znowu i wymiana zdań za drzwiami przemie­niła się w nieartykułowany hałas. Wróciłem* jeszcze raz między widoki i upozowane cienie. Wziąłem do ręki pocztówkę i patrzyłem na znajome kutry, zaskoczony, że i tutaj przy­płynęły ze swoim ładunkiem nienawiści. Ale to nie był anonim. Na odwrotnej stronie karty ujrzałem nie tkniętą piórem biel. I zaraz dru­ga taka sama odkrytka rzuciła mi się w oczy. Była tak samo czysta. Zacząłem grzebać wśród fotografii i znalazłem jeszcze jeden „Zachód słońca w porcie rybackim Ustka”. Leżała teraz przede mną cała seria tych pięć- dziesięciogroszowych pejzażyków; czasami w tym wieku lubi się „kolekcjonować” byle co i czasami gdzieś dostanie się zapas wido­kówek. I trzyma się je razem z najdroższymi pamiątkami? Jeśli są trzy, to czy nie mogło być jeszcze kilka? Usłyszałem szybkie utyka­jące kroki za drzwiami, podniosłem rękę, że­by ukryć pocztówki, ale zaraz cofnąłem dłoń, zostawiłem je przed sobą w rządku jak do­wody rzeczowe. Weszła niosąc na drewnianej tacy szklanki z herbatą. Była bardzo blada. Zauważyłem także jej utykanie. Pierwszy raz, odkąd się tu znalazłem, ten chromy krok rzucał się w oczy.

iii— Słyszał pan? Musiał pan słyszeć... — po­stawiła szklankę przede mną, wyszczerbioną musztardówkę na białym spodku. c;;— We własnym domu, niech pan pomyśli, trzydzieści pięć lat temu kupiliśmy z Micha­łem ten doni, mieliśmy to mieszkanie, a teraz wymyślają mi...

'0-—■■ Pani mąż kupił tę kamienicę?

Bllfr- Trzydzieści pięć lat temu. Za to, co zo­stało po sprzedaniu resztówki Miłoszewa.

Miłoszew jest na tych fotografiach?

Miłoszewo. Dom mojego dziadka. Wy­myślają od ostatnich. Był czas, że mi grozili więzieniem. To straszni ludzie.

Dokwaterowani?

To jest wszystko robota Zimnocha i tej całej bandy, która tu wszystkim trzęsła. Pro­szę. — Podsunęła srebrną cukiernicę w w kształcie rzeźbionej skrzynki ze złocony­mi inicjałami MN i z garścią pożółkłego kry­ształu na dnie. H- Chcieli się mnie pozbyć. Myśleli, że jak mi odbiorą mieszkanie, to ucieknę z miasta. Ale zostałam w tej norze. Wie pan, tu był pokój służbowy. I będę sie­działa do samej śmierci. Tylko przedtem oni wszyscy stąd się wyniosą.

Więc chcieli, żeby pani wyjechała z mia­sta. Dlaczego?

Podniosła wzrok. To już nie było spojrzenie chwytające jakieś widma przeszłości; znaleź­liśmy się jednak na wspólnej drodze w tym samym „teraz”, w tej samej godzinie i minu­

cie, bez żadnego opóźnienia; tyle że to miej­sce, z którego ona patrzyła, było jakby odgro­dzone szybą.

Czy nie chodziło po prostu o mieszkanie dla pogorzelców. Miasto spalone w połowie;..

Przecież pan się domyśla, o co chodzi­ło — przerwała mi.

Nie bardzo potrafię być domyślny w ty- kich sprawach.

-T- Sama przyjęłam przesiedleńców z Wil­na. Czy ja jestem bez serca? Ale kogo tamci nasłali na mnie? Dwie rodziny z Madery. Pan wie, co oni robili w łazience? W hallu cuch­nęło chlewem. Dzieci trzymały pod łóżkiem króliki. Maderakom było wszystko wolno, sprawiedliwość dziejowa wymaga, żeby stara kobieta we własnym mieszkaniu ustępowała miejsca bydlętom. Albo żeby poszła precz.

Nie ustąpiła pani...

Dla mnie ten dom to nie jest po prostu miejsce zamieszkania albo lokata kapitału, albo zaspokojenie ambicji — zamilkła i znów spojrzenie jej cofnęło się i patrzyła na mnie tak, że cień w tym spojrzeniu padał jakby przez uchylone drzwi starego, dawno opusz­czonego domu.

v Przywiązała się ,pani — powiedziałem głupio, chciałem jednak rozładować napięcie dławiące rozmowę.

Ludzie przywiązują się do miejsc, w któ­rych zaznali szczęścia — odparła, jej blade dłonie przycisnęły tarczę stołu wśród fotogra­

fii jak ręce medium — ale ja nie jestem przy­wiązana. Dla mnie tu było moje ziemskie nie­bo, a potem moje piekło. On mnie tam wpro­wadził, a ludzie zepchnęli z góry mnie, a po­tem także jego...

— On, to znaczy mąż, wprowadził panią, a ludzie panią zepchnęli — powtórzyłem wol­no. — W jaki sposób?

Blade dłonie zaczęły sunąć po stole, jakby już duch przemówił. — Nienawiść jest cie­niem każdego szczęścia. Ęóg widzi wszystko... I pamięta. W Nim wszystko, co przemija tu­taj, zostaje ocalone. Czy może być Jego wolą, żebyśmy my zapominali? Nienawidzę zdra­dy... Ale jego serce nie było studnią zatrutą. Ten cios we mnie uderzył, także w niego; on nie był słaby, tym drożej zapłacić musiał za chwilę swojej słabości. Bo nawet w niej, w tej słabości, był silny,

■ — Mówiąc o ludziach, którzy panią ze­pchnęli — powiedziałem i opuściłem wzrok na dłonie, które wciąż opisywały kręgi na stole —> myślała pani chyba tylko o jednej osobie... — Ręce znieruchomiały, palce w przykurczu, rozstawione, jakby chwytając się jakiegoś zrębu, lekko drżały. — Bo przecież wtedy przed wojną miasto było podobno po pani stronie.

Dłonie przylgnęły znowu do stołu, na środ­kowym palcu lewej ręki czarny krzyżyk łą­czący dwie obrączki przygważdżał tę dłoń do stołu.

. — Bóg nas związał. Rosłam w jego cieniu, był dla mnie jedynym mężczyzną, odkąd umiałam odróżnić mężczyznę i kobietę. Naj­pierw mój dziadek, a potem jego stryj mó­wili mi, jaki jest i kim będzie. Ludzie nie byli mi potrzebni. A jemu? Tak, na pewno, chyba właśnie to było jego słabością... Ja ludźmi nie gardziłam, ale także nie szukałam ich. On miał w duszy odrobinę tej pogardy do świata. I to także dodawało mu uroku. Ale dlatego ludzie go pociągali. Kiedy odszedł ode mnie, wiedziałam, że Bóg musi mi go zwrócić, Otrzymałam przecież solenną obietnicę. I Bóg ją spełnił.

Przez tę śmierć? — podniosłem głowę i napotkałem spojrzenie już nie na jednej drodze, ale na jednej wąskiej ścieżce, gdzie nie ma miejsca, żeby się wyminąć. Było na-' piętę tak, jak nad skrajem urwiska. Chociaż nie trzeźwość, nie błysk skupienia, który wyostrza wzrok na górskich przejściach, prze­bijały w nim; było to spojrzenie zmącone do głębi widokiem przepaści.

Umarli nie opuszczają nas. On wrócił do mnie po tym, jak się to stało. Wracał już przedtem, drogą cierpienia i ofiary. Przez og­niste morze wojny. Nie chcę ludzkiej litości. Gardzę współczuciem. Nigdy nie mogła mnie dosięgnąć ta ich litość. Ale teraz, odkąd wiem, że wracał do mnie, teraz jest mi taka obojęt­na. Proszę, niech pan spojrzy.

Z okrągłego puzdra, w którym leżała reszta

fotografii, wyjęła pożółkłą kartkę z dwoma pieczęciami, zapisaną kopiowym ołówkiem. Prawą ręką zagarnęła zdjęcia przede mną (trzymałem wciąż pod łokciem tajemniczą ęskadrę kutrów), a lewą przysunęła do mnie arkusik: „...Ich bin gesund... —1 czytałem i da­lej po niemiecku kilka uszeregowanych zdań:

...proszę o paczkę żywnościową, zawiera­jącą, jeśli możliwe, cebulę, tytoń oraz tłuszcz. Nie mam kontaktu z rodziną, która przebywa na obszarze GG. Przesyłam serdeczne po­zdrowienia ■ Michał Niedzielski. Häftling nr 38464”.

To był ten powrót do niej, pomyślałem. — Czterdziesty czwarty rok — przeczytałem głośno. — Oktober.fjmk Znała jego numer, uświadomiłem sobie, oprócz tamtej prawdo­podobnie ona jedna znała go w całym mieście, jggil- Widzi pan. Bóg spełnił obietnicę. Jestem starą, samotną kobietą. Ale żyję jeszcze, bo moi umarli żyją we mnie. Oni żądają spra­wiedliwości. Niczego nie zapomnieli. Bo oni nie zapominają. S Podniosła list, chwilę trzy­mała kartkę w górze, ale nie patrzyła na nią, „spoglądała obok, i jej twarz bielała już za szybą nieznajomego domu; znów musiałem pomyśleć o przywoływaniu duchów za pomo­cą tego rekwizytu. Ciągle mijając papier spoj­rzeniem, położyła go na zdjęciach w czarnym, okrągłym lakowanym puzdrze, popękanym już i z wyszczerbioną inkrustacją z masy per­łowej. — Przebaczenie jest zapomnieniem.

#ß§

Bóg nie żąda od nikogo zapomnienia. Wina poprzedza karę, kara ściga winę. Świat zwią­zany jest tym łańcuchem przyczyny i skutku; Podli próbują rozerwać go po to, aby mieć1 prawo do bezkarnego grzechu. Tchórzliwe chamstwo, które lęka się bólu i cierpienia, płacze i kwiczy jak nieszlachetne zwierzę zdzielone batem, podniosło głowę. Lęka się cierpienia, ale samo zadaje cierpienie i roz­nosi je, i będzie je roznosić, ponieważ spło­dzone zostało w brudnym grzechu. Wszelki, ład świata jest przez nich zagrożony. Bóg jed­nak czuwa. Kara ściga winę. Ramię zemsty sięga wszędzie. Łańcuch boży opasuje ziemię. Będę jego ogniwem, bo ja nie zapomniałam..*

, Zacząłem sterować za pomocą łokcia flotyl­lą „bożej zemsty”, powoli, żeby nie zwrócić uwagi kobiety, chociaż była to zbyteczna ostrożność, jej wzrok utknął w jakimś odleg­łym punkcie, na pewno nie na tej drodze, na której oboje moglibyśmy się spotkać, i tak po­zostawał; podniosłem więc łokieć i spokojnie wsunąłem trzy pocztówki pod wszystkie spoj­rzenia i uśmiechy, konie, psy i powozy, pod biały dom, ganek w słońcu, młyn nad czar­nym stawem...

...Ten dom kiedyś zapewne prezentował się okazale. Przed wojną, tak. Zstępowałem po szerokich schodach z dębiny, na których daw­niej leżeć musiał kokosowy chodnik, bo teraz jeszcze pozostały na kilku stopniach mosięż­ne kółka do przytrzymywania materiału. Na

półpiętrze znajdowała się w ścianie okrągła wnęka z obtłuczonym i pustym postumentem. Niżej, na następnym podeście, dziewczynka z warkoczykiem, może sześcioletnia, jednym ramieniem przyciskała do boku burego kota, a drugą ręką trzepała go po grzbiecie. Kocur miauczał.

' — Ładnie tak męczyć kota? — powiedzia- łem. TdĘBgmk

To nie jest wcale kot — odparła.

Tylko kto?

: — Nie poznajesz?

v — Ma cztery łapy, ma wąsy i ma ogon, zna­czy, że kot.

Ale — zafrasowała się — wcale nie ma czterech łapów...

Kot skorzystał z dyskusji, pacnął na ziemię

i przemknął jak cień w górę. Spojrzała na mnie zmarszczona, myślałem, że zapłacze, na­gle odwróciła się i pobiegła za uciekinierem, wołając: — Ty Niedzielsko! Ty Niedzielsko!

Życie zniszczyło ją nie przez tę nędzę ani samotność, ani słabość myślałem. To nie nę­dza ani słabość fizyczna odebrały jej godność

i wyniosłe milczenie, którym mogła przeciw­stawić się światu. Odebrano jej to wszystko

i uczyniono z niej oszalałą z nienawiaści au­torkę anonimów. Stało się z nią gorzej, niż gdyby schroniła się milcząca w cień białego domu, śladem tamtych dwóch milczących cie­ni, po których został tylko tętent w ciemno­ściach... A więc on był'prawdą? Ten tętent?

Ta duma i ten honor ich, ta ich wierność? Szedłem teraz już ulicą, w wilgotnym zmierz­chu, pustą ulicą, mijając mokre drzewa owia­ne szmerem liści, stukot własnych kroków;: doganiał mnie, a latarnie rozwidniały listo­wie i na asfalcie rozpościerały okrągłe, blade skrzydła. Do tego prowadzi droga mojego po­wrotu, myślałem, w tę noc prześwitującą po­żarem, roztętnioną cwałem osiemdziesięciu koni? Do ciemności, w której przez ten galo­pujący rytm słychać równe, twarde nieustra­szone bicie serca męskiego? Tam gdzie ciem­ności rozjarza naprawdę nie łuna, ale dopiero jedno spojrzenie, błysk zapalony w oczach? Nie dam się zaskoczyć... Tajemnica, która po­została w mrokach tamtych pięciu nocy, wy­wołanych stukaniem w okno białego domu, gdyby nawet wyszła na światło ze szpetną twarzą, nie .przesłoni mi sylwetek pędzących pod zaognionym niebem i nie zagłuszy tę­tentu. Bo dawno wiem, że to nie żadne bo­haterskie anioły, ci jeźdźcy, a noc każda, na­wet niosąca najdobitniejsze echo męstwa, kryje w swoich zagajach niejedną klęskę ludzką, niejeden cień garbaty. Ale liczy się przecież to, co mimo tych upadków przema­wia, i nawet nie mimo, lecz właśnie razem z nimi, w całości, dociera do nas jako prawda łącząca ludzi. Dlatego, ponieważ jest łączą­cą prawda, rozpoznaję jej sygnał w tamtym tętencie sprzed stu laty, tak samo jak w wy-, strzałach piechurów dwadzieścia lat temu od­

ciętych na skraju lasów brodnickich. Nie dać się zaskoczyć... Bo jej pogłos (prawdy łączą­cej) przenika także z tej relacji kleconej opo­rnie, a może raczej z opowieści o trochę za­gadkowym męstwie, o tym cieniu, którego zbezczeszczone ciało odnaleziono, ale jeszcze nie zdołano scalić jednego z drugim. Więc nie dać się zaskoczyć...

Jeszcze tego wieczoru od Wejrocha usły­szałem nowe szczegóły o chłopcach z grupy „Tam gdzie ostatnia świeci szubienica”. Wej- roch po swoich artykułach z okazji sprawy Niedzielskiego, zwłaszcza po tych, w których pisał o wojennych doświadczeniach regionu, dostawał listy, przychodzili także różni kom­batanci do redakcji i opowiadali, jak walczyli za Polskę. Świeżo otrzymał list na sześciu ar­kuszach papieru kancelaryjnego od chirurga, tego samego, który w restauracji u „Grąba- rza” pierwszy wspomniał był Związek Po­morski i mówił o jego głównym organizatorze. Awantura z Zimnochem przerwała wtedy spotkanie przy stoliku, lekarz więc czuł się w obowiązku dokończyć swoją relację na piś­mie, skoro z powodu nawału pracy nie mógł marzyć o wyrwaniu się z Chełmży na rozmo­wę. On sam, ten dzisiejszy lekarz, nie uzurpo­wał sobie jakiegoś tytułu do chwały związa­nej z tamtą działalnością; jego kontakt z or­ganizacją był dość luźny i urwał się stosunko­wo wcześnie, już jesienią czterdziestego pier­wszego roku, kiedy przyszły lekarz został

przesiedlony do GG. Ale losy grupy zasługi! wały, jak pisał, na utrwalenie w świadomości publicznej, po tych latach małodusznego miłfl czenia wokół aktów bohaterstwa. Z tego względu artykuł Wejrocha spełnił szlachet­nie pionierską funkcję. Powinno się jednak dalej pójść otworzoną drogą. Pisząc swój list chirurg pamiętał o jego podwójnym aspekcie: pierwszym — danie świadectwa prawdzie, chociażby w imię etyki i higieny życia spo­łecznego — drugim, bardziej praktycznym, który może pomóc Wejrochowi w jego docie­kaniach prawdy Michała Niedzielskiego — zwrócenie uwagi na rodzaj przyjaźni między dyrektorem Niedzielskim a Bogdanem Bud­nym i na wpływ wychowawcy na ucznia, tak znaczny, że kiedy „Rodak”, czyli Budny, kie­ruje swoimi kolegami, im wydaje się, jakby sam dyrektor Niedzielski był przy nich. Nie zawsze... Postępowanie Budnego cechuje tyl­ko jemu właściwe, graniczące z brawurą ry­zykanctwo, skłonności do teatralnego gestu. Lekarzowi nietrudno dzisiaj zrozumieć tę charakterystyczną dla pewnych konstrukcji psychofizycznych, w wieku młodzieńczym rozwiniętą pod wpływem ostrych bodźców ze­wnętrznych, zdolność syntetyzowania sprzecz­nych czynników aktywności. Indywidualność Budnego warta jest rozpoznania, ponieważ odcisnęła piętno na dziejach grupy. Przez losy tych kilkunastu młodzieńczych konspirato­rów, chociaż nie potwierdzony żadnymi fakta­

mi, więc może uchwytny tylko w klimacie duchowym romantyczno-katastroficznym ich .działalności, trochę jakby drwiącym, prze­nika cień Niedzielskiego. Do jakiego stopnia byli oni uwiedzeni przez wzór swojego wy­chowawcy? Czy naprawdę byli? Wejroch ma jeszcze inne, bardziej jednak przypadkowe

i poślednie, relacje o grupie „Szubienica”. Wszystko to po piętnastu latach jest już tylko echem echa, refleksem pamięci uwięzionej w pustych ruinach. Błądzi się wśród znika­jących sylwetek, pragnień przebranych za wspomnienia, pod ślepą ścianą, za którą znik­nęli. Każdy błądzi na tych zamglonych obsza­rach samotnie i kiedy wraca stamtąd, tak jak przebudzony snem w środku nocy, słyszy alarm w biciu swojego serca. Po piętnastu la­tach wraca się, nikogo nie spotkawszy, z tej pustki i wtedy właśnie głuchy krok opusz­czonego tam, ścigającego rias brata odbrzmie- wa w piersi. Tylko że nigdy nas nie dogoni...

I coraz słabiej z roku na rok, coraz nikłej przez to pulsowanie życia dociera niepewne stąpanie, aż ucichnie zupełnie i będę czuł tyl­ko zdradę w biciu swojego serca. Wszystko, co mówią teraz o Budnym i o jego towarzy­szach, jest mętne i wątpliwe. Nikt z tamtych czasów nie przeżył wojny. Lekarz, tak samo jak trzech, czterech informatorów, nie należał do grupy zaprzysiężonych. Założyli ją tamci czterej, prawdopodobnie bez żadnego kon­taktu z ośrodkami konspiracji w Warszawie.

Tu, w całym rejonie, byli pierwszą komórką oporu. Już wiosną czterdziestego roku poja­wiły się na murach miasta napisy: „Polska czuwa”. Ale nie jest wcale pewne, czy tego kontaktu od razu na początku nie mieli. Sko­ro mieli go później. Zorganizowali się w piąt­ki. Ile ich było? Dwie, może trzy. Nie więcej. Odbili trochę ulotek na powielaczu i rozkol­portowali w mieście i w okolicy. Nie obudzili tym patriotycznego uniesienia. Tutaj, gdzie ludzie szybko przypomnieli sobie, że polskość powinna być < milczeniem, takie manifestacje musiały wywoływać panikę. Ale czy można powiedzieć, że przejawił się w tym działaniu tylko młodzieńczy entuzjazm? Raczej chyba bystra ocena sytuacji. Bo co prawda'wielu te wezwania tylko płoszyły, byli jednak i tacy, którym pomogły wytrwać W odmowie pod­pisania volkslisty. A może było w tych wy­czynach jedno i drugie... Aresztowania, wy­siedlenia i deportacje do obozów trwały od pierwszych dni po zajęciu miasta wciąż z tak samo regularną cyklicznością. Ale po Ukaza­niu się ulotek gestapo wygarnęło najpierw z fabryki Victoriusa, a potem z dzielnic mieszkalnych kilkaset osób; W tydzień póź­niej na placu, który dziś nazywa się placem Wyzwolenia, stanął rząd szubienic. Wśród po­wieszonych był Franek Rzepka — Franz Rep- ke, podmajstrzy z Maschinen-Werke Hercfeld Victorius, lat dziewiętnaście, zdrajca fiihrera

i narodu niemieckiego. „Rozmawiając z Bud­

nym na krótko przed opuszczeniem miasta — pisał lekarz — odniosłem wrażenie, że cena walki mniej go obchodzi aniżeli efekt, który przez tę walkę spodziewa się osiągnąć. Czy to znaczy, że był nieodpowiedzialny w swo­ich poczynaniach? Nie dawałbym takiego roz­poznania. Wszystko, co mogę stwierdzić, to to, że przykładał miarę wojennej ostateczności do postępowania zarówno swojego, jak i in­nych. Szedł do końca we wnioskach wycią­ganych z krańcowych sytuacji tamtego cza­su”.

Mocna rzecz — przerywa Wejroch od­czytywanie listu — taka robota tutaj, gdzie ludzie w ogóle nie rozumieli konspiracji. Je­dyną bronią przeciw wrogowi był tutaj zaw­sze ochronny kolor.

Opierając się na własnych spostrzeżeniach, a także na zasłyszanych opiniach osób, które się z nim stykały, wreszcie oceniając fakty, zaryzykowałbym zdanie — ciągnął chirurg w liście ill że głównym czynnikiem dopingu- jącym Budnego do działania była ambicja.

I to ambicja o największym zgęszczeniu kom­pensacyjnej mocy sprawczej; ten rodzaj am­bicji, która prowadzi do aktów bezinteresow­nych z punktu widzenia utartego mniemania

o osobniku ambitnym. Określiłbym ją jako wolę zapanowania nad rzeczywistością; stąd zawsze podejmowanie najtrudniejszych za­dań, ponieważ dorównując im, wznosi się po­nad całą wrogą rzeczywistość. Nie znajduję

lepszego wytłumaczenia dla postępku BUdnęA go, którym zaskoczył miasto jesienią czter-| dziestego drugiego roku. Chociaż nie było mnie już przy tym, doskonale sobie wyobra­żam, jakie wrażenie musiała wywrzeć wiado­mość, że Bogdan podpisał listę i został zmobi­lizowany”.

Ej tam — Wejroch wzruszył ramiona­mi — jesienią czterdziestego drugiego roku ajndojczowali tutaj na grandę. Prawie wszy­stkich.

W niecałe dwa lata po wcieleniu do Wehr­machtu Budny znajdował się już za drutami. Skazany na śmierć, ułaskawiony w ostatniej chwili, zesłany do obozu koncentracyjnego w Gusen. Akcja „W” (wehrmacht) zaczęła się rozwijać wtedy właśnie, kiedy do armii na­płynęły niepewne elementy z, przyłączonych terytoriów. Budny schwytany został już po ucieczce z wojska i zesłany do obozu jako cy­wilny dezerter z robót. Abwehra nie wykryła jego przestępstw ani nie natrafiła na trop siatki „W”. Budny znalazł się w tej siatce jeszcze przed włożeniem munduru z gapą. To był jego wybór. Wtedy, jesienią czterdzieste­go drugiego roku, oni już mieli tutaj nie tylko kontakt z Warszawą, ale nawet kogoś w ro­dzaju inspektora grupy. Kiedy Jerzy Mitura

i dwaj inny robotnicy zostali schwytani w wytwórni sprzętu lotniczego przy zanieczysz­czaniu stopu aluminium i zanim ścięto ich toporem, poddani byli torturom, to zaś po­

ciągnęło za sobą sporo aresztowań, kierow­nictwo organizacji rozkazało grupie zawie­sić działalność, a kilku najbardziej zagrożo­nych przerzuciło się do GG. Budny wówczas wybrał inne wyjście dla siebie: trudną sa­motność wśród wrogów. Chociaż, skoro w tym właśnie czasie ajndojczowanie i pobór do sze­regów ogarnęły te ziemie, decyzja Budnego nie musiała wcale wynikać z upodobania do dramatycznych rozwiązań, ani, jak pisał le­karz z Chełmży, świadczyć o wielkości jego ambicji. Czy nie lepiej tłumaczyło się to wło­żenie znienawidzonego munduru feldgrau związaniem ze wszystkimi, którzy musieli iść do szeregów, bo nie mieli wyboru, a jeśli na­wet mieli, to pomiędzy śmiercią ojca w Stut- thofie a tym swoim tradycyjnym sponiewie­raniem w okopach Europy? Bo on miał taki wybór, jego dylemat był właściwie luksusem wobec sytuacji tamtych Maćkowiaków, No­waków i Kaczmarków. I jeśli na postanowie­nie Budnego wpłynął jakiś czynnik ambicji, to chyba objawiła się ona w odrzuceniu tego przywileju własnego zdania, tego luksusu, by­ła więc czymś wtórnym wobec poczucia so­lidarności z ludźmi pozbawionymi prawa wy­boru. Podwójnie wydziedziczonymi z tego prawa ggl-teraz tak samo jak dawniej, przez niezmienność losów ich ojców i ich dziadów. Taką poprawkę wprowadziłem do wywodów doktora, słuchając przytaczanych przez Wej- rocha innych relacji. Ktoś wspominał rozmo­

wę, jaka w jego rodzinnym domu toczyła się wówczas, gdy już trzeba było podpisać ten kontrakt pod zastaw własnego dwudziesto^ letniego życia. Brał w niej udział Budny. To znaczy milczał i przysłuchiwał się, a oni wszyscy, matka i ojciec, i dziadek tego, który teraz to opowiada, cała familia i ci bracia skazani na zapłatę ceny solidarności rodzin- j nej, krążyli wciąż w kółko pod murem bez wyjścia, bo tam, gdzie ich popychała przemoę, to nie było wyjście, tylko dalszy ciąg wędrów­ki pomiędzy murami. Rozpamiętując tak, cze­kali na pewno, co on im powie. A on łatwo mógł się znaleźć sam poza tym murem wspól­nego losu, miał wyjście przed sobą, oczywiście w walkę, w patos otwartej dywersji z per­spektywą śmierci na powstańczej barykadzie, tak jak Andrzej Kalicki, ale jednak poza tym murem niwelującej konieczności. Dlatego zo­staje z nimi. Nie mogąc wskazać wyjścia ni­komu poza sobą, odrzuca ten przywilej.

Wallenrod powtarzam za Wejro- chem. — Coś w tym rodzaju. Przecież stwier­dzono, że od początku był w siatce „W”.

...Ten Wieczór, kiedy idą przez miasto po­przedzani orkiestrą luftwaffe; wyobrazić so­bie kolumnę w przemarszu przez ulicę przy­brane fahnami, w mroku wilgotnym i roz­migotanym odblaskiem pochodni niesionych przez chłopców z Hitlerjugend, dym i iskry tych płomieni, zapach smoły; usłyszeć krok idących, w chwili kiedy orkiestra kończy.

triumfalny marsz i zanim wrzask fanfar znów rozedrze powietrze. Ujrzeć jego twarz w sze­regu, tu, na Rynku, pod niską łuną, bijącą od Jżagwi rozwiewanych podmuchem, naprze­ciwko pustego i czarnego cokołu, spod któ­rego sturmfuhrer w brunatnej koszuli zaklina odzyskanych synów ojczyzny, aby bronili Eu­ropy. I jeszcze ci ludzie znieruchomieli dooko­ła, matki z chustkami przy oczach, ojcowie tępo wpatrzeni w refleksy ognia. A potem werble i wrzask komendy, i ta kompania cieni jeszcze bez mundurów, ale już napiętnowa­nych posłuchem, rusza znów obłędną drogą marszu. Przechodzą obok szpaleru na chodni­ku, kordon pęka i kilka matek dopada swoich synów, obejmują ich, słychać płacz i krzyk rozwścieczonych gefrajtróW, nad wszystkim zaś tętni mosiężny zgiełk trąb, piszczałek i ta­lerzy. W tym zamęcie do niego także podbiega kobieta; od razu musiał poznać matkę Fran­ciszka Rzepki; kobieta wyrywa Budnego z trójki i tu przed szpalerem, wczepiona jedną ręką w ramię rekruta, krzycząc coś prosto w jego twarz po polsku, co tylko on może zro­zumieć, bo wrzask instrumentów zagłusza sło­wa, raz po raz pluje na niego. Została depor­towana i nie wróciła z obozu.

;Czy to nie znaczy brać na siebie więcej, niż można? — powiedziałem. — To był do­piero wstępny krok na drodze moralnego sa­mozniszczenia.

Samozniszczenia? — powtórzył Wejroch.

, — No jednak. Trudno uwierzyć, żeby się nie zatracił w dwuznaczności takiej sytuacji, w tych zasadzkach.

Nie wiem —* odparł Wejroch — skoń­czył w obozie. Czy zaraz po powrocie.

Doktorek nazywa to ambicją -— ciągnąc łem — ja nie wiem, jak to nazwać: gwałtów^ nością sumienia?

Po co nazywać ^ mruknął Wejroch żeby z tym skończyć?

...A przecież wszyscy tutaj piszą i mówią

0 nim tak, jakby to, co zrobił, nie wyróżniały go spośród nich, lecz właśnie jakby przez to był każdym z tych piszących, a raczej jakby oni zwierzali coś cenniejszego ze siebie w swoich wspomnieniach o nim. Jeszcze raz po­zostaje mi okrążać niewyraźny cień. Chociaż wiem, że wymknie mi się, tak samo jak tam­ten, że uchwycę najwyżej jakiś pojedynczy gest, jakieś jedno spojrzenie. Mimo to nie pró­buję z tym skończyć. W losie ucznia zawiera się coś z prawdy jego mistrza. Zawsze tak by­ło. Żaden inny związek ludzki nie zostawia takich śladów jak kontakt doświadczenia

1 nadziei.

Budny był ulubionym uczniem dyrektora Niedzielskiego — pisał lekarz z Chełmży — istniała między nimi więź dziwnego zrozu­mienia. Dyrektor Niedzielski cieszył się u nas nie tylko zasłużoną popularnością jako wy­kładowca historii oraz języka polskiego; wie­lu bardzo pociągała tajemnicza atmosfera wo­

kół niego. Wiedzieliśmy o jego czynach, ale same zdarzenia, chociaż wspaniałe, wydawa­ły nami się jakby oczywiste i łatwe dla czło­wieka tego pokroju. To, co nas fascynowało, to był sam bunt, który po prostu promienio­wał ze wszystkiego, o czym w związku z nim mówiono. A przy tym dyrektor Niedzielski był człowiekiem reprezentacyjnym. Na tle szarego grona belfrów odcinała się sylwetka przystojnego mężczyzny, ubranego modnie w pumpy i 'samodziałowe marynarki, koja­rzył się nam z buntem, ale z buntem udanym i zwycięskim. To nie znaczy, żeby w jego za­chowaniu uchwytne były jakieś oznaki zgnuś- nienia. Bynajmniej. Chyba że sam fakt prze­bywania w tak nudnym otoczeniu świadczyć miał o kapitulacji zwycięzcy. Ale, jak powie­działem, nie rysowały go w naszych oczach wyłącznie fakty. Obserwując z przenikliwo- cią właściwą szesnastolatkom tego mężczyznę, zawsze przygotowanego, odnosiliśmy wraże­nie, że jest tutaj, w czerwonych murach na­szego niewielkiego gimnazjum, przejezdnym gościem. Podświadomie czekaliśmy, aż któ­regoś dnia nagle nas opuści, i to, że pojawiał Się na korytarzu albo wchodził do klasy swo­im energicznym krokiem, bywało dla niejed­nego źródłem emocji. Z perspektywy dwu­dziestu lat brzemiennych w historyczne wy­darzenia epizod z życia Budnego, w którym Niedzielski odegrał taką ciekawą rolę, może się wydawać błahy, niemniej myśmy wtedy

śledzili uważnie przebieg sprawy i do dzisiaj5 zachowało się w mojej pamięci wrażenie psy­chicznego zwarcia tamtych dni. Wtedy to pierwszy raz ujrzeliśmy surową w swej po­wadze twarz dyrektora Niedzielskiego. Taką, jakiej tylko domyślaliśmy się pod maską tro­chę jakby drwiącego humoru. Na co dzień Niedzielski zachowywał ironiczny uśmiech i lekkość w traktowaniu najbardziej uświę-r conych tabu. Ale myśmy się zawsze domyśla­li siły charakteru, a także jego mocnych prze­konań, i te niedbałe zdania, a nawet dowcipy, którymi zbywał różne namaszczone tematy, i w ogóle aura raczej pytań niż twierdzeń, niedomówień niż sformułowań, jaką wytwa­rzał, uzupełniały zarys postaci dyrektora, jed­nocześnie tworząc głębokie tło, w którym ta postać nabierała niepokojącego wyrazu. Byli tacy, którzy mu przypisywali tendencje ko- munizujące. Ta opinia oczywiścię nawiązywa­ła do znanych wypadków na Maderze wkrót­ce po wojnie; rozpowszechniał ją prefekt gim­nazjalny ze swoimi stronnikami, a posiadał ich niemało, zarówno wśród uczniów star­szych klas, jak w gronie nauczycielskim i na­wet poza szkołą, w mieście. Mieliśmy i w na­szej klasie tych sodalistów; tylko futboliści tworzyli silniejszy od nich zespół. Naprawdę jednak próba politycznego zaszeregowania Niedzielskiego mijała się z powszechnym od­czuciem jego osoby. Ksiądz Błocki mógł sobie mówić o komunizowaniu dyrektora, a prze-

cięż wszyscy wiedzieli, że nasz dyrektor cie­szy si^ bezwzględnym zaufaniem władz. Nie miał wt sobie nic z donkiszota, ale nie był tak­że żadnym karierowiczem ani nawet nie przy­pominał modelu funkcjonariusza państwo­wego^ Typowy ekstrawertyk, nieskłonny do absorpcji zamkniętej doktryny światopodlą- dowej o myśli lotnej, pozwalającej ogarniać duże obszary. Ten właśnie rodzaj tempera­mentu w symbiozie ze sprawną inteligencją, ugruntowany na materiale silnego charakteru, formował indywidualność Michała Niedziel­skiego, która tak wówczas pociągała swoją barwnością i niepokoiła pytaniami”.

Teraz wszystko jasne — mruknął Wej- roch — ekstrawertyk w symbiozie z inteli­gencją ugruntowaną na materiale absorbcji. Proste?

Proste — odparłem. — Rzeczywiście te­raz wszystko jasne.

...Dla nikogo nie było jasne i nawet ten za- dufek medyczny zapisał sześć arkuszy kance-. lyryjnego papieru spiczastymi literami z re­cept, dlatego że śmierć Niedzielskiego za­chwiała nabytą podczas pilnych studiów i paroletniej praktyki wiedzą o ludzkiej naturze. Tajemnica tej śmierci rzucała swój cień daleko wstećz na oddzielony murem do­świadczeń teren szkolnych wspomnień. To, co wydawało się utrwalone w prostych zary­sach, sylwetki zastygłe jak na prymitywnych miniaturach, zagrożone jedynie wytrawie­

niem barw przez upływ czasu, teraz drgnęło,} w sielskim ogrodzie przewinął się cętkowa- ny cień, cały naiwny świat ożył jakby za na­szymi plecami; to już nie był uporządkowany krajobraz, na który czasem, coraz rzadziej* oglądamy się, żeby potwierdzić istnienie tej pogodnej prawdy, tylko przedwczoraj' naszych kłopotów, wczoraj tamtego dnia zbrodni; naiwny świat, kiedy po nim prze­mknie cień, nie jest już tym samym, czym był. To właśnie ten cień, spełzający nie wiadomo skąd pomiędzy grządki i rabaty, odmienił ca­ły ogród i nadał kontrastowym figurom wy­miar ludzkich postaci, poruszających się w półmroku. Ale nie porzuca się lekko koloro­wych ogrodów. Podobnie jak nie rezygnuje z utrwalonych znaczeń. Dlatego pisze się listy, w których ten zmącony pejzaż odzyskuje sztywną wyrazistość rysunku i znów ukazu­ją się sylwetki między ramkami. Tylko że nie będzie to już ten sam . azyl; cień wnika­jący tak skądś poza nami nie znika, jego ru­chliwa obecność mąci obraz.

W .roku szkolnym 1938—39 Budnemu dwukrotnie groziło wydalenie z liceum. Pier­wszy raz, jesienią, za to, że w lokalu o podej­rzanej reputacji Mazurka brał udział w bójce pomiędzy podchorążymi ż Ośrodka Kawalerii a grupą cywilnych gości. Już wtedy głos Nie­dzielskiego zaważył na decyzji rady pedago­gicznej”.

...Dlaczego dyrektor bronił ucznia, który; ■fi'

dosyć drastycznie naruszył przepisy szkolne? Pierwsza przyczyna tkwiła w znajomości tego chłopca, w tym, że Niedzielski wiedział

0 nim Więcej od innych, i że zaistniała między nimi więź porozumienia. Drugą była toleran­cja Niedzielskiego wobec wybryków, które tłumaczy młodość. Budny oberwał wtedy notę dostateczną ze sprawowania, co oznaczało za­grożenie niedopuszczeniem do matury. I wła­śnie na dwa miesiące przed maturą Bogdan Budny wkopuje się w nową aferę i teraz już dla wszystkich jest jasne, że żadna siła nie uchroni go przed wilczym biletem. Nie tylko pamięć lekarza z Chełmży przechowuje ten epizod. Ktoś inny opowiadał o tym Wejrocho- wi z podobnym naświetleniem. Ćwiczenia PW na poligonie Grapa: to rozbudzenie osiemna- stolatków w marcowym słońcu, kiedy odta- jała ziemia paruje wonią korzeni, zapach pia­sku i igliwia w zagajniku, to lenistwo przygo­towań do trójkąta błędów albo do marszu w ubezpieczeniu, albo do toru przeszkód, nuda każdego z osobna i nuda wspólna, ta, co wią­że oddział kapralską komendą i zwielokrotnia tamtą nudę pojedynczego wyczekiwania. Coś trzeba robić, grają więc w dupniaka, drelichy pękają, od ciosów dłoni, rżą dzikim śmiechem

1 zaraz milkną, rozglądają się po zagajniku i po piaszczystych wydmach, usianych krza­kami jałowca, coś by przecież warto zrobić, ty — złapiesz wilka, ogromne mrowisko pa­chnące mrówczym jadem, jak się roją, wy-

starczy wbić w kopiec saperską łopatkę, coś by trzeba zrobić naprawdę, o, ten Daniel, co on taki ważny, zdjąć mu portki, ściągnąć mu te pumpenhosy, zobaczymy, jak u niego wy­gląda ten obcięty interes, trzymajcie ;go, ścią­gnąć mu... Obskoczony, porwany, obalony na ziemię, ma jeszcze tyle przytomności, żeby zawołać do tego, który dał hasło tej zabawy, tyle hartu i zdolności wywikływania się z niebezpieczeństwa nie przez opór, tylko przez pochlebianie prześladowcy, zaciska więc dłonie na pasku, wczepia się tymi dłońmi w spodnie na brzuchu, ja sam, Władek, prze­cież mogę wam pokazać, dlaczego nie, Wła­dek, powiedz im, ja rozumiem, chcecie zoba­czyć, proszę bardzo, rozstępują się na znak swojego przywódcy, bojowe wrzaski milkną: w ciszy jak na stole operacyjnym leży oto­czony kręgiem zamilkłych twarzy i drżącymi lekko palcami rozpina pasek. Nikt nie przery­wa milczenia przez długą chwilę tego ma­nipulowania przy rozporku i przy granato­wych spodenkach gimnastycznych, ani na wi­dok białego brzucha z rudawym runem ni­sko... Jeden tylko śmiech wypryska i zaraz gaśnie w tym znieruchomieniu z sekundy na sekundę coraz bardziej przytłaczającym. I już odwracają wzrok od żałośnie skurczonej chłopięcości, przemykają po wyciągniętej sztywno sylwetce i jeszcze muszą zawadzić

o to zmętniałe, uchodzące spojrzenie. I nie wiadomo, co zrobić z osypującą się wciąż

chwilą,f jak powstrzymać osypywanie się cze­goś dławiącego, jak stąd odejść. Tylko jeden, jak zawsze wie, co zrobić. Łopatką saperską, wyjętą z mrowiska, ciska na ten goły brzuch szuflę piasku zmieszanego z igliwiem rojącym się mrówkami. Budny uderza go najpierw 'pięścią w twarz, a kiedy tamten zamierza się łopatką, wyrywa mu ją, przewraca go i wtedy właśnie, zwabiony krzykiem, komen­dant hufca spostrzega starszego junaka Bog­dana Budnego, jak bije leżącego na ziemi ko­legę. Potem przez kilka dni Budny nie poka­zuje się w szkole. „Tym razem koniec z nim — mówią w klasie®- nawet Niedziela nie. zdoła go uratować.”,

Ten pierwszy cios okazał się fatalny — ko­leżka ma złamaną szczękę. Nie wiadomo do­kładnie, jak Niedzielski rozgrywa partię obronną. Na pewno zbliżanie się wojny wpły­wa na wynik sprawy. Tutaj, piętnaście kilo­metrów od granicy, jej kroki słyszy się co dzień. Nie trzeba radia ani kronik filmowych PAT-a, ani gazet; chłopcy w białych skarpe­tach i w koszulach koloru burzowego nieba pokazują się już całymi grupami, wybuchają bójki na ulicach, co parę dni rozchodzi się wiadomość o ucieczce jakiegoś Niemca na tamtą stronę, rzadziej przedostają się stam­tąd Polacy, ale każdy taki rodak szeroko roz­siewa lęk przed nadciągającym.

Niedzielski umiejętnie wykorzystuje ko­niunkturę dla obrony Budnego. Nieodparty

argument wagi państwowej: armia potrzef bu je jak najwięcej poborowych z cenzusem,' przyszłych podporuczników. Tylko / że nie

0 interes armii idzie w tej sprawić. Przed wszystkimi najstarszymi klasami Niedzielski cofa się do tamtego dnia na poligonie w Gra­pie. I wtedy właśnie słuchając go, „ujrzeliśmy surową w swej powadze twarz dyrektora Nie­dzielskiego”. O Budnym z początku nie wspo­mina. Mówi o tym, co uważa za hańbę tamte­go dnia. A więc zbiorowy akt przemocy i po­niżania kolegi, opisuje scenę zdzierania spo­dni, tak jak mógłby ujrzeć ją ktoś z zewnątrz,, nie wciągnięty w dziką zabawę głupców

1 tchórzy. Odmalowuje całą szpetotę tego wy­darzenia, nie szczędząc twardych określeń. Wówczas podnosi rękę ofiara tamtego dnia,

ten Daniel, zawsze gotowy do zgody. Wstaje i oświadcza, że nie czuje żalu do nikogo, że to była taka rozrywka z nudów, on to rozumie, przecież on sam zgodził się brać w tym udział, naprawdę on się nie uważa wcale za zelżone­go i naprawdę on by prosił, żeby wszyscy

o tym jak najprędzej zapomnieli. Ten głos przechodzi jakby mimo uszu Niedzielskiego. A właściwie potem Niedzielski jeszcze głoś­niej gromi całą klasę. Nie odpowiada bezpo­średnio na apel pokrzywdzonego. Nawet moż­na spostrzec, że traktuje go z niechęcią równą tej, z jaką zwraca się do prześladowców. Jeśli nie większą... Ktoś zauważy, że dla Niedziel­skiego nie istniała w tym zdarzeniu żadna

sprawa, pomiędzy ofiarą a prześladowcami. Wszyscy byli objęci jednym oskarżeniem. -'Oprócz Budnego. Tak, tylko Budny wychodzi z tego świństwa z twarzą nie umazaną gów­nem, dyrektor gimnazjum nie waha się wobec klasy powiedzieć tymi słowami o uczniu, któ­ry w tej chwili już nie jedną, ale chyba oby­dwoma nogami znajduje się poza szkołą. Tyl­ko Budny, chociaż późno, jednak potrafił w trudnej chwili być sam i przeciw. I dlatego na odwoławczym zebraniu rady, kiedy sy­tuacja dla Budnego rysuje się beznadziejnie, Niedzielski występuje z jego obroną; mówi tak, że oprócz dwóch osób pozostali idą za nim i głosują za dopuszczeniem Budnego do ma­tury. Zresztą nie żadna porywająca wymowa w duchu kasandryczno-obywatelskim (per­spektywa nadciągającej wojny) ani w stylu korczakowskim (a ten na pedagogów zawsze działał jak lewatywa) ostatecznie przechyla szalę na stronę ułaskawienia. Rozstrzyga jed­no zdanie. Jeszcze raz możemy stwierdzić, jak przeszłość, nie ta wsiąkająca w muł ciep­łych wspomnień, tylko ta dokonana, utrwalo­na w twardych formach czynu, waży na dzisiejszym dniu. Bo wystarczy powołanie się Niedzielskiego na własną młodość. I oświad­czenie, że na miejscu tego sądzonego tutaj chłopca postąpiłby nie inaczej. Natychmiast kilka osób spieszy z deklaracją wiernej pa­mięci. Nawet głos zaciętego antagonisty dy­rekcji — matematyka — nic już nie zmieni.

A właściwie przypieczętuje jeszcze sukces Niedzielskiego. Bo w swoim zacietrzewieniu matematyk posuwa się aż do zaprzeczeni^ równie złośliwego, jak absurdalnego, tej pra­wdy, teraz po latach więcej niż prawdy, skoro przez ten czas urosły jej śnieżnobiałe skrzy­dła i stała się prawdą łączącą.

To było dawno — mówi nawiązując do egzaltowanych wyznań jednej z pań. —Dwu­dziesty drugi rok. Dawno i nie tak. Kto to widział wtedy? Nawet pan dyrektor nie pa­mięta, jak to tam w samej istocie było.

Zostaje oczywiście zakrzyczany. Tylko Nie­dzielski zachowuje obojętność wśród hałaśli­wego poruszenia. W pierwszej chwili nawet jakby się ugiął pod ciosem. Ktoś zauważył jego niepewny uśmiech. Ale to jedna chwila i nie wiadomo, czy coś wyraża, a jeśli tak, to co. I teraz już za Budnym głosują wszyscy oprócz matematyka i prefekta.

Wielkie problemy maturzysty: wyleją czy nie wyleją — skrzywił się Wejroch — i tak w trzy miesiące później wybuchła woj­na.

Jednak coś dla nas znajdzie się w tej banal­nej szkolnej sprawie, możemy z niej wyłowić ziarno faktu, jedno z tych, które później pod­czas wojny wydadzą piękny owoc młodzień­czego buntu, męstwa dojrzewającego stopnio­wo w blasku wzoru.

Przypominam sobie nasz wieczór poże­gnalny po maturze Opisał chirurg z Cheł­

mży — a właściwie kolacyjką w dobranej pa­czce kilku fajnych kumpli, między którymi był oczywiście Bogdan Budny, Franek Rzep­ka i Andrzej Kalicki. Po wypiciu trzech bute­lek Baczewskiego zrobiliśmy się odważni i po­stanowiliśmy złożyć wieczorną wizytę dyrek­torowi Niedzielskiemu. Przyjął nas serdecznie i na stopie jakby naturalnej równości. Zresztą nigdy nie udało mi się uchwycić w jego za­chowaniu wobec nas jakiejś nuty fałszywej. To był człowiek silny i mający poczucie tego, kim jest, stąd nie potrzebował szukać rekom­pensaty kompleksów przez przybieranie sztucznych tonów. Z początku rozmawialiśmy na banalny temat naszej przyszłości. Każdy coś tam bzdurzył o swoich planach, dyrektor Niedzielski od czasu do czasu wtrącił pytanie i już wiedzieliśmy, że Kalicki wybiera się na polonistykę, Mitura myśli o pozostaniu na sta­łe w wojsku, a Franek Rzepka od lipca zaczy­na pracę u Victoriusa. Po Rzepce powinien się zwierzyć Budny. Ale Bogdan nie chciał mówić o sobie. „Przecież będzie wojna”, po­wiedział. Niedzielski pokiwał głową. Dla nas wszystkich ta myśl nie była obca; towarzy­szyła nam przez ostatnie miesiące grzecznie,, bez żadnych zaskoczeń, kiedy trzeba, przy­zywaliśmy ją z pamięci i stroiliśmy czoło w malowniczy pióropusz. Każdy wiedział, że wojna nie będzie trwała długo, każdemu też, jego osobistym nadziejom, teraz na progu doj­rzałości dodawała blasku zapowiedź żołnier-

skiej przygody. Toteż słuchaliśmy wtedy u dyrektora Niedzielskiego z coraz większym zdumieniem tego, co mówi Budny. Bo on nie mówił o zagonie kawaleryjskim na Królewiec ani o defiladzie na Unter den Linden, w ogó­le nie mówił o naszej wojnie, jego wypowiedź była pełna wykrzykników i znaków zapytania i kierowała się jakby ponad naszymi głowa­mi do Niedzielskiego. Dzisiaj trudno jest mi powtórzyć chociażby jedno z tych pytań. Ale pamiętam, żeśmy chłonęli wielkimi uszami wymianę zdań pomiędzy dyrektorem a Bud­nym, który sporód nas wszystkich z pewno­ścią najprędzej mógł stawić Niedzielskiemu przed oczy jego własną młodość. Już wtedy, gdyśmy z kieliszkami w rękach łowili sens ich dialogu, już wtenczas odczuwaliśmy to duchowe pobratymstwo, a potem wojna po­kazała, jak naprawdę byli podobni. Dzisiaj nietrudno jest mi określić, jaki podkład dys­pozycji psychicznych łączył ich i dlaczego Niedzielski odnajdywał swoją młodość w po­staci Budnego.

Zawsze jgl mówił Niedzielski, odpowiada­jąc Bogdanowi; te słowa pozostają żywe w mojej pamięci; mówił tak, jakby sobie same­mu przekazywał doniosłą prawdę, sobie młodszemu o dwadzieścia pięć lat -#fetak, za­wsze, w każdym czynie, zawsze. Tylko wtedy poczujesz ziemię pod nogami, tylko w takiej chwili ujrzysz siebie, kim naprawdę jesteś, poczujesz, że istniejesz... — mówił do siebie

sprzed dwudziestu pięciu lat, do tego, przed którym dopiero pierwszy raz wybuchnie ta chwila; widział go naprzeciw siebie wycza­rowanego jakimś cudem z szarej plazmy ży­cia. — Zawsze będziesz wtedy sam, w tych minutach. Poczujesz, czym pachnie wolność. Na samej krawędzi życia odetchniesz jej po­wietrzem. To, co zrobisz, zrobisz sam. Cho­ciażby z innymi, ale sam... Sądzić będzie cię jednak każdy. I tak jest w porządku. Jeśli za­wiodłeś, mają prawo do twoich szczątków...” Mówił to wszystko i jeszcze więcej, a myś­my wpatrywali się w niego, słuchając zdań, które krótkimi błyskami otwierały przed na­mi ciemną drogę wojny, nie tej kolorowej przygody z paradą w Berlinie, zupełnie in­nej. Później, kiedy ockniemy się już na gru­zach naszych junackich urojeń, te słowa na­turalnie przypomną nam się i tylko one za­brzmią dość mocno, żeby ich nie zagłuszył wrzask fanfar, grzmot parademarszu i echo salw egzekucyjnych na placach. Zadawałem sobie pytanie, skąd on to wiedział, czym sta­nie się naprawdę ta wojna, wiele razy, zwłaszcza w pierwszym okresie okupacji w Grudzieńcu, wspominając Niedzielskiego wracaliśmy myślami do tamtej nocnej rozmo­wy... I

Nie było w niej wcale odpychającego uporu milczenia. A tego się spodziewałem. Do po-

staci nonkonformistki, tak doświadczonej przez życie, powinien przylegać twardy gor­set. Tylko że ona, zdaje się, nie była żadną tak zwaną nonkonformistką. To prawda, była kobietą, która trzykrotnie rzuciła wyzwanie miastu: raz dwadzieścia pięć lat temu, kiedy nie wyrzekła się publicznie wyklętej miłości i urodziła nieślubne w oczach świata dziecko, drugi raz tuż po wojnie, kiedy wbrew szy­kanom wróciła do pracy w szkole, i wreszcie przed dwoma laty, kiedy stanęła w obronie „wykańczanego” człowieka przeciwko zbloko­wanej opinii.

A jeszcze była ta sprawa tysiąclatki, kto wie, może najważniejsza. W każdym razie ostatnia... Tylko że to wszystko nie musiało być tak zwanym rzucaniem wyzwania, ciska­niem rękawicy, prowokowaniem środowiska. To dla nich, sądzą po tym, jak to środowisko reagowało na jej postępowanie, trzeba przy­znać, że dla nich za każdym razem było to jakieś wyzwanie, jakaś próba sił, próba prze­konań. Ale dla niej?

Miałem już zarysowany schemat jej ducho­wej sylwetki na podstawie tego, co opowia­dali Wejroch i Nikiel. No i sama sytuacja ko­biety... Więc byłem przygotowany na zimne przyjęcie, na odpychający upór milczenia. Dlatego ton rozmowy zaskoczył mnie. Pier­wszy raz wtedy pochwaliłem siebie w myśli za to, że tydzień wcześniej zająłem takie sta­nowisko w całej sprawie. Bo naturalnie czym

innym mogłem sobie tłumaczyć uprzejme po­witanie, a potem jakby zrozumienie dla moich usiłowań, jakby wychodzenie naprzeciw py­tań i chwilami nawet inicjatywę przejawianą przez nią w rozmowie. To dopiero w jakiś czas po wizycie, przypominając sobie cały jej przebieg, układając w jeden ciąg usłyszane strzępy wspomnień, po paru godzinach dopie­ro uderzyła mnie myśl o tym, jak niewiele do­wiedziałem się od Niedzielskiej o jej mężu. I dalej nasunęło się, jako wniosek tego spo­strzeżenia, pytanie, czy ta przystępność i łat­wość, i nawet pewien rodzaj grzecznej elo­kwencji nie są zasłoną głębszego jeszcze mil­czenia. I dalej już konsekwentnie musiałem zastanowić się nad znaczeniem tak maskowa­nego oporu.

Ale cień wątpliwości padł na to spotkanie dopiero kilka godzin później. Teraz rozma­wialiśmy, to znaczy ja kierowałem uwagę na kogoś, na jakąś sprawę lub okres ich życia, a ona wchodziła w przeszłość bez oporu, chwi­lami zanim jeszcze sprecyzowałem swoje py­tania. Ale czy to omijanie osoby męża w roz­mowie z takim intruzem, za jakiego sam mu­siałem się uważać, nie było naturalną re­akcją? Najnormalniejszą? Zwykłą u człowie­ka wrażliwego i zranionego tak jak ona? Jej młodsza córka umarła w czterdziestym dzie­wiątym roku; miała wtedy osiem lat. Nie roz­poznany dyfteryt; w ciągu dwóch dni było po wszystkim. Więc nawet 0 tym powiedziała.

HHH

Suchym, jakby obcym głosem, bez wdawa­nia się w szczegóły, ale przecież sama powie­działa. A potem usłyszałem o dwojgu żyją­cych dzieciach: dziewiętnastoletniej Alinie, koszykarce, i Wojtku, siedemnastoletnim stu­dencie Politechniki Gdańskiej. A potem

0 pierwszych latach jej pobytu w Grudzieńcu

1 o poznaniu Michała Niedzielskiego. Nie, to wcale nie w tym tkwi to, co mnie tak niepo­koi, nie w tym, że omijała wspomnienie zabi­tego, bo przecież nie przemilczała go, mówiła

0 nim. Ton? A jak miała opowiadać o naj­głębszej ranie takiemu obcemu facetowi? Zre­sztą i ton się zmieniał. Opowiadanie o nocy jego powrotu... Wystarczy przypomnieć sobie tylko to, ten,upust żalu. Więc co to było — to przemilczane w parogodzinnej rozmowie? To zagadane? Zatajone?

Przekroczyła już granicę i nie tak zwy­czajnie o własnych siłach, jak pięćdziesięcio­letnia kobieta po dłuższym oporze zmieniają­ca rolę życia, aby zostać już tylko matką

1 babką, nie tak, bo widać było w tej twarzy nie starej jeszcze, a jakby stratowanej krót­kim, dzikim galopem czasu, widać było, że właśnie ten najeźdźczy czas porwał ją i po­rzucił po tej stronie kobiecego przeznaczenia. Ale jak wyglądała przed dziesięciu laty? Przed trzynastu? Miała wtedy mniej niż czterdziestkę, a taki wiek przecież nie elimi­nuje i nawet nie podważa myśli o miłosnej zdradzie, raczej przeciwnie. Siady dużej uro­

dy jeszcze teraz rozjaśniają ten zmierzch. Ży­wy, niestłumiony blask w spojrzeniu. Co Uczyniłoby z niej osobę interesującą nawet bez tej ciemności wokół, z której się wynurza. Nie jest ograniczona horyzontem dzisiejszego dnia, ale także nie tkwi nieruchomo wśród wczorajszych pamiątek; przyszłość, obecna czasem w jej myślach, przecież nie unosi się nad nią jako znak wszystko jednającej na­dziei. Jednak i przeszłość, i teraźniejszość, i przyszłość odnajdują się w niej. Opowiada

o tym, co było, wcale nie tak, jakby tamte ru­iny za miastem kryły dla całego świata jad zabójczej prawdy; ani nie tak, jakby razem ze zgaśnięciem jej szczęścia cały świat pogrą­żył się w mroku; o tym zaś, co teraz ją otacza, mówi bez zwyczajnego rozproszenia własnej pamięci w różnorodności zdarzeń. Ale to, że mówi w ogóle o budowie szkoły, o Nikielu,

o sprawie Zimnocha, i mówi tak, że widzę ją żyjącą wśród tych ludzi, a nie obcą i tylko rejestrującą fakty nawykłym spojrzeniem, właśnie to jako pierwsza myśl o niej zaskaku­je mnie w tej rozmowie.

W sprawie budowy tysiąclatki — mówi­ła — to Nikiel ma rację. Potrzebnych jest pa­rę szkół, i to jak najszybciej. Ile jeszcze czter­nasto- piętnastolatków kończy dzisiaj naukę dlatego, że nie mamy miejsc w klasach lice­alnych i technikach. Tamte argumenty nie przekonały mnie. Ja wiem, że dla propagan­dy, zwłaszcza wobec Niemców, to by wyglą­

dało dobrze, taki pomnik. Ale za te same v sześć milionów złotych wybudowałoby się na Maderze, w Grapie i na Podgórzu trzy typowe budynki i całe miasto z okolicą byłoby pokry­te siecią szkół. Więc na zebraniu Komitetu Budowy poparłam Nikiela przeciwko loka­lizacji i projektowi szkoły-pomnika. Mój głos nic nie zmienił. Zostałam skrytykowana przez, redaktora Rufina. On był głównym obrońcą idei reprezentacyjnego gmachu. Jego gazeta robiła przecież ruch wokół tej budowy, utwo­rzyła fundusz społeczny i zebrała w ciągu trzech miesięcy blisko pół miliona. Rufin wy­korzystał efekt wielkiej liczby, mówiąc, że Komitet jest zobowiązany ofiarnością ludzi, którzy dawali pieniądze na konkretny cel, na taką szkołę, o jakiej pisano u niego w gaze­cie, że właśnie ta perspektywa poruszyła spo­łeczeństwo. Nie kwestionuję zasługi przy zbieraniu funduszu na budowę. Ale mnie się zdaje, że najbardziej porusza wszystkich to, co jest teraz, te zatłoczone klasy, i chęć, żeby to zmienić jak najszybciej. I tak wtedy po­wiedziałam. A na to zapytano mnie, czy ja pamiętam, że ta szkoła będzie nosiła imię Mi­chała Niedzielskiego.

Rufin? — przerywam jej.

O, nie. Ktoś miejscowy. Czy ja pamię­tam. Nie chciałam na to odpowiadać. Po mo­jej stronie stanął Zimnoch. Odwdzięczał mi się za to, że dwa lata przedtem próbowałam go bronić w tej historii z krzykami. Od nie­

dawna należał do Komitetu; po wszystkich je­go ostatnich klęskach pierwszy raz" występo­wał publicznie w nie swojej własnej sprawie; to był jakby pierwszy krok na drodze po­wrotu aktywisty Zimnocha. Nieudany... Oskarżał kogoś o materialne korzyści cią­gnięte z budowy tysiąclatki. Bo on chyba już nie potrafi inaczej bronić niż właśnie oskar­żając. Nie wymieniał nazwisk, ale dlatego niemal wszyscy obrócili się przeciwko niemu. Chociaż w tym, co mówił, było nie tylko pragnienie odwetu; znacznie więcej było prawdy; rzeczywiście wybrano na budowę miejsce tak oddalone od najludniejszej i naj­bardziej młodzieżowej dzielnicy, że ona właś­nie ma zostać praktycznie poza oddziaływa­niem tej szkoły.

...Tak, Madera... Więc tym dwóm wątkom wystąpienia Zimnocha: sprawiedliwej obro­nie interesów Madery i brutalnemu posądze­niu nie wiadomo kogo o nadużycie, nadano ten sam sens; pierwsze nazwano sekciarską demagogią, drugie, wywodząc z tej demagogii, określono jako próbę powrotu do potępionych metod walki politycznej.

Redaktor Rufin usystematyzował wszy­stko, co Zimnoch powiedział; to było bezbłęd­nie dialektyczne i bardzo przekonujące. Tylko że dla Madery i dla nowego osiedla gumow­ców taka lokalizacja tysiąclatki rzeczywiście jest krzywdząca. Więc jeszcze raz zabrałam głos i powiedziałam to. Potem nawet nie py-

tano mnie, czy pamiętam, że ta szkoła otrzy­ma imię Michała dla tych, którzy tak się tym interesowali, było teraz jasne, że jestem po prostu zaprzedana Nikielowi.

...Czy jest naprawdę taka otwarta na różne, sprawy? Czy naprawdę oplbija się w niej ru­chliwa wielorakość życia? Czy naprawdę pły­nie nurtem czasu razem z innymi? A może to, co ona mówi, kryje tylko jedną myśl, jedną ranę? Może jest tylko ślepym lustrem zmien­nej różnorodności świata? I nie płynie nurtem czasu, tak jak inni, a tylko udaje, że dotrzy­muje nam kroku, gdy naprawdę została da­leko w ciemnościach dnia, który się pod nią rozstąpił? Ta wątpliwość skrystalizowała się szybko; nie rozprasza jej ani to, co mówi ta kobieta, ani nie zdradza żaden odruch, żadne spojrzenie. A przecież to nie jest twarz jakiejś hazardzistki, nic podobnego; dzieli mnie od niej coś zupełnie innego niż przedziwna mas­ka zobojętnienia. Czuję, jakbym nie mógł przełamać tego, co, niezależnie od jej osobo­wości, z zewnątrz ją otacza, naładowuje po­wietrze dokoła niej niemym krzykiem, świat­łem rozbłysłej ciemności, dzikim echem tam­tej nie rozpoznanej godziny, o której cały czas pamiętam...

Nikiela znam od trzydziestu lat. Uczy­łam na Maderze; moja pierwsza posada, kurs polskiego dla dorosłych i młodzieży poza­szkolnej. Śmiesznie to wyglądało; ja sama, chociaż po studiach, mówiłam wtedy dziwnie.

po polsku, wtrącałam rosyjskie słowa i mia­łam okropny akcent znad Bajkału. Za to moi uczniowie szprechali na pół po niemiecku, niektórzy kończyli landschule wilhelmowskie, inni mieli za sobą po parę lat służby w nie­mieckim wojsku. Więc te nasze lekcje z po- .czątku przypominały raczej rozmowy cudzo­ziemców, oni mówili na przykład: schulstuba, a ja: klas, oni: okno zu, a ja: zakryjcie okno, oni: schnell, a ja: bystro. A jednak rozumie­liśmy się. Myślę, że nie byłam naiwną entu­zjastką. Chociaż entuzjastką byłam... Na na­iwność nie mogłam sobie pozwolić po tym, co widziałam w Rosjij po tej drodze znad je­ziora Bajkał, która trwała cztery lata i za­kończyła się w dwudziestym pierwszym roku dla mnie i dla matki w Warszawie, a dla mo­jego ojca i starszej siostry — dwa lata wcze­śniej w Samarze, na punkcie tyfusowym. Więc rozumieliśmy się mimo kaleczenia języ­ka i kto wie, czy nie lepiej nawet, niż gdy­bym mówiła do nich gładko i bezbłędnie z po­czuciem własnej nieomylności. Byłam entu­zjastką, bo cieszyłam się, kiedy spod tych „zu” i „ab” zabłysło jakieś „dyć to zaiste” albo „jeno”, albo „aliści”. Z tym miastem po­czątkowo nie wiązało mnie nic zupełnie, ani krewni, ;ani przyjaciele, ani tym bardziej żad­ne wspomnienie, nic oprócz tego marzenia

0 powrocie, które towarzyszyło kilkunastolet­niej dziewczynie przez cały czas tamtej drogi.

1 może stąd, że to miasto tak było niepodobne

do tego, które uroiłam sobie z lektury paru książek tam, w Irkucku, zaczytanych do ostatniej stronicy, i z opowiadań rodziców, może właśnie z tej obcości czerwonych murów płynął prąd poruszający tamto moje marze­nie, wciąż odświeżający je i popychający do szukania za tymi murami prawdy potwier­dzającej... Nikiel był trudnym uczniem. Miał w sobie zaciętość niby to zwyczajną u piętna­stoletniego chłopca, ale którą tylko wtedy można za taką uważać, jeśli objawia się zmiennością nastrojów, okresami wzrostu na­pięcia, po których następuje odprężenie; on zaś pozostawał wciąż w jednakowej konspi­racji. A przy tym był zdolny. Wiedziałam, że tak jak ja jest nowy w Grudzieńcu, dopiero rok przede mną jego rodzina przybyła tutaj ze wsi. Często pomaga się innemu człowieko­wi nic o tym nie wiedząc. Albo kiedy ktoś chce wesprzeć drugiego i zdaje mu się, że tyl­ko takim wybranym postępowaniem czyni to, okazuje się, że naprawdę pomógł mu, jak­by mimo woli, zupełnie czym innym. Tak właśnie ja pomogłam młodemu Nikielowi, a dowiedziałam się o tym od niego samego dwadzieścia lat później. Wtedy także, zaraz po wojnie, wspominając szkołę na Maderze, poznałam tło tamtej jego milczącej zaciętości. I również wtedy on z kolei wyciągnął do mnie rękę. Było to po tym, jak mi odmówiono przy-, wrócenia praw nauczycielki, miałam dosyć tego miasta, pierwszy raz, odkąd tu trafiłam,

chciałam wyjechać byle gdzie; chociaż to już nie były obce ulice, wypełniane jedynie ma­rzeniami, bez śladu wspomnień, o nie, prze­ciwnie. Nikiel, mój dawny trudny uczeń, szybko załatwił sprawę; znów mogłam praco­wać w szkole. Ale ta jego konkretna pomoc nie była tym najpoważniejszym, co zatrzy­mało mnie w mieście; ostatecznie rzuciłabym wszystko razem z tą posadą i pojechałabym na zachód. Z tego spotkania jednak i z tej rozmowy z nim wyniosłam pamięć nie tyle samej interwencji; czegoś ważniejszego, trwa­łego, jakiejś trwałości w tym, co człowiek je­den drugiemu przekazuje, co może przeka­zać mimo ciągłej erozji zdarzeń, mimo czasu. To było zaraz po wojnie. W dwadzieścia lat po naszych lekcjach na Maderze. Tamten o- kres mojego życia od przyjazdu do Grudzień- ca, dwa lata aż do poznania Michała, wypeł­niony praktyką w szkole i tymi osiedlowymi kursami, pozostał mi w pamięci jako czas bez­sporny, niosący bystro ku dobremu, taki, któ­ry i teraz jaśnieje we wspomnieniach. Tak właśnie lekko czuję się w myśli o pierwszych latach spędzonych tutaj. Ja wiem, skąd wra­żenie radosnego wznoszenia się w tym okre­sie; jesienią dwudziestego siódmego roku po­znałam męża. Więc myśląc o tych dwóch pier­wszych latach spędzonych w obcym mieście mam już przed oczyma jego, jak się zbliża.

Nikiel był w mieście nowy, ale ani trochę obcy. Gadał jak wsżyscy maderacy, sadził te

aus” i „zaś” i niczym nie różnił się od swoich tutejszych rówieśników. To przez nie­go uczyłam się rozumieć ich wszystkich. Nie było mi trudno. Dość szybko mogłam spo­strzec, że właśnie ich, tych mieszkańców Ma- dery, zrozumiałam najłatwiej, i nie tylko ja ich, także oni mnie zrozumieją. Gorzej szło z gronem kolegów-nauczycieli i na przykład z gospodynią, u której wynajmowałam pokój. Dzieliły mnie od nich nie żadne różnice re­gionalne; większość kolegów pochodziła z Ga­licji, było paru warszawiaków, dwóch, trzech Pomorzan; to, co przeżyłam w czasie wojny, otaczało mnie jakąś strefą zakażoną. Właśnie dlatego, że jako młoda dziewczyna widziałam tamto wszystko, sama moja obecność tutaj budziła jakby odruch samoobrony. Czułam' to i starałam się nie wywoływać reakcji. Ale czasami mimo tych postanowień musiałam powiedzieć coś, w czym brzmiało jakby echo tamtej drogi. Albo nic nie mówiłam, tylko widocznie jakimś gestem zdradzałam dystans wobec pewnych zdań czy opinii. I zawsze te opinie nabierały znaczenia przez to, że sygna­lizowałam swoją niezależność od nich. Może rozwiałaby się dookoła mnie ta cała aura ska­żenia, gdybym potwierdziła formułę osądu Rewolucji i w tej formule zamknęła dla nich swoje przeżycia. Ale nie mogłam tego zrobić. Uśpieni w mojej pamięci ludzie, z którymi razem cierpiałam, przed którymi uciekłam i między którymi szukałam ratunku, nagle

ożywali i już nie potrafiłam powtórzyć za kimś niesprawiedliwej formułki. Niespra­wiedliwej wobec każdego, niesprawiedliwej z natury rzeczy. Wzruszałam ramionami, kie­dy mówiono o potworności Rewolucji. To wca­le nie znaczy, że dostrzegałam historyczny sens tamtych dni albo że przytakiwałam tym, bo i tacy zdarzali się, którzy witali oczyszcza­jącą falę gniewu ludowego. Nie umiałam na­zwać dość jednoznacznym zdaniem tego, przez co przeszłam, nie umiałam w ten sposób za­mknąć rachunku przeszłości. I dlatego jakieś podejrzenie wisiało nade mną. W każdym ra­zie często w tym, co mówiłam, pdkrywano niewłaściwość. Więc później rachunek był pod ręką. Ale wtedy jeszcze, mimo tego, co utrud­niało moją asymilację, czułam sie w mieście coraz lepiej.

Pociągał mnie świat trwałości i solennej pamięci. W mieszkaniu mojej gospodyni, wdo­wy po właścicielu browaru, wiele godzin przesiedziałam nad rodzinnymi albumami. Lubiłam błądzić po starym mieszkaniu i oglą­dać pamiątki, jakieś degerotypy ślubne sprzed pół wieku, porcelanowe cybuchy, dy­plomy z wystaw przemysłowych, stemplowa­ne złotymi medalami, lalki w hiszpańskich mantylach, fotografie panów w okrągłych ka­peluszach Bractwa Kurkowego. Lubiłam po­znawać młode, ładne kobiety w staroświe­ckich przebraniach. Lubiłam patrzeć na te do­

wody pamięci w świecie, gdzie zmarłych nikt nie wyrzucał z pociągu.

A także lubiłam rozmawiać przy herbacie albo przy kawie z kuchem z gospodynią i z jej dwoma córkami, które wydawały mi się. je­dnocześnie moimi ciotkami i niedorosłymi, zu­pełnie jeszcze smarkatymi siostrami. Takie były, zwłaszcza kiedy próbowały czasami usi­dlać moją pamięć.

Na Maderze nie było takich przeszkód po­między nami. Kim był Wtedy Nikiel? Zacięty, piętnastoletni mężczyzna... Bo obserwując go nabrałam przekonania, że chłopcem już nie jest, że ma za sobą to doświadczenie, które jedni przeżywają mając lat czternaście, inni trzydzieści, a jeszcze inni nigdy. Ci właśnie nie są mężczyznami... Ale on został nim bar­dzo wcześnie. To moje przekonanie w dwa­naście lat później potwierdzi sam Nikiel.

Będziemy sobie o tyle bliscy we wspomnie­niu, że to skłoni sekretarza do opowiedzenia swojej starej historii. Może by ją opowiedział już wówczas, kiedy zachęciłam go, żeby zrzu­cił jakiś ciężar; niewiele brakowało, wahał się, czy nie zrobić tego w jeden z tych wieczo­rów, kiedy odprowadzał mnie do miasta dźwi­gając zeszyty, a czasami wstępował za mną do domu i długo przebierał wśród książek^ zanim którąś wybrał i niepostrzeżenie się ulotnił. Jednak nie doszło wówczas do takiej rozmowy, a pewnego dnia skończyło się odno­szenie zeszytów, bo zaczął po mnie przycho-

dzióiMichał. Pamiętam ten marcowy wieczór; zmarudziłam trochę w klasie, Nikiel wyszedł przede mną z dużą paką, w końcu i ja się wy­grzebałam, padał mokry śnieg, było cicho, tak cicho, jakby transport stanął nagle w szcze­rym polu i jednocześnie obwieszczono koniec Wędrówki i wojny, i rewolucji, wysiadłam, to znaczy zeszłam po stopniach baraku i w świetle latarni na tle ruchomej, biało-czerwo­nej kurtyny ujrzałam Michała Niedzielskiego.

Proszę powiedzieć swojemu giermkowi, że jest wolny; od dzisiaj nie będzie musiał no­sić zeszytów.

4s*— Więc pan tutaj.*, s- powiedziałam.

Tak. Od dzisiaj będę nosił za panią wszystko.

Dopiero po chwili spostrzegłam Nikiela z paczką w ręku*

Mam oddać? —* zapytał tylko.

jj— Dziękuję ci. Jak już ten pan przyszedł...

Jo. Pani trzyma.

Już go nie było. I rzeczywiście nigdy wię­cej nie odprowadził mnie i nie szukał więcej okazji, żeby opowiedzieć o sobie. Dopiero po dwunastu latach... Wtedy dowiedziałam się, że to odnoszenie zeszytów znaczyło coś dla niego. A właściwie nie tyle samo odnoszenie, co odebranie tego prawa. Piętnastoletni chło­pieć zainteresowany młodą nauczycielką to normalne. Ale pamięć Nikiela zachowuje z tamtych wieczorów nie żaden smak mło­dzieńczego zadurzenia, tylko pomieszane

z nim, zmącone w nim wrażenie jakiegoś •' wstrząsu; i to właśnie dobiega jako echo tego jednego dnia, tego wieczoru...

W najdalszym wspomnieniu widział ojca. Brunatnoszare łaty munduru, zapach przepo- conej wełny, mocnej machorki, jakby jedno­cześnie woń chleba i żelaza — zapach ojca. Chłopiec siedzi na kolanach mężczyzny, z no­sem przytkniętym do szorstkiego sukna, co chwila zadziera głowę, czuje na niej ciężar ojcowskiej dłoni, ojciec śmieje się, coś mówi, chłopiec też się śmieje, ręka ojca lekko targa czuprynę chłopca. Później już nie będzie żad­nego sadzania na kolana, żadnych tarmoszeń, ale wtedy... Nazajutrz po najbardziej wycze­kiwanym powrocie z wojny i z niewoli, a tak­że najbardziej niespodziewanym, bo dookoła i wiejscy, i dworscy, wszyscy już’ od roku, dwóch albo trzech lat są w domu, wrócili wszyscy, którzy mogli wrócić, o innych zaś nadeszły wiadomości na ostemplowanych kartkach w czarnej ramce z podpisem: Ober­ste Heeresleitung lub ich sąsiedzi, a zarazem koledzy z pułku, przywieźli jakiś medalik, ja­kąś chustkę z rudym zaciekawieniem czy na­wet list nie wysłany, dyktowany na pryczy w lazarecie; i tak wszyscy byli na miejscu, pośród swoich: ojcowie z dziećmi, mężowie z żonami, zmarli z żywymi, tylko jeden w ca­łej okolicy, jego ojciec, wciąż przepadał, aż wyczekiwanie na niego stało się pozbawione nadziei; więc kiedy znajduje się na koniec

tutaj, pomiędzy nimi, żona siedzi naprzeciwko bez słowa i wpatruje się w tę żywą szczęsną zjawę, a miejsce chłopca jest naturalnie na kolanach ojca. To właśnie ten zapach ojca, je­go śmiech i dotknięcie jego ręki wydobywa pamięć z najodleglejszych zakamarków dzie­ciństwa. To i jeszcze jedno: tego psa w parku dworskim. I nawet nie bardzo umie ta pamięć ustalić, co było wcześniej: powrót ojca czy ra­czej zdarzenie z psem. Pamięć — nie, ale ro­zum odpowiada, że najpierw musiał być pies. Bo gdyby ten wypadek zdarzył się już pod obecność ojca, to przecież miałby inne zakoń­czenie, nie tylko płacz matki w pustej ciemno­ści. Na pewno łamał tuję — dzieci z czwora­ków często przemykały do parku, żeby osku- bywać pachnące gałęzie krzewów -S|jj ale na­wet tego nie pamięta. Przypomina sobie tylko graniastą mordę bestii, która nagle staje przed nim. Głuchy, jakby z głębi ziemi pomruk i skurcz warg, odsłaniający smoliście czarne dziąsła i błyszczące kły. I zaraz potem leży na trawie, a ten wyszczerzony pysk tuż przy jego twarzy pochyla się coraz niżej. Zdaje się, że wcale nie krzyczał; pamięta tylko charkot nad sobą jak nie ustający grzmot. A potem płacz matki. I to było drugie wspomnienie, jeszcze starsze od wspomnienia powrotu ojca. Na ko­lanach więcej nie siadał, ale chodził za swoim ojcem wszędzie. Razem jeździli w pole, do stert po słomę, do kopców po kartofle. Wiosną kończyli orkę o zachodzie ęłońca; ojciec łado­

wał pług na zajdki, a potem na oklep, ojciec na karym, a on na gniadej, spasłej kobyle, wraca­li z tego pola piaszczystą drogą; duży Nikiel gwizdał, mały zaśr oglądając się co chwila na ojca, usiłował tak samo „gibać” ramionami do taktu stąpaniom kobyły. Potem poili konie przy studni; ojciec ciągnął żuraw; nikt tak jak on nie potrafił trzema ruchami zanurzyć, za­czerpnąć i wydobyć wiadro pełne wody. Po­tem w stajni, po zadaniu koniom obroków, fornale nie rozchodzili się; bardzo lubił te chwile w ciepłym półmroku, wypełnione gwarzeniem na tle przytłumionych odgłosów końskiego parskania. Pamięta z nich wiele, bo to odbywało się widocznie później, w na­stępnych latach; pamięta opowiadania ojca z niewoli u cara i z dwuletniej rajzy przez kraj objęty wojną domową. Tak, właśnie tam nasze wspomnienia zetknęły się pierwszy raz. Dlatego słuchał z taką uwagą, ilekroć wspo­minałam tamte dni. Miał już pewnie ponad dziesięć lat, kiedy ojciec w. stajni ciągnął swo­je opowiadanie o pożarach i o buncie. Więc to, że ja przebyłam podobną drogę, tym sa­mym mimowolnie stałam się, kimś dla piętna­stoletniego chłopca. Przez to zaś, że podob­nie jak ojciec mówiłam o tych wszystkich przeżyciach, byłam mu po prostu bliska. Tym bardziej musiał odczuć jako zdradę następne, drugie tego rodzaju spotkanie zę mną; jeśli nawet ja bezpośrednio w tym wspomnieniu nie występowałam, to jednak mój udział w

nim spełnił się poprzez wybór, którego teraz dokonywałam. Ojciec Nikiela w tej właśnie stajni pierwszy raz zaniemógł. Przynieśli go z boksu i położyli na skrzyni od obroków, bez krwi w twarzy. Chorował kilka miesięcy. Ni­kiel pamięta, jak rankami ojciec siadywał skulony na łóżku, zanim zdołał ogarnąć się i wyjść do roboty. Pamięta też taki jeden świt, kiedy coś wyrywa go ze snu; poznaje ję­ki ojca, matki nie ma już, pobiegła do obrząd­ku, babka, bracia i siostry śpią, słychać ich spokojne chrapanie w przerwach tej ojcow­skiej szamotaniny z oddechem i bezsłownej skargi; więc chce się odezwać, ale wtedy z tej zaognionej wschodem pomroki docierają do niego słowa, po których tłumi'oddech: „Chry­ste, zlituj się...” Nagle zrozumiał, że ojciec umrze. Ale nie tylko to pojął. Miał trzynaście lat. Chciało mu się zawyć wielkim głosem. Zrozumiał jednak, że nie tylko płacz musi opanować, że powinien ukryć przed ojcem samą swoją obecność w tej chwili. Przecież je­go ojciec nie wierzył w Boga... A teraz... Po­czuł, czym może być ojcowskie cierpienie... W jaką samotność go wtrąca. Jeśli sobie wy­biera nicość na partnera zwierzeń. Ale zaraz zrozumiał, że jest zupełnie inaczej, olśni­ło go. to zrozumienie: to dla nich, im oszczę­dzić chce rozpaczy, dla nich kryje się w tej nocy, zatrzaskując za sobą drzwi, żeby nie słyszeli skargi przepadającej w pustce. I zro­zumiał z przenikliwością dziecka, które staje

się gwałtownie mężczyzną,, że ojciec dopóty nie jest samotny, dopóki potrafi w naj czarą niejszej samotności^zamknąć się przed nimi Dlatego milczał tej nocy, z głową wciśniętą w siennik, udawał, że śpi, czuł, jak to mil­czenie zamienia się w kamień. Jego ucisk,*| Ale kłamstwo było nie tylko konieczne; my­ślał, pytał tej samej ciemności, w której słowa ojca się spalały, czy nie jest ono ostatnim ogniwem łączącym ludzi, ostatnim możliwym darem, to prawie kłamstwo* stawiające krok w stronę drugiego człowieka, choćby przez sa­mo milczenie. No dobrze, powiedzmy, że tak nie biegły myśli trzynastoletniego chłopca. W każdym razie niezupełnie tak... Może ukła­dały się o wiele prościej, może nawet trudno nazwać je myślami, bo były raczej odruchami woli. Ale mnie chodzi tylko o treść przeżycia,

o to, co z niego zostało w pamięci, jaki ślad...

W miesiąc później ojciec Nikiela nie żył. Stelmach dworski obiecał zbić trumnę, o des­ki jednak kazał prosić dziedzica. Mało kto odważył się podejść do starego pana. Nie był ani zły, ani dobry. Był Starym Panem. W ca­łym majątku tylko jeden człowiek nie bał go się — ojciec Nikiela. Wysoki, lekko przygar­biony, kiedy szedł przez podwórze, a o pół kroku za nim stąpał ten pies z najdawniej­szego wspomnienia Nikielowego, ludzie cho­wali się po dziurach. Więc Nikiel z matką znaleźli się naprzeciwko tej nierozłącznej pa­ry. I znów Nikiel zapamiętał krótki, grania­

sty pysk bestii, rozjarzone spojrzenie żółtych ślepiów.

1 —To był ogar? — przerywam jej.

Ir — Ogar? Nie wiem. Postrach wsi. Taki, co rozszarpuje inne psy na sztuki. Dlaczego ogar? Ach tak... Znaczy, że pan... Słusznie, pan go już nawet widział na tych rodzinnych fotografiach, wczoraj. No więc matka Nikie- la zaczęła prosić o tę trumnę. Stary Pan chwi­lę milczał, a potem kazał matce odejść.

Nie dostaniesz ani opiłka — powiedział.

Znowu pochyliła się do ręki pańskiej..

Wyszarpnął jej dłoń, a ten ogar pokazał zę­by. Tak samo jak wtedy w parku, obok tui. I dalej wszystko utrwaliło się w pamięci Ni- kiela na tle grzmiącego pomruku psa, jak­by na jednej kliszy z tamtym wypadkiem w ogrodzie, tylko w odwróconej kolejności: płacz matki, twarz Starego Pana i te słowa, po których chłopiec wykonał ruch i już leżał, tak jak wtedy, przyduszony sprężonym ciel­skiem. Te słowa: „Weź deski ze swojego chle­wa, nadadzą się...”

Nie zapomni ich... Nie można zapomnieć plunięcia na trumnę ojca. I wówczas, w dwu­dziestym siódmy roku, ciążyło mu zupełnie jeszcze świeże wspomnienie, więc kiedy spo­strzegł, że Michał Niedzielski, syn Starego Pana z Jabłonkowa, został wybrańcem tej, która była bliska jemu, Nikielowi, choćby przez te przeżycia podczas powrotu do kraju, wtedy, jak mi powiedział, tamta krzywda

i obelga znów rozjątrzyły się, a to, co zaczął odczuwać dla wszystkich Niedzielskich, póź­niej sam nazwał nienawiścią rodową.

...Zaraz, przerywam jej w myśli, więc to ten trop? Jeszcze jeden krok w tym samym kie­runku, jeszcze pół kroku, następne spięcie, i już zdołam zakreślić kółko: to tutaj... Bo je­żeli nie chodzi o samą zbrodnię, tylko o ko­nieczność, która tę zbrodnię mogła zrodzić, pierwszy raz widzę, jak rysuje się ślad kon­kretnego człowieka. A czy nie jest to konie­czność dość ważka? To poniżenie? Czasem bę­dące czymś gorszym niż zabicie. Jeśli zabój­stwo jest jednocześnie płodem konieczności i jej zaprzeczeniem, próbą rozerwania pier­ścienia, to gdzie znajduje się dzisiaj zabój­ca — poza tamtą koniecznością, a także poza tamtym buntem?

Małżeństwo — mówiła — nasze małżeń­stwo rozwijało się w klimacie otaczającej nas nietolerancji, zostaliśmy poddani od pierw­szych dni surowej próbie. A jednak rozwijało się... Może to było nienaturalne. Może na­prawdę nie należy budować swojego szczęścia jak twierdzy na zdobytej ziemi. Chociaż... czy myśmy coś budowali? Jakąś twierdzę? Żyliś­my przez kilka lat odizolowani na oczach mia­sta, to prawda. Michał mniej. Nigdy nie przerwał pracy, nawet w trzydziestym dru­gim roku, kiedy jego pierwsza żona wysko­czyła z okna. Zawsze miał swoje pole działa­nia. Szkoła, Towarzystwo Zachodnie... To

Prawda, gdyby nie związek ze mną, na pew­no otrzymałby starostwo. Mógłby zrobić ka- ■jrierj^ aie nigdy nie żałował, że jej nie robi. 'Jeśli odczuwał jakąś utratę, to zupełnie gdzie indziej, nié w dziedzinie kariery. Brakowało mu szans... Kiedy poznałam go, był jakby owiany powietrzem tego, co dokonał, i jedno­cześnie tym, ku czemu zmierzał. Pokochałam go nie dlatego, ale widziałam, że jest właśnie taki. A potem widziałam, jak ten horyzont dookoła się zawęża... Chociaż może ja wów­czas wcale nie tak myślałam, dopiero teraz... Więc chyba naprawdę nie należy... nie tyle budować swojego szczęścia, ile ochraniać go, gdy stanie się już czymś poza nami, złożonym ze wspomnień i oczekiwania, z nadziei... Dla mężczyzny w każdym razie takie ogranicze­nie... Dawniej nie dałby się zaskoczyć... Kiedy go poznałam, to właśnie wrażenie, że jest w nieustannym ruchu, owiany powietrzem roz­jaśnionym przez odblask błyskawic i drążo­ny prądami pędzącymi naprzód, przeniknęło mnie. A ja przywiązałam go do domu, gdzie panuje żywioł stałości. I to będzie moja wina. Bo czy jest możliwe, żebym nie miała swojego udziału w tej klęsce? Tam znajdzie się coś ze mnie... Bo jeśli dwoje ludzi, tak jak my, żyje ze sobą, to w najczarniejszym dniu jed­nego z nich, w chwili klęski, czy jest możliwe, żeby on sam, żeby tylko z niego samego, a ja żebym tak'zupełnie poza tym wszystkim...

O czym mówię? Jaka klęska? No tak, bo prze­

cież gdyby nie wrócił tutaj, gdyby się gdzie-- kolwiek na pewien czas zatrzymał... OczyH? wiście nie przypuszczał, co go tu czeka. Skąd' by to miał wiedzieć? Ale jednak jego pośpiech... Więc nasuwa mi się myśl o tym, że wystarczyło pozostać dłużej gdziekolwiek.,/ Ale właśnie śpieszył się do nas, tak się śpie­szył...

Czy ja pamiętam jego powrót? Była nie­dziela wieczór, godzina może była ósma, a może wpół do dziewiątej, w każdym razié dzieci jeszcze nie spały, starsza córka leżała chora na anginę, Spodziewałam się szwagier- ki, która miała przynieść lekarstwo i coś do jedzenia, byliśmy w bardzo ciężkiej sytuacji, wszyscy wtedy głodowali, ale ja sama z trój-? giem małych dzieci... W mieszkaniu było zim­no, ciekło z sufitu, bo dach był uszkodzony, tak jak w większości ocalałych domów po oblężeniu, a chłody jesienne przyszły Wcześ­nie i przez cały październik padało i padało. Tego dnia także, dobrze pamiętam, musiałam podstawić balię pod zaciek kapiący z sufitu i musiałam dodatkowo zatkać okno kawał­kiem dykty, bo ta blacha, którą wstawiłam w miejsce wybitej szyby, nie była szczelnie umocowana, wiatr ją wygiął i deszcz zacinał do środka. Alina, starsza córka, miała równo trzydzieści osiem stopni, więc gorączka tro­chę jej spadła i gardło już ją mniej bolało, dwoje młodszych nie chciało się kłaść, chciały się koniecznie doczekać ciotki, mówiły, że są

głodne, a szwagierka obiecywała przynieść .pierwszy powojenny placek własnego wyro­bu. 1 rzeczywiście przyszła niedługo potem i przyniosła struclę, ale przyniosła również wiadomość, a od tych jej słów zadrżałam i ca­ły ten drętwy ciężar, który od wielu miesięcy był we mnie, jakby się osuwając w dół, dał Znać o sobie, oddech mi się zdławił w piersi i zaraz potem zrobiło się tak lekko, że ta lek­kość jakby uniosła mnie nad ziemię i czułam się tak, jak kilka razy w dzieciństwie, kiedy budzisz się z jakiegoś strasznego snu, w któ­rym wszyscy twoi bliscy umarli, poduszkę masz mokrą od łez, a tu patrzysz, cały pokój jaśnieje w słońcu i przez uchylone drzwi wi­dzisz matkę, jak się krząta po kuchni. Pyta pan, czy ja pamiętam... Była okropnie ciemna noc... Deszcz padał rażeni ze śniegiem, taka rzadka papka rozmazująca resztki świata; wyszłam w tę ciemność po wodę, bo kanaliza­cja w naszej dzielnicy jeszcze nie działała

i trzeba było chodzić z wiadrem do pompy przy blokach; Alina strasznie się spociła, chciałam jej przeprać koszulę, wdziałam więc gumiaki i wyszłam z mieszkania. Nie, nie mo­gę powiedzieć, żebym go dojrzała, ale to było tak, jakby ta ciemność, w którą się zanurzy­łam, skoczyła na mnie jednym susem jak ja­kiś olbrzymi czarny kot albo szczur... Po pro­stu w tym mgnieniu, zanim ucięłam drzwia­mi smugę światła z przedpokoju, musiała mi się przywidzieć jego obecność) tylko zanim

uchwyciłam go myślą, ciemność zamknęła się nade mną i stałam jak spętana. Czego si^ ba­łam? W tym czasie prawie co noc napadali na kogoś. Szaber kwitł w najlepsze, i to nie tylko w ruinach i w opuszczonych poniemieckich lokalach. Poprzedniej nocy w sąsiedztwie ograbili doktora Frąckowiaka. Tylko że ja się bynajmniej nie tego zlękłam. Stałam tak

i zbierałam siły, żeby ruszyć z miejsca, i nagle usłyszałam krzyk w głębi mieszkania, pozna­łam głos Aliny; mniejsze były w kuchni, a Alina, kiedy wpadłam do pokoju, siedziała na łóżku, twarz miała ukrytą w dłoniach i ca­ły czaś jednym głosem jakoś tak strasznie cienko piszczała. Dopiero w moich objęciach zamilkła, zacisnęła ramiona na mojej szyi tak konwulsyjnie, że ledwie mogłam oddychać, czułam, jak drży i jak jej serce szarpie się w piersi. Głaskałam ją i przemawiałam do niej, powtarzałam, że jestem przy niej, i pytałam, co się stało. Długo trwało, zanim wykrztusiła słowo „tam” i wskazała na okno. Obejrzałam się: dykta, którą rano zatkałam dziurę po wy­bitej szybie, leżała na podłodze, deszcz zacinał do środka przez ten otwór, ale za oknem ni­kogo nie widziałam. „To wiatr — mówiłam : wiatr wypchnął dyktę, zaraz ją tam wstawię”. Trzymała mnie kurczowo. „Kochanie, prze­cież nie ma nikogo... Widzisz, że nikogo nie ma”. Nie puszczała mnie. Czułam, że ma wy­soką temperaturę. Policzki miała rozpalone, wargi spierzchnięte, a oczy jej zupełnie się za-

padły. „Co ci się przywidziało, kochanie? Spójrz w okno, przysięgam ci, że nikogo nie ma”. Poruszyła się w moich ramionach, czu­łam, jak odwróciła głowę w tamtą stronę i za- '-raz cofnęła ją, wcisnęła znów pod mój oboj­czyk. „On tam był...” „Głuptasku, cicho, co za on, bądź grzeczna, uspokój się, powiedz, jaki on?” Znowu zacięła się w milczeniu. „Jestem przecież tutaj. Przy mnie nic ci się nie stanie”. Pokręciła głową. „Może ktoś przechodził i zaj­rzał. Pewnie pan Ziętarski...” „Nie. To był on — wytchnęła gwałtownym szeptem i jesz­cze mocniej przycisnęła się do mnie”. „Co za on?” „On. Nie wiesz?” „Nie pleć głupstw )r* powiedziałam surowo —l jesteś taka duża. Wiesz dobrze, że żadnego diabła nie ma. Wi­dzisz, Wojtek i Dzidka będą się z ciebie śmie­li*. Maluchy stały wystraszone pod ścianą, gotowe do płaczu. „Był taki czarny...” Pode­szłam do okna. Podniosłam dyktę, ale zanim ją wstawiłam w rowku framugi, spojrzałam jeszcze przez siąpiący mżawką otwór, zapuś­ciłam wzrok w brudną ciemność i nagle znów poczułam czyjąś obecność; w tej ślepej nocy niczego nie dojrzałam, doszło mnie tylko tłu­ste cmoknięcie błota raz i drugi, jakby ktoś stąpał, chociaż niewyraźnie, i zaraz szmer de­szczu przykrył wszystko i nic już nie słysza­łam, może (Więc uroiło mi się, ale ta myśl nie rozpraszała lęku, jak urzeczona nadal co parę chwil odwracałam się od okna i coś we mnie tężało pód tym czarnym spojrzeniem- Chcia­

łam się wziąć do prania, ale nie miałami od­wagi drugi raz wychodzić po wodę, zresztą nie zostawiłabym Aliny w takim stanie, sia­dłam więc do poprawiania zeszytów.

Przy tej robocie zastała mnie szwagierka. Śmiałyśmy się i płakały jednocześnie. Wiado­mość o Michale przywiózł jakiś przygodny znajomy, który spotkał go dwa dni przedtem na punkcie PUR-u w Szczecinie; w ręku trzy­małam list, jego pismo: „Żyję. Za parę diii będę w domu. Całuję Cię, ściskam dzieci. Za­łatwię formalności. Spieszę się. Do Ciebie, do dzieci, do życia. Żyć, teraz żyć...”

Umiałam już te słowa na pamięć, ale wciąż rozkładałam arkusik i wpatrywałam się w znajome kształty liter, rozpoznawałam każ­dy skręt pióra,, charakterystyczne zaokrągle­nia ogonków; kilka łez skapnęło na papier

i bladoniebieskie kleksy usiały tekst. Nie roz­stawałam się z kartką, pod palcami czułam giętki opór w kieszeni fartucha; Zosia, szwa­gierka, już odeszła i dotknięcie tego skrawka papieru rozpraszało lęk, który nagle zacie­mniał radość, głupią myśl, że nic się nie zmie­niło, a ja tylko uległam jakiemuś przywidze­niu. Byłam lekka ze szczęścia, nawet noc za oknem nie przejmowała mnie już chłodem, ta ciemność była teraz pełna jego, może był gdzieś niedaleko, zbliżał się— Nie przejęłam się także tym, co powiedziała Zofia o czło­wieku, który przed kilkoma dniami pytał

o Michała w starej szkole.

Naturalnie oni podejrzewali UB. Cała jego rodzina żyła pod strachem: wiedziałam o tym właśnie od Zofii, ona jedna z całego klanu Fęglerskich utrzymywała ze mną kontakt przez wszystkie lata wojny, a nawet i przed­tem, od kiedy tamci postanowili ignorować naszą obecność na tym świecie, czyli odkąd zamieszkaliśmy razem z Michałem. Teraz ja byłam spokojna, za to Zofia zdenerwowała się, kiedy opisałam przeżycie Aliny. „Widzisz, śledzą go — mówiła — może nie powinien tu w ogóle wracać”.

W takich chwilach gwałtownej radości nie docierają do człowieka ostrzegawcze sygnały, byłam pochłonięta swoim szczęściem i tylko ten jeden lęk co pewien czas wstrząsał mną; zwątpienie, czy to, o czym wiem, stało się na­prawdę, i kiedy widok albo dotknięcie listu przenosiło mnie znów w ten niedostępny re­jon, czułam ufność w przyszłość, w swoje siły, a przede wszystkim wiarę w niego. Tak, wła­śnie to czułam. Wiarę w niego. Położyłam się spać późno, już po północy. Kiedy Alina tro­chę się uspokoiła w swoim gorączkowym pół­śnie, rozebrałam się, zgasiłam światło i znala­złam się na dnie głębokiej ciemności. Zaczę­łam nasłuchiwać. Nie czekałam na sen i dla­tego mnie zaskoczył. Bo kiedy się ocknęłam, okno wypłynęło do mnie z mroku jak odblask latarni w kałuży, w pokoju ciemność też zrzedła, a ja między tymi mętnymi, wyol­brzymionymi cieniami wynurzającymi się

jakby wprost ze spłoszonego snu, czułam jesz­cze jego ciężar, a właściwie ucisk splątanych uczuć radości, wzburzenia i gwałtownego1 lę­ku, które po nim zostały. Nie mogłam sobie przypomnieć, co się w tym śnie działo, pamię­tam tylko, że chodziło o Michała... Widziałam, że to był on; dużo osób znajdowało się w ja­kimś dziwnym pomieszczeniu, ni to klasie szkolnej, ni to sali szpitalnej, ni to więzien­nej celi, niektórzy leżeli na podłodze zasłanej słomą; z początku nie widziałam go, dopiero po chwili w samotnym mężczyźnie, ubranym w wojskowy drelich, zaczęłam go poznawać, był co prawda dziwnie drobny i przygarbio­ny, nie mogłam oderwać spojrzenia od wy­chudłego karku z głęboko zapadłym wklęś­nięciem między dwoma grubymi ścięgnami, kurtka zwisła na jego plecach jak worek i pa­trząc tak na niego wiedziałam, że nic nie mo­gę mu pomóc, i tłumiłam płacz, którym przej­mowała mnie.ta moja bezsilność, bo czułam, że nawet odezwać się do niego nie wolno mi, że nie powinien mnie zobaczyć. Stał i wciąż patrzył w to okno, i jednocześnie był i nie był moim mężem. Spojrzałam w ślad za nim przez brudne szyby i zobaczyłam ciemną postać, jak się zbliża do okna, widziałam już zsunięty na czoło mały, okrągły kapelusik z miotełką ster­czącą z tyłu nad stożkowym denkiem, widzia­łam wysoko podniesiony kołnierz czarnego skórzanego płaszcza, zasłaniający twarz. Po­znałam tę sylwetkę i ten krok pod dławiący

łytm w sercu. Krzyknęłam. Widocznie krzyk mnie obudził. I tak sen wyklarował się w mo­jej pamięci, i jeszcze chwilę kołował we mnie,

i odciskał swój ślad, bo ja uważam, że sny, niekoniecznie nawet te, które się dadzą po­wtórzyć, żyją w nas, same wynikają z jakichś bezpośrednich połącżeń, a z kolei to, co z nich zostaje na jawie, to jest często ta iskra, która nas kontaktuje z ukrytą stroną świata. Wszy­stko, co przeżyłam tej nocy i później, przypo­mina mi teraz sen, a najgorsza jest chyba ta radość, gorzej niż dwuznaczna, zatruta wiedzą

0 tym, co z niej wynikło, taka bolesna, że dzi­siaj nie umiem odpowiedzieć sama sobie, czy rzeczywiście była od razu aż tak dławiąca niespodziewanym smutkiem i lękiem, czy mo­że dopiero to, co się stało, nadało wspomnie­niu o niej taki wyraz. Ale nie, pamiętam prze­cież, że właśnie chwila, której oczekiwałam całą duszą, odkąd szwagierka przyniosła jego list, zatrzęsła1 tym szczęściem. Bo kiedy drzwi się otworzyły i stanął na progu, to jakby ten człowiek ze snu ukazał mi się, krzyknęłam

1 wiem, że to był ten sam krzyk, który rozbił szybę tamtego snu. Taki był zmieniony...

Co oni z nim zrobili...

Są, wie pan, ludzie, którzy uważają, że trze­ba nienawidzić, skóro nie można kochać. Że na świecie istnieje dosyć powodów do niena­wiści. Chyba to prawda. Ale ja tej nienawi­ści nie czuję... Wszystko, co każdy człowiek zrobi, zamienia się natychmiast w cząstkę po-

wietrzą, którym oddychają inni. I te jego szlachetne czyny, i złe... Nie ma jednak takie­go, który by zmazywał poprzednie. Dlatego jeśli osądzić, to chyba tylko czyny ludzkie, nie samego człowieka. Matka albo żona, albo ktoś inny tak bliski, że znał wszystkie jego lę­ki, wie, jaką drogę przebył do tego punktu...

I też nie zawsze. Ale ani matka, ani żona ni­gdy nie osądzają... Może źle się wyraziłam, że nie czuję nienawiści. Istnieje rzeczywiście dosyć powodów... Tylko że ta moja nienawiść nie idzie przecież za jednym człowiekiem. Nie idzie za nikim. Ktoś może wierzyć, że przy­niósł ze sobą na świat prawo sądzenia. Ale czy życie nie odbiera tej wiary? Tak, to prawda, nie wszystkim. Jednym los oszczędził do­świadczenia, a inni... To są okrutni ludzie. Je­stem matką, teraz jestem już tylko matką,

i kiedy myślę o moich dzieciach, zresztą o in­nych także, bo skoro jestem nauczycielką, chciałabym, żeby nikt nie był skazany na wy­bór ponad swoje siły... Nie chcę, żeby wierzyli w umarłych zwycięzców... To nieprawda, nie można „umierając zwyciężyć”, nie ma takich zwycięzców. Chociaż nie można także żyć z klęską... A właściwie... czy nie można? Bo co to znaczy? Widzi pan, nie powinnam o tym mówić, nie powinnam mówić o tym wszyst­kim. Tak...

Co robił po powrocie? Tak, to moja wina, że zostaliśmy tutaj. Bo tutaj nie mogło być inaczej, był tym, za kogo uważali go wszyscy,

w

Lcałe miasto. Więc nie miał wyboru... Tylko ja... Kto inny oprócz mnie mógł mu pomóc oderwać się od tego drugiego „ja”, narzuco­nego przez innych? Chcieli, żeby wrócił, żeby się wcielił w tę samą postać co dawniej. Ale czy wyszedł ktoś z wojny takim, jakim był ‘kiedyś?

Nikogo nie podejrzewam. Opowiedziałam tylko o moim oczekiwaniu. Nic więcej... Prze­cież naprawdę nie wiem nic więcej. Nie wiem

i nic więcej nie umiem opowiedzieć...

...Co to było to przemilczane w parogo­dzinnej rozmowie? To zagadane? Zatajone? Już na ulicy odczuwam nagle ten brak. Jest to wrażenie podobne jak po zapomnieniu cze­goś. Najpierw tylko alarm. Myśl jeszcze nie dotknęła przedmiotu, sonduje tu i tam ciem­ność. Ale już wiadomo, że coś zostało bez nas; leży gdzieś naznaczone naszą ręką albo naszą uwagą, jest porzucone i przez to wyróżnione tym przeoczeniem, upomina się o naszą pa­mięć. Albo jest przez nas jeszcze nie odkryte, promieniuje jednak chwilami jak rad w ciem­ności i tym przebłyskiem od czasu do czasu daje znać o sobie. Więc jak to będzie tym ra­zem? Nikiel? Ten trop konieczności w chaosie wątków, epizodów i przypadków. Bzdura! Przecież wiem, że bzdura. Ale sama koniecz- mość wynikająca z poniżenia, konieczność zemsty, gdyby już iść śladem zaznaczo­

nym przez opowiadanie Niedzielskiej i gdyby po tamtych dwóch przytoczonych wypadkach trafić na trzeci, jeszcze bardziej ostateczny... No i co z tego? Nawet wtedy odrzucałbym podejrzenie. Dlatego, że znam człowieka? Ja­każ to znajomość — godzina rozmowy, nie bardzo zresztą szczerej. Skąd ta pewność, bo jednak czuję twardy opór przeciwko myśli po tropie osaczającym Nikiela? Czy tylko dlate­go, że trudno kogokolwiek dotykać takim po­dejrzeniem? Właśnie kiedy się go nie zna... No tak, na pewno, ale tym razem to w samej osobie Nikiela jest coś, co odsuwa od niego ostrze tego posądzenia. I nagle przypomina mi się szkoła, budowa i on nad tym dołem z wo­dą, mówiący o cemencie, deskach i cegłach, a także o kredycie i o murarzach, nie wspo­minający za to słowem swoich przeciwników, których nazwiska miałby przecież okazję unurzać w tamtym błocie. Wcale nie płynęło to przemilczenie z jakiegoś rycerskiego po­czucia, z tego, co się chętnie nazywa wielko­dusznością, nic podobnego; mówił po prostu

0 tym, co w obliczu zagrożenia budowy wy­dawało mu się ważne; już wówczas nad wy­kopem tysiąclatki dostrzegłem go jakby w naturalnie wrodzonym ruchu. Ale dopiero teraz, po tym, czego się o nim dowiedziałem,; przelotne i niejasne wrażenie krystalizuje się,' widzę go zwróconego twarzą ku przyszłości;

1 to właśnie obrócenie, tdn kierunek patrzenia pozostaje jak scedzona treść spotkania na bu­

dowie, nie tylko zresztą jednego spotkania. On sam, Nikiel, utrwala się w ruchu. I dla­tego tamten trop nie może go osaczyć; ten je­den ruch ku jutru wynosi go jakby poza krąg całej tej wczorajszej sprawy. A więc coś in­nego pozostaje przemilczane, kryje się we wspomnieniu parogodzinnej rozmowy, sygna­lizuje swoją obecność pod grubą warstwą opowiadania...

Więc wszystko tutaj się łączy... Drogi bieg­ną wstecz, wszystkie drogi prowadzą tutaj.

I dalej przez ten krajobraz z nie dokończone­go snu. Czas cofnie się aż do godziny zero. Jest taka godzina? W tym krajobrazie, bez­wietrznym, pośród lasu, pod łagodnie zaróżo­wionym. niebem; to tutaj rozwlekłe nawoły­wanie wron i biało-czarny migot czajki nad zrudziałymi łąkami, tak, właśnie tutaj, jeśli gdziekolwiek kryje się mała szansa odnale­zienia śladu. Lub choćby tylko w pobliże tej godziny... Ciężki zapach ziemi... Bo żeby zbro­dnia wzeszła, musiało zostać rzucone ziarno. Nawet zbrodnia nie rodzi się z niczego. Zwła­szcza zbrodnia. Brunatne pole zaorane jakby słońcem; jeszcze różowa poświata osnuwa płaszczyznę, a rozpalone ostrze pogłębia hory­zont. Czarne olchy nad rozlewiskiem; tyraw liera cieni w pobłękitniałej wodzie. Czy może być miejsce bardziej naciekłe pamięcią? Źró­dło, ku któremu wiodą drogi w poszukiwaniu wyjaśnienia? Nie wiem, czy istnieje w ogóle taka pragodzina początku, odpowiedź na wie­loznaczność gwałtownego zakończenia, ale je­żeli ukrywa się w jakimś zakątku ziemi, to

przecież nigdzie indziej, tylko właśnie tutaj. Pies wyskoczył z rowu, żółty kundel z zadar­tym pałąkowato ogonem; biegł skrajem dro­gi wyciągnąwszy pysk; nawet nie zerknął na “ jaryczkę, całkowicie pochłonięty swoim truch­tem, wsiowy ważniak kłusujący dumnie, żeby obsikać budę w sąsiedztwie. Wierzby stoją wzdłuż drogi w grubych węzłach kory. Kraj­obraz z nie dokończonego snu? Ze snu nad ra­nem... Z takiego snu, który był próbą dogo­nienia ciebie w tym twoim ostatnim powrocie, a może ataku... Tylko że zawsze widziałem wtedy ziemię o wschodzie słońca, suchy blask żarzył w oczy, piach więził wasze stopy, szliś­cie z powiekami szeroko rozwartymi, wyrwa­ni z majaczenia w marszu przez ten wybuch świata czy raczej przez grzmot dział, który już wcześniej wzniósł się naprzeciw kompanii, a właściwie przez jedno i przez drugie, jakby eksplozja dnia była echem pierwszej salwy artyleryjskiej. Patrzyłem w tym śnie na roz­budzony i struchlały krajobraz twoim spoj­rzeniem, bo śniąc byłem także tobą, widzia­łem więc przez mglistą łunę zmęczenia: pole, wierzby, kępy olszyny... Chwilami nad tym wszystkim zapadał mrok i wówczas przedzie­rałem się ku tobie przez szarą masę snu, wy­grzebywałem się ze sfery bezwładu znów na światło porannej godziny. Ale ciebie już tam nie było. I nikogo z twojego oddziału. Rozpo­znawałem tylko miejsce to samo, jakby twoje ostatnie spojrzenie, stygnąc na tych jałow­

cach, piaskach, wierzbach i łąkach, zamieniło 1 je, cały ten krajobraz, w jakiś ostatecznie do- 1 celowy punkt dla mnie. A teraz wydaje mi się, że trafiłem w to miejsce ze snu, ponie- | waż wiem już, że tutaj właśnie to się stało. Więc te szare wierzby na grobli i tę kępę | czarnych drzew, wyłaniającą się spoza wznie- | sienią, nie tylko jakbym już znał; ów widok dokoła wypełnia przestrzeń otwartą w głąb pamięci. A także dlatego, że teraz już wiem, jak było. Nie tylko ból, strach i rozpacz, bez­bronność wobec stali i ognia, pragnienie... To nie ty wtedy na Rynku byłeś tym oficerem z zerwanymi naramiennikami, patrzącym, jak twoi żołnierze podnoszą spod muru ciała roz­strzelanych i jak ciskają je z rozmachem za pokład ciężarówki, Tylko pierwsza chwila wyrwała ze mnie krzyk o tobie. Poznałem, , że to nie ty... A mimo tó ile ęazy widziałem cię później, gdy przed oczyma stawał mi ten żołnierz odarty z dystynkcji, obrócony w nie­wolnika, nad trupami tych, których miał bro­nić... Nic innego, myślałem, coraz częściej my­ślałem, że nic innego nie mogło cię spotkać,.

/ze taka właśnie klęska pod murem albo gdzie­kolwiek indziej czeka na końcu, przed samym skokiem w ciemność. A było inaczej... Nie tyl­ko ból i strach, i żądza przeżycia. Musiałem usłyszeć tego starego na plebanii, a potem ra- 1 zem z nim i z księdzem Błockim pójść przez pogodny, grzejący się w wiosennym słońcu cmentarz wiejski, na sam kraniec, nad zbio­

rowy grób z brązowym krzyżem i z blaszaną klepsydrą: „Tu leży porucznik i 22 niezna­nych polskich żołnierzy, poległych w obronie Ojczyzny 5 września 1939 roku”.

Musiałem to usłyszeć i zobaczyć, żeby od­naleźć cię w ogniu twojej prawdziwej nocy na tle płonących czołgów, żeby ten twój cień z granatem w ręku przesłonił tamtą postać spod muru. Walczyłeś... Nie tylko ból i roz­pacz, i żądza przetrwania. Ale i wściekłość,

i wola oporu, i najważniejsze, zawsze jedno, chociaż nazywane różnie. To była godzina najgłębszego snu, blisko świtu, kiedy nawet załoga posterunkowego wozu zadrzemię w swoim włazie; więc wyście ich obudzili, sczer­niali i poranieni niedobitkowie, oberwańcy zaszczuci stu kilometrami ucieczki, obudzi­liście tych rudowłosych zwycięzców na jedną chwilę, żeby mogli tylko krzyknąć to swoje „Gott” albo „Jezz...”

Zapłacili wam... Świtem na tej równinie niedaleko stąd, o trzy, cztery kilometry za Bielawą.

Nieznany porucznik...” Ale ja mam ten list Deutsches Rotes Kreuzes z zawiadomie­niem, że właśnie tu poległeś. I żaden inny ofi­cer tego dnia nie zginął pod Bielawą. Musieli zabrać twoje papiery dla celów ewidencyj­nych, „Ordnung muss sein”... Więc dobrzy rodacy pochowali w zbiorowym grobie nie­znanego porucznika...

Księża bryczka utykała w dziurach, chło­

piec na koźle pokrzykiwał: „wie! wie!” i cmo­kał na tłustego kasztana, który biegł znudzo­nym kłusem, od czasu do czasu opędzając się ogonem od ponaglań. Kępa drzew wynurzyła się w całej okazałości, ze wzgórka, jak na dło­ni, zobaczyłem park, a w nim bielejącą mię­dzy konarami ścianę dworu.

Jabłonków? — zapytałem.

Jo, pałac — odparł chłopiec. — Wie, wie, bumelancie!

Dalej widać było niskie, długie budynki z czerwonej cegły, komin gorzelni, sterty. Ci­sza dokoła, tylko w głębi, gdzieś jakby za sceną, pulsowały uderzenia traktora, tutaj zaś szept opon na żwirze i czasem ziewnięcie resorów na wyboju. I znów poczułem, jak w tym otoczeniu czas zawraca wstecz i cofa tam­tą sprawę w kierunku godziny zero. Lub choćby tylko w pobliże tej chwili. Więc to jest biały dom, znajomy z pożółkłych fotogra­fii. Wiem, że nie ma czego szukać wśród pu­stych ścian. Ale skoro się tu znalazłem... Nie po gotową odpowiedź zaglądam za bramę jego rodzinnego domu. Tylko jakiś ślad ko­nieczności... Jeszcze, jeden krok... Co to by­ło^ to przemilczane w parogodzinnej rozmo­wie? To zagadane? Zatajone? Zdaje mi się, jakbym chwytał teraz właśnie cień tego prze­milczenia. Brama znikła. Stały tylko dwa ka­mienne filary: na jednym wykuta była tarcza herbowa, na drugim ten znak zakrywała zie­lona tablica z napisem: Państwowe Techni­

kum Rolnicze im. Hanki Sawickiej. Wjecha­liśmy do parku szeroką aleją pomiędzy pod- skubanymi tujami. Przypomniał mi się Nikiel, Z głębi ogrodu dolatywało gruchanie dzikiego gołębia; na tle zapłonionego nieba czerniały poskręcane jakby w ogniu konary starych buków. Dom był świeżo tynkowany, ostro od­cinał się kredową bielą od omszałej zieleni świerków. Przed gankiem stała już redakcyj­na warszawa. Kierowca wyjrzał przez okien­ko: — Czekamy na pana. Tylko co mieliśmy lecieć do Bielawy.

~ Wróciłem według umowy.

Redaktor ogromnie czegoś goni.

Gdzie jest?

‘ — Podzwonić poszedł za panem, do kan­celarii.

Wszedłem do pustego hallu. Pachniało ter­pentyną. Zapastowane deski podłogi połyski­wały buraczkowo. Na frontowej ścianie wisiał biały orzeł z papier-mache, a niżej kolorowy portret chmurnej, ciemnej dziewczyny. Po lewej stronie wisiała gazetka ścienna z przy­klejonymi do tablicy zeschniętymi kłosami; wieniec dożynkowy metrowej wysokości stał w rogu na postumencie obszytym czerwonym płótnem. Zielony transparent nad drzwiami głosił: „Oświata rolnicza dźwignią postępu, dobrobytu i socjalizmu!” W głębi domu trzas­kały drzwi i dolatywała stamtąd przytłumio­na, a chwilami wybuchająca wrzaskiem mu­zyka.

Szedłem po schodach, godzina zero, myśla­łem, drewniane stopnie skrzypiały pod noga­mi, rzeczywiście, godzina zero, to ci godzina zero, obracałem te dwa natrętne słowa w my­śli, czując całą ich nieważkość w tym otocze­niu.

Młodzieniec w granatowym kombinezonie z trzaskiem otworzył drzwi, buchnęło melo­dią jazzową. Zobaczyłem dwa rzędy zasłanych kocami łóżek w jasnej sali. Chłopiec w kombi­nezonie wskazał mi drzwi do kancelarii

i zaraz załomotał po schodach drewnianymi chodakami.

IiIIP Jesteście — zawołał Wejroch, rzucił słu­chawkę na widełki — a ja dobijam się o was do Bielawy.

Przecież się nie spóźniłem.

Byliśmy sami w pokoju. Wejroch podszedł do mnie, miał nie gasnący błysk w oczach.

Wracamy zaraz do Brodnicy f*|- powie­dział.

fcgspb’: Wracajmy — odparłem — tu w ogóle nie warto było przyjeżdżać.

A tam? Na plebanię?

Tam tak...

Staliśmy wśród biurowych szaf, regałów

i stołów z liczydłami; za oknem widać było nagą gałąź i na tej czarnej gałęzi siedziała siwa gapa z wielką głową.

* — Wiecie, kto zabił Niedzielskiego?

Drgnąłem.

ty Nieruchoma, jakby wypchana, wrona pa­trzyła na nas pociorkowatym wzrokiem.

Zdaje się, że wiem — odparłem. Poczułem, jak teraz on się ugiął.

No — głos zawisł w tej próżni między nami. Oko wrony wciąż celowało we mnie. 11— Budny — powiedziałem. — Bogdan Budny...

fc- Milczał. Odwróciłem się i ujrzałem na jego twarzy wyraz zdumienia.

On albo ktoś inny z tamtej grupy. Pokręcił głową. — Nie — odparł — nikt

inny...

Więc wyście go znaleźli?

Tego człowieka znalazłem.

I on wszystko wam wyznał?

Wszystko dopiero nam powie. Wkrótce. W Brodnicy.

On jest...

Jego wujem.

Wrona kiwnęła się na gałęzi. Już nas nie śledziła. Nagle rozpostarła skrzydła i jak siwa wiedźma na miotle zjechała w dół. W oknie została naga gałąź, wyciągnięta sztyw­no jak ramię szubienicy.

A wy możecie zdradzić — zapytał po chwili Wejroch — jak żeście do tego doszli?

To wyście mriie naprowadzili — od­parłem ^ opowiadając, że Niedzielska nie chciała mówić o grupie Budnego.

O tym związku szubieniczników pod­

czas wojny? Ale przecież ona w ogóle nie­chętnie ze mną wtedy gadała.

Ze mną natomiast mówiła trzy godziny

o wszystkim, tylko nie o tym.

I to już wystarczy?

Ludzie zawsze mówili o tym, wspomina- . jąc Niedzielskiego. Pisali listy. Ten związek

był jego dziełem, przynajmniej duchowym, takie jest zdanie wszystkich.

Tylko nie jej...

Dobrze. Powiedzmy...

Ale przecież z tego wynika, że Niedziel­ska zna prawdę i...

Ukrywa ją. Tak.

Dlaczego?

Wzruszyłem ramionami.

Dlaczego tak myślicie?

Hp§i Może być rozmaite milczenie.

Pamiętacie, co mówił prokurator? Wra­żenie z pierwszego przesłuchania? Ja to za­pamiętałem...

- Powiem wam teraz, że dla mnie w ca­łej tej sprawie najważniejsze jest jej milcze­nie. Nie dlatego, że w nim kryje się wyjaśnie­nie tajemnicy, nie... Ona walczy tym milcze­niem przeciwko wszystkim, walczy o coś, czego jeszcze nie potrafię zrozumieć, ale z góry, już w ciemno, kupuję treść tego mil­czenia po najwyższej cenie.

I niczego się nie domyślacie?

Spojrzałem na niego. .A on? Nie, on wcale

się nie domyślał.

Pokręciłem głową.

I— Nie chcę was zwodzić — dodałem. — Oprócz jej milczenia coś jeszcze brałem pod uwagę. Wtedy, kiedyśmy jeździli z prokura­torem do tego Tarpna, przypadkowo do­wiedziałem się, że mieszka tam rodzina Rzepko w, jednego z grupy, tego, który został powieszony. I nawet usłyszałem od jego stry­ja, jak w latach Hitlera przychodzili do Franka koledzy i zmawiali się i szykowali się na Niemców po rozmaitych dziurach, a gdzie mogło być odpowiedniejsze miejsce zbiórek niż w lochach tej wypalonej willi?

No więc?

Więc kiedy przeczytaliśmy w liście chi­rurga o powieszeniu Franka Rzepki i o tej historii z jego matką podczas parady rekru­tów, pomyślałem sobie, co to musiało znaczyć dla Budnego, przypomniał mi się dom Rze­pki w Tarpnie i te ruiny obok, w których za­bito Niedzielskiego. To wszystko.

Znaczy, że...

Nie. Tylko tyle... Nic więcej nie kojarzę.

Ja też — mruknął Wejroch —ja też nie. Jedźmy już.

Dojeżdżaliśmy do Brodnicy w milczeniu. Bałem się. Wejrochowi było łatwiej; już przedtem patrzył w oczy tego nieszczęścia. A jednak i on się bał. Obydwaj baliśmy się niewiadomego./To, co on sam usłyszał przed paroma godzinami, uderzyło w niego mocno

i znienacka, a jednocześnie zabrzmiało jak

zapowiedź jeszcze okrutniejszego rozwiąza­nia. Bo samo imię zabójcy szarpnęło nim na początku rozmowy z tamtym człowiekiem, któremu tak się spieszyło do wyjawienia pra­wdy, a mimo to przerwał swoje wyznanie, by mieć dla tej prawdy udwukrotniony odbiór; więc ten rodzaj wstępu — od razu forte — zapowiadał niezły ciąg dalszy. Tylko z po­czątku w samochodzie mieliśmy sobie do przekazania spostrzeżenia z minionego dnia

i przewidywanie rozwiązań. A potem zamil­kliśmy.

Z miasta wracały furmanki. Żółto lakiero­wane powózki wymijały ciężkie skrzynie, na których sterczały — raz szafa z owalnym lustrem, raz żelazne części jakiejś maszyny. Ogumowane koła toczyły się po obrzeżu szo­sy. Za rowem rozpościerał się piaszczysty ugór, skarlałe jałowce porastały pagórki; słońce ukryte za horyzontem, powlekało wyd­my rdzawym odblaskiem, tak wyrazistym, że widać było falowanie cieni na piasku. Dalej ciągnął się las.

Wróciłem myślą na plebanię. Czy ksiądz Błocki wiedział wszystko, dając mi adres, pod który teraz jechaliśmy? Nie był zdziwiony, kiedy mu powiedziałem, że znam to nazwisko

i zamierzałem nawet bez informacji księdza odwiedzić tego człowieka. Nie okazał zdziwie­nia, a tylko wydał mi się jakby nagle uspoko­jony wiadomością o liście, który Wejroch przed paroma dniami otrzymał, Tajemnica

ilpowiedzi... Teraz to już nietrudno odgadnąć, że właśnie ona otworzyła usta księże na wy­rażenie jednego zdania i natychmiast za­mknęła je przed całą prawdą. Bo uparcie od­powiadał milczeniem na kilka moich prób wydobycia od niego czegoś więcej. Mówił za to ogólnie, jakie wąskie są i śliskie kładki porozumienia między ludźmi. I że człowiek pozbawiony Boga szuka spełnienia swojego losu zawsze na granicy upadku. Nigdy nie będąc bezpieczny. Że nawet cnota, która czerpie swoje siły nie z Boga, ale z ludzkiej dumy, ociera się o zbrodnię. Owszem, bywa, że Bóg zostaje w sercu człowieka nawet wów­czas, gdy ten odmawia mu wiary. Ale to są wyjątki... Ludzie, którzy posiedli zdolność cierpienia... Rzadki, rzadki dar... dzisiaj, w naszych czasach, kiedy życiu człowieka to­warzyszy natrętne, zewsząd głoszone hasło: „uniknąć cierpienia”. Bo skoro nie ma Boga, nie powinno być cierpienia. Więc ci, co od­rzucają Boga, muszą powtarzać: „Uciec, u- mknąć cierpieniu”.

Dzwony biły nisko. Jechaliśmy już przez miasto. Trzęsło na bruku i blaszane kłapanie karoserii towarzyszyło temu biciu dzwonów na Anioł Pański. Ulicą jeszcze przeciągały fury od rynku, rozwłócząc słomę po jezdni. Mijaliśmy bielone wapnem akacje. Dwóch mężczyzn, jeden w jesionce, z teczką, drugi w szoferskim waciaku, forsowało rozbujane

kamienne schodki, a potem drzwi pod błęki­tnym szyldem „Bar Kujawiak”, t o księdzu Błockim nie mówcie — ode­zwał się Wejroch.

Tak — powiedziałem —- naturalnie. >

Ja może wejdę pierwszy.

- Przytaknąłem.

Nie — cofnął się — lepiej będzie razem.

—■ Tak — zgodziłem się — razem...

Poczułem, że go lubię, nagle zrozumiałem, że przez cztery dni zdążyłem polubić faceta, chciałem mu powiedzieć coś, co by go pod­trzymało przed tym spotkaniem; stwierdzić, że przecież nie jesteśmy, on ani ja, bezpośre­dnio w tę historię wciągnięci, przytoczyć jego Własne słowa, że wszystko można opisywać, jeśli się pozostaje z zewnątrz, a my jesteśmy od opisywania, zamilczałem jednak. Czy nie dlatego właśnie polubiłem go, że przekroczył formułę klasycznego dziennikarstwa? A ja? Czy miałem ukrywać swój stan? Przed nim? Jechaliśmy teraz krok za krokiem wyboistą uliczką między drewnianymi domkami. Kurz unosił się spod samochodów, zostawał za na­mi siwy grzyb nad jezdnią i nad mizernymi ogródkami. Bicie dzwonów ucichło, ale w uszach miałem jeszcze echo wibrującego jęku. Ogromny wilczur wyskoczył z opłotków, mio­tał się i ujadał tuż za szybą, błyskając zębami.

To tutaj ~ powiedział Wejroch.

Staliśmy przed piętrowym domem z poczer­niałej cegły, cofniętym od ulicy o kilkanaście

metrów. Trzeba było wysiadać prosto na rozwścieczonego wilka. Ale na widok otwie­ranych drzwi pies zamilkł, cofnął się i zaczął kręcić ogonem.

! — Idziemy — rzuci Wejroch.

Zobaczyłem na ścianie domu emaliowaną, obłupaną i brudną tabliczkę z napisem: Ste­fan Miedza-Kobierzycki, Patentowane Biuro Pisania Próśb i Podań.

To on — powiedział We jroch.

Przed progiem domu chuda dziewczynka przepychała się z pyzatym chłopcem. Była

o głowę wyższa, więc udało jej się ucapić przeciwnika za kołnierz, a maluch niezdarnie opędzał się i mamrotał: „Puszczaj, kurwo, bo się zgniewam...” Dziewczynka dostrzegła nas, puściła ofiarę i zapłoniona walką dygnęła przed Wejrochem.

Dzień dobry panu, może zaprowadzić panów do mieszkania pana Miedzy.

flis Dziękuję 3 odparł We jroch. — Sami trafimy. ^Ęj

Pan już tu był, ja pana poznaję — gada­ła tupiąc za nami po schodach. Ciocia mó­wi, że pan Miedza za dużo pił wódki i dlatego długo nie pociągnie...

Mądrą masz ciocię mruknął Wejroch.

Ciocia wie, bo ciocia mieszka z panem

Miedzą.

Ach tak... Wiesz co — Wejroch zatrzy­mał się — wracaj teraz do swojego braciszka,

szybko, bo może coś zmajstrować bez ciebie, prawda?

Dobrze, proszę pana — grzecznie kiw­nęła jasną główką — ale to nie jest mój bra­ciszek, tylko od sąsiadów, taki gnojek.

Drzwi otworzyła kobieta, mruknęła „to pan” i od razu jakby wchłonął ją mrok nie oświetlonego korytarza. Szedłem za Wejro- chem. Pokój, w którym znaleźliśmy się, za­gracony był ciemnymi meblami. Wysoki, siwy mężczyzna w brudnym szlafroku stał plecami do nas, twarzą obrócony do czarnego kredensu. Prawą rękę trzymał uniesioną, zgiętą w łokciu, i liturgicznym gestem księ­dza spełniającego ofiarę przy ołtarzu prze­chylał głowę.

Czekałem — powiedział odwracając się do nas — wieki na panów czekałem. — W dłoni trzymał pustą szklankę. Odstawił ją i jeszcze trochę przesunął do tyłu, po blacie kredensu, jakby odpychał od siebie.— Pa­nowie się nie dziwią? Siadajcie. — Miał jasne, trochę nawet wyblakłe spojrzenie. Ale to nie był wzrok starca. Za to cała postać, wychudła, z pochylonymi plecami, a zwłaszcza posuwi­sty krok zdradzały choroby. — Więc to pan zatrzymał na mnie spojrzenie — niech będzie. Jesteśmy w takim razie^^gurwał.

Do pokoju weszła kobieta; ta sama, która zniknęła przed chwilą w korytarzu; ubrana była w wyzywająco czerwony sweter, głowę

jej zdobił rodzaj wroniego gniazda z brunat­nej włóczki.

Funio znowu — powiedziała — niech Funio myśli o Bogu...

PI— Zostaw mnie cofnął się w swoim fo­telu, siwy wiecheć rzadkich włosów jakby mu się z jeżył nad czołem — o czym ja my­ślę, jeżeli nie o Bogu, o czym?

Funio pił wódkę — powiedziała zimno.

O czym j& teraz myślę...? — podniecał

się.

Niech Funio odda klucze — stanęła nad nim z wyciągniętą ręką.

rr- Myślę o Nim. Co nie znaczy, że w Niego wierzę. Bo czy ja w niego wierzę?

Klucze od kredensu.

Widząc za wiele, aby przeczyć, a za mało, aby zyskać pewność, znajduje się w sta­nie godnym pożałowania”, tak, panowie, i rzeczywiście w stanie godnym pożałowania...

—• Niech Funio nie pajacuje. Niech Funio odda po dobrej woli.

Spojrzał na nią z dołu, sięgnął do kieszeni i bez słowa podał jej pęk kluczyków. Również bez słowa odwróciła się i przecięła pokój za­stawiając nam tę prowokującą czerwień w oczach.

Drzwi — rzucił gospodarz do Wejro- cha — niech pan przekręci klucz. Panowie gotowi sobie pomyśleć... Gorsząca scena, prawda? Nic- nie szkodzi. Usłyszycie coś ta­kiego... Proszę się tylko nie śmiać z mojej

drogiej opiekunki. Bardzo proszę. Das Ewi­gweibliche... Dzięki niej znaleźliście śię tu­taj, aby usłyszeć...

Jak to — przerwał mu Wejroch —; więc i ta pani...?

O, nie! Nigdy! Tylko ja i jeszcze1 jedna osoba. Tylko ja... Tamtej można nie liczyć... A teraz będziecie wy... Trzeba, żebyście po­znali prawdę. Ńie wiem, co z nią zrobicie. Rozstrzygniecie, jak to się mówi, we własnych sumieniach. Macie ten niewystygły żar w piersi... Nie za wiele... Właśnie o to chodziło, żeby nie za wiele... Jesteście obcy... I o to chodziło... Wątpię, czy jesteście sumieniem społeczeństwa, ale coś tam wyrażacie w świe- cie, który zagłuszył ludzką mowę. Swoim bełkotliwym językiem frazesu tworzycie przecież jakiś kodeks porozumienia... Więc i o to chodziło... Bo my schodzimy ze świata bezpotomnie... Czy można pozwolić, by czyn tak niezwykły...s|§r głos mu się nagle wzbił, wzrok miał teraz jakby lekko scentrowany, daleki od nas. Spojrzałem na Wejrocha, Wej­roch pokręcił głową.

Ale gospodarz odzyskał już sprawność po­strzegania, przymrużył jedno oko i przybrał szelmowski wyraz twarzy.

Baczność, panowie — w dwóch palcach trzymał jakby wyczarowany z powietrza klu­czyk. Podał go Wejrochowi.

Niech pan będzie taki dobry, mistrzu.

W kredensie. U góry, po lewej stronie. Ćwierć ‘ szklaneczki..; &j§

P — Koniecznie? Musi pan? r — Czy muszę? — uśmiechnął się chy­trze. — Nie. Ale chcę. Zawsze nie bardzo umiałem odróżnić to „chcę” i to „muszę”.. Dopiero teraz, kiedy wiem, jaka jest cena każdej kropli, teraz wszystko się wyjaśniło. Nic już nie muszę...

Wypił i wróciła mu reszta rozeznania.

KP&- W naszej rodzinie wszyscy byliśmy goto­wi do skrajności. Byliśmy skłonni... Ja do­syć wcześnie wybrałem nałóg. Niech to się tak nazywa... Ale ja zawsze żyłem na uboczu. Nawet w czasie wojny. Co innego Bogdan. Cała. nasza rodzina. Pochodzimy zza kordo­nu... Prawie sto lat temu mój dziadek, pra­dziad Bogdana, z żoną i z trojgiem dzieci przejechał bryczką te dwadzieścia kilometrów do granicy, od rodzinnego domu, który tej nocy świecił z daleka na pół nieba. Prze­mknęli pomiędzy patrolami kozaków i drago­nów pruskich i wylądowali bezpiecznie tutaj, w Brodnicy. Ale noc trwała dla mojego dziad­ka, noc pełna jęku rannego brata powstańca, porzuconego w tamtym domu na pastwę wro­ga. Trwała ta noc aż do dnia, kiedy mojego biednego dziadka wyłowiono ze stawu przy młynie, który kupił za ocalone czerwieńce. Wypadki się zdarzają, tylko że po moim dzia­dku został jakiś zapisany kajet, a w nim coś

o rozgrzeszeniu na dnie jeziora. Mówiono, że

dziadek zrobił to po pijanemu. Co jest pra­wdopodobne, zważywszy, że on rzeczywiście? pił... Ale czy sama ta okoliczność zmienia, jeśli tak można powiedzieć, kwalifikację mo­ralną jego czynu? Nie dla mnie... Ja zawsze widziałem go z cieniem na twarzy i wiem, ze to był cień tamtej, nocy. Klęska nas tu przy­niosła...

...Więc taka będzie odpowiedź? Z tej nocy upadku, kiedy brat porzucił brata na pastwę wroga, a przyjaciel, ten Lelum, odbiegł od swojego bliźniaka powalonego ciosem koza- . ckim, ze zbieżności doświadczenia przodków tamtej nocy, b której on, ten starzec, nawet nie wie, z dna klęski, która polega nie na tym, że się przegrało, ale że ten złośliwy gość, raz wszedłszy, zaczyna czuć się u siebie, panem w każdym kącie, nawet nad łóżeczkiem dzie­cka. Ze zdumiewającej zbieżności.... Chociaż ile jest takich nocy za nami i tylko sceneria bywa różna, samą zaś treść można by uznać za powszechne doświadczenie całej warstwy, więc i w owej zbieżności trudno dopatrzyć się jakiegoś napiętnowania przeznaczeniem, dla­tego nie ze zbieżności (nazwijmy ją przypad­kiem), lecz właśnie z powszechności tego losu, tej klęski...

Kochałem tego chłopca... Tak... To ja pierwszy uczyłem go... Chciałem, żeby miał własną miarę wartości rzeczy. Żeby nie przyj­mował niczego tak, jak mu podsunie zmąco­ny nurt życia... Żeby się nie pozwolił uny-

rzać... Czy źle zrobiłem? Przeciwko sobie sa­memu uzbrajałem go... Dopóki miał lat dwanaście, mogłem uchodzić w jego oczach za wcielenie odwagi ducha... Właściwie nie prze­ciwko sobie, a może raczej w obronie tej reszty zachowanej godności, którą przez nie­go bym ocalił. Z góry wiedziałem, że przyj­dzie moment, kiedy on przejrzy i zobaczy obok siebie zamiast samotnego buntownika moją postać w kantorku albo w restauracji „Marzenie”. Bo już wtedy piłem. Już miałem za sobą noc własnego mojego powrotu, ucie­czki od pożaru. Bo my wszyscy po kolei — mój ojciec, brat i ja — wracaliśmy tutaj ciągnięci atawizmem tamtej ucieczki, zjeżdża­liśmy, jakbyśmy mieli tutaj ostatni azyl na ziemi, schronienie dla pokonanych. A nawet tego młyna już nie było. Niemcy odebrali go po śmierci dziadka... Mniejsza z tym. Nie

o młynie mowa. I nie o mojej historii. Skła­dam zeznania świadka przed obojętnym try­bunałem. I dobrze, że obojętnym. Bo nie od­prawiam tutaj spowiedzi z jego życia. Chociaż tak sobie wyobrażał tę rozmowę ksiądz Błocki. Bóg i tak wszystko słyszy... Wszystko rozwiązał... Wyrok zapadł, tylko jeszcze sen­tencja kary... Ale co innego ludzie... Jesteśmy wszyscy wciągnięci w każdą sprawę. Nawet ci,, co sądzą. Oskarżeni, oskarżyciele, świadko­wie — to tylko podział ról. Zeznaję jako świa­dek. Ale czy jestem po prostu świadkiem? Krewny dla oskarżonego? Tak. I nie tylko

według litery prawa. Jednak skąd oskarża­ny?... On nie jest żadnym takim.,. To właśnie pozostaje do rozpatrzenia dla was, panowie: kim był w istocie... — urwał, poruszył war­gami i spojrzał wyczekująco na Wejrocha, a Wejroch tym razem bez słowa podniósł się, napełnił znów ćwierć szklanki i podał gospo­darzowi, gospodarz zaś jakby ukradkiem wlał w siebie porcję.

To nie mój wpływ liczy się. To tamten... On był wszystkim. Ja byłem dla chłopca do­brym wujkiem. Przewodnikiem wypraw za miasto do lasów brodnickich i na ryby nad to dziadkowe jezioro. Kiedyś opowiedziałem mu

o tamtej nocy ucieczki z płonącego domu. Wszystko mu opowiedziałem. Miał wtedy trzynaście lat; siedzieliśmy w łódce, był zmierzch, ryba jeszcze nie brała, kiedy skoń­czyłem mówić, nie odezwał się, wpatrywał się w ciemne lustro wody, obaj milczeliśmy, nagle poruszył czółnem, aż zaszeleściło dzio­bem w szuwarach. „Myślisz o śmierci dzia­dka?”, zapytałem. „Nie — powiedział od razu — myślę, jak można zostawić brata w rękach wroga”.

Mój wpływ, jeśli był, to tylko jako przy­kład wyrywania się z tego życia tutaj; bo starałem się, żeby uwierzył w moją niezależ­ność od kanonu przystosowania, w moją zdol­ność buntu. Tamten — inaczej. Tamtemu nie zależało ani na Bogdanie, ani na młodzień­czej afirmacji, nie wnosił o żądną łaskę za­

ufania. Był takim, jakim widzieli go dookoła. Chociaż to właśnie on... W każdym razie chyba nikt, a może nawet on sam, nie czuł wtedy jeszcze, że istnieje szczelina, od której pęknie marmur. Byłem dobrym wujkiem. Jeszcze jednym w tej rodzinie trzydziesto­letnim skończonym gościem z przerwanymi studiami prawa, gruźlicą nabytą podczas na­uki i z tym początkiem nałogu. Ale przyja­źniliśmy się. Trzymaliśmy razem gołębie. Jego nieboszczyk ojciec był prowincjonalnym bigamistą; w końcu sklep tej drugiej żony zawładnął całą jego osobowością; za to moja nieboszczka siostra żyła, jak pięknie powia­dają, na boku, z kapitanem brodnickiego puł­ku piechoty. Nie skończył jeszcze czternastu lat, jak go wysłali najpierw do zakładu Sale­zjanów, potem do jakiegoś innego, aż w koń­cu wylądował w Grudzieńcu z marką rozra- biacza. I wtedy zetknął się z tym człowiekiem. Z tym bohaterem... „Uderzmy w czynów stal!” To właśnie należy wyjaśnić. Brodnicko- -grudzieniecka apatia, skrzecząca pospolitość, moralne równanie w dół i ten jakby z innego wymiaru przybysz, ta legenda... Więc kiedy się znalazł szesnastoletni chłopiec w strefie jego przyciągania... Musicie to rozpatrzyć w swoich sumieniach. Zważcie ciężar całej pra­wdy, panowie przysięgli.

Urwał, oddychał głośno, Wejroch zerknął ku kredensowi, ale tym razem gospodarz nie sięgnął po kluczyk; wychudłą dłonią przyci-

skał do uda drugą rękę wstrząsaną drgawka­mi.

Więc najpierw imię tamtego, jego prze­szłość... Każdy teraz wie o niej. Wtedy dla Bogdana to było najpierw pobudzenie wyo­braźni, zaciekawienie, rodzaj podziwu. A po­tem coś głębiej przenikającego do ośrodka Wartościowania myśli tego człowieka. Inne niż wszystko, z czym spotkał się dotychczas. Bo przecież ja nie to samo mówiłem trzyna­stoletniemu chłopcu. Mój bunt przeciwko życiu tutaj miał jakiś zupełnie inny sens. Byłem tylko dobrym wujkiem. To nie mogło prowadzić do takiego zakończenia. Ale tamten otwierał przed osiemnastolatkiem perspekty­wę zwielokrotnienia odczucia świata i siebie. Ukazywał wolność przez odrzucanie małej moralności cnoty i nagrody. Mówił o człowie­ku gardzącym taką wymianą, przyjmującym heroiczny obowiązek życia. Pogarda dla sła­bości i zdolności przystosowania. Pochwała buntu. Pogarda dla kapitulacji. I wreszcie to, co najgłębiej wsączyło się w świadomość Bogdana, aż do ośrodka woli: zgodność tych idei tego człowieka oraz jego życia, jego po­stępowania. Tak widział... Nie twierdzę, że się mylił wtedy... Spotkaliśmy się przed woj­ną. Przyjechał tutaj wkrótce po maturze. Znów chodziliśmy nad jezioro. Tylko teraz już nie musiałem kryć się z butelką; powie­dział od razu, żebym się nie maskował; było mi łatwiej, ale przecież jeszcze raz coś mnie

ominęło. Czułem, że zostałem z tyłu, i nie było już tego bacznego świadka, przed którym mogłem podtrzymywać sam siebie. Wtedy dowiedziałem się o Niedzielskim. Parę razy wyciągnąłem z Bogdana jakąś myśl, z tego nowego wcielenia. Był twardy i jakby w ocze­kiwaniu. Bo to już wisiało w powietrzu nad nim. Wszyscy mówili o wojnie. Ale dla mnie to się zbierało właśnie nad jego głową. Nie chodzi o przeczucia. Obserwowałem go z te­go oddalenia, w jakim zostałem. To nieprze­jednanie... Widziałem, że będzie bezlitosny dla siebie. Dla siebie, powtarzam. A teraz zważcie, panowie, bo ja myślałem wielokro­tnie o tej konieczności, nie mając potwierdze­nia, czy była nią, i odpowiedzcie sami sobie, jaki to Ironista pchał Niedzielskiego na tej drodze ukazywania siły człowieka w samą wigilię swojego upadku?

...Chyba tylko ukryty w nim samym. Bo poznawszy tego chłopca, ujrzał jakby własną młodość w przededniu tamtej wojny. Więc ten chłopiec stawał się coraz bardziej nim samym sprzed trzydziestu lat, kształtowanym przez tego, którym był teraz, tak że w końcu mogło wyglądać, jakby on sam wykonał wyrok na sobie...

Potem już go nie widziałem. Aż dopiero po wojnie, w ten dzień jego ucieczki tutaj. Prze­klęte miejsce,- do którego ściągamy z każdą klęską! I on także... A może błogosławione? Bo przynajmniej istnieje coś takiego —* paty-

na kurzu na wszystkim, nawet na rumieńcach wstydu. Tylko z nim było inaczej. Żaden kurz. Mógłbym powiedzieć, że wrócił po pro­stu do mnie. W pewnym sensie tak było. W każdym razie — wrócił. Musiał gdzieś wrócić, żeby umrzeć. Była jesień, pamiętam ten dzień, kiedy wszedłem do tego pokoju, tutaj. Leżał na moim łóżku w unrowskim brudnym szynelu z podniesionym kołnierzem, w fura­żerce na uszach; nie miałem wtedy opału; leżał odwrócony twarzą do ściany i bez prze­rwy trząsł się.

To było już po tym? — zapytał Wej- roch. — Po tej...?

^— Tak. Po wszystkim. Odwrócił się i po­prosił o wódkę. Piliśmy przez ostatnie tygo­dnie. Byłem potrzebny, żeby wysłuchać tego. Więc zważcie, panowie, ciężar okropności, całą prawdę. Powołujecie się na nią w swoich elaboratach, a czy widzieliście ją na oczy? Więc lepiej byłoby może milczeć? Tak... Mil­czałem trzynaście lat... A teraz, kiedy już wy­wołaliście, wy i inni, ten cień na światło i piszecie tak, jakbyście ratowali prawdę od zapomnienia, w istocie zaś sypiecie na nią słowa cięższe niż szufle piasku, teraz na ko­niec jestem zmuszony... I potem, nawet jeżeli będę milczał, to wreszcie nie sam. Mało mam zresztą czasu. Diabelnie mało... Znacie losy tej grupy pod nazwą „Szubienica”. O tym pisano. Dalej był Wehrmacht i ta akcja „W”.

Poszedł napiętnowany plunięciem nieszczę-

śliwę j matki straconego przyjaciela. I później nieraz czuł na sobie spojrzenie jak pchnięcie noża. W Grecji, w Serbii, we Włoszech. Nau­czył się żyć ubrany w znienawidzony mundur, Zachowywać pozory posłuszeństwa, kiedy na­prawdę rozporządzał sobą z tej najgłębszej kryjówki w ośrodku woli. Siatka organizacji „W” po roku została zdjęta. Walczył więc w pojedynkę. Nie było apelacji od tego, co sam sobie rozkazał. Musiał trzymać się twardo; w tym czasie, mając oparcie tylko w swojej pamięci, wracał myślą do rozmów z tamtym człowiekiem. Panowie rozumieją znaczenie takich odwołań.

Wierzył, że to źródło siły w nim jest nie­wyczerpane. Mógł tak myśleć... W czterdzie­stym czwartym roku musiał jednak uciekać. Miał szczęście, bo złapali go jako cywila i pod przybranym nazwiskiem znalazł się za dru­tami lagru. W Gusen. Więc kiedy tam, na dnie sponiewierania, o czym ja sam mogę tylko milczeć, od niego zaś słyszałem niewiele, tyle że odporność ludzką mierzyły uderzenia pał­ki, więc kiedy właśnie trafia na Niedzielskie­go, czy trudno wyobrazić sobie, co czuł? A kiedy dowiaduje się, że ten bohater, jego nauczyciel i mistrz, jest obozową hieną, zło­dziejem zastrzyków i racji chleba chorych na rewirze... Tak, to na pewno jeszcze trudniej odczuć ten wstrząs, którego wtedy doznał. Chociaż przy odrobinie wyobraźni....

Tak — rzucił gwałtownie Wejroch — więc on za to...

To był rodzaj zbrodni, za który prze­żywszy obóz, nie idzie się nawet do więzienia, jak kapo. Nasze normy prawne bezsilne są wobec ich doświadczeń. Ale tam oni sami wy­mierzali sprawiedliwość. I pewnie już wtedy spełniłby powzięty zamiar zabicia, gdyby nie powalił go tyfus, a potem tamten nie został przeniesiony na inny teren. Dopiero po po­wrocie do kraju odnalazł go.

’ — Tak — powtórzył Wejroch — i zabił za te...

Za zbrodnie obozowe? Nie. Wszystko było w rękach tamtego. Bogdan darowałby mu, gdyby tamten nie darował sam sobie. Gdyby nie godził się i nie pragnął żyć z tym swoim podłym czynem, jakby nic nie zaszło. Odnalazł go przecież otoczonego szacunkiem i uznaniem, w tej samej wersji co dawniej, tak jakby nie było żadnego rewiru w jego życiu. Szanowany przez ogół pan dyrektor. Bohater z piersią gotową na przyjęcie orde­rów. Jego imię łączono z imionami tamtych chłopców, których ścinano toporami. Tak, więc mówili ze sobą... Bogdan postawił go w stan oskarżenia. Miał za sobą te prawdy, któ­re kiedyś tamten mu ukazywał. Ale teraz nie łączyły ich; one mogły być tylko po jednej stronie. Zresztą czy były tymi samymi praw­dami? Może tylko w ostatecznym odruchu rozpaczy upierał się przy ich istnieniu? Nie,

312

i panowie, fałszuję w tej chwili obraz. Dopiero I kiedy się znalazł tutaj, po spełnieniu tamtego laktu, wtedy, na krótko przed swoją śmiercią... I To było chyba najgorsze... Ale przedtem — I tak. Zanim zrobił to, był tym samym, co daw- I niej, Niedzielski nie kapitulował.

Może to swoje postępowanie sam uważał za przejaw siły, tej samej, co dawniej? I może zdradził się z tą myślą przed nim? Albo na­wet wyznał ją otwarcie, z pewną dumą, która była niczym innym jak tylko wszechogarnia­jącą pogardą? Ale na to nawet Bogdan w tych ostatnich swoich dniach nie miał odpowiedzi. Tylko dlaczego Niedzielski poszedł, zgodził się pójść z Bogdanem na tę rozmowę za mia­sto? Tak, bo ja myślę, że ten człowiek wtedy już próbował obrócić wszystko w pogardę. Musiał to robić. W pogardę inną niż ta, o któ­rej mówił Bogdanowi dawniej. Zwyczajną... Choć jeszcze jedna myśl przychodzi mi do głowy: czy w tym odrzuceniu pokuty, odmo­wie przyznania się do upadku, czy to nie była próba wymuszenia tego właśnie, co Budny potem zrobił? Nie wiem, ale wątpię. Być mo­że, już dawniej był taki sam. Dawał teraz do zrozumienia, że istnieją sprawy, które rozwią­zane mogą być tylko w dniu ostatecznego rozrachunku. Ale takiego dnia nigdy nie bę­dzie. I on o tym wiedział. Przekonał się tam, w obozie, a może wiedział już wcześniej, zawsze...

...Zawsze? A więc wszystko byłoby kłam­

stwem? Te jego czyny, ta cała piękna prze­szłość? Zawsze czy dopiero tam, w Gusen? Jest jeszcze milczenie kobiety. I w tym mil­czeniu, pełnym litosnego zrozumienia, pozo­staje pamięć; snuje się nić nierozerwana, osnowa życia. Milczenie kobiety, która prze­cież wiedziała, wiedziała więcej niż ktokol­wiek inny, bo nawet nie znając prawdy w pełnych obozowych wymiarach, znała wszy­stkie jego bóle i lęki, i wiedząc tyle, tym milczeniem, które może być ostatnim azylem mężczyzny, przeciwstawiała się klęsce, zaw­sze będzie jej się przeciwstawiać, bo nigdy nie dotrze do niej ten okrzyk „ohyda!”, wyrywa­jący się z głębi serca pokonanego mężczyzny...

Na ulicy Wejroch nagle się zatrzymał.

Co my z tym zrobimy?^- zapytał.

Co możemy zrobić — powiedziałem. ^

Tak — mruknął — właśnie...

Przed samochodem, kręcąc ogonem, witał nas znajomy wilczur.

- -T- Jutro mam mecz -^powiedział Wejroch.

Ig Tak...

Co możemy zrobić... — powtórzył Wej^ roch.

Chyba śnie.

Chyba nic... — powtórzył Wejroch.

Ruszyliśmy.

Pierwsze wyszły na parkiet poznańskie a- kademiczki. Było już kilka minut po godzinie

dwunastej. Azetesiaczki w czerwonych dres- kach ćwiczyły rzuty do kosza. Co parę sekund żółta piłka plaskała tablicę, wirowała w obrę­czy i spadała przez białą siatkę w ręce wy­skakującej zawodniczki.

No i jak? — Wejroch, przechodzący obok stołu sędziów, posłał mi zabłąkany uśmiech. Hrajpr Świetnie — odpowiedziałem — a co z Aliną?

Wejroch odwrócił się bez słowa. Obok niego przebiegła smukłonoga dziewczyna; w przy­spieszonym rytmie zatętniła kozłowana piłka.

Halo, halo! Witamy wszystkich państwa, zebranych na finałowym meczu o wejście do pierwszej ogólnopolskiej ligi koszykarek po­między zespołami AZS-Poznań a Spartą-Gru- dzieniec...”

Wejroch zniknął gdzieś.

Drużyna AZS-Poznań wystąpi dzisiaj w składzie: numer trzy ^ Barbara Urbanek, kapitan zespołu, mistrz sportu, numer sześć —‘ Krystyna Wilska, numer siedem —...”

Ledwie się tu przepchnąłem nade mną stał Berr w przekręconym kapeluszu.—r ■£ Więcej niż tysiąc osób zostało na ulicy, przed wejściem. Pan pozwoli, chyba tu będzie nu­mer trzysta siedemdziesiąt jeden — podsunął bilet pod nos mojemu sąsiadowi.

To tutaj, siadaj pan —- powiedziałem.

Wkręcił swoje siedzenie na te pół miejsca,

które tamten niechętnie mu odstąpił.

Myślałem, że będzie pan pomagał Wej- rochowi, taki mecz...

Jacek lubi być sam z dziewczętan^| Odkomenderowano mnie do towarzystwa mi­strza.

*— Dziękuję.

I osobiście jest mi z tego tytułu bardzo przyjemnie.

Moja rola mistrza już się skończyła •— odparłem.

Wyjeżdża pan?

Dzisiaj wieczorem.

Wywiezie pan ciężkie wspomnienie z ro­dzinnego miasta.

To nie jest moje rodzinne miasto.

Jednak... Zdawało się...

Nigdy nim nie było.

Zarzeczna gra — wykrzyknął mi nad uchem. — Roma, ta sławna reprezentantka Polski, mówili, że odeszła z AZS-u. Dwuna­stka, widzi pan, ta brunetka ostrzyżona na Sagankę. Nawet nie brzydka. Ale rzut, wi­dział pan? Tylko Alina może ją zablokować...

Myśli pan, że Niedzielska będzie grała?

Wzruszył ramionami. — Bez Aliny mieli­byśmy takie szanse, jak zając w wyścigu z pa­nem albo ze mną, kiedy leży obok buraczków na półmisku.

Szybki bieg zawodniczki, wyskok pod ko­szem i rzut jedną ręką zza głowy — mistrzow­sko pewny. To ta „dwunastka”, już wyłuska­na z dresu, zgrabna, smagła, w krótkich

f czerwonych spodenkach i w bluzce w biało- ", -czerwoną szachownicę.

Całe miasto się zeszło... Jeżeli wygra­my... Ma pan pojęcie? A potem jeszcze męska drużyna. Jaki ruch się zrobi.. Europa... Wszyscy są... Władza w komplecie: przewo­dniczący z rodziną, widzi pan Nikiela, tam na wprost, w drugim rzędzie. A ja naprawdę myślałem, że pan jest krajanem. Są nasze żabki.

Na parkiecie ukazały się miejscowe zawo­dniczki. Ubrane w zielone dresy, ustawiły się w krąg pod swoim koszem i od razu całe ko­ło zawirowało skocznym ruchem; tętnienie piłek o parkiet wybijało rytm, a ich uderzenia

o tablicę punktowały przyspieszenie. Pozna­łem dziewczynę z końskim ogonem, tę, która rozmawiała ze mną na korcie o Alinie.

Jest Niedzielska? — zapytałem.

Berr milczał. Wychylony ze swojego miej­sca, wlepiał wzrok w stronę wyjścia.

Nie zrobi tego Jacentemu... — mruknął.

Nie ma jej, co?

Kilku jeszcze nie ma. To jest pierwsza zmiana, jedna piątka.

Ona nie gra w pierwszej piątce?

Odwrócił się niecierpliwie.

Wejroch ustala skład i prowadzi grę. To jego sprawa.

Ta z kortu, numer 5, rzuciła celnie do ko­sza i podskoczywszy na palcach, szarpnęła

głową, aż ciemny ogon koński trzepnął ją po plecach.

pgl§| Radio — rzucił Berr — widzi pan spi­kera? Ten sławny mistrz Jaszuński z WarszaW wy; przyjechali nagrać mecz dla pierwszego programu. Na całą Polskę puszczą... Można, okazuje się, również przez sport trochę wy­płynąć... Pan na pewno zna dobrze tego złotoustego.

Spar-ta! _ — Po lewej, tam gdzie była zgrupowana młodzież, a wśród niej zielona kadra zawodników, rozległo się skandowa­nie: — Spar-ta! Spar-ta! — I nagle: — Lina! nabo-is-ko!... Li-na! nabo...

Zobaczyłem Wejrocha, jak wyrósłszy przed trybuną, podnosi rękę i mówi coś do nich, a oni już cichną:

Nie^^l? powiedział jakby do siebie Berr — nie zrobi mu takiej rzeczy...

Wejrochowi? — zapytałem.

Miałby do niej duży żal. g|£gg| Wejroch? Jako trener?

Berr uśmiechnął się promiennie.

Sport ludzi wiąże.

Rzeczywiście — mruknąłem.

Nie jestem żadnym plotkarzem...

Na pewno...

Szkoda, że już nas pan opuszcza. Przez cztery dni co tu można zobaczyć?

Coś niecoś można.

Naprawdę myślałem, że pan pochodzi

stąd — poruszył się niespokojnie — zdaje się, że towarzysz Nikiel daje znak...

I Sekretarz był Ubrany odświętnie, w ciemną jesionkę, w biały szalik, i pozdrawiał mnie uniesioną dłonią. Wymieniliśmy uśmiechy. Jakiś łysawy jegomość w okularach, z dru­giego rzędu, pochylił się nad Nikielem i mie- Irząc we mnie spojrzeniem przez boisko, na którym czerwień i zieleń w szybkich skrętach rysowały przestrzeń, coś zagadał, a potem wyprostowany, z uśmiechem, ukłonił się raz i drugi.

Kto to? — zwróciłem się do Berra, odpo­wiadając na ukłon tamtego.

ObokNikiela?

Za nim. W okularach.

Niejaki Królewicz...

pvl|| Magister Królewicz?

Poznał go pan?

Słyszałem o nim od Wejrocha w związku z Niedzielską.

No właśnie, szkoda, że pan wyjeżdża...

Pan tu musi wszystkich znać — mruk­nąłem —całe miasto.

Takie miasto — odparł skromnie.

...Ta kobieta w pierwszym rzędzie, blisko stołu sędziowskiego, odwrócona do nas pół- profilem tak, że widziałem tylko zarys głowy, odkrytej, z ciemnymi włosami upiętymi do góry, smukłą, ale już chyba niemłodą szyję oraz kawałek policzka, tę kobietę ja już prze­cież gdzieś spotkałem przedtem, dawniej...

Pięćdziesiąt tysięcy wszystkiego — do- j dał Berr.

Poznanianki zeszły z parkietu i stały teraz stłoczone dookoła trenera, słuchając jego osta­tnich pouczeń. Po całym boisku uwijały się zawodniczki Sparty. Piłki fruwały praskim torem w poprzek i po przekątnej sali. Lgnęły do rąk, które wykonywały miękki ruch dwu­suwowy — naprzód, do piłki, i w tył, na zgię­tych łokciach, z piłką. I zaraz ta słoneczniko- woźółta piłka wyskakiwała jak z procy, ciś- nięta wyprostem ramion, aby trafić w dłonie przebiegającej dziewczyny, bo ćwiczenie to odbywało się cały czas w ruc.hu. Albo podania z kozła, kiedy piłka, szurnięta silnie o par-, kiet, skokiem dopadała szarżującej zawodni­czki. Lekkość połączona z siłą, dziewczęcy wdzięk i dynamika.

...Skąd ja ją znałem? Gdzie widziałem tę twarz? Kiedy to było?...

Para sędziów, celebralnie sztywnych i u- branych w biel zwiastunów radosnego wyda­rzenia, ukazała się na boisku. Zawodniczki pojedynczo schodziły z parkietu. „Piątka” rzuciła z daleka do kosza, nie trafiła, odwró­ciła się na pięcie i podbiegła do trybuny, tam gdzie siedziała ta kobieta z ciemnymi włosa­mi i z długą szyją. Dziewczyna ściągnęła przez głowę dres, a ciemnowłosa kobieta u- niosła się z miejsca, przygładziła jej zmar­szczoną bluzkę na plecach. „Piątka” złuskałai spodnie z nóg, obciągnęła gumkę zielonych

spodenek, roześmiała się i nagle przypadłszy do siedzącej kobiety, objęła ją za szyję wdzię­cznym ruchem niedorosłej dziewczyny. Chwi­lę trzymały się w ramionach, „piątka” z no­sem i ustami przytkniętymi do policzka ko­biety, a ja raptem ujrzałem tamte dwie, za krzakiem bzu przy domku klubowym, złą­czone dwuznacznym pocałunkiem, nie wie­działem teraz, czy to jest rzeczywiście ta ciemnowłosa partnerka tamtej Ewy, fraulein Ewy spod „Książęcego Dworu”, coś było w niej podobnego, zarys głowy, szyja, postawa, ale gest macierzyński, jakim lekko klepała po plecach nachyloną dziewczynę, czuły i ła­godny ruch, odsuwał, oddalał tamten pod­patrzony przed laty obraz.

Jest Lina! — okrzyk Berra wyrwał mnie z zamyślenia.

Rozległy się oklaski.

Obie drużyny wchodziły na parkiet.

Trójka! — wołał Berr — wiedziałem, że nie nawali. Mówiłem. Co, mistrzu? Nasi górą! Nie damy się, co?

Oczywiście — odparłem. — Na pewno nie damy się.

Gwizdek sędziego zabuczał,v płosząc coś — i czas ruszył.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
mur pruski szkielet
Molik Witold Rozrzutność i oszczędność ziemiaństwa polskiego w zaborze pruskim w XIX i na początku
S Skiendziul POBYT ANNY WITOLDOWEJ NA ZIEMIACH PRUSKICH W 1400 ROKU
SZKOLNICTWO Z ZABORZE PRUSKIM
Zabór pruski (prezentacja)
mur oporowy
01 OBRÓBKA GÓRNA OKNA UKŁAD POZIOMY MUR
02 OŚCIEŻE OKNA UKŁAD POZIOMY MUR
cwiczenia 7 25.04.2008, Prawoznawstwo, Materialy e-learning, mgr M. Zalewska
Raport Witolda Pileckiego
Akt Inkorporacji Ziem Pruskich z 6 III 1454
Leibniz Monadologia, Filozofia, Materiały do zajęć, Mistrzu, Zalewski
06 OŚCIEŻE OKNA UKŁAD PIONOWY MUR
Zadałem sobie tedy jedno za to mocno propagandowe pytanie, Witold Gadowski
Wałęsa, Witold Gadowski
08 NAROŻNIK ZEWNĘTRZNY UKŁAD PIONOWY MUR

więcej podobnych podstron