ZALEWSKI WITOLD
PRUSKI MUR
Wodd stała w przydrożnych rowach i na szerokich grzęzawiskach pomiędzy siwymi, oszronionymi .kępami. Czarne olchy odbijały się w lustrach rozlewisk. Na nie zalanych polach, spod cienkiej warstwy bieli, sterczały najeżone oziminy. Tylko na wzniesieniu, z 'którego wiatr i słońce zlizały śnieg, jedno zielone pasmo, jak porzucony w ucieczce sztandar, ożywiało biało-czarną równinę. Samochód posuwał się powoli. Kamienie na szosie szkliły się, zaciągnięte ołowianym bielmem ściętej wilgoci. Przez równy szum motoru co parę chwil przerywał się szelest i delikatny chrzęst lodu gniecionego oponą. Cisza zastygła pomiędzy ziemią a niebem przenikała przez szyby i czułem iej kojącą obecność tu, we wnętrzu wozu. A więc to gdzieś tutai, na tej zbielałej ziemi... Myślałem o nim. Horyzont przed nami skuty był siną obręczą. Właściwie to nie były myśli; czułem tylko lekki ucisk w gardle i to wrażenie uniesienia, jakby wraz z rzeźwiącym podmuchem owiewało mnie przeczucie harmonii, w której nawet ból nie zakłóca ciiszy, harmonii, która jest wspaniałą zgodą na wszystko, prawdą za
wartą w milczącym, wszechogarniającym „tak”, w tym głębokim oddechu wchłanianym przez całe ciało, jak sok dojrzałego owocu, w tej dojrzałości właśnie. Na szczęście moi towarzysze milczeli. Mogłem więc pozostawać po tej stronie granicy; wiedziałem, że jeżeli tylko któryś otworzy usta, niepokój zagarnie mnie i wróci to, co nas tutaj złączyło, wyziew tej ponurej sprawy uniesie się, jakbyśmy znów stali nad cuchnącym dołem. Świerkowy zagajnik... Pole i rozlewisko z pół- okręgiem olch odbijających w wodzie, pełnej błękitu, swoje smoliste pnie z krótkimi poskręcanymi gałęziami, czarny korowód, zastygły w milczeniu jak rząd żałobnych lichtarzy. Znów młodniak cichy i zaśnieżony. Jechaliśmy przez zaplecze borów. Ile razy wyobrażałem sobie tę okolicę... Tędy się cofali. Noc osłaniała ich, ale już w rzężeniu powietrza i w pełzaniu świateł po wyblakłym niebie na zachodzie, na północy, a także na południu, w lekkim drżeniu ziemi i w pulsowaniu motorów, dobiegającym do nich po zaroszonej trawie, bo liście już napotniały wilgocią i grube krople ziębią dłoń na zamku karabinu, w tym kłującym piasku, iktóry nagle pęcznieje pod powiekami, i w 'bolesnej drętwocie nóg na drodze coraz gęściej usianej kamieniami, i kiedy się rozwiera powieki, nie wiadomo, po ilu sekundach, minutach czy kwadransach, ta droga oślepia cię swoją jasną, piaszczystą realnością, wtedy podnosisz
giowę i widzisz przed sobą zmaterializowane z cieniów przydrożne wierzby, nad nimi widzisz niebo pokryte różową łuską, czujesz nikły, ale rozbudzony zapach zoranej ziemi i w tej samej chwili słyszysz, jak tam właśnie, na wschodzie, uderza działo szybkostrzelne raz po raz, coraz gwałtowniej, wtedy stajesz, rzucasz za siebie słowo komendy i już wiesz, że właśnie teraz, zanim zdołałeś osiągnąć las, ta noc wydaje cię na łup nie kończącego się nigdy dnia. Dasz teraz żołnierzom chwilę odpoczynku, siądziesz nad rowem, broniąc się przed zdradziecką sennością, palcami jakby nie swoimi wyciągniesz z mapnika pogniecioną sztabówkę d wśród tych zielonych plam, oznaczających kępy olchowe, będziesz szukał drogi, wzdłuż której poprowadzisz kompanię do ostatniego natarcia.
— On może milczeć...
— Co takiego?
Mówię, że możemy od niego nic nie wyciągnąć.
Wejroch na przednim siedzeniu gwałtownie odwrócił się i przydusił piersią oparcie; miałem więc przed sobą już nie długie brązowe kosmyki włosów, nastroszonych na kołnierzu siwej jesionki, tylko nie ogoloną twarz z brodą i dolną częścią policzków, osłoniętą żółtym wełnianym szalikiem, zawiązanym wysoko na luźny supeł.
—j Zdobędę wyznanie, jak na spowiedzi, spokojna głowa. Czy ja kiedy spudłowałem?
Co innego napisać, trudno, jesteśmy tylko wyrobnicy dziennikarscy, nie ¡mamy klasy mistrza. — W półmroku spojrzenie Wejrocha zetknęło się z moim i znów przeniósł wzrok na siedzącego obok mnie Berra. — Dlatego trzeba coś wygrzebać; co się zresztą, nawiasem mówiąc, nie bardzo opłaci; w naszych warunkach nie ma szans, żeby potem wystrzelić bombowym ładunkiem, na razie jednak, póki jeszcze się tym param, to wywabię z niego tę żabę, bądź spokojny.
— A jak żadnej żaby nie ma — odparł Berr — po prostu nie będzie miał nic do powiedzenia...
— Nic?
— Właśnie.
Wejroch lekko się odsunął.
— Napiszemy o cukrowni. Przekroczyli plan. Benek będzie trafiony.
Wycofuje się, pomyślałem. A przecież to on napuścił mnie na tę sprawę.
Siedzieliśmy w „Warszawiance”; teraz nazywała się „Ludowa”, zmieniło się tu, tak jak wszystko w tym mieście, w którym zawsze co prawda czułem się trochę obco, ale przecież jego ceglaste mury, kręte uliczki zabrukowane płaską klinkierową kostką, ciężkie drewniane balkony z kolorowymi, zwykle zielonymi, błękitnymi, pomarańczowymi szybkami i ten deszcz mżący często, a w wieczornych ciemnościach roziskrzony dookoła latarń i w paru mgławicach czerwonych neo
nów przed cukiernią „Nowy Dwór”, przed „Warszawianką”, przed kinem „Oaza”, gdzie stawałem wpatrując się w fotosy przebranej za mężczyznę Franciszki Gaal, piskliwy zgrzyt wozu tramwajowego, podrygującego na szynach jedynej linii, twarda mowa mieszkańców, to „jo” na zakończenie każdego zwrotu, mdły odór rzeźni, cała ta nieprzytulność, zdarzało się, wracała w mojej pamięci, i ostatnio coraz częściej na hasło tych obrazów i za-, pachów odzew bliski uczucia wzruszenia przenikał mnie, a kilka razy .wyklarowała się w takiej chwili przelotna myśl:#- chętka odwiedzenia^ miasta. Nie byłem z nim nigdy związany, ale może właśnie dlatego nęciły mnie obce ulice, po których dawniśj błąkałem się samotny, nie napastowany cudzymi emocjami, po prostu wolmy, jak mi się to wyjaśniło teraz, w dniach, kiedy doznawałem wrażenia zatarcia własnych rysów w nieustannym przepływie napięć i zaczynałem odczuwać bezsilność pośród zaciągniętego splotu więzów doświadczeń, obowiązków d wspomnień.
Siedzieliśmy więc nad szklankami kawy, w puisltej sald, pod ścianą malowaną w kolorowe meandry, nogi trzymaliśmy na czerwonym chodniku i widziałem, jak śnieg, topniejąc pod podeszwami moich grubych „reporterskich” narciarek, przesiąka w coraz większą wodnistoczamą kałużę.
—- Zwłoki znaleźli robotnicy przy rozbiór-
ce gruzów — mówił Wejroch. Zaledwie .ki łka; godzin przedtem poznałem go. Moja wizyta, w lokalu tutejszej agendy wojewódzkiej gazety wzbudziła ożywienie wśród dwuosobowej kadry redakcyjnej. Wejroch od razu wy-N sunął się na «pierwszy plan, witając mnie z demonstracyjną atencją, a kilka jego okrzyków zabrzmiało nutką błazeńską i szybko chwyciłem utajoną w nich pogróżkę szyderstwa. Berr zachowywał się powściągliwie; modnie uczetsany na „głupiego Jasia”, w wąskich spodniach i w opiętej marynarce, rzadko się odzywał i był jakby tłem dla malowniczo rozwichrzonej sylwetki starszego kolegi, ubranego w zielony dres z emblematem zrzeszenia „Siparta”.
— Z początku myśleli, że to jakieś wojenne szczątki. Z tego, co się zachowało, tak na oko wyglądało, że ze trzynaście, czternaście lat musiało to przeleżeć w rumowisku. Byli-, śmy tam obaj, pojechaliśmy z prokuratorem, od października organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości zaczęły trochę dostrzegać prasę, więc widzieliśmy to samik ten wypalony dom kawałek za miastem w stronie Księżych Gór i całe rumowisko między dziurawymi amurami, cno i te zwłoki. Wszystko razem rzeczywiście śmierdziało wojną. Dwóch milicjantów w impregnowanych kombinezonach i w mackach przeciwgazowych przeszukiwało odgrzebaną piwnicę, z której wyciągnięto trupa. Ale nic nie znaleźli. Ktoś powiedział, że
to na pewno szkop. Wydawało mi się, że nie ma na co czekać, powietrze było makabryczne, żadna sensacja się nie kroiła, poszliśmy sobie stamtąd przez pustkowie z dzikimi chwastami; A następnego dnia prokurator do mnie zadzwonił. Prosił, żeby dać do gazety komunikat o znalezieniu zwłok więźnia obozu koncentracyjnego numer 38464. Odczytał także protokół, spisany przez lekarza sądowego. Ciekawe, jak oni to robią, wzrost, waga, wiek, data śmierci, wszystko precyzyjnie określone, i w dodatku zgadza się z rzeczywistością; na końcu był opis jednego okrągłego otworu
o średnicy dziewięciu milimetrów, znajdującego się w przedniej półkuli czaszki, dwa centymetry nad krawędzią lewego oczodołu. Ten protokół też daliśmy'do gazety. Trzeba dostarczyć publiczności tego, co lulbi. Nie mam racji? Oczywiście w miarę możliwości, jasna rzecz, kto lepiej od mistrza orientuje się, jak to leci? Ale tutaj tylko kryminały idą. Materiału życiowego nie brak i można by puszczać bomby, żeby to szło... Po tej historii myśmy jednak niczego sobie nie obiecywali. Häftling, może zwiał z obozu, złapali go, ludzka rzecz... W dwa dni po wydrukowaniu komunikatu przyszła do redakcji żona zabitego. Słyszał pan nazwisko Niedzielski? Dyrektor gimnazjum imienia Warneńczyka?
...Coś mi majaczyło w pamięci. W mgliste, deszczowe południe stoimy na Starym Rynku naprzeciwko szwadronu ułanów. Konie par
skają i dzwonią uprzężą, ułani błyszczą okuciami, wiatr rozwiewa błękitne proporczyki. Na cokole pomnika z orłem rozpostartym do lotu w imieniu społeczeństwa wita żołnierzy wracających z Zaolzia dyrektor naszego gimnazjum. Mokniemy chętnie. Dyrektor przemawia; wysilonym głosem starego belfra pod-‘ nosi cnoty polskiego wojska.
„Na rozkaz wodza przekroczyliście Rubikon, tak jak stawne ongiś legiony wielkiego Cezara.”
„Która godzina?”, pytam ¡kolegów. Jeszcze jedna lekcja przepadła.
„Zapatrzeni w przykład przodków naszych, rozsławiliście imię polskiego oręża...”
„Podobno — słyszę jakiś szept z boku — w ogóle nie,'bronili się... W Czechach Niemcy zaczęli rozstrzeliwać...”
Nasz „Mały” zszedł wreszcie z pomnika i w tym miejscu, gdzie świeciła jego łysina, teraz widać wysoką postać i głowę z ciemną czupryną, rozwiewaną przez wiatr. Nie wiadomo, co w tym jest, w tej nagłej ciszy wypełnionej łopotem mokrych chorągiewek, jakby klaskaniem skrzydeł zrywających się gołębi, ale czuję skurcz serca i zdaje się, że jeszcze teraz ślad tego wzruisizenia mogę odnaleźć w pamięci.
„Nowy dyro warneńczyków”, dobiega mnie głos z boku.
„Żołnierze!” słyszę. Ale nie patrzę na mówcę, wzrok mój utkwił bliżej; przed frontem
oddziału na karym 'koniu, z którego dymi siwy obłok pary, w grzebieniastym francuskim hełmie, surowo podpiętym sprzączką, z powiekami opuszczonymi, zupełnie nieruchomy, jakby swój własny pomnik lub widmo tego, czym stanie się za kilka miesięcy, siedzi dowódca pułku wybitego do nogi w lasach brodnickich.
I jeszcze coś tkwi w pamięci, czuję jakby lekki skurcz, nacisk dławiącego lęku, ogarnia mnie wspomnienie półdziecinnego popłochu, wrażenie tamtej chwili, kiedy stałem pod drzwiami, łowiąc opowiadanie sąsiadki; dlatego to nazwisko coś mi mówi: słyszę gorączkowy półszept: „...z drugiego piętra, aby nie darować swojego, niech ma na sumieniu...”
' Chwileczkę — wtrąciłem. — Czy on nie miał wypadku z żoną przed wojną. Jakieś samobójstwo...
— Miał. Jego pierwsza żona skakała z balkonu, bo ją rzucił, ale się nie zabiła, a on i tak ożenił się z tą drugą. Szum był koło sprawy. Pan to pamięta?
— Nic poza tym. Wtedy tylko isiport miałem w głowie.
Wejroch uśmiechnął się całą twarzą.
— Sport jest zawsze dobry. Dzisiaj to jedyna czysta gra. Coś męskiego. Sport i kryminalistyka. Na przykład ten radar w głowie musi mieć i dobry koszykarz, i detektyw, i dziennikarz. Nie mam racji? To był (ktoś na tym te
renie. Nie dlatego nawet, że miał stanowisko. Tu się liczył interes. A on pochodził z dobrej rodziny; Fęglerski — duża firma papierni-* cza — to był jego wujek. Go prawda Niedzielski zerwał z familią; poszło o jego drugie małżeństwo. No i właśnie ta druga żona w dwa dni po wydrukowaniu komunikatu zjawia się w redakcji... Ja mam taki radar w głowie. Jak tylko weszła do pokoju, powiedziałem do Jurka: „Häftling to Niedzielski”. Było tak?
— Było — odrzucił Berr, podnosząc głowę znad szklanki.
*— No więc poprosiłem kobietę, żeby siadła. Trochę ją znam, ale raczej z widzenia, za pana czasów też pewnie się tutaj wszyscy znali... Miała tę tragedię wypisaną na twarzy. Chwilę nic nie mówiła, widziałem, że wargi jej się nie poruszają, a jednak dotarło do mnie dwa razy: „Jezzzu, Jezzzu...”, tak jakby się sparzyła wrzątkiem. Wtedy nagle kapnąłem się, że to coś więcej niż kriegsmord i w dodatku sprawa pcha mi się sama w ręce. Nie myliłem się. Numer 38464 — jakimś cholernym cudem zachowany na ramieniu — był numerem Niedzielskiego. Oczywiście jak tylko mi to powiedziała, odruchowo podniosłem słuchawkę i zacząłem się łączyć z prokuratorem; wiedziałem, tak jak wszyscy, że Niedzielski nie poległ w czasie wojny. Kiedyś sporo gadano
o jego zaginięciu. Wrócił z lagru jesienią czterdziestego piątego roku, a w tydzień póź
niej znikł z domu. Po prostu przepadł. Ona alarmowała milicję. Szukali go. Ja już wtedy tutaj mieszkałem. Po trzech miesiącach przyszedł meldunek o znalezieniu szczątków mężczyzny na torach, -koło Chojnic. Przypuszczano, że to może być Niedzielski; co prawda, to, co zostało z faceta, dowodziło podobno zaledwie przynależności do ludzkiego gatunku, ale topografia zgadzała się, bo Niedzielski miał w Chojnicach siostrę, więc spisano protokół i dyrektor Niedzielski został pochowany w opinii miasta razem ze swoim małżeńskim skandalem i z całą swoją sławą. Prokuratora nie (było. „Zadzwonię później”, powiedziałem do sekretarki. Odłożyłem słuchawkę, napotkałem wzrok Niedzielskiej i od razu spostrzegłem, że coś jest nieklawo.
— Czy to konieczne? — powiedziała.
Co czy konieczne?
— N:ie może pan z tym meldunkiem poczekać? Proszę, niech pan chociaż dwa dni poczeka. — Słowo daję, nie mam przesadnego nabożeństwa dla przepisów, raczej przeciwnie, ale co jak co, taka sprawa nie może być zatajona. Powiedziałem jej to. Powiedziałem też, że trochę mnie zaskakuje, jako żonie zależy jej chyba na schwytaniu mordercy? Podniosła wzrok i chwilę patrzyła na mnie tak, jakbym siedział nie za stołem, tuż przed nią, ale gdzieś daleko, zagubiony w tłumie.
Trzynaście lat — powiedziała.
No to co? Wina pozostała...
— Trzynaście lat — powtórzyła, jakby nie dosłyszała moich słów -1- nasze dzieci pójdą niedługo w świat...
— Ten, co zabił, chodzi teraz na wolności. ij pi— Gdyby go złapali wtedy. Dzisiaj... Czas wszystko zmienia.,
— Jakby nie było — przerwałem jej —-j sprawiedliwość nie zmienia się z roku na rok.
Dopiero teraz, jakby mnie wyłuskała z tłumu, poczułem na ©obie jej ostre, nieprzyjazne spojrzenie.
— Ile razy — powiedziała ^ z dnia na dzień sprawiedliwość zamienia się w sensację. Wy, panowie dziennikarze, wiecie o tym.
Kiedy słyszę, że dziennikarstwo to jest wzniosłe powołanie i tym podobne, robi mi siię wesoło, my wiemy, z czym to się jada, ale jak ktoś robi ze mnie szmatę, dlatego że pisuję do gazety, to ja tego nie lubię.
—i Nie rozumiem, do czego pani zmierza — powiedziałem — czy mamy zostać wspólnikami zatajenia informacji?
Trafiłem. Spostrzegła, że jest osaczona. Ale nie ucieszyła mnie ta przewaga. Właściwie wcale nie czułem się górą. Przeciwnie, byłem jakby osaczony razem z ni4. Po moich słowach zapadliśmy w milczenie; opuściła głowę i zaczęła czegoś szukać w torebce. Milczenie przeciągało się, było w nim coraz więcej podejrzenia. Nie mogłem otrząsnąć się z idiotycznego wrażenia, że ja także znajduję się wewnątrz tego zamkniętego kręgu.
— Pani to muisi załatwić sama u prokuratora — powiedziałem, aby tylko wyrwać się z dwuznacznej ciszy. I natychmiast uświadomiłem sobie, że właśnie zależy mi na tym, żeby teraz jeszcze informacja nie doszła do niego. Dopóki tylko ja jestem wtajemniczony, dopóty sam przygotowuję materiał, a tutaj czułem, w głowie mi się nagle rozjaśniło, tutaj będzie z czego wykroić niezły numer. I dopiero w tym momencie przypomniała mi się Alina. Rany boskie, przecież to jej córka! I jego...
— Proszę być spokojną. Na pewno nie będzie pani żałowała, że przyszła z tym do mnie — powiedziałem.
—- Jak tylko przeczytałam w gazecie, jak to zobaczyłam... Tego dnia... Żeby pan wiedział...^ w podniesionej dłoni trzymała chustkę i wpatrywała się we mnie suchym wzrokiem. "
—'i Nie zrobię nic bez pani zgody -— ciągnąłem —*• ale w takiej sprawie... Dlaczego kryć prawdę?
—7 Tylko dwa dni...
Wzruszyłem ramionami.
.’*4 Ja bym na pani miejscu żałował każdej godziny.
| “-j—- A do czego mam się śpieszyć? — głos jej zabrzmiał twardo, zaciśniętą dłoń z chusteczką położyła ciężko na stole, rękę miała kształtną, chociaż zniszczoną, ze zrogowacia- łą, nadżartą skórą i ze zgrubiałymi kostkami.
Zobaczyłem dwie srebrne Obrączki na środkowym palcu.
— Mówił pan o sprawiedliwości. Sprawiedliwość ma dwie szale. A co przeważa krzywJ dę? Nic jej nie cofnie. Dziesięć lat i rana się zabliźniła. Dzieci prawie nie znały ojca. To ja go stworzyłam w ich pamięci, dzień po dniu kleiłam obraz tego, co kiedyś było prawdą; dałam im ojca, a teraz ten dół...
Pomyślałem o Alinie. Już od roku jest u mnie w sekcji. Lubię, jak po strzeleniu kosza biegnie na środek boiska, potrząsając krótką czupryną.
— Są już. prawie dorośli ir-1 powiedzia- działem — nikt nie osłoni ich przed prawdą. Zresztą ona nie mierzy w pani męża, ¡był ofiarą...
Sre|| Będą mówić tylko o nim. Jeśld nie znajdą tamtego, to tak już zostanie... Ja nie występuję przeciwko prawdzie; gdybym się czegoś Obawiała, tobym tutaj nie przychodziła. Ale iSkoro się nie da wskrzesić człowieka, to jak można ożywić prawdę po dziesięciu latach?
Wzruszyłem ramionami, wydało mi się to ładnie powiedziane.
— Jak długo mieszka pan w Grudzieńcu? Jeszcze pan zobaczy, że z prawdą nie robi się tutaj ceremonii.
Przypuśćmy — odparłem. — Tylko co pani pomogą dwa dni zwłoki?
Milczała i ja milczałem, jakby mnie w tę
bezkrwistą ciszę wciągało jej spojrzenie nagle zmartwiałe. Patrzałem na nią i raptem znów zobaczyłem Alinę, chociaż wcale nie jest podobna do matki, odwróciłem wzrok i widziałem ją, jak w pełnym biegu przebija się pod kosz przeciwniczek nisko pochylona, szybko kozłuje, a piłka rytmicznie, twardo trzepoce się o parkiet.
—- Syn przyjeżdża za dwa dni — powiedziała — muszę się z nim przedtem zobaczyć.
To wyjaśniało sprawę, zgodziłem się do jego powrotu nie zawiadamiać prokuratora.
Zastanawiałem się teraz, czy gdybym zrobił wtedy, co do mnie należało, to czy cała tajemnica nie rozwiałaby się bardziej po ludzku, bez wielkiego szumu. Na pewno nié byłoby tego oskarżenia o zatajenie, od którego zaczęło się szczucie Niedzielskiej. Ale wszystko to razem, od początku, toczyło się na półobrotach, przypadek odgrywał tutaj główną rolę, przez przypadek robotnicy znaleźli zwłoki, przez przypadek zachował się numer na ramieniu zabitego, przez przypadek nie zastałem prokuratora, kiedy pierwszy raz dzwoniłem do niego, bo przecież zadzwoniłem, i to w obecności Niedzielskiej, i właśnie ten mały traf jakby rozgrzeszał mnie z tego, że nie wziąłem drugi raz słuchawki do ręki. Do pewnego momentu właściwie tylko przypadki posuwały naprzód całą historię, a ludzie byli zaledwie narzędziami tak zwanego „losu”, więcej nawet, z początku ci, co
się na ten ślad zbrodni natknęli, szybko od-^ wracali się od niego. Robotnicy, którzy odgrzebali zwłoki, zaraz się rozeszli, a jeden z nich na nasz widok powiedział: „Panowie z tymi aparatami, prasa, co? Dalibyście spokój, pochować by człowieka i szIujsi, no me?” Prokurator też niechętnie 'brał się do sprawy i nie ukrywał, że chciałby ją po załatwieniu formalności jak najprędzej zamknąć. Berr wykręcał się nawet od napisania pierwszej notatki. No tak, ja proponowałem, żeby to było sensacyjnie, ale jak Berr się wymówił, to i mnie się nie chciało tego robić. Nie mówię o Niedzielskiej. W gruncie rzeczy zrozumiałe jest i ludzkie, że ona bała się tej sprawy. Zaczęło .się, W dwa dni po mojej rozmowie z Niedzielską. Wyglądało tak, jakby los* posługując się przypadkiem, zrobił swoje i nagle przekazał zgromadzone materiały w ręce ludzi. Przez dwa dni było cicho dookoła odkrycia przy Księżych Górach! już o nim prawie tzapomniałem. Przypomniało mi się, kie-, dy zobaczyłem na treningu Alinę. Można popatrzeć na taiką grę; wszystko jej wychodziło — strzały z dystansy., drybling, wejścia pod kosz, była nastrojona. Na pewno nie wiedziała jeszcze o ojcu. Zapytałem ją, czy brait przyjechał już do domu.
Zdziwiła się: — Wojtek?
— Przecież miał przyjechać...
— Po co? Pierwsze słyszę.
Tknęło mnie lekko.
»p§ A matka — zacząłem.
;-żTak. Matka jeszcze nie wróciła.
Poczułem się głupio kiwnięty.
— Matka wyjechała? Kiedy?.— moja twarz nie odznaczała się widocznie w tej chwili charakterystyczną inteligencją, bo spojrzenie Aliny utknęło na mnie, zatrzymała piłkę, która, otoczona w palcach, wirowała na jej dłoni.
— Przedwczoraj. Ma pan coś do niej?
— Tak... to znaczy nie.
Alina roześmiała się.
ż, — Tak, nie. Co pan taki dziwny?
— Dobra. Pojechała do niego?
Alina wzruszła ramionami. -M'Nie mogę ręczyć, ale zdaje się, że pojechała na delegację. A pan ma coś do niej? Mogę powiedzieć...
'' Nic nie mów — przerwałem jej — to głupstwo.
Klawo. Jak wypadłam?
Wciąż to samo. Musisz szybciej oddawać piłkę. Nie jesteś sama w drużynie. Jak matka przyj edzie, to zadzwoń do mnie do redakcji, co?
— Dobrze. Nie jestem sama, ale jak na mnie grają... Zdaje się, że złapałam ten trik przy strzale spod kosza, przedtem zanadto chowałam się pod tablicę, teraz robię większy skręt tułowiem i bardziej wyrzucam ramię przy zamachu — podbiegła kilka kroków, kozłując piłkę, wybiła się i, wygięta w krzyżu, zawisła w powietrzu, zatoczyła szeroki łuk
wyprostowanym ramieniem, i piłka lekko oderwała się od jej dłoni. — No jak?
Uhm — mruknąłem. —Słuchaj, czy ty pamiętasz ojca?
— Mojego ojca? Łap, Kometa! — rzuciła piłkę w stronę chłopców, którzy rozbiegli się właśnie po sali. — Mojego ojca? — powtórzy^ ła i stanęła przede miną, odgarniając z czoła krótkie pasmo włosów, zgrzana, w dresie rozpiętym pod szyją, z wysoko ponad łokcie podciągniętymi rękawami.
— Tak, twojego ojca...
— Dlaczego pan się pyta? — stłumiła głos i zaraz, nie czekając odpowiedzi: — Miałam sześć lat, jak wrócił z lagru, był z nami tak krótko.
Pokiwałem głową.
— Ale ja i tak wiem, jaki on był. Mój ojciec — dodała po chwili.
Następnego dnia rozmawiałem z prokuratorem.
Najpierw przyszła do redakcji kartka, w której ‘ktoś, podpisany zygzakiem, donosił w sprawie komunikatu o znalezionych zwłokach, że władze śledcze powinny zapytać
0 wyjaśnienia niejaką Jadwigę Niedzielską, nauczycielkę szkoły nr 3. I koniec. Znalazłem tę pocztówkę z widokiem kutrów rybackich w Ustce na tle zachodzącego nieba po jednej stronie, ze stemplem poczty grudzieńskiej
1 z tym tekścikiem po drugiej, kiedy przyszedłem rano do swojej budy. Leżała ndewin-
nie zwrócona do światła pogodnym widoczkiem, pomiędzy innymi listami, z których część autorzy zapomnieli podpisać; były tam normalne wymyślania na złych sąsiadów, oskarżenia zwierzchników o nadużycia, o pijaństwo, o dwulicowość, a także jeszcze uogólnienia dotyczące socjalizmu, ale co to wszystko znaczyło wobec tego jednego zwięzłego tekstu. Przyznam się, że jakoś nie mogłem wypluć go z myśli.
„W sprawie zamieszczonego komunikatu prokuratury donoszę na podstawie wiarygodnej...” Dlaczego wyjechała z Grudzieńca? Dokąd? Dlaczego nic nie powiedziała Alinie? Chodziłem z tą niepewnością, z tymi wątpliwościami, a w krótkich chwilach, muszę nawet przyznać, przytłaczało mnie mętne podejrzenie. Kilka godzin tak się obijałem. I nagle, ale za to jasno, zrozumiałem, że po prostu trzeba z tego wysiąść, że postąpiłem jaik szczeniak, dając się wciągnąć do środka tej histo-» rii, a przez to, że zgodziłem się na kilkudniowe zachowanie tajemnicy, rzeczywiście znalazłem się wewnątrz i dlatego ta kartka zapachniała mi tak paskudnie. W ogóle to jest sprzeczne z moją zasadą, żeby się wplątywać samemu i brać na siebie jakąś odpowiedzialność tam, gdzie to minie osobiście nie dotyczy. Dosyć się napatrzyłem takich, co po dzisiejszy dzień nie mogą się pozbierać dlatego, że swego czasu nie potrafili zostać na zewnątrz. Sam się o to lekko otarłem. Dużo rzeczy moż
na opisać, prawie wszystko, opisywanie to jest właśnie moje zajęcie, ale żeby coś opisywać, trzeba znajdować się na zewnątrz, w środku jest zawsze pułapka. Nie miałem żadnych skrupułów wobec Niedzielskiej, uważałem, że przez jej kłamstwo jestem zwolniony od przyrzeczenia. Przyszła mi do głowy taka myśl: czy to zwierzenie obcemu dziennikarzowi nie zostało uczynione po to, żeby się nim zasłonić, w wypadku gdyby jej zarzucano ukrywanie prawdy. Jakiej prawdy? O co właściwie podejrzewałem tę kobietę? Nie jestem pierwsza naiwna. W swojej praktyce natknąłem się już na parę historyjek, bez lipy, na miarę Szekspira. Ale tym razem coś we mnie twardo opierało się oskarżeniu tej kobiety z pierwszego paragrafu. Może dzięki Alinie... Nie, wcale nie myślałem o niej w związku z tą historią i tylko przez rozmowę na treningu wmieszała mi się między świadków sprawy. To, że rodzinny węzeł wplątywał ją w tę tragedię, znaczyło dla mnie o wie-- le mniej niż jej młodość, ta zapamiętana w sobie młodość, która nie ogląda się wstecz, a nawet jeżeli ¡słucha i przyjmuje do wiadomości to, co jej chce przekazać doświadczenie, wtedy jednocześnie, jakby jeszcze wyraźniej, obwarowuje się w swojej odrębności. Również wojenny czad, a może zwłaszcza wojenny czad, nie potrafił przeniknąć przez tę izolację.
Prokurator tylko pokiwał głową na moją
relację z wizyty Niedzielskiej. Dopiero kiedy opowiedziałem o 'kartce otrzymanej tego dnia, jakby się ocknął, zapytał, czy ją przyniosłem, wziął widokówkę do ręki, obrócił w palcach, a potem otworzył szufladę biurka, podniósł w górę jakąś inną pocztówkę i trzymając łokieć wsparty na blacie, z tej wysokości, tak jak to robią złośliwi brydżyści niespodziewa-, nie przebijający aitutem, rozwarł tylko palce i ta kartka spłynęła bezszelestnie na szklaną taflę, a ja przykryłem ją dłonią, żeby nie ześliznęła się na podłogę. Podniosłem rękę i patrzyłem na pękate kutry, jeden za drugim, burtami przyciśnięte do pomostu, na ich wydłużone odbicia w spokojnej wodzie basenu i na niebo z zachodzącym słońcem, skryte już prawie do połowy w morzu, które widać było, przez wyjście z portu.
Zapoznajcie się z treścią, redaktorze-^^ powiedział prokurator.
Tekst był oczywiście słowo w słowo taki jak do mnie. Data na stemplu pocztowym także z poprzedniego dnia.
-r- Marynista..; — mruknąłem — ciekawe, ile rozesłał tych widoczków?
— Właśnie |M odparł prokurator — godzinę temu dzwonił komendant MO, że dostali identyczne doniesienie.
— Co pan z tym zrobi?
Prokurator przesunął kartę po szkle, leżała teraz przed nim obok tej bliźniaczej, adresowanej do redakcji.
— Ta kobieta ma rację — powiedział, odwracając wzrok od łagodnych obrazków — dla niej i dla jej dzieci byłoby lepiej, żeby robotnicy zostawili w spokoju te szczątki w ruinach... py nawiązywał do mojego streszczenia rozmowy z Niedzielską. — Ale teraz już musimy .się dogrzeby wać prawdy.
— Po tylu latach będzie trudno — mruknąłem i zaraz cofnąłem się w milczeniu przed chytrym, zawodowym uśmiechem prokuratora.
— Po tylu latach prawda sama wychodzi przynajmniej na pół drogi sprawiedliwości. Inna rzecz to, co się na niej nawarstwiło. Te rozmaite okoliczności zbrodni albo wydarzenia towarzyszące, które ogarnęły różnych ludzi, pewnie z nimi trzeba się liczyć, one tworzą atmosferę całej sprawy. Czasem stają się ważniejsze od samego wypadku...
— Zarządzi pan śledztwo?
— Już je prowadzę. Będziecie się tym interesować?
Wzruszyłem ramionami.
Teraz byłem znowu mniej pewny, czy moje miejsce jest jak najdalej od tych zwłok.
;-T— Podejrzewacie kogoś?
Prokurator odpowiedział przeciągłym milczeniem. Dojrzałem to w jego wzroku.
— Pan myśli?
Z kolei on kiwnął się z boku na bok, jakby łapał równowagę.
| — Nie mam podstaw. Ale ona coś wie. To wynika choćby z waszej informacji.
— To, że wyjechała... — zacząłem.
— Dzwoniłem do szkoły po otrzymaniu t anonimu. Została delegowana na zjazd polonistów do Bydgoszczy. Dopiero jutro powinna być z powrotem.
»I Odetchnąłem z ulgą, aż mnie samego zaskoczyło to pełne odprężenie, które nagle odczułem.
— No więc... — rzuciłem.
— Zobaczymy — odparł prokurator — są inne niejasności. Ja się niczym nie sugeruję. W każdym razie materiału by wam nie zabrakło, gdybyście się tym nadal interesowali
Mniej więcej po dwudziestu czterech godzinach — w tym czasie zajęty byłem przygotowywaniem juniorów do meczu mistrzowskiego i nie mogę powiedzieć, żeby sprawa Niedzielskiej nie dała mi pracować, a wieczorem zasnąć spokojnie — późnym popołudniem spotkałem prokuratora na kawie tu, w tym lokalu, skontaktowaliśmy się wzrokiem, zrozumiałem, że ma coś dla mnie, ale był w towarzystwie, ja zresztą także, siedzieliśmy więc przy swoich stolikach, od czasu do czasu tylko odwracając głowy i sprawdzając nawzajem naszą obecność, i już bardziej niż przy kociaku, którego bezdusznie podrywałem, moje myśli kręciły się znów dokoła tamtych widoczków z kutrami. Dziewczyna wreszcie spłynęła, odprowadziłem ją do
drzwi i wróciłem na swoje miejsce, prokurator pokiwał głową na gest zapraszający go do mojego stolika, ale wciąż nie podchodził, za to, kiedy się obejrzałem, stał nade mną iaki jeden działacz miejscowego Frontu Narodowego, magister Królewicz. Był na gazie, tyle akurat, ile trzeba, żeby napierać piersią na blat stolika i szeptać tak, że na pewno słyszeli go na placu pod pomnikiem Mikołaja z Ryńska. Bardzo szybko zresztą przekonałem się, że rzeczywiście tak było, i jeśli nie w tym właśnie momencie i nie tak zupełnie dosłownie, to przecież w tych dniach, w tych godzinach to, co on mówił, zaczęło krążyć wśród ludzi, rozpełzać się w powietrzu.
— Trzeba to wyrwać z korzeniami, redaktorze. Właśnie z korzeniami... Tak jak paskudne zielsko, co się je usuwa na polu, żeby żyto mogło nam rosnąć... Młode żyto, redaktorze... Bezlitośnie wyrwać... Młode żyto niech nam rośnie, a obce zielsko precz wyrywać, bezlitośnie... Za miękcy byliśmy, redaktorze, mię-cza-ko-wa-ci, tak, powtarzam, nasze społeczeństwo zawsze było zbyt ustępliwe wobec cudzych wpływów, ja już wtedy mówiłem, że nie ma dla niej miejsca w szkole, w szanownym gronie wychowawców... Nie może być dla niej miejsca, redaktorze...
— O czym pan mówi? — przerwałem mu, chociaż już wiedziałem, do czego zmierza ta mowa, chciałem tylko zbić go z tropu, ale gdzie tam, był pijany, ale i trzeźwy jedno
cześnie. cholernie trzeźwy, i kierował się tym lr~L. vym zmysłem, zimnym i napiętym jak stalowy kij, który prowadzi łódź chybocącą się na falach, ale cały czas konsekwentnie zdążającą do swojego celu. Tak, to była taka trzeźwość, z jaką dotąd nigdy ten gość się nie zdradzi), a spotykałem go przecież dość często, nachodził mnie w redakcji jako aktywista komitetu rodzicielskiego, widywałem go na uroczystościach, zebraniach, w lokalach też, i zdarzało się, że był wtedy na bańce, ale zawsze w jednakowo gęstej sieci konwencjonalnych gestów i odzywek politycznie bez zarzutu, i wydawało mi się, że nic już się w tej sieci nie kryje, najwyżej jakiś suchy zewłok, aż nagle teraz ujrzałem tego pająka, mknącego w stronę, skąd pochodziła skarga ofiary.
— Na tym się kończy, kiedy nie ma zasad, redaktorze... Musimy chronić młodzież, naszą młodzież polską... Wy, ludzie pióra, wy jesteście powołani, żeby piętnować... Musi pan napisać artykuł... Napisze pan świetny artykuł... Co, redaktorze? Napiętnować... Taki artykuł otworzy przed panem dusze rodaków. Polskie dusze... Stuprocentowych Polaków... Niech pan nie zmarnuje okazji... Ludzie już i tak wiedzą, a kto nie wie, ten będzie wiedział, każdy będzie wiedział... Możecie nawet nic nie pisać... Nie piszcie... Proszę bardzo,.. Bardzo proszę... Ja was znam... Ale pan się myli, redaktorze, myli się pan, nawet partia nie potępi was za taki artykuł, bądźcie pew
ni. Wręcz przeciwnie... Musi pan napisać. Niech pan przypomni to, co się stało dwadzieścia pięć lat temu, w naszym mieście, równo dwadzieścia pięć lat temu...
Słuchałem go; dziennikarz jest od tego, żeby zawsze wysłuchał wszystkiego aż do końca; nieraz już byłem takim kolektorem, ale nie mogę przecież przerwać przepływu brudów tylko dlatego, że nagle ogarnia mnie obrzydzenie i mam ochotę wstać i chlusnąć tę lurę, co udaje kawę, w to, co udaje ludzką twarz. Musiałem słuchać. Zapytałem tylko, co isiię stało dwadzieścia pięć lat temu, bo nie jestem wtajemniczony, chociaż naprawdę wiedziałem trochę o ówczesnym dramacie małżeńskim Niedzielskich. I rzeczywiście — niczego więcej od tego typa nie wyciągnąłem. Fakty były znane, nawet w zdemoralizowanej wersji dawało się rozpoznać pospolity w gruncie rzeczy przebieg prowincjonalnego romansu z komplikacjami. Niedzielski był już od paru lat żonaty, kiedy poznał młodziutką polonistkę — praktykantkę w swojej szkole. Coś prawdziwego musiało ich ze sobą związać, jeżeli przetrzymali okres szykan, zesłanie jego do Chojnic, zwolnienie jej z pracy, zerwanie z nim potężnego klanu Fęglerskich. Mimo to zamieszkali razem i to ona ośmieliła się skalać to czyste gniazdo, to miasto „jak u matki”, wydając na świat bęsda, właśnie Alinę. On rozpoczął wtedy starania o rozwód, a jego żona odpowiedziała na to próbą samo-
bójsłwa. Skok z drugiego piętra na grządkę z truskawkami, trudno powiedzieć — udał się czy nie udał, nie zabiła się, doznała tylko powikłanego złamania nogi, po którym już nie rozstaje się z laską. To właśnie stało się przed dwudziestu pięciu laty. Pytanie, dlaczego cała furia opinii skierowała się przeciwko kobiecie, a mężczyzna otrzymał wówczas, jeżeli nie zaraz, to stosunkowo niedługo po wypadku, coś w rodzaju amnestii moralnej. Zdaje się, że wszystko, w co się naprawdę tutaj wierzy, to grzech. Grzech i diabeł. Zdarza się tutaj samotność w nieszczęściu, ale nigdy — w grzechu. Nikt nie zostaje sam ze swoim grzechem, tak jak w gruncie rzeczy nikt nie ma prawa do własnego sumienia. Cały ten pomorski katolicyzm właśnie poczuciem grzechu wiąże wiernych. Kobieta pozostaje wciąż tą biblijną sojuszniczką szatana, w której on czasem zwycięża, a wtedy mężczyzna tylko pada ofiarą i cokolwiek by wykrzykiwały miłe sąsiadki, jego winę traktuje się jako przejaw słabości, w niej zaś, w kobiecie, nienawidzi się tej wrogiej siły.
Z Niedzielską było tak samo. Tylko jeszcze gorzej. On należał do swoich, był miejscowy, znany szeroko, szanowany i ze względu na rodzinę, i za własną działalność, bo rzeczywiście zrobił sporo dla miasta, nie poprzestawał na pracy w szkole, chociaż i w niej miał podobno piękne sukcesy, z jego imieniem wiążą budowę sali teatralnej, założenie Muzeum
gionalnego i rozmaite akcje w walce z niemczyzną, bo był również aktywny w^ Związku Zachodnim, tak że nawet w czterdziestym szóstym roku, wkrótce po jego pierwszej śmierci, to znaczy po tym, jak rozeszła się wiadomość, że przejechał go parowóz pod Chojnicami, dawną ulicę Dreszera, ,tę za stadionem, nazwano imieniem Niedzielskiego. A ona była tutaj obca. Wszystko, co miasto
0 niej wiedziało, to ten grzech. Zjawiła się nie bardzo wiadomo skąd, w każdym razie ze wschodu, z „ciepłych stron” — jak mówią niektórzy —• i zanim zaczęto jej się kłaniać na ulicy, brudna prawda wyszła na jaw; skąd- kolwiek by przyjechała, musiała być narzędziem szatana. Wystarczało tych powodów, żeby kłaść na zupełnie inne szale jego winę
1 jej; a tymczasem była jeszcze jedna oburzająca nieustępliwość: zamiast wynieść się z miasta i wracać tam, skąd ją przyniosło, albo przynajmniej zniknąć ludziom z oczu, zatrzasnąć drzwi, zaciągnąć story w oknach i ukryć się w tym swoim plugawym gnieź- dzie, usiłowała żyć tak jak wszyscy i nawet kiedy oficjalnie odebrano jej prawo nauczania w szkołach państwowych, a stało się to prawie jednocześnie z tym, jak Niedzielskiego przeniesiono z powrotem do Grudzieńca i nawet mianowano go wicedyrektorem gimnazjum, wtedy znalazła sobie zajęcie na jakichś wieczorowych kursach w osiedlu bezrobotnych, na Maderze. Do szkoły wróciła w czter
dziestym piątym roku; była juz prawnie poślubiona Niedzielskiemu; zalegalizowali ten swój związek tuż przed wojną, kiedy pierwsza żona niespodziewanie zgodziła się na rozwód; poza nią była wojenna rajza i rozstanie, które zapowiadało wdowieństwo, i jak wdowę przyjęto ją tutaj po powrocie z wygnania; zdawało się więc, że wojna zatarła pamięć tamtego „grzechu”. A jednak, kiedy zgłosiła się do pracy w szkole, odpowiedziano odmową na jej prośbę. Straciła przecież raz prawo nauczania. Oczywiście miała na utrzymaniu dzieci, musiała więc zarabiać. Ale dlaczego w szkole? Ofiarowano jej inne, lepiej płatne, a przy tym, jak to określono, odpowiedzialniej sze zajęcie. Ta szykana teraz nie była już tym samym, co przed laty. Właściwie to nie była nawet szykana przeciwko tej kobiecie, której z wielu stron okazywano serdeczne współczucie. Grupa osób, i to z początku wcale nieliczna, wystąpiła w imię zasady, w każdym razie zasłaniała się zasadą, w gruncie rzeczy zaś tym ludziom, tak jak ich znam, zależało na samej obronie trwałości przedwojennych ustaw. Dla Niedzielskiej tylko z początku mogła to być po prostu sprawa pracy. Ale kiedy znów poczuła to uderzenie zasadą, chyba i ona, przeciwstawiając się temu prześladowaniu, zaczęła spór o inną prawdę. Zresztą może tak nie było, dopiero w pięćdziesiątym siódnlym roku, wtedy już na pewno, w tej walce o obcego człowieka nie co innego,
tylko dwie wrogie zasady ścierały się, Tym-1 czasem w czterdziestym piątym Niedzielska^ dostała się dó szkolnictwa, ale tak, ze krąg ludzi zapamiętałych w niechęci do niej raptownie się rozszerzył. Jej dawny podopieczny z Madery od ręki złamał opór władz szkol-; nych; był to teraz jeden z tych, co praktycznie wszystko mogą, pełnomocnik sprawiedliwości na swoim terenie. Szanowne grono pedagogiczne poczuło się sterroryzowane, dyrektor, którego stanowisko nagle' zawisło na włosku, w ostatniej chwili obroniony przez nią, publicznie jej dziękował. Czy może być jad lepiej konserwujący się niż ten, który wsącza w pamięć widok podeptanej dumy? Wysłuchałem tego wszystkiego, w co przedtem byłem tylko częściowo wprowadzony, układając sobie od razu fakty mniej więcej tak, jak teraz je przedstawiam, bez tego bulgocącego cocktailu zimnej nienawiści i pijackiego rozgorączkowania, bez tych co parę chwil jakby automatycznie włączających się kasandrycznych refrenów w rodzaju: „Do tego musiało dojść”. „Kto zaczyna od A, ten kończy na Z*\
Stukał kuflem o blat stolika, piana spełzała po szkle, ścierał zaciek dłonią i wlepiał we mnie wzrok, czekał, co powiem na te jego rewelacje. Ale ja nie odezwałem się; wydawałem tylko pomruki o nieokreślonym zabarwieniu i to popędzało go do dalszej aktywności. Nie odezwałem się także na konkluzję
tego całego opowiadania, dostatecznie wy- ■ raźną, żebym uchwycił jej sens, ale też dostatecznie mglistą i sentencjonalną, żebym mógł przyjąć ją w milczeniu pełnym zamyślenia. Bo co miałem mówić? Że nie wierzę w żadne morderstwo na tle erotycznym ani wcale nie jestem przekonany, że ten, kto obronił kobietę przed szykanami w 1948 roku, musiał być jej kochankiem? Powinienem po prostu powiedzieć panu magistrowi, żę jest wrednym plotkarzem i że wolałbym, aby natychmiast spłynął od mojego stolika. Ale nie był na tyle pijany, żeby później zapomnieć o takiej propozycji, a ja w ogóle byłem trzeźwy i dobrze pamiętałem, że co prawda nie jest to człowiek, który może komuś pomóc, ale za to zaszkodzić to taki działacz na pewno potrafi. Zresztą i on, i jemu podobni, być może, sami nię wierzyli w tę kuchenną wersję zbrodni; rzucił to podejrzenie tak sobie, w gęstych woalach, i zawsze mógł się z niego wycofać; w gruncie rzeczy zaś to, co do niej mieli, te spięcia, o których była mowa, i jeszcze jedno, najważniejsze, o którym trochę później się dowiedziałem, oni przecież tylko o tym myśleli, chcąc szybko wygryźć kobietę teraz, kiedy ziemia pod jej nogami otworzyła się w tych ruinach za miastem. Już byłem pewny tego, jaką rolę mnie wyznaczyli; moim tępym piórem zamierzali ją wykańczać. Wszystko jedno, cokolwiek bym napisał, jakieś wspomnienie o Niedzielskim, byle odpowiednie
światełko padało na nią, i już można to podsunąć, komu trzeba; w takich momentach spostrzegam, że prasa to jednak rzeczywiście potęga; naprawdę nie zawsze jesteśmy o tym przekonani, a tymczasem tak jest. Bo co same fakty? Dopóki nie trafią do gazety, są niepewne, dopiero na tych papierowych kolumnach rodzą się, ich byt przeciwstawia się chaosowi, dopiero tam, wyrwane z trybów wszystko niwelującej powszechności, uzyskują własne życie. Możemy się więc czuć jak bogowie, na przykład ja i Berr, my też lepimy różne rzeczy z tego mułu niesionego prądem czasu. Magister Królewicz podziela zresztą nasze wysokie mniemanie o znaczeniu prasy.
— Siła słowa, proszę pana — na koniec podlizywał się mojej zawodowej ambicji — potęga słowa pisanego... Czy pan rozumie, jaką pan ma broń w ręku? Mówię wam: pryncypialnie, towarzyszu, pryncypialnie podchodźcie...
Ja jestem cwany pies na takie zagajenia* Ale tym razem w ogóle z całej gadki, z tego na pół pijackiego mamrotania wcale niełatwo było mi się wyswobodzić. Jak się ma na utrzymaniu żonę i dziecko... A W mowie mojego magistra w gruncie rzeczy procent alkoholu nie był większy, niż zawierało go rozlane na stoliku jasne pomorskie. To nie wódka gadała, tylko zimny zamysł; musiałem brać pod uwagę rzucane mimochodem pogróżki, cho-
ciąż były i obietnice, też nie puszczałem ich mimo uszu, bo kiedy się przeżyje parę lat w takim mieście, to jedna myśl nie daje człowiekowi spać po nocach, liczy się stracone szanse... Wreszcie dobry duch natchnął prokuratora. Ale jego zjawienie się wcale nie spłoszyło Królewicza. Zamachał rękami, łowiąc kelnerkę i wołając o piwo dla przedstawiciela władzy.
— No to co? |||r powiedział po chwili. — Już ją pan zamknął?
—- Kogo? — Prokurator dopiero teraz spojrzał na magistra.
—: Właśnie mówiliśmy z redaktorem o tej...
— O Niedzielskiej — wtrąciłem.
— Dlaczego miałem ją zamknąć?
— Bo ją pan zamknął .^¿1 wykrzyknął triumfalnie Królewicz i podniósł prawie pusty kufel z białawym osadem piany. — A dlaczego, to pan wie lepiej...
—> Ciekawe — mruknął prokurator. Niech pan powie, ale teraz całkiem serio, skąd ta informacja?
Królewicz wlał w siebie resztkę piwa, chwilę trzymał kufel przy wargach, a potem postawił go ostrożnie na stoliku i jeszcze przesunął kawałek po mokrym blacie.
— A czy to nieprawda? — rzucił. I jakby mu się wymknęło, szybko dodał: Mówi się
o tym. Prawda chodzi wieloma drogami.
— Pytam o tę jedną.
HgihA ja nie umiem na to odpowiedzieć.
Wiem, że na przykład w szkole są zorientowani...
Naturalnie, w szkole — powtórzył prokurator — w tej szkole. Ale się rozczarują. Może pan powiedzieć swojej żonie, że jej koleżanka będzie jutro, jak zawsze, na lekcjach. A jak pan chce, to niech pan teraz wstąpi, adres pan na pewno zna, i niech pan zajrzy przez okno, czy ona jest w domu.
«4^ No proszę — powiedział Królewicz i zamilkł. Widziałem po jego minie, po otępiałym spojrzeniu, które niby pijana kura zakołowało pomiędzy nami, widziałem, jak grzęźnie w tym milczeniu.
—■ Przez okno — powtórzył z wysiłkiem — dlaczego przez okno?
— Słusznie — mruknął prokurator — niekoniecznie przez okno. — Zwrócił się do mnie: Zaczyna się to, przed czym chciałem miasto obronić: rozróba na całego.
— Taka zbrodnia — wtrącił Królewicz — po piętnastu latach przychodzi kara...
t'< Nikt nie ma jeszcze w ręku winnego —-J odparł prokurator — i nie jestem pewien, i ęzy szybko go dostaną.
...Piętnaście lat taki człowiek leżał w dole. A teraz los wydobył go na światło i nikt mi nie wybije z głowy, że to nie po to, żeby wskazać ręką mordercę...
— Może być dużo takich rąk. Przeznacze- nie posługuje się rozmaitymi środkami.
i' — Na przykład pocztą — usłyszałem własne słowa i słyszałem je jeszcze chwilą, i jakby echo tego powiedzenia rozjaśniło moje myśli, poczułem nareszcie natchnienie, przeszedł mnie dreszcz, jaki na pewno elektryzuje świetnych detektywów, w momencie kiedy błysk ich intuicji wydobywa pierwszy ślad z ciemności.
— Pocztą? Dlaczego pocztą?
— Zwyczajną pocztą -Ą: mówiłem i teraz nic nie mogłoby mnie zatrzymać — taką pocztą, co rozsyła listy, ale także karty, z ładnymi morskimi widoczkami — wparłem znienacka wzrok węża w tego mojego królika, ale zamiast choćby jednego drgnienia, jakiegoś odruchu zdradzającego popłoch, natknąłem się na maślane spojrzenie i nic nie było w tej twarzy, tylko cała zaokrągliła się ze zdziwienia. Odwróciłem się do prokuratora i jego reakcja do reszty odebrała mi impet. Prokurator tylko się skrzywił i nawet wzruszył ramionami.
— Co panu przyszło do głowy?— powiedział w kilka minut później, kiedy Królewicz odpłynął wreszcie od naszego stolika. — Takich jak on mógłby pan zahaczyć tutaj parę dziesiątków. Zwłaszcza kobiety w każdej kolejce będą. teraz handlować tą sensacją. Mam pretensję do komendanta, to przez niego tak się rozniosło.
Opowiedział mi, że tego dnia w południe zjawiło się w szkole dwóch milicjantów z pas
kami pod brodą, akurat była duża przerwa, Niedzielska, już po powrocie ze swojej podróży, też jadła śniadanie w pokoju nauczyć cielskim, milicjanci wkroczyli tam nie zdej,*J mując czapek, Niedzielska podobno bardzo zbladła, wstała i sama podeszła do nich, dy-7 rektor podniósł się ze swojego miejsca i zapytał: „Obywatele w jakiej sprawie?” „To do mnie”; usłyszeli jej zmieniony głos i już wszyscy, całe to grono zebrane dookoła nakrytego zielonym suknem stołu patrzyło na nią. „Obywatelka Niedzielska Jadwiga?” zapytał jeden z funkcjonariuszy. „Wdowa po Niedzielskim Michale? — dodał drugi. —¿M Obywatelka pozwoli z nami...” „Ale co to znaczy, pani Jadwigo — wmieszał się dyrektor. — Obywatelu sierżancie...” „Ta pani wezwana jest na prokuraturę, tu jest papier”,■! sierżant wyciągnął kartkę spod mankietu rękawa, a ona wzięła ją i nie patrząc wepchnęła do torebki, zdjęła płaszcz z wieszaka, młody fizyk zdążył jeszcze podbiec i pomógł jej włożyć, nie powiedziała nawet „dziękuję”, bez jednego słowa ruszyła do drzwi. W tej ciszy: ktoś odezwał się: „Ale właściwie, o co chodzi?” i I kiedy drzwi już zamykały się za milicjantami, któraś z kobiet rzuciła: „Jak to, pan nic nie wie?”
Tak się to odbyło. W trzy godziny później Niedzielska wróciła do domu, ale na mieście mówiono wciąż o jej aresztowaniu. To pierwsze zeznanie dało prokuratorowi niewiele
■materiału. Nikogo nie podejrzewała. Niedzielski nie miał wrogów, to znaczy: ona nie potrafiła wskazać nikogo, o kim myślałaby, że może życzyć śmierci jej mężowi. Jak się zachowywał po powrocie z lagru? Był zmieniony fizycznie, ale nie poddawał się słabości, nie mówił wcale o obozie, zamierzał wkrótce rozpocząć pracę, proponowano mu różne stanowiska, tymczasem pomagał trochę w domu, trochę spotykał się z dawnymi znajomymi, odwiedzali go, a on chętnie przyjmował te wizyty, miał różne plany: pomoc opuszczonym dzieciom, organizowanie młodzieży, oczywiś- ście kierownictwo szkoły, tak jakby chciał natychmiast nadrobić okres przymusowej; bezczynności. Było to ubogie świadectwo, prokurator jednak nie męczył kobiety przedłużaniem przesłuchania, widział, co się z nią dzieje, to cierpienie chciał uszanować.
Pośpiech nie jest w takiej sprawie pożądany, tłumaczył mi dalej w kawiarni, po piętnastu latach ten, kto ma coś do powiedzenia, znużył się już milczeniem, ale do mówienia skłoni go prędzej nasza powściągliwość niż gwałtowne dobijanie się tajemnicy, która nie wiadomo zresztą, czy akurat tu, a nie zupełnie gdzie indziej się ukrywa. Tak samo jest z dowodami rzeczowymi, z rozmaitymi dokumentami; najlepiej rozejrzeć się spokojnie wśród tego inwentarza, czas w miarę upływu zostawia stare pamiątki na jakimś opuszczonym brzegu, trzeba je tylko wypatrzyć, ale
jeżeli się podniesie wielki hałas, to zawszef znajdzie się ktoś, czyj wzrok przedtem za-| trzyma się na tych pożółkłych listach i foto- -J grafiach albo na innych memuarach, i już tak , zwany nurt zdarzeń unosi te rzeczy. Prokur a-l tor więc zadowolił się na razie skąpą infor- mac ją z pierwszego przesłuchania. Zostawił j Niedzielską własnym myślom, żeby decyzja' mówienia dojrzała w niej, jeśli miała coś do wyjaśnienia, a takiej możliwości prokurator " nie wykluczał. Odrzucał tylko podejrzenie Niedzielskiej o współudział w zbrodni, nie ; było żadnych motywów, poza tymi, które pod-' suwała nieunikniona w takich wypadkach plotka kuchenno-erotyczna, podana tu w wy- .^ daniu Królewicza. Brednia demaskowała się z miejsca, bo człowiek przez niego wymieniony, ten, co złamał opór wrogów jej powrotu do szkoły, na kilka tygodni przed zjawieniem się Niedzielskiego został skierowany na kurs w Bydgoszczy i co już sprawdzono — do Nowego Roku przebywał bez przerwy w internacie. Ludzie najczęściej przekonani są, że zbrodnię popełnia się dla jednej z dwóch przyczyn: z miłości albo dla pieniędzy. Tym bardziej tutaj, gdzie miłość jest pokusą diabła, zdradą i klęską, a pieniądz^- od dawna — jedynym kluczem do jedynej furtki w pruskim murze, który ten kraj osaczał; ta podwójna obsesja tłumi myśl o jakichkolwiek innych intencjach zbrodni. Tymczasem w sprawie Niedzielskiego zdaniem prokura
tor a — mogło tkwić ziarno polityki. Więcej, on zdaje się już rozpoznawał posiew tego ziarna. Najpierw po prostu dlatego, że polityka to jest ten trzeci żywioł zdolny sprowadzić człowieka z prostej ścieżki, trzeci, który prokurator stawiał obok dwóch poprzednich, a w czasie kiedy się tamto wydarzyło, w miesiącach zamętu i gwałtownej intronizacji nowej władzy, • na pewno nawet najdonioślejszy; również dlatego, że zebrane od ręki informacje bardzo ograniczały prawdopodobieństwo działania pod wpływem impulsu erotycznego, a także dla jakichś majątkowych zdobyczy.
Od czasu związania się z drugą żoną do samego końca Niedzielski uważany był za kochającego męża, o niej zaś nawet jej wrogowie nie potrafili wymyślić nic, co jakoś trzymałoby się kupy, nie tak jak historyjka z tym protektorem. Jeszcze bardziej prokurator powątpiewał w możliwość czynu z chęci zysku pieniężnego.
Niedzielski, mimo że pochodził z zamożnej rodziny, sam nie był bogaty, po zerwaniu z klanem Fęglerskich żył skromnie, a wysiedlenie zabrało mu to wszystko, co miał, i po powrocie do Grudzieńca Niedzielscy byli już zupełnie goli. Sprawy pieniężne nigdy nie pochłaniały Niedzielskiego, natomiast polityką się zajmował. To także kierowało w tę stronę podejrzenia prokuratora. Wreszcie analiza okoliczności i warunków, w jakich dokonano morderstwa, wskazywała, że mogło ono wy
rosnąć z tego zatrutego ziarna. Spalony domj w którym Niedzielski został zabity, stoi prawie dwa kilometry za miastem, na zachwaszczonym odludziu. Co prawda droga do Księ*| żych Gór przebiega niedaleko, ale w 1945 roku prowadziła jeszcze donikąd, bo Księże Góry też były spalone i nikt tam nie mieszkał. Niedzielski więc szedł wtedy do tego miejsca i nigdzie indziej, szedł z własnej woli, choć mogli go tam również zaprowadzić pod bronią; tak czy inaczej, nie przez przypadek znalazł się w tym otoczeniu, które łatwo sobie wyobrazić jako scenę jakiegoś sądu kapturowego albo teren podziemnego obrachunku
i egzekucji. Natomiast dla rozliczeń pieniężnych w takich melinach dekują się tylko zawodowi przestępcy, a nie ludzie pokroju Niedzielskiego, tacy jak on nie miewają również schadzek .miłosnych w podmiejskich ruinach. Można było jeszcze przypuszczać, że zabito go zupełnie gdzie indziej, a tutaj tylko ściągnięto zwłoki i wrzucono do tego dołu; wizja lokalna przekreślała jednak taką wersję. Lekarz sądowy stwierdził, że położenie ciała z charakterystycznym przykurczeniem dolnych kończyn, a także resztki gruzu w obu zaciśniętych dłoniach wskazują na gwałtowny zgon właśnie na tym miejscu, gdzie szczątki zostały znalezione. Rozumowanie prokuratora zakreślało w ten sposób pierwszy krąg. Na granicy tego pola prokurator umieszczał Niedzielską. Nie podejrzewał jej o współu-
dział w zbrodni, ale wyniósł z rozmowy z nią wrażenie, że ta kobieta ma coś do powiedzenia, tylko jeszcze nie przyszła do siebie po tym wstrząsie, nie mogła tak po prostu, jednym zdaniem, zerwać zrośniętego z zastarzałym bólem milczenia, być może jakiś refleks wczorajszego strachu albo nowy lęk przed pomyłką i czyjąś krzywdą, albo, na przykład, pamięć wymuszonej przysięgi zamykały jej usta. Mogło tak być, jeśli sprawa miała charakter polityczny. Pod koniec tej rozmowy prokurator pokazał Niedzielskiej pocztówkę z morskim widoczkiem. Wpatrywała się w zapisaną kartę o wiele dłużej, niż wymagało tego odczytanie krótkiego tekstu, zaczęła poruszać wargami, jakby go sobie wbijała w pamięć, prokurator nie przerywał jej, patrzył, jak siedzi sztywno wyprostowana, z rękami przyciśniętymi do boków, wspartymi o kant biurka, ale tak, że nawet jednym palcem nie tknęła widokówki. Jak długo nie odrywała wzroku od papieru, tak długo prokurator nie spuszczał z niej spojrzenia. Potem zadał pytanie. Pokręciła głową przecząco, jeszcze chwilę milczała, zaczęła szukać czegoś bezładnie w swojej torebce. Więc nie domyśla się, czyja ręka to pisała? Nie, pierwszy raz widzi takie pismo, jest pewna, że nigdy nie spotkała takiego charakteru pisma.
— Jak się pani zdaje — zapytał prokurator — czy dużo ma pani takich przyjaciół?
— Mam — odparła patrząc na niego suchymi mi oczyma — pan wie, że mam.
Pokiwał głową. — Powinno się z tym skończyć jak najszybciej.
—• Jak? W jaki sposób?
— Niech nam pani pomoże.
Milczała.
Kto inny jak nie pani?
Hn Ja—'Przecież ja nic nie wiem...
— Niech pani zrozumie — pochylił się nad biurkiem, kładąc dłoń na pocztówce, która tam cały czas leżała musi pani zrozumieć. Po piętnastu latach ta sprawa nie jest potrzebna miastu. Dlatego muszę z nią szybko skończyć, ale to znaczy tylko jedno: rozwiązać ją. Przedtem nie zostanie zapomniana.
Znów odpowiedziała milczeniem.
— Zdaje się, że rozumiem pani sytuację. Chciałbym pani pomóc. Ale niech pani pomoże prawu.
Znów poczuł napór tego milczenia, wytrącało go z toru myśli, ale spostrzegł, że nie może zorientować-się, w którą stronę jest spychany, i to go zirytowało.
— Proszę uważać. Wystarczy popaść w stan podejrzenia. Wtedy sytuacja odwraca się, milczenie przestaje być obroną. Wszystko zmienia się, człowiek sam siebie nie poznaje...
To jest prokuratorska prawda, ale prawda. Ktoś, kogo prawo dosięga podejrzeniem czy oskarżeniem, obojętne, chyba wyjątkowo nie zacznie myśleć o sobie jak o przestępcy. Wiem
coś o tym, bo mam taki akapicik w swojej biografii. Naturalnie fałszywe oskarżenie. Ale nie chodzi o to, czy oskarżenie opiera się na fundamencie prawdy, czy prowokacji; w pewnym momencie w sytuacji podejrzanego czy oskarżonego zaczyna liczyć się tylko gołe fakty oskarżenia. Niedzielska jednak jeszcze wtedy nie rozumiała całego działania mechaniki śledztwa, dopiero pojedyncze oka sieci za- supłały się dookoła niej; w tym kotle czuła już na sobie spojrzenie miasta; otoczona pełzającym ruchem, łudziła się, że może jeszcze milczeć, że jak każdemu innemu i jej przysługuje prawo do milczenia nad otwartym grobem- Myślała pewnie, że milcząc konsekwentnie, zdoła powstrzymać to usuwanie się ziemi, którą cios kilofa w tamtych ruinach poruszył pod nogami jej i jej dzieci. Tymczasem prokurator zinterpretował to milczenie, nie mówię, że zrozumiał, bo rozumieć mógł je tak samo jak ja, ale właśnie zinterpretował je od innej strony W- od prokuratorskiej, powiedział sobie, że jednak jest go za wiele, tego milczenia; gdyby cokolwiek, bodaj błahe szczegóły albo jakieś nazwiska przenikneły przez żałobną izolację. Ale nie, zbyt konsekwentne — z punktu widzenia prokuratora — musiało być trzymanie się tego: „Nie wiem”, „Nie przypominam Sobie”. Prokurator znajdował w nim potwierdzenie swojej wersji pewnego wtajemniczenia Niedzielskiei w sprawę zabójstwa męża, to zaś utrzymywało
go przy tropie morderstwa politycznego. Zorientowałem się w końcu przy tej kawie, że prokurator, chociaż skontrolował twardo pana magistra Królewicza, zmaga się z wątpliwościami, czy dobrze zrobił zwalniając Niedzielską tak od razu. Nie zaprzeczył, kiedy mu o tym powiedziałem, ale wzruszył ramio-* nami na mój dalszy domysł, że wobec tego jednak obejmuje wdowę podejrzeniem o jakiś współudział. „Błędny wniosek — powiedział — pamiętajcie, że tylko poważni przestępcy stosują chwyt: „łapaj złodzieja”. I zaraz potem zrozumiałem myśl i wątpliwości prokuratora. Jeżeli trop prowadzący do oskarżenia Niedzielskiej jest fałszywy, a obaj byliśmy o tym przekonani, to nie gorzej od nas zdaje sobie sprawę z tego ten, kto wyprowadza śledztwo na takie manowce. Pytanie, czy robi to tylko, żeby wykończyć Niedzielską, czy dla odwrócenia uwagi organów ścigania od prawdziwych sprawców. W tym drugim wypadku naturalnie lepiej byłoby zwieść go, udając, że się idzie za wskazanym śladem, a w każdym razie tylko na złe mogło wyjść dochodzeniu zaalarmowanie sprawców stanowczym odrzuceniem ich podszeptu. Tamta rozmowa naprowadziła mnie na jeszcze jedną ideę. Widziałem, jak na samym początku prokurator opornie brał się do sprawy, mówił przecież jeszcze u siebie w domu, że chciałby tylko jak najszybciej ściągnąć ją z ulicy, nawet do ślepego zaułka, byle przestano rozra
biać wokół niej na każdym rogu, ale już tutaj w kawiarni, spostrzegłem, że jest gotowy do pościgu jak kawaleryjski koń, który usłyszał znajomą trąbkę. Rozpoznawałem i ja ten sygnał. Praktyka w gazecie wyrobiła moją polityczną muzykalność. Jestem jednak zawsze tylko sobą. Widzę, co się dzieje, ale nie ma mowy, żebym wciągnął się do gry, tym bardziej teraz nie ma mowy, dlatego szybko odczytałem prokuratora, wiedziałem już, że odkąd trąbka zagrała, będzie się wytrwale kierował nową ideą, a ja ze swojego nie uspołecznionego stanowiska miałem okazję jeszcze raz spojrzeć na takie widmo prawdy. Pomyślałem sobie, że to już zupełnie możliwe: taki sąd w ruinach, wyrok, egzekucja za próbę współpracy z komunistami, za zerwanie z organizacją, może za coś brzydszego, nie tylko możliwe, nawet prawdopodobne, jeszcze jedna ofiara wojny, i kiedy przytaknąłem tej wersji, poczułem znudzenie i niechęć do babrania się w cuchnących szczątkach odległego wieczoru albo nocy. Zbrodnia budzi zainteresowanie tylko wtedy, jeżeli to, co do niej doprowadziło, mogłoby jeszcze raz, nawet po latach, pchnąć przestępcę do tego samego czynu. To znaczy, jeżeli my wyobrażamy sobie, że dla tych samych motywów ten sam człowiek mógłby się porwać na taką samą zbrodnię. To znaczy, jeżeli stawiamy siebie w jego sytuacji
i ta waga, którą każdy nosi w sobie — z jedną szalą obciążoną normami sumienia i zakazów
Afy
i z drugą, na którą pada jakiś ciężar namiąjH ności, zranionej dumy czy zawiedzionej nadziei — ta waga zaczyna drgać i wtedy czujemy, że jesteśmy wyposażeni w ten instru-J ment. Jednym słowem, jeżeli choć na chwilą.; pobudki zbrodni przesłonią samą zbrodnię. Kto dzisiaj zrozumie zbrodnię polityczną? Tak, kilkanaście lat temu robiono to i cudze; gwałty otrzymywały zawsze czyjeś zrozumienie, były wszystkie jak jedna wielka zbrodnia, w której się ma swój udział. Ale to było dawno; dzisiaj ci sami ludzie, jeżeli nawet zabili wtedy Niedzielskiego z przyczyn politycznych, na pewno nie powtórzyliby tego swojego czynu, dzisiaj w ogóle nie są tym, kim byli wtedy, może któryś z nich zajmuje poważne stanowisko, a inny jeździ własnym sparta- kiem do pacjentów i wzorowo wychowuje kilkoro dzieci. Skoro to tak wygląda, przynajmniej może tak wyglądać, to czy nie jest tak, a przynajmniej czy nie może tak być, że nie ma już nikogo winnego tamtej śmierci albo że winne jest jakieś środowisko, klasa, ustrój, historia. Właśnie perspektywa takiego rozwiązania odbierała mi zainteresowanie całą sprawą. I nawet jeżeli było odwrotnie. Bo
i o tym pomyślałem. Niewiele jeszcze Wiedziałem o Niedzielskim. Ale to, co dotarło do mnie, wystarczyło, żeby zakwestionować jednostronne podejrzenia prokuratora. Czy tylko podziemie mogło zabić Niedzielskiego z pobudek politycznych? Nie podzieliłem się
z prokuratorem swoją wątpliwością. Musiałbym powiedzieć, że wywiodłem ją nie ze znajomości Niedzielskiego. A na to za mało znałem prokuratora. W gruncie rzeczy czy -nie na jedno I wychodziło? Przez te lata za dużo widziałem — najpierw przełomów, później wyrastania, jeszcze później przeglądania na oczy — i za bardzo zmądrzałem, żebym się spodziewał rozpoznać wśród żyjących dzisiaj tamtego terrorystę... Czas odbiera poszczególnym ludziom takie czyny, jak ten w ruinach pod Księżymi Górami, odbiera lub u- walnia od zbrodni, to także obojętne, i nikt nie jest już ani trochę samotny z tym swoim czynem albo zbrodnią. Ostatecznie poszedłem za prokuratorem w spekulacjach wokół sprawy. Była napiętnowana polityką. Dostrzegłem to po tych charakterystycznych okolicznościach, wskazanych ręką fachowca.(Ale jednocześnie, rozmawiając wtedy z prokuratorem
i prawie godząc się na jego wersję, uświadomiłem sobie, że nie co innego sugerowały słowa, którymi Niedzielska próbowała przed paroma dniami wybłagać u mnie chwilowe milczenie. To właśnie sugerowały, a teraz ja, dostrzegłszy ów wystygły trop, odnajdywałem w sobie jej niechęć do podążania za tymi śladami, oczywiście nie taką, jaką ona musi odczuwać, bez jej lęku i bólu, po prostu nie chciałem już szukać tego cienia, który na zawsze pozostanie cieniem bez twarzy, bezkształtnym cieniem nie kogoś, ale czegoś. I te
raz zgadzałem się z Niedzielską, że z tego dołu w ruinach nie uda się wskrzesić żadnej prawdy, co najwyżej jakieś właśnie jej widmo, pozbawione rysów, i jedyne, co jeszcze raz może się stać i co się chyba stanie, to powtórna# a raczej trzecia z kolei śmierć ofiary, jakby przeznaczonej do tego, żeby, umierając, ożywać w oczach miasta.
W dwa dni później odbył się pogrzeb. Pogoda była tutejsza, wiatr z deszczem, a jednak na cmentarzu zebrało się na pewno nie mniej niż dwieście osób. Pierwsze przemówienie wygłosił ksiądz. Znalazłem się niedaleko Niedzielskiej, ale trochę w tyle i dlatego z początku nie widziałem jej twarzy ani twarzy Aliny, stojącej obok matki. Alina ubrana była w czarny igelitowy płaszcz, a na głowie miała kaptur z tego samego tworzywa. Niedziel,-? ska miała też coś czarnego na sobie. Ludzie dookoła pootwierali parasole i słychać było seplenienie deszczu na napiętym jedwabiu; przez cały czas w trakcie ustawiania trumny nad grobem, w czasie Requiem i głuchej krzątaniny grabarzy ten wilgotny szmer i to chrobotanie, jakby dziesiątków mysich pazurków na strychu, tłumiło słowa modlitwy. Minuty wyciekały w pluchę leniwie, jak na każdym pogrzebie, i nad wszystkim ciążył tylko nieruchomy zapach rozkopanej ziemi.
Idąc na cmentarz myślałem, że może dojść do czegoś, do jakiegoś incydentu, albo że dostrzegę coś, a raczej kogoś, czyj widok będę
mógł uznać za nowe ogniwo sprawy. Szedłem tam z reporterskiego nawyku i z poczucia obowiązku, bo po tym, co powiedział prokurator, znów nie miałem zamiaru pakować się w to wszystko. Prokuratora nie było, ale dojrzałem w tłumie dwie znajome twarze na służbie; na pewno było ich więcej, niedawno jednak większość z nich wymieniono i ja z tymi nowymi nie miałem jeszcze do czynienia. Po drugiej stronie nad grobem stały dwie siostry Niedzielskiego ze swymi rodzinami. Zafundowały sobie grube żałoby i w orszaku kilkunastu dorosłych osób i paru dzieci wyglądały jak hinduskie wdowy, gotowe na całopalenie. Ksiądz zaczął przemówienie tak cicho, jakby dźwięk słów dostrajał do szmeru deszczu; od razu Więc nastawiłem uszu, bo skoro tak cicho zaczyna, to znaczy, że zamierza bardzo głośno kończyć. Obok mnie szwar- gotały jakieś kumoszki. Nawet na słowa tego swojego farosza nie zamknęły dziobów. Przecisnąłem się do pierwszego rzędu i teraz prawie pod nogami miałem usypisko wieńców i wiązanek kwiatów. Mokra świerczyna parowała esencją leśną, wśród skłębionej zieleni1 wiły się czarne i czerwone wstęgi ze złotymi literami, lśniące od deszczu, „...grono kolegów”, czytałem na jednej, „...my naszym wi...”, „...wemu Polak...”, „...orium okręgu pom...”, „...dżina Fęg../’, „...Bóg wi...” — jakby się rozsypały ozdobne wersaliki, takie, jakimi zecerzy wyzłacają numer redaktorowi; na
gorszych odbitkach też dziury w tekście znie-' kształcają powinszowania; tutaj jednak te pogubione w gąszczu litery ukrywały nie fra-^ zes jubileuszowy, a także nie drętwą mowę pogrzebową, chętnie bym je odsłonił, domy-** ślałem się, jakie skarby inwencji twórczej leżą pod tymi kwiatami. Tym bardziej że jeden werset na smoliście czarnej, jakby lakierowanej szarfie błyszczał wszystkimi pozłacanymi czcionkami. „O, rękę karaj, nie ślepy miecz...” To nie były żadne dowody pamięci, tak jak to nie był żaden pogrzeb, tylko coś,
o czym, stojąc przed tym stosem jadowitej zieleni, obok pustego dołu, nad trumną kryjącą ledwie zidentyfikowane szczątki, i rozglądając się po twarzach zaostrzonych wyczekiwaniem, myślałem jak o próbie sił, tylko że jeszcze nie wiedziałem, o jakie siły chodzi. Ale ksiądz był przynajmniej jak należy. Prawdziwy farosz pomorski.
„...bo nasz Pan Jezus — z chłopskim uporem pchał to przemówienie przez szemrzącą pluchę — ten nasz dobry pasterz^ żadnej to tam owcy nie wyrzeknie się. Nawet upartego grzesznika, aby tylko dojrzał swój błąd i aby tylko żałował, to i jego dobry Pan nasz Jezus wpuści do swojej to tam owczarni. W ostatecznym razie do czyśćca, dopiero jak Archanioł zatrąbi na ten sąd boski, dopiero to tam wszystko będzie kładzione na te szale, po jednej stronie dobre uczynki, a zaś z drugiego końca każdy nie zmazany grzech. Pan Bóg
wszystko wie, zna każdą tajemnicę ludzkiej duszy, żaden tam krętosz nie skryje przed Nim swojego zamiaru, nawet nie spełnionego, a zaś mimo to Sędzia Najwyższy nie nagli z wyrokiem. Bo człowiek umiera, ale jego konto nie jest od ręki zamknięte. Zostaje po nim zasiane ziarno, zostaje rodzina i Pan Bóg czeka cierpliwie, jak długo ta rodzina pamięta zmarłego i modli się za jego duszę, a zaś tak samo czeka Pan nasz, jaki to tam owoc wzejdzie z tego ziarna, có zmarły potrafił zasiać w duszach bliskich,..”
Zdaje się, że z punktu widzenia teologii katolickiej księżulo ocierał się niebezpiecznie
o herezję, ale znów uświadomiłem sobie, że to nie jest pogrzeb i to przemówienie też nie ma charakteru strzelistego aktu, mierzącego ku niebu w ślad za duszą nieboszczyka, i nie jest zresztą także próbą pocieszenia rodziny, bo te hinduskie wdowy z całym swoim orszakiem na pewno nie potrzebują żadnego pocieszenia, tej zaś, której, być może, przyniosłoby ono chwilę ulgi, nie uznaje się tutaj za członka godziny. Na razie zresztą wszystko, czego Niedzielska mogła chyba obawiać się, idąc na ten pogrzeb per procura, sprowadzało się do drobnych objawów ignorowania jej obecności. Księżulo, na przykład, dukał swoją orację zwrócony twarzą do hinduskich wdów, a więc na pół profilem, na pół plecami do Niedzielskiej.
„...i Pan orzeknie wyrok podług tego zbio
ru, który wzejdzie to tam jako posiew zmarłego w innych duszach. Błogosławieni, którzy sieją prawdę. A gorszycielowi lepiej, żeby zaś przywiązano kamień młyński do szyi jego, a pchnięto go do głębiny morskiej...” Obejrzałem się mimo woli na Niedzielską. A nawet wbrew sobie, bo zaraz poczułem, że dałem się pociągnąć spojrzeniem innych. Odwróciłem więc głowę i patrzyłem po twarzach otoczenia, jakbym sterował pod prąd. Dwie paniusie za mną dopiero teraz milczały, patrzyły, inni też patrzyli. Wychylali się, wyciągali szyje. A dobry farosz dobijał do końca na miękkich tonach.
„...Niechajże go przyjmie ta nasza święta ziemia polska, co się dla niej narobił i leżał później tyli szmat czasu nie pogrzebiony, ale zaś przyszła wreszcie pora, żeby sobie to tam spoczął jak prawdziwy chrześcijanin, a dusza jego żeby odetchnęła w Panu Naszym Jezusie Chrystusie, amen.”
Muszę przyznać, że nawet ładnie zabrzmiało samo to zakończenie przemowy, w której właściwie nie było nic o zmarłym, naturalnie ze zrozumiałych względów. Ale zakończenie zabrzmiało ładnie, dość wzruszająco. Usłyszałem też pociąganie nosami i zobaczyłem tu i tam chustki przy oczach. Oczywiście sporo tej bieli ukazało się w orszaku hinduskich wdów. Natomiast Niedzielska nie płakała. Widziałem nieporuszoną czerń całej postaci i mroźną bladość jej twarzy. Stała z opuszczo-
nyrai powiekami. Nie tylko ja naturalnie spostrzegłem, że nie uroniła łezki po ostatnich słowach księdza. Słyszałem, jak szepcą o tym dookoła. Jaki ból nie pozwolił jej zapłakać? Teraz, po tylu latach? Przecież zwykle bywa tak, że najtwardszy węzeł cierpienia z czasem rozluźnia się i nie dławi już wdowiego płaczu. Może jednak była ona z gatunku tych kobiet,
o których czytamy, że po śmierci swojego mę- czyzny przemieniają się w kamień rozpaczy. Ale tylko czytałem o takich żonach. Tutaj, patrząc na Niedzielską, na jej nieruchomość jakby odpychającą te wszystkie .zajadłe spojrzenia, zrozumiałem, że to właśnie przeciwko nim tak się zacięła. Miała rację. W tej swojej zimnej odporności na szantaż szeptów i pod- glądań na pewno miała rację; czułem się solidarny z taką postawą. Ale jednocześnie to znaczyło, źe i dla Niedzielskiej to nie jest żaden pogrzeb, a szczątki zamknięte w trumnie nie budzą w niej odzewu wspomnień, o czym zresztą dawała mi do zrozumienia w rozmowie przed pięcioma dniami, i wtedy przyjąłem |ej wyznanie bez dalszych skojarzeń, teraz jednak wcielenie tej obojętności, a w każdym razie chłodnego opanowania, zaskoczyło mnie, byłem trochę jakby zbity z tropu, odczułem pewne zgorszenie, o ile potrafię się na nie zdobyć, coś w rodzaju zgorszenia zmieszanego z porcją podziwu dla charakteru, który panuje nad pamięcią, pozwala w takiej, jakby nie było, osobistej sytuacji skupić się na roz
grywce z otoczeniem. Faktem jest, że nawet jeżeli swoim zachowaniem na cmentarzu Niedzielska nie chciała wyzywać jeszcze raz opinii miasta, to jednak zrobiła to; uznano, że to zrobiła. A mnie nagle tknęło, jakbym znów pierwszy raz ją zobaczył; miałem już awansem naszkicowany schemacik, w którym wdowa zupełnie ładnie się mieściła, i nagle coś drgnęło w tym mglistym powietrzu jak na starej kliszy nie pierwszy raz oglądanej, kiedy niespodziewanie dostrzeże się jakąś sylwetkę, odwracającą sytuację samą swoją obecnością, i tu ta postać, jej czarna nieruchomość przesłaniająca tamten schemacik, zachwiała pewną równowagę układu, który sobie wyobrażałem. Ale na razie dostrzegłem tylko zakłócenie, samo wahnięcie szali. Przemawiał teraz łysy facet w imieniu kuratorium. Mężnie wystawiał na deszcz gołą, jak się tu mówi glacę, jego głos rozbrzmiewał inaczej niż farosza, okrągłe zdania płynęły jak łabędzie przez nieruchome powietrze.
„Stoimy oto nad mogiłą człowieka, którego pamięć przechowują we wdzięcznych sercach tysiące jego wychowanków...”
Chyba nie pod wpływem tej haftowanej mowy, ale jakby równolegle do niej moje myśli zaczęły kręcić się wokół Niedzielskiego. Uświadomiłem sobie, że dotąd najmniej uwagi poświęciłem jemu, kim naprawdę był, i nie jako ofiara, a w każdym razie nie tylko jako ofiara. Czy można poznać to „naprawdę”?
Nie jestem egzystencjalistą; najzwyczajniej odczuwam swoje podobieństwo do innych. Ich „naprawdę” nie wydaje mi się oddzielone murem od mojego. Ale czasami, trzeba przyznać, taki mur bywa wznoszony na moich oczach i właśnie zaczął mi on majaczyć teraz, kiedy słowa inspektora żeglowały sobie przez powietrze, a co parę chwil łowiłem nawet sens jakiejś frazy. Nie tylko jednak to, co teraz słyszałem, również poprzednio wygłaszane zdania o Niedzielskim, to wszystko w tej chwili poczułem, jak oddala się, tego, kim był naprawdę, ode mnie, tak samo jak od każdego ze stojących nad grobem. Haftowane łabędzie pana inspektora zabłysły nieskazitelnie na tle przedwojennego krajobrazu, mężnie przepłynęły przez ponury pejzaż wojny i wreszcie zaczęły się majestatycznie kołysać wśród tlejących ruin tamtej pierwszej powojennej jesieni. Szczególnie właśnie zajął się tymi piętnastoma czy 'szesnastoma dniami między zjawieniem się Niedzielskiego po obozie a jego zniknięciem.
„...nie zdołali złamać niepodległego ducha. Ledwie znalazł się tutaj, pośród tlejących jeszcze ruin, a już, nie bacząc na stan zdrowia, staje do pracy, rwie się do rozlicznych zadań, przystępuje do nauczania, bierze na siebie opiekę nad sierotami, zaczyna organizować harcerstwo, zachowuje się tak, jakby nie miał za sobą długich miesięcy piekła obozowego, jakby jego serce nie doświadczyło najczar
niejszej grozy i rozpaczy; jeden nakaz zdaje się go bezustannie popychać — poczucie obywatelskiego obowiązku.”
To się zgadzało. Wszyscy, z Niedzielską na czele, wspominali, że po powrocie z lagru od razu wziął się do roboty. Należał więc do tych silnych. Słabi, a w każdym razie uważani za takich, uciekali od świata. Silni, albo robiący takie wrażenie, brali się do pracy, jakby wrócili z urlopu w górach. Tylko że tłumaczenie tego po prostu poczuciem obywatelskiego obowiązku wyglądało na czysty chwyt z arsenału drętwej mowy. Nie było to jednak konwencjonalne i nic nie znaczące okadzanie trumny pogrzebowymi frazesami.
„...I w tych dniach rozjątrzonej nadziei, w niepewności i rozterce, w mglistym poranku, który wzeszedł po krwawej nocy narodowej, kiedy wielu ńie potrafiło otrząsnąć się z koszmaru przeżyć albo tkwiło biernie w nieufności do odradzającego się życia, on, wierny posłannictwu zawodu nauczyciela, jak również nakazowi patriotycznego sumienia, śmiało podnosi sztandar tej samej idei wyzwolenia człowieka, której służył przez całe śwpje życie...”
Słyszałem trochę o tym inspektorze. I dlatego, co teraz haftował, to nie były kadzid- łowe frazesy i naprawdę nie dotyczyły Niedzielskiego; to było patetyczne marzenie o sobie takim, jakim szanowny mówca sam chciałby być, a jakim nigdy nie będzie, bo
w rzeczywistości znany jest akurat jako wy- Ipaczenie tego ideału.
„...Wszyscy, którym dane było zbliżyć się do kolegi Niedzielskiego, czuliśmy kryształową czystość i siłę jego charakteru; każdy, kto znał go lepiej, wiedział, że tlejącej w nich iskry nie można zgasić inaczej niż razem z jego życiem...”
Ale jaki był naprawdę? Niezależnie od mitu, którym zaczęli go obmurowywać. Czułem, że odpowiedź na to kryje się w głębi tamtych piętnastu czy szesnastu dni między powrotem do życia a śmiercią, myślałem o nim jak
o sterniku, a zarazem więźniu tej rakiety czasu, roztrzaskanej po krótkim locie, nie wiadomo na ile wskutek jego kierowania, chociaż to, co nazywa się opinią publiczną, wskazywało dość wyraźnie, że Niedzielski nie mógł być tylko i po prostu bierną ofiarą katastrofy. Pomyślałem, przenosząc spojrzenie z inspektora przez te twarze wokół, znowu jak jedna obleczone w powagę, na czarną trumnę z białym rąbkiem prześcieradła, wystającego tam, gdzie głowa, pomyślałem, co by było, gdyby ktoś wskrzesił teraz nieboszczyka, to znaczy, gdyby wywołał jego prawdziwy obraz bez haftowania, jak by przyjęli takie przypomnienie, może po prostu nie rozpoznaliby już jego rysów, nie mogliby się zgodzić na to, co zaprzecza mitowi. Wtedy szepnąłem sobie, że spróbuję napisać o Niedzielskim.
Dokończenie pogrzebu odbyło się w restau
racji „Mazowsze”. Inaczej — u „Grabarza’!!® Liczyłem, że wydobędę od kogoś trochę tego *® mięsa do artykułu, od kogoś, kto znał Nie-*'® dzielskiego, zwłaszcza w tym szesnastodnió- 1 wym okresie przed zamachem. Pierwszy na-Jm winął się inspektor w towarzystwie wice*S przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej/.‘1 oraz dyrektora liceum. Po paru minutach, zo- 1 rientowałem się, że gdybym miał u siebie 1 w drużynie taką zgraną trójkę, to już byli- ' byśmy w krajowej ekstraklasie. Dwóch ostatnich znałem nie od dzisiaj, spotykałem ich ] często na rozmaitych posiedzeniach, siady- ;J wali obok siebie, a w wystąpieniach po wo- J ływali się jeden na drugiego. Teraz obydwaj ‘ grali na inspektora. Byli z nim na ty i skwapliwie korzystali z tego przywileju.
Pan inspektor chciał wam, redaktorze, | przekazać coś dla gazety.
— Wspomnienie pośmiertne...
— Pokaż, Władku, swoje dzieło.
Inspektor wyciągnął z teczki kilka kartek Ą maszynopisu ujętych spinaczem.
„Człowiek w istocie nie umiera” — przeczy- 1 tałem tytuł.
— To o nieboszczyku? — zapytałem.
— O Michale Niedzielskim.
•— Pan go dobrze znał?
Inspektor zatrzymał na mnie spojrzenie, je- j go dłoń przywarowała płasko do maszynopisu. 1
— To, co tu napisałem, wypłynęło ze zobowiązania przyjaźni...
Bf— Piękne świadectwo — wtrącił dyrektor ' liceum.
— Poznałem Michała więcej niż przed trzydziestu laty — zaczął inspektor, uniósł dłoń i trzymał nad maszynopisem, jakby mu błogosławił. — W dwudziestym szóstym albo w dwudziestym siódmym roku...
W dwudziestym szóstym — rozstrzygnął dyrektor. — Niedzielski przyszedł do nas zaraz po przewrocie majowym.
Wyciągnąłem rękę po uwolnione kartki, inspektor skinął głową, przesunąłem je po szkle aż do mojego kufla z piwem.
— Był wtedy szlachetnym zapaleńcem. Pamiętam jego młodzieńczą sylwetkę, z miejsca zdobył wpływ na młodzież.
„...Szedł zawsze w pierwszych szeregach walki o postępowe nauczanie. Z nieugiętą konsekwencją wcielał w życie ideały wyzwolenia człowieka...*^^- przerzucałem kartki — „...zaszczepiał młodym umysłom wiarę w postęp i racjonalne przesłanki procesu historycznego: Pracę pedagogiczną pojmował nie jako Zawód, lecz jako misję społeczną...” -1- kartkowałem dalej pod napiętym spojrzeniem inspektora. „...Zwycięstwo socjalizmu otworzyło przed ludźmi jego pokroju szeroką drogę owocnej działalności. Niestety, chociaż postawił na niej, z jakimż rozmachem, pierwszy krok, fanatyzm i nietolerancja przerwały tak pięknie rozpoczętą drogę...” Już znałem cały tekst, dałem spokój kartkom, pociągnąłem łyk
piwa i powoli przycisnąłem ten maszynopis kuflem do stolika.
" — Ładnie napisane — mruknąłem. Stężałe spojrzenie inspektora oderwało się od kufla, spostrzegłem, jak mięknie, a cała jego twarz zabarwia się rumieńcem.
Serio?
— Wydrukujemy, mam nadzieję — dorzuciłem.
— Będę rad ¡¡¡I powiedział, już zupełnie opanowany — wolę załatwić to normalnym trybem niż bezpośrednio przez naczelnego. Nawet w takich przypadkach nie lubię korzystać ze znajomości.
— Zna pan naszego szefa? — zapytałem, chociaż orientowałem się, że łączy ich więcej niż partyjna komitywa.
— Od dawna — odparł. — Ciągnęliśmy ro- botę na terenie jednolitofrontowym. Pan rozumie, że zależy mi na wydrukowaniu tego artykułu nie z przyczyn ambicjonalnych, tylko przez wzgląd na pamięć zmarłego.
— Jasne, dla publicity można znaleźć weselszy temat Ejj rozejrzałem się po zatłoczonej sali — inna rzecz, że sprawa rajcuje ludzi bardziej niż niedawno Tarwid.
Pokiwał łysą głową, ale jakby z roztargnieniem.
— Można by to zamieścić w numerze niedzielnym — rzucił.
— Słusznie — podchwycił dyrektor lice-
um — poważniejsze artykuły dajecie w „Kalejdoskopie Kulturalnym”.
— Ostatecznie jak rzecz zostanie zakwalifikowana do druku — powiedział inspektor — to na temat daty publikacji mogę się porozumieć z Benkiem.
„Z Benkiem” zanotowałem w myśli. Dużo zależało od tego Benka. Tylko on mógł zade- decydować o moim przeniesieniu do B. Be- nek-szef, przed paroma laty zesłany z centrali na propagandę wojewódzką, ponieważ wychylił się za ostro w październiku i wyleciał z toru. Ale na B. jeszcze go starczało; tutaj jeszcze był mocny. Śmiano się, że ktoregoś dnia ogłosi się Benkiem Pomorskim. Szczególnie rozkręcał Milenium. W małym palcu miał historię Pomorza. Na rozmaitych naradach słuchałem o Swiatopełkach, o Bolkach,
o Wielkich Mistrzach Zakonu; nie umiałem sobie odpowiedzieć, czy to było hobby wytrąconego z siodła polityka, podsycane specjalnie, żeby przytłumić poczucie przegranej, czy szczera pasja, której uległ teraz, oswobodzony z rygorów sztywnej polityki. Może było jedno i drugie. I jeszcze trzecie, mianowicie realizowanie aktualnej linii politycznej, bo taki program montowania Frontu Narodowego na bazie tradycji historycznej już obowiązywał. Mścisławowie nie nastręczali kłopotu; gorzej było z wczorajszymi „Kmicicami” spod znaku Gryfa Pomorskiego. A także z nauczycielami i rozmaitymi harcerzami,
działaczami Związku Zachodniego przed wojną. Parę lat wcześniej facet wisiałby na takim haku w ankiecie; teraz się zmieniło. Teraz Benek-szef zagajał ślicznie na cześć tych patriotów. Nam, terenowcom, surowo przykazywał wyszukiwać miejscowych bohaterów, żeby pamięć o nich służyła konsolidacji społeczności Wejherowa albo Grudzieńca. No .więc postać Niedzielskiego musiała im podpaść. To sobie nagle uświadomiłem w tej rozmowie z inspektorem. I rzeczywiście już następnego dnia Benek-szef zadziałał. Wpadł do Grudzieńca swoją zabłoconą warszawą, którą rozjeżdżał po województwie, i z miejsca rozwinął plan wylansowania Niedzielskiego na socjalistycznego Mikołaja z Ryńska. Zaskoczył mnie jasnością sądu o sprawie. Tylko że on zawsze oceniał sytuację w locie, zawsze wiedział, jaki jest sens wydarzenia, zanim je jako tako poznał. Tym razem jednak, po tym, co zaszło tutaj poprzedniego wieczoru, byłem nie tyle zaskoczony, chociaż nie, byłem przez moment zaskoczony, zaraz jednak otworzyły mi się oczy na tę stronę sprawy, którą wydobyło światło Benkowej dialektyki. Bo właściwie dlaczego nie miało być możliwe jprzechwycenie legendy Niedzielskiego? Że nie rozwiązano jeszcze tajemnicy jego śmierci? Były dwie możliwości, jeśli chodzi o polityczne podłoże zabójstwa: albo zginął z rąk wrogów socjalizmu, albo właśnie jako wroga ustroju zabito go. W pierwszym wypadku ra
chunek wypadał prosto: ofierze komendanta Łupaszki należał się hołd społeczeństwa. W drugim rzecz trochę się komplikowała, ale też — zdaniem Benka-szefa — powinniśmy wyjść na swoje. Taki samosąd polityczny obciążałby właśnie te elementy, z których dzisiaj partia oczyszczała szeregi. W każdym razie, podkreślając wagę jego działalności, nie samą katastrofę śmierci, akcentując wszystko to, co w tym życiorysie wyrażało naszą socjalistyczną ideologię, z góry odcinalibyśmy się od zbrodni, a jeśliby wynik śledztwa potwierdzał fatalną drugą możliwość, grunt byłby już przygotowany do napiętnowania tego postępku w demaskatorskim duchu obecnego okresu. Ta teza i antyteza łączyły się w dość niespodziewanej syntezie. Najpierw wydała mi się niespodziewana, kiedy pierwszy raz uchwyciłem ją w tym błyskotliwym Benko- wym zagajeniu. Zaraz jednak odczułem, że tylko tę syntezę Benek-dialektyk traktuje poważnie, że w gruncie rzeczy to jedno zakończenie sprawy Niedzielskiego uważa za realne. Nie sformułował jej, w każdym razie nie sformułował wyraźnie, i to też wskazywało, co naprawdę myśli o rozwiązaniu tej tajemnicy. Uważał, że w ogóle nie będzie żadnego rozwiązania. I ja tak przypuszczałem. Ale on miał na myśli rozwiązanie publiczne, spodziewał się, że niezależnie od tego, co się tam znajdzie, jaki cień się ukaże, wywołany na negatywie tamtej nocy sprzed trzynastu
lat, komunikat prokuratury lub milczeniem będzie zależeć nie od samego rezultatu śledzi twa, tylko od tego, co taki wynik, jego ogłoszenie oznaczałoby dzisiaj. Dzisiaj powstaje wersja legendy, dzisiaj jest ważne, dzisiaj kształtuje obraz przeszłości, ta przeszłość może być wszystkim, tak jak jest niczym, może być legendą, tak jak jest dołem z gnijącymi szczątkami. Tak myślał Benek-szef, miłośnik dziejów ojczystych, wielki organizator akcji Milenium. W całym jego rozumowaniu, w tej czystej dialektyce, był jednak taki jeden punkt jakby z innego wymiaru i jakaś cząstka mojej przytomności zatrzymała się przy nim, kiedy Benek poruszył go, po chwili zaś wróciłem do niego całą resztą uwagi, która towarzyszyła kluczeniu Benkowej myśli, i przez ten jeden punkt z pewnym przekonaniem zabrałem się do sprawy Niedzielskiego według planu szefa.
Ten punkt to było proste stwierdzenie, że legenda i tak już powstaje, to było przypomnienie tego, co zaszło w mieście poprzedniego wieczoru. Wróćmy więc jeszcze do „Grabarza”.
Nigdy prasa w mojej osobie nie miała podobnego powodzenia. Konkurencję mógłby mi zrobić tylko prokurator albo ktoś inny z wymiaru sprawiedliwości, ale nikogo takiego nie było w lokalu. Wobec tego do mnie kierowały się półpijackie uwagi i do mnie przysiadali się po kolei nieznajomi faceci, proponując jedne
go sznapsa. Pili po pomorsku, pod piwko, a niektórzy wlewali wódkę do kufli, okrągłym ruchem kiści bełtali koktajl i nie odrywając szkła od wargi tankowali, dopóki nie zaświeciło osuszone dno. Pili po pomorsku, a więc za każdą kolejką knajpa, mimo że zatłoczona, stawała się coraz bardziej pusta, sztywnieli przy swoich stolikaćh i każdy gość miał naprzeciwko siebie tę jedną twarz, taką, co kiedyś przyśniła mu się, taką, co wynurzała się niby to ze snu, a właściwie niekoniecznie nawet z nocy, lecz na przykład z jakiegoś mglistego świtu w takt łomotania do okna, a może ze słonecznego, wrześniowym upałem dotkniętego dnia. Ale tym razem te twarze, do których przepijali, każdy przy swoim stoliku, ze spojrzeniami coraz głębiej unieruchomionymi, jakby się porozumiewały, jakby mrugały do siebie, i ci wszyscy żałobni goście siedzieli, oddzieleni, każdy nad swoim kuflem, a jednocześnie ta pusta przestrzeń po- 'między nimi zaczęła wzbierać. Widziałem magistra Królewicza z jego żoną-nauczyciel- ką i z jakąś inną damą, której nie znałem. To był jedyny stolik z żeńską obsadą na tej sali; jeszcze może ze dwie, trzy kobiety dałoby się wyłowić w tłumie mężczyzn. A znów ci mężczyźni siedzieli podobierani podług roczników. Starszych od czterdziestolatków prawie nie było. Za to dojrzałem sporo chłopaczków w wieku przedpoborowym, którzy dopiero dzisiaj mogliby się uczyć u Niedzielskiego.
Wzmocnione piwo wzmacniało ich samopoczucie i jątrzyło gorycz, że w takiej klawej sprawie oni są tylko biernymi świadkami, a raczej widzami, i to takimi, dla których z całego kryminału pozostaje lekcja moralna, czyli wydźwięk. Tamto ich ominęło. Wojna z całą awanturniczą epiką. Pamiętają tylko jakiegoś zabitego konia na szosie, ból brzucha i lanie od matki za zjedzenie surowej brukwi. Nigdy nie darują światu, tego spóźnienia. Udają, że nic ich nie obchodzą wszystkie wspomnienia ojca, wuja albo starszego brata. Ale wciąż myślą: „Gdybym ja tam był...” W dodatku ci, co siedzieli tutaj, należeli do paru roczników, które mają więcej czasu na takie Rozmyślania, bardzo dużo czasu pomiędzy otrzymaniem matury a wykorzystaniem tak zwanej dojrzałości. Wobec tego spędzają czas sami ze sobą przy kawie, tutaj w „Ludowej” albo — tak jak wtedy — przy piwie u „Grabarza” I właśnie od nich zaczęła się rozróba. Najpierw w kącie obok bufetu rozległo się „Sto lat”. O tej porze u „Grabarza” taka pieśń musiała zabrzmieć bluźnierczo. W dodatku śpiewali, a właściwie wykrzykiwali słowa w rytmie przyspieszonym, na pół jazzowym, z jawnym szyderstwem w głosach. Przeciwko komu było ono skierowane? Pewnie przeciwko wszystkim. Nagle nad powtarzane „Niech żyje, żyje nam" wyskoczyło, usłyszałem to wyraźnie, i nie tylko ja sam, bo obok paru facetów też się żachnęło, a inspektor
i wiceprzewodniczący Rady Narodowej zrobili wielkie oczy, wyskoczyło i zawisło w zgę- szczonym powietrzti knajpy: „Niech gnije nam”. Chyba tylko dlatego awantura nie wybuchła już w tym momencie, źe za mało jeszcze wypito, a skoro i tak musiało do czegoś dojść, to trzeba było doprawić się samemu i pozwolić, żeby sytuacja dojrzała. Bo że coś nabrzmiewa, tó czuliśmy wszyscy. Moi trzej towarzysze zaraz, jak tylko tamta banda urwała śpiew, pożegnali się i ulotnili z lokalu. A na ich miejscach siedzieli dwaj młodsi i nawef trochę znajomi. Jeden grał w naszej drużynie jeszcze przed paroma laty, kiedy obejmowałem sekcję. Drugiego pamiętam z jakichś zebrań w klubie. Grudzieniec ma na tle sportu dużego fioła. Zwłaszcza odkąd koszykarze i koszykarki wywalczyli mistrzostwo Pomorza. I zaczęli grać o wejście do ligi państwowej. To jest szansa* dla tego miasta, jeżeli wejdziemy do ekstraklasy, będą tutaj przyjeżdżały ekipy z Warszawy i z Krakowa; Zieloni Kanonierzy, Wawelskie Smoki albo Czarodzieje z Bielan będą musieli przyjeżdżać do nas tak samo jak do Paryża albo Madrytu. Mamy kibiców, którzy przez całe życie rzucali tylko papiery do kosza. Ale chodzą na mecze moich dziewcząt, bo także zobaczyli szansę miasta, a to miasto znów> tak wielu ambicji obywatelskich nie zaspokaja.
^ Chcemy się z redaktorem napić jednego — powiedział eks-zawodnik; włosy miał
przerzedzone, zwalisty tułów ciążył nieprzeparcie ku blatowi stolika. Drugi przywołał; ręką kelnera i zamówił ćwiartkę oraz kanapki ze śledziem.
— Dostojnicy wywędrowali — dodał old boy cy- możemy teraz wymienić kilka uwag....
Myślałem, że chcą mówić o decydujących spotkaniach naszych dziewcząt z poznańskim AZS-em. Z przyjemnością pogadałbym o tym meczu; w tej chwili miałem ochotę pogwarzyć
0 taktyce, jaką stosują przeciwko poznaniakom, nie zaś węszyć morderców Niedzielskiego. Ale ci dwaj przeciwnie, tak jak wszyscy, niczego nie widzieli teraz poza tą sprawą. Znajomy z zebrań zaczął czytać artykuł inspektora. Po paru zdaniach przerwał, odsunął maszynopis bez słowa, a ja tak samo w milczeniu postawiłem przed nim pusty kufel.
— Pan się do tego włączy, redaktorze? — zapytał eks-zawodnik. — Piórem, ma się rozumieć. Dołoży pan od siebie?
— Nie bardzo jeszcze wiem komu...
t— Pan nie wie komu? — powtórzył znajomy z zebrań j. wymierzył mi spojrzenie.
A pan wie?
Jak to komu? —* usłyszałem nad głową
1 na wolnym krześle wylądował popularny w knajpach chodzik, przedwojenny rotmistrz i emerytowany nauczyciel wychowania fizycznego. — Panowie pozwolą... Proszę się nie gniewać, że podsłuchałem. Wbrew obyczajom... Jednak mimo woli... podkreślam: mimo
woli. Wszyscy tylko o tym... Jesteśmy w tej chwili jakby w rodzinnym kółku, na rodzinnej ceremonii. O czym tak szumią dookoła? No właśnie... Ober, szklaneczka... Kropnę z panami jednego, nie więcej, ale tego jednego muszę kropnąć, jeżeli zależy panom, na prawidłowym rozpoznaniu, komu trzeba dołożyć, komu powinna dołożyć prasa...
— Oczywiście Niedzielskiej ^ mruknąłem.
Odepchnął się od stołu, krzesło wspięło się
pod nim na tylnych nogach i spojrzał na mnie z góry, skosem, odwracając głowę, jakby salutował z siodła.
— Coś takiego — wycedził.
A co, nie jej?
Jadwidze? A może tej drugiej, to znaczy pierwszej? Pierwszej jako żonie — pochylał nad stolikiem siwą, starannie zaczesaną głowę, z równą kreską przedziałka, i sunął po szklanym blacie brudnymi dłońmi o czarnych paznokciach. Das Ewigweibliche, cherchez la femme, jak twierdzą. Nie w tym wypadku... Chociaż według gminnej wersji... Tłum zawsze szuka prawdy pod babską spódnicą... Bzdura, panowie! Jeszcze raz społeczność pada ofiarą mistyfikacji. W tym nie ma nic zwyczajnego, nic takiego, co mogłoby się wydarzyć gdziekolwiek indziej. Jednostki nieprzeciętne... Bo i tutaj się zdarzają, i tutaj... Cóż ich tu czeka? Te wiatry, ta mgła... Wiatry i mgła historii oczywiście... Powtarzam: bzdura. Trzeba uwzględnić nastrój plus moment
historyczny. Jeżeli ktoś służył w wehrmach-'* cie, a proszę się rozejrzeć, ilu tutaj siedzi byłych dzielnych gefrajtrów. Przepraszam, naturalnie nie miałem zamiaru dotknąć osobiście nikogo.
— Wcale pan nie dotknął — odparł eks-za- • wodnik. — Nikt z nas nie służył w Wehrmachcie.
- — Tym lepiej... Ale rozejrzyjcie się, panowie, rozejrzyjcie. Chociaż nikogo nie mam zamiaru potępiać. Powtarzam; trzeba uwzględnić nastrój plus moment historyczny. Tylko nie pytajcie, koledzy, skąd znam fakty. Baczność! Żadnych pytań! Może sam byłem pod tym oknem, kiedy przyszli po niego...
— Panie Ratajczyk — przerwał mu spokojnie znajomy z zebrań lii przecież wrócił pan do Polski dopiero w czterdziestym ósmym roku,
— Ech, pan dosłownie. No więc mogłem usłyszeć od kogoś, powiedzmy od naocznego świadka. Prawda? Weźcie to pod uwagę... Usłyszeć od kogoś wiarygodnego. Powtarzam, wiarygodnego. — Brudną, trochę drżącą dłonią porwał stopkę i szarpnąwszy głową jak koń pod uzdą, wlał w gardło wódkę, parsknął, stuknął dnem o szkło, sprężył się i zaraz jakby odtajał.
— To była, panowie, kobieta... Dzisiaj mówią: dupa... Ale to nie było to... Chociaż jak się pokazała na ulicy, to jakby orkiestra pułkowa wyrżnęła generalskiego. Ale miała tyl
ko jednego... I to im zaszkodziło... Podkreślam najważniejsze: tutaj była obca... Ani żona, ani mewka, ani zwyczajna kochanica, czyli lewa żona, która musi się godzić z tym, że jest kobietą gorszą od innych, na ulicy kłaniać się pierwsza, w kościele ani na akademiach nie występować przy boku swojego mężczyzny; a wtedy, gdyby przyjęła tę pieczątkę grzechu, w końcu zostałaby uznana za swoją. Ale ona jej nie przyjęła... znów urwał i znów przypłynął do nas hałas, wzbierający od stolików zajętych przez młodszych, z zadymionego półmroku, w którym do połowy ściany czerniały żałobne boazerie, a wyżej bielały jakieś gęby z papieroplastyki, nad parkietem zaś unosiło się we frędzlach bibułki bladoróżowe wspomnienie karnawału.
— Nie ma w tym nic zwyczajnego... Powtarzam: nic takiego, co mogłoby się wydarzyć gdziekolwiek indziej... Podkreślam: jeżeli ktoś służył w werhmachcie... No a jeżeli gorzej, to co? O wiele gorzej... Wraca się do kraju i wstępuje się na służbę, i robi się takie rzeczy, że jeszcze trochę, jeszcze dwa, trzy numery, a nowa władza będzie zobowiązana... I wtedy... Podkreślam: od naocznego świadka, od wiarygodnego... Nastrój plus moment historyczny... W taki deszczowy dzień jak dzisiejszy, tyle że teraz mamy przedwiośnie, a wtedy mięliśmy październik, ale siąpiło tak samo, podkreślam pluchę z całą jej jesienną instrumentacj ą... Czy można wytrzymać
takie Concerto in f-minor? Nie chodzi tylko
0 pogodę. To jak rdza przeżera odporność człowieka... Dzień po dniu, jak najprawdziwsza rdza... Z początku jeszcze odróżnia się te zielone wiosny, białe zimy i ta biało-zielona tyraliera mija nas; biało-zielona, biało-zielona, jeszcze słyszę plusk kopyt na bruku, plum, plum, ale wkrótce nagle dojrzymy szarość
1 będzie już tylko zwarta kolumna: szaro-szaro, szaro-szaro... Tutaj jest za mało słońca... Nie chodzi zresztą tylko o pogodę... No więc w taki wieczór... podkreślam moment nastroju, aby wyjaśnić powszechną bierność. A moment historyczny? Każdy ma za sobą coś, czym wolałby nie dzielić się ze wszystkimi. A już najbardziej oni, wczorajsi wehrmach- towcy, woleliby zamilczeć. W ogóle to oni właśnie są tą plazmą bierności. Podkreślam ich rezygnację, nie żadną gorzko-tragiczną w stylu akowskim świadomość oszukania przez historię, tylko po prostu poczucie napiętnowania niedolą, co przygniata z góry człowieka, i to nie pierwszy raz, bo i ojca ubrali kiedyś w ten mundur z pokrzywy, ozdobiony gapą, a jeszcze dawniej dziadka. No więc są teraz taką plazmą bierności, która rozsiewa w powietrzu składniki bezdusznego przystosowania... — urwał i znów sięgnął do szklaneczki, którą napełniłem skwapliwie, bo chciałem już, żeby jechał dalej.
— Podkreślam powszechną bierność, bo to wyjaśnia, dlaczego nikt nie przeszkodził
zbrodni, a ofiara też uległa paraliżującej atmosferze milczenia. Niedzielski tego wieczoru nie przyszedł do domu prosto z transportu. Zatrzymał go Zimnoch. Od dawna czekał na powrót swojej ofiary z lagru...
— Coś pan — przerwał mu znajomy z zebrań. — Zimnoch, ten były komendant ORMO, że on niby w lagrze?
— Nikt nie umiał przeszkodzić zbrodni... Do tego bezprawie działające w mundurze i w czapce z orłem... Człowiek czeka za tymi drutami, a potem, kiedy już zdjęto druty, dalej czeka i nieraz przyśni mu się ten mundur i ten orzeł na czapce, choćby i bez korony, ale za to wolny, na ulicach swojego miasta... To był, ale szok rozpoznawać pod czapką z orłem —* jako jedną z pierwszych, a może pierwszą ujrzaną w swoim mieście —- twarz obozowego prześladowcy... Podkreślam: Zimnoch oczekiwał Niedzielskiego. Jeżeli krążył od kilku dni pod jego domem. A to stwierdzono. Ktoś łaził wieczorami, zaglądał przez okno do mieszkania. Niedzielski zjawia się więc tego wieczoru wśród swoich, a pod jego domem znów zauważono podejrzanego osobnika. W środku nie wiedzą o tym... Chociaż Niedzielski jest już po rozmowie, która skończyła się wydaniem, a zarazem zawieszeniem wyroku na niego... Czy uległby groźbie i zachowałby tajemnicę przy sobie? Podkreślam presję atmośfery. Ile to sekretów zostało wtedy przysypanych milczeniem... Zbrodnie razem
z czynami poświęcenia i odwagi... NiedzieM ski też na pewno miał coś do zataj eniaL Jeżeli! jeden tkwił przed wojną na samym dole drabiny społecznej, a drugi obracał się blisko świecznika, to ten z dołu zawsze będzie miał coś do powiedzenia o tym z góry, coś, co będzie jednocześnie i prawdą, i oszczerstwem,; ale zostanie przyjęte jak ekstrakt prawdy przez innych ludzi z dołu, którzy teraz przepychali się do świecznika. Prawie każdy mógł być w ten sposób zaszachowany przez każdego... Podkreślam, do czego prowadzi atmosfera... Klimat, panowie. Skala win i zasług jest zagubiona, a raczej w ogóle nie wiadomo, co uważać jeszcze za zasługę, a za co można już figurować na plakacie jako model karła... Nie twierdzę, że Niedzielski zdecydował się milczeć... Może by i mówił... To byłoby bardziej w jego stylu. Ale nie zostawili mu czasu do namysłu. Morderca stawi się po niego jeszcze tej samej noey. Musieli być umówieni. Dlaczego Niedzielski wyszedł na dwór, jak tylko zastukali do okna, czego nikt w mieszkaniu poza nim nie usłyszał, bo tylko on czekał na ten znak, i jeszcze powiedział żonie, że idzie do ubikacji albo zaczerpnąć świeżego powietrza... oto pytanie... A dlaczego w ogóle wdał się w pertraktacje z Zimnochem, dlaczego popełnił ten błąd zamiast od razu wydać go w ręce sprawiedliwości? Wszystko było stawiane na kompromisie.« Inaczej nie szło żyć... Czyli rozpoczynać nowe życie...
| — Bujda — powiedział niedbale znajomy z zebrań — przecież to wszystko bujda z chrzanem, panie Ratajczak.
— Ja tak słucham — dodał eks-zawodnik, zawieszając butelkę z czerwoną kartką, uniesioną skośnie jak semafor, nad szklanką eks- -rotmistrza — nawet z zainteresowaniem. Ale kupy to się nie trzyma.
— Mówisz pan, że jego zabili zaraz po powrocie. Tego samego dnia?
— Tej samej nocy...
— A naprawdę to się stało w dwa tygodnie po tym, jak się tutaj zjawił.
— I fabuła w proszku... Zasunął pan „kobrę”, profesorze — podsumował eks-zawodnik.
Rotmistrz kiwnął się nad opróżnionym naczyniem, zaćmione nagle spojrzenie zdradziło go.
H „Kobrę” mówi pan? — za słowami po- raczkował uśmieszek i bezwstydnie goły rozciągnął. się pomiędzy nami. A jednak nie wszystko z, tego, ęo powiedział rotmistrz, zasługiwało na drwiny, zapamiętałem, co mówił
o przemilczeniu i zobojętnieniu, o atmosferze nieudanej bierności, która wtedy tutaj panowała. Zabrzmiało to prawdziwie, bo dotykało tego, co sam odczuwał, a i wielu innych wspominało podobne przeżycia. Pomyślałem, że pisząc powinienem uwzględnić ten jesienny i historyczny klimat. W nim zakiełkowała zbrodnia, bez względu na to, czym się ostatecznie okaże, dojrzewała w tym powietrzu;
wyrażając się teatralnie: to powietrze wydało na świat bękarta zbrodni i zaraz ukryło go w swoich mgłach.
— Wszystko pan wymyślił — eks-zawod- nik, kołysząc za szyjkę pustą butelką jak dzwoneczkiem ministranckim, wabił kelnera — ale my się nie gniewamy. Siła przyzwyczajenia... chociaż skrzywdził pan pamięć wspaniałego wychowawcy.
— Wymyśliłem? v^~ baraszkujący po sali uśmieszek umknął nagle, a dzikie spojrzenie pijanego rotmistrza zaśzarżowało na nas.
— Ja? Baczność, panowie! To jest: nałga- łem. Wypraszam sobie... Ka-te-go-rycz-nie... Muszę zaznaczyć... Uszy obcinałem. Uszy... I zaraz wszystko? A Zimnoch? — zakończył z zaskakującą trzeźwością, i
— Co Zimnoch? — wyrwało mi się.
— Dlaczego jego, co? W takim razie bardzo proszę o wyjaśnienia. Jestem gotów...
Co z tym Zimnochem? — powtórzyłem.
— Satysfakcję proszę... Tak jest... Służę... Jednak skoro nałgałem, jest mi bezgranicznie, powtarzam: bezgranicznie... ||jg głowa mu zwisła i zaczął się chwiać miarowo, nagle wyprostował się, ukazując zastygłą maskę trzeźwości, która była u niego trzecią fazą zamroczenia — jednakże dlaczego oni posadzili tę kreaturę, co?
— Zimnocha? — zwróciłem się do tamtych dwóch.
Zdziwili się, że nie wiem nic o aresztowaniu
byłego komendanta ORMO, późniejszego zastępcy szefa UB, późniejszego administratora w szkole, a ostatnio magazyniera w Zakładach Gumowych. Wzięto go jeszcze przed pogrzebem .Niedzielskiego z f raby ki, na oczach załogi. Zapytałem, kto go wziął. Okazało się, że milicja. Od razu przypomniało mi się, jak wyprowadzali Niedzielską ze szkoły. Zimnoch był właśnie tym człowiekiem, o którego przed dwoma laty Niedzielska stoczyła walkę z dyrekcją i z całą Radą Opiekuńczą. Chodziło wtedy o zdjęcie krzyży w klasach. Ten Zimnoch to był ciężki gość. Taki, co jeszcze parę lat temu powtarzał ulubione pytanko: „Wy, towarzyszu, coście mieli na myśli?...” Ostatnio nie mówi tego, ale każdy może wyczytać z jego spojrzenia to samo albo więcej. Wszystko w nim jest ciężkie jak ta ręka, co to: „wiecie, pisać nie bardzo, ale przyło-żyć”. Poznałem sam jego ciężkość, dzięki Bogu nie za pośrednictwem ręki, tylko przez rozmowę, w której cały czas zajęty był stawianiem pytań i robił to tak właśnie, że odczuwałem wagę każdego z nich, jakby mnie raz po raz przytłaczał do krzesła ciężarem swego proletariackiego dzieciństwa, bezrobotnej młodości, a wreszcie masą osiemdziesięciokilowej, wcielonej sprawiedliwości odwetu. Brał na siebie dużo. To mu trzeba przyznać. A ja to wolę niż subtelność facetów, którzy zawsze nie wiedzą o kilku sprawach i nigdy nie wypuszczają ich na wolność, nawet nocą, kiedy są sami w łóżku albo
z ukochaną żoną. Tych to ja uwielbiam. Tamci przynajmniej nie tworzą sobie alibi. I dlatego płacą... Na nich skoncentrowała się nienawiść. Pewnie, że w wielu wypadkach sprawiedliwa. Ale należałoby odróżniać. I właśnie: Niedzielska, zdaje się, to robiła. Ona znała Zimnocha sprzed wojny, z czasów, kiedy uczyła na Maderze. W sprawie krzyży znów dała znać o sobie ciężkość tego człowieka. Z własnej inicjatywy właził na drabinę, po kolei przechodząc z klasy do klasy, i własnoręcznie zdejmował ze ściany krzyżyki i obrazki zawieszone rankiem przez kogoś. To wywołało poruszenie na mieście, aż do próby ostatecznego wykończenia stalinowca. Niedzielska stanęła wtedy po jego stronie, chyba nie dlatego, że i ją kłuły w oczy te krucyfiksy i dziecinne relikwie; jest kobietą i nie wygląda wcale na fanatyczkę. Chcieli wtedy wykończyć gościa. Niewiele brakowało. Gdyby partia umyła ręce... A mogło tak się stać, jeśliby całe grono nauczycielskie jednomyślnie zażądało ostatecznych konsekwencji. Tymczasem oparła im się. Z początku sama, i ten początek był najważniejszy, i tego nigdy jej nie darowali, aż po dzień dzisiejszy, tego chaotycznego protestu, który ośmieliła się podnieść właśnie ona, wciąż przecież nie rozgrzeszona z przeszłości, ośmieliła się trzeci raz przeciwstawić ich opinii. Bo w takich sprawach zawsze decyduje ten pierwszy wyłom w murze jednomyślności, później już jest ła
two, następni mają o co zaczepić się ze swoją odwagą. Wtedy również kilka osób poparło ją. Ale najpierw musiała sama wstać, kiedy po trzech, czterech święcie oburzonych i druzgocących wypowiedziach (odbywało się to na otwartym zebraniu POP) nauczyciel historii zgłosił wniosek o przyjęcie deklaracji potępiającej wybryk nałogowego rozrabiacza. Musiała więc wstać na oczach tego jednomyślnego zgromadzenia, w obecności przedstawicieli kuratorium, komitetu powiatowego, Rady Opiekuńczej, a nawet prasy w osobie mojego Benka, i musiała powiedzieć, że nie zgadza się ani z tym wnioskiem, ani z tą deklaracją, i że teń człowiek, którego teraz sądzą, nie jest po prostu szkodnikiem, tylko jest związany z partią i chyba mocniej niż wielu tych, którzy dzisiaj chcą go wyrzucać. Tak właśnie powiedziała, zacinając się i plącząc, bo nie jest żadnym mówcą, a tylko nauczycielką języka polskiego w prowincjonalnym gimnazjum. Można sobie wyobrazić wrażenie, tę cichą furię w wielu sercach, tym bardziej że już po chwili przybrała ona postać fizyczną przyrodniczki, która zaczęła przemówienie od tego, że nie zdziwiło jej to, co usłyszała przed chwilą, bo poglądy są często tylko konsekwencją czyjegoś własnego postępowania, uzasadnieniem czyjejś drogi życiowej* i tak powinno się potraktować to, có zostało tutaj powiedziane. Po czym dokonała analizy wystąpienia Niedzielskiej, przypominając dwu
znaczny charakter jej małżeństwa. Trochę przeholowała. Sekretarz komitetu powiatowego zareagował przeciwko szerzeniu dro- bnomieszczańskich przesądów. Zamiast o Zi- mnochu mówiono więc o Niedzielskiej. I kiedy Zimnoch wkrótce odszedł na tę posadę magazyniera w Zakładach Gumowych, nauczyciele i rodzice bliscy spraw szkoły przestali się nim interesować, a jeśli ktoś na tym terenie wspomniał byłego administratora, to najczęściej w jakimś związku z Niedzielską. A teraz ten związek ukazywał się najbardziej dramatycznie i ponuro; jeżeli istniał naprawdę, to mógł być tylko związkiem kata i jego ofiary. A jeśli był czymś innym?
Czułem, że wyobraźnia moja otwiera się i jest w niej niejedno najdziksze rozwiązanie. Nie podnieca mnie takie fantazjowanie, a tym bardziej kiedy te okropności dotyczą żywych ludzi, takich, których znam.
— Pewnie się nakradł — powiedziałem do towarzystwa przy stoliku — siedział na tej gumie...
— Wykluczone odparł znajomy z zebrań — nie interesowali się magazynem. Nawet go nie odpieczętowali. ,
— A od tego zaczynają — dodał eks-zawod- nik.
— Mogli zapomnieć...
Spojrzeli najpierw na siebie, a potem jednocześnie na mnie.
— Aleś pan jest, redaktorze — powiedział
gruby old boy — ja robię w budownictwie, tó coś muszę wiedzieć, jak się kręci, no nie?
— Ja jestem chirurgiem — wyjaśnił znajomy z zebrań — w szpitalu też zawsze zaczynają akcję od magazynu. To logiczne.
— Więc dobrze, skoro go wzięli za Niedzielskiego, jak panowie twierdzicie -— ciągnąłem ■--*? to czemuście tak wsiedli na rotmistrza?
— Stary wałach — mruknął old boy-tech- nik. I I
Chwilę przedtem rotmistrz odmaszerował od nas z czołem hardo podniesionym, trochę jakby draśnięty po honorze, ale gotowy do dalszych pojedynków, i teraz krążył w półmroku, wypatrując tego daniela, którego ustrzeli swoim opowiadaniem na jedną albo' dwie wódki.
— Następne takie honorarium jak od nas za tę bujdę — powiedział chirurg ^ i ruszy w galop.
r-f-Rotmistrz bez munduru jak pies bez fai — dołożył old boy — pan żeś nie znał naszego Niedzieli. Nie pasuje, żeby Niedziela szedł kapitulować przez jakiś szantaż.
— To bujda — stwierdził lekarz — Zim- noch, jeżeli jest wplątany w sprawę, to na innym tle.
— Politycznym... — bąknąłem.
r-i Pan żeś nie znał Niedzieli, redaktorze — powtórzył technik, z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kartonik formatu pocztów
ki, drugą dłonią sprawdził stan szklanego bla-l tu i dopiero potem położył fotografię na suchym miejscu pośrodku stołu.
— Przetrzymałem fotkę... — głos mu zgęstniał dumą — nawet do Reichu ją wziąłem.^ Zdjęcie rzeczywiście miało postrzępio-| ne brzegi i jego powierzchnia była przecięta dwoma poprzecznymi rysami, odbitka jednak się nie zatarła, widać było wyraźnie twarze kilkunastu młodzieńców ubranych w drelichowe mundury Przysposobienia Wojskowego*
Dyrektor Niedzielski — palec chirurga w;skazał jednego z trzech dorosłych cywilów pośrodku grupy; patrzył na mnie elegancki mężczyzna, ubrany w jasny reglan, średniego wzrostu, dosyć młody, o rysach regularnych, uśmiechnięty zdawkowo, i nie dostrzegłem w nim nic takiego, co by go wyróżniało, tylko ten czarny krzyżyk zaznaczony atramentem na dole, pod jego nogami.
; Hg Trzydziesty dziewiąty rok, miesiąc przed maturą — powiedział lekarz.
Za takie coś szło się wtedy jak nic posiedzieć — ciągnął technik — za same mundury, za fahnę, a za niego najprędzej...
. Nie spytałem na razie, dlaczego można było wpaść za Niedzielskiego.
— Nas pan nie poznaje? zapytał chirurg. — To prawda, przez dwadzieścia lat człowiek przerósł tkanką tłuszczową.
Nie tylko to, pomyślałem, wskazując jed
nego i drugiego w górnym rzędzie, obok siebie — nie tylko tłuszcz.,.
— Fajna paka była — rzucił old boy-te- chnik — ale się porobiło z tymi chłopakami. — Rzeczywiście, wyglądali ci „chłopcy” sympatycznie, nawet, sztandar, trzymany przez jednego z nich na skrzydle całej grupy, nie odbierał im młodzieńczego wyrazu.
— Patrz pan, ilu to ich poszło do piachu... — powiedział jakby do siebie old boy i zaczął grubym palcem zakrywać figurki chłopców, wymieniając imiona i nazwiska, i czasem miejsce zgonu.
-7- Partum powiedział i zawiesił palce nad pyzatym obliczem — ta menda.
— On jeden z miejsca ajndojczował, jak tylko tamci przyszli ■— wyjaśnił lekarz.
T— Harcmistrz — dołożył old boy — wielki harcmistrz z ekstrakrzyżem. Później dostał od Adolfa następny, taki z żołędziami, za bombardowanie ruskich wiosek, a jeszcze później to nawet nie szło dać mu drewnianego na grób, tylko wilki oporządziły go gdzieś na tym głodnym stepie... — Dyrektorowi Niedzielskiemu trafił się na początku okupacji incydent — zaczął lekarz. --- Wezwano go do arbeitsamtu. Wszystkich wtedy wzywali i dawali skierowania do najpodlejszych zajęć; profesorom, tym, co ich od razu nie rozstrzelali, kazali zamiatać ulice, lekarze zostali posługaczami w szpitalu. Niedzielski zgłasza się, podaje nazwisko, każą mu iść do zastępcy kie-
równika, werkschutz wpuszcza go do gabinetu, Niedzielski patrzy — za biurkiem kto siedzi? Partum. W pierwszej chwili ucieszył się. „Co pan tu robi?”, pyta. A ten z góry: „Bitte deutsch sprechen. Was wollen Sie?” „Zostałem wezwany”, mówi Niedziela, oczywiście po polsku. A ten dalej w języku swoich przybranych ojców: „Znajduje się pan na terytorium Rzeszy i obowiązuje pana posługiwanie się językiem niemieckim”. „Znajduję się tam, gdzie się znajdowałem — odpowiada Niedziela — i posługuję się takim językiem, jakim się posługiwałem...” „Tu jest niemiecki urząd —^ odszczekuje się Partum i uderza pięścią w blat biurka — ma pan mówić po niemiecku!” „Nie znam tego języka”, odpowiada Niedziela. „Nie zna pan?” I nagle słodko po polsku: „A kto nauczał nas przez trzy miesiące, jak zachorował profesor Ręk? Ma pan czysty wschodniopruski akcent, Herr Direktor”. „Uczyłem wielu rzeczy —- mówi na to jakby do siebie Niedziela i nie spuszcza oczu z tego Partuma — naprawdę wielu rzeczy. Tylko jednego na pewno nie uczyłem: jak się zdradza ojczyznę...” Partum poczerwieniał i, zamilkł i dopiero po dobrej chwili znów odzywa się po polsku: „A propos Niedzielski — to pochodzi od Neidel czy od Niedel?” „Od Niedzielskiego, panie Partum. Tak jak Pomorze pochodzi pd Pomorza, a nie od Pommern. I mówię wam, panu i pana nowym nauczycie
lom: nie liczcie na nagłe natchnienie mojej pamięci”.
& — Ten Partum — powiedziałem — mógł być po prostu Niemcem.
— Jego młodszy brat, Edmund, poszedł do gazu w Auschwitz — wtrącił old boy-tech- nik.
— Jego rodzony brat — dodał lekarz.
— A wtedy jak to się skończyło między nimi — zapytałem. — Oni rozmawiali w cztery oczy?
— Zaraz potem, jak się to stało, Niedzielski musiał uciekać z miasta — odparł chirurg — szukali go...
— Wtedy jeszcze w pojedynkę ciągnęli na ochotnika, żeby ajndojczować. Czterdziesty drugi to już inna polka. Brali za twarz i w kamasze, a nie to starych i siostrzyczkę do Auschwitz. Bo na początku to jeszcze szło odmówić... Ale też nielekko. Chcieli mieć tych janczarów, co się w nich odzywała niemiecka krew. Mnie też przydusili. Ledwie żem się wykręcił na takim przesłuchaniu, powiedziałem, że to jest decyzja, która wymaga dobrego namysłu, że nie idzie z punktu tak powiedzieć „jawohl” i podpisać, w ten sposób to ja bym tylko zrobił szpas Wielkiej Rzeszy i Adolfowi Hitlerowi, bo dookoła mówiliby, że Niemcy przekupili Kubarę albo go przestraszyli, lepiej ja sam się zgłoszę trochę później, jak już będzie tak wyglądało, że naprawdę mogę być przerobiony. Tak żem się tam zwijał przed ni
mi, aż mnie ułapili za frak i wyćpali z tego gmachu. Inaczej nie szło się wykręcić.,.
Tak było wtedy z wieloma — wtrącił chirurg, przesunął fotografię po szkle i zapatrzył się na kogoś w tej grupie. — Powtarzali się tę rozmowę Niedzielskiego z Partumem. To był jakby pierwszy odwet po paru miesiącach upokorzeń. A zarazem sygnał oporu. Naprawdę opór zaczął się w rok później... Oni też byli harcerzami... — suchym, starannie wyszorowanym palcem chirurga, zakończonym paznokciem, który miał połysk skalpela, dotknął jednej sylwetki na zdjęciu: — Jerzy Mitura — rzucił —• Andrzej Kalicki — wskazał drugiego. — Franek Rzepka. — Skalpel zatrzymał się na trzecim. — I Bogdan Budny... — Zakrył palcem twarz tego chłopca i pozostawił ten palec bez ruchu, kiedy mówił: — Założyliśmy ten nasz związek w zimie z czterdziestego pierwszego na czterdziesty drugi rok. Sami, żadna inna organizacja tutaj jeszcze nie działała. Nazwaliśmy go: Tam gdzie ostatnia świeci szubienica. To był pomysł Budnego. On miał zawsze takie duże pomysły. Romantyczne. Ale wtedy ten kryptonim pasował do tego, co się tutaj działo, tak jakby został specjalnie ułożony. Bo u nas okupacja wyglądała inaczej niż w GG.
Drzwi knajpy otwarły się i z tej deszczowej nocy, która zaczerniała jak odsłonięta przerębla, wszedł do środka facet w kapeluszu i w granatowym płaszczu, zbliżył się do bufę-
tu i nie zdejmując nakrycia, zatrzymał się, ^zwrócony twarzą do sali. Gwar podniesionych głosów raptownie opadł; od bufetu i od naj- ibliższych stolików napłynęła cisza, tłumiąc rojny szum, tak że po chwili tylko gdzieś po kątach sali tliły się rozmowy. — No widzisz... — powiedział w przestrzeń old boy-te- chnik.
Z boku, od stolików zajętych przez młodych, rozległo się świstanie przez zęby, naśladujące syrenę milicyjną. Zimnoch ciągle jeszcze stał przy bufecie, a na jego głowie wciąż tkwił zielony pilśniąk z szerokim rondem, który przykuł moją uwagę, wysoki i kopulasty jak kapelusz archireja. Zimnoch rozglądał się po lokalu, jakby szukając kogoś, i wciąż nie zdejmował z głowy tej sztywnej bizantyjskiej aureoli. Ręce trzymał w kieszeniach granatowego palta, przefarbowanego z wojskowego szynela, opiętego ciasno na szerokiej klatce piersiowej i na brzuchu. Pojedynczy świst, naśladujący syrenę alarmową, rozbudził inne i teraz nad głowami młodych nawiązała się łobuzerska sygnalizacja. Nagle Zimnoch ruszył, jakby dojrzał tego, kogo wypatrywał, szedł prosto na salę w poprzek parkietu, a kapelusz siedział na jego głowie nie- poruszony, rozgarniając swoim wysokim frontem różowe bibułki.
"7*4 Zdejm cylinder! — rozległo się gdzieś na boku, znienacka, niby cios zza węgła, i, jak po takim uderzeniu, Zimnoch stanął i obró
cił się w stronę, skąd go zaatakowano, ale tylko na ułamek chwili, tak że wyglądało, jakby idąc potknął się, po czym rozejrzał się i ruszył dalej.
— Szlapa precz!L-,~ padło z drugiej strony^ ale na to już nie zareagował. Zauważyłem tylko, że buletowa podniosła słuchawkę telefonu, wiszącego pod kolorową, szeroko roześmianą gębą z papieroplastyki, i zaczęła nakręcać numer. Zauważyłem także dłonie Zim- nocha znieruchomiałe przy biodrach, przyczajone, ale puste... Z boku doleciał do mnie odgłos gwałtownego poruszenia, obejrzałem się: jakiś oficer, potrącając krzesła, uchodził w głąb sali. Łomot za mną. Oglądam się i widzę Zimnocha na ziemi. Ściśle: nie rozciągniętego, tylko opartego dłońmi o podłogę, tak jak pada człowiek chociaż trochę wyćwiczony, kiedy mu znienacka podstawią nogę. A obok, nad nim, taki dryblas w czarno-czerwonym golfie, który to umie robić, z długą kończyną wyciągniętą demonstracyjnie, i jego kumple przy stoliku, już naładowani, wyrażający tę gotowość jakby uśmiechniętym milczeniem.
Zimnoch powoli wyprostował się, odwrócił, postąpił trzy drobne kroczki, zachodząc bokiem, w stylu pr a wiejskiego wyzwania do walki. I nagle jakimś takim wy trenowanym chwytem łapie tego dowcipnisia „za orzydle”, czyli za jego czarno-czerwony sweter na piersi, i jednym szarpnięciem stawia go naprzeciw siebie twarzą w twarz. Dryblas w tym
dwuznacznym położeniu rozejrzał się w lewo i w prawo, jakby biorąc wszystkich na świadków, z taką miną, jakby mrugał do wszystkich, zapowiadając świetny numer, ale ja już wiedziałem, że nie chodzi o żaden numer ani
0 wyładowanie gniewu, ani nawet o wybuch nienawiści. Ruchem jeszcze szybszym niż ten, którym Zimnoch poderwał go z krzesła, a zarazem precyzyjnym, drągal chwyta Zimnocha z obu stron za rondo zielonego kapelusza
1 wciąga mu tę stuzłotową ozdobę głęboko na twarz, po sam czubek nosa. Nie wszyscy roześmieli się, ale wystarczyło, że obstawa dryblasa i inne „chłopaki” zarżeli ze szczęścia i już sala pełna była wesołości, a pośrodku stał Zimnoch zamieniony w granatowo odzianego bałwana, podobny także do klowna w takim numerze, kiedy sprytniejszy partner nabiera go na grę w ciuciubabkę, a trochę również przypominający konia, któremu wpakowali chomąto na łeb i zwierzę znieruchomiało na sekundę przed skokiem. W tej cyrkowej atmosferze poprzez szczeniackie śmiechy przebił się krzyk: „Idź wisieć, oprawco!”
Zimnoch podniósł rękę i powoli osłonił twarz, wypychając nieszczęsny kapelusz do właściwego położenia, i jeszcze poprawił jego osadzenie, przesuwając rondo na czole, po czym nagle odmachnął się i grzmotnął dryblasa w szczękę z siłą końskiego kopnięcia, tak że rzuciło tamtym kilka kroków do tyłu i o ziemię, pod nogi jego kolegów. Dopiero te-
raz rozległy się piski kobiet i podniósł się ru-1 mor odsuwanych krzeseł. Ale już paru dobrych kumpli wczepiło się w Zimnocha, któryś podciął mu nogi i zaraz całe kłębowisko' zwaliło się na ziemię, dostrzegłem błysk kufla w górze i rękę, która opuszcza szkło raz i drugi, i już widziałem, że zaczynają gością flekować. — Zatłuką go! — wołam i podrywam się, a dwaj moi towarzysze także, próbujemy się przedostać do 'walczących, ale jakiś amok ogarnął tych wszystkich szczenią-, ków.
— Milicja —• usłyszałem.
Ktoś krzyczał od bufetu, tak jak się leje wodę na sczepione psy. Ale tym razem rzeczywiście wdarło się do sali wycie syreny i w ślad za nim wtargnęło czterech milicjantów z gołymi pałkami i bijąc tych, co się nie zdążyli usunąć, dopadli placu boju,' a właściwie pobojowiska, bo tylko Zimnoch, jeszcze na kolanach, dźwigał się z podłogi, zgiętym ramieniem obejmując głowę, z której krew ciurkała gęsto po dłoni i po rękawie jesionki. Dowodzący sierżant podniósł go z ziemi, a tamci trzej rzucili się w głąb lokalu i po chwili prowadzili trzech poszarpanych i zakrwawionych bohaterów wieczoru. Taki był początek i najbardziej dramatyczny epizod tych awantur, o których w kilka dni później mówiła Wolna Europa, nazywając je zamieszkami. Po odjeździe karetek milicyjnych z Zimnochem i z zatrzymanymi wszyscy ich
kumple wylegli na ulicę, wrzeszczeli, przy 'Czym w okrzykach padły podobno nazwiska Niedzielskiego i Zimnocha, gwizdali, podśpiewywali na zmianę „Marsz, marsz Polonia” oraz „Most na rzece Kwai” i tak dotarli aż do komendy miejskiej, gdzie dołączyli inni, przeważnie uczniowie, zebrało się wszystkiego około setki i urządzili kocią muzykę z rzucaniem kamieniami, tak że ucierpiało kilka okien w tym zasłużonym gmachu, władza zaś w osobie dyżurnego sierżanta oraz tego patrolu, który interweniował u „Grabarza”, w ciągu tych dwóch godzin podglądała rozrabiających przez judasza w drzwiach zamkniętych na yale. A następnie dnia opowiadano o prawdziwym szturmie na milicję,
0 dzielnym tłumie, który przez kilka godzin skandował nazwisko Niedzielskiego i domagał się wykonania sprawiedliwości nad mordercami. Z taką właśnie wersją wydarzeń i z gotową oceną sytuacji wytworzonej przez te wydarzenia, zjawił się u mnie Benek-szef
1 zażądał, żebym pisał, koniecznie, żebym pisał choćby cały cykl: wspomnienia, wywiady, rozmowy z dawnymi kolegami i uczniami Niedzielskiego. Powiedziałem, że wątpię, czy ma sens przypisywanie takiego znaczenia mordobiciu w knajpie oraz wieczornej serenadzie pod aresztem miejskim, i przekazałem mu własne wrażenia naocznego świadka. Ale dla Benka fakty zawsze są ogniwem dialekty ki, trzeba tylko umieć spoić je z całym
łańcuchem. I trzeba docierać do warstwy znaczeniowej faktów, tam gdzie się ukazują ich powiązania z dawnymi przyczynami. Wreszcie trzeba wybierać. Bo sprzeczności, które są w każdym fakcie, nigdy do końca się nie znoszą, nigdy jedna nie odnosi ostatecznego zwycięstwa. Ruch naprzód jest zawsze rezulta# tem kompromisu. Dlatego nie należy brać faktu w całości, ale wybierać jedną z tendencji, niekoniecznie tę, która poprzednio wzięła górę. Znałem na pamięć zasady Benkowej dialektyki, co nie znaczy, żebym go rozumiał do końca ani żebym odczuwał nad nim jakąkolwiek przewagę. Niestety tak nie jest... W tym wypadku tendencja, którą umysł Benka wywikłał z tutejszych wydarzeń, miała charakter patriotyczny, ogólnonarodowy, rehabilitujący pamięć AK i Związku Pomorskiego, jednym słowem: milenijny...
— Wiecie co? Mam myśl — powiedział na zakończenie rozmowy Benek. Lubił „mieć myśl”. Nazywano go nawet „Benek ma myśl”. ¿'7*- Pójdziecie najpierw do Niedziel' skiej, pogadacie z babą. Ostatecznie nikt lepiej nie znał nieboszczyka... Może nawet z wami podpisać. Co szkodzi? Damy duży tytuł: „Wspomnienia wdowy” albo „Kim był mój mąż”...
Pokręciłem głową.
— Za bardzo brukowo? Może, ja się nie upieram. Chociaż generalnie nie macie racji, ja bym w tym wypadku nie unikał pewnego
akćenciku sensacji. Dzisiaj to wszyscy robią.
— Nie — odpowiedziałem — w ogóle nie.
• — Co znaczy? Nie chcecie pisać?
i — Niedzielska nie może tego zrobić,
Benek zastanowił się:chwilę. Nie należy mu przerywać takich momentów wyjątkowego skupienia.
— Macie rację — powiedział po minucie — to by się nam nie opłaciło. Jest za bardzo obciążona..*
Po co miałem mu mówić, że nie to miałem na myśli. Żeby mi zaczął tłumaczyć, jak wygląda generalnie problem granic samotności ludzkiej?
Jednak tego samego dnia poszedłem do Niedzielskiej. Przyjęła mnie bez zdziwienia. Była spokojna i powściągliwa. Powiedziałem, że mam napisać dla gazety wspomnienie ó jej mężu. Wzruszyła ramionami. — Cóż ja mogę na to poradzić... — powiedziała.
Było mi cholernie przykro. Nie umiałem nadkruszyć warstwy jakiegoś zmrożenia, w której przebywała, dając lakoniczne odpowiedzi na moje pytania. Musiałem sam wypełniać gadaniem czas tej wizyty, jakby samo- trzasku dla głupiego kłusownika, czyli dla mnie. Chciałem jeszcze tylko uwierzytelnić pewne fakty, o których słyszałem. Głównie z czasów wojny.
— Na prżykład?... — zapytała.
— Ta sławna historia z Partumem zimą trzydziestego dziewiątego.
— p Partumem? —• powtórzyła. — PartumM ostrzegł wtedy męża. Niemcy mieli go areszt. 1 tować. Dzięki Partumowi uciekliśmy z Gru- > dzieńca.
— Jak to? Więc Partum?... A ta rozmowa w arbeitsamcie, co to mąż pani wygarnął Par- 1 tumowi...
— Nic mu nie wygarniał. Partum zaryzykował wtedy głową.
— Więc Partum, więc on był...
— Nie. Partum naprawdę został od razu i reichsdeutschem i naprawdę służył w luft- waffe i zginął na froncie wschodnim. Ale wtedy Partum nas uratował.
— I nie było pomiędzy nimi żadnego starcia?
— Słyszałam tę pogłoskę. Wiele ludzi rozpoznaje nie człowieka, tylko sam znak dobra albo zła na czyjejś twarzy. To, co wiedzą o ży- Ą ciu, a jeszcze bardziej to, czego nie mogą znać, j nagli ich, żeby robić te rozróżnienia...
Chciałem coś wtrącićj pociągnąć ją za język, zająknąłem się, ale przerwała mi, dość | twardo, i czułem już, że rozmowa dalej nie będzie miała żadnego sensu.
— I ten Partum wtedy nas uratował —- po- j wtórzyła.
— I państwo uciekliście z Grudzieńca, | i ukrywaliście się na wsi...
— Kilka miesięcy, potem Michał przedostał się do GG. A w czterdziestym trzecim roku został aresztowany...
— A pani została z dziećmi na Pomorzu.
| — Przez kilka miesięcy, Potem też wyjechałam do GG.
Miałem jeszcze zapytać ją o Budnego i o tych innych spod znaku „Tam gdzie ostatnia świeci szubienica”, ale się cofnąłem. Właśnie o nich chciałem napisać na początku. Byłem już przywiązany do tego, co mi opowiedzieli tamci dwaj. Artykuł miał naturalną metaforę. Ten wychowawca, którego wpływ sięgał tak głęboko... I rola wielkiej poezji narodowej. Powstrzymałem się. Co właściwie nie może być podważone? Z tego miejsca, na którym ona stała, z widokiem na tę czarną ruinę, jakież to perspektywy otwierają się przed ludzkimi oczyma... I właśnie przed tą kobietą miałem wywlec naiwną patriotyczną gadkę o bohaterskich skautach. Już nie jednym zdaniem, jednym spojrzeniem mogła ją obrócić w różową mgłę frazesów. A przecież czułem, że jakaś prawda kołacze się w opowiadaniu chirurga z „Grabarza”.
Za tymi dwoma oknami na pierwszym piętrze świeciło się; w jednym widziałem na parapecie gąsior z nalewką, w drugim wisiały ciemne story i jakiś cień przesunął się raz i drugi przez wąską szparę pomiędzy zasłonami. Czułem pod stopami wyboistość uliczki, po której nigdy prawie nic nie jeździło, wios
ną i latem kępki trawy zieleniały wśród ka^ mieni, a zimą zeszklona wilgoć srebrzyła się na szarych brukowcach. Tędy chodziłem do szkoły; w dół,, aż do mostu na Trynce, zbiegałem szybko, zatrzymywałem się przy drew? nianej poręczy, rzeczka mknęła tutaj, słychać było seplenienie wody, dziesiątki małych lejków ssały czarny, nieprzejrzysty nurt. Czasem' strącałem z góry jakieś patyki i patrzyłem, co rzeka z nimi zrobi, jak je obraca — z początku powoli, a potem gładko i coraz szybciej, aż nagle jak z procy wyskakiwały z tego wiru
i prąd je błyskawicznie unosił. Zaraz za mostem skręcałem w prawo na skwer Grunwaldzki. Szedłem wygracowanymi alejkami wzdłuż grządek pomarańczowych nasturcji, mijałem ławki pod tujami w słońcu, otoczonymi ziołowym aromatem. Jesienią rosły na klombach fioletowe astry, do nóg kleiły się liście, pachniało pleśnią, a .w mglistym, bladym, rannym powietrzu nisko na trawie i wyżej na gołych gałęziach krzewów błyszczał rtęciowy szron. W zimie deszcz — zimy zawsze były tutaj dżdżyste i wietrzne — deszcz
i wilgotny, od razu topniejący śnieg, albo deszcz ze śniegiem, taka zgniła nuda wisiała nad skwerem. Ale któregoś dnia znowu poczułem zapach świeżej trawy. W alei, która prowadziła do osiedla willowego, spotykałem kobietę. Spostrzegałem ją wychodzącą zza zakrętu i albo przyśpieszałem kroku, albo zwalniałem, jeśli była zbyt blisko, a czasem aleja
otwierała przede mną pustkę, wtedy zatrzymywałem się i jakbym czegoś zapomniał, szedłem z powrotem w stronę domu, kroczyłem powolutku, ale nie oglądałem się, dopiero po stu albo i więcej metrach robiłem w tył zwrot
i śpieszyłem za nią, bo zwykle już ukazywała mi się na tym zakręcie. Starałem się nie zbliżać do niej na odległość mniejszą niż dwadzieścia kroków, wciąż byłem pełen lęku, że zostanę spostrzeżony, ten strach usztywniał moje ruchy i stąpałem urywanie jak pajac, wciąż bojąc się śmieszności, chociaż zdawałem sobie sprawę, jak bez znaczenia jest obecność czternastolatka w pobliżu tej kobiety. W ogromnym napięciu utrzymywałem więc ten dystans, który jako tako maskował moją żałosną zuchwałość, a jednocześnie byłem na tyle blisko, że nie traciłem z oczu strzelistych łydek, lekkim sprężeniem mięśni pod gładką skórą akcentujących rytm kroków; dolatywał do mnie chrzęst żwiru pod wysokimi obcasami, a potem stukanie tych słupków na płytach chodnika i nawet mogłem widzieć zmieniającą się, kiedy z cienia wchodziła w słońce, rozjaśniającą się nagle, jakby płomień ją obejmował, smugę włosów. Tak szedłem za nią aż do skrzyżowania ulicy Grobelnej i Żeromskiego, tutaj ona oddalała się w górę, prosto w górę, w stronę Rynku.
...a potem stałem w oknie, kiedy zajeżdżały te ciężarówki, kryte zgniłozieloną plandeką, później w Warszawie nazywane „budami”,
i zataczając regularne półkola zatrzymywały się jedna obok drugiej, bokiem do nas, pośrodku Rynku, a Rynpk już był obstawiony, na chodniku wzdłuż murów kamienic co kilkanaście metrów stali żołnierze w szarosta- lowych hełmach, wtedy jeszcze nie rozrózll niałem niemieckich formacji, dopiero później zrozumiałem, że byli to lotnicy z luftwaffe, karabiny trzymali wsunięte kolbami pod pachy, lufami skierowane do chodnika, stali w rozkrokach, plac pełen był jaskrawego słońca, a żołnierz polski...
A ja skręcałem wzdłuż muru fabryki wyrobów emaliowanych Victoriusa. Ale zanim zostałem sam, przebiegałem na skos jezdnię, starając się znaleźć za węgłem, w chwili kiedy ona po przeciwnej stronie mijać będzie wylot Żeromskiego. Z tego ukrycia mój wzrok dopadł jej, czułem urywane bicie serca, często wtedy właśnie rozlegał się głos dzwonka, ale docierał do mnie jak pod wodą, i dopiero kiedy już ta lękiem i zachwytem przejmująca twarz znikła, odwracałem się i ruszałem biegiem wzdłuż muru.
...stałem w oknie, kiedy zajeżdżały te ciężarówki i zataczając regularnie półkola zatrzymywały się bokiem do nas, a Rynek był już obstawiony, co kilkanaście metrów żołnierze w szarostalowych hełmach, karabiny trzymali skierowane lufami do chodnika, stali w rozkrokach, a żołnierz polski na pomniku, tym samym, spod którego nasz dyrektor wi
tał ułanów wracających z Zaolzia, tak samo podnosił w górę kamienny sztandar.
Grała w tenisa. Latałem na te korty, odkąd zobaczyłem ją idącą z rakietą, i przemknąłem się w ślad za nią aż do miejskiego parku,
i tam, pierwszy raz kryjąc się za rogiem dom- ku klubowego, wpatrywałem się w nią, jak biega po tym ceglastym placu, smukła i biała w owerolu z rękawami zawiniętymi powyżej łokci i w plisowanej spódniczce do kolan, przy gwałtownym skoku odsłaniającej smagłe uda. Grała czasami singla ze szczupłą, ciemnowłosą kobietą, a częściej debla: po jednej stronie ona z wysokim mężczyzną, który później odwoził ją małym czerwonym samochodem, po drugiej ciemna pani i łysawy, równomiernie zaokrąglony pan. Byli tam jeszcze inni — jacyś młodzi ludzie w kolorowych swetrach, panna opalająca się na trzcinowych fotelach, raz czy dwa widziałem mundur oficerski. Ciemnowłosa kobieta nazywała ją „Ewi”. Całowały się zawsze przy pożegnaniu, a raz widziałem, stałem wtedy za krzakami bzu, większość płatków już opadła, a te, co się utrzymały, były zaprószone jakby nalotem rdzy
i skroś tej brązowofioletowej koronki, przez otwarte okno domku klubowego, widziałem je, jak stały tam obie w tej ich tenisowej bieli,
i to ona obejmowała tamtą ciemnowłosą zgiętym ramieniem za szyję, słońce wyzłacało skórę tego nagiego ramienia, stały przytulone do siebie, spojone wargami, bez ruchu. Nie
wiem, jak długo to trwało. Serce biło mi tak mocno, że w tym popłochu i czas, i przestrzeń, rażona słońcem, zmąciły się i niczego nie umiałbym tam nazwać, nawet samego pocałunku, bo właściwie nie rozumiałem, co się dzieje. Nagle odsunęły się od siebie, doleciał mnie jej śmiech, nieraz go już słyszałem, na korcie śmiała się często, ale teraz wibrowało w nim co innego. Co? Nie wiedziałem, ale od tego niewidzialnego jeszcze wzmógł się na- pór dławiącego wzruszenia i lęku.
To mi pozostało. Ten zwyczaj podglądania przez okno albo z jakiegokolwiek Ukrycia, a nawet kiedy przepchałem się na samą scenę tak zwanych wydarzeń. Jak na przykład w Powstaniu... Ktoś pisał, że to jest charakterystyczna obsesja pokolenia, które spóźniło się o parę lat na tę najważniejszą próbę i zarazem kulminacyjny akt dramatu. Czyli na wojnę. Odtąd skazani zostaliśmy na los świadków. Na życie jakby nie na własny rachunek. Będziemy podglądali, jak oni to robią, jak dzielą ostatnią porcję chleba, jak wytrzymują tortury, jak wystrzeliwują ostatni nabój, i będziemy się przymierzali do ich roli.
O całym pokoleniu można tak powiedzieć. Zresztą czego nie można powiedzieć o całym pokoleniu... Więc mówi się... I zawsże to, co się mówi, będzie pasowało na kogoś. Ale co do mnie... Teraz — po kilkunastu latach — czy ja także patrzę na świat okiem świadka sprawy głównej? Właśnie o to chodzi, że nié wiem.
Któregoś dnia, niedawno, spostrzegłem, że nie wiem, ani gdzie jest umieszczona ta moja ława, ani czyim jestem świadkiem i na jakie okoliczności mam zeznawać. Tego jednego tylko jestem teraz pewny; nie przyjechałem tutaj po to, żeby przymierzać, żeby samemu, żeby na swoją postać przymierzać ten, zakrwawiony mundur...
...stałem w oknie. Ci żołnierze w spłaszczonych hełmach i w szarostalowych mundurach, nieporuszeni, jakby odlani z zimnego ołowiu, niemi w tym krzyczącym słońcu i wciąż nieporuszeni, bardziej nieporuszeni niż ten pośrodku Rynku, otoczony przez nich, podnoszący sztandar na kamiennym cokole... I dopiero kiedy na plac wjeżdża samochód osobowy, malowany w żółte i zielone łaty, mija pomnik — słońce błyska na srebrnych sznurach, guzikach i odznakach tych, eo siedzą w aucie — opisuje półkole i zatrzymuje się na wprost sklepu Korzeniewskiego, tego sklepu, w którym kupowałem zeszyty, pióra
i ołówki, sklepu z wiszącymi na wystawie mapami, które widzę teraz i stąd, z tego okna, lub zdaje mi się, że je widzę i rozpoznaję mapę fizyczną Europy, mapę Polski, z szesnastoma województwami w pastelowych kolorach, więc zatrzymują się na wprost sklepu Korzeniewskiego, a właściwie tak jakby między tym sklepem a restauracją „Książęcy Dwór”, znajdującą się blisko rogu, po drugiej stronie Rynku, restauracją „Książęcy Dwór” z ty
mi schodami, na których często leżał wiśniowi wy chodnik i dwa kuliste oleandry w donicach stały na podeście przed wejściem, z hallu zaś snuło się światło na te schody i na podjazd, gdzie zajeżdżały żółte wolanty, z których wysiadali oficerowie kawalerii w szaserach i z szablami, więc tutaj właśnie zatrzymują się, w tym miejscu, tutaj dokładnie, pomiędzy sklepem Korzeniowskiego a restauracją „Książęcy Dwór”, tu, na wprost białego, ślepego, pruskiego muru...
Uciekałem ze swojego ukrycia. Siadałem na trawie za siatką i przypatrywałem się grającym. Zaraz za parkiem ciągnęła się Madera. Przybiegali stamtąd chłopcy do podawania piłek. Ci, co nie dostali się na korty, siadali tak jak ja, gapili się i czekali, bo czasem grający byli niezadowoleni z. któregoś podawa- cza, wyganiali go z kortu, a na jego miejsce wołali jednego spoza siatki. To był zawsze najgorszy moment. Chłopcy rzucali się do ogrodzenia, z drugiej strony podchodził jakiś pan w bieli, przesuwał po nich spojrzenie, a potem odwracał głowę i czułem, że patrzy na mnie, pokazywałem mu plecy, tężałem ze strachu, uderzenia rakiet, wśród których była jej rakieta, plątały się z uderzeniami mojego serca, musiałem to wytrzymać, gdybym się zerwał do ucieczki, pewnie by mnie zawołano, wytrzymywałem więc i chyba tylko dlatego uniknąłem ciosu. To była cena tych godzin. Grała niemal po męsku, silną, długą piłką,
bitą z szerokiego zamachu, często podbiegała do siatki i lekko odrywając się od kortu, kończyła wymianę szybkim uderzeniem z góry. Przy serwowaniu zawsze nieruchomiała na chwilę, miękko wygięta w krzyżu, wsparta całym ciałem na prawej nodze, kiedy lewa, wysunięta skosem w przód, dotyka ziemi palcami, z twarzą podaną ku górze, z rakietą zawieszoną nad główą, odrzutem ramienia zgiętego w łokciu, jak syrena do ciosu; ten zatrzymany ruch uwysmukla jej ciało, a odrzut ramienia zarysowuje pod bluzką kształt piersi. Często śmiała się i wołała do swoich partnerów. Głos miała jakby ścięty chrypą, akcentowała twardo, z pomorska. Wołała: „Jezzus, aleś ty!” albo: „Szot, Zofia!” W tym słońcu, a raczej już o zachodzie, kiedy zamierają najlżejsze podmuchy w stygnącym powietrzu, wypełnionym tylko dzwonieniem naciągów i sykaniem nawierzchni pod podeszwami graczy, kiedy pierwszy strzęp nocy, migotliwie czarny, przemyka lotem nietoperza nad tym ceglastym placem i nad białymi sylwetkami, kiedy nie wiadomo skąd nad ziemią, dookoła tak harmonijnie uciszoną, rozsnuwa się piołunowy zapach palonych traw, wtedy, a przynajmniej raz w takiej chwili, skoro teraz wydaje mi się, że zawsze, więc raz na pewno, ten szary, cieniami pręgowany niepokój, zaczajony jak kot na ptaka zasypiającego o zmierzchu, skacze do gardła czternastolatka i nie ma nic: ani ciała, ani
spojrzenia, ani ruchów tej kobiety z kortu,] tylko jest miękkie, dławiące wspomnienie utraconego, bo nawet mając czternaście lat można już zostawić za sobą opuszczony dom z zapachem starego kredensu i wełnianej sukienki matki, z głosami kolegów w ogro-l dzie i z podrapanymi kolanami przyjaciółki, a najbardziej z NIM, który jednak istnieje I nadal i znajduje się gdzieś, w jakichś lasach na granicy i właśnie to „nie wiadomo gdzie” jakby drwiło z obietnicy czasu, mającego go zwrócić. W takiej chwili tam na korcie oddalała się ode mnie razem ze swoimi partnerami i była tylko jedną z grających debla, należała do tego zimnego miasta, zalatującego rzeźnią. Ale to zaraz mijało. Wystarczył jakiś jej okrzyk niskim, jakby zmrożonym głosem, albo gwałtowny skręt, przy którym odsłaniały się uda. Była dla mnie początkiem tajemnicy. Ale nie tylko wówczas, kiedy miałem czternaście lat, piękno oznaczało dla mnie tajemnicę... Odkryłem, gdzie mieszkała. To był dom na osiedlu willowym w stronie Księżych Gór. Gęsty powój oplatał siatkę dookoła ogrodu. Przez ten zielony mur niewiele mogłem wypatrzyć. Naciskała dzwonek i aż tutaj, na drugą stronę ulicy, dolatywało do mnie jakby ziewnięcie zawiasów, a potem cichnący stukot obcasów na betonie, zanim łopot furtki nie zamknął się za nią i nie odciął mnie tu, w głębokiej ciemności, bo zawsze tylko po ciemku towarzyszyłem jej po
wrotom do domu. A później któregoś dnia ¿późniłem się na lekcje, wpadłem do klasy jak baran do zagrody, tak to określił wychowawca, koledzy wybuchnęli śmiechem, rzeczywiście musiałem mieć barani wyraz twarzy i nawet nie orientowałem się, ile czasu upłynęło od dzwonka, nie umiałem odpowiedzieć do rzeczy, wiedziałem tylko, że czekałem na próżno, że nie przyszła tam, gdzie powinna była przyjść, i chciałem tylko, żeby już było popołudnie i żebym pobiegł na kort zobaczyć, czy jest tam. Nie było jej ani tego dnia, ani następnych dni, ani na korcie, ani po drodze rano. Czułem, że już jej nie zobaczę. A jednak zobaczyłem ją.
...stałem w oknie, kiedy na Rynek wtacza się odkryty samochód osobowy malowany w brunatne i zielone łaty, mija pomnik, słońce błyska na srebrnych sznurach, guzikach
i krzyżach tych, co siedzą w aucie, opisuje półkole i zatrzymuje się pomiędzy sklepem Korzeniewskiego a restauracją „Książęcy Dwór”, na wprost pruskiego muru... Słońce oślepia mnie, ale nie będę mógł odwrócić głowy, nie odwrócę jej przez cały czas aż do samego końca; tylko wzrok zaćmiewa mi się
i kiedy, przetarłszy oczy, znów ogarniam tę prześwietloną scenę z najbardziej nie istniejącego filmu, za pierwszą ciężarówką ukazuje się grupa wrośniętych w bruk mężczyzn, jakby właśnie ten bruk krzyknął, a oni byli tyrrt skamieniałym krzykiem, którego nigdy
nie wydadzą ich usta, ponieważ czarne chustki zasłaniające twarze...
Tędy szedłem z Piotrem po tym deptaku, prowadzącym do kina Apollo przez bulwar Trzeciego Maja i dalej obok poczty w górę ulicą Wybickiego aż do Rynku. Przyjechał wtedy do mnie. To był mój pierwszy rok pobytu na tym wygnaniu. Te dwa dni Bożego Narodzenia i jeszcze cztery na dodatek, niecały tydzień wyrwany zimnym miesiącom, pustym dniom w obcej szkole i w domu wujostwa, który nie był żadnym domem, tylko stancją, wujostwo zaś to byli: łysy, zrzędliwy starzec oraz chuda megiera, patrząca mi na ręce, kiedy sypałem cukier do szklanki, jedną i pół łyżeczki, nigdy więcej, zgodnie z pouczeniem. I właśnie w tym domu w ponurej jadalni z czarnym kredensem siedziałem przy stole jak u siebie, sypałem cukier, dwie czubate łyżeczki, jadłem i piłem, i patrzyłem w oczy megiery, a ona odwracała spojrzenie i tylko chwilami żółty koci błysk wymykał jej się spod powieki, ale co mnie mogła obchodzić megiera, kiedy obok mnie miałem mojego dorosłego brata. Szliśmy więc tymi ulicami, mijaliśmy grupki licealistów albo nas wyprzedzali zdobni w amarantowe otoki na czapkach, ściśnięci cielistymi pasami, świecący bielą rękawiczek podchorążowie z Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Zawsze się śpieszyli i nie tylko ei, którzy na Rynku skręcali do „Książęcego Dworu”, ale i tacy, co
)
zawracali tutaj i robili turę w dół, do kina Apollo. Znów maszerowali po dwóch albo po trzech, podzwaniając ostrogami, jakby nie dostrzegali nikogo, nawet pensjonarek, nawet prawdziwych kobiet. Ale Piotrowi salutowali elegancko. Piotr śmiał się z nich. „Kobyla- rze — mówił ^ wojsko malowane”. Wieczorem opowiadał mi różne historie z pułku. Leżeliśmy w ciemności. Ja na swoim miejscu, a Piotr na łóżku Jędrzejczaka, mojego współ- lokatora, który akurat przebywał szczęśliwie na świątecznym świniobiciu u matki. Wtedy dowiedziałem się, na czym polega towarzyska zabawa oficerska, zwana kukułką. Że jeden z grających kuca w kącie ciemnego pokoju
i kuka, i zaraz odskakuje w bok, a jego partner z drugiego końca strzela w to miejsce, skąd doleciało kukanie. A później jeszcze mówił mi Piotr o wojnie, o tym, że chyba w tym roku, a jeśli nie w tym, to już w następnym na pewno Niemcy napadną na nas. A potem milczał. Wpatrywałem się w różową świetlistość powoli obejmującą jego twarz, bo właśnie zaciągał się papierosem i czerwony ogienek roz- żagwiał nad nim ciemności w małą łunę.
— Niech tylko zaczną — uniósł się nagle na łokciu urządzimy im Psie Pole pod Grunwaldem, za jednym zamachem, żeby mieli dosyć.
Piotr zgasił niedopałek i tak gęsta ciemność zamurowała pokój, że można byłoby rozegrać partię kukułki.
— Powiedz teraz, jak ci jest naprawdę na tym Pomorzu?...
— Bo ja wiem — odpowiedziałem, w tej. chwili było mi przecież dobrze — bo ja wiem, jak mi jest. W Siedliskach to wiedziałem, jak mi było...
Piotr nie odzywał się,
— Po co pytasz? Pisałem do ciebie...
— Tak — odparł Piotr — pisałeś. Na wakacje będziesz mógł jechać do Siedlisk.
Ciemność ogarniała teraz moje ciało, podpływała ku mnie z gwizdem pociągu, z szumem starych świerków, z brzęczeniem pszczół w słońcu, w suchym, upalnym, przenikniętym zapachem zbóż powietrzu.
...słońce oślepiało mnie, ale nie będę mógł odwrócić głowy, nie odwrócę jej do końca. Czy to były naprawdę czarne chustki? Później, podobno, zarzucali worki na głowy. Albo żadnych opasek, tylko usta zagipsowane... To były jednak czarne chustki... Twarzy przecież nie widziałem. Tylko włosy. Te jasne, w słońcu niemal białe włosy, których jasność tak się odcinała od czerni przepaski. Miał na sobie długie buty, bryczesy chyba popielate i zielonkawą marynarkę. Nie mundur. W tej pierwszej partii nie było żadnego w mundurze... Więc stałem w oknie i patrzyłem na tę skamieniałą w słońcu grupę i nic nie rozumiałem, jednocześnie wiedząc już wszystko, bo w tej sekundzie wł.aśnie coś we mnie dokonało dzikiego skoku, coś, czego nie umiem
| teraz nazwać, w każdym razie nie rozum, rozum w blasku tej eksplodującej ciszy oniemiał...
Tak samo, jak wtedy, odbywa się szlifowanie bruków na tym deptaku. Tylko oblicze spacerującego tłumu zmieniło się. Znikły białe rękawiczki, amarantowe otoki i szable w niklowanych pochwach. Mundurów jest
o wiele mniej. I ani jednej znajomej twarzy. Dżinsy, kolorowe pończochy, wiatrówki. Tak jak wszędzie. Ale od czasu do czasu wynurza się granatowy płaszcz z tarczą na rękawie, granatowa okrągła czapka z malinową wypustką. Tego już się byle gdzie nie zobaczy. Wygląda, jakby to były rzeczy sprzed dwudziestu lat, przechowane w rodzinnym kufrze i t^eraz donaszane przez synów moich starszych kolegów. Patrzę tak, jakbym mógł poznać któregoś z nich. Ale domy naprawdę rozpoznaję. Budynek poczty z czerwonej cegły, okrągły zegar nad wejściem i ten zygzakowaty szlaczek z zielonych kafli na wysokości drugiego piętra. Zmierzch dopiero zaczyna się przesączać na ulicę z bram i z okiennych wnęk i mąci czystą poświatę zachodu w tunelu pomiędzy kamienicami, gasnący odblask, który jeszcze różowi niebo w stronie Rynku. W szybach na wyższych piętrach jakby czerwone karpie wypływały pod powierzchnię stawu. Pachnie jeszcze wilgocią murów, ale
ten stęchły wyziew przenika świeży powiew 1 znad Wisły. Sklep Ruchu. Tan sam, w którym przed dwudziestu laty kupowałem „Przegląd Sportowy”. Te same schody, ze stopniami okutymi żelaznymi krawędziami, • wytartymi na stalowy połysk. „Rzeźnictwo”., Prosię z gliny, malowane na jasnobrązowy, prawie pomarańczowy kolor. I metki. Te same metki z surowego mięsa, które wuj dostawał często na kolację. „Drogeria”. Na tej wystawie wisiały afisze i fotosy z występów objazdowego kabaretu „Mazurka”... „Szewstwo”. Nawet okrąglak do ogłoszeń na rogu ten sam albo taki sam, jak wtedy... „Eroi- ca” — nowy film produkcji polskiej... Kino „Przodownik”... „Mam tyle lat co Polska Ludowa!” ...„Czy pani mieszka sama?”... „Wieczór wspomnień sentymentalnych”... „Alkohol twój wróg!”... „Finałowe spotkanie o wejście do I ligi koszykówki kobiet. AZS (Poznań) — KS Sparta (Grudzieniec). Niedziela, 7 kwietnia... Sala TKKF. Ceny biletów — 10 zł i 5 zł (ulgowe dla wojskowych i młodzieży szkolnej). Przedsprzedaż w sekretariacie klubu” ...Żelazny krzyż przy wejściu na przedkoś- cielny placyk... „Res Sacra Miser”... I nawet te żelazne kraty ogrodzenia z pąkiem róży pośrodku każdego segmentu omamentacyjne- go. Okazuje się, że jednak pamiętam. Aż tyle mogę rozpoznać. Nie spodziewałem się, że odnajdę te ulice, te mury i różne kąty, tak jakbym wrócił tutaj po paru dniach rozłąki. Tyl
114
ko co z tego? Bulwar Trzeciego Maja nie do poznania. Nawet jeślibym całe miasto przywrócił pamięci. Nie ma kina Apollo i nie ma ani jednego domu po tej stronie ulicy. Tu, gdzie stały, rozpościera się szeroki trawnik z klombami pośrodku. „Grudzieniec — miasto kwiatów”... Mówiło się tak przed wojną. Ścieżki wysypane ceglaną tłuczką. Zawsze byli tacy praktyczni. „Porządek musi być...” Miasto kwiatów pachnie rzeźnią... Po drugiej stronie, na miejscu zburzonych kamienic, zbudowali już trzy długie bloki, różowy, jasnozielony i bladożółty, i w górze, na wysokości trzeciego piętra, pastelowe tony ścian podkreśla smuga zachodniego światła, wtapiając te górne piętra w przejrzystą różowość nieba...
— Nie dajmy się zwariować, redaktorze. Czy nie ma w Grudzieńcu nic ważniejszego od kriegsmordu sprzed trzynastu lat? Wy, stary rodak tutejszy, napiszcie lepiej o odbudowie. Nie chodzi o jakieś lakiernictwo. Chwała Bogu, inne czasy! Krytykujcie. Materiału nie zabraknie. Zresztą sami szukajcie, ja wam tylko powiem, że jak już jesteście przy tej sprawie Niedzielskiego, która — naszym zdaniem — w końcu wyjdzie i tak na zero, tyle że zostanie ten smród, co go narobiła prasa, i więcej nic zupełnie, jak już przy tym jesteście, to powinniście zainteresować się budową tysiąclatki, której nie mogą postawić pod dachem od półtora roku, i teraz są
dwa pytania: jak ratować społeczne groszel i kto pójdzie siedzieć za ten pomnikowy bubel. Nawiasem mówiąc, nosi on właśnie imię tego pechowca.
— Niedzielskiego? — zapytałem.
Sekretarz Komitetu Miejskiego, czterdzie-
stoparoletni mężczyzna, sztywno uśmiechali jący się, jakby tym drewnianym uśmiechem spychał mnie wciąż na grząski grunt niedomówień, znów uśmiechnął się, ale jednoczeń nie — pierwszy raz od początku rozmowy -gj| kiwnął potakująco głową.
— To jest, widzicie, sprawa Niedzielskiego taka, o której warto pisać. A nie tamta. Có da grzebanie się w mogiłach? Wy jesteście rodak tutejszy, ale taki więcej honorowy, no nie? Nie gniewajcie się. Skoro żeście na tym bruku przeżyli dwa lata jako chłopak...
Ulica mroczniała za oknem od lśnienia tego bruku zaciągniętego stalową oksydą wilgoci, szklistego bruku i chodnika z szerokich asfaltowych płyt i od ciemnego tłumu kamienic, wszystkich jednakowo szarych i osowiałych na deszczu.
— Widzicie, tutaj u nas przeszłość to zawsze był ciężar, niełatwo znajdziecie w niej coś takiego, z czego by można zrobić dobre wybicie naprzód... Ciągle tylko upokorzenia. Czy koniecznie trzeba to powtarzać ludziom? Ja, widzicie, jestem z Madery i nikt mi tego nie musi nigdzie przypominać. I w gazetach też nie. Każdy ma tutaj ten swój balast,, co go
%iągnie gdzieś, i gdybym ja był na waszym miejscu i pracował w prasie, tobym spuścił zasłonę na te wszystkie kryminaltanga z odkopanymi trupami.
— Mówicie, że i tak nic z tego nie wyjdzie. I — Smród ten, co go robi prasa, to może być akurat wynik dla kogoś. Ale poza tym, rzecz jasna, zero z tego będzie. Chyba że ktoś chciałby ukręcić sprawę tysiąclatki za pomocą tego szajsówatego kryminału. Nikiel jeszcze bardziej zesztywniał za pustym, jakby wymiecionym biurkiem za szklaną taflą, pod którą błękitniało kilka lakierowanych widokówek neapolitańskiego morza i nieba.
—| Ale my potrafimy powiedzieć: stop. Ten numer nie przejdzie, panowie. Niech sobie towarzysz Rufin sprowadza, kogo chce. Tutaj my jesteśmy odpowiedzialni. Nas Partia postawiła i póki co, to jeszcze nie idzie robić takich spraw na jej konto.
„Teii numer...” Dopiero teraz dostrzegłem -ją pod tym szkłem; leżało tutaj kilka także i biało-czarnych zdjęć, wszystkie przedstawiające widoki morza, jakieś okręty wojenne, jakieś dźwigi w portach, i kiedy zlustrowałem kolekcję, wzrok mój wrócił do tego stada kutrów rybackich w Ustce, na tle zachodzącego słońca, burtami przyciśniętych do nadbrżeża, rzucających wydłużone odbicia na uśpioną wodę basenu. Na pewno była to ta sama pocztówka, jaką dostali Wejroch, prokurator i komendant MO. A więc sekretarz także. Nikiel
spostrzegł moje zainteresowanie. Stuknął pal-] cem w taflę, tam gdzie przezierał przez nią znajomy profil kontrtorpedowca.
— „Wicher”. Poznajecie? Pięć lat pływałem na tej kanonie. A teraz mogę tylko w obrazki spoglądać — uśmiechnął się. Ale tym razem nie było w jego uśmiechu nic drewnianego. — Kto tam od nas ruszy w Polskę' albo i dalej, to przesyła takie fotosy...
— A to? — wskazałem zachodzące ¡słońce i kutry w porcie Ustka — to wam też jakiś towarzysz przesłał?
— Tę łajby? — pochylił się nad biurkiem. — Nie pamiętam. Muszą tu leżeć szmat czasu. Posłuchajcie — rozprostował grubo- kościste palce i nakrył dłońmi kolorową ławicę widoczków, a wśród nich i kutry z Ustki — dwa lata temu próbowali jeszcze, tak bez dużych ceregieli, wywozić na taczkach. Ale dzisiaj nie idzie tego robić, jak się nie ma w ręku aktualnych materiałów. Chyba że wykopie się z przeszłości coś, co się nadaje, żeby podrzucić komuś pod okno, a potem rozejdzie się takie smrodliwe echo na cały kraj ojczysty.
...Mam się tym przejmować? Że wywiozą kogoś albo że ci przeznaczeni na wywiezienie wezmą górę 1 pozamykają tamtych za jakąś tysiąclatkę? Dałem tę historię Niedzielskiego na antenę po to tylko, żeby pokazać
niewłaściwość rozbabrywania ludzkich tragedii na oczach tak zwanej opinii publicznej. Było to przed dwoma tygodniami po serii felietonów Wejrocha i po odgłosie, jaki wywołały one w prasie ogólnokrajowej. Wystąpiłem przeciwko rozniecaniu namiętności dookoła sprawy; która tak głęboko ddtyczy jednego człowieka. Ale właśnie ten artykuł w „Tygodniku” i audycja w radiu narobiły sporo szumu; napłynęło mnóstwo listów. Większość zgadzała się ze mną, ale były i polemiczne, na temat granicy prawa tabu jednostki wobec opinii. Powstał problem. Tak stwierdziło kierownictwo radiofonii. Na problemy poluje się dzisiaj jak na jarząbka albo na bekasa, albo na inny niecodzienny okaz ojczystej fauny. Skoro więc złapało się już problem, mogłem z tą kartą specjalnego tropiciela skupić uwagę na sensacyjnej treści sprawy. Do tego upoważniła mnie dyrekcja. I nie tylko upoważniła... Problem jest, w porządku, a teraz walcie coś dla ludzi.
Nie miałem zamiaru walić niczego. A jednak doznałem w pewnym momencie takiego wrażenia, jakbym wpakował się w pułapkę, którą sam zastawiłem. Właściwie to ja przecież nie zastawiałem żadnej pułapki. Ale kiedy poczułem się jakoś wepchnięty w sytuację mimowolną i przymusową, zrozumiałem, że jeszcze raz zrobiłem to; nic innego tylko moja własna publicystyczna aktywność rozpięła dookoła mnie taką siatkę; odtąd, gdy
bym zechciał zrobić jakiś ruch w tej sprawie,, zaraz poczuję miękki nacisk samoskrępowa*-* nia. Rzecz w tym zobowiązaniu, jakie się przyjmuje, zabierając w ogóle głos w podo-- bnej historii. Nawet kiedy ten głos określa tylko jej ogólny charakter, ostrzegając przed czymś, zachowując higienicznie dystans wobec rozkładającej się tajemnicy i bez puszczania się od razu jej tropem. A zresztą,; może właśnie tym bardziej w takim wypadku... Miałem zamiar odmówić wyjazdu do Grudzieńca i nie zajmować się sprawą Niedzielskiego. Ale w tych właśnie dniach otrzymałem odpowiedź od proboszcza z Klopowa spod Brodnicy.
...więc stałem w oknie i patrzyłem na tę skamieniałą w słońcu grupę i nic nie rozumiałem, tylko wiedziałem już wszystko... Zobaczyłem szereg Niemców w stalowych mun-* durach lotników, w saperkach oraz w hełmach, zwróconych plecami dó nas, frontem do tego muru pomiędzy sklepem Korzeniewskiego a restauracją „Książęcy Dwór”. I jednocześnie w tej skamieniałej grupie jakby spod ziemi wyskoczyły inne postacie w hełmach, tak jak diabeł w jasełkach wyskakuje za plecami swojej ofiary, tylko że teraz było to przeraźliwe słońce i ten dzwon ciszy bijący nade mną zapowiedź, że za chwilę wszystko zrozumiem. A jednak w tym rozbłysku jeden z nich, za plecami tego o jasnych, prawie białych, włosach, ukazał twarz wykrzywioną dzi-
120
■
kim uśmiechem. Chwycili z tyłu za ramiona skamieniałych w oczekiwaniu i pociągnęli ich, biegnąc pod ten mur pomiędzy sklepem Korzeniewskiego a restauracją „Książęcy Dwór”, biały w słońcu, żebrowany czarnymi belkami. Poczułem ramię obejmujące mnie i jakaś dłoń zakryła moje oczy; usłyszałem głos jakby gdzieś daleko, a jednocześnie we mnie samym: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, módl się za nimi teraz i w godzinę śmierci ich...” To był głos mojej ciotki, ale inny niż wtedy, kiedy słuchałem go ze wstrętem. To już nie .była stara ciotka, tylko dobra ciemność przeciwko światłu eksplodującemu całym ładunkiem szyderczej i śmiertelnej tajemnicy, ciemność w zapachu wełny i ziół, miękki sen dzieciństwa; szarpnąłem się raz i drugi, żeby skoczyć tam, w rozżarzoną przepaść. Trzymała mnie. „Niech patrzy... —^ usłyszałem krzyk rzucony zdławionym szeptem — niech patrzy...” I -już byłem oswobodzony znów w tym słońcu, stałem w oknie, a może klęczałem, nie Wiem, pamiętam tylko, że powtarzałem przez ściśnięte gardło, kiedy dookoła wzbierał kobiecy lament: „Módl się za nimi w godzinę śmierci...”, ja powtarzałem jak zaklęcie, które mogłoby to wszystko odmienić, słowo: „Piotr... Piotr...”, z żarliwością taką, źe powinien usłyszeć i wpaść nagle ze swoimi żołnierzami, siejąc z karabinów maszynowych, powtarzałem szept,' a oni stali znów nieruchomi z rękami związanymi na
plecach, z czarnymi chustkami na twarzach, pod tym białym murem, żebrowanym czarnymi belkami, bez ruchu i bez głosu, na wprost szeregu rozkraczonych lotników. Najpierw wyszarpnęło ich na wszystkie strony ze skamieniałości, jakby odzyskali ciała na tę jedną chwilę; jasnowłosy ugiął się w kolanach, głowę targnęło mu do tyłu i osunął się, jakby zapadał w bruk. Obok niego wysoki chłopiec w drelichu harcerskim, bo przecież nie w mundurze wojskowym, okręcił się na miejscu i runął wyprostowany. I dopiero — echem tej eksplodującej ciszy — rozwleczona salwa zwaliła się i przygniotła padających. A potem zobaczyłem kilku naszych żołnierzy. Bez broni, a także bez odznak, bez czapek i bez pasów... Ale to były burozielone polskie mundury. Zobaczyłem,, jak podchodzą do tych leżących pod murem w kałużach krwi. Ruszali się, jakby byli popychani wzrokiem Niemców. Ten ruch właśnie, bo wszyscy oni mieli w ruchach, w tym sztywnym, naglonym kroku mechaniczną gorliwość, jakby kierowała nimi, każdym stąpnięciem, jakaś precyzyjna aparatura, więc patrząc na nich widziałem, jak to, co oznaczało dla mnie męstwo, godność i łionor, obraca się w swoje własne zaprzeczenie. Już się obróciło... Dwóch jeńców pochyliło się i dźwignęło z ziemi zwłoki harcerza, jeden trzymał je za nogi, (Jrugi, ostrzyżony przy skórze, zgięty głęboko, uniósł ten ciężar pod ramiona i obydwaj ruszyli poś-
Spiesznym skwapliwym truchtem, a głowa tamtego kołysała się nad brukiem. Dobiegli do ciężarówki i tak jakby wrzucali worek na wóz, zamachnąwszy się raz... zacisnąłem powieki: więc tylko usłyszałem stuk ciała uderzającego o pomost samochodu. A kiedy otworzyłem oczy — stał tam. Krzyknąłem: „Piotr!” Stał obok tej ciężarówki, pomiędzy dwoma Niemcami w hełmach, wszyscy byli do nas odwróceni tyłem, stał z gołą głową, przygarbiony, jakby zmalały, a zerwane naramienniki sterczały szyderczo nad jego barkami. Wszyscy byli odwróceni, więc widziałem tylko tę sylwetkę, przytłoczoną do tego miejsca, skurczoną w poszarpanym mundurze...
„Ciszej — rozległ się szept. O Boże, ciszej...”
Więc pojechałem. Przy sobie miałem list klonowskiego proboszcza, na który czekałem pięć miesięcy. Długą pisemną wiadomość
o śmierci Piotra po komunikacie Deutsches Hotes Kreuzes z czterdziestego pierwszego roku: „Zawiadamiamy, że brat wasz poległ śmiercią żołnierza w wojnie, której Niemcy nie chciały”... „Niech Pan przyjedzie — pisał proboszcz z Klonowa — znalazł się człowiek, który będzie miał coś do powiedzenia o okolicznościach śmierci Pańskiego brata. Doszło zresztą do mnie, że interesuje się Pan sprawą
Michała Niedzielskiego. W istocie wokół tej ludzkiej tragedii rozpętało się zbyt wiele nieprawych namiętności. Należy w głębi duszy przytaknąć ogólnej opinii wyrażonej przez Pana. Społeczeństwo zbyt często uzurpuje sobie przywilej bezwzględnego wkraczania oraz sądzenia tam, gdzie nawet Bóg nie podnosi głosu. Mimo że podzielam Pańskie zaniepokojenie i wolałbym się trzymać jak najdalej od tych rozgrywek, zachodzi okoliczność, w której z racji mojego powołania wypadnie mi, być może, dorzucić kapłańskie trzy grosze do owej historii, a to, żeby sprawiedliwość poszukiwana nie odcisnęła stygmatu krzywdy nie do naprawienia na kimś bezbronnym...” Czyżby ksiądz Błocki miał na uwadze tajemnicę spowiedzi? List był małym arcydziełem przebiegłości proboszczowej; z każdego istotnego zdania myśl czytelnika mogła wybiec w kilku kierunkach. Ale jakie by to było zabawne rozwiązanie: przez sekret powierzony księdzu. Tylko że takie rzeczy od dawna już się nie zdarzają. Poznałem księdza Błoc- kiego pół roku wcześniej w schronisku na Kondratowej. Znajomość taternicza, podtrzymana z mojej strony przez korespondencję, w której przypominałem o obietnicy poszukiwania śladów śmierci Piotra. I teraz ten list. Z samej proporcji objętościowej poruszonych tam tematów wynikało, że ksiądz Błocki tkwi myślami w sprawie Niedzielskich. Zastanawiałem się, skąd takie zaufanie do warszaw-
;
skiego publicysty, ledwie znajomego, że serwuje mu się wiadomość nie wiadomość, w każdym razie coś, co trzeba wziąć za sygnał uwikłania piszącego w tajemnicę. Przyznaję, byłem tym zaintrygowany. No i sam ten element czarnej sutanny zachęcająco, a tak niespodziewanie wkomponywujący się w ciemny, buroceglasty, nasiąkły krwią i wilgocią krajobraz tragedii. Koloryt ten był jedynym konkretem wyraźnym i niezmiennym, kiedy myślałem o całej historii. Tylko tutaj mogła się zdarzyć zbrodnia bezosobowa, taka, w której jest ofiara, ale może nie być mordercy, jakby noc tutejsza sama, bez czyjegokol- wiek współudziału, zabiła...
Grali jakiegoś rocka. Otworzyłem drzwi pustego korytarza i znalazłem się w pokoju pełnym młodych dziewcząt i młodych ludzi w zielonych dresach zrzeszenia sportowego „Sparta”. Dwie pary tańczyły pośrodku, a kilkoro innych siedziało na stołach pod ścianami. Na wprost drzwi stała szklana gablota ze srebrnymi pucharami. Na ścianach wisiały fotografie, dyplomy w ramkach, kolorowe trójkątne proporczyki. Tańczący — dwie długonogie dziewczyny i dwaj jeszcze wyżsi chłopcy,, jednakowo zieloni fil przyciągali się i oddalali od siebie w takt pokrzykiwań saksofonu. Przepraszam — powiedziałem do dWóch dryblasów w pozycji półleżącej na stole, wystukujących rytm piętami — pan Wej- roch gdzie może być? — Pierwszy w ogóle nie
zareagował, a jego głowa, kiwająca się z boku na bok, jakby przyśpieszyła dyrygowanie całym baletem. Drugi spojrzał na mnie z dołu, bez żadnego zainteresowania, po czym leniwie wzruszył ramionami. Ktoś wyłączył adapter.
— Szukam pana Wejrocha — powiedziałem w ciszy.
Dryblas powtórzył swój gest, odbił się plecami od ściany i miękko skoczył ze stołu.
— Co się wygłupiacie? — usłyszałem z boku. — Pan grzecznie pyta. — Przede mną stała ciemnowłosa dziewczyna, uczesana w koński ogon. — Niech im pan wybaczy, to są nieszczęśliwi głuchoniemi — wskazała obu dryblasów, którzy zaczęli się wykrzywiać i wymachiwać rękami.
— Jestem tutaj umówiony z redaktorem Wejrochem —• powiedziałem.
— Jacentego jeszcze nie ma —* odparła dziewczyna — redaktorek spóźnia się.
A pan może z prasy sportowej? zapytała inna.
— Będą wywiady przed meczem?
•— „Kurieer Sportowy”! — zaryczał głuchoniemy dryblas.
— Kurier, nié kurier, w każdym razie nie sportowy — odparłem z godnością.
«— Nie sportowy... — powtórzyła ciemnowłosa — nawet widać, że coś innego. Ale pan jest z Warszawy? —$ zatrzymała na mnie spojrzenie. Raptem odwróciła się na pięcie, zawołała:
— Idziemy, mistrzynie! —* i już nie było jej w pokoju.
— Komanda męska na plac! — krzyknął któryś z dryblasów, podnosząc ramię. Stłoczyli się w drzwiach i po chwili słychać było tylko tupot nóg biegnących po korytarzu. Poszedłem za nimi. Na dwóch kortach, zamienionych teraz na boiska koszykówki, uwijały się obydwie drużyny. Nowe, żółte piłki elastycznie odskakiwały od nawierzchni. Klaskały twardo o czarne tablice albo wirowały na obręczy kosza, albo od razu wpadały do białej siatki. Ceglasty żwir syczał pod trampkami pędzących na kosz. Pachniało odtajałą zielenią. Murawa boiska do piłki nożnej zieleniała świeżą trawą. Kilku chłopców, pokrzykujących i zdyszanych, uganiało się za piłką bezładną kupą, jak stado szczęśliwych psów. Słońce przypiekało, a lekkie podmuchy marszczyły powierzchnię ostatniej kałuży pod ścianą baraku. Usiadłem na ławce na wprost tego kortu, na którym trenowała żeńska drużyna. Skoki dziewcząt, ich szybki bieg, zwroty z piłką, a potem kozłowanie w ataku na kosz — wszystko odbywało się jakby w baletowym rytmie. Zacząłem odróżniać zawodniczki. Ta z końskim ogonem miała na dresie cyfrę 5 i nie była najlepsza, ale temperamentu jej nie brakowało. Po każdym celnym rzucie lekko podskakiwała, po nieudanym — potrząsała głową, aż ciemny ogon otrzepywał jej plecy. Lepiej prezentowała się „ósemka”.
Wysoka, szczupa dziewczyna o sennej twarzy i o ruchach spokojnych, szybkich i precyzyjnych. Świetna była także „trójka”; drobna i skoczna, wybijała się w powietrze jak zielony pasikonik. „Piątka” z końskim ogońeni zobaczyła mnie; w zamieszaniu pod koszem widziałem, jak mówi coś do koleżanek; przerwały grę, jedna tylko kozłowała piłkę, a inne stanęły i po kolei spoglądały na mnie. Było do nich z pięćdziesiąt metrów, a jednak dosięgły mnie te spojrzenia; nie czułem w nich sympatii, wręcz przeciwnie. Czy tylko dlatego, że byłem obcy: facet z „ciepłych stron”, łysiejący ojciec rodziny? Pobiegły na środek boiska i nagle „piątka” zaczęła utykać, została poza kołem, które tamte uformowały. Kuśtykając zbliżyła się do mojej ławki.
— Boli? — Zapytałem.
Machnęła ręką. Podskoczyła na jednej nodze i okręciwszy się, opadła na ławkę. Oparła stopę w czarnym trampku na kolanie drugiej nogi i zaczęła ją wyginać na wszystkie strony.
— Nie mogę wysiąść przed niedzielą... — mruknęła.
O rany, Zulka, co jest?|g|- zawołała któ- raś z koła.
— W porządku — odrzuciła „piątka”, postawiła nogę na ziemi — zaraz wracam. — Jakbyśmy popłynęły w tym meczu, Jezu Chryste..» ^- odwróciła się dó mnie — pan ma pojęcie, co za życie byśmy miały. Ja bym wywiała z miasta...
W— Takie zainteresowanie tutaj?
H — Chłopcy^ akby sobie używali. Te patałachy zazdroszczą nam, bo mamy większe sukcesy. A co do zainteresowania... to źle, że ktoś się interesuje sportem? Czym ma się interesować? Starymi morderstwami? Rzeczywiście u nas wszyscy młodzi żyją rozgrywkami. I starsi przeważnie też. Jak wygramy, to od jesieni zaczniemy jeździć na mecze po całej Polsce. A może i za granicę...
— Brawo — powiedziałem —.'założę się, że wygracie.
,iV—- Akurat. Gdyby było pewne, że ona zagra.
Dziewczęta na korcie grały teraz w „wariata”. Rozstawione w szeroki krąg, rzucały piłkę, a dwie pośrodku starały się ją przechwycić. — Bez niej drużyna śpi. Tylko ona potrafi nas poderwać. Jacenty myśli, że jak on nas podkręci, to zaczynamy biegac, a naprawdę to wystarczy, żeby Lina krzyknęła z boku.
— Alina Niedzielska, prawda... Ona jest taka dobra?
|4 Dobra?! Lina jest najlepsza ze wszystkich. Któraś może celniej rzucać do kosza, na przykład Czapla-ósemka, albo szybciej startować, ale przy Linie to i tak nie gra roli. Lina ma coś takiego... Pan ją widział? Lina jest najzgrabniejsza ze wszystkich. Podobna do tego swojego ojca. Tak mówią ci, co go znali. I Lina zawsze jest przytomna, ona się
nie łamie. Jak nie ma Liny na obwodzie, to ja się gubię, nie wiem, co zrobić z piłką...
— Tak, to gorzej — powiedziałem — bo ona chyba jednak nie zagra za te trzy dni.
— No właśnie — „piątka” aż podskoczyła na ławce — dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
— Niech pan powie, dlaczego nie zagra?.,
— To przecież wy ją znacie...
— Ale pan pisze o niej...
— Dotąd nic o niej nie pisałem.
:.tO tym wszystkim pan pisze...
—-! Napisałem jeden artykuł przeciwko robieniu sensacji wokół nieszczęścia.
— To ładnie — drasnęła mnie kosym spojrzeniem. Miała chyba nie więcej niż osiemnaście lat. Zawsze onieśmielał mnie ten zuchwały wzlot młodości. Może dlatego, że sam nigdy nie osiągnąłem takiego wieku. Czubkiem trampka kreśliła na żwirze jakieś zyg-. zaki. Przez cienką wełnę dresu zarysował się mięsień naprężonego uda. LINA przeczytałem. Szybko starła litery. Więc dlaczego ona nie zagra, niech pan powie...
— Nie wyobrażam sobie, żeby chciała wyjść teraz na boisko w takiej sytuacji.
—§ Teraz — powtórzyła krzywiąc się — ciągle jakieś teraz...
— A jednak... Grać przed ludźmi, którzy będą na nią patrzyli jak na ofiarę rodzinnego dramatu...
— Co z tego? — półleżąc na ławce, z ra- 130
Mionami założonymi pod oparcie i obejmując je od spodu, nogami zrobiła nożyce nisko nad ziemią. • Niech sobie ktoś patrzy. Teraz świat jest inny. Naprawdę, nas to nie dotyczy.
r — A ja myślałem, że tutaj coś się dzieje obecnie. Nawet dla was.
H -— Nas nie obchodzą stare historie. Jeżeli kogoś ciekawi, to najwyżej tak, jakby czytał powieść sensacyjną.
Zza baraku wynurzył się Wejroch. „Piątka” dostrzegła go i zerwawszy się bez słowa, pobiegła na kort. Wejroch krzyknął najpierw do ćwiczących dziewcząt, żeby przerwały drzemkę, bo już jest kwadrans po pierwszej, i dopiero potem przywitał się ze mną. Był jeszcze bardziej niż zwykle hałaśliwy i to pokrzykiwanie w stronę boiska oraz niecierpliwe gesty zdradzały, że jest czymś podniecony i jakby zbity z tropu. Koszykarki rzeczywiście chwyciły od razu inny rytm; trzy żółte piłki latały w kole po płaskich torach jak wyrzucone z procy. Godzinę temu dostałem taki list — powiedział Wejroch. Podał mi (groszową niebieską kopertę, zaadresowaną na jego nazwisko wprawiiym charakterem pisma, wyraźnie staroświeckim, wyćwiczonym na lekcjach kaligrafii, i z literami trochę roztrzęsionymi, co podsuwało myśl o starczej ręce korespondenta.
„Szanowny Panie Redaktorze — brzmiała treść listu — gwoli tej prawdy i sprawiedli
wości, w imię której pisuje pan w gazecie
o sprawie Niedzielskiego, proszę przyjechać do Brodnicy. Stan zdrowia nie pozwala mnie samemu wybrać się do Grudzieńca. To, co mam do opowiedzenia, nie nadaje się do prze-, kazania w liście. Pan poruszył przeszłość swoimi artykułami; w tym wypadku stało się źle, chociaż nikt Panu nie powinien stawiać zarzutów. Tylko teraz z tej przeszłości jakieś echo, być może, odezwie się... Ktoś, kto nie chciał tego, ale teraz poczuje się zmuszony, a ten głos innym osobom przynieść może wiele niezawinionego cierpienia. Dlatego właśnie chcę z Panem porozmawiać. Proponuję spotkanie u mnie w domu, ponieważ, jak zaznaczyłem, znajduję się obecnie w stanie ograniczonej ruchliwości. Będę oczekiwał Pana w najbliższy piątek (6-go kwietnia) o godzinie 17. Nie miejsce w liście i zresztą za wcześnie jest, żebym odkrywał karty i cokolwiek w tej formie ujawniał, niech Pan jednak nie traktuje tego listu lekceważąco. Proszę mi wierzyć, że dla głupstwa nie ściągałbym Pana z takiej odległości. Poruszając przeszłość, zachował się Pan jak uczeń czarnoksiężnika. Tylko że na te upiory nie ma w ogóle zaklęcia.”
— Cwaniaki, co? -— rzucił Wejroch.
Podałem mu list w milczeniu.
— Naiwne cwaniaki -4 powtórzył, patrząc mi w oczy. Wyczuwałem jego napięcie.
p — A co? Skleroza? Jakiś stary maniak?
I Wzruszyłem ramionami.
—r- Myśli pan, że to serio?
— Przecież i pan tak myśli — odparłem — trzeba się przekonać..
1 — Ten numer z wyznaczeniem spotkania to gówniarskie zagranie. Ale nawet redakcyjne wycirusy bawią się w te rzeczy.
— Pojedziemy razem do Brodnicy, zgoda?
— Nagle zrobiliście się cięci na sensację — mruknął.
— Skoro raz żeśmy w to wleźli. Zwłaszcza wy, jako ten uczeń czarnoksiężnika...
Żachnął się.
— Bzdura! Ćzy ja się zabawiałem pisaniem? A gdzie w takim razie jest czarnoksiężnik. Chyba Benek-szef, co? Jakiemuś staruszkowi nagagało się, a my będziemy zasuwali do Brodnicy.
— Czy wy nie znacie przypadkiem księdza Jana Błockiego? -7- zapytałem.
Księdza prefekta Błockiego?
— Zdaje się, że był prefektem parę lat temu, ale teraz jest proboszczem w Klonowie między Brodnicą a Iławą.
— To by się zgadzało — odparł Wejroch — przenieśli go z Grudzieńca w pięćdziesiątym siódmym roku po tej awanturze z krzyżami w, szkole, o której wspomniałem w związku z Zimnochem.
— Czyli że ksiądz Błocki był kolegą Niedzielskiej...
— Można tak powiedzieć.
— Byli w złych stosunkach?
— Do tej historii z krzyżami, zdaje się* że * nic między nimi nie zaszło. Tyle że ksiądźl Błocki przyjaźnił się z pierwszą żoną Nie- : dzielskiego.
Wyjąłem z kieszeni list od Błockiego. — Dostałem to od niego przed wyjazdem z Warszawy -Ą powiedziałem, rozwinąłem arkusik i podałem Wejrochowi — poznałem go przypadkowo parę miesięcy temu, a ten list jest odpowiedzią na prośbę odszukania śladów po moim bracie.
Wejroch czytał powoli, jakby uczył się na pamięć zdania po zdaniu. — Już rozumiem -Jj| rzucił nagle, oddając kartkę.
— Za jednym skokiem zrobimy te dwa miejsca — powiedziałem.
— Uczeń czarnoksiężnika — mruknął Wejroch — cholera! Potrzebowałem w to włazić? Teraz okaże się, że mbje pióro było dla kogoś nożem w brzuchu.
— Nie wiemy, o co chodzi |te odparłem — ale bez względu na dalszy ciąg niech pan sobie nie da wmówić, że pańskie pióro było laseczką czarodziejską rozpętującą żywioły.
Wejroch przytaknął skwapliwie.
| Nikt z nas nie ma takiej laseczki -— ciągnąłem: tylko czasami wygodniej jest powiedzieć, że ją mamy.
— Ci, co lubią to na każdym kroku podkreślać, w rzeczywistości mają gdzieś'''opi-
134 k*.
ńię — dodał Wejroch — ja znam takich. Jesteśmy dla nich spece od zacierania śladów i odwracania kota ogonem. No, zobaczymy, co z tego wyniknie... Pójdę teraz, pogonię dziewczęta. Pan popatrzy?
Dziewczęta pozrzucały dresy, rozstawiły się w dwóch piątkach do gry, Wejroch stanął pomiędzy obrotowymi, z piłką na dłoni, z gwizdkiem w zębach. Beknięcie syreny, i już obie środkowe zawisły w wyskoku. Słońce przypieka. Głosy grających gonią się po boisku, piłka rytmicznie tętni na korcie, przynagla uderzenia, jakby serce szybciej pulsowało. Przypływa ku mnie zapach spulchnionej ziemi i palonej trawy. Oddycham tym zapachem. Z przymkniętymi oczyma, słońce miękkimi czułkami dotyka opuszczonych powiek, słyszę capie beczenie Wejrocłiowego gwizdka wśród dziewczęcych nawoływań. Siedzę jak przyrośnięty do ławki, z głową odrzuconą, ramiona rozkrzyżowałem na oparciu i czuję tylko lekkie łaskotanie w opuszkach palców i ucisk w krtani, jakby dym dawnego ogniska, ten kłębek piołunowej woni, utkwił we mnie. Jakby nic nie było pomiędzy tym szaleństwem radości na wiosennym boisku, na kiełkuj ącej trawie, z piłką, w rozwianym palcie, a po chwili już bez palta, a potem w samej koszuli i spodenkach, z podrapanymi kolanami, z krzykiem, który koziołkuje nad murawą, z wrzaskiem, kiedy piłka odskoczy od nogi jak z procy i przemknie nad słupkiem wbi
tym w ziemię lub nad stertą palt oznaczających sztangę, jakby nic nie dzieliło tego szalonego psiego szczęścia od piołunowej woni, miękkim kłębkiem utkwionej nisko w gardle. Jedno jakby następowało bezpośrednio po drugim — dziewczęta z wesołym nawołyij waniem skaczące do piłki w tym rozbudzonym powietrzu wiosny zaraz po chłopcach, uganiających na trawie, wśród których i ja byłem; ci chłopcy, którzy i teraz wrzeszczą na placu obok, i tylko mnie już tam nie ma... Ale jestem tutaj z tym kłębkiem piołunowej woni, a więc z ukrytym w nim smakiem owego spazmu psiego szczęścia na widok zazielenionej trawy. To, co było —*■ jest ciągle. Tak to właśnie w takiej chwili — z tym kłębkiem piołunowej woni, kiedy to, co było, i to, co jest, wszystko w nim się zawarło — zostaję sam, i w tej. chwili, teraz, jak nigdy, czuję, że kłębek wonnego dymu, dławiący oddech, jest jądrem spełnionej mojej samotności. Bo właśnie dlatego, że rozpoznaję smak dzikiej radości, która pędza po trawie dwunastolatków, dlatego, że czuję zapach niby ten sam, co oni, w istocie zaś jakby jego odczynnik przeżarty pamięcią, to właśnie dlatego oddziela mnie od tych chłopców i dziewcząt, od ich śmiechów, skoków i krzyków, piętno człowieka dotkniętego zaraźliwą chorobą. Za dużo jest tego słońca, tego śmiechu* za dużo niewiedzy... Powinienem już sobie pójść stąd. Tam będę na swoim miejscu,.. Wśród szep
tów podejrzeń, w mgłach dławiących ludzkie głosy, w głębi nocy ciasnej jak dół w ruinach, a po chwili rozległej jak sierpniowe niebo roziskrzone gwiazdami. X nagle pierwszy raz chyba czuję, że coś pociąga mnie w tajemniczej sprawie Niedzielskiego. Ten ciemny kriegsmord jest przecież śladem tamtych czasów prawdziwego doświadczenia. Mogą się w nim kryć wszystkie barwy znajomych nocy. Jakby furtka w murze, którą wystarczy pchnąć, żeby odsłoniła się ścieżka wiodąca ku najważniejszym chwilom... Furtka w murze? W starym, pruskim murze, podziurawionym kulami?...
Staliśmy przed witryną Korzeniewskiego, która już nie była wystawą sklepu materiałów piśmiennych, bo w głębi, tam gdzie przedtem wisiała mapa fizyczna Europy i mapa Polski, teraz czerwieniała olbrzymia fahna z czarnym hakenkreuzem pośrodku białego koła, niżej zaś, obramiony jodłową girlandą ze złoconymi szyszkami, wpatrywał się w nas Hitler. Dookoła cały Rynek udekorowany był chorągwiami, największa zaś zwisała ze skośnie zatkniętego masztu nad wejściem do restauracji „Książęcy Dwór”. Dopiero zmierzchało, ale przez otwarte na oścież drzwi światło z iluminowanego hallu wypromienio- wało już elektryczną aureolę nad schody i nad podest, zasłane wiśniowym chodnikiem,
i nad dwóch Niemców w brunatnych koszulach przeciętych koalicyjkami, stojących w rozkrokach, z dłońmi na klamrach szerokich pasów. Staliśmy więc na wprost hitlerowskiej warty i flagi nad wejściem do „Książęcegd Dworu”, a bliżej na prawo od nas bielał w półmroku mur. W Bydgoszczy na takim murze miał się codziennie o świcie ukazywać1 krwawy odcisk ręki. Powiedział mi o tym Mundek Bosek, jeszcze przedtem, zanim znaleźliśmy się razem tutaj, przed sklepem Korzeniewskiego, obok białego muru, obsypanego jakby czarną ospą. Dowiedziałem się także od Mundka, który miał nie więcej lat ode mnie, ale w domu u niego słuchano jeszcze radia, dowiedziałem się, że dzisiaj w południe Niemcy Wkroczyli do Warszawy. A więc to dlatego te fahny w oknach i na słupach i ta gala w „Książęcym Dworze”, straż i iluminacja, i dźwięki walca dobiegające z wnętrza, a także szereg samochodów zaparkowanych wzdłuż chodnika. „Skoro padła Warszawa, jeśli Warszawa padła...”
— Żebyśmy mieli teraz karabin maszynowy... r~ zaszeptał Mundek.
— Chociaż jeden karabin maszynowy... — powtórzyłem.
— Albo granaty...
— Ze trzy granaty...
Wleźlibyśmy na któryś dach i z dachu — ciągnął Mundek.
Odprowadzaliśmy wzrokiem tego generała
w płaszczu z czerwonymi wyłogami, który krok za krokiem wchodził majestatycznie na schody, a dwaj adiutanci postępowali za nim. liii-' Ty kikuj na jego dekiel — mruczy Mun- dek -—jak basen, co go dawali do srania w szpitalu, kiedy byłem chory.
; — Czekaj no — przerwałem mu — słuchaj, jak grają. — Bo doleciały mnie teraz dzikie tony marsza: Heili heilą.
■ — Jak już zrobią z nimi koniec —: ciągnął Mundek w chłodnym zapamiętaniu poszukam sobie takiego cylindra i zaraz w niego nasram, i
Generał zniknął nam z oczu, zajechał następny samochód i jeszcze jeden, i z każdego wysiadali oficerowie i cywile w pumpach i w czarnych garniturach, i po kolei pochłaniało ich światło i muzyka, a myśmy wciąż stali, aż zamajaczyło u wylotu Wybickiego niewielkie czerwone auto, minęło pusty cokół pomnika pośrodku Rynku i wtedy już widziałem, że to jest tamten opel, nie żaden inny, tylko tamten na pewno, i kiedy się zatrzymał przed schodami „Książęcego Dworu”, serce zaczęło mi bić, tak że nie słyszałem innej muzyki oprócz tego tam-tamu, w samym środku dżungli. We mnie. Mogłem jej nie poznać? Zanim jeszcze ukazała się ńa stopniach, zanim w ogóle się ukazała, wystarczył jeden ruch przy otwartych drzwiczkach samochodu i w tym ruchu mignięcie czegoś tak nieuchwytnego, że nawet nie zostanie odnotowa
ne przez pamięć, coś jak zalśnienie włosów albo wymknięcie się jednej nuty z ogólnego rozgwaru. Stała na schodach w długiej sukni i narzuconym na ramiona okryciu, cała połyskująca jaskółczą czarno-bielą z małym dodatkiem błękitu. Odblask od drzwi ozłacał jej włosy, a twarz miała spokojną i tak piękną, że poczułem w sobie poryw do klęknięcia. Tak, nigdy później nie spowiadałem się z tego wrażenia, jednak na dnie różnych moich wyznań kryła się ta właśnie chwila przewrotności chłopięcego serca. Wstydziłem się mojej małej, lecz podłej zdrady, tym podlejszej, że tak instynktownej i niewinnej, i w tej swojej krystalicznej niewinności nie poddającej się żadnemu działaniu analizy inteligencji ani doświadczenia. Mam, bo kto nie ma, kilka takich epizodów, o których nigdy nie mówię, choć dobrze o nich pamiętam. Coś bez konsekwencji, w gruncie rzeczy naturalny odruch wzruszenia zadurzonego chłopaka. Tak, ale to było obok muru, pod którym stało się to, do czego zawsze przymierzać będę napięcie różnych uczuć i według czego będę rozróżniał... No więc i wtedy, po tym oszołomieniu, jakby ze zdwojoną siłą szarpnęło mną i wszystko gdzieś się obsunęło, zostałem gwałtownie pusty, tylko przeciąg wymiatał resztki czadu.
Nie jestem dzisiaj pewny, czy stojąc na tych schodach, zwrócona do samochodu, z którego wysiadł wysoki oficer i ten jej partner z kortów, ubrany w czarny smoking, z płaszczem
przerzuconym przez ramię, naprawdę roześmiała się, czy tylko tak ją sobie później wyobrażałem z tym obcym, wyzywającym, szyderczym, wrogim śmiechem...
Prokurator niewiele miał mi do zakomunikowania. Właściwie tylko jedno. Ponieważ ta druga okoliczność ledwie się ukazała, już została wyjaśniona i nie wniosła do sprawy istotnych elementów. Jechaliśmy więc we dwóch do tego Tarpna, żeby tam na miejscu przekonać się, czy stary fornal naprawdę widział i słyszał owej październikowej nocy to wszystko, z czym po trzynastu latach najpierw wygadał się przy wódce, a później, przywieziony przez kierownika PGR-u i sekretarza komitetu zakładowego, złożył w prokuraturze mętne zeznanie. Bardziej zresztą chodziło o to, czego w swojej relacji nie dopowiedział, bo jeżeli opierała się ona na rzeczywistości, a nie wysnuł jej sam z siebie drzemiący na jakimś strychu pająk starczej pamięci, to zdaniem prokuratora musiała zostać reszta, z której fornal się nie rozliczył.
Prokurator podchodził do badań psychologicznie. Doświadczenie uczy go, że tego rodzaju świadkowie, którym odbiera apetyt wszelkie zetknięcie się z milicją, nigdy nie mówią całej prawdy, zawsze zachowują dla siebie coś, z czym będą mogli jeszcze zrobić to, co zechcą, w ostateczności wykupią się
tym przed sądem. Postać Józefa Kanisty, robotnika rolnego z PGR-Tarpno Wielkie, była jakby stworzona według tego wzoru na takie okoliczności. W majątku miał opinię człowie^ ka łatwo idącego za głosem natury wbrew sztucznym prawom własności; nawet odnotowano na milicji dwa czy trzy wypadki, kiedy przekroczył te przepisy niemal odruchowo^ tak jak zając przeskakuje miedzę. Takiego świadka trudno nie podejrzewać o jakieś przemilczenia. Choćby okoliczności, które zaprowadziły go nocą w pobliże ruin samotnej willi na pustkowiu. Mówił, że gdzieś tam wtedy, wędrował, od kogoś, za czymś, po coś. A odpowiedź na pytanie nie była trudna, jeśli się wiedziało, że do willi przylegają łąki należące do folwarku Tarpno i na tych łąkach stoją zawsze brogi rajgrasowego, mlekodaj- nego siana. Stoją tam i teraz; dwa nawet zupełnie blisko szarych murów z pustymi oczodołami okien. W ogóle wszystko dokoła wygląda tak, jak mogło wyglądać tamtej nocy. Tylko te trzy pryzmy cegieł z rozbiórki pod frontową ścianą; tego wtedy nie było.;. W środku natomiast zostało jedno rumowisko z jamami i usypiskami. Niebo błękitnieje wysoko nad tą stęchłą studnią pomiędzy czterema murami i nie jest tutaj ani ponuro, ani groźnie, i widok tej ruiny nie podsuwa żadnych dzikich obrazów tylko zwyczajną myśl
P — Iść taki kawał od miasta, żeby tutaj zamordować...'"*
I — Iść taki kawał, żeby zostać zamordowanym — odpowiadam prokuratorowi, i;:"— Jednak w obu przypadkach, przyznajcie, to jest przyczyna...
— Nawét żeby iść ten kilometr za miasto, przyznaję.
— Nie wierzę w kapturowy sąd i w wyrok organizacji, chociaż przez jakiś czas wydawało mi się to najbardziej dorzecznym przypuszczeniem.
— Dlaczego teraz w to nié wierzycie? — pytam.
— Niech się pan rozejrzy. To by musiała być jakaś dziecinada, zabawa w Zorro na tle scenerii gruzowiska; może jeszcze trupie czaszki, peleryny i zapalone świece...
Patrzę w górę z dna tej pleśniejącej studni na niebo, po którym przemyka bezkształtny obłok, a potem opuszczam wzrok. Prokuratorowi brakuje chyba jeszcze ze trzech lat do trzydziestki, taki jest teraz pewny swego, jak ci, którzy nigdy nie mieli okazji przekonać się, jak to bywa, kiedy niemożliwe nagle zmienia się w kształt istniejącej rzeczy albo umierającego ciała...
— Co dó mnie — mówię — z tych względów nie odrzucałbym tamtego podejrzenia. Żyją jeszcze ludzie przywykli do załatwiania spraw w ruinach.
— Ale. ten Kanista Zeznał, że widział tylko
dwóch ludzi idących tutaj i tego tylko trzy-- mał się przez całe przesłuchanie. Dwóch mężczyzn idących w stronę willi...
Józef Kanista odpowiada na nasze pytania z początku półgębkiem, ale stopniowo, powoli rozkręca się. Za czym on rajzował wtedy, tej nocy trochę przeokropnej i markotnej, chociaż nie za bardzo, jeżeli dojrzał figury dwóch mężczyzn na tej drodze przed ruiną, tak jak nas teraz widzi przy tym stole; pewnie że nie ze wszystkim tak samo, bo przecież dzisiaj jest bielutki dzień i odległość od nas tyle co koń grzebnie, a wtedy było na dobry rzut cegłą i nie dla każdej ręki, toteż mówi się tylko do tego, że było ich tam na tej drodze dwóch, tak jak w kancelarii za stołem siedzi nie jeden pan i nie trzech, ale właśnie dwój ca, jak przy dyszlu. Rajzował, no rajzował tamtej nocy, mało się to nachodził człowiek w tamtych latach, w okupację i zaraz potem także, a to za spyżą, a to za podpałką, przyznaję, że czasem coś się podniosło przy drodze, kto tego nie czynił, trzeba było się ratować, a tylko głupi robi z igły widły, czyli, jak to mówią, donosuje. Tylko że jak na to, oni tutaj rodzą się z długimi jęzorami. Oni? A tak, bo sam Kanista nie jest tutejszy. W czterdziestym piątym roku, wracając z Reichu, zatrzymał się u wojennej wdowy i pozostał przy gotowym chlebie, nie śpieszący w swoje dalekie stro
ny powiatu łukowskiego, gdzie nikt go nie wyglądał i nawet dziedzica, tak jaki i tarpa- nowskiego barona, diabli wzięli. Więc było tych dwóch ludzi na tej drodze w ciemności nie dość czarnej, żeby ich ukryć przed okiem zbłąkanego świadka, ale jednak na tyle gęstej, że nic ten świadek nie może o nich powiedzieć, poza tym, że nadchodzili od strony miasta szybkim marszem, i to musi podtrzymać, bo ich kroki na błocie usłyszał najpierw, zanim dojrzał dwie jednakowo wysokie sylwetki mężczyzn, i chwilę wcześniej, nim przeniknęły słowa, jeszcze ciemniejsze od tej ciemności, w której kołowały.
„Nie mogę dalej...”, powiedział jeden głos. „Już odpoczniesz”, odparł drugi. „Nie — powiedział pierwszy i po dobrej chwili: — ty tego nie zrobisz...” A ten drugi nic nie powiedział i słychać było tylko przyśpieszone stąpanie czterech nóg na nierównej drodze i oddech. „Nie — powtórzył pierwszy — Czarny, ty tego nie zrobisz...”
'It'Æê Zaraz — to prokurator jakby skoczył z góry; pochyla się nad stołem tak nisko, że jego tułów prawie leży na tym stole — jak mówicie: Czarny?
— Ano — odpowiada Kanista — jakoś tak.
— Człowieku, „jakoś tak”, to bardzo ważne, Więc Czarny?
Jakoś tak, chyba: Czarny albo Bury.
— A może Szary?
f— Może i Szary...
— No więc w końcu: Bury czy Czarny?.Jj Kanista wzrusza ramionami. Milczy. : „Czarny, ty tego nie zrobisz”, mówię. I co dalej? „Ja... Właśnie ja to zrobię...”
I wtedy obaj stają na tej drodze, to znaczy* jeden staje pierwszy, a drugi za nim i stoją tak w ciemności, która osłania twarze, więc: i spojrzenia wymienione w tej chwili, ale wydaje słowa, a także pewne gesty temu świadkowi spod brogu.
„Jezu, co ty chcesz zrobić...”
Znów słychać ich kroki, taplają się w tym błocie. A teraz ten sam głos mówi coś, czego świadek nie potrafi dosłyszeć albo zrozumieć, a zresztą te słowa giną nagle, zdławione gwałtownym śmiechem.
Wtedy — mówi Kanista — ja sobie pomyślałem. A jakżem sobie pomyślał, to już nie było siły, żebym ja tam ustał. Nie mogło być takiej siły, żeby mnie utrzymała przy tej zdradzie, jak ja sobie pomyślałem. Z miejsca dałem nogę stamtąd na przebój, przez łąki, aby precz, aby od tego diabelskiego śmiechu.
Więc to było wszystko. I nie słyszał żadnego strzału ani w ogóle ńic w tych ruinach, kiedy oni tam weszli. Zresztą kto go wie, może do samego końca kulił się przy brogu, aż do chwili, kiedy słuch uchwycił w ciemności i w ciszy zjeżonej mżawką jedną jedyną detonację, tak głęboko stłumioną, jakby w nim samym pękła napięta struna oczekiwania. I wtedy już na pewno dał nogę stamtąd i dra
łował przed siebie z płachtą wypchaną sianem, jakby to za jego uczynek ścigał go ten śmiech i to twąrde echo jakiegoś podziemnego ■Wybuchu. Wiedziałem, że nie zmyśla. Wystarczyło to, co powiedział o swoim strachu... Jest przecież nie stąd. Jemu także ciemność tutejsza zastępowała drogę. Tak jak mnie. Bo to gdzie indziej była taka noc, w której mogłem się ukryć; długo wierzyłem, że czeka na mnie przesycona zapachem kwitnącego łubinu, ze szczekaniem psów, z rechotaniem żab, ze znajomymi cieniami jabłoni pod oknem i pod niebem pełnym gwiazd, noc, do której mogłem uciec przed groźbą tych napierających tutaj ciemności. Wierzyłem, że zawsze, każdego roku i po każdej klęsce będę mógł wejść w nią, tak jak się wchodzi do rodzinnego domu. Ale czas naprawdę upływa i kiedyś spostrzegam, że zapach łubinu zwietrzał, cienie jabłoni utonęły w mętnej elektrycznej poświacie, młyn mechanicznych dźwięków starł naszczekiwania psów. Nie ma powrotów do takich nocy. Więc cofam się tutaj, bo tutaj jest powrót, czuję* że mogę tu wrócić, mogę wejść w te ciemności, dawniej odpychająco obce, a dzisiaj przyzywające swoimi głębinami. Nurt czasu, na którym beznadziejnie sterować, jakby zawrócił i znalazłem się niespodziewanie w tym pobliżu. A skoro się znalazłem, to będę szedł dalej za majaczącym cieniem.
y pi Chwileczkę — pochylam się do Kanisty.
Dopiero teraz zadzwonił mały dzwoneczek. — Pan powiedział, niech pan sobie teraz przypór mni ■— spokojnie, to jeszcze żaden trop, ledwie błysk światełka — mówił pan, że jak ten pierwszy głos odezwał się: „Nie mogę dalej”] to ten drugi powiedział: „Już odpoczniesz”. Więc proszę sobie teraz przypomnieć, czy on powiedział: „Już odpoczniesz”, to znaczy: „Już ty odpoczniesz” czy: „Już pan odpocznie”?
Kanista wytrzeszcza oczy, chwytam również drgnienie na twarzy prokuratora, Kanista wzrusza ramionami.
gnig Pan naprawdę wymaga, żeby człowiek po trzynastu latach pamiętał formę, w jakiej ktoś zwrócił się do kogoś w rozmowie podsłuchanej przypadkowo? -*■*- pyta prokurator i już nie kryje zawodowej drwiny.
— Niczego nie wymagam — mówię — tylko że pamięta się czasami najdziwniejsze rzeczy, niekoniecznie te akurat z głównego planu.
— Być może — cofa się prokurator -— no i co, panie Kanista?
— Ale — mruczy Kanista — patrzeć takie pany, jak już ciągnął człowieka kaźnić, to możeć jemu panował...
— Więc pan to słyszał?
— Tego ja nie powiem...
W drodze powrotnej prokurator podsumował wizytę:
— Właściwie wiemy już wszystko.
— Wszystko? —zdziwiłem się.
— Wszystko i jednocześnie nicdodał.
V'— Tak — zgodziłem się skwapliwie; bo ja
- nie wiedziałem wszystkiego, ale jednak coś już wiedziałem, a raczej przeczuwałem, że ' będę wiedział. Była więc różnica pomiędzy ;•. nami. Tymczasem nie chciałem jeszcze dzielić się z prokuratorem moim podejrzeniem, które nie obejmowało żadnej osoby, a tylko rzucało odrobinę światła w kierunku przeciwnym niż ten, gdzie błąkały się spojrzenia wszystkich zainteresowanych zagadką zbrodni. Wobec nagromadzonych ciemności tego światełka było tyle co nic; za to odczułem od razu gwałtowne zachwianie swojego odczucia sprawy, to poruszenie emocji, które nastąpiło najpierw, zanim jeszcze zrozumiałem, że w ogóle jakiś ledwie błysk coś tam wskazuje, i to poruszenie wciąż trwało, niepokoiło, jakby gdzieś głęboko w ciemności, we mnie rozlegał się dzwonek alarmowy. Tymczasem więc nie mogłem dzielić się z prokuratorem swoim wrażeniem, dopiero po tej wizycie w Brodnicy, kiedy coś się urealni, a liczyłem na to, wtedy powiem prokuratorowi, czego nie umiałem na razie nazwać. Prokuratora tylko na moment w trakcie samego przesłuchania Kanisty zelektryzował wymieniony pseudonim, teraz jadąc samochodem już mówi. niedbale o tej rewelacji. „Czarny” czy „Szary”, czy „Brudny”, a jeszcze „Rudy” albo „Siwy”, albo na przykład „Duży” czy „Mały” — równie dobrze można iść tropem któregokolwiek r- z nich. To znaczy któregokolwiek kryptoni-
mu. Bo okazuje się, że Czarny też nie wypłyń nął spontanicznie z pamięci świadka. To na pierwszym przesłuchaniu sam prokurator zapytał, czy wówczas tamtej nocy, nie padło jakieś imię albo.pseudo. Ale Kanista nie wiedział, co to znaczy. Więc prokurator wytłuma^| czył mu, rzucając dla przykładu kilka przezwisk, ą wśród nich właśnie Czarnego. Kanista wysłuchał bez słowa, za to przy pierwszej okazji wzbogacił swoje zeznanie. Najistotniej-, sze dla prokuratora jest jednak to, że tutaj w ogóle tropy konspiracyjnych pseudonimów prowadzą w próżnię. Zbadane wcześniej akta Urzędu Wojewódzkiego z czterdziestego piątego roku nie ujawniły żadnych śladów powiązań Niedzielskiego z Bezpieczeństwem. Z drugiej strony jego należenie po wojnie do tajnej organizacji wydawało się mało prawdopodobne. Na tym terenie terror wybuchnął dopiero wiosną czterdziestego szóstego roku, kiedy nagle objawił się wileński, repatriant Łupaszko. Do tego czasu, od dnia wyzwolenia, w całym powiecie grudzieńskim nie zanotowano ani jednego zabójstwa politycznego. Było parę samosądów na niemieckich donosicielach, parę krwawych obrachunków innego rodzaju, ale także za winy okupacyjne» W tym wszystkim nie maczała palców organizacja. Rodzime kadry konspiratorów z okresu wojny bez porównania były tutaj słabsze niż w onegdajszym GG. Mała komórka Gryfa Pomorskiego, ekspozytura AK z nieczynną siat
ką, kilku młodych ludzi, którzy podtrzymywali niejasne "wrażenie powiązań z patriotyczną efemerydą nazywaną w skrócie „Ostatnia Szubienica”. Żadna z tych grupek nie mogła pozwolić sobie na drastyczne akty zastraszania czy presji politycznej. Tym bardziej że ostry kurs wobec akowców trafił tutaj na grunt mniej drażliwy niż w Polsce centralnej i cała społeczność Grudzieńca nie brla- ła tak do serca spraw konspiracyjnych, uwikłana w pamięć mundurów feldgrau na grzbietach swoich synów, czasem mając zupełnie realne kłopoty z tą przeszłością. Wszystko to, zdaniem prokuratora, ograniczało do minimum prawdopodobieństwo politycznego podłoża zbrodni na Niedzielskim. Do partii Niedzielski nie należał. Prawda, że po powrocie z obozu, niemal nazajutrz, zgłosił się do pracy i zaraz postawili go na czele komitetu odbudowy szkoły. Ale na razie nie angażował się politycznie. Zresztą i przed wojną to, co robił, a ta działalność dawała się zauważyć, było nacechowane jego indywidualnością; dla każdego, kto dzisiaj wspomina go, reprezentował wówczas siebie, a nié jakąś siłę polityczną. Chociaż, jęśli się patrzy uważnie... Prokurator chce przez-to powiedzieć, że nawet w takim wypadku istnieje obiektywnie społeczna wymowa aktywności jednostki. Niedzielski z początku wyrażał swoją postawą tendencje jakby lewicy PPS, później bardziej prawicowe. Co nie oznacza, że trzeba podwa
żyć rys charakterystyczny tego człowieka, spontanicznie podkreślany przez wielu, ową zdolność napromieniowywańia sobą strefy! swojej działalności. W dwudziestym pierwszym roku dwudziestoletni podporucznik Niedzielski, odznaczony krzyżem Virtuti Militari, wraca do rodzinnego miasta. Jest w pułku jedynym oficerem miejscowego pochodzenia. Inni Pomorzanie służą w rangach kaprali i sierżantów; dostali belkę albo dwie wyżej stopnia w kajzerowskim wojsku. Niedzielski staje się w mieście kimś, już nie tylko z powodu wujka Fęglerskiego. Obywatele miasta, członkowie Bractwa Kurkowego albo Sokoła, przysiadają się do jego stolika w „Książęcym Dworze”. „Twoje zdrowie, panie leutnant...”, „Chłopie, aleś jest fajny wojak...”, „Patrzaj no, Kaczmarczyk, na tego kreuza...” Niedzielski przepija do starych, ale nie bardzo słucha, co mówią. A może właśnie oddycha atmosferą zwycięskiego powrotu przy kuflu piwa. Nie... Jeszcze ma przed oczami łuny nocą obiegające step, czuje zapach zmokłego igliwia i widzi trop księżyca w rzece podczas przeprawy. Jeszcze w nim nie umilkł jęk ranionego żołnierza, a rękom nie ubył ciężar martwego ciała. Jeszcze śni mu się bosonogi wróg, ściągający koszulę do egzekucji, świecący chudymi żebrami. Budzi się ze snu pełen wrzasku „hu- raa”, dławiąc się krzykiem w biegu, z którego spada do ogromnego leja. Być' może słabiej, już dociera do niego zapach ogniska i ukraiń
skiego sadu, i akacji po deszczu. Ale właśnie dlatego wsłuchuje się jeszcze pilniej w odgłosy swojego czynu. Więc to jest ów czyn młodości, wzlot, który wyznaczy skalę doświadczeń? To nie jest mało żołnierska próba umierania. Ale Niedzielski zdobędzie więcej. Stanie się człowiekiem, który tym prawdziwym czynem określi wobec samego siebie, kim ma być, zaprzeczy pospolitej kapitulacji i rozkładowi ducha. Na razie więc ledwie słucha tego, co mu świadczą przy piwie Maciejak i Kaczmarczyk, ale przepija do nich. To jego odpoczynek w świecie, gdzie panuje pieniądz-cnota, pieniądz-rodzina, pieniądz... Po roku otrzymuje drugą gwiazdkę i dowództwo batalionu. Typują go do Wyższej Szkoły Wojennej. Otwiera się perspektywa nie byle jakiej kariery. Ale na jesieni, wkrótce potem, jak Piłsudski odchodzi do Sulejówka, co zresztą nie ma z tym bezpośredniego związku, wybuchają w Grudzieńcu strajki robotnicze. Kiedy wydarzenia biorą obrót dramatyczny, do akcji wkracza wojsko. Na teren najcięższy, Grudzienieckich Zakładów Gumowych, w których załoga okupuje część fabryki, zostaje skierowany batalion Niedzielskiego. Co on wtedy myślał? Czy to, co się stało godzinę później, było już na tyle dojrzałe, czy zdecydował się postąpić tak właśnie, jak postąpił, już kiedy otrzymywał rozkaz, albo kiedy prowadził żołnierzy z bronią ostro nabitą przez wyludnione ulice przeciwko tłu
mowi cywilów? Bo sam czyn trwał krótko/ ten czyn, który określił go nie tylko wobec siebie samego, ale i w oczach miasta. Jest on tylko nagłym olśnieniem, błyskiem mimo-; wolnej decyzji, skurczem mięśni, aktem za* skoczenia dla działającego? Krótkim spięciem wywołanym przez iskrę strzelającą z naładowanego powietrza? Czy raczej jest wewnętrzni nym zwarciem, kierowaną eksplozją siły gromadzonej przez człowieka od dawna? Jak było w tym wypadku? Gdyby to można odgadnąć, zanim pójdzie się dalej jego śladem z tego miejsca zaznaczonego krzyżykiem w każdym opowiadaniu. Ale nie można... Więc znamy, tylko schemat: Kiedy starosta wyskakuje ze swojego samochodu, bo naturalnie musiał tam nadjechać czarnym fordem, podobnym do karawanu, i przed frontem wojska z bronią, u nogi krzyczy: „Niech pan strzela! Dlaczego pan nie strzela, poruczniku?!”, a z trzech stron, bo i od zabarykadowanej bramy fabryki, i od obydwu zaułków, gdzie się zgromadziła młodzież Madery, lecą na żołnierzy grudy ziemi, szuter i kamienie, porucznik Niedzielski bierze reprezentanta władzy za ramię i mówiąc coś prowadzi opierającego się z powrotem do czarnego automobilu. A w chwilę później, kiedy wbiega pluton policji, bo oczywiście jest tam policja, i błyskawicznie rozwija się W luźny szereg, aby w postawie „klęknij” repetować karabiny, a jakiś komisarz na skrzydle podnosi ramię:
v,pluton!” i zaraz rozleje się krew ludzi skłębionych za niską barykadą z beczek, w tej sekundzie furii i przerażenia, w ciszy, która ścisnęła mózgi, pomiędzy tą oniemiałą barykadą a wylotami luf na nią skierowanymi wyrasta właśnie on w hełmie ze srebrnym orłem, z krzyżem Virtuti, w niedbałym rozkroku, z rękami w tył założonymi, twarzą do tych wylotów luf, i w tej sprężonej na całe miasto crszy, całe miasto aż po brzeg Wisły, po Tarpno i po Księże Góry, słyszy jego zimny głos: „No to strzelajcie, luje!”
Już po tygodniu był w cywilu. Nie został zdegradowany ani skazany na twierdzę, pewnie dlatego, że wojsko weszło jednak na teren fabryki. Ale karierę miał złamaną. Wtedy jeszcze nie wszystkim tak bezwzględnie zaimponował jego czyn. Przecież naruszył dyscyplinę, to zaś nie idzie pochwalać. Ale po czterech latach wraca do miasta z dyplomem magistra historii i z nominacją na wicedyrektora gimnazjum. Jest po przewrocie majowym, dawni koledzy proponują mu jakby powrót do służby czynnej, odmawia jednak, zjawia się w mieście rodzinnym, otoczony aurą bohatera i zwycięzcy...
—- Chwileczkę -«-■ przerwałem prokuratorowi — więc mówi pan, że wojsko weszło wtedy na teren fabryki?
No właśnie. Po kilku godzinach. Coś tam wytargowali z zarządem. Jednak... Rzeczy-
wiście, ten epizod rozładował bojową postawę strajku.
| — Chce pan przez to powiedzieć...
— Nie chodzi o inteneje Niedzielskiego. Ale obiektywnie jego działanie...
— Sprawiło, że nie została przelań#, krew... —»kończę.
— No tak, pewnie...
—"I przecież dlatego tylko stanął tam naprzeciwko karabinów.
— Z pewnością tylko dlatego — zgadza^ się prokurator.
A ja nie wiem teraz, dlaczego podsunąłem mu tę wątpliwość. Jeszcze trzy godziny przedtem nie przyszłoby mi to do głowy. Zanim nie zachwiało się we mnie ddczucie sprawy, nie rozległ się w ciemności dzwonek alarmowy...
Wracaliśmy do miasta okrężną drogą obok cmentarza. Nie umawialiśmy się wcześniej, ale przed bramą zgodnie pochyliliśmy się do kierowcy. Czarny żwir chrzęścił pod nogami, szliśmy wśród białych aniołów, kamiennych krzyży, czarnych płyt ze złoconymi wersetami; czułem przez cierpką zbutwiałość zapach zieleni; trawa kiełkowała na ścieżkach i na stokach mogił, drzewa puszczały soki, łzawiąc siwe pnie, a obrzmiałe pąki rozsadzały brązowe napletki i wykwitały błękitnobiałymi kłębami. Na ziemi cienie, ale wyżej pełno słońca i ten ciepły odblask nasyca powietrze aż do gruntu. Na drzewie czarny kos, mieniący się w tym świetle fiołkowym połys
kiem upierzenia, wygwizduje całą gamę i trzepie zapamiętale skrzydłami, i opisuje kółka żółtym dziobem. Zgniłozielona pleśń na kamieniach pełznąca ze szczelni grobowych, i ona opalizuje. Słoneczno-gorzki zapach tui... Poczułem, że prokurator plącze krok, jakby chciał stanąć. Obejrzałem się za jego spojrzeniem w lewo od głównej alei pomiędzy krzyże i nagrobki i zobaczyłem czarno ubraną kobietę, zwróconą do nas plecami, w miejscu gdzie te pomniki rozstępują się i wydzielają rodzaj polany w szaropiennym lesie z kamienia.
Niedzielska— ściszyłem głos.
Prokurator wzruszył ramionami.
— To jego kwatera?
— Jego — odparł. — To nie jest Niedziel- ska igi dodał.
Kobieta stała bez ruchu, tak nieporuszona, że gdyby nie tyle słońca, .można by ją wziąć za jedną z nagrobkowych postaci.
■-r* Lepiej poczekajmy... — Ale prokurator już skręcił z alei na ścieżkę ku kwaterze. Widziałem teraz profil czarnej sylwetki, ciągle tak samo nieporuszony, że tylko tę nieruchomość dostrzegałem.
— Zaczekajmy — powtórzyłem. Ale prokurator parł bez słowa naprzód. Byliśmy nie dalej niż o dwadzieścia kroków od niej, kiedy się odwróciła. Twarz miała bardzo bladą i tę bladość podkreślały Ciemne oczy, wpatrzone w nas. Miała na sobie czarne palto ze staro
świeckim, wylińiałym futerkiem dookoła szyi, zawiązanym w płaski węzeł nad bar-, kiem; z góry ocieniał czoło kapelusz z czarnej słomki w kształcie dzwonu. Chciałem zatrzyj mać się, ale coś mocniejszego popychało mnie i mimo że się opierałem, powoli szedłem wciąż j w głupim milczeniu, przedrzeźnianym przeżf jakiegoś dzwońca z krzaków. Ciągle nie spuszczała z nas tego nieruchomego, ciemnegoi Wzroku. Szukałem właściwego gestu, już miałem się ukłonić, kiedy odwróciła się, tak jakby nagle odgadła, kim jesteśmy, i ruszyła w przeciwną stronę wąską ścieżką między grobami, podpierając się laseczką, która jednak wcale nie wyglądała na nieodzowną dla niej pomoc w chodzeniu.
Więc jednak to Niedzielska — mruknąłem.
— Ale Maria, jego pierwsza żona — prokurator patrzył wciąż za niknącą wśród krzyży i figur.
-r- Nosi żałobę — zauważyłem bystro — musi go jeszcze kochać.
Albo nienawidzić^- odrzucił prokurator, kierując wzrok na pielony kopiec wieńców, przetykany czerwienią wstęg, bielą i czerwienią goździków, róż i gladiolusów. — W każdym razie coś ją z nim wiąże. Mamy teraz dwie wdowy.
— Dawno przecież się rozwiedli — stwierdziłem.
Ir— To on się rozwiódł — odparł prokurator — a ona, widzi pan...
|t— Zwyczajnie przyszła na grób bliskiego kiedyś człowieka. Kiedyś... •— powtórzyłem. Prokurator wzruszył ramionami.
H — Ten, co tutaj leży* jest jednakowo daleki od tego, co było trzydzieści lat temu, jak i trzynaście. Albo bliski. Dla każdego dostępny.
— To już raczej dla nikogo — odparłem.
— Na to samo wychodzi. Miał tylko jedną żonę w każdym okresie. A teraz ma jednocześnie dwie wdowy... — urwał...
Patrzyliśmy na te wieńce i na prosty dębowy krzyż z blaszaną tarczą, zapisaną jakby pazurem umaczanym w smole. Dzwoniec namiętnie turkotał w bukszpanie, aromat świer- czyny parował ze stosu zieleni, ślizgałem się spojrzeniem po tych dowodach pamięci z wyzłoconymi literami. To prawda, pomyślałem nagle, teraz, kiedy go nie ma, można wyciągać dzień pod dniu z jego życia, wyszarpywać kawałek po kawałku, w dowolnej kolejności. Nie być ęM. oznacza nie mieć tej jednej chwili: terąż i tutaj. Tej j-ednej chwili, która ożywia przeszłość w formie ciągłości istnienia. Kiedy tej jednej chwili zabraknie, przeszłość rozsypuje się. Robaki stoczą ciało; przeszłość w czynach i myślach stanie się łupem myśli
i czynów cudzych, rwących każdy w swoją stronę jakiś strzęp tego bezwładnego wczoraj. Tak zwane wielkie dni i małe... Może
właśnie małe przetrwają dłużej, choćby w pamięci kochających. Ale co ocali tamte? Nic...
— To nieprawda! — zakrzyknąłem nagló półgłosem, ponieważ stanął mi w myśli Piotr. f
— Proszę? — odezwał się zdziwiony prokurator.
— Myślę — powiedziałem wolno — że nie wszystko z jego życia jest już tylko taką miazgą, którą można dzielić dowolnie. Że jest chyba coś, co dalej płynie, jakby tym samym nurtem czasu co my, razem z nami. Myślę także ciągnąłem — że skoro był człowiekiem znacznym przez swoje czyny, to nie tylko my wybieramy sobie z. niego, to także one, te czyny, wybierają sobie nas, czasem mogą kogoś zaskakiwać i wtedy padają na coś takiego w nim... — urwałem, i tak tyle się ze mnie wypruło; zakończyłem — na coś ukrytego...
— I wtedy? — prokurator wgłębił wzrok w zieleń na grobie. -Hs* Co wtedy?
— Różnie — odparłem — praktycznie najczęściej nic... Chociaż czasami może to znaczyć tyle co zwycięstwo, i więcej: tyle co ocalenie...
To nie było trudne do odgadnięcia. Dla gościa obznajomionego chociaż trochę, tak jak ja, z mechaniką rozgrywek na prowincji. Co
prawda mener tej gry niedawno zaliczał się do szczebla centralnego aktywu, tutaj jednak, co mnie-zaskoczyło, miejscowe sprawy wciąg- nęły go tak, że przez cały wieczór nie mogłem poza nim wypatrzyć dawnego Benka Rufina. Lokal był nastawiony obecnie na nowoczesność. Rzuciłem jakąś uwagę na temat obowiązującego stylu, Rufin zaś odpowiedział z tajcą powagą, że musiałem od razu spojrzeć inaczej na tę' kombinację marmuru i plastyku, wieńców gipsaturowych pod sufitem i wężo- wiska kolorów,na ścianach. Z miejsca dał mi do zrozumienia, że traktuje najzupełniej serio wszystko, co dotyczy tutejszego życia, i z góry odczułem niewłaściwość protekcjonalnego traktowania prowincji, czego na razie w minimalnym nawet stopniu nie przejawiałem. Orkiestra grała bardzo głośno, a na przedzie estrady, jak z odpływającego pokładu, wyciągała nagie ramiona dziewczyna w kolorowej spódnicy na sztywnej halce i starała się przekrzyczeć perkusję. Te nawoływania chwilami nawet docierały do nas. Na parkiecie w półmroku pod wygaszonymi nastrojowo światłami kłębił .się tłum tańczących.
— Ludzie żyją tutaj normalnie i bawią się normalnie — tłumaczył Benek-szef — tylko z perspektywy warszawskich kawiarni cała Polska wygląda jak dzika knajpa na bezdrożach. On, Rufin, nie miał nic wspólnego z warszawskimi kawiarniami. Przytakiwa- j^^muobłudnie. Dopiero tutaj, w bezpo
średnim kontakcie z życiem, człowiek odzylj skuje sensowne proporcje zjawisk. Co on mógł odzyskiwać? Zdaje się, że epoka minęła od czasów, kiedy Benek-szef oceniał życie! „normalnie”. Podniósł stopkę, zachęcając mnie do naśladowania, i szybkim ruchem wlał w siebie porcję żubrówki. Pił ostro, ale wódką \ łagodnie wsiąkała w komórki organizmu nie przesyconego alkoholem. W tym piciu także ujawniało się nowe oblicze Rufina. Łysy inspektor kuratorium pociągał z kieliszka wstrzemięźliwie i tak samo ostrożnie się odzywał. Benek-szef był, zdaje się, dla niego imponującym okazem anioła strąconego z bardzo wysokiego szczebla centrali. Dla Benka zaś inspektor siedział przy tym stole opuszczonym przez resztę towarzystwa, które tańczyło, jako jedyny w tej chwili swojak, świadek prawdy życia tutejszego przeciwko warszawskiemu kłamstwu. — Mój ojciec był, proszę was, szewcem-kamasznikiem, niedaleko stąd, w Nieszawie. On mi powtarzał nieraz: „Benek, ty sobie możesz wierzyć, że człowiek tak się do podkładki zmieni, a ja ci gwarantuję, tak czy tak, zawsze będzie chodził na dwóch nogach, nie na jednej i nie na trzech’^— Już
i ojciec się odnajdywał. Parę lat temu nie miewało się jeszcze takich ojców, podejrzanie drobnomieszczańskich szewców.
— Na dwóch nogach — powtórzył inspektor — to dobre.
— Ojciec był prawdziwy rzemiecha. Gdy
bym parał się literaturą, należałoby napisać książkę o moim ojcu — znów poderwał nas do wódki, unosząc stopkę i patrząc w oczy najpierw mnie, a potem inspektorowi.
— Każdy pisarz powinien napisać coś
o swoim ojcu. Ale ci nasi literaci to tak, jakby się urodzili ze sztucznego zapłodnienia. Mam rację?
— Naturalniej#!- odparłem — to od razu widać, że wyhodowani są wszyscy w butelkach, na spirytusie. — Prześliznął się po mnie wzrokiem; to było dawne spojrzenie Benka- -szefa, „raczę oko”, znane z rozmaitych odpraw i narad.
— Nie powiedziałem, że wszyscy.
Orkiestra, jakby się zadławiła spazmatycznym dźwiękiem, zamilkła, nad parkietem zgasła różowa fatamorgana. Tłum tańczących stanął w wyblakłym świetle, ktoś jeszcze klaskał, ale pierwsze pary rozpoczęły już odwrót pomiędzy stolikami.
-—I nie twierdzę, że tylko literaci — podjął Rufin. — Są środowiska, gdzie kompleks bękarta występuje silniej. U literatów i to nawet nie jest prawdziwe...
— Kompleks bękarta — powtórzył inspektor — bardzo ciekawe. Jak należy to rozumieć?
— Zwyczajnie- — odparł Benek — jako utajoną nienawiść do dzieciństwa.
— Rufin, co ty wiesz o dzieciństwie..»- — stała nad nim Julita, jego żona, za nią ukazał
krótko ostrzyżoną głowę partner tej kobiety*] Rufin zamilczał, omijając żonę spojrzeniem. I
— Nic nie możesz o tym wiedzieć — dodała — nic — w głosie jej zasyczała mściwa nuta.
— Jedno choćby — Rufin odwrócił się i pochylił do mnie, jakby ignorując samą obec-, ność Julity —- zauważcie, jak się ten kompleks wyraził u Gorkiego. Przeciwstawieniem matki-bohaterskiej proletariuszki i ojca-łaj- daka pijaczyny. A przecież to nie była powieść jak każda, tylko oficjalna ewangelia ty- powości.
Przy stole zrobiło się teraz rojno. Wejroch mrugał do mnie, wyglądał na żawianego, mil- czkiem rozlewał wódkę, a drugą ręką zabawiał efektowną blondynkę. Nad olśniewającym dekoltem chylił również głowę krótko ostrzyżony partner Rufinowej. -
— Nie krępuj się -^.cedziła Julita — ekspozycja jest z pewnością bezpłatna.
— Zazdrosna?
— Ja? — spojrzała na niego, unosząc wysoko czarne, podrysowane brwi —o ten biust? -*i~ No wiecie...
Blondynka wzruszyła białymi ramionami.
— Za piękne biusty! — wyrwał się Wejroch. Inspektor zagulgotał jak perliczka. Wypiliśmy; Julita wstała.
— Pójdzie się pani poprawić? zapytała blondynkę.
Szły przez salę, jedna w blasku swojej ato
mowej urody, lekkim falowaniem bioder, jakby odpychając, przyciągała spojrzenia mężczyzn, druga, też jeszcze atrakcyjna, przynajmniej z tej odległości, mieniąca się w srebmo- -czarnej łusce superkreacji, na pewno zdobyczy któregoś z ostatnich reporterskich wojaży. Z tej odległości zupełnie młodo wyglądała. Fryzurę miała podpiętą z tyłu i spiętrzoną kunsztownie, co trochę wysmuklało niezbyt wyciągniętą sylwetkę. Czarne włosy opalizowały srebrnymi iskrami szychu. Jeszcze pięć lat temU nosiła uczesanie a u natural. Widywało się wówczas na rozmaitych naradach tę znakomitość zaangażowanego ruchu wydawniczego ubraną w proste półmęskie bluzki, zawsze w samym oku zebraniowego cyklonu, przyciągającą uwagę nie urodą, lecz partyjną postawą, wyższym stopniem wtajemniczenia, jakimś wyjątkowo intymnym związkiem ze sprawą. Zmieniła, się od tamtych dni... A może właśnie wcale się nie zmieniła... Zresztą nie mogłem o niej tak jednoznacznie myśleć, jak przedtem, zanim się dowiedziałem o historii z dzieckiem. Tymczasem interesowała mnie rola sławnej Julity w tak zwanej sprawie Niedzielskiego. To znaczy w tej podjazdowej walce, którą na łamach swojej gazety Rufin prowadził przeciwko Nikielowi; w komedii politycznej intrygi, motanej wśród dekoracji sensacyjnego i historycznego dramatu, bo tylko kostium i akcesoria, i jakieś odpryski faktów były wzięte stamtąd, cały
zaś komentarz i „sens moralny sztuki” dotyczyły dialektyki aktualnych rozgrywek politycznych w Grudzieńcu. Przekonałem się już, że Rufina naprawdę nic nie obchodzi ta| jemnica śmierci Niedzielskiego; może dlatego,' źe okupację przeżył oddalony o siedem tysięcy kilometrów od kraju, na stepie żółtym jak maligna w tyfusie, albo bezkreśnie białym, sam wśród płaskonosych pasterzy i ich wielbłądów, i tak niewiele teraz odczuwa, bo jeśli nawet usiłuje rozumieć, w co wątpię, to w każdym razie nie czuje tego, co się tutaj stało. Ale ten niezawiniony daltonizm nie był chyba najważniejszą przyczyną Rufinowego stosunku, a raczej braku stosunku do wczorajszych wydarzeń. Wejroch miał rację, kiedy mówił.o tym, że Rufin traktuje przeszłość jako materiał do obróbki dla zręcznego polityka. A za takiego on, Benek-szef, uważa się nadal. Świadczy o tym samo podjęcie tej dosyć ryzykownej kampanii w gazecie z okazji wspomnień o Niedzielskim. I wygląda po dziesięciu dniach, jakby opłacała się taka śmiałość. Awantura z Zimnochem u „Grabarza” i demonstracja pod komendą milicji nie wywołały dalszych ekscesów; księża nawet jakby się cofnęli wobec akcji partyjnej prasy
i chociaż zapowiadano, że na niedzielnych kazaniach odezwie się głos Kościoła w związku z odkryciem w ruinach, to przecież żaden fa- rosz nie poruszył tego tematu. Strzał Rufina miał być jednak dubletem. A nawet więcej:
podwójnym trafieniem z jednej lufy; przy czym dla postronnych widoczny był tylko ten pierwszy cel, jakby legalnie uznany, zdawało się, że wyłącznie do niego mierzy organ wojewódzki, natomiast trzeba było orientować się w sposobach tego rodzaju łowiectwa, żeby, przejrzawszy teren odstrzału, dojrzeć drugiego jelenia. Zresztą przeoczały go na razie nie tylko osoby postronne. Wejroch, który sam wziął udział, i to niebłahy, w tej imprezie, pisząc swoje artykuły, także nie ogarniał całego obszaru łowiska. To znaczy: dotąd nie ogarniał. Pomyślałem o tym dlatego, że teraz, patrząc, jak po cichu się zalewa, przechwyciłem kilka jego spojrzeń posłanych w stronę Rufina. Była w nich obudzona nagle podejrzliwość.
— Wypijmy za prawdę, szefie — mówi do Rufina i podnosi kieliszek napełniony po brzegi, a ręka nawet mu nie drgnie i wódka na powierzchni polśniewa jak rozpuszczona kulka rtęci.
— Za prawdę bezwzględnie należy wypić — odpowiada Rufin z lekkim uśmiechem.
— Ale ja piję za jedną prawdę — ciągnie Wejroch i ta dłoń jak wmurowana tkwi w powietrzu, i ani jedna kropla nie spłynie po szkle, chociaż w głosie Wejrocha już słychać małe zamieszanie;
1 -A Za tę małą prawdę, którą odkopujemy, to jest, naturalnie, ja odkopuję z ruin, z tego dołu, mimo woli. Tak jest, szefie, jednak od
kopuję... — urywa, wzrok mu sztywnieją! okrągłym ruchem wlewa w gardło zawartość kieliszka. I znów nieruchomieje, tylko- dłoń jego spoczywa teraz przy talerzu z płatem szynki w sosie majonezowym.
— Odkopujcie — mruczy Rufin i zdejmuje trzeźwe spojrzenie ze stężałej w postępującym zamroczeniu twarzy Wejrocha. — Odko? pujcie — powtarza w przestrzeń obok mnie.
— Pan przecież nie wierzy, żeby to dało jakiś wynik — mówię.
— Co takiego?
— Śledztwo w sprawie tej zbrodni.
— Każde śledztwo musi dać jakiś wynik — stwierdza Rufin i znów wyrozumiale się u- śmiecha.
— Pewnie... Ale nie o to chodzi. Nie o bieżący efekt zamieszania. Bo to też można nazwać wynikiem.
— Tylko o przeszłość?
O prawdę — mamrocze Wejroch.
— O przeszłą prawdę? formułuje Rufin wciąż z tym swoim niestrudzonym uśmieszkiem.
— Wypij my mówi Wejroch, a Rufin spełnia wezwanie pośpiesznie, jakby ścigał Wejrocha, i nie tylko Wejrocha.
Wiadomo, do czego to zmierza. Dó czego chce mnie użyć. Tak samo, jak tę swoją siłę terenową, w tej chwili, chyba pod wpływem alkoholu, zdradzającą, że też zaczyna trochę rozumieć. Właściwie świetnie się tym ba
wię. To dość ucieszne, kiedy uda się przejrzeć, chociażby mgliście, zamiary tego, kto prowadzi jakąś grę i myśli posłużyć się tobą w tej partii, a ty masz w tych stronach coś zupełnie innego do zrobienia, tamta sprawa nie jest twoją sprawą, i dlatego ty właśnie jesteś górą. Zostałem tak jak Wejroch wkalkulowany do rozgrywki z podobnym zadaniem, tylko nie na skalę wojewódzką, lecz ogólnokrajową. Widać więc, jak ciągnie do lasu tego wilka z lekko przetrąconym krzyżem. Wielka polityka... Czy można o niej zapomnieć w maglu powiatowych intryg, jakichś dziwacznych sporów o budowę tysiąclatki? On przecież potrafił zawsze odkrywać dialektyczne sprzeczności, wywodzić istotę rzeczy, wprowadzać ogólny wniosek z każdej wypowiedzi na naradzie. Więc i tutaj nie było dla niego jednorazowych zdarzeń, w których także przypadek ma coś do powiedzenia
i jest klimat przemijania. Nic z tego. Zamiast zdarzeń były przejawy. Owszem, istniały fakty, ale jako odbicie pewnych tendencji, jako ogniwa w łańcuchu znaczeń. Wielkość polityki dla takich jak on nie jest wymierna według obiegowej skali spraw, oń sam ma przecież w głowie taką aparaturę do odkrywania istotnych wielkości. I trudno tutaj mówić
o zapomnieniu; polityka to on, a on właśnie przeczy podziałowi na małą i wielką politykę. Dlatego każda sprawa, którą Rufin zajmuje się na tej prowincjonalnej scenie, stanie w ta
kim świetle, że cały kraj będzie ją obserwował. A więc jestem mu potrzebny jako maj*| ster od punktowego reflektora. Już teraz wiem, że w tej decyzji przyjechania tutaj, zapadłej nagle pod naporem pamięci, w posta-J nowieniu, które uważałem za czysto intymny odruch, jest jednak element obcy, składnik woli Rufina. Jego przyjaźń z dyrektorem programu... Dziwiłem się trochę, kiedy programowy tak mnie dopingował do tego wypadu. Teraz się orientuję... Tylko jeszcze chciałbym przekonać się, czy Julita maczała palce w tym wszystkim. Frajer Wejroch! Już zgaduje, że został napuszczony, a to bardzo nieprzyjemna świadomość. Ma prawie dosyć... Jeszcze ze trzy, cztery kolejki i ciekawe, co zrobi: zdrzemnie się nad stołem czy może powie coś swojemu szefowi... Jesteśmy dla Benka obydwaj pionkami w jego rozgrywce. Mnie chyba nawet wyznaczył rolę jakiegoś laufra albo konia. W tej rewanżowej partii. Czy to jest gra ambicji? Czy chodzi tylko o odbicie do zwycięskiego powrotu na społeczną arenę? A więc całe zaangażowanie Rufina w tutejsze sprawy byłoby pozorne... Za mało go znam
i nie wiem jeszcze, czy to podkreślanie doniosłości miejscowych zajęć i te uwagi o satysfakcji z tej roboty, których tyle się nasłuchałem, są rodzajem dymnej zasłony dla przygotowań odwetowych, a także maską kryjącą kompleks klęski... Może być i to, ale czuję, że jest w tym również jakaś prawdziwa
nuta odnajdywania. Czego? Smaku młodości? Samego siebie? To dlatego, że we mnie rezonu je ta struna. Odnajdywanie różnych zgubionych treści... I właśnie tutaj, na tej chłodnej ziemi, czuję sam i zdaje mi się, że rozumiem jego szczere usiłowanie, żeby się dobrać wreszcie do utraconej ojczyzny. Tu właśnie, gdzie objawia się zimna i dwuznaczna jej wzgardliwość, prawie obcość. Żeby tutaj jej dopaść... Zresztą jedno nie wyklucza drugiego — ta próba odnajdywania nie eliminuje tamtej gry ambicji, posługującej się dymnymi zasłonami — jedno i drugie jakby się uzupełniało: przeciwieństwa przyciągają się, duchowa obecność Rufina uwyraźnia się we wzajemnym przenikaniu sprzeczności. Zawsze warto stosować niezawodny oręż dialektyki wobec samego mistrza metody. Tak czy tak — naciska sprężyny. Widzę teraz, jak jego rola w sprawie Niedzielskiego polega właśnie na uruchamianiu mechanizmu. Nie znam jeszcze wszystkich elementów sporu o tysiąclatkę. Budowę rozpoczęto przed rokiem. Ma to być wspaniały pomnik polskości i kultury narodowej. A także owoc rozbudzonej aktywności obywatelskiej. Akcję na rzecz tęgo czynu społecznego zainspirowała gazeta Rufina. To był jego pierwszy akt obecności w nowej roli. Wejście z rozwiniętym sztandarem na teren, gdzie wielu spodziewało się po nim milczenia i wyniosłej powściągliwości. Oglądałem w redakcji rysunki i makietę tego budyń-
ku, a właściwie kombinatu szkolnego. Dużo szkła. Nowoczesne, efektowne i jakby wielko! miejskie. Dzieło znanego twórcy, którego Rufin zachęcił do wzięcia udziału w konkursie: Kto mógł potem oczekiwać, że Rufin odstąpi od takiej sprawy? Że wycofa się z akcji, a tym samym zgodzi na to, że jego pierwszy krok tutaj nazwany będzie porażką? Rola Niedziel** skiej w tym wszystkim... To, co najważniejsze dla przebiegu sprawy... Jej przejście na stronę Nikiela w sporze z Komitetem Budowy, uzna-' ne za jaskrawy dowód... Czego właściwie? „Wszystkiego”, ' wykrzykiwał do Wejrocha magister Królewicz. „Zdemaskowała się”, „...starych powiązań z pewnymi siłami w aparacie...”, stwierdził Rufin. Pierwsza spośród grona nauczycielskiego swojej szkoły opowiedziała się przeciwko lokalizacji i projektowi budynku. Jedna szkoła-pomnik, wielki ośrodek promieniowania kultury, czy za te same pieniądze dwie na skrajach miasta, obie równie skromne, bez- pedagogicznych perspektyw, jakie stwarzają nowoczesne rozwiązania, rozmaite gabineto-pracownie zamiast tradycyjnych klas. Taki spór mógł być zupełnie rzeczowy. Tylko że nie był...
— Od początku stawiano jasno, że szkoła otrzyma imię Michała Niedzielskiego — tłumaczył Rufin — a jednak ona przyłączyła się do rozrabiaczy.
— Mogła mieć zwyczajnie swoje zdanie.
Rufin się uśmiecha. To znaczy: jego nie
strudzenie tlejący uśmieszek rozjarza się, nasyca krótkim błyskiem źrenice i znów tężeje na rozciągniętych wargach.
— Więc co? — pytam. — Dlaczego ich poparła?
.■ W tej sprawie nie chodziło o meritum... — rzuca Rufin.
— Obydwu stronom? — pytam.
— Powiedzmy. Z tym, że oni mieli swoje bardzo określone cele, a dla nas od pewnego momentu wysunęła się kwestia zasady. Należało bronić zasady społecznej samorządności, kiedy już ją zaatakowali.
—- Spór o zasadę bąkam.
- — Ale nie dla Nikiela — odrzuca Rufin. — Nie dla nich. Oni od samego początku celowali w upatrzonego człowieka.
— Ona też miała coś do was?
— Co to znaczy mieć do kogo? Osobiście tutaj do mnie nikt nic nie miał. Wiecie przecież, jak jest. Czy trzeba coś mieć do kogoś, żeby go kończyć? A co do Niedzielskiej, to w jej sytuacji każdy krok nabiera podwójnego znaczenia.
— W jej sytuacji... — powtarzam. — Myślicie o obecnym stanie. Wtedy jeszcze nié było dla niej żadnej sytuacji.
Nie było? Tak sądzicie? Ja nie wiem... — ścisza głos, ale tym tonem wyraża właśnie swoje przekonanie. Przekonanie kucharki; Oczywiście on nie jest taki. Nie wierzę, żeby Rufina podniecał romansowy wątek sprawy.
Zawsze znajdował dla wszystkiego ostateczne wyjaśnienie w dialektyce zjawiska. Dla każdego błędu redaktora i dla grzechu sekre-: tarki. Zdaje się, że nic nie było tak dalekie od niego, jak rozumienie kogokolwiek przez odczucie impulsów jego postępowania. To musiało mu' pozostać. A jednak tutaj chce się zniżyć do poziomu wyobrażeń miejscowego szarego człowieka, próbuje wniknąć w sferę gwałtownych uczuć, namiętności, zbrodni. W ten sposób można także pielgrzymować do dawno utraconej ojczyzny. Zdaje się, że nie ma w tym usiłowaniu ani trochę szczerości, w tej próbie poddania się ciśnieniu prymitywnych wyobrażeń. Zmusił się jednak
i wstąpił na śliski teren tropem naj wulgarnej szej plotki. Bo właśnie za taką poszedł. Konsekwentny dialektyk, który do niedawna nie wiedział nic poza determinizmem losu.
I od razu idzie za ciemną plotką i nagle jego strzelista myśl zaczyna kołować w dzikiej scenerii kryminału.
— Chwileczkę — Wejroch podzwania widelcem w karafkę — proszę się zatrzymać. Zatrzymajcie się, mistrzowie — krawat przekręcił mu się, a rozszerzone źrenice szukają nas po kolei przy stole. Przymierza drętwe spojrzenie do swojego szefa. — Pan sobie nie wierzy, dla pana to mydło. Mięta... Ja wiem, redaktorze. Was to nie dotyka. A dla mnie to jest problem... Zrobił się problem, jak napuściliście frajera na wodę. Teraz jest problem.
Ja to rozrobiłem... I teraz powinienem wiedzieć... Pan to rozumie, mistrzu? — przerzuca wzrok na mnie, wcale nie jest taki bardzo pijany, odwraca się znów do Rufina, i — Dowiem się. Bo teraz już go nie zostawię w tym dole. Nie jestem cmentarna hiena. Ale jest problem. Jestem po jego stronie.
— Po czyjej? — odzywa się inspektor. — Nie rozumiem.
— Niedzielskiego — rzucam.
— A któż jest przeciwko niemu? — pyta spokojnie Rufin. — I co znaczy „być przeciwko umarłemu”: szkalować pamięć?
||pj» Rajfurzyć pamięcią — odpala Wejroch, zdaje się, że wódka wcale nie zamracza go — bo tutaj nie szkaluje się pamięci, tylko się rozgrywa. A ściślej: nie szkaluje się wprost, bo jednak jak nazwiemy podkopywanie dokoła niego, w najbliższym otoczeniu?
Benek-szef milczy. Nie cofnął nawet przytłumionego uśmiechu.
¡Pili Jestem po jego stronie. Muszę być, bo ja to rozrobiłem. Ja sam..^ Wejroch wypija nagle swoją wódkę, nie oglądając się na towarzystwo. — A wyście napuścili frajera — kończy, napierając spojrzeniem na Rufina. Rufin za tą zasłoną uśmiechu jakby się ugiął, chwytam jakiś przebłysk niepewności w jego oczach. Albo się zbiera do skoku. Zawsze widywałem go w ataku. Są tacy pięściarze, którzy potrafią tylko przeć naprzód; w obronie gubią się. Słyszałem Rufina nacierającego w
roku czterdziestym ósmym, potem w pięó^ dziesiątym pierwszym, potem w pięćdziesią- tym szóstym... Czytałem jego artykuły, śły-j szałem go mówiącego przez radio, zabierającego głos na zjazdach i naradach; zawsze atakował. Dopiero teraz pierwszy raz widzę go w obronie. To jest tylko drgnienie, moment zachwiania i ten niezgrabny unik odpowiedzi.
v — Ja? Dlaczego zaraz napuściłem? A zresztą do czego są powołani redaktorzy?
Małe ugięcie się, ale nie uszło mi, bo nawet taki przytłumiony odruch przebija warstwę ochronną namaszczenia, tego specjalnego immunitetu, który otaczał go nie tylko podczas wystąpień publicznych. I nagle drobna rysa odsłania perspektywę. Myśl o tym, co nie należy do sfery zawsze zwycięsko postępującego naprzód rozwoju, tylko o tym, co jest najzupełniej osobiste, zapadłe w ciemność przemilczania. Myśl, o klęsce... O rzeczy nie przetopionej, bo nie dającej się przetopić na paliwo doświadczenia, które niesie życie jego i moje, i czyjeś jeszcze, po orbicie wspólnych dążeń. O rzeczy nie przetopionej i leżącej głęboko w nim, tak głęboko, że można tylko zgadywać, czym jest, z jakiegoś pojedynczego przebłysku, rozpoznawalnego wówczas, kiedy i we mnie czernieje podobny kamień. Tą rzeczą może byó biały, żebrowany czarnymi belkami mur albo kawałek suchego chle- ba, albo kartofel. „Głupi, czy to przed wieka
mi człowiek zabijał dla kromki chleba?” — pamiętam jego uwagę na jakimś zebraniu parę miesięcy temu, kiedy atakowano nihilizm czyichś wojennych wspomnień, poczernianie' obrazu bohaterskich zmagań narodu. I zaraz potem powtórzono mi katorżniczą opowieść Rufina o tym chlebie. Nie była to żadna anegdota, tylko relacja o dniach, jakie czyhają dzisiaj we śnie na wielu tych, co zdołali im się wymknąć. Kilka kart z lagrowego kalendarza, pustobiałych, co najwyżej poznaczonych czernią krzyżykowego pisma, które tworzą kolce stalowych drutów, kiedy patrzeć skroś nie na płaszczyznę śniegów i na dnie tej chronologii głód w głębi rozgrzebanych przypomnień, człowiek z kuchennym nożem wbitym w krtań. W brudnoczerwonej kałuży krwi, zakrzepłej niczym lak dookoła głowy na świeżo umytej podłodze z sosnowych desek, drewnianą sztywnością ciała spojony z tym drzewem, jedno ramię przycisnął do piersi, drugie odrzucił w górę i w bok, i jakby zamierzył się do rzutu kamieniem z zaciśniętej pięści. Dopiero z bliska widać, że to nie kamień, tylko porcja chleba. I widać również, że ten człowiek z nożem wbitym aż po rozszerzoną nasadę trzonka poczerniałego od uścisku spoconych dłoni i tym narzędziem kuchennym jakby obrócony w bryłę dzikiej ostateczności to nie po prostu i zwyczajnie jeden z obozowych numerów, tylko ktoś przez duże K., towarzysz N., stary znajomy z tere
nu, poeta jednolitofrontowiec, dusza niespo-« kojna. I to wszystko. Na dnie pamięci takij człowiek z razowym sucharem w dłoni i z no-» żem do obierania kartofli wepchniętym w szyję. Ale jest przecież więcej. Ten kawałek chleba jako przyczyna zabicia... Bo Rufin wie, : dlaczego zabito tamtego. Nie mówi, ale wie. ■ Odwrotnie niż ci mówiący, którzy właśnie tak bardzo mało wiedzą... Nieważne, że okoliczności te, o których oni mówią, on zaś milczy lub wypowiada się półsłówkami, są ze sobą zgodne. Nikt tego nie wiedział i nawet on nie był przy tym: zjawił się w lagrowej kuchni po wszystkim, wszedł jakby na scenę od strony kulis w chwilę po opuszczeniu kurtyny, spowodowanym wypadkiem. I nie tak zwane światło faktów pozwalało mu stwierdzić, że był to rodzaj samosądu ,za kradzież pajoku. Coś więcej... Doświadczenie poparte ostrym widzeniem rozumu. Rozum i doświadczenie (bo czy nie taka kolejność przy wyjaśnianiu jest właściwa?) powiedziały mu nié tylko, jak to się stało, ale dlaczego musiało się to stać. Ci, co mówią o tym, opowiadają wydarzenia, on milczał przez parę ostatnich lat, kiedy zaczęto hojnie dzielić się swoimi przeżyciami, milczał albo odzywał się powściągliwie, tak jednak, że przytaczany fakt zawsze rozjaśniał się w uogólnienie. A teraz nie liczy się z przeszłością, obchodzi się z nią brutalnie. W jego wspomnieniach na dnie le
ży przecież człowiek zaciukany kuchennym •nożem...
Wstał, orkiestra grała „Kaczuszkę”, parkiet w różowej łunie zaludniał się. Julita parsknę- ła ostrym śmiechem. — Rufin się stacza — rzuciła. Marta, atomowa blondynka, sunąca w skrętach bioder, jakby wśród krzeseł zaczęła taniec, błysnęła swoim okrągłym uśmiechem w kolorowej oprawie.
I: — Niech się pani uspokoi, podtrzymam go.
— Pewnie — rzuciła Julita — ma się ten Chwyt.
— No wiecie — Marta zrobiła ruch, jakby chciała zawrócić. Rufin lekko ją popchnął. Nie odwracając się sterował w stronę parkietu.
„...A ty masz krótkie nóżki, jak zwykle u kaczuszki...”, piosenka sepleniła w głośniku.
— Zatańczymy, kaczuszko? —f*; partner Julity pochylił nad stołem ostrzyżoną głowę.
— Tego się nie tańczy -podparła lekko zgrymaszonym głosem — tego się słucha.
—- Świetne ciało — powiedział krótko ostrzyżony patrząc za Martą, która wypłynęła spomiędzy stolików na otwartą przestrzeń — musisz przyznać, że biodra na duży medal...
— Pierwszy bym ją dekorował —- wtrącił Wejroch.
— Lubi pan takie ciało — natarła na niego Julita — taki biały blond akt? Nie woli pan ciemnych kobiet? Prawdziwych kobiet, którym krew zabarwia skórę? — Wejroch zba-
raniał. Podsuwała mu pod nos smagły dekoll| nagie, pulchne ramię lśniło na stole wśród zastawy.
„...kaczuszki są nieduże i tak już musi być...”
Przyjaciel Julity zaczął do taktu pogwiz^ dywać. Julita wstała nagle. — Zatańczymy -4# wyciągnęła rękę do Wejrocha, drugą wygładziła na biodrze i na udzie obciśnięty jedwab. Wychodząc spoza stolika, oparła się plecami
o szeroką klatkę piersiową Wejrocha, tapiro- wana fryzura musnęła mu wargi.
V Tego się nie tańczy, tego się słucha — rzucił krótko ostrzyżony.
— Z kim się tańczy, z kim się słucha — odparła, a jej pełne biodra i pośladki w łusce tkaniny, jak w skórze obżartego boa, rzeczywiście trochę za nisko osadzone, poruszyły się żywiej, jakby złośliwie zagadały do opuszczonego partnera.
— Beznadziejna meta — mruknął ostrzyżony, odwrócił się do mnie. — Wie pan co? Jest dziesiąta. Mam wóz. O drugiej bylibyśmy w Stowarzyszeniu.
Wzruszyłem ramionami.
— Albo w Spatifie. Tam się przynajmniej coś dzieje. Ktoś komuś da po mordzie. A tutaj sałatka śledziowa, „Kaczuszka” i ta publika... zaś pani, ale feta.
— Myślałem, że jest pan związany.
— Związany? — nastroszył się^ Z czym?
— Z Rufinową chciał pan powiedzieć. Julita by poleciała z nami. A zresztą... — jakby zgasił nagle motor i wysiadł z tego swojego wartburga albo spartaka czekającego przed lokalem. — Skoro pan nie może. Orientuję się, macie tę swoją sprawę. Prawdę mówiąc, to głupie...
— Nie wiem jeszcze, co jest głupie dla pana.
— Jak się układa różne głupie historie z życia ludzkiego, to jest właśnie dla mnie głupie.
— Taki zawód, proszę pana — powiedziałem, nie spuszczając oczu z arogancko znudzonego oblicza. ^ Cóż robić? Ale to nieładnie mówić tak o cudzej pracy.
■—f— Nie mówiłem o pisaniu. Pisać trzeba.
— Dziękuję — skłoniłem się nad śledziem. I iTf? Wypijmy -*• trącił swoim napełnionym kieliszkiem najpierw mój, a potem inspektora. — Wypijmy. Słuchałem tutaj tych przy- mówek o nieboszczyku Niedzielskim. Orientuję się, już przedtem opowiadano mi...
—- Rufinowa panu opowiadała ^ przerwałem facetowi.
— To beznadziejne, jak ktoś próbuje dochodzić intencji drugiego człowieka. Zawsze mnie to śmieszyło. — Pokręcił głową, sięgnął po karafkę i zaczął znów napełniać kieliszki. — Chociaż nie. Był taki czas, wy teraz mówicie „okres”, wtedy nie mogło to śmieszyć. Za bardzo mnie samego dotykało takie
dochodzenie. Za wiele mnie kosztowało... Ale teraz tylko śmieszy. Nawet kiedy sięga się w przeszłość.
— Więc Rufinowa pana w to wprowadziła? — powtórzyłem.
— Nie zazdroszczę wam roboty. Wcześniej czy później natkniecie się na ścianę. Pisać można. Ale to jałowe. Ja przynajmniej nie muszę niczego formułować. — Wyglądało, jakby się rozparł za stołem, chociaż naprawdę tego nie zrobił. — Niczego formułować — powtórzył.
Pewnie — przytaknąłem — może bym nawet panu zazdrościł, żebym jeszcze wiedział, czym pan się zajmuje.
Błysnął bielą zębów na tle tej swojej zakopiańskiej opalenizny.
— Zarabiam pieniążki...
■g|| Aha...
— Ale za coś. Stawiam, proszę pana, domy. Buduję.
— Jako mała firma?
— Żadna firma. Rysuję plany. Sprzedaję umiejętności. Fachowiec jestem.
— Piękny zawód, architektura — odezwał się z namaszczeniem inspektor — piękny choćby przez to, że tworzy wartości trwałe.
— Wartości trwałe... A jak — pokiwał głową — na ile lat? Dziesięć, piętnaście? Jeżeli to jest trwałość... Nie ma dzisiaj takich architektów, którzy by projektowali z perspektywą. Nie istnieją tacy. Ça n’existe pas. Ja
to panu mówię. Materiał się starzeje. Rzecz dzisiaj zaplanowana po dziesięciu latach będzie bublem. I my o tym wiemy. Forma... Nam formę narzuca materiał. I my nie możemy wygrać walki z tym materiałem. W średniowieczu budowali te swoje katedry i tak samo jak w Boga wierzyli w trwałość tego, co robią, wierzyli w kamień, cegłę i drzewo, w to, że nic nigdy nie zastąpi kamienia ani cegły. I dlatego mogli robić rzeczy wielkie. Bo trzeba być nieświadomym, żeby je robić.
— Czy ja wiem...
— Nie wie pan — machnięciem dłoni jakby strzepnął inspektora z krzesełka — ale my wiemy tknął palcem w nieskazitelnie biały gors koszuli ja wiem. Myśli pan, że nie mam ambicji twórczej. Miałem ją. Tylko moja ambicja była nie na miejscu. Przynajmniej w tym kraju. Była parą skrzydeł, na których się nie poleci, bo powietrze jest nie takie, a ten, kto im zawierzy i skoczy z wysokiego piętra, ten będzie miał szczęście, jeżeli zdoła pozbierać się na ziemi. Ja też trzepnąłem tyłkiem, tylko że ja mam twarde urządzenia. Więc się pozbierałem i teraz wiem już, co robić...
—r I robi pan. To znaczy...
— Przepraszam 11 przerwał mi inspektor, zwrócił się do tamtego — proszę mi wybaczyć, ile pan ma lat?
Przez taką zakopiańską opaleniznę nie
przebije się rumieniec, ale ten uśmiech go zdradził, nonszalancki i jednocześnie krzywy^ zwabiony przymusem.
11— Dosyć, drogi panie, w każdym razie wystarczająco dosyć, żeby zrozumieć to, co jest do zrozumienia. Więc robię teraz tak jak inni, ci, co się połapali. Robi się nie tam żadne trwałe wartości, tylko rzeczy obliczone na parę lat. Takie, o których wiem, że zestarzeją się prędzej niż kobieta po czterdziestce.
— Ale przynajmniej pożyteczne — odezwał się inspektor — skoro, to. są domy, jeśli pana rozumiem...
■— A tak, domy, szkoły, szpitale.
— Szkoły — wtrąciłem -f- więc i szkoły pan projektuje...
• —■ Co? A tak, zdarza się. lltM^ No więc jednak^- inspektor nie dawał się zepchnąć z toru to właśnie nazywam tworzeniem. wartości trwałych. Pan przecież oddziałuje wznosząc te swoje budowle, jak pan powiada na parę lat, co nie jest takie istotne, pan kształtuje nowe życie ludzkie w tych budowlach...
— Nie wznoszę żadnych budowli — architekt uśmiechnął się teraz ściągniętymi wargami — stawiam bloki.
— Zgoda. Nie spierajmy się o nazwę. Stawia pan bloki, a przez to oddziałuje jakoś na formowanie się duchowego oblicza człowieka. Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o wartości trwałej. Bo słuchając pana, nasunęło mi
się pytanie, czy pan przypadkiem nie ogranicza pojęcia wartości do zjawisk materialnie określonych. Ja rozumiem, pan mówił jako technik w pewnym stopniu.
— Mówiłem jako ja — mruknął ostrzyżony. Znów się uśmiechnął.
I teraz spostrzegłem, że oczy jego nie biorą udziału w tych uśmiechach. Przystojny mężczyzna; zwłaszcza kiedy tak się uśmiecha tymi swoimi białymi zębami, a oczy, bardzo jasne, mierzą w rozmówcę. I ta uroda, męska, chociaż dosyć pospolita, opromieniona młodością, bo on nie może mieć więcej niż trzydzieści lat, więc czyżby ta młodość właśnie wciągnęła Julitę, a przez nią Rufina i Wejro- cha, i innych do tej dwuznacznej gry?
— Wszystko rozumiem — parł dalej inspektor. Po kilku głębszych był już w fazie rozumienia wszystkiego. — Ale czy ja, ucząc młodzież od paru dziesiątków lat, ucząc i wychowując, czyż ja nie tworzę wartości trwałych? Zresztą po cóż ja... Niedzielski...
— Och, oni wciąż o tym samym -n przy stoliku ukazała się blond-Marta. Orkiestra grała teraz opętanego rocka.
Wysiedliśmy — stwierdził Rufin — to jest, oczywiście ja wysiadłem — opadł ciężko na krzesło.H|s| O czym wciąż mówiliście,
o Niedzielskim?
— Beniuchna, jestem z ciebie dumna, „kaczuszka” na medal ^ zagadała Marta; pochyliwszy się, spoglądała mu w oczy i zdawało
się, że białe piersi," wychylone z ciasnych kla-i teczek, jak gołębie pokoju wyfruną lada chwila, budząc entuzjazm zebranych. Mała' dłoń z różowymi paznokciami zawładnęła; pięścią Rufina przy talerzu z szynką i korniszonem. Rufin chrząknął leciutko raz i drugi, co zabrzmiało jednocześnie jak odzew na pieszczotę i jak sygnał ostrzegawczy.
— Wspomniałem Niedzielskiego w związku z tym, cośmy mówili przedtem o tworzeniu wartości trwałych — inspektor pierwszy oderwał się od widoku nad stołem. — Czy jego postać, mimo że nie zostawił śladów odciśniętych w kształcie materialnym, mimo to, powtarzam, czy postać Michała nie jest jak gdyby obecna nie tylko wśród nas i nie dlatego, że tajemnica śmierci zrobiła z niej sensację...
— Nie dlatego? — ironicznie zapytał ostrzyżony.
— No jednak zgódźmy się, że nie tylko dlatego — stwierdził Rufin: zdążył już wymanewrować swoją dłoń z dwuznacznej sytuacji przy talerzu — istnieje w społeczeństwie potrzeba znajdywania pewnych symboli postaw. To trzeba widzieć.
— Panowie, symbole postaw... A co mnie to obchodzi! — ostrzyżony żachnął się całym ciałem. I nagle zwrócił się do mnie: — Widzi pan: legendy, mity, wszystkie te głupstwa powinno się w diabła przegnać. Człowiek chce być wolny wobec tak zwanych przodków* To
znaczy z natury jest wolny. Historia... Nie ma nic głupszego. Gadanie o czynach... Co mnie do tego, że komuś chciało się podrzucać jakąś bombę. To ma...
— Bzdury -^powiedział twardo Rufin, posępne spojrzenie wymierzył w tamtego I— po prostu mówi pan bzdury.
—I Bzdury? — architekt skręcił tułów i nagle jakby go coś zatrzymało w tym ruchu, taki na pół obrócony do Rufina zastygł, niewidzialna struna drga pomiędzy nimi; młody pierwszy raptownie mięknie, uśmiech rozciągający wargi obejmuje całą twarz, Niech będzie bzdury. Pan się przecież na tym naprawdę lepiej zna... ¡»lila I nagle zwinnie wstał i prześliznął się pomiędzy krzesłami do blond-Marty, wyciągnął do niej obie ręce. — Za to na innych rzeczach na pewno ja znam się lepiej. — I już odpływają oboje w stronę parkietu. Rufin patrzył ciągle jednakowo posępnie za nimi, bez ruchu i tak posępnie, aż sobie pomyślałem, że chyba nie ich widzi gdzieś tam w głębi półmroku, majaczących pod różowym reflektorem.
W tej chwili poczułem solidarność z nim przeciw tamtemu.
— Czy to jest ten architekt, który zrobił projekt szkoły? — zapytałem.
Więc następnego dnia pojechaliśmy z Wej- rochem do tej szkoły. To znaczy na miejsce
budowy. Wyciągnąłem Wejrocha z domu w południe, rozziewanego, z oczyma zaczerwienionymi i trochę jeszcze szklistymi po przepiciu, wsiedliśmy w tramwaj i ruszyliśmy tą jedyną linią, która przecina wzdłuż całe miasto rozciągnięte wąskim pasem nad Wisłą. Ponad siedem kilometrów biegnie śmieszny żółty wagon, podskakując na złączeniach: szyn; w krętych uliczkach centrum napełnia zaułki zgrzytem hamulców i jazgotliwym brzęczeniem dzwonka motorniczego. Już przed wojną było tych torów przeszło pięć kilometrów, i wtedy dochodziły one tylko do koszar kawalerii. O półtora kilometra, aż do osiedla Madera, przedłużono je trzy lata temu. Była to pierwsza inwestycja miejska za kadencji Nikiela. Wówczas miasto musiało sobie przypomnieć, że nowy sekretarz jest człowiekiem stamtąd. Wówczas także już się znaleźli tacy, którzy uczynili z tego Nikielowi, do czasu po kątach szeptany, zarzut kumoterskiego protekcjonalizmu. Siedziałem w tramwaju i poprzez drżenie, którym nieprzerwanie wibrowało żelazne pudło, spoza szyby lekkim podzWanianiem rejestrującej te wstrząsy, przenikał do mnie rozwijany na taśmie ruchu widok miasta. W alei Kwietniowej pnie i konary starych kasztanów czerniały jeszcze zimowym, metalicznie oksydowanym lśnieniem, ale na gałązkach dosyć gęsto zieleniły się już zawiązki pąków. Spoza drzew ukazał się napis „Orzeł” z nie wygaszonych,
mimo dnia, złotych liter neonowych na białej ścianie kina. Tramwaj z jednym długim wizgiem stanął i ucichł.
Ta witryna z fotosami... To wejście zaciągnięte granatową storą, poczekalnia w tajemniczych połyskach luster, stukot obcasów na widowni, trzaskanie puszczanych siedzeń i oparcia krzeseł, mgliście zaróżowiony półmrok i różowy odblask zogniskowany wzdłuż krawędzi ekranu. „Chłopcy, na nas już czas...”, piosenka wypełniająca salę i pierwsza reklama na ekranie: czarno ubrany pan w sztywnym kapelindrze, z laską o srebrnej rączce, zwieszoną z ramienia, a obok niebieskimi i czerwonymi wołami złożony tekst: „Garnitury, bieliznę, obuwie, wszelką konfekcję męską poleca Dom Towarowy Bracia Korzeniewscy, Rynek 3/5. Zapamiętajcie: Bracia' Korzeniewscy, Rynek 3/5”. Uczeń w granatowym mundurku z niebieską tarczą na rękawie, z żółtą teczką w ręku. „Mundurki, teczki, tornistry, wszelkie pomoce szkolne poleca Dom Towarowy Bracia Korzeniewscy, Rynek 3/5. Zapamiętajcie: Dom Towarowy Bracia Korzeniewscy, Rynek 3/5”.
Tramwaj ruszył, a ci chłopcy przed witryną, ciągle wpatrzeni w sceny pojedynków, ucieczek i pogoni, pocałunków i umierania, zostają nieruchomi, tacy sami jak przed dwudziestu laty, chociaż ubrani w wiatrówki, a nie w granatowe mundurki. Znów drzewa pobiegły rzędem, a sklepy z głębi przezierały
niebieskimi szyldami MHD i GSS. Wejroch, szarpnąwszy głową, wyrwał się na światło z ssącej ciemności, która tak wciąga, otworzył oczy, słońce go poraziło, opuścił powieki, myśl wyklarowała się, spojrzał znów i przywitał mnie rozbudzonym i od razu porozumiewawczym uśmiechem.
— Grula — powiedział schrypniętym głosem.
— No — mruknąłem zgodnie.
— Stara grula — dodał ze smakiem.
Pokiwałem głową.
— To było dobre — uśmiechnął się jeszcze szerzej — „ty stara grulo...”
— Musiałem jej to wyznać.
— To było dobre — powtórzył — i tutejsze. 5* --- Trudno, należało się.
Szkoda gadać, sam bym jej wygarnął.
— Nie myślałem, żeście to słyszeli, wyglądaliście cokolwiek...
Byłem pijany stwierdził — ale to usłyszałbym, nawet gdybym się zamienił w cysternę spirytusową.
Był pijany i ja byłem pijany. I Rufinowa była pijana. Ale razem, ona i ja w tym pijanym widzie, dobrze po północy na chwilę wytrzeźwieliśmy, akurat na tyle, żeby wymienić tych kilka zdań, koniecznych dla mnie do zrozumienia zasady jej zaangażowania w tę sprawę, a dla niej do przejrzenia moich zamiarów. I zaraz urwałem dialog, pogrążając go tym grubiaństwem znowu w pijacki bełsko
kot. Wcale nie obraziła się. Wykazała tę swoją klasę, to znaczy zimną pogardę, przez leniwy śmiech, unoszący ją na niedostępny Olimp, odsuwający od niej nawet samą możliwość dotknięcia jej.
— To ładnie — powiedziała — „ty grulo”, podoba mi się... — No więc byłem teraz w dobrym nastroju. Pierwszy raz, odkąd się znalazłem w tym mieście. Czułem się swobodniejszy. Patrzyłem ża szybę, już nie poprzez te ulice na to, co kiedyś tutaj było, ale po prostu na te białe domy, świeżo tynkowane albo jeszcze nie pokryte tynkiem, z białymi, żółtymi i fioletowymi bratkami w zielonych skrzynkach, przyczepionych do poręczy balkonów, albo na szare czynszówki z połyskliwie ciemną i pociągającą tajemnicą wysokich okien, albo na mury spalonych kamienic, których wyszczerbione szczyty wieńczył chwast. Dzwonek brzęczał, przez jezdnię przechodziły kobiety w ciężkich jesionkach,,z siatkami wyładowanymi pieczywem i główkami kapusty, tramwaj, kłapiąc żelaznymi szczękami, toczył się nieśpiesznie, a słońce zapalało wnętrze wagonu i tylko cienie kasztanów co chwila omraczały tę wibrującą jasność i powoli przesuwały się ku pomostowi. Czułem się swobodniej, bo przynajmniej to jedno miałem rozwiązane. Nie było to wiele, ale na samopoczucie detektywa-amatora, wplątanego w sprawę trochę mimo jego woli, działało takie spojrzenie za kulisy. Teraz mogłem sobie po
wiedzieć, że wiem na pewno. Znając tę kobietę, podejrzewałem, że tam gdzie z natury swoich rodzinnych powiązań znajduje się ona blisko takiej rozróbkowej afery, zwłaszcza kiedy rozróbka obejmuje ośrodek władzy, tam dłoń Rufinowej niezawodnie poruszy to i owo. Ale dopiero po tej szampańskiej zabawie stwierdziłem, że wiem na pewno. To ona chciała rozegrać partię moimi rękami. Sama nie mogła, ponieważ była w to wplątana. I to podwójnie, raz przez tego, który jeszcze formalnie, a zresztą nie wiem, czy tylko formalnie, był jej mężem, drugi raz przez swego aktualnego amanta. Nie projektował tej szkor ły. Rufin, kiedy go wprost o to zapytałem, zaprzeczył i szybko wymienił nazwisko twórcy, gwiazdy stołecznej architektury. Ale już w godzinę później dowiedziałem się, jak mądrze ten mistrz zorganizował pracownię, śmiało zagarniając forsę i jednocześnie otwierając perspektywę przed swoimi pomocnikami, o czym ten, kto robił w jego zespole, wie najlepiej. Julicie więc nie wypadało angażować swojego pióra do rozgrywki, przy której byle kto potrafiłby jej postawić zarzut symonii. Nie układało się nawet wprowadzenie do partii kogoś z przyjaciół Julity, jednego z zaciekłych anty aparatczyków. Taki facet jak ja nadawał się natomiast w sam raz, przecież niedawno jeszcze starliśmy się z nią kilkakrotnie w artykułach i nikt nie zaliczał nas do jednego grona. Pod
rzucono programowemu moją kandydaturę na ten wyjazd, a tutaj nad moimi krokami powinien czuwać Rufin. Przypomniałem sobie tę rozmowę po północy, pod dźwięki calipsa, oko w oko, przy stole opuszczonym przez resztę towarzystwa oprócz Wejrocha, który w drugim końcu stołu tkwił sztywno jak drewniany słup z napisem: Koniec. v, Liczymy' że przerobicie klikę tego Ni- kiela.
— Liczymy? Kto?
— Jest coś pożytecznego do przeprowadzenia z okazji tej głupiej sprawy dla kucharek. Nie uważa pan?
—- Mógłbym się czuć pochlebiony takim wytypowaniem...
— Mógłby pan? Pana talent zasługuje, żeby go używać dla dobrego celu. Ta sprawa jest rzeczywiście idiotyczna, ale warto pokazać Warszawie, jako coś typowego dla prowincji, tutejszy klimacik...
— Razem ze sporem o budowę szkoły. Chyba dosyć ważnym...
— Te wszystkie powiązania kołtuńsko-apa- ratczykowskie. Jeżeli tylko potrafi pan napisać prawdę. Ostatecznie chociaż późno, ale ma pan jeszcze szansę, żeby odzyskać twarz...
— Twarz? Taką twarz jak pani?
Możecie nareszcie zrobić coś pożytecznego tym swoim piórem...
— Pomagając wam wykończyć parę osób? I? — Niedługo może być za późno...
— A raczej wygryźć... Nie, nie zgłaszam się.
— Kto mówi o zgłaszaniu? Trzeba być kimś, żeby o tym mówić. A taki wyślizgany szton...
— Lepszy wyślizgany...
—- Niż co? Ciekawe niż co... Kreatura! Twardogłowiec! — podniosła głos.
— Cicho — warknąłem — ty stara grulo.
Ale nic nie jest w stanie jej dotknąć. Ta
lekkość, z jaką przeskoczyła na grunt pijackiego bełkotu... Z miejsca stała się znów niemal uwodzicielska, jak ryba głębinowa, dla obrony zamącająca wodę ogonem, rozsnuła dokoła sieć przegibów, min i uśmiechów i w tym oparzę alkoholowym szybko oddalaliśmy się razem od niefortunnego epizodu. Tylko że oboje zapamiętaliśmy wszystkie słowa, które padły, a jeszcze lepiej te, które mogły wtedy paść.
Tramwaj stanął i to był już koniec trasy. Z jednej strony ciągnęło się osiedle domków jednorodzinnych. Poszliśmy w kierunku przeciwnym, ku Wiśle. Tam gdzie czarna droga, wysypana gruboziarnistym, namokłym żwirem wychodzi spomiędzy ogródków działkowych na błonie i ukazuje się dolina ziemi chełmińskiej, zobaczyliśmy od razu szarą warszawę z komitetu. Nikiel już tutaj był. Rzeczywiście, ogromny widok otwiera się ze skarpy na płową, szeroko rozlaną rzekę i na łąki po tamtej stronie w ciemnej, soczystej zieleni, blisko brzegu porośnięte łachami wi
kliny, dalej przecięte prostą linią topól wytyczających szosę, gdzieniegdzie zwieńczone kępą drzew, a wśród nich srebrnymi i czerwonymi dachami, raz nawet z iglicą wieży kościelnej. Rzeczywiście, samo to położenie musi nadać pomnikowy wyraz budowanej szkole. Tylko że nie widać było jeszcze nawet kawałka murów tej tysiąclatki. Czerwony transparent, rozpięty pomiędzy dwoma słupami, tworzy jakby bramę w nie istniejącym ogrodzeniu i pod tym płótnem z napisem: „Czyn społeczny. Budowa szkoły Tysiąclecia im. Michała Niedzielskiego” przechodzi się z pustej łąki na równie pustą łąkę, bardziej tylko zrytą śladami ciężarówek. Dopiero dalej, spoza wzniesienia, wynurzają się baraki i szopy i ukazuje się wielometrowy wykop. Część dna ogromnego dołu jest już zabetonowana, a na pozostałej powierzchni lśni jeszcze zielone lustro nacieku. Dwie pompy krztusząc się plują zamuloną wodę.
<— To jest właśnie ten ich pech — powiedział Wejroch.
Rufina?
— I różnych działaczy w rodzaju magistra Królewicza. Figiel, który im także wyrządziła tutejsza ziemia.
Im także... Czyli że wydając tego trupa, wyrządziła to samo... Komu, waszym zdaniem?
— No Nikielowi. To znaczy, że skoro jest się tym reprezentantem władzy, a w czter
dziestym piątym roku też już nim był, jako komendant ORMO, to takie przesłuchanie czasu morderstw bez konkretnego adresu póki co najłatwiej skierować na niego.
— No i na Niedzielską.
— Nie mówiąc o Niedzielskiej. Ani o takim Zimnochu. Ale ta woda tutaj jest najważniejsza. Przekonałem się, że dla całej tej afery, dla jej przebiegu teraz ważniejsza od odkrycia w ruinach jest ta brudna woda.
Gliniastożółta woda, którą co kilkanaście sekund chlusta otwór pompy, w pauzach pomiędzy tymi wytryskami odkasłujący błotnistą maź. Każdorazowy upust zmywa czarny śluz z podnóża motoru i brunatny namuł ścieka drewnianą rynną ku brzegowi Wisły. W dole dwa szare, grubo karbowane węże leżą w wodzie, a jej zielonkawa i nieprzezroczysta tarcza, jak martwe lustro bez jednej rysy i słonecznego rozbłysku, wypełnia kwadrat pomiędzy zabetonowaną przestrzenią i trzema ścianami wykopu.
Zupełnie jakby to Nikiel napuścił — mruknął Wejroch. Faceci tak to zresztą przyjęli. Jakby przeciwnicy tego projektu odkręcili kurek z podskórną wodą.
— Więc Nikiel triumfował?
— On? A po co siedzi tutaj? — wskazał na barak.Za dużo pieniędzy w to wpakowano. Skoro budowa już się zaczęła... Gość jest odpowiedzialny. Tego zresztą nie da mu się odmówić: uważa się za gospodarza.
Rzeczywiście chodziliśmy potem za nim i za paroma technikami budowy placu od betoniarek do składów desek i słuchaliśmy, jak kłopocze się razem z tymi fachowcami o zaopatrzenie i o terminy.
— To jest całkiem drugie... — mówił trochę później; siedzieliśmy na ławce na wysokim brzegu rzeki i jego krępa postać, czarno ubrana, zaciążyła nad zieloną panoramą doliny.
Co się zaczęło, to teraz nie pora, żeby robić z tym jakieś cuda. Robota musi iść, ludzki grosz jest w to włożony. I wiecie, jak u nas jest z tymi szkołami... Cement jest, wapno i cegła. Cegły trochę mało, ale idzie zacząć z tym. I plany są, i ludzie... I na to wszystko ta jedna woda... — Wynikało z tego jasno, jak i z tego, co przedtem mówił, a jeszcze wyraźniej z tego, co później zrobi, że ani myśli wykorzystywać przypadku, fałszować dowody prawdy (to znaczy krytyki projektu z punktu widzenia usytuowania szkoły) przez zagrywkę tym piątym asem, pryśnięcie w oczy opinii tą zgniłą wodą z dołu, przez szermowanie argumentem jej istnienia już wtedy, kiedy spór rozgorzał. Ponieważ wówczas tak samo on, jak i tamci nie wiedzieli, a nawet praktycznie biorąc, nie mogli wiedzieć o niebezpiecznej kurzawce. Był to tylko przypadek w spornej sprawie -Sten przeciek, a Nikiel, zdaje się, przypadkami nie zawracał sobie głowy, to znaczy: wątpię, czy zmieniłby kiedykolwiek trasę wytyczoną do celii tylko dlatego, że po
drodze zdarzyło się coś nieprzewidzianego: Ale to nie była odpowiedź ani trochę wystarczająca. Choćby jedno jeszcze przebijało ze słów i z postępowania sekretarza: po prostu, skoro nikt nie wiedział o wodzie ani nie mógł
0 niej wiedzieć — to taka była rzeczywistość. Taka, a nie inna prawda, i on musiał jej się trzymać. Ale i to nie wyjaśniało całej sytuacji, właściwie dosyć dziwnej. Bo wyglądało w tej chwili tak, że ten, który atakował projekt w samych jego założeniach, teraz, kiedy rzecz dosłownie utknęła w błocie, robi wszystko, żeby ją stamtąd wyciągnąć. A więc może przeszedł wielkodusznie do porządku nad samą istotą sporu o lokalizację i zaplanowanie tysiąclatki, zwyczajnie powiedział sobie: „Koniec, zostałem przegłosowany, zaczynamy od zera, jakby nie było żadnej kwestii”. Ale przecież słyszałem od niego kilka uwag świadczących o tym, że nie tylko pamięta
1 nie tylko obstaje przy swoim zdaniu; w ogóle wyglądał na człowieka, który niczego nie zapómińa, wreszcie wspomniał przecież wyraźnie o odpowiedzialności ludzi forsujących, dla osobistego interesu ten projekt. I patrząc na twardą sylwetkę, i słuchając jego rzeczowych zdań pomyślałem, że chyba ostatnią cechą, którą bym mu przypisał, byłaby ta zdolność zapominania dzisiaj tego, co głosił wczoraj, albo nawet tylko umiejętności udawania zapomnienia. I że z pewnością nie bywa wielkoduszny wobec przeciwników. A jednak wo
dy z tego dołu nie ciągnie przeciwko nikomu. Robota zaczęta musi iść naprzód. Cegła, cement, wapno, drzewo, maszyny zwiezione, ludzie zwerbowani, kredyty w ruchu, to nie idzie, żeby mogło stać, trzeba radzić sobie z tą wodą. Więc jeszcze i element tych dóbr materialnych, stosunek osobisty do ich istnienia i twarda wola budowania. To wszystko odkrywałem w nim bez trudu. Ale rozpoznając te cechy umysłu oraz charakteru, jednocześnie uświadomiłem sobie, że nie przeniknąłem głęboko, i odczuwałem oddalenie, chyba większe niż przedtem, dopiero teraz, naglony dotkliwością dystansu. Więc jeszcze, żeby się trochę zbliżyć, przywołałem w pamięci tego eks-marynarza zza biurka, te kolorowe widoki morskie pod szkłem. I w związku z tym to, co Wejroch opowiadał o jego służbie w kriegsmarine, zakończonej ucieczką na gumowym pontonie do Szwecji, a stamtąd do Anglii, i o tej walce na ORP „Wicher II” przez trzy lata na dwóch oceanach i sześciu morzach, skwitowanej przez polskie dowództwo cztery razy Krzyżem Walecznych, a przez Niemców jeden raz zatopieniem okrętu i osadzeniem wyłowionego z wody rozbitka za drutami lagru, o całej tej lodowatej epopei, przyjmowanej już po wojnie przez opinię miasta w ten sposób, że raz wyciągano okres służby na torpedowcu „Bremen”, drugi raz dyskretnie przemilczano go, mówiąc za to bez umiaru o „Wichrze”. I znów, dodając to przy
pomnienie do tamtych rysów, dostrzeżonych tu na budowie, uzupełniałem postać, która wcale nie zdawała mi się przez to łatwiej, uchwytna. Ani bliższa. Przeciwnie, im wię~. cej potrafiłem mu przypisać, tym bardziej odczuwałem ten brak, istnienie czegoś w nim, i gdybym to poznał, dopiero mógłbym przekroczyć odległość pomiędzy nami. Zapytał
o Niedzielskiego. Czego się dowiedziałem
0 tym człowieku i czy mam już jakieś podejrzenie co do kręgu morderców. Zdziwiłem się, dlaczego użył liczby mnogiej. Wzruszył ramionami. Powtórzyłem mu zeznanie stróża z Tarpana o tamtej nocy.
—i To jest nic — przerwał mi, miał już od prokuratora relację z tego przesłuchania. — Kto nacisnął spust, nie jest powiedziane jeszcze, żeby był głównym zabójcą.
Co ja w tej sprawie widzę rajcownego, mówiąc po tutejszemu, że się w nią wpakowałem? Nie jestem żadnym detektywem amatorem. Może uda mi się dowiedzieć czegoś takiego o Niedzielskim, co nie jest zapisane na żadnej marmurowej tablicy ani głoszone z zasłanych czerwienią podiów, ani z katedry w szkole. Interesowałaby mnie taka prawda nie podporządkowana opiniom, jej stosunek do oficjalnej niejako wersji o tym człowieku.
1 nie wykluczam, chociaż i nie upieram się przy myśli, że pomiędzy tym odsłonięćiem czegoś a faktem zabójstwa istnieje związek, może nawet bezpośredni: przyczyny i skutku.
Słuchał w milczeniu: rzeka sepleniła ospale, wystarczyło jednak spojrzeć na spłachcie żółtawej piany, z jaką szybkością je unosi; nurt borowany wirami napiera masą wód na nadbrzeżną wiklinę i aż tu wysoko przeciąga syczący szum zatapianych łóz. Dociera również mdławo rześki powiew, wietrzna i mglista woń rzeki.
Bfe-Czyli — powiedział Nikiel — spodziewacie się pod maską obywatelską odkryć kawał łajdusa...
Żachnąłem się. Nie ó to mi chodziło. To znaczy nie tego się spodziewałem. Zostałem źle zrozumiany. Wcale nie podejrzewam, żeby w tym wzorowo skrojonym kostiumie krył się od razu łajdus. To już raczej jakaś słabość. Chociaż, nawet kiedy myślę o nim, to zdaje mi się, że nie tak zwanymi ludzkimi słabościami, co zwykle bywa sposobem praktykowanym, udałoby się tym razem najprędzej ożywić figurę bohatera; że tutaj prawdę jego Widzę, to znaczy: domyślam jej się, nie w przeciwstawieniu ciemnych plam i pęknięć schematycznemu rysunkowi, tylko w uzupełnieniu, w odkryciu korzeni jego czynów, wpisanych do różnych ksiąg pamiątkowych, na przykład tegó wkroczenia pomiędzy pluton policji a strajkujących robotników.
— Na Maderze — dodałem po chwili.
— Nie było mnie wtedy na miejscu — powiedział. — Wtedyśmy jeszcze żyli na wios-
— Jesteście ze wsi, towarzyszu Nikiel? źM M wtrącił Wejroch.
Sekretarz kiwnął głową.
— Znaliście Niedzielskiego? ■— zapytałem. 'im
— Rodzinę znałem — powiedział — jego ■ nie.
:— To znaczy żonę.
— Nie mówię o Jadwidze Niedzielskiej —- .1 odparł, r—- Co Jadwidze do takiego interesu
||;|jjl A jemu? — wtrąciłem* — Przecież ze- ] rwał z nimi.
— Ja jego nie znałem — powtórzył.
/—r Wszyscy wiedzą, że skończył z rodziną j po tym, jak się rozwiódł.
— Nie znałem go — powiedział jeszcze raż, i odwracając wzrok ku rzece, i zrozumiałem, 1 że już nie trzeba więcej go pytać. Spostrzegłem również, że jest w tym urwaniu rozmowy I nie tylko sygnał dla partnera, czyli dla mnie, wyczuwałem jednocześnie zniecierpliwienie J i zaciętość w jego głosie.
— Nie wiedziałem, że jesteście ze wsi — J odezwał się znów Wejroch — mają was za J urodzonego maderaka.
^ No... — mruknął Nikiel, wyciągnął ra- j mię. — Za tym drugim wzniesieniem będzie. jfl Chełmno. W słońcu to ta zieleń robi się cał- j kiem wesoła, nie?
Kiwnąłem głową. Trzeba przyznać, że czuje'-l się rozmach tej lokalizacji. Na rzece wynurzył się zza zakrętu biały statek z dwoma ! czerwonymi pasami na kominie, zabuczał kil
ka razy, bury dym wlókł się za nim nad wodą, statek zwalniał, skośnie przecinając koryto, sterował ku przystani.
— Wtenczas na Maderze —• odezwał się nagle Nikiel — nie przeczę, to prawdziwie była odwaga...
' — Ale czy to musi być akurat ta chwila mówiąca o człowieku — powiedział Wejroch — w tych swoich różnych wersjach ona mówi więcej o przekazujących. Tak jak ta historia z Partumem.
> O przekazujących także. Na pewno — odparłem. Ale jeżeli jest nie zmyślona, choćby jak z tym uczniem Budnym, zdaje się, którego on uratował przed wylaniem ze szkoły, to przecież mówi i o nim. Tylko że równie ważne, dla mnie przynajmniej, jest to, co taka chwila znaczy nie w ogóle, nie gdzieś tam i nie potem, ale w samym jego życiu.
— Żadne chwile nie zdarzają się ponad życiem — powiedział Nikiel — każdego dnia idzie się szmat drogi na nogach. I wciąż ma się przed sobą ten najważniejszy kawałek drogi do przejścia.
— Ale jeśli się idzie -r- zacząłem dobierając teraz słów -— to znaczy, jeśli ktoś czuje, że idzie, to chyba jest taka chwila, kiedy spostrzega, że rusza się z miejsca, albo rozumie, i to jest może najbardziej nie do zapomnienia, ta chwila, kiedy czuje pchnięcie ziemi pod nogami, ten rozkaz przekazany prosto sercu: idź, nie możesz tak stać.
Skończyłem i dopiero po paru sekundach podniosłem wzrok na niego. Patrzył na mnie uważnie, trzymał na mnie badawcze spój« rżenie.
Z budowy pojechaliśmy na Maderę; drugi raz przebyłem parokilometrową trasę do centrum, a stąd jeszcze cztery kilometry do osiedla, które pokonywać będą musiały dzieci z najgęściej zaludnionych dzielnic, jeżeli rodzice zechcą posyłać je do tej wzorowej szkoły*
— A może mają wiecznie chodzić do takiej budy, jak myśmy chodzili — odpowiedział mi w aucie Nikiel — albo i nie chodzili — dodał.
Zmiany nie ominęły Madęry. Przez chwilę rozglądałem się, szukając, co tak odcharakte- ryzowało kolonię, skoro domy pozostały te same, zakopcone, ceglaste, dwupiętrowe bloki z małymi oknami. I nawet bielizna w wielu oknach i pomiędzy oknami, tak samo jak przed wojną. I budy sklecone z kawałków desek, papy i zardzewiałej blachy stały tak samo naprzeciwko murowańców, a pod siatkami na dachach tych komórek gruchały gołębie. Wcale nie wyglądały teraz jak więzienie — te domy o przydymionych murach, pomimo małych okien i wąskich drzwi, i czarnych, długich korytarzy, widocznych za tymi drzwiami. Może nowe wrażenie stwarzał niebieski kiosk Ruchu i budka telefoniczna, i chodnik biegnący pod ścianami, i nawet kawałki trawnika, i piaskownica dla dzieci. Od
krywałem po kolei te zdobycze społecznego postępu i cywilizacji. I jeszcze anteny na dachach oraz pod wąskimi oknami, mnóstwo anten, a również obok kurników z drobiem, z królikami i z gołębiami na górze, kilka motocykli wypucowanych tak, że blask iskrzył się na niklowanych rurach. I jeszcze asfaltowa szosa przebiegająca wzdłuż osiedla, i pętla tramwajowa tej linii przedłużonej z inicjatywy Nikiela. Ale szukałem czegoś jeszcze, co naprawdę potwierdzałoby to silne wrażenie odmienności: zgubienie więziennego charakteru kolonii, który zawsze uderzał mnie dawniej, ile razy przechodziłem tędy i widziałem ludzi siedzących w grupach, oddzielnie kobiety, oddzielnie mężczyźni, w zapamiętałym bezruchu. Więc już wiedziałem teraz, że ta różnica, którą odczułem, a nie od razu potrafiłem zrozumieć, to jest zniknięcie tłumu zalegającego osiedle. Kilkoro dzieci bawiło się w piaskownicy, mały rowerzysta, brzęcząc dzwonkiem, pędził chodnikiem, od tramwaju szły dwie kobiety z siatkami pełnymi paczek; inna wychylona z okna na pierwszym piętrze, strzepywała jakąś szmatkę. Mężczyzn nie było widać; godziny pracy jeszcze się nie skończyły-
— Rozumiecie teraz, o co nam idzie — tłumaczył Nikiel — o żadne tam nic, tylko o to położenie, o te siedem kilometrów dla dzieci z tego kąta. Bo tu się piorunem wszystko zabuduje, w tej stronie. Ile bloków stoi za las
kiem, bliżej odlewni. Atakują mnie: „Nikiel nie patrzy w przyszłość”, a ja patrzę, jak się miasto rozwłóczy, i wiem, że drugiego takie* go gmachu na szkołę to nie idzie postawić u nas nawet w trzeciej pięciolatce.
A potem wróciliśmy jeszcze w rozmowie do Niedzielskich. Zobaczył pierwszy raz Jadwigę bardzo dawno; miał wtedy czternaście lat albo piętnaście, a więc jakieś trzydzieści' lat temu. Niedługo przed tym, po śmierci ojca, rodzina Nikielów przywędrowała tu na osiedle i starszy brat pracował u Victoriusa, dopóki po roku bramy fabryki się nie zamknęły, a osiedle robotnicze nie stało się kolonią bezrobotnych i nie uzyskało tej drwiącej nazwy na pamiątkę podróży pana Marszałka i wizytacji pana starosty, który porównał powietrze tutejsze do klimatu portugalskiej wyspy. Ale czternastoletniemu chłopakowi życie tutaj wydawało się jednak lepsze niż tam, skąd przybywali. Kim ona była wtedy, gdy prowadziła te kursy czytania i pisania dla zdziczałych wyrostków i dla mężczyzn, kaleczących jnowę polską bezlitośnie za pomocą niezliczonych „aus”, „ab” i „zu”, wbitych w głowy przez pruskich gefrajtrów? Entuzjastką porwaną szczęściem odzyskania niepodległości, ale jednocześnie zbuntowaną przeciwko złu w umiłowanej ojczyźnie? Bohaterką Żeromskiego? Nową Siłaczką? A może raczej emancypantką w krótkiej sukience, z krótko obciętymi włosami, mieszkającą sa-
motnie w obcym mieście i taką, co potrafi codziennie ujarzmiać gromadę mężczyzn? A może po prostu biedną dziewczyną po studiach, bez domowego oparcia 4 bez tak zwanych stosunków, rozpoczynającą swój staż zawodowy z jedną walizką, ale za to bagażem . wyobrażeń o powołaniu nauczyciela. Wszystkim tym mogła być i wszystkim tym chyba po trosze była; to wynikało z relacji zarówno Ni- kiela, jak innych, ale wynikało z tego równie wyraźnie, że nie była ani Siłaczką, ani emancypantką w krótkiej sukience, ani biedną dziewczyną dźwigającą bagaż powołania; nie była żadną z tych bohaterek klasycznych powieści i nie była również sumą tych własności. Co innego tworzyło jej osobowość. Teraz, po tylu takich latach, to coś w niej, dotąd dla mnie nieuchwytne, jakby się krystalizowało; nie wiedziałem jeszcze, czym jest dzisiaj, ale słuchając, jaka była wtedy, próbowałem zidentyfikować obydwie sylwetki. Ciekawe, że Nikiel nie pamięta nawet, jak wyglądał Niedzielski. I nie przypomina sobie, czy w ogóle go widział. Chociaż usłyszał o nim pierwszy raz już wówczas przed trzydziestu laty, bo minęło pół roku tej nauki, jak matki wyrostków i żony dorosłych uczniów podniosły wrzawę, że ta panienka z ciepłych stron żyje z mężczyzną żonatym. I wkrótce ona już nie uczyła na Maderze. Oczywiście mówiąc o tym człowieku wymieniano nazwisko, które tu na kolonii było jednocześnie znakiem firmy
i przypomnieniem wydarzenia sprzed kilku lat. Ale dla Nikielów liczył się tylko ten szyld na bramie wytwórni: „Fęglerski i Niedziel^ ski —ś Zakłady Papiernicze’V liczył się dzień, kiedy matka powiedziała wieczorem, że już nie idzie następnego dnia do roboty, bo Niedzielscy zamknęli budę. Więc taki dzień utrwala to nazwisko w pamięci czternastolatka. Mimo że właśnie Niedzielski, jego nazwisko, nie wytrzymuje próby czasu, serii tych gwałtownych zamykań, i ustępuje miejsca na szyldzie silniejszemu wspólnikowi. Uwaga czternastolatka pomija jednak hasło: „Fęglerski”, a koncentruje się na tym drugim, wyeliminowanym przez zdarzenia. Czy nie dlatego, że ono właśnie wiąże się nagle z nią, z tą nauczycielką, że odbiera im ją, jeszcze raz występując z pozycji dla nich nieosiągalnej, jak coś należnego sobie, odbiera i może najbardziej o tę nierówność przy wyborze, a nawet o brak jakichkolwiek szans równego wyboru chodzi, czy nie dlatego pamięć młodego Nikiela utrwala na szyldzie to jedno nazwisko, które sprawiło, że ta, co z własnej chęci zbliżyła się do nich, nagle znajduje drogę tutaj zamkniętą? .
Z bliska wyglądała młodziej. A zresztą liczyć jej lata byłoby zajęciem jałowym. W tym mrocznym pokoiku, którego jedyne okno Spoglądało na oblazły mur sąsiedniej kamie-
.nicy, w powietrzu przenikniętym suchą wonią piżma i wytartego pluszu, wśród mnóstwa fotografii na ścianach i na stolikach, poczułem, że czas, taki jaki odmierzają zegary, Wśliznął się tutaj za mną i razem ze mną stąd wyjdzie. Z głębi, spod jakiegoś grata, •przydreptał pies długowłosy, ale już łysiejący, z łbem ciężko opuszczonym; stanął przy mojej nodze i posapując obwąchiwał nogawkę, a odrostek ogona poruszał mu się przy tym nieśpiesznie z boku na bok. Wyglądała młodziej niż wtedy, kiedy spotkaliśmy ją z prokuratorem na cmentarzu. To znaczy w tym otoczeniu na tle starych mebli, w czarnej bawełnianej sukience, zniszczonej, sięgającej niewiele wyżej kostek i spiętej pod szyją zwyczajną agrafką, jeden ruch głowy, a za nim spojrzenie ciemnych źrenic, które wybiegło ku mnie, wznieciły wrażenie młodości. Włosy, obcięte krótko, miała już prawie zupełnie siwe z przeświecającą tylko smugą naturalnej czerni: zwiotczałą skórę koło ust rysowały smutne bruzdy. A jednak tchnęło od niej jakby zasuszoną zielenią. Bo właśnie wrażenie utrwalonej młodości, wbrew postępowi czasu, który swoim pyłem osnuwał postać kobiety, dotarło do mnie, a nie zwyczajna myśl o starości’. Patrząc na nią czułem jasno, że czas, w którym się spotykamy tutaj, nie łączy jej ze mną w jednym nurcie; znaleźliśmy się w tym samym „teraz”, ale tylko na chwilę,. tak jak mijające się na drodze pojazdy.
Chociaż i ta droga nie wiem, czy była nawet na chwilę wspólna dla niej i dla mnie. I już po dwóch niecałych kwadransach wstępnycH wyjaśnień ten pojazd na drodze czasu unosi ją znów ku białemu domowi w cieniu starych, świerków, przez rzeźbioną bramę, aleją okrążającą gazon, wysypaną żwirem, a przed gankiem brukowaną kocimi łbami, na których kłapią kopyta koni i turkoczą żelazne obręcze powracającego z nią wolantu. Wszystko to zrozumiałem... Pies złożył stare kości u nóg swojej pani i zasnął zwinięty w kłąb wełny od czasu do czasu drgawki wstrząsały jegó wyliniałym grzbietem i podkurczały łapy, jakby i on, w pogoni za pojazdem, powracał przed ten osłoneczniony ganek. Przed oszkloną werandę z betonowymi stopniami i szerokim betonowym podestem, na którym stoją trzcinowe fotele i biało malowane krzesła i ławki, a na tych ogrodowych meblach siedzą domownicy i goście, kuzynki, krewni i znajomi z miasta, kobiety z bujnymi włosami, ubrane na jasno, wszyscy zresztą mają rozjaśnione twarze, jakby byli duchami wywołanymi i utrwalonymi na tej wiotkiej, pożółkłej fotografii, co nadaje im wyraz nieosiągalnej dla zdjęć z 1958 roku, skoncentrowanej realności. Jest czas wakacji, czerwiec albo lipiec, pachnący łubinem, cały w cykotaniu owadów i w wieczornym rechotaniu żab. Pierwsze wakacje po wojnie, stąd ten zjazd gości z całej Polski, niepodległej teraz i zje
dnoczonej. I już jesień. Cień bezlistnego drzewa za oknem. Na tej samej werandzie dwie kobiety w głębi i mężczyzna na pierwszym planie, przy stole z rozłożonymi kartami. Właściwie widać dobrze jego tylko, zatrzymał w górze króla karowego, zastanawia się, gdzie położyć kartę; dwa razy sfałszował dzisiaj pasjansa, wolałbym tym razem nie oszukiwać... Przesiaduje długie godziny na trzcinowym fotelu i tylko od czasu do czasu podnosi głowę i patrzy przez oszkloną ścianę na podjazd i na rzeźbioną bramę, ciągle zamkniętą, jakby kogoś wypatrywał tym swoim matowo ciemnym spojrzeniem, wzrokiem świadka zapomnianej sprawy. Czy nie to samo spojrzenie jego wnuczki przenika teraz szklistą powierzchnię fotografii i odwraca się do okna, i szuka czegoś za nim? A tutaj już dwóch starców, on i drugi, wysoki, chudy, przygarbiony, z twarzą, której odbicie objawiło się ludziom pierwszy raz nie w lustrze ani w uśpionej wodzie, ani w oknie, a jeśli nawet w oknie, to oświetlonym łuną nocy. Tak właśnie ukazał się mieszkańcom tego białego domu czterdzieści lat wcześniej, zanim utrwalono na zdjęciu dwóch starców ze strzelbami i z psem ogarem na tle ganku. Wówczas mieli także strzelby, tylko nie te, mieli dużo strzelb, i wieźli transport na kilkunastu furach, i prowadzili oddział liczący osiemdziesięciu ludzi w odblasku pożaru wznieconego po to, żeby patrole pruskie, pogalopowawszy
211
PTT
nie mają wtedy więcej niż czterdzieści lat, tam, rozluźniły graniczny kordon. Obaj razem ci wodzowie, stukający patykami w szyby, zrywający jabłka w sadzie, wymykający się z domów przez okna. Wkraczają na Mazowsze nazajutrz po tym, jak niewiele starszy od nich prawdziwy wódz tego powstania, pod którego komendę szli, pada rozstrzelany na> rynku miasteczka. Odtąd oni obydwaj będą wiedli partię leśnymi duktami, aż po trzech miesiącach kozacy otoczą i poprzybijają pikami do ziemi i do pni sosnowych tych praktykantów rolnych z Chełmińskiego, szewców z Golubia, gimnazjalistów z Torunia. Tylko garstka niedobitków, dopadłszy koni, wyrwie się z okrążenia. Pognają prosto ku granicy i jeszcze tej nocy będą za kordonem. Wśród nich jeden z dwóch dowódców, tylko jeden Lelum, przez tę ucieczkę oderwany od swojej drugiej połowy. Jej dziadek... A tamten powtórnie w tym białym domu zjawia się piętnaście lat później i znów staje w oknie za czarną szybą, ukazuje twarz widma, wyrwaną z nocy, która trwa jeszcze ciągle dla dziedzica białego dworu, przyzywana echem krzyku
o pomoc. I ten ocalony, Bóg wie w jaki cudowny sposób, ale żywy, bo widma przecież nie używają strzelb, nie wchodzi do domu wywołuje za to jej dziadka i stoją na tym ganku twarzą w twarz, a po chwili noc październikowa wchłania ich i tylko echem gwałtownego galopu na grudzie odgrzmiewa ciem
ność nasłuchującym domownikom. Minie pięć dni, zanim powróci z tej niewiadomej wyprawy, to znaczy zanim tamten przywiezie go na gryczce powalonego ciężkim pijackim snem. Ale to nie znaczy, że oni przez pięć dni byli zajęci piciem wódki; te dni, a zwłaszcza pięć nocy pozostaje zatopionych we mgle października. Rezultat, widoczny dla świata, tej przerwy jest taki, że odtąd będą często razem aż po końcowe dni, utrwalone na tych zdjęciach; razem będą rozjeżdżać po okolicy, razem polować, razem gospodarować swoimi dwoma folwarkami. I jeszcze raz siedzą obok siebie na ozdobnych sankach, zaprzężonych w parę karych angloarabów z girlandami dzwonków na szyjach; w burkach i futrzanych czapkach, przykryci baranicami, spod których sterczą lufy dubeltówek, czekają, aż aparat uwieczni ich; jeszcze chwilę, i któryś trąci w plecy człowieka na koźle, stangret cmoknie i konie porwą sanki w błyskawiczny poślizg, w kłus wyciągnięty od razu i rozdzwoniony spod tego ganku, sprzed oczu stojących domowników i gości w białą pustkę. I on już nie żyje. Czarny kondukt rusza sprzed białego domu. A tutaj sznur powozów przed kościołem. I nawet jedna kareta — ogromna i czarna jak karawan. Stoi samotnie w cieniu dzwonnicy, wyrażając tym sposobem pozycję jej właściciela, odrębną wśród tego zgromadzenia nie tylko przez utytułowanie i bogactwo, ale także przez charakter tej obecności. Bo graf Hugo
von Al vensleben przyjechał pochylić głowę nad trumną człowieka, z którym wielokrotnie spotykał się i ścierał ostro w salach kamer- dienstów, który odważnie stawiał opór dziełu jednoczenia ziemi w niemieckim posiadaniu. I już tylko jeden, osamotniony, starzec siedzi na ściętym pniu, strzelbę trzyma w poprzek na kolanach, a pies, ten sam płowy ogar z potężną czaszką bestii Baskerville’ow, o wypukłym czole i rozwiniętych szczękach, leży obok. A tutaj ona; od razu ją rozpoznaję w czarno ubranej, ciemnowłosej dziewczynie; ona i ten nowy jej opiekun, zastępujący zmarłego. Tutaj znów razem na wysokim breku, pośrodku pola, ona jedną ręką ściąga lejce, drugą przytrzymuje szerokie rondo białego płóciennego kapelusza, którym wiatr targa. W tym ruchu jest jakaś naturalna kokieteria. Teraz wciąż ona. Całe lato w. jej uśmiechach coraz bardziej otwartych, zwróconych chyba nie do kamery. I wreszcie to zdjęcie. Zanim położy je przede mną na stole, chwilę trzyma kartonik w obu dłoniach o zwiotczałej skórze i ze zgrubiałymi stawami i powoli jej twarz zaczyna układać się do uśmiechu, który byłby tamtym, gdyby nie uwiązł w zmarszczkach i gdyby nie mglistość spojrzenia. A jednak uśmiecha się, to znaczy popycha ten uśmiech jakby na pokaz. W tej chwili spostrzegam, że jej pozorne zwycięstwo nad czasem jest chyba zawsze takim wysiłkiem, żeby odsunąć napór otaczającego dzisiaj. Odpoczynek wojownika...
Bo jeszcze ma na sobie bryczesy z lampasami i długie kawaleryjskie buty, i okrągłą maciejówkę z orzełkiem. Ale zamiast munduru nosi teraz białą bluzę. Siedzą na ławce przed gankiem, zdjęcie jest prześwietlone, tło jakby spłonęło w blasku, tylko ich sylwetki ocalały z tej eksplozji słonecznej. Ta twarz o wyrazistych rysach, spojrzenie zwrócone na dziewczynę, uśmiechnięte i trochę ironiczne. Gest ramienia wyciągniętego na oparciu ławki, za plecami panny, zdobywczy i leniwy. A tutaj razem z tym starcem, stryjem jego, obaj bliscy sobie nie tylko przez rodzinne podobieństwo, bardziej jeszcze przez wyraz całych postaci, młodzieńczą smukłość jednego, która jest jakby wersją żołnierskiej młodości tego przygarbionego weterana. Bo to, co łączy ich, jest ważniejsze i sięga głębiej niż tak zwane węzły krwi, to ich łączy również z innymi, i wtedy, i jeszcze dawniej. I zdaje się, że poczucie, a może nawet świadomość tego związku tworzy wokół nich sferę niedostrzegalnie wydzieloną. Myślę więc, czy nie jest ona (ta świadomość albo to poczucie) wszystkim, co wyjaśnia owo wyłączenie, lub prawie wszystkim, bo element doświadczenia naturalnie istnieje. Są jak jeden i ten sam człowiek w różnych stadiach życia. Starzec mógłby powiedzieć „byłem, kim jesteś”, chociaż drugi człon epitafium „jestem, kim będziesz” tym razem nie potwierdzi się. Michał Niedzielski nie dożyje przecież tego pięknego wieku.
Podobni są tak, że nawet ogar-pogromca dzików pomylił się i leży teraz u nóg młodego pana, i wpatruje się w jego twarz spojrzeniem zbaraniałym w ekstazie. Może więc wcale się nie pomylił, tylko przeszedł na jego stronę, podbity, tak jak wszyscy, samą obecnością zwycięzcy?
Ktoś zastukał w drzwi pięścią i opryskliwy głos kobiecy zawołał: —- Woda się gotuje. :
— Idę już.
Pies podniósł się za swoją panią i. zakręcił się w miejscu, węsząc z zadartym pyskiem.
— Przyniosę herbaty. Co to za ludzie, nie ma pan pojęcia. — Pies na chwiejnych nogach okrążał pokój. Był nie tylko ślepy, węchu też już nie miał.
— Poczekaj z panem, Ikar — powiedziała. Zatrzymał się i obrócił na mnie swoją cierpiącą mordę. Wróciłem do fotografii na stole. Chciałem, żeby jeszcze raz przemknął przede mną łoskot kopyt. W tym zagraconym pomieszczeniu, w mdłym powietrzu starości i ubóstwa słumiony tętent dobiega z ciemności tamtej nocy; czym mogło być stukanie do okna po piętnastu latach zesłania? Czym było to wywołanie przed dom po tamtym, jednym wołaniu, które piętnaście lat wcześniej zostało bez odpowiedzi? Jakie słowa padły, kiedy stali naprzeciw siebie twarzą w twarz przed tym gankiem, pierwszy raz po takim zesłaniu? I co znaczyła pięciodniowa nieobecność, a potem powrót jakby z pijackiej eska
pady? Czy ktokolwiek znał prawdę tego zniknięcia? Tajemnica łącząca dwie rodziny, zanim połączyło je nieudane małżeństwo. Czy mógł nie znać prawdy pupil swojego stryja, wcielenie jego własnej młodości, związany z nim sekretem tego samego porywu? Chwileczkę... Co mnie teraz zaalarmowało? Możliwość analogii? To stukanie do okna nocą i wzywanie przed dom? Przypomniała mi się opowieść rotmistrza Ratajczaka, przytoczona przez Wejrocha. I relacja stróża z Tarpna. A jeśli w tym ^pomieszaniu fantazji i pamięci brakowało motywacji czynu i nie było nawet miejsca na nią, to może właśnie dlatego echo tamtej historii, w której wiele faktów pozostawało zaćmionych, ale motywy, przynajmniej zakres motywów, ten, który wywodził się z pojęć honoru i wierności, dumy i wytrwania, widniał zapisany na twarzach uczestników zdarzeń, zapewne dlatego, przez te motywy, echo zdarzeń ówczesnych od- brzmiało dla mnie w mroku sprawy Michała Niedzielskiego. Czy nie zaliczał się do tego samego rodzaju ludzi? A więc te same motywy mogły na niego sprowadzić klęskę... To znaczy — skontrolowałem bieg myśli — szukam przyczyny śmierci w nim samym. Tak, jest przecież ciągle jedynym uchwytnym ogniwem zbrodni. Jeśli zabójstwo nie poprzedziło rabunku ani nie zdarzyło się przypadkiem, a znane okoliczności (pukanie w okno, droga ku ruinom) przekreśliły te przypuszczenia,
w takim razie musiało być ono wynikiem konieczności. Konieczność zaś tkwi w samym życiu ofiary, ukrywa się w nim jak nowotworowy guz w brzuchu. W tych motywach postępowania, określonych przez ten gatunek ludzki, przekazywanych z pokolenia na pokolenie, ale nie tylko w nich, ta konieczność jakby ujawniła się, a raczej nawet powstała w cieniu wojennej próby. Jeśli pukanie do okna białego dworu było wezwaniem do rozliczenia z tamtej nocy rażonej krzykiem o pomoc, a było czymś takim, to w 1945 roku wywołanie Michała Niedzielskiego z domu miało także swoją noc poprzedzającą a właściwie parę tysięcy nocy wojennych i w każdej z nich mogła kryć się przyczyna pukania. A więc konieczność zawarta nie tylko w jakiejś dyspozycji ofiar, w ich odziedziczonej wyjątkowości losów, także w tej powszechności wojennej i na pewno w zderzeniu jednego z drugim. Nie spodziewałem się teraz żadnej odpowiedzi na moje pytanie. Ale przez samo ich wynurzenie się tak naturalne ze świata majaczącego na starych fotografiach i z opowiadania starej kobiety, przez ich samorzutność odczułem drugi raz (pierwszy raz w trakcie przesłuchania Kanisty), że zasłona może się rozchylić. Słyszałem przez nią teraz stukot podkutych butów, chrypliwe wrzaski, salwy i detonacje, podkład dźwiękowy tematu: wojna. Bo tego jednego byłem już właściwie pewny: śmierć Niedzielskiego okaże się wojen
nym przesłaniem. Podkład dźwiękowy tematu: wojna... Ale wychwytywałem w nim odgłos jakby odrębny. Zatrzymując dłużej wzrok na fotografiach, słyszałem go coraz lepiej, wzmagał się i zagłuszał tamte, dolatywał do mnie sprzed tego ganku, z głębi nocy oświetlonej daleką łuną na granicy, tak jak chciałem, przeciągał nade mną grzmot kopyt galopujących koni. Jego echo wisiało jeszcże nad zaśnieżoną płaszczyzną, dzwoniło lekko w szyby białego domu. I poza tym krajobrazem stłumiony tętent biegł dalej, mieszał się z grzechotem i szczękaniem czołgów, trwał jednak, i w tym pulsowaniu twarz Piotra u- kazywała się i znikała.
Podniesione głosy wdarły się tutaj; rozległo się trzaśnięcie drzwiami. Słychać było metaliczne brzęki, jakby ktoś uderzał garnkiem
o płytę. Pies dźwignął się na przednie łapy, zaskowyczał wyciągnąwszy szyję, ale zaraz zwiesił ciężko głowę i zastygł w bezsilnej nieruchomości. Nie odróżniałem słów kuchennej utarczki,, tylko tonację falującą na coraz wyższych rejestrach. Zacząłem znów przesuwać po stole fotografie — uśmiechy i spojrzenia, psy, konie, powozy, drzewa, biały dom, czarny młyn nad stawem porośniętym rzęsą, łódkę wśród sitowia. Leżały tu również zwykłe pocztówki, . zdawkowe pozdrowienia z Zakopanego i znad morza, życzenia zdrowych świąt...
— Nic pani nie masz do mówienia! Rozumiesz pani? — jazgot kobiecy eksplodował
z przyduszonego harmideru, widocznie uchylono drzwi. — Skończyło się labowanie;..
— To wam się kończy — głos Niedzielskiej poderwał się do krzyku —| Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy... Zobaczycie... — Stuknęło znowu i wymiana zdań za drzwiami przemieniła się w nieartykułowany hałas. Wróciłem* jeszcze raz między widoki i upozowane cienie. Wziąłem do ręki pocztówkę i patrzyłem na znajome kutry, zaskoczony, że i tutaj przypłynęły ze swoim ładunkiem nienawiści. Ale to nie był anonim. Na odwrotnej stronie karty ujrzałem nie tkniętą piórem biel. I zaraz druga taka sama odkrytka rzuciła mi się w oczy. Była tak samo czysta. Zacząłem grzebać wśród fotografii i znalazłem jeszcze jeden „Zachód słońca w porcie rybackim Ustka”. Leżała teraz przede mną cała seria tych pięć- dziesięciogroszowych pejzażyków; czasami w tym wieku lubi się „kolekcjonować” byle co i czasami gdzieś dostanie się zapas widokówek. I trzyma się je razem z najdroższymi pamiątkami? Jeśli są trzy, to czy nie mogło być jeszcze kilka? Usłyszałem szybkie utykające kroki za drzwiami, podniosłem rękę, żeby ukryć pocztówki, ale zaraz cofnąłem dłoń, zostawiłem je przed sobą w rządku jak dowody rzeczowe. Weszła niosąc na drewnianej tacy szklanki z herbatą. Była bardzo blada. Zauważyłem także jej utykanie. Pierwszy raz, odkąd się tu znalazłem, ten chromy krok rzucał się w oczy.
iii— Słyszał pan? Musiał pan słyszeć... — postawiła szklankę przede mną, wyszczerbioną musztardówkę na białym spodku. c;;— We własnym domu, niech pan pomyśli, trzydzieści pięć lat temu kupiliśmy z Michałem ten doni, mieliśmy to mieszkanie, a teraz wymyślają mi...
'0-—■■ Pani mąż kupił tę kamienicę?
Bllfr- Trzydzieści pięć lat temu. Za to, co zostało po sprzedaniu resztówki Miłoszewa.
— Miłoszew jest na tych fotografiach?
Miłoszewo. Dom mojego dziadka. Wymyślają od ostatnich. Był czas, że mi grozili więzieniem. To straszni ludzie.
— Dokwaterowani?
— To jest wszystko robota Zimnocha i tej całej bandy, która tu wszystkim trzęsła. Proszę. — Podsunęła srebrną cukiernicę w w kształcie rzeźbionej skrzynki ze złoconymi inicjałami MN i z garścią pożółkłego kryształu na dnie. H- Chcieli się mnie pozbyć. Myśleli, że jak mi odbiorą mieszkanie, to ucieknę z miasta. Ale zostałam w tej norze. Wie pan, tu był pokój służbowy. I będę siedziała do samej śmierci. Tylko przedtem oni wszyscy stąd się wyniosą.
— Więc chcieli, żeby pani wyjechała z miasta. Dlaczego?
Podniosła wzrok. To już nie było spojrzenie chwytające jakieś widma przeszłości; znaleźliśmy się jednak na wspólnej drodze w tym samym „teraz”, w tej samej godzinie i minu
cie, bez żadnego opóźnienia; tyle że to miejsce, z którego ona patrzyła, było jakby odgrodzone szybą.
— Czy nie chodziło po prostu o mieszkanie dla pogorzelców. Miasto spalone w połowie;..
— Przecież pan się domyśla, o co chodziło — przerwała mi.
— Nie bardzo potrafię być domyślny w ty- kich sprawach.
-T- Sama przyjęłam przesiedleńców z Wilna. Czy ja jestem bez serca? Ale kogo tamci nasłali na mnie? Dwie rodziny z Madery. Pan wie, co oni robili w łazience? W hallu cuchnęło chlewem. Dzieci trzymały pod łóżkiem króliki. Maderakom było wszystko wolno, sprawiedliwość dziejowa wymaga, żeby stara kobieta we własnym mieszkaniu ustępowała miejsca bydlętom. Albo żeby poszła precz.
— Nie ustąpiła pani...
— Dla mnie ten dom to nie jest po prostu miejsce zamieszkania albo lokata kapitału, albo zaspokojenie ambicji — zamilkła i znów spojrzenie jej cofnęło się i patrzyła na mnie tak, że cień w tym spojrzeniu padał jakby przez uchylone drzwi starego, dawno opuszczonego domu.
v Przywiązała się ,pani — powiedziałem głupio, chciałem jednak rozładować napięcie dławiące rozmowę.
— Ludzie przywiązują się do miejsc, w których zaznali szczęścia — odparła, jej blade dłonie przycisnęły tarczę stołu wśród fotogra
fii jak ręce medium — ale ja nie jestem przywiązana. Dla mnie tu było moje ziemskie niebo, a potem moje piekło. On mnie tam wprowadził, a ludzie zepchnęli z góry mnie, a potem także jego...
• — On, to znaczy mąż, wprowadził panią, a ludzie panią zepchnęli — powtórzyłem wolno. — W jaki sposób?
Blade dłonie zaczęły sunąć po stole, jakby już duch przemówił. — Nienawiść jest cieniem każdego szczęścia. Ęóg widzi wszystko... I pamięta. W Nim wszystko, co przemija tutaj, zostaje ocalone. Czy może być Jego wolą, żebyśmy my zapominali? Nienawidzę zdrady... Ale jego serce nie było studnią zatrutą. Ten cios we mnie uderzył, także w niego; on nie był słaby, tym drożej zapłacić musiał za chwilę swojej słabości. Bo nawet w niej, w tej słabości, był silny,
■ — Mówiąc o ludziach, którzy panią zepchnęli — powiedziałem i opuściłem wzrok na dłonie, które wciąż opisywały kręgi na stole —> myślała pani chyba tylko o jednej osobie... — Ręce znieruchomiały, palce w przykurczu, rozstawione, jakby chwytając się jakiegoś zrębu, lekko drżały. — Bo przecież wtedy przed wojną miasto było podobno po pani stronie.
Dłonie przylgnęły znowu do stołu, na środkowym palcu lewej ręki czarny krzyżyk łączący dwie obrączki przygważdżał tę dłoń do stołu.
. — Bóg nas związał. Rosłam w jego cieniu, był dla mnie jedynym mężczyzną, odkąd umiałam odróżnić mężczyznę i kobietę. Najpierw mój dziadek, a potem jego stryj mówili mi, jaki jest i kim będzie. Ludzie nie byli mi potrzebni. A jemu? Tak, na pewno, chyba właśnie to było jego słabością... Ja ludźmi nie gardziłam, ale także nie szukałam ich. On miał w duszy odrobinę tej pogardy do świata. I to także dodawało mu uroku. Ale dlatego ludzie go pociągali. Kiedy odszedł ode mnie, wiedziałam, że Bóg musi mi go zwrócić, Otrzymałam przecież solenną obietnicę. I Bóg ją spełnił.
— Przez tę śmierć? — podniosłem głowę i napotkałem spojrzenie już nie na jednej drodze, ale na jednej wąskiej ścieżce, gdzie nie ma miejsca, żeby się wyminąć. Było na-' piętę tak, jak nad skrajem urwiska. Chociaż nie trzeźwość, nie błysk skupienia, który wyostrza wzrok na górskich przejściach, przebijały w nim; było to spojrzenie zmącone do głębi widokiem przepaści.
— Umarli nie opuszczają nas. On wrócił do mnie po tym, jak się to stało. Wracał już przedtem, drogą cierpienia i ofiary. Przez ogniste morze wojny. Nie chcę ludzkiej litości. Gardzę współczuciem. Nigdy nie mogła mnie dosięgnąć ta ich litość. Ale teraz, odkąd wiem, że wracał do mnie, teraz jest mi taka obojętna. Proszę, niech pan spojrzy.
Z okrągłego puzdra, w którym leżała reszta
•fotografii, wyjęła pożółkłą kartkę z dwoma pieczęciami, zapisaną kopiowym ołówkiem. Prawą ręką zagarnęła zdjęcia przede mną (trzymałem wciąż pod łokciem tajemniczą ęskadrę kutrów), a lewą przysunęła do mnie arkusik: „...Ich bin gesund... —1 czytałem i dalej po niemiecku kilka uszeregowanych zdań:
— ...proszę o paczkę żywnościową, zawierającą, jeśli możliwe, cebulę, tytoń oraz tłuszcz. Nie mam kontaktu z rodziną, która przebywa na obszarze GG. Przesyłam serdeczne pozdrowienia ■ Michał Niedzielski. Häftling nr 38464”.
To był ten powrót do niej, pomyślałem. — Czterdziesty czwarty rok — przeczytałem głośno. — Oktober.fjmk Znała jego numer, uświadomiłem sobie, oprócz tamtej prawdopodobnie ona jedna znała go w całym mieście, jggil- Widzi pan. Bóg spełnił obietnicę. Jestem starą, samotną kobietą. Ale żyję jeszcze, bo moi umarli żyją we mnie. Oni żądają sprawiedliwości. Niczego nie zapomnieli. Bo oni nie zapominają. S Podniosła list, chwilę trzymała kartkę w górze, ale nie patrzyła na nią, „spoglądała obok, i jej twarz bielała już za szybą nieznajomego domu; znów musiałem pomyśleć o przywoływaniu duchów za pomocą tego rekwizytu. Ciągle mijając papier spojrzeniem, położyła go na zdjęciach w czarnym, okrągłym lakowanym puzdrze, popękanym już i z wyszczerbioną inkrustacją z masy perłowej. — Przebaczenie jest zapomnieniem.
#ß§
Bóg nie żąda od nikogo zapomnienia. Wina poprzedza karę, kara ściga winę. Świat związany jest tym łańcuchem przyczyny i skutku; Podli próbują rozerwać go po to, aby mieć1 prawo do bezkarnego grzechu. Tchórzliwe chamstwo, które lęka się bólu i cierpienia, płacze i kwiczy jak nieszlachetne zwierzę zdzielone batem, podniosło głowę. Lęka się cierpienia, ale samo zadaje cierpienie i roznosi je, i będzie je roznosić, ponieważ spłodzone zostało w brudnym grzechu. Wszelki, ład świata jest przez nich zagrożony. Bóg jednak czuwa. Kara ściga winę. Ramię zemsty sięga wszędzie. Łańcuch boży opasuje ziemię. Będę jego ogniwem, bo ja nie zapomniałam..*
, Zacząłem sterować za pomocą łokcia flotyllą „bożej zemsty”, powoli, żeby nie zwrócić uwagi kobiety, chociaż była to zbyteczna ostrożność, jej wzrok utknął w jakimś odległym punkcie, na pewno nie na tej drodze, na której oboje moglibyśmy się spotkać, i tak pozostawał; podniosłem więc łokieć i spokojnie wsunąłem trzy pocztówki pod wszystkie spojrzenia i uśmiechy, konie, psy i powozy, pod biały dom, ganek w słońcu, młyn nad czarnym stawem...
...Ten dom kiedyś zapewne prezentował się okazale. Przed wojną, tak. Zstępowałem po szerokich schodach z dębiny, na których dawniej leżeć musiał kokosowy chodnik, bo teraz jeszcze pozostały na kilku stopniach mosiężne kółka do przytrzymywania materiału. Na
półpiętrze znajdowała się w ścianie okrągła wnęka z obtłuczonym i pustym postumentem. Niżej, na następnym podeście, dziewczynka z warkoczykiem, może sześcioletnia, jednym ramieniem przyciskała do boku burego kota, a drugą ręką trzepała go po grzbiecie. Kocur miauczał.
' — Ładnie tak męczyć kota? — powiedzia- łem. TdĘBgmk
— To nie jest wcale kot — odparła.
— Tylko kto?
: — Nie poznajesz?
v — Ma cztery łapy, ma wąsy i ma ogon, znaczy, że kot.
— Ale — zafrasowała się — wcale nie ma czterech łapów...
Kot skorzystał z dyskusji, pacnął na ziemię
i przemknął jak cień w górę. Spojrzała na mnie zmarszczona, myślałem, że zapłacze, nagle odwróciła się i pobiegła za uciekinierem, wołając: — Ty Niedzielsko! Ty Niedzielsko!
Życie zniszczyło ją nie przez tę nędzę ani samotność, ani słabość myślałem. To nie nędza ani słabość fizyczna odebrały jej godność
i wyniosłe milczenie, którym mogła przeciwstawić się światu. Odebrano jej to wszystko
i uczyniono z niej oszalałą z nienawiaści autorkę anonimów. Stało się z nią gorzej, niż gdyby schroniła się milcząca w cień białego domu, śladem tamtych dwóch milczących cieni, po których został tylko tętent w ciemnościach... A więc on był'prawdą? Ten tętent?
Ta duma i ten honor ich, ta ich wierność? Szedłem teraz już ulicą, w wilgotnym zmierzchu, pustą ulicą, mijając mokre drzewa owiane szmerem liści, stukot własnych kroków;: doganiał mnie, a latarnie rozwidniały listowie i na asfalcie rozpościerały okrągłe, blade skrzydła. Do tego prowadzi droga mojego powrotu, myślałem, w tę noc prześwitującą pożarem, roztętnioną cwałem osiemdziesięciu koni? Do ciemności, w której przez ten galopujący rytm słychać równe, twarde nieustraszone bicie serca męskiego? Tam gdzie ciemności rozjarza naprawdę nie łuna, ale dopiero jedno spojrzenie, błysk zapalony w oczach? Nie dam się zaskoczyć... Tajemnica, która pozostała w mrokach tamtych pięciu nocy, wywołanych stukaniem w okno białego domu, gdyby nawet wyszła na światło ze szpetną twarzą, nie .przesłoni mi sylwetek pędzących pod zaognionym niebem i nie zagłuszy tętentu. Bo dawno wiem, że to nie żadne bohaterskie anioły, ci jeźdźcy, a noc każda, nawet niosąca najdobitniejsze echo męstwa, kryje w swoich zagajach niejedną klęskę ludzką, niejeden cień garbaty. Ale liczy się przecież to, co mimo tych upadków przemawia, i nawet nie mimo, lecz właśnie razem z nimi, w całości, dociera do nas jako prawda łącząca ludzi. Dlatego, ponieważ jest łączącą prawda, rozpoznaję jej sygnał w tamtym tętencie sprzed stu laty, tak samo jak w wy-, strzałach piechurów dwadzieścia lat temu od
ciętych na skraju lasów brodnickich. Nie dać się zaskoczyć... Bo jej pogłos (prawdy łączącej) przenika także z tej relacji kleconej opornie, a może raczej z opowieści o trochę zagadkowym męstwie, o tym cieniu, którego zbezczeszczone ciało odnaleziono, ale jeszcze nie zdołano scalić jednego z drugim. Więc nie dać się zaskoczyć...
Jeszcze tego wieczoru od Wejrocha usłyszałem nowe szczegóły o chłopcach z grupy „Tam gdzie ostatnia świeci szubienica”. Wej- roch po swoich artykułach z okazji sprawy Niedzielskiego, zwłaszcza po tych, w których pisał o wojennych doświadczeniach regionu, dostawał listy, przychodzili także różni kombatanci do redakcji i opowiadali, jak walczyli za Polskę. Świeżo otrzymał list na sześciu arkuszach papieru kancelaryjnego od chirurga, tego samego, który w restauracji u „Grąba- rza” pierwszy wspomniał był Związek Pomorski i mówił o jego głównym organizatorze. Awantura z Zimnochem przerwała wtedy spotkanie przy stoliku, lekarz więc czuł się w obowiązku dokończyć swoją relację na piśmie, skoro z powodu nawału pracy nie mógł marzyć o wyrwaniu się z Chełmży na rozmowę. On sam, ten dzisiejszy lekarz, nie uzurpował sobie jakiegoś tytułu do chwały związanej z tamtą działalnością; jego kontakt z organizacją był dość luźny i urwał się stosunkowo wcześnie, już jesienią czterdziestego pierwszego roku, kiedy przyszły lekarz został
przesiedlony do GG. Ale losy grupy zasługi! wały, jak pisał, na utrwalenie w świadomości publicznej, po tych latach małodusznego miłfl czenia wokół aktów bohaterstwa. Z tego względu artykuł Wejrocha spełnił szlachetnie pionierską funkcję. Powinno się jednak dalej pójść otworzoną drogą. Pisząc swój list chirurg pamiętał o jego podwójnym aspekcie: pierwszym — danie świadectwa prawdzie, chociażby w imię etyki i higieny życia społecznego — drugim, bardziej praktycznym, który może pomóc Wejrochowi w jego dociekaniach prawdy Michała Niedzielskiego — zwrócenie uwagi na rodzaj przyjaźni między dyrektorem Niedzielskim a Bogdanem Budnym i na wpływ wychowawcy na ucznia, tak znaczny, że kiedy „Rodak”, czyli Budny, kieruje swoimi kolegami, im wydaje się, jakby sam dyrektor Niedzielski był przy nich. Nie zawsze... Postępowanie Budnego cechuje tylko jemu właściwe, graniczące z brawurą ryzykanctwo, skłonności do teatralnego gestu. Lekarzowi nietrudno dzisiaj zrozumieć tę charakterystyczną dla pewnych konstrukcji psychofizycznych, w wieku młodzieńczym rozwiniętą pod wpływem ostrych bodźców zewnętrznych, zdolność syntetyzowania sprzecznych czynników aktywności. Indywidualność Budnego warta jest rozpoznania, ponieważ odcisnęła piętno na dziejach grupy. Przez losy tych kilkunastu młodzieńczych konspiratorów, chociaż nie potwierdzony żadnymi fakta
mi, więc może uchwytny tylko w klimacie duchowym romantyczno-katastroficznym ich .działalności, trochę jakby drwiącym, przenika cień Niedzielskiego. Do jakiego stopnia byli oni uwiedzeni przez wzór swojego wychowawcy? Czy naprawdę byli? Wejroch ma jeszcze inne, bardziej jednak przypadkowe
i poślednie, relacje o grupie „Szubienica”. Wszystko to po piętnastu latach jest już tylko echem echa, refleksem pamięci uwięzionej w pustych ruinach. Błądzi się wśród znikających sylwetek, pragnień przebranych za wspomnienia, pod ślepą ścianą, za którą zniknęli. Każdy błądzi na tych zamglonych obszarach samotnie i kiedy wraca stamtąd, tak jak przebudzony snem w środku nocy, słyszy alarm w biciu swojego serca. Po piętnastu latach wraca się, nikogo nie spotkawszy, z tej pustki i wtedy właśnie głuchy krok opuszczonego tam, ścigającego rias brata odbrzmie- wa w piersi. Tylko że nigdy nas nie dogoni...
I coraz słabiej z roku na rok, coraz nikłej przez to pulsowanie życia dociera niepewne stąpanie, aż ucichnie zupełnie i będę czuł tylko zdradę w biciu swojego serca. Wszystko, co mówią teraz o Budnym i o jego towarzyszach, jest mętne i wątpliwe. Nikt z tamtych czasów nie przeżył wojny. Lekarz, tak samo jak trzech, czterech informatorów, nie należał do grupy zaprzysiężonych. Założyli ją tamci czterej, prawdopodobnie bez żadnego kontaktu z ośrodkami konspiracji w Warszawie.
Tu, w całym rejonie, byli pierwszą komórką oporu. Już wiosną czterdziestego roku pojawiły się na murach miasta napisy: „Polska czuwa”. Ale nie jest wcale pewne, czy tego kontaktu od razu na początku nie mieli. Skoro mieli go później. Zorganizowali się w piątki. Ile ich było? Dwie, może trzy. Nie więcej. Odbili trochę ulotek na powielaczu i rozkolportowali w mieście i w okolicy. Nie obudzili tym patriotycznego uniesienia. Tutaj, gdzie ludzie szybko przypomnieli sobie, że polskość powinna być < milczeniem, takie manifestacje musiały wywoływać panikę. Ale czy można powiedzieć, że przejawił się w tym działaniu tylko młodzieńczy entuzjazm? Raczej chyba bystra ocena sytuacji. Bo co prawda'wielu te wezwania tylko płoszyły, byli jednak i tacy, którym pomogły wytrwać W odmowie podpisania volkslisty. A może było w tych wyczynach jedno i drugie... Aresztowania, wysiedlenia i deportacje do obozów trwały od pierwszych dni po zajęciu miasta wciąż z tak samo regularną cyklicznością. Ale po Ukazaniu się ulotek gestapo wygarnęło najpierw z fabryki Victoriusa, a potem z dzielnic mieszkalnych kilkaset osób; W tydzień później na placu, który dziś nazywa się placem Wyzwolenia, stanął rząd szubienic. Wśród powieszonych był Franek Rzepka — Franz Rep- ke, podmajstrzy z Maschinen-Werke Hercfeld Victorius, lat dziewiętnaście, zdrajca fiihrera
i narodu niemieckiego. „Rozmawiając z Bud
nym na krótko przed opuszczeniem miasta — pisał lekarz — odniosłem wrażenie, że cena walki mniej go obchodzi aniżeli efekt, który przez tę walkę spodziewa się osiągnąć. Czy to znaczy, że był nieodpowiedzialny w swoich poczynaniach? Nie dawałbym takiego rozpoznania. Wszystko, co mogę stwierdzić, to to, że przykładał miarę wojennej ostateczności do postępowania zarówno swojego, jak i innych. Szedł do końca we wnioskach wyciąganych z krańcowych sytuacji tamtego czasu”.
— Mocna rzecz — przerywa Wejroch odczytywanie listu — taka robota tutaj, gdzie ludzie w ogóle nie rozumieli konspiracji. Jedyną bronią przeciw wrogowi był tutaj zawsze ochronny kolor.
„Opierając się na własnych spostrzeżeniach, a także na zasłyszanych opiniach osób, które się z nim stykały, wreszcie oceniając fakty, zaryzykowałbym zdanie — ciągnął chirurg w liście ill że głównym czynnikiem dopingu- jącym Budnego do działania była ambicja.
I to ambicja o największym zgęszczeniu kompensacyjnej mocy sprawczej; ten rodzaj ambicji, która prowadzi do aktów bezinteresownych z punktu widzenia utartego mniemania
o osobniku ambitnym. Określiłbym ją jako wolę zapanowania nad rzeczywistością; stąd zawsze podejmowanie najtrudniejszych zadań, ponieważ dorównując im, wznosi się ponad całą wrogą rzeczywistość. Nie znajduję
lepszego wytłumaczenia dla postępku BUdnęA go, którym zaskoczył miasto jesienią czter-| dziestego drugiego roku. Chociaż nie było mnie już przy tym, doskonale sobie wyobrażam, jakie wrażenie musiała wywrzeć wiadomość, że Bogdan podpisał listę i został zmobilizowany”.
— Ej tam — Wejroch wzruszył ramionami — jesienią czterdziestego drugiego roku ajndojczowali tutaj na grandę. Prawie wszystkich.
W niecałe dwa lata po wcieleniu do Wehrmachtu Budny znajdował się już za drutami. Skazany na śmierć, ułaskawiony w ostatniej chwili, zesłany do obozu koncentracyjnego w Gusen. Akcja „W” (wehrmacht) zaczęła się rozwijać wtedy właśnie, kiedy do armii napłynęły niepewne elementy z, przyłączonych terytoriów. Budny schwytany został już po ucieczce z wojska i zesłany do obozu jako cywilny dezerter z robót. Abwehra nie wykryła jego przestępstw ani nie natrafiła na trop siatki „W”. Budny znalazł się w tej siatce jeszcze przed włożeniem munduru z gapą. To był jego wybór. Wtedy, jesienią czterdziestego drugiego roku, oni już mieli tutaj nie tylko kontakt z Warszawą, ale nawet kogoś w rodzaju inspektora grupy. Kiedy Jerzy Mitura
i dwaj inny robotnicy zostali schwytani w wytwórni sprzętu lotniczego przy zanieczyszczaniu stopu aluminium i zanim ścięto ich toporem, poddani byli torturom, to zaś po
ciągnęło za sobą sporo aresztowań, kierownictwo organizacji rozkazało grupie zawiesić działalność, a kilku najbardziej zagrożonych przerzuciło się do GG. Budny wówczas wybrał inne wyjście dla siebie: trudną samotność wśród wrogów. Chociaż, skoro w tym właśnie czasie ajndojczowanie i pobór do szeregów ogarnęły te ziemie, decyzja Budnego nie musiała wcale wynikać z upodobania do dramatycznych rozwiązań, ani, jak pisał lekarz z Chełmży, świadczyć o wielkości jego ambicji. Czy nie lepiej tłumaczyło się to włożenie znienawidzonego munduru feldgrau związaniem ze wszystkimi, którzy musieli iść do szeregów, bo nie mieli wyboru, a jeśli nawet mieli, to pomiędzy śmiercią ojca w Stut- thofie a tym swoim tradycyjnym sponiewieraniem w okopach Europy? Bo on miał taki wybór, jego dylemat był właściwie luksusem wobec sytuacji tamtych Maćkowiaków, Nowaków i Kaczmarków. I jeśli na postanowienie Budnego wpłynął jakiś czynnik ambicji, to chyba objawiła się ona w odrzuceniu tego przywileju własnego zdania, tego luksusu, była więc czymś wtórnym wobec poczucia solidarności z ludźmi pozbawionymi prawa wyboru. Podwójnie wydziedziczonymi z tego prawa ggl-teraz tak samo jak dawniej, przez niezmienność losów ich ojców i ich dziadów. Taką poprawkę wprowadziłem do wywodów doktora, słuchając przytaczanych przez Wej- rocha innych relacji. Ktoś wspominał rozmo
wę, jaka w jego rodzinnym domu toczyła się wówczas, gdy już trzeba było podpisać ten kontrakt pod zastaw własnego dwudziesto^ letniego życia. Brał w niej udział Budny. To znaczy milczał i przysłuchiwał się, a oni wszyscy, matka i ojciec, i dziadek tego, który teraz to opowiada, cała familia i ci bracia skazani na zapłatę ceny solidarności rodzin- j nej, krążyli wciąż w kółko pod murem bez wyjścia, bo tam, gdzie ich popychała przemoę, to nie było wyjście, tylko dalszy ciąg wędrówki pomiędzy murami. Rozpamiętując tak, czekali na pewno, co on im powie. A on łatwo mógł się znaleźć sam poza tym murem wspólnego losu, miał wyjście przed sobą, oczywiście w walkę, w patos otwartej dywersji z perspektywą śmierci na powstańczej barykadzie, tak jak Andrzej Kalicki, ale jednak poza tym murem niwelującej konieczności. Dlatego zostaje z nimi. Nie mogąc wskazać wyjścia nikomu poza sobą, odrzuca ten przywilej.
— Wallenrod powtarzam za Wejro- chem. — Coś w tym rodzaju. Przecież stwierdzono, że od początku był w siatce „W”.
...Ten Wieczór, kiedy idą przez miasto poprzedzani orkiestrą luftwaffe; wyobrazić sobie kolumnę w przemarszu przez ulicę przybrane fahnami, w mroku wilgotnym i rozmigotanym odblaskiem pochodni niesionych przez chłopców z Hitlerjugend, dym i iskry tych płomieni, zapach smoły; usłyszeć krok idących, w chwili kiedy orkiestra kończy.
triumfalny marsz i zanim wrzask fanfar znów rozedrze powietrze. Ujrzeć jego twarz w szeregu, tu, na Rynku, pod niską łuną, bijącą od Jżagwi rozwiewanych podmuchem, naprzeciwko pustego i czarnego cokołu, spod którego sturmfuhrer w brunatnej koszuli zaklina odzyskanych synów ojczyzny, aby bronili Europy. I jeszcze ci ludzie znieruchomieli dookoła, matki z chustkami przy oczach, ojcowie tępo wpatrzeni w refleksy ognia. A potem werble i wrzask komendy, i ta kompania cieni jeszcze bez mundurów, ale już napiętnowanych posłuchem, rusza znów obłędną drogą marszu. Przechodzą obok szpaleru na chodniku, kordon pęka i kilka matek dopada swoich synów, obejmują ich, słychać płacz i krzyk rozwścieczonych gefrajtróW, nad wszystkim zaś tętni mosiężny zgiełk trąb, piszczałek i talerzy. W tym zamęcie do niego także podbiega kobieta; od razu musiał poznać matkę Franciszka Rzepki; kobieta wyrywa Budnego z trójki i tu przed szpalerem, wczepiona jedną ręką w ramię rekruta, krzycząc coś prosto w jego twarz po polsku, co tylko on może zrozumieć, bo wrzask instrumentów zagłusza słowa, raz po raz pluje na niego. Została deportowana i nie wróciła z obozu.
;Czy to nie znaczy brać na siebie więcej, niż można? — powiedziałem. — To był dopiero wstępny krok na drodze moralnego samozniszczenia.
— Samozniszczenia? — powtórzył Wejroch.
, — No jednak. Trudno uwierzyć, żeby się nie zatracił w dwuznaczności takiej sytuacji, w tych zasadzkach.
— Nie wiem —* odparł Wejroch — skończył w obozie. Czy zaraz po powrocie.
Doktorek nazywa to ambicją -— ciągnąc łem — ja nie wiem, jak to nazwać: gwałtów^ nością sumienia?
— Po co nazywać ^ mruknął Wejroch żeby z tym skończyć?
...A przecież wszyscy tutaj piszą i mówią
0 nim tak, jakby to, co zrobił, nie wyróżniały go spośród nich, lecz właśnie jakby przez to był każdym z tych piszących, a raczej jakby oni zwierzali coś cenniejszego ze siebie w swoich wspomnieniach o nim. Jeszcze raz pozostaje mi okrążać niewyraźny cień. Chociaż wiem, że wymknie mi się, tak samo jak tamten, że uchwycę najwyżej jakiś pojedynczy gest, jakieś jedno spojrzenie. Mimo to nie próbuję z tym skończyć. W losie ucznia zawiera się coś z prawdy jego mistrza. Zawsze tak było. Żaden inny związek ludzki nie zostawia takich śladów jak kontakt doświadczenia
1 nadziei.
„Budny był ulubionym uczniem dyrektora Niedzielskiego — pisał lekarz z Chełmży — istniała między nimi więź dziwnego zrozumienia. Dyrektor Niedzielski cieszył się u nas nie tylko zasłużoną popularnością jako wykładowca historii oraz języka polskiego; wielu bardzo pociągała tajemnicza atmosfera wo
kół niego. Wiedzieliśmy o jego czynach, ale same zdarzenia, chociaż wspaniałe, wydawały nami się jakby oczywiste i łatwe dla człowieka tego pokroju. To, co nas fascynowało, to był sam bunt, który po prostu promieniował ze wszystkiego, o czym w związku z nim mówiono. A przy tym dyrektor Niedzielski był człowiekiem reprezentacyjnym. Na tle szarego grona belfrów odcinała się sylwetka przystojnego mężczyzny, ubranego modnie w pumpy i 'samodziałowe marynarki, kojarzył się nam z buntem, ale z buntem udanym i zwycięskim. To nie znaczy, żeby w jego zachowaniu uchwytne były jakieś oznaki zgnuś- nienia. Bynajmniej. Chyba że sam fakt przebywania w tak nudnym otoczeniu świadczyć miał o kapitulacji zwycięzcy. Ale, jak powiedziałem, nie rysowały go w naszych oczach wyłącznie fakty. Obserwując z przenikliwo- cią właściwą szesnastolatkom tego mężczyznę, zawsze przygotowanego, odnosiliśmy wrażenie, że jest tutaj, w czerwonych murach naszego niewielkiego gimnazjum, przejezdnym gościem. Podświadomie czekaliśmy, aż któregoś dnia nagle nas opuści, i to, że pojawiał Się na korytarzu albo wchodził do klasy swoim energicznym krokiem, bywało dla niejednego źródłem emocji. Z perspektywy dwudziestu lat brzemiennych w historyczne wydarzenia epizod z życia Budnego, w którym Niedzielski odegrał taką ciekawą rolę, może się wydawać błahy, niemniej myśmy wtedy
śledzili uważnie przebieg sprawy i do dzisiaj5 zachowało się w mojej pamięci wrażenie psychicznego zwarcia tamtych dni. Wtedy to pierwszy raz ujrzeliśmy surową w swej powadze twarz dyrektora Niedzielskiego. Taką, jakiej tylko domyślaliśmy się pod maską trochę jakby drwiącego humoru. Na co dzień Niedzielski zachowywał ironiczny uśmiech i lekkość w traktowaniu najbardziej uświę-r conych tabu. Ale myśmy się zawsze domyślali siły charakteru, a także jego mocnych przekonań, i te niedbałe zdania, a nawet dowcipy, którymi zbywał różne namaszczone tematy, i w ogóle aura raczej pytań niż twierdzeń, niedomówień niż sformułowań, jaką wytwarzał, uzupełniały zarys postaci dyrektora, jednocześnie tworząc głębokie tło, w którym ta postać nabierała niepokojącego wyrazu. Byli tacy, którzy mu przypisywali tendencje ko- munizujące. Ta opinia oczywiścię nawiązywała do znanych wypadków na Maderze wkrótce po wojnie; rozpowszechniał ją prefekt gimnazjalny ze swoimi stronnikami, a posiadał ich niemało, zarówno wśród uczniów starszych klas, jak w gronie nauczycielskim i nawet poza szkołą, w mieście. Mieliśmy i w naszej klasie tych sodalistów; tylko futboliści tworzyli silniejszy od nich zespół. Naprawdę jednak próba politycznego zaszeregowania Niedzielskiego mijała się z powszechnym odczuciem jego osoby. Ksiądz Błocki mógł sobie mówić o komunizowaniu dyrektora, a prze-
cięż wszyscy wiedzieli, że nasz dyrektor cieszy si^ bezwzględnym zaufaniem władz. Nie miał wt sobie nic z donkiszota, ale nie był także żadnym karierowiczem ani nawet nie przypominał modelu funkcjonariusza państwowego^ Typowy ekstrawertyk, nieskłonny do absorpcji zamkniętej doktryny światopodlą- dowej o myśli lotnej, pozwalającej ogarniać duże obszary. Ten właśnie rodzaj temperamentu w symbiozie ze sprawną inteligencją, ugruntowany na materiale silnego charakteru, formował indywidualność Michała Niedzielskiego, która tak wówczas pociągała swoją barwnością i niepokoiła pytaniami”.
— Teraz wszystko jasne — mruknął Wej- roch — ekstrawertyk w symbiozie z inteligencją ugruntowaną na materiale absorbcji. Proste?
— Proste — odparłem. — Rzeczywiście teraz wszystko jasne.
...Dla nikogo nie było jasne i nawet ten za- dufek medyczny zapisał sześć arkuszy kance-. lyryjnego papieru spiczastymi literami z recept, dlatego że śmierć Niedzielskiego zachwiała nabytą podczas pilnych studiów i paroletniej praktyki wiedzą o ludzkiej naturze. Tajemnica tej śmierci rzucała swój cień daleko wstećz na oddzielony murem doświadczeń teren szkolnych wspomnień. To, co wydawało się utrwalone w prostych zarysach, sylwetki zastygłe jak na prymitywnych miniaturach, zagrożone jedynie wytrawie
niem barw przez upływ czasu, teraz drgnęło,} w sielskim ogrodzie przewinął się cętkowa- ny cień, cały naiwny świat ożył jakby za naszymi plecami; to już nie był uporządkowany krajobraz, na który czasem, coraz rzadziej* oglądamy się, żeby potwierdzić istnienie tej pogodnej prawdy, tylko przedwczoraj' naszych kłopotów, wczoraj tamtego dnia zbrodni; naiwny świat, kiedy po nim przemknie cień, nie jest już tym samym, czym był. To właśnie ten cień, spełzający nie wiadomo skąd pomiędzy grządki i rabaty, odmienił cały ogród i nadał kontrastowym figurom wymiar ludzkich postaci, poruszających się w półmroku. Ale nie porzuca się lekko kolorowych ogrodów. Podobnie jak nie rezygnuje z utrwalonych znaczeń. Dlatego pisze się listy, w których ten zmącony pejzaż odzyskuje sztywną wyrazistość rysunku i znów ukazują się sylwetki między ramkami. Tylko że nie będzie to już ten sam . azyl; cień wnikający tak skądś poza nami nie znika, jego ruchliwa obecność mąci obraz.
„W .roku szkolnym 1938—39 Budnemu dwukrotnie groziło wydalenie z liceum. Pierwszy raz, jesienią, za to, że w lokalu o podejrzanej reputacji Mazurka brał udział w bójce pomiędzy podchorążymi ż Ośrodka Kawalerii a grupą cywilnych gości. Już wtedy głos Niedzielskiego zaważył na decyzji rady pedagogicznej”.
...Dlaczego dyrektor bronił ucznia, który; ■fi'
dosyć drastycznie naruszył przepisy szkolne? Pierwsza przyczyna tkwiła w znajomości tego chłopca, w tym, że Niedzielski wiedział
0 nim Więcej od innych, i że zaistniała między nimi więź porozumienia. Drugą była tolerancja Niedzielskiego wobec wybryków, które tłumaczy młodość. Budny oberwał wtedy notę dostateczną ze sprawowania, co oznaczało zagrożenie niedopuszczeniem do matury. I właśnie na dwa miesiące przed maturą Bogdan Budny wkopuje się w nową aferę i teraz już dla wszystkich jest jasne, że żadna siła nie uchroni go przed wilczym biletem. Nie tylko pamięć lekarza z Chełmży przechowuje ten epizod. Ktoś inny opowiadał o tym Wejrocho- wi z podobnym naświetleniem. Ćwiczenia PW na poligonie Grapa: to rozbudzenie osiemna- stolatków w marcowym słońcu, kiedy odta- jała ziemia paruje wonią korzeni, zapach piasku i igliwia w zagajniku, to lenistwo przygotowań do trójkąta błędów albo do marszu w ubezpieczeniu, albo do toru przeszkód, nuda każdego z osobna i nuda wspólna, ta, co wiąże oddział kapralską komendą i zwielokrotnia tamtą nudę pojedynczego wyczekiwania. Coś trzeba robić, grają więc w dupniaka, drelichy pękają, od ciosów dłoni, rżą dzikim śmiechem
1 zaraz milkną, rozglądają się po zagajniku i po piaszczystych wydmach, usianych krzakami jałowca, coś by przecież warto zrobić, ty — złapiesz wilka, ogromne mrowisko pachnące mrówczym jadem, jak się roją, wy-
starczy wbić w kopiec saperską łopatkę, coś by trzeba zrobić naprawdę, o, ten Daniel, co on taki ważny, zdjąć mu portki, ściągnąć mu te pumpenhosy, zobaczymy, jak u niego wygląda ten obcięty interes, trzymajcie ;go, ściągnąć mu... Obskoczony, porwany, obalony na ziemię, ma jeszcze tyle przytomności, żeby zawołać do tego, który dał hasło tej zabawy, tyle hartu i zdolności wywikływania się z niebezpieczeństwa nie przez opór, tylko przez pochlebianie prześladowcy, zaciska więc dłonie na pasku, wczepia się tymi dłońmi w spodnie na brzuchu, ja sam, Władek, przecież mogę wam pokazać, dlaczego nie, Władek, powiedz im, ja rozumiem, chcecie zobaczyć, proszę bardzo, rozstępują się na znak swojego przywódcy, bojowe wrzaski milkną: w ciszy jak na stole operacyjnym leży otoczony kręgiem zamilkłych twarzy i drżącymi lekko palcami rozpina pasek. Nikt nie przerywa milczenia przez długą chwilę tego manipulowania przy rozporku i przy granatowych spodenkach gimnastycznych, ani na widok białego brzucha z rudawym runem nisko... Jeden tylko śmiech wypryska i zaraz gaśnie w tym znieruchomieniu z sekundy na sekundę coraz bardziej przytłaczającym. I już odwracają wzrok od żałośnie skurczonej chłopięcości, przemykają po wyciągniętej sztywno sylwetce i jeszcze muszą zawadzić
o to zmętniałe, uchodzące spojrzenie. I nie wiadomo, co zrobić z osypującą się wciąż
chwilą,f jak powstrzymać osypywanie się czegoś dławiącego, jak stąd odejść. Tylko jeden, jak zawsze wie, co zrobić. Łopatką saperską, wyjętą z mrowiska, ciska na ten goły brzuch szuflę piasku zmieszanego z igliwiem rojącym się mrówkami. Budny uderza go najpierw 'pięścią w twarz, a kiedy tamten zamierza się łopatką, wyrywa mu ją, przewraca go i wtedy właśnie, zwabiony krzykiem, komendant hufca spostrzega starszego junaka Bogdana Budnego, jak bije leżącego na ziemi kolegę. Potem przez kilka dni Budny nie pokazuje się w szkole. „Tym razem koniec z nim — mówią w klasie®- nawet Niedziela nie. zdoła go uratować.”,
Ten pierwszy cios okazał się fatalny — koleżka ma złamaną szczękę. Nie wiadomo dokładnie, jak Niedzielski rozgrywa partię obronną. Na pewno zbliżanie się wojny wpływa na wynik sprawy. Tutaj, piętnaście kilometrów od granicy, jej kroki słyszy się co dzień. Nie trzeba radia ani kronik filmowych PAT-a, ani gazet; chłopcy w białych skarpetach i w koszulach koloru burzowego nieba pokazują się już całymi grupami, wybuchają bójki na ulicach, co parę dni rozchodzi się wiadomość o ucieczce jakiegoś Niemca na tamtą stronę, rzadziej przedostają się stamtąd Polacy, ale każdy taki rodak szeroko rozsiewa lęk przed nadciągającym.
Niedzielski umiejętnie wykorzystuje koniunkturę dla obrony Budnego. Nieodparty
argument wagi państwowej: armia potrzef bu je jak najwięcej poborowych z cenzusem,' przyszłych podporuczników. Tylko / że nie
0 interes armii idzie w tej sprawić. Przed wszystkimi najstarszymi klasami Niedzielski cofa się do tamtego dnia na poligonie w Grapie. I wtedy właśnie słuchając go, „ujrzeliśmy surową w swej powadze twarz dyrektora Niedzielskiego”. O Budnym z początku nie wspomina. Mówi o tym, co uważa za hańbę tamtego dnia. A więc zbiorowy akt przemocy i poniżania kolegi, opisuje scenę zdzierania spodni, tak jak mógłby ujrzeć ją ktoś z zewnątrz,, nie wciągnięty w dziką zabawę głupców
1 tchórzy. Odmalowuje całą szpetotę tego wydarzenia, nie szczędząc twardych określeń. Wówczas podnosi rękę ofiara tamtego dnia,
ten Daniel, zawsze gotowy do zgody. Wstaje i oświadcza, że nie czuje żalu do nikogo, że to była taka rozrywka z nudów, on to rozumie, przecież on sam zgodził się brać w tym udział, naprawdę on się nie uważa wcale za zelżonego i naprawdę on by prosił, żeby wszyscy
o tym jak najprędzej zapomnieli. Ten głos przechodzi jakby mimo uszu Niedzielskiego. A właściwie potem Niedzielski jeszcze głośniej gromi całą klasę. Nie odpowiada bezpośrednio na apel pokrzywdzonego. Nawet można spostrzec, że traktuje go z niechęcią równą tej, z jaką zwraca się do prześladowców. Jeśli nie większą... Ktoś zauważy, że dla Niedzielskiego nie istniała w tym zdarzeniu żadna
sprawa, pomiędzy ofiarą a prześladowcami. Wszyscy byli objęci jednym oskarżeniem. -'Oprócz Budnego. Tak, tylko Budny wychodzi z tego świństwa z twarzą nie umazaną gównem, dyrektor gimnazjum nie waha się wobec klasy powiedzieć tymi słowami o uczniu, który w tej chwili już nie jedną, ale chyba obydwoma nogami znajduje się poza szkołą. Tylko Budny, chociaż późno, jednak potrafił w trudnej chwili być sam i przeciw. I dlatego na odwoławczym zebraniu rady, kiedy sytuacja dla Budnego rysuje się beznadziejnie, Niedzielski występuje z jego obroną; mówi tak, że oprócz dwóch osób pozostali idą za nim i głosują za dopuszczeniem Budnego do matury. Zresztą nie żadna porywająca wymowa w duchu kasandryczno-obywatelskim (perspektywa nadciągającej wojny) ani w stylu korczakowskim (a ten na pedagogów zawsze działał jak lewatywa) ostatecznie przechyla szalę na stronę ułaskawienia. Rozstrzyga jedno zdanie. Jeszcze raz możemy stwierdzić, jak przeszłość, nie ta wsiąkająca w muł ciepłych wspomnień, tylko ta dokonana, utrwalona w twardych formach czynu, waży na dzisiejszym dniu. Bo wystarczy powołanie się Niedzielskiego na własną młodość. I oświadczenie, że na miejscu tego sądzonego tutaj chłopca postąpiłby nie inaczej. Natychmiast kilka osób spieszy z deklaracją wiernej pamięci. Nawet głos zaciętego antagonisty dyrekcji — matematyka — nic już nie zmieni.
A właściwie przypieczętuje jeszcze sukces Niedzielskiego. Bo w swoim zacietrzewieniu matematyk posuwa się aż do zaprzeczeni^ równie złośliwego, jak absurdalnego, tej prawdy, teraz po latach więcej niż prawdy, skoro przez ten czas urosły jej śnieżnobiałe skrzydła i stała się prawdą łączącą.
To było dawno — mówi nawiązując do egzaltowanych wyznań jednej z pań. —Dwudziesty drugi rok. Dawno i nie tak. Kto to widział wtedy? Nawet pan dyrektor nie pamięta, jak to tam w samej istocie było.
Zostaje oczywiście zakrzyczany. Tylko Niedzielski zachowuje obojętność wśród hałaśliwego poruszenia. W pierwszej chwili nawet jakby się ugiął pod ciosem. Ktoś zauważył jego niepewny uśmiech. Ale to jedna chwila i nie wiadomo, czy coś wyraża, a jeśli tak, to co. I teraz już za Budnym głosują wszyscy oprócz matematyka i prefekta.
— Wielkie problemy maturzysty: wyleją czy nie wyleją — skrzywił się Wejroch — i tak w trzy miesiące później wybuchła wojna.
Jednak coś dla nas znajdzie się w tej banalnej szkolnej sprawie, możemy z niej wyłowić ziarno faktu, jedno z tych, które później podczas wojny wydadzą piękny owoc młodzieńczego buntu, męstwa dojrzewającego stopniowo w blasku wzoru.
„Przypominam sobie nasz wieczór pożegnalny po maturze Opisał chirurg z Cheł
mży — a właściwie kolacyjką w dobranej paczce kilku fajnych kumpli, między którymi był oczywiście Bogdan Budny, Franek Rzepka i Andrzej Kalicki. Po wypiciu trzech butelek Baczewskiego zrobiliśmy się odważni i postanowiliśmy złożyć wieczorną wizytę dyrektorowi Niedzielskiemu. Przyjął nas serdecznie i na stopie jakby naturalnej równości. Zresztą nigdy nie udało mi się uchwycić w jego zachowaniu wobec nas jakiejś nuty fałszywej. To był człowiek silny i mający poczucie tego, kim jest, stąd nie potrzebował szukać rekompensaty kompleksów przez przybieranie sztucznych tonów. Z początku rozmawialiśmy na banalny temat naszej przyszłości. Każdy coś tam bzdurzył o swoich planach, dyrektor Niedzielski od czasu do czasu wtrącił pytanie i już wiedzieliśmy, że Kalicki wybiera się na polonistykę, Mitura myśli o pozostaniu na stałe w wojsku, a Franek Rzepka od lipca zaczyna pracę u Victoriusa. Po Rzepce powinien się zwierzyć Budny. Ale Bogdan nie chciał mówić o sobie. „Przecież będzie wojna”, powiedział. Niedzielski pokiwał głową. Dla nas wszystkich ta myśl nie była obca; towarzyszyła nam przez ostatnie miesiące grzecznie,, bez żadnych zaskoczeń, kiedy trzeba, przyzywaliśmy ją z pamięci i stroiliśmy czoło w malowniczy pióropusz. Każdy wiedział, że wojna nie będzie trwała długo, każdemu też, jego osobistym nadziejom, teraz na progu dojrzałości dodawała blasku zapowiedź żołnier-
skiej przygody. Toteż słuchaliśmy wtedy u dyrektora Niedzielskiego z coraz większym zdumieniem tego, co mówi Budny. Bo on nie mówił o zagonie kawaleryjskim na Królewiec ani o defiladzie na Unter den Linden, w ogóle nie mówił o naszej wojnie, jego wypowiedź była pełna wykrzykników i znaków zapytania i kierowała się jakby ponad naszymi głowami do Niedzielskiego. Dzisiaj trudno jest mi powtórzyć chociażby jedno z tych pytań. Ale pamiętam, żeśmy chłonęli wielkimi uszami wymianę zdań pomiędzy dyrektorem a Budnym, który sporód nas wszystkich z pewnością najprędzej mógł stawić Niedzielskiemu przed oczy jego własną młodość. Już wtedy, gdyśmy z kieliszkami w rękach łowili sens ich dialogu, już wtenczas odczuwaliśmy to duchowe pobratymstwo, a potem wojna pokazała, jak naprawdę byli podobni. Dzisiaj nietrudno jest mi określić, jaki podkład dyspozycji psychicznych łączył ich i dlaczego Niedzielski odnajdywał swoją młodość w postaci Budnego.
„Zawsze jgl mówił Niedzielski, odpowiadając Bogdanowi; te słowa pozostają żywe w mojej pamięci; mówił tak, jakby sobie samemu przekazywał doniosłą prawdę, sobie młodszemu o dwadzieścia pięć lat -#fetak, zawsze, w każdym czynie, zawsze. Tylko wtedy poczujesz ziemię pod nogami, tylko w takiej chwili ujrzysz siebie, kim naprawdę jesteś, poczujesz, że istniejesz... — mówił do siebie
sprzed dwudziestu pięciu lat, do tego, przed którym dopiero pierwszy raz wybuchnie ta chwila; widział go naprzeciw siebie wyczarowanego jakimś cudem z szarej plazmy życia. — Zawsze będziesz wtedy sam, w tych minutach. Poczujesz, czym pachnie wolność. Na samej krawędzi życia odetchniesz jej powietrzem. To, co zrobisz, zrobisz sam. Chociażby z innymi, ale sam... Sądzić będzie cię jednak każdy. I tak jest w porządku. Jeśli zawiodłeś, mają prawo do twoich szczątków...” Mówił to wszystko i jeszcze więcej, a myśmy wpatrywali się w niego, słuchając zdań, które krótkimi błyskami otwierały przed nami ciemną drogę wojny, nie tej kolorowej przygody z paradą w Berlinie, zupełnie innej. Później, kiedy ockniemy się już na gruzach naszych junackich urojeń, te słowa naturalnie przypomną nam się i tylko one zabrzmią dość mocno, żeby ich nie zagłuszył wrzask fanfar, grzmot parademarszu i echo salw egzekucyjnych na placach. Zadawałem sobie pytanie, skąd on to wiedział, czym stanie się naprawdę ta wojna, wiele razy, zwłaszcza w pierwszym okresie okupacji w Grudzieńcu, wspominając Niedzielskiego wracaliśmy myślami do tamtej nocnej rozmowy... I
Nie było w niej wcale odpychającego uporu milczenia. A tego się spodziewałem. Do po-
staci nonkonformistki, tak doświadczonej przez życie, powinien przylegać twardy gorset. Tylko że ona, zdaje się, nie była żadną tak zwaną nonkonformistką. To prawda, była kobietą, która trzykrotnie rzuciła wyzwanie miastu: raz dwadzieścia pięć lat temu, kiedy nie wyrzekła się publicznie wyklętej miłości i urodziła nieślubne w oczach świata dziecko, drugi raz tuż po wojnie, kiedy wbrew szykanom wróciła do pracy w szkole, i wreszcie przed dwoma laty, kiedy stanęła w obronie „wykańczanego” człowieka przeciwko zblokowanej opinii.
A jeszcze była ta sprawa tysiąclatki, kto wie, może najważniejsza. W każdym razie ostatnia... Tylko że to wszystko nie musiało być tak zwanym rzucaniem wyzwania, ciskaniem rękawicy, prowokowaniem środowiska. To dla nich, sądzą po tym, jak to środowisko reagowało na jej postępowanie, trzeba przyznać, że dla nich za każdym razem było to jakieś wyzwanie, jakaś próba sił, próba przekonań. Ale dla niej?
Miałem już zarysowany schemat jej duchowej sylwetki na podstawie tego, co opowiadali Wejroch i Nikiel. No i sama sytuacja kobiety... Więc byłem przygotowany na zimne przyjęcie, na odpychający upór milczenia. Dlatego ton rozmowy zaskoczył mnie. Pierwszy raz wtedy pochwaliłem siebie w myśli za to, że tydzień wcześniej zająłem takie stanowisko w całej sprawie. Bo naturalnie czym
innym mogłem sobie tłumaczyć uprzejme powitanie, a potem jakby zrozumienie dla moich usiłowań, jakby wychodzenie naprzeciw pytań i chwilami nawet inicjatywę przejawianą przez nią w rozmowie. To dopiero w jakiś czas po wizycie, przypominając sobie cały jej przebieg, układając w jeden ciąg usłyszane strzępy wspomnień, po paru godzinach dopiero uderzyła mnie myśl o tym, jak niewiele dowiedziałem się od Niedzielskiej o jej mężu. I dalej nasunęło się, jako wniosek tego spostrzeżenia, pytanie, czy ta przystępność i łatwość, i nawet pewien rodzaj grzecznej elokwencji nie są zasłoną głębszego jeszcze milczenia. I dalej już konsekwentnie musiałem zastanowić się nad znaczeniem tak maskowanego oporu.
Ale cień wątpliwości padł na to spotkanie dopiero kilka godzin później. Teraz rozmawialiśmy, to znaczy ja kierowałem uwagę na kogoś, na jakąś sprawę lub okres ich życia, a ona wchodziła w przeszłość bez oporu, chwilami zanim jeszcze sprecyzowałem swoje pytania. Ale czy to omijanie osoby męża w rozmowie z takim intruzem, za jakiego sam musiałem się uważać, nie było naturalną reakcją? Najnormalniejszą? Zwykłą u człowieka wrażliwego i zranionego tak jak ona? Jej młodsza córka umarła w czterdziestym dziewiątym roku; miała wtedy osiem lat. Nie rozpoznany dyfteryt; w ciągu dwóch dni było po wszystkim. Więc nawet 0 tym powiedziała.
HHH
Suchym, jakby obcym głosem, bez wdawania się w szczegóły, ale przecież sama powiedziała. A potem usłyszałem o dwojgu żyjących dzieciach: dziewiętnastoletniej Alinie, koszykarce, i Wojtku, siedemnastoletnim studencie Politechniki Gdańskiej. A potem
0 pierwszych latach jej pobytu w Grudzieńcu
1 o poznaniu Michała Niedzielskiego. Nie, to wcale nie w tym tkwi to, co mnie tak niepokoi, nie w tym, że omijała wspomnienie zabitego, bo przecież nie przemilczała go, mówiła
0 nim. Ton? A jak miała opowiadać o najgłębszej ranie takiemu obcemu facetowi? Zresztą i ton się zmieniał. Opowiadanie o nocy jego powrotu... Wystarczy przypomnieć sobie tylko to, ten,upust żalu. Więc co to było — to przemilczane w parogodzinnej rozmowie? To zagadane? Zatajone?
Przekroczyła już granicę i nie tak zwyczajnie o własnych siłach, jak pięćdziesięcioletnia kobieta po dłuższym oporze zmieniająca rolę życia, aby zostać już tylko matką
1 babką, nie tak, bo widać było w tej twarzy nie starej jeszcze, a jakby stratowanej krótkim, dzikim galopem czasu, widać było, że właśnie ten najeźdźczy czas porwał ją i porzucił po tej stronie kobiecego przeznaczenia. Ale jak wyglądała przed dziesięciu laty? Przed trzynastu? Miała wtedy mniej niż czterdziestkę, a taki wiek przecież nie eliminuje i nawet nie podważa myśli o miłosnej zdradzie, raczej przeciwnie. Siady dużej uro
dy jeszcze teraz rozjaśniają ten zmierzch. Żywy, niestłumiony blask w spojrzeniu. Co Uczyniłoby z niej osobę interesującą nawet bez tej ciemności wokół, z której się wynurza. Nie jest ograniczona horyzontem dzisiejszego dnia, ale także nie tkwi nieruchomo wśród wczorajszych pamiątek; przyszłość, obecna czasem w jej myślach, przecież nie unosi się nad nią jako znak wszystko jednającej nadziei. Jednak i przeszłość, i teraźniejszość, i przyszłość odnajdują się w niej. Opowiada
o tym, co było, wcale nie tak, jakby tamte ruiny za miastem kryły dla całego świata jad zabójczej prawdy; ani nie tak, jakby razem ze zgaśnięciem jej szczęścia cały świat pogrążył się w mroku; o tym zaś, co teraz ją otacza, mówi bez zwyczajnego rozproszenia własnej pamięci w różnorodności zdarzeń. Ale to, że mówi w ogóle o budowie szkoły, o Nikielu,
o sprawie Zimnocha, i mówi tak, że widzę ją żyjącą wśród tych ludzi, a nie obcą i tylko rejestrującą fakty nawykłym spojrzeniem, właśnie to jako pierwsza myśl o niej zaskakuje mnie w tej rozmowie.
— W sprawie budowy tysiąclatki — mówiła — to Nikiel ma rację. Potrzebnych jest parę szkół, i to jak najszybciej. Ile jeszcze czternasto- piętnastolatków kończy dzisiaj naukę dlatego, że nie mamy miejsc w klasach licealnych i technikach. Tamte argumenty nie przekonały mnie. Ja wiem, że dla propagandy, zwłaszcza wobec Niemców, to by wyglą
dało dobrze, taki pomnik. Ale za te same v sześć milionów złotych wybudowałoby się na Maderze, w Grapie i na Podgórzu trzy typowe budynki i całe miasto z okolicą byłoby pokryte siecią szkół. Więc na zebraniu Komitetu Budowy poparłam Nikiela przeciwko lokalizacji i projektowi szkoły-pomnika. Mój głos nic nie zmienił. Zostałam skrytykowana przez, redaktora Rufina. On był głównym obrońcą idei reprezentacyjnego gmachu. Jego gazeta robiła przecież ruch wokół tej budowy, utworzyła fundusz społeczny i zebrała w ciągu trzech miesięcy blisko pół miliona. Rufin wykorzystał efekt wielkiej liczby, mówiąc, że Komitet jest zobowiązany ofiarnością ludzi, którzy dawali pieniądze na konkretny cel, na taką szkołę, o jakiej pisano u niego w gazecie, że właśnie ta perspektywa poruszyła społeczeństwo. Nie kwestionuję zasługi przy zbieraniu funduszu na budowę. Ale mnie się zdaje, że najbardziej porusza wszystkich to, co jest teraz, te zatłoczone klasy, i chęć, żeby to zmienić jak najszybciej. I tak wtedy powiedziałam. A na to zapytano mnie, czy ja pamiętam, że ta szkoła będzie nosiła imię Michała Niedzielskiego.
— Rufin? — przerywam jej.
O, nie. Ktoś miejscowy. Czy ja pamiętam. Nie chciałam na to odpowiadać. Po mojej stronie stanął Zimnoch. Odwdzięczał mi się za to, że dwa lata przedtem próbowałam go bronić w tej historii z krzykami. Od nie
dawna należał do Komitetu; po wszystkich jego ostatnich klęskach pierwszy raz" występował publicznie w nie swojej własnej sprawie; to był jakby pierwszy krok na drodze powrotu aktywisty Zimnocha. Nieudany... Oskarżał kogoś o materialne korzyści ciągnięte z budowy tysiąclatki. Bo on chyba już nie potrafi inaczej bronić niż właśnie oskarżając. Nie wymieniał nazwisk, ale dlatego niemal wszyscy obrócili się przeciwko niemu. Chociaż w tym, co mówił, było nie tylko pragnienie odwetu; znacznie więcej było prawdy; rzeczywiście wybrano na budowę miejsce tak oddalone od najludniejszej i najbardziej młodzieżowej dzielnicy, że ona właśnie ma zostać praktycznie poza oddziaływaniem tej szkoły.
...Tak, Madera... Więc tym dwóm wątkom wystąpienia Zimnocha: sprawiedliwej obronie interesów Madery i brutalnemu posądzeniu nie wiadomo kogo o nadużycie, nadano ten sam sens; pierwsze nazwano sekciarską demagogią, drugie, wywodząc z tej demagogii, określono jako próbę powrotu do potępionych metod walki politycznej.
— Redaktor Rufin usystematyzował wszystko, co Zimnoch powiedział; to było bezbłędnie dialektyczne i bardzo przekonujące. Tylko że dla Madery i dla nowego osiedla gumowców taka lokalizacja tysiąclatki rzeczywiście jest krzywdząca. Więc jeszcze raz zabrałam głos i powiedziałam to. Potem nawet nie py-
tano mnie, czy pamiętam, że ta szkoła otrzyma imię Michała dla tych, którzy tak się tym interesowali, było teraz jasne, że jestem po prostu zaprzedana Nikielowi.
...Czy jest naprawdę taka otwarta na różne, sprawy? Czy naprawdę oplbija się w niej ruchliwa wielorakość życia? Czy naprawdę płynie nurtem czasu razem z innymi? A może to, co ona mówi, kryje tylko jedną myśl, jedną ranę? Może jest tylko ślepym lustrem zmiennej różnorodności świata? I nie płynie nurtem czasu, tak jak inni, a tylko udaje, że dotrzymuje nam kroku, gdy naprawdę została daleko w ciemnościach dnia, który się pod nią rozstąpił? Ta wątpliwość skrystalizowała się szybko; nie rozprasza jej ani to, co mówi ta kobieta, ani nie zdradza żaden odruch, żadne spojrzenie. A przecież to nie jest twarz jakiejś hazardzistki, nic podobnego; dzieli mnie od niej coś zupełnie innego niż przedziwna maska zobojętnienia. Czuję, jakbym nie mógł przełamać tego, co, niezależnie od jej osobowości, z zewnątrz ją otacza, naładowuje powietrze dokoła niej niemym krzykiem, światłem rozbłysłej ciemności, dzikim echem tamtej nie rozpoznanej godziny, o której cały czas pamiętam...
— Nikiela znam od trzydziestu lat. Uczyłam na Maderze; moja pierwsza posada, kurs polskiego dla dorosłych i młodzieży pozaszkolnej. Śmiesznie to wyglądało; ja sama, chociaż po studiach, mówiłam wtedy dziwnie.
po polsku, wtrącałam rosyjskie słowa i miałam okropny akcent znad Bajkału. Za to moi uczniowie szprechali na pół po niemiecku, niektórzy kończyli landschule wilhelmowskie, inni mieli za sobą po parę lat służby w niemieckim wojsku. Więc te nasze lekcje z po- .czątku przypominały raczej rozmowy cudzoziemców, oni mówili na przykład: schulstuba, a ja: klas, oni: okno zu, a ja: zakryjcie okno, oni: schnell, a ja: bystro. A jednak rozumieliśmy się. Myślę, że nie byłam naiwną entuzjastką. Chociaż entuzjastką byłam... Na naiwność nie mogłam sobie pozwolić po tym, co widziałam w Rosjij po tej drodze znad jeziora Bajkał, która trwała cztery lata i zakończyła się w dwudziestym pierwszym roku dla mnie i dla matki w Warszawie, a dla mojego ojca i starszej siostry — dwa lata wcześniej w Samarze, na punkcie tyfusowym. Więc rozumieliśmy się mimo kaleczenia języka i kto wie, czy nie lepiej nawet, niż gdybym mówiła do nich gładko i bezbłędnie z poczuciem własnej nieomylności. Byłam entuzjastką, bo cieszyłam się, kiedy spod tych „zu” i „ab” zabłysło jakieś „dyć to zaiste” albo „jeno”, albo „aliści”. Z tym miastem początkowo nie wiązało mnie nic zupełnie, ani krewni, ;ani przyjaciele, ani tym bardziej żadne wspomnienie, nic oprócz tego marzenia
0 powrocie, które towarzyszyło kilkunastoletniej dziewczynie przez cały czas tamtej drogi.
1 może stąd, że to miasto tak było niepodobne
do tego, które uroiłam sobie z lektury paru książek tam, w Irkucku, zaczytanych do ostatniej stronicy, i z opowiadań rodziców, może właśnie z tej obcości czerwonych murów płynął prąd poruszający tamto moje marzenie, wciąż odświeżający je i popychający do szukania za tymi murami prawdy potwierdzającej... Nikiel był trudnym uczniem. Miał w sobie zaciętość niby to zwyczajną u piętnastoletniego chłopca, ale którą tylko wtedy można za taką uważać, jeśli objawia się zmiennością nastrojów, okresami wzrostu napięcia, po których następuje odprężenie; on zaś pozostawał wciąż w jednakowej konspiracji. A przy tym był zdolny. Wiedziałam, że tak jak ja jest nowy w Grudzieńcu, dopiero rok przede mną jego rodzina przybyła tutaj ze wsi. Często pomaga się innemu człowiekowi nic o tym nie wiedząc. Albo kiedy ktoś chce wesprzeć drugiego i zdaje mu się, że tylko takim wybranym postępowaniem czyni to, okazuje się, że naprawdę pomógł mu, jakby mimo woli, zupełnie czym innym. Tak właśnie ja pomogłam młodemu Nikielowi, a dowiedziałam się o tym od niego samego dwadzieścia lat później. Wtedy także, zaraz po wojnie, wspominając szkołę na Maderze, poznałam tło tamtej jego milczącej zaciętości. I również wtedy on z kolei wyciągnął do mnie rękę. Było to po tym, jak mi odmówiono przy-, wrócenia praw nauczycielki, miałam dosyć tego miasta, pierwszy raz, odkąd tu trafiłam,
chciałam wyjechać byle gdzie; chociaż to już nie były obce ulice, wypełniane jedynie marzeniami, bez śladu wspomnień, o nie, przeciwnie. Nikiel, mój dawny trudny uczeń, szybko załatwił sprawę; znów mogłam pracować w szkole. Ale ta jego konkretna pomoc nie była tym najpoważniejszym, co zatrzymało mnie w mieście; ostatecznie rzuciłabym wszystko razem z tą posadą i pojechałabym na zachód. Z tego spotkania jednak i z tej rozmowy z nim wyniosłam pamięć nie tyle samej interwencji; czegoś ważniejszego, trwałego, jakiejś trwałości w tym, co człowiek jeden drugiemu przekazuje, co może przekazać mimo ciągłej erozji zdarzeń, mimo czasu. To było zaraz po wojnie. W dwadzieścia lat po naszych lekcjach na Maderze. Tamten o- kres mojego życia od przyjazdu do Grudzień- ca, dwa lata aż do poznania Michała, wypełniony praktyką w szkole i tymi osiedlowymi kursami, pozostał mi w pamięci jako czas bezsporny, niosący bystro ku dobremu, taki, który i teraz jaśnieje we wspomnieniach. Tak właśnie lekko czuję się w myśli o pierwszych latach spędzonych tutaj. Ja wiem, skąd wrażenie radosnego wznoszenia się w tym okresie; jesienią dwudziestego siódmego roku poznałam męża. Więc myśląc o tych dwóch pierwszych latach spędzonych w obcym mieście mam już przed oczyma jego, jak się zbliża.
Nikiel był w mieście nowy, ale ani trochę obcy. Gadał jak wsżyscy maderacy, sadził te
„aus” i „zaś” i niczym nie różnił się od swoich tutejszych rówieśników. To przez niego uczyłam się rozumieć ich wszystkich. Nie było mi trudno. Dość szybko mogłam spostrzec, że właśnie ich, tych mieszkańców Ma- dery, zrozumiałam najłatwiej, i nie tylko ja ich, także oni mnie zrozumieją. Gorzej szło z gronem kolegów-nauczycieli i na przykład z gospodynią, u której wynajmowałam pokój. Dzieliły mnie od nich nie żadne różnice regionalne; większość kolegów pochodziła z Galicji, było paru warszawiaków, dwóch, trzech Pomorzan; to, co przeżyłam w czasie wojny, otaczało mnie jakąś strefą zakażoną. Właśnie dlatego, że jako młoda dziewczyna widziałam tamto wszystko, sama moja obecność tutaj budziła jakby odruch samoobrony. Czułam' to i starałam się nie wywoływać reakcji. Ale czasami mimo tych postanowień musiałam powiedzieć coś, w czym brzmiało jakby echo tamtej drogi. Albo nic nie mówiłam, tylko widocznie jakimś gestem zdradzałam dystans wobec pewnych zdań czy opinii. I zawsze te opinie nabierały znaczenia przez to, że sygnalizowałam swoją niezależność od nich. Może rozwiałaby się dookoła mnie ta cała aura skażenia, gdybym potwierdziła formułę osądu Rewolucji i w tej formule zamknęła dla nich swoje przeżycia. Ale nie mogłam tego zrobić. Uśpieni w mojej pamięci ludzie, z którymi razem cierpiałam, przed którymi uciekłam i między którymi szukałam ratunku, nagle
ożywali i już nie potrafiłam powtórzyć za kimś niesprawiedliwej formułki. Niesprawiedliwej wobec każdego, niesprawiedliwej z natury rzeczy. Wzruszałam ramionami, kiedy mówiono o potworności Rewolucji. To wcale nie znaczy, że dostrzegałam historyczny sens tamtych dni albo że przytakiwałam tym, bo i tacy zdarzali się, którzy witali oczyszczającą falę gniewu ludowego. Nie umiałam nazwać dość jednoznacznym zdaniem tego, przez co przeszłam, nie umiałam w ten sposób zamknąć rachunku przeszłości. I dlatego jakieś podejrzenie wisiało nade mną. W każdym razie często w tym, co mówiłam, pdkrywano niewłaściwość. Więc później rachunek był pod ręką. Ale wtedy jeszcze, mimo tego, co utrudniało moją asymilację, czułam sie w mieście coraz lepiej.
Pociągał mnie świat trwałości i solennej pamięci. W mieszkaniu mojej gospodyni, wdowy po właścicielu browaru, wiele godzin przesiedziałam nad rodzinnymi albumami. Lubiłam błądzić po starym mieszkaniu i oglądać pamiątki, jakieś degerotypy ślubne sprzed pół wieku, porcelanowe cybuchy, dyplomy z wystaw przemysłowych, stemplowane złotymi medalami, lalki w hiszpańskich mantylach, fotografie panów w okrągłych kapeluszach Bractwa Kurkowego. Lubiłam poznawać młode, ładne kobiety w staroświeckich przebraniach. Lubiłam patrzeć na te do
wody pamięci w świecie, gdzie zmarłych nikt nie wyrzucał z pociągu.
A także lubiłam rozmawiać przy herbacie albo przy kawie z kuchem z gospodynią i z jej dwoma córkami, które wydawały mi się. jednocześnie moimi ciotkami i niedorosłymi, zupełnie jeszcze smarkatymi siostrami. Takie były, zwłaszcza kiedy próbowały czasami usidlać moją pamięć.
Na Maderze nie było takich przeszkód pomiędzy nami. Kim był Wtedy Nikiel? Zacięty, piętnastoletni mężczyzna... Bo obserwując go nabrałam przekonania, że chłopcem już nie jest, że ma za sobą to doświadczenie, które jedni przeżywają mając lat czternaście, inni trzydzieści, a jeszcze inni nigdy. Ci właśnie nie są mężczyznami... Ale on został nim bardzo wcześnie. To moje przekonanie w dwanaście lat później potwierdzi sam Nikiel.
Będziemy sobie o tyle bliscy we wspomnieniu, że to skłoni sekretarza do opowiedzenia swojej starej historii. Może by ją opowiedział już wówczas, kiedy zachęciłam go, żeby zrzucił jakiś ciężar; niewiele brakowało, wahał się, czy nie zrobić tego w jeden z tych wieczorów, kiedy odprowadzał mnie do miasta dźwigając zeszyty, a czasami wstępował za mną do domu i długo przebierał wśród książek^ zanim którąś wybrał i niepostrzeżenie się ulotnił. Jednak nie doszło wówczas do takiej rozmowy, a pewnego dnia skończyło się odnoszenie zeszytów, bo zaczął po mnie przycho-
dzióiMichał. Pamiętam ten marcowy wieczór; zmarudziłam trochę w klasie, Nikiel wyszedł przede mną z dużą paką, w końcu i ja się wygrzebałam, padał mokry śnieg, było cicho, tak cicho, jakby transport stanął nagle w szczerym polu i jednocześnie obwieszczono koniec Wędrówki i wojny, i rewolucji, wysiadłam, to znaczy zeszłam po stopniach baraku i w świetle latarni na tle ruchomej, biało-czerwonej kurtyny ujrzałam Michała Niedzielskiego.
Proszę powiedzieć swojemu giermkowi, że jest wolny; od dzisiaj nie będzie musiał nosić zeszytów.
4s*— Więc pan tutaj.*, s- powiedziałam.
— Tak. Od dzisiaj będę nosił za panią wszystko.
Dopiero po chwili spostrzegłam Nikiela z paczką w ręku*
— Mam oddać? —* zapytał tylko.
jj— Dziękuję ci. Jak już ten pan przyszedł...
— Jo. Pani trzyma.
Już go nie było. I rzeczywiście nigdy więcej nie odprowadził mnie i nie szukał więcej okazji, żeby opowiedzieć o sobie. Dopiero po dwunastu latach... Wtedy dowiedziałam się, że to odnoszenie zeszytów znaczyło coś dla niego. A właściwie nie tyle samo odnoszenie, co odebranie tego prawa. Piętnastoletni chłopieć zainteresowany młodą nauczycielką to normalne. Ale pamięć Nikiela zachowuje z tamtych wieczorów nie żaden smak młodzieńczego zadurzenia, tylko pomieszane
z nim, zmącone w nim wrażenie jakiegoś •' wstrząsu; i to właśnie dobiega jako echo tego jednego dnia, tego wieczoru...
W najdalszym wspomnieniu widział ojca. Brunatnoszare łaty munduru, zapach przepo- conej wełny, mocnej machorki, jakby jednocześnie woń chleba i żelaza — zapach ojca. Chłopiec siedzi na kolanach mężczyzny, z nosem przytkniętym do szorstkiego sukna, co chwila zadziera głowę, czuje na niej ciężar ojcowskiej dłoni, ojciec śmieje się, coś mówi, chłopiec też się śmieje, ręka ojca lekko targa czuprynę chłopca. Później już nie będzie żadnego sadzania na kolana, żadnych tarmoszeń, ale wtedy... Nazajutrz po najbardziej wyczekiwanym powrocie z wojny i z niewoli, a także najbardziej niespodziewanym, bo dookoła i wiejscy, i dworscy, wszyscy już’ od roku, dwóch albo trzech lat są w domu, wrócili wszyscy, którzy mogli wrócić, o innych zaś nadeszły wiadomości na ostemplowanych kartkach w czarnej ramce z podpisem: Oberste Heeresleitung lub ich sąsiedzi, a zarazem koledzy z pułku, przywieźli jakiś medalik, jakąś chustkę z rudym zaciekawieniem czy nawet list nie wysłany, dyktowany na pryczy w lazarecie; i tak wszyscy byli na miejscu, pośród swoich: ojcowie z dziećmi, mężowie z żonami, zmarli z żywymi, tylko jeden w całej okolicy, jego ojciec, wciąż przepadał, aż wyczekiwanie na niego stało się pozbawione nadziei; więc kiedy znajduje się na koniec
tutaj, pomiędzy nimi, żona siedzi naprzeciwko bez słowa i wpatruje się w tę żywą szczęsną zjawę, a miejsce chłopca jest naturalnie na kolanach ojca. To właśnie ten zapach ojca, jego śmiech i dotknięcie jego ręki wydobywa pamięć z najodleglejszych zakamarków dzieciństwa. To i jeszcze jedno: tego psa w parku dworskim. I nawet nie bardzo umie ta pamięć ustalić, co było wcześniej: powrót ojca czy raczej zdarzenie z psem. Pamięć — nie, ale rozum odpowiada, że najpierw musiał być pies. Bo gdyby ten wypadek zdarzył się już pod obecność ojca, to przecież miałby inne zakończenie, nie tylko płacz matki w pustej ciemności. Na pewno łamał tuję — dzieci z czworaków często przemykały do parku, żeby osku- bywać pachnące gałęzie krzewów -S|jj ale nawet tego nie pamięta. Przypomina sobie tylko graniastą mordę bestii, która nagle staje przed nim. Głuchy, jakby z głębi ziemi pomruk i skurcz warg, odsłaniający smoliście czarne dziąsła i błyszczące kły. I zaraz potem leży na trawie, a ten wyszczerzony pysk tuż przy jego twarzy pochyla się coraz niżej. Zdaje się, że wcale nie krzyczał; pamięta tylko charkot nad sobą jak nie ustający grzmot. A potem płacz matki. I to było drugie wspomnienie, jeszcze starsze od wspomnienia powrotu ojca. Na kolanach więcej nie siadał, ale chodził za swoim ojcem wszędzie. Razem jeździli w pole, do stert po słomę, do kopców po kartofle. Wiosną kończyli orkę o zachodzie ęłońca; ojciec łado
wał pług na zajdki, a potem na oklep, ojciec na karym, a on na gniadej, spasłej kobyle, wracali z tego pola piaszczystą drogą; duży Nikiel gwizdał, mały zaśr oglądając się co chwila na ojca, usiłował tak samo „gibać” ramionami do taktu stąpaniom kobyły. Potem poili konie przy studni; ojciec ciągnął żuraw; nikt tak jak on nie potrafił trzema ruchami zanurzyć, zaczerpnąć i wydobyć wiadro pełne wody. Potem w stajni, po zadaniu koniom obroków, fornale nie rozchodzili się; bardzo lubił te chwile w ciepłym półmroku, wypełnione gwarzeniem na tle przytłumionych odgłosów końskiego parskania. Pamięta z nich wiele, bo to odbywało się widocznie później, w następnych latach; pamięta opowiadania ojca z niewoli u cara i z dwuletniej rajzy przez kraj objęty wojną domową. Tak, właśnie tam nasze wspomnienia zetknęły się pierwszy raz. Dlatego słuchał z taką uwagą, ilekroć wspominałam tamte dni. Miał już pewnie ponad dziesięć lat, kiedy ojciec w. stajni ciągnął swoje opowiadanie o pożarach i o buncie. Więc to, że ja przebyłam podobną drogę, tym samym mimowolnie stałam się, kimś dla piętnastoletniego chłopca. Przez to zaś, że podobnie jak ojciec mówiłam o tych wszystkich przeżyciach, byłam mu po prostu bliska. Tym bardziej musiał odczuć jako zdradę następne, drugie tego rodzaju spotkanie zę mną; jeśli nawet ja bezpośrednio w tym wspomnieniu nie występowałam, to jednak mój udział w
nim spełnił się poprzez wybór, którego teraz dokonywałam. Ojciec Nikiela w tej właśnie stajni pierwszy raz zaniemógł. Przynieśli go z boksu i położyli na skrzyni od obroków, bez krwi w twarzy. Chorował kilka miesięcy. Nikiel pamięta, jak rankami ojciec siadywał skulony na łóżku, zanim zdołał ogarnąć się i wyjść do roboty. Pamięta też taki jeden świt, kiedy coś wyrywa go ze snu; poznaje jęki ojca, matki nie ma już, pobiegła do obrządku, babka, bracia i siostry śpią, słychać ich spokojne chrapanie w przerwach tej ojcowskiej szamotaniny z oddechem i bezsłownej skargi; więc chce się odezwać, ale wtedy z tej zaognionej wschodem pomroki docierają do niego słowa, po których tłumi'oddech: „Chryste, zlituj się...” Nagle zrozumiał, że ojciec umrze. Ale nie tylko to pojął. Miał trzynaście lat. Chciało mu się zawyć wielkim głosem. Zrozumiał jednak, że nie tylko płacz musi opanować, że powinien ukryć przed ojcem samą swoją obecność w tej chwili. Przecież jego ojciec nie wierzył w Boga... A teraz... Poczuł, czym może być ojcowskie cierpienie... W jaką samotność go wtrąca. Jeśli sobie wybiera nicość na partnera zwierzeń. Ale zaraz zrozumiał, że jest zupełnie inaczej, olśniło go. to zrozumienie: to dla nich, im oszczędzić chce rozpaczy, dla nich kryje się w tej nocy, zatrzaskując za sobą drzwi, żeby nie słyszeli skargi przepadającej w pustce. I zrozumiał z przenikliwością dziecka, które staje
się gwałtownie mężczyzną,, że ojciec dopóty nie jest samotny, dopóki potrafi w naj czarą niejszej samotności^zamknąć się przed nimi Dlatego milczał tej nocy, z głową wciśniętą w siennik, udawał, że śpi, czuł, jak to milczenie zamienia się w kamień. Jego ucisk,*| Ale kłamstwo było nie tylko konieczne; myślał, pytał tej samej ciemności, w której słowa ojca się spalały, czy nie jest ono ostatnim ogniwem łączącym ludzi, ostatnim możliwym darem, to prawie kłamstwo* stawiające krok w stronę drugiego człowieka, choćby przez samo milczenie. No dobrze, powiedzmy, że tak nie biegły myśli trzynastoletniego chłopca. W każdym razie niezupełnie tak... Może układały się o wiele prościej, może nawet trudno nazwać je myślami, bo były raczej odruchami woli. Ale mnie chodzi tylko o treść przeżycia,
o to, co z niego zostało w pamięci, jaki ślad...
W miesiąc później ojciec Nikiela nie żył. Stelmach dworski obiecał zbić trumnę, o deski jednak kazał prosić dziedzica. Mało kto odważył się podejść do starego pana. Nie był ani zły, ani dobry. Był Starym Panem. W całym majątku tylko jeden człowiek nie bał go się — ojciec Nikiela. Wysoki, lekko przygarbiony, kiedy szedł przez podwórze, a o pół kroku za nim stąpał ten pies z najdawniejszego wspomnienia Nikielowego, ludzie chowali się po dziurach. Więc Nikiel z matką znaleźli się naprzeciwko tej nierozłącznej pary. I znów Nikiel zapamiętał krótki, grania
sty pysk bestii, rozjarzone spojrzenie żółtych ślepiów.
1 —To był ogar? — przerywam jej.
Ir — Ogar? Nie wiem. Postrach wsi. Taki, co rozszarpuje inne psy na sztuki. Dlaczego ogar? Ach tak... Znaczy, że pan... Słusznie, pan go już nawet widział na tych rodzinnych fotografiach, wczoraj. No więc matka Nikie- la zaczęła prosić o tę trumnę. Stary Pan chwilę milczał, a potem kazał matce odejść.
— Nie dostaniesz ani opiłka — powiedział.
Znowu pochyliła się do ręki pańskiej..
Wyszarpnął jej dłoń, a ten ogar pokazał zęby. Tak samo jak wtedy w parku, obok tui. I dalej wszystko utrwaliło się w pamięci Ni- kiela na tle grzmiącego pomruku psa, jakby na jednej kliszy z tamtym wypadkiem w ogrodzie, tylko w odwróconej kolejności: płacz matki, twarz Starego Pana i te słowa, po których chłopiec wykonał ruch i już leżał, tak jak wtedy, przyduszony sprężonym cielskiem. Te słowa: „Weź deski ze swojego chlewa, nadadzą się...”
Nie zapomni ich... Nie można zapomnieć plunięcia na trumnę ojca. I wówczas, w dwudziestym siódmy roku, ciążyło mu zupełnie jeszcze świeże wspomnienie, więc kiedy spostrzegł, że Michał Niedzielski, syn Starego Pana z Jabłonkowa, został wybrańcem tej, która była bliska jemu, Nikielowi, choćby przez te przeżycia podczas powrotu do kraju, wtedy, jak mi powiedział, tamta krzywda
i obelga znów rozjątrzyły się, a to, co zaczął odczuwać dla wszystkich Niedzielskich, później sam nazwał nienawiścią rodową.
...Zaraz, przerywam jej w myśli, więc to ten trop? Jeszcze jeden krok w tym samym kierunku, jeszcze pół kroku, następne spięcie, i już zdołam zakreślić kółko: to tutaj... Bo jeżeli nie chodzi o samą zbrodnię, tylko o konieczność, która tę zbrodnię mogła zrodzić, pierwszy raz widzę, jak rysuje się ślad konkretnego człowieka. A czy nie jest to konieczność dość ważka? To poniżenie? Czasem będące czymś gorszym niż zabicie. Jeśli zabójstwo jest jednocześnie płodem konieczności i jej zaprzeczeniem, próbą rozerwania pierścienia, to gdzie znajduje się dzisiaj zabójca — poza tamtą koniecznością, a także poza tamtym buntem?
— Małżeństwo — mówiła — nasze małżeństwo rozwijało się w klimacie otaczającej nas nietolerancji, zostaliśmy poddani od pierwszych dni surowej próbie. A jednak rozwijało się... Może to było nienaturalne. Może naprawdę nie należy budować swojego szczęścia jak twierdzy na zdobytej ziemi. Chociaż... czy myśmy coś budowali? Jakąś twierdzę? Żyliśmy przez kilka lat odizolowani na oczach miasta, to prawda. Michał mniej. Nigdy nie przerwał pracy, nawet w trzydziestym drugim roku, kiedy jego pierwsza żona wyskoczyła z okna. Zawsze miał swoje pole działania. Szkoła, Towarzystwo Zachodnie... To
Prawda, gdyby nie związek ze mną, na pewno otrzymałby starostwo. Mógłby zrobić ka- ■jrierj^ aie nigdy nie żałował, że jej nie robi. 'Jeśli odczuwał jakąś utratę, to zupełnie gdzie indziej, nié w dziedzinie kariery. Brakowało mu szans... Kiedy poznałam go, był jakby owiany powietrzem tego, co dokonał, i jednocześnie tym, ku czemu zmierzał. Pokochałam go nie dlatego, ale widziałam, że jest właśnie taki. A potem widziałam, jak ten horyzont dookoła się zawęża... Chociaż może ja wówczas wcale nie tak myślałam, dopiero teraz... Więc chyba naprawdę nie należy... nie tyle budować swojego szczęścia, ile ochraniać go, gdy stanie się już czymś poza nami, złożonym ze wspomnień i oczekiwania, z nadziei... Dla mężczyzny w każdym razie takie ograniczenie... Dawniej nie dałby się zaskoczyć... Kiedy go poznałam, to właśnie wrażenie, że jest w nieustannym ruchu, owiany powietrzem rozjaśnionym przez odblask błyskawic i drążony prądami pędzącymi naprzód, przeniknęło mnie. A ja przywiązałam go do domu, gdzie panuje żywioł stałości. I to będzie moja wina. Bo czy jest możliwe, żebym nie miała swojego udziału w tej klęsce? Tam znajdzie się coś ze mnie... Bo jeśli dwoje ludzi, tak jak my, żyje ze sobą, to w najczarniejszym dniu jednego z nich, w chwili klęski, czy jest możliwe, żeby on sam, żeby tylko z niego samego, a ja żebym tak'zupełnie poza tym wszystkim...
O czym mówię? Jaka klęska? No tak, bo prze
cież gdyby nie wrócił tutaj, gdyby się gdzie-- kolwiek na pewien czas zatrzymał... OczyH? wiście nie przypuszczał, co go tu czeka. Skąd' by to miał wiedzieć? Ale jednak jego pośpiech... Więc nasuwa mi się myśl o tym, że wystarczyło pozostać dłużej gdziekolwiek.,/ Ale właśnie śpieszył się do nas, tak się śpieszył...
Czy ja pamiętam jego powrót? Była niedziela wieczór, godzina może była ósma, a może wpół do dziewiątej, w każdym razié dzieci jeszcze nie spały, starsza córka leżała chora na anginę, Spodziewałam się szwagier- ki, która miała przynieść lekarstwo i coś do jedzenia, byliśmy w bardzo ciężkiej sytuacji, wszyscy wtedy głodowali, ale ja sama z trój-? giem małych dzieci... W mieszkaniu było zimno, ciekło z sufitu, bo dach był uszkodzony, tak jak w większości ocalałych domów po oblężeniu, a chłody jesienne przyszły Wcześnie i przez cały październik padało i padało. Tego dnia także, dobrze pamiętam, musiałam podstawić balię pod zaciek kapiący z sufitu i musiałam dodatkowo zatkać okno kawałkiem dykty, bo ta blacha, którą wstawiłam w miejsce wybitej szyby, nie była szczelnie umocowana, wiatr ją wygiął i deszcz zacinał do środka. Alina, starsza córka, miała równo trzydzieści osiem stopni, więc gorączka trochę jej spadła i gardło już ją mniej bolało, dwoje młodszych nie chciało się kłaść, chciały się koniecznie doczekać ciotki, mówiły, że są
głodne, a szwagierka obiecywała przynieść .pierwszy powojenny placek własnego wyrobu. 1 rzeczywiście przyszła niedługo potem i przyniosła struclę, ale przyniosła również wiadomość, a od tych jej słów zadrżałam i cały ten drętwy ciężar, który od wielu miesięcy był we mnie, jakby się osuwając w dół, dał Znać o sobie, oddech mi się zdławił w piersi i zaraz potem zrobiło się tak lekko, że ta lekkość jakby uniosła mnie nad ziemię i czułam się tak, jak kilka razy w dzieciństwie, kiedy budzisz się z jakiegoś strasznego snu, w którym wszyscy twoi bliscy umarli, poduszkę masz mokrą od łez, a tu patrzysz, cały pokój jaśnieje w słońcu i przez uchylone drzwi widzisz matkę, jak się krząta po kuchni. Pyta pan, czy ja pamiętam... Była okropnie ciemna noc... Deszcz padał rażeni ze śniegiem, taka rzadka papka rozmazująca resztki świata; wyszłam w tę ciemność po wodę, bo kanalizacja w naszej dzielnicy jeszcze nie działała
i trzeba było chodzić z wiadrem do pompy przy blokach; Alina strasznie się spociła, chciałam jej przeprać koszulę, wdziałam więc gumiaki i wyszłam z mieszkania. Nie, nie mogę powiedzieć, żebym go dojrzała, ale to było tak, jakby ta ciemność, w którą się zanurzyłam, skoczyła na mnie jednym susem jak jakiś olbrzymi czarny kot albo szczur... Po prostu w tym mgnieniu, zanim ucięłam drzwiami smugę światła z przedpokoju, musiała mi się przywidzieć jego obecność) tylko zanim
uchwyciłam go myślą, ciemność zamknęła się nade mną i stałam jak spętana. Czego si^ bałam? W tym czasie prawie co noc napadali na kogoś. Szaber kwitł w najlepsze, i to nie tylko w ruinach i w opuszczonych poniemieckich lokalach. Poprzedniej nocy w sąsiedztwie ograbili doktora Frąckowiaka. Tylko że ja się bynajmniej nie tego zlękłam. Stałam tak
i zbierałam siły, żeby ruszyć z miejsca, i nagle usłyszałam krzyk w głębi mieszkania, poznałam głos Aliny; mniejsze były w kuchni, a Alina, kiedy wpadłam do pokoju, siedziała na łóżku, twarz miała ukrytą w dłoniach i cały czaś jednym głosem jakoś tak strasznie cienko piszczała. Dopiero w moich objęciach zamilkła, zacisnęła ramiona na mojej szyi tak konwulsyjnie, że ledwie mogłam oddychać, czułam, jak drży i jak jej serce szarpie się w piersi. Głaskałam ją i przemawiałam do niej, powtarzałam, że jestem przy niej, i pytałam, co się stało. Długo trwało, zanim wykrztusiła słowo „tam” i wskazała na okno. Obejrzałam się: dykta, którą rano zatkałam dziurę po wybitej szybie, leżała na podłodze, deszcz zacinał do środka przez ten otwór, ale za oknem nikogo nie widziałam. „To wiatr — mówiłam : wiatr wypchnął dyktę, zaraz ją tam wstawię”. Trzymała mnie kurczowo. „Kochanie, przecież nie ma nikogo... Widzisz, że nikogo nie ma”. Nie puszczała mnie. Czułam, że ma wysoką temperaturę. Policzki miała rozpalone, wargi spierzchnięte, a oczy jej zupełnie się za-
padły. „Co ci się przywidziało, kochanie? Spójrz w okno, przysięgam ci, że nikogo nie ma”. Poruszyła się w moich ramionach, czułam, jak odwróciła głowę w tamtą stronę i za- '-raz cofnęła ją, wcisnęła znów pod mój obojczyk. „On tam był...” „Głuptasku, cicho, co za on, bądź grzeczna, uspokój się, powiedz, jaki on?” Znowu zacięła się w milczeniu. „Jestem przecież tutaj. Przy mnie nic ci się nie stanie”. Pokręciła głową. „Może ktoś przechodził i zajrzał. Pewnie pan Ziętarski...” „Nie. To był on — wytchnęła gwałtownym szeptem i jeszcze mocniej przycisnęła się do mnie”. „Co za on?” „On. Nie wiesz?” „Nie pleć głupstw )r* powiedziałam surowo —l jesteś taka duża. Wiesz dobrze, że żadnego diabła nie ma. Widzisz, Wojtek i Dzidka będą się z ciebie śmieli*. Maluchy stały wystraszone pod ścianą, gotowe do płaczu. „Był taki czarny...” Podeszłam do okna. Podniosłam dyktę, ale zanim ją wstawiłam w rowku framugi, spojrzałam jeszcze przez siąpiący mżawką otwór, zapuściłam wzrok w brudną ciemność i nagle znów poczułam czyjąś obecność; w tej ślepej nocy niczego nie dojrzałam, doszło mnie tylko tłuste cmoknięcie błota raz i drugi, jakby ktoś stąpał, chociaż niewyraźnie, i zaraz szmer deszczu przykrył wszystko i nic już nie słyszałam, może (Więc uroiło mi się, ale ta myśl nie rozpraszała lęku, jak urzeczona nadal co parę chwil odwracałam się od okna i coś we mnie tężało pód tym czarnym spojrzeniem- Chcia
łam się wziąć do prania, ale nie miałami odwagi drugi raz wychodzić po wodę, zresztą nie zostawiłabym Aliny w takim stanie, siadłam więc do poprawiania zeszytów.
Przy tej robocie zastała mnie szwagierka. Śmiałyśmy się i płakały jednocześnie. Wiadomość o Michale przywiózł jakiś przygodny znajomy, który spotkał go dwa dni przedtem na punkcie PUR-u w Szczecinie; w ręku trzymałam list, jego pismo: „Żyję. Za parę diii będę w domu. Całuję Cię, ściskam dzieci. Załatwię formalności. Spieszę się. Do Ciebie, do dzieci, do życia. Żyć, teraz żyć...”
Umiałam już te słowa na pamięć, ale wciąż rozkładałam arkusik i wpatrywałam się w znajome kształty liter, rozpoznawałam każdy skręt pióra,, charakterystyczne zaokrąglenia ogonków; kilka łez skapnęło na papier
i bladoniebieskie kleksy usiały tekst. Nie rozstawałam się z kartką, pod palcami czułam giętki opór w kieszeni fartucha; Zosia, szwagierka, już odeszła i dotknięcie tego skrawka papieru rozpraszało lęk, który nagle zaciemniał radość, głupią myśl, że nic się nie zmieniło, a ja tylko uległam jakiemuś przywidzeniu. Byłam lekka ze szczęścia, nawet noc za oknem nie przejmowała mnie już chłodem, ta ciemność była teraz pełna jego, może był gdzieś niedaleko, zbliżał się— Nie przejęłam się także tym, co powiedziała Zofia o człowieku, który przed kilkoma dniami pytał
Naturalnie oni podejrzewali UB. Cała jego rodzina żyła pod strachem: wiedziałam o tym właśnie od Zofii, ona jedna z całego klanu Fęglerskich utrzymywała ze mną kontakt przez wszystkie lata wojny, a nawet i przedtem, od kiedy tamci postanowili ignorować naszą obecność na tym świecie, czyli odkąd zamieszkaliśmy razem z Michałem. Teraz ja byłam spokojna, za to Zofia zdenerwowała się, kiedy opisałam przeżycie Aliny. „Widzisz, śledzą go — mówiła — może nie powinien tu w ogóle wracać”.
W takich chwilach gwałtownej radości nie docierają do człowieka ostrzegawcze sygnały, byłam pochłonięta swoim szczęściem i tylko ten jeden lęk co pewien czas wstrząsał mną; zwątpienie, czy to, o czym wiem, stało się naprawdę, i kiedy widok albo dotknięcie listu przenosiło mnie znów w ten niedostępny rejon, czułam ufność w przyszłość, w swoje siły, a przede wszystkim wiarę w niego. Tak, właśnie to czułam. Wiarę w niego. Położyłam się spać późno, już po północy. Kiedy Alina trochę się uspokoiła w swoim gorączkowym półśnie, rozebrałam się, zgasiłam światło i znalazłam się na dnie głębokiej ciemności. Zaczęłam nasłuchiwać. Nie czekałam na sen i dlatego mnie zaskoczył. Bo kiedy się ocknęłam, okno wypłynęło do mnie z mroku jak odblask latarni w kałuży, w pokoju ciemność też zrzedła, a ja między tymi mętnymi, wyolbrzymionymi cieniami wynurzającymi się
jakby wprost ze spłoszonego snu, czułam jeszcze jego ciężar, a właściwie ucisk splątanych uczuć radości, wzburzenia i gwałtownego1 lęku, które po nim zostały. Nie mogłam sobie przypomnieć, co się w tym śnie działo, pamiętam tylko, że chodziło o Michała... Widziałam, że to był on; dużo osób znajdowało się w jakimś dziwnym pomieszczeniu, ni to klasie szkolnej, ni to sali szpitalnej, ni to więziennej celi, niektórzy leżeli na podłodze zasłanej słomą; z początku nie widziałam go, dopiero po chwili w samotnym mężczyźnie, ubranym w wojskowy drelich, zaczęłam go poznawać, był co prawda dziwnie drobny i przygarbiony, nie mogłam oderwać spojrzenia od wychudłego karku z głęboko zapadłym wklęśnięciem między dwoma grubymi ścięgnami, kurtka zwisła na jego plecach jak worek i patrząc tak na niego wiedziałam, że nic nie mogę mu pomóc, i tłumiłam płacz, którym przejmowała mnie.ta moja bezsilność, bo czułam, że nawet odezwać się do niego nie wolno mi, że nie powinien mnie zobaczyć. Stał i wciąż patrzył w to okno, i jednocześnie był i nie był moim mężem. Spojrzałam w ślad za nim przez brudne szyby i zobaczyłam ciemną postać, jak się zbliża do okna, widziałam już zsunięty na czoło mały, okrągły kapelusik z miotełką sterczącą z tyłu nad stożkowym denkiem, widziałam wysoko podniesiony kołnierz czarnego skórzanego płaszcza, zasłaniający twarz. Poznałam tę sylwetkę i ten krok pod dławiący
łytm w sercu. Krzyknęłam. Widocznie krzyk mnie obudził. I tak sen wyklarował się w mojej pamięci, i jeszcze chwilę kołował we mnie,
i odciskał swój ślad, bo ja uważam, że sny, niekoniecznie nawet te, które się dadzą powtórzyć, żyją w nas, same wynikają z jakichś bezpośrednich połącżeń, a z kolei to, co z nich zostaje na jawie, to jest często ta iskra, która nas kontaktuje z ukrytą stroną świata. Wszystko, co przeżyłam tej nocy i później, przypomina mi teraz sen, a najgorsza jest chyba ta radość, gorzej niż dwuznaczna, zatruta wiedzą
0 tym, co z niej wynikło, taka bolesna, że dzisiaj nie umiem odpowiedzieć sama sobie, czy rzeczywiście była od razu aż tak dławiąca niespodziewanym smutkiem i lękiem, czy może dopiero to, co się stało, nadało wspomnieniu o niej taki wyraz. Ale nie, pamiętam przecież, że właśnie chwila, której oczekiwałam całą duszą, odkąd szwagierka przyniosła jego list, zatrzęsła1 tym szczęściem. Bo kiedy drzwi się otworzyły i stanął na progu, to jakby ten człowiek ze snu ukazał mi się, krzyknęłam
1 wiem, że to był ten sam krzyk, który rozbił szybę tamtego snu. Taki był zmieniony...
Co oni z nim zrobili...
Są, wie pan, ludzie, którzy uważają, że trzeba nienawidzić, skóro nie można kochać. Że na świecie istnieje dosyć powodów do nienawiści. Chyba to prawda. Ale ja tej nienawiści nie czuję... Wszystko, co każdy człowiek zrobi, zamienia się natychmiast w cząstkę po-
wietrzą, którym oddychają inni. I te jego szlachetne czyny, i złe... Nie ma jednak takiego, który by zmazywał poprzednie. Dlatego jeśli osądzić, to chyba tylko czyny ludzkie, nie samego człowieka. Matka albo żona, albo ktoś inny tak bliski, że znał wszystkie jego lęki, wie, jaką drogę przebył do tego punktu...
I też nie zawsze. Ale ani matka, ani żona nigdy nie osądzają... Może źle się wyraziłam, że nie czuję nienawiści. Istnieje rzeczywiście dosyć powodów... Tylko że ta moja nienawiść nie idzie przecież za jednym człowiekiem. Nie idzie za nikim. Ktoś może wierzyć, że przyniósł ze sobą na świat prawo sądzenia. Ale czy życie nie odbiera tej wiary? Tak, to prawda, nie wszystkim. Jednym los oszczędził doświadczenia, a inni... To są okrutni ludzie. Jestem matką, teraz jestem już tylko matką,
i kiedy myślę o moich dzieciach, zresztą o innych także, bo skoro jestem nauczycielką, chciałabym, żeby nikt nie był skazany na wybór ponad swoje siły... Nie chcę, żeby wierzyli w umarłych zwycięzców... To nieprawda, nie można „umierając zwyciężyć”, nie ma takich zwycięzców. Chociaż nie można także żyć z klęską... A właściwie... czy nie można? Bo co to znaczy? Widzi pan, nie powinnam o tym mówić, nie powinnam mówić o tym wszystkim. Tak...
Co robił po powrocie? Tak, to moja wina, że zostaliśmy tutaj. Bo tutaj nie mogło być inaczej, był tym, za kogo uważali go wszyscy,
w
Lcałe miasto. Więc nie miał wyboru... Tylko ja... Kto inny oprócz mnie mógł mu pomóc oderwać się od tego drugiego „ja”, narzuconego przez innych? Chcieli, żeby wrócił, żeby się wcielił w tę samą postać co dawniej. Ale czy wyszedł ktoś z wojny takim, jakim był ‘kiedyś?
Nikogo nie podejrzewam. Opowiedziałam tylko o moim oczekiwaniu. Nic więcej... Przecież naprawdę nie wiem nic więcej. Nie wiem
i nic więcej nie umiem opowiedzieć...
...Co to było to przemilczane w parogodzinnej rozmowie? To zagadane? Zatajone? Już na ulicy odczuwam nagle ten brak. Jest to wrażenie podobne jak po zapomnieniu czegoś. Najpierw tylko alarm. Myśl jeszcze nie dotknęła przedmiotu, sonduje tu i tam ciemność. Ale już wiadomo, że coś zostało bez nas; leży gdzieś naznaczone naszą ręką albo naszą uwagą, jest porzucone i przez to wyróżnione tym przeoczeniem, upomina się o naszą pamięć. Albo jest przez nas jeszcze nie odkryte, promieniuje jednak chwilami jak rad w ciemności i tym przebłyskiem od czasu do czasu daje znać o sobie. Więc jak to będzie tym razem? Nikiel? Ten trop konieczności w chaosie wątków, epizodów i przypadków. Bzdura! Przecież wiem, że bzdura. Ale sama koniecz- mość wynikająca z poniżenia, konieczność zemsty, gdyby już iść śladem zaznaczo
nym przez opowiadanie Niedzielskiej i gdyby po tamtych dwóch przytoczonych wypadkach trafić na trzeci, jeszcze bardziej ostateczny... No i co z tego? Nawet wtedy odrzucałbym podejrzenie. Dlatego, że znam człowieka? Jakaż to znajomość — godzina rozmowy, nie bardzo zresztą szczerej. Skąd ta pewność, bo jednak czuję twardy opór przeciwko myśli po tropie osaczającym Nikiela? Czy tylko dlatego, że trudno kogokolwiek dotykać takim podejrzeniem? Właśnie kiedy się go nie zna... No tak, na pewno, ale tym razem to w samej osobie Nikiela jest coś, co odsuwa od niego ostrze tego posądzenia. I nagle przypomina mi się szkoła, budowa i on nad tym dołem z wodą, mówiący o cemencie, deskach i cegłach, a także o kredycie i o murarzach, nie wspominający za to słowem swoich przeciwników, których nazwiska miałby przecież okazję unurzać w tamtym błocie. Wcale nie płynęło to przemilczenie z jakiegoś rycerskiego poczucia, z tego, co się chętnie nazywa wielkodusznością, nic podobnego; mówił po prostu
0 tym, co w obliczu zagrożenia budowy wydawało mu się ważne; już wówczas nad wykopem tysiąclatki dostrzegłem go jakby w naturalnie wrodzonym ruchu. Ale dopiero teraz, po tym, czego się o nim dowiedziałem,; przelotne i niejasne wrażenie krystalizuje się,' widzę go zwróconego twarzą ku przyszłości;
1 to właśnie obrócenie, tdn kierunek patrzenia pozostaje jak scedzona treść spotkania na bu
dowie, nie tylko zresztą jednego spotkania. On sam, Nikiel, utrwala się w ruchu. I dlatego tamten trop nie może go osaczyć; ten jeden ruch ku jutru wynosi go jakby poza krąg całej tej wczorajszej sprawy. A więc coś innego pozostaje przemilczane, kryje się we wspomnieniu parogodzinnej rozmowy, sygnalizuje swoją obecność pod grubą warstwą opowiadania...
Więc wszystko tutaj się łączy... Drogi biegną wstecz, wszystkie drogi prowadzą tutaj.
I dalej przez ten krajobraz z nie dokończonego snu. Czas cofnie się aż do godziny zero. Jest taka godzina? W tym krajobrazie, bezwietrznym, pośród lasu, pod łagodnie zaróżowionym. niebem; to tutaj rozwlekłe nawoływanie wron i biało-czarny migot czajki nad zrudziałymi łąkami, tak, właśnie tutaj, jeśli gdziekolwiek kryje się mała szansa odnalezienia śladu. Lub choćby tylko w pobliże tej godziny... Ciężki zapach ziemi... Bo żeby zbrodnia wzeszła, musiało zostać rzucone ziarno. Nawet zbrodnia nie rodzi się z niczego. Zwłaszcza zbrodnia. Brunatne pole zaorane jakby słońcem; jeszcze różowa poświata osnuwa płaszczyznę, a rozpalone ostrze pogłębia horyzont. Czarne olchy nad rozlewiskiem; tyraw liera cieni w pobłękitniałej wodzie. Czy może być miejsce bardziej naciekłe pamięcią? Źródło, ku któremu wiodą drogi w poszukiwaniu wyjaśnienia? Nie wiem, czy istnieje w ogóle taka pragodzina początku, odpowiedź na wieloznaczność gwałtownego zakończenia, ale jeżeli ukrywa się w jakimś zakątku ziemi, to
przecież nigdzie indziej, tylko właśnie tutaj. Pies wyskoczył z rowu, żółty kundel z zadartym pałąkowato ogonem; biegł skrajem drogi wyciągnąwszy pysk; nawet nie zerknął na “ jaryczkę, całkowicie pochłonięty swoim truchtem, wsiowy ważniak kłusujący dumnie, żeby obsikać budę w sąsiedztwie. Wierzby stoją wzdłuż drogi w grubych węzłach kory. Krajobraz z nie dokończonego snu? Ze snu nad ranem... Z takiego snu, który był próbą dogonienia ciebie w tym twoim ostatnim powrocie, a może ataku... Tylko że zawsze widziałem wtedy ziemię o wschodzie słońca, suchy blask żarzył w oczy, piach więził wasze stopy, szliście z powiekami szeroko rozwartymi, wyrwani z majaczenia w marszu przez ten wybuch świata czy raczej przez grzmot dział, który już wcześniej wzniósł się naprzeciw kompanii, a właściwie przez jedno i przez drugie, jakby eksplozja dnia była echem pierwszej salwy artyleryjskiej. Patrzyłem w tym śnie na rozbudzony i struchlały krajobraz twoim spojrzeniem, bo śniąc byłem także tobą, widziałem więc przez mglistą łunę zmęczenia: pole, wierzby, kępy olszyny... Chwilami nad tym wszystkim zapadał mrok i wówczas przedzierałem się ku tobie przez szarą masę snu, wygrzebywałem się ze sfery bezwładu znów na światło porannej godziny. Ale ciebie już tam nie było. I nikogo z twojego oddziału. Rozpoznawałem tylko miejsce to samo, jakby twoje ostatnie spojrzenie, stygnąc na tych jałow
cach, piaskach, wierzbach i łąkach, zamieniło 1 je, cały ten krajobraz, w jakiś ostatecznie do- 1 celowy punkt dla mnie. A teraz wydaje mi się, że trafiłem w to miejsce ze snu, ponie- | waż wiem już, że tutaj właśnie to się stało. Więc te szare wierzby na grobli i tę kępę | czarnych drzew, wyłaniającą się spoza wznie- | sienią, nie tylko jakbym już znał; ów widok dokoła wypełnia przestrzeń otwartą w głąb pamięci. A także dlatego, że teraz już wiem, jak było. Nie tylko ból, strach i rozpacz, bezbronność wobec stali i ognia, pragnienie... To nie ty wtedy na Rynku byłeś tym oficerem z zerwanymi naramiennikami, patrzącym, jak twoi żołnierze podnoszą spod muru ciała rozstrzelanych i jak ciskają je z rozmachem za pokład ciężarówki, Tylko pierwsza chwila wyrwała ze mnie krzyk o tobie. Poznałem, , że to nie ty... A mimo tó ile ęazy widziałem cię później, gdy przed oczyma stawał mi ten żołnierz odarty z dystynkcji, obrócony w niewolnika, nad trupami tych, których miał bronić... Nic innego, myślałem, coraz częściej myślałem, że nic innego nie mogło cię spotkać,.
/ze taka właśnie klęska pod murem albo gdziekolwiek indziej czeka na końcu, przed samym skokiem w ciemność. A było inaczej... Nie tylko ból i strach, i żądza przeżycia. Musiałem usłyszeć tego starego na plebanii, a potem ra- 1 zem z nim i z księdzem Błockim pójść przez pogodny, grzejący się w wiosennym słońcu cmentarz wiejski, na sam kraniec, nad zbio
rowy grób z brązowym krzyżem i z blaszaną klepsydrą: „Tu leży porucznik i 22 nieznanych polskich żołnierzy, poległych w obronie Ojczyzny 5 września 1939 roku”.
Musiałem to usłyszeć i zobaczyć, żeby odnaleźć cię w ogniu twojej prawdziwej nocy na tle płonących czołgów, żeby ten twój cień z granatem w ręku przesłonił tamtą postać spod muru. Walczyłeś... Nie tylko ból i rozpacz, i żądza przetrwania. Ale i wściekłość,
i wola oporu, i najważniejsze, zawsze jedno, chociaż nazywane różnie. To była godzina najgłębszego snu, blisko świtu, kiedy nawet załoga posterunkowego wozu zadrzemię w swoim włazie; więc wyście ich obudzili, sczerniali i poranieni niedobitkowie, oberwańcy zaszczuci stu kilometrami ucieczki, obudziliście tych rudowłosych zwycięzców na jedną chwilę, żeby mogli tylko krzyknąć to swoje „Gott” albo „Jezz...”
Zapłacili wam... Świtem na tej równinie niedaleko stąd, o trzy, cztery kilometry za Bielawą.
„Nieznany porucznik...” Ale ja mam ten list Deutsches Rotes Kreuzes z zawiadomieniem, że właśnie tu poległeś. I żaden inny oficer tego dnia nie zginął pod Bielawą. Musieli zabrać twoje papiery dla celów ewidencyjnych, „Ordnung muss sein”... Więc dobrzy rodacy pochowali w zbiorowym grobie nieznanego porucznika...
Księża bryczka utykała w dziurach, chło
piec na koźle pokrzykiwał: „wie! wie!” i cmokał na tłustego kasztana, który biegł znudzonym kłusem, od czasu do czasu opędzając się ogonem od ponaglań. Kępa drzew wynurzyła się w całej okazałości, ze wzgórka, jak na dłoni, zobaczyłem park, a w nim bielejącą między konarami ścianę dworu.
— Jabłonków? — zapytałem.
— Jo, pałac — odparł chłopiec. — Wie, wie, bumelancie!
Dalej widać było niskie, długie budynki z czerwonej cegły, komin gorzelni, sterty. Cisza dokoła, tylko w głębi, gdzieś jakby za sceną, pulsowały uderzenia traktora, tutaj zaś szept opon na żwirze i czasem ziewnięcie resorów na wyboju. I znów poczułem, jak w tym otoczeniu czas zawraca wstecz i cofa tamtą sprawę w kierunku godziny zero. Lub choćby tylko w pobliże tej chwili. Więc to jest biały dom, znajomy z pożółkłych fotografii. Wiem, że nie ma czego szukać wśród pustych ścian. Ale skoro się tu znalazłem... Nie po gotową odpowiedź zaglądam za bramę jego rodzinnego domu. Tylko jakiś ślad konieczności... Jeszcze, jeden krok... Co to było^ to przemilczane w parogodzinnej rozmowie? To zagadane? Zatajone? Zdaje mi się, jakbym chwytał teraz właśnie cień tego przemilczenia. Brama znikła. Stały tylko dwa kamienne filary: na jednym wykuta była tarcza herbowa, na drugim ten znak zakrywała zielona tablica z napisem: Państwowe Techni
kum Rolnicze im. Hanki Sawickiej. Wjechaliśmy do parku szeroką aleją pomiędzy pod- skubanymi tujami. Przypomniał mi się Nikiel, Z głębi ogrodu dolatywało gruchanie dzikiego gołębia; na tle zapłonionego nieba czerniały poskręcane jakby w ogniu konary starych buków. Dom był świeżo tynkowany, ostro odcinał się kredową bielą od omszałej zieleni świerków. Przed gankiem stała już redakcyjna warszawa. Kierowca wyjrzał przez okienko: — Czekamy na pana. Tylko co mieliśmy lecieć do Bielawy.
~ Wróciłem według umowy.
— Redaktor ogromnie czegoś goni.
— Gdzie jest?
‘ — Podzwonić poszedł za panem, do kancelarii.
Wszedłem do pustego hallu. Pachniało terpentyną. Zapastowane deski podłogi połyskiwały buraczkowo. Na frontowej ścianie wisiał biały orzeł z papier-mache, a niżej kolorowy portret chmurnej, ciemnej dziewczyny. Po lewej stronie wisiała gazetka ścienna z przyklejonymi do tablicy zeschniętymi kłosami; wieniec dożynkowy metrowej wysokości stał w rogu na postumencie obszytym czerwonym płótnem. Zielony transparent nad drzwiami głosił: „Oświata rolnicza dźwignią postępu, dobrobytu i socjalizmu!” W głębi domu trzaskały drzwi i dolatywała stamtąd przytłumiona, a chwilami wybuchająca wrzaskiem muzyka.
Szedłem po schodach, godzina zero, myślałem, drewniane stopnie skrzypiały pod nogami, rzeczywiście, godzina zero, to ci godzina zero, obracałem te dwa natrętne słowa w myśli, czując całą ich nieważkość w tym otoczeniu.
Młodzieniec w granatowym kombinezonie z trzaskiem otworzył drzwi, buchnęło melodią jazzową. Zobaczyłem dwa rzędy zasłanych kocami łóżek w jasnej sali. Chłopiec w kombinezonie wskazał mi drzwi do kancelarii
i zaraz załomotał po schodach drewnianymi chodakami.
IiIIP Jesteście — zawołał Wejroch, rzucił słuchawkę na widełki — a ja dobijam się o was do Bielawy.
— Przecież się nie spóźniłem.
Byliśmy sami w pokoju. Wejroch podszedł do mnie, miał nie gasnący błysk w oczach.
— Wracamy zaraz do Brodnicy f*|- powiedział.
fcgspb’: Wracajmy — odparłem — tu w ogóle nie warto było przyjeżdżać.
— A tam? Na plebanię?
— Tam tak...
Staliśmy wśród biurowych szaf, regałów
i stołów z liczydłami; za oknem widać było nagą gałąź i na tej czarnej gałęzi siedziała siwa gapa z wielką głową.
* — Wiecie, kto zabił Niedzielskiego?
Drgnąłem.
ty Nieruchoma, jakby wypchana, wrona patrzyła na nas pociorkowatym wzrokiem.
— Zdaje się, że wiem — odparłem. Poczułem, jak teraz on się ugiął.
— No — głos zawisł w tej próżni między nami. Oko wrony wciąż celowało we mnie. 11— Budny — powiedziałem. — Bogdan Budny...
fc- Milczał. Odwróciłem się i ujrzałem na jego twarzy wyraz zdumienia.
— On albo ktoś inny z tamtej grupy. Pokręcił głową. — Nie — odparł — nikt
inny...
— Więc wyście go znaleźli?
— Tego człowieka znalazłem.
— I on wszystko wam wyznał?
— Wszystko dopiero nam powie. Wkrótce. W Brodnicy.
— On jest...
— Jego wujem.
Wrona kiwnęła się na gałęzi. Już nas nie śledziła. Nagle rozpostarła skrzydła i jak siwa wiedźma na miotle zjechała w dół. W oknie została naga gałąź, wyciągnięta sztywno jak ramię szubienicy.
— A wy możecie zdradzić — zapytał po chwili Wejroch — jak żeście do tego doszli?
— To wyście mriie naprowadzili — odparłem ^ opowiadając, że Niedzielska nie chciała mówić o grupie Budnego.
— O tym związku szubieniczników pod
czas wojny? Ale przecież ona w ogóle niechętnie ze mną wtedy gadała.
— Ze mną natomiast mówiła trzy godziny
o wszystkim, tylko nie o tym.
— I to już wystarczy?
— Ludzie zawsze mówili o tym, wspomina- . jąc Niedzielskiego. Pisali listy. Ten związek
był jego dziełem, przynajmniej duchowym, takie jest zdanie wszystkich.
— Tylko nie jej...
— Dobrze. Powiedzmy...
— Ale przecież z tego wynika, że Niedzielska zna prawdę i...
— Ukrywa ją. Tak.
— Dlaczego?
Wzruszyłem ramionami.
— Dlaczego tak myślicie?
Hp§i Może być rozmaite milczenie.
— Pamiętacie, co mówił prokurator? Wrażenie z pierwszego przesłuchania? Ja to zapamiętałem...
- Powiem wam teraz, że dla mnie w całej tej sprawie najważniejsze jest jej milczenie. Nie dlatego, że w nim kryje się wyjaśnienie tajemnicy, nie... Ona walczy tym milczeniem przeciwko wszystkim, walczy o coś, czego jeszcze nie potrafię zrozumieć, ale z góry, już w ciemno, kupuję treść tego milczenia po najwyższej cenie.
— I niczego się nie domyślacie?
Spojrzałem na niego. .A on? Nie, on wcale
się nie domyślał.
Pokręciłem głową.
■ I— Nie chcę was zwodzić — dodałem. — Oprócz jej milczenia coś jeszcze brałem pod uwagę. Wtedy, kiedyśmy jeździli z prokuratorem do tego Tarpna, przypadkowo dowiedziałem się, że mieszka tam rodzina Rzepko w, jednego z grupy, tego, który został powieszony. I nawet usłyszałem od jego stryja, jak w latach Hitlera przychodzili do Franka koledzy i zmawiali się i szykowali się na Niemców po rozmaitych dziurach, a gdzie mogło być odpowiedniejsze miejsce zbiórek niż w lochach tej wypalonej willi?
No więc?
— Więc kiedy przeczytaliśmy w liście chirurga o powieszeniu Franka Rzepki i o tej historii z jego matką podczas parady rekrutów, pomyślałem sobie, co to musiało znaczyć dla Budnego, przypomniał mi się dom Rzepki w Tarpnie i te ruiny obok, w których zabito Niedzielskiego. To wszystko.
— Znaczy, że...
— Nie. Tylko tyle... Nic więcej nie kojarzę.
— Ja też — mruknął Wejroch —ja też nie. Jedźmy już.
Dojeżdżaliśmy do Brodnicy w milczeniu. Bałem się. Wejrochowi było łatwiej; już przedtem patrzył w oczy tego nieszczęścia. A jednak i on się bał. Obydwaj baliśmy się niewiadomego./To, co on sam usłyszał przed paroma godzinami, uderzyło w niego mocno
i znienacka, a jednocześnie zabrzmiało jak
zapowiedź jeszcze okrutniejszego rozwiązania. Bo samo imię zabójcy szarpnęło nim na początku rozmowy z tamtym człowiekiem, któremu tak się spieszyło do wyjawienia prawdy, a mimo to przerwał swoje wyznanie, by mieć dla tej prawdy udwukrotniony odbiór; więc ten rodzaj wstępu — od razu forte — zapowiadał niezły ciąg dalszy. Tylko z początku w samochodzie mieliśmy sobie do przekazania spostrzeżenia z minionego dnia
i przewidywanie rozwiązań. A potem zamilkliśmy.
Z miasta wracały furmanki. Żółto lakierowane powózki wymijały ciężkie skrzynie, na których sterczały — raz szafa z owalnym lustrem, raz żelazne części jakiejś maszyny. Ogumowane koła toczyły się po obrzeżu szosy. Za rowem rozpościerał się piaszczysty ugór, skarlałe jałowce porastały pagórki; słońce ukryte za horyzontem, powlekało wydmy rdzawym odblaskiem, tak wyrazistym, że widać było falowanie cieni na piasku. Dalej ciągnął się las.
Wróciłem myślą na plebanię. Czy ksiądz Błocki wiedział wszystko, dając mi adres, pod który teraz jechaliśmy? Nie był zdziwiony, kiedy mu powiedziałem, że znam to nazwisko
i zamierzałem nawet bez informacji księdza odwiedzić tego człowieka. Nie okazał zdziwienia, a tylko wydał mi się jakby nagle uspokojony wiadomością o liście, który Wejroch przed paroma dniami otrzymał, Tajemnica
ilpowiedzi... Teraz to już nietrudno odgadnąć, że właśnie ona otworzyła usta księże na wyrażenie jednego zdania i natychmiast zamknęła je przed całą prawdą. Bo uparcie odpowiadał milczeniem na kilka moich prób wydobycia od niego czegoś więcej. Mówił za to ogólnie, jakie wąskie są i śliskie kładki porozumienia między ludźmi. I że człowiek pozbawiony Boga szuka spełnienia swojego losu zawsze na granicy upadku. Nigdy nie będąc bezpieczny. Że nawet cnota, która czerpie swoje siły nie z Boga, ale z ludzkiej dumy, ociera się o zbrodnię. Owszem, bywa, że Bóg zostaje w sercu człowieka nawet wówczas, gdy ten odmawia mu wiary. Ale to są wyjątki... Ludzie, którzy posiedli zdolność cierpienia... Rzadki, rzadki dar... dzisiaj, w naszych czasach, kiedy życiu człowieka towarzyszy natrętne, zewsząd głoszone hasło: „uniknąć cierpienia”. Bo skoro nie ma Boga, nie powinno być cierpienia. Więc ci, co odrzucają Boga, muszą powtarzać: „Uciec, u- mknąć cierpieniu”.
Dzwony biły nisko. Jechaliśmy już przez miasto. Trzęsło na bruku i blaszane kłapanie karoserii towarzyszyło temu biciu dzwonów na Anioł Pański. Ulicą jeszcze przeciągały fury od rynku, rozwłócząc słomę po jezdni. Mijaliśmy bielone wapnem akacje. Dwóch mężczyzn, jeden w jesionce, z teczką, drugi w szoferskim waciaku, forsowało rozbujane
kamienne schodki, a potem drzwi pod błękitnym szyldem „Bar Kujawiak”, t o księdzu Błockim nie mówcie — odezwał się Wejroch.
— Tak — powiedziałem —- naturalnie. >
— Ja może wejdę pierwszy.
- Przytaknąłem.
Nie — cofnął się — lepiej będzie razem.
—■ Tak — zgodziłem się — razem...
Poczułem, że go lubię, nagle zrozumiałem, że przez cztery dni zdążyłem polubić faceta, chciałem mu powiedzieć coś, co by go podtrzymało przed tym spotkaniem; stwierdzić, że przecież nie jesteśmy, on ani ja, bezpośrednio w tę historię wciągnięci, przytoczyć jego Własne słowa, że wszystko można opisywać, jeśli się pozostaje z zewnątrz, a my jesteśmy od opisywania, zamilczałem jednak. Czy nie dlatego właśnie polubiłem go, że przekroczył formułę klasycznego dziennikarstwa? A ja? Czy miałem ukrywać swój stan? Przed nim? Jechaliśmy teraz krok za krokiem wyboistą uliczką między drewnianymi domkami. Kurz unosił się spod samochodów, zostawał za nami siwy grzyb nad jezdnią i nad mizernymi ogródkami. Bicie dzwonów ucichło, ale w uszach miałem jeszcze echo wibrującego jęku. Ogromny wilczur wyskoczył z opłotków, miotał się i ujadał tuż za szybą, błyskając zębami.
To tutaj ~ powiedział Wejroch.
Staliśmy przed piętrowym domem z poczerniałej cegły, cofniętym od ulicy o kilkanaście
metrów. Trzeba było wysiadać prosto na rozwścieczonego wilka. Ale na widok otwieranych drzwi pies zamilkł, cofnął się i zaczął kręcić ogonem.
! — Idziemy — rzuci Wejroch.
Zobaczyłem na ścianie domu emaliowaną, obłupaną i brudną tabliczkę z napisem: Stefan Miedza-Kobierzycki, Patentowane Biuro Pisania Próśb i Podań.
— To on — powiedział We jroch.
Przed progiem domu chuda dziewczynka przepychała się z pyzatym chłopcem. Była
o głowę wyższa, więc udało jej się ucapić przeciwnika za kołnierz, a maluch niezdarnie opędzał się i mamrotał: „Puszczaj, kurwo, bo się zgniewam...” Dziewczynka dostrzegła nas, puściła ofiarę i zapłoniona walką dygnęła przed Wejrochem.
— Dzień dobry panu, może zaprowadzić panów do mieszkania pana Miedzy.
flis Dziękuję 3 odparł We jroch. — Sami trafimy. ^Ęj
— Pan już tu był, ja pana poznaję — gadała tupiąc za nami po schodach. Ciocia mówi, że pan Miedza za dużo pił wódki i dlatego długo nie pociągnie...
— Mądrą masz ciocię mruknął Wejroch.
Ciocia wie, bo ciocia mieszka z panem
Miedzą.
— Ach tak... Wiesz co — Wejroch zatrzymał się — wracaj teraz do swojego braciszka,
szybko, bo może coś zmajstrować bez ciebie, prawda?
— Dobrze, proszę pana — grzecznie kiwnęła jasną główką — ale to nie jest mój braciszek, tylko od sąsiadów, taki gnojek.
Drzwi otworzyła kobieta, mruknęła „to pan” i od razu jakby wchłonął ją mrok nie oświetlonego korytarza. Szedłem za Wejro- chem. Pokój, w którym znaleźliśmy się, zagracony był ciemnymi meblami. Wysoki, siwy mężczyzna w brudnym szlafroku stał plecami do nas, twarzą obrócony do czarnego kredensu. Prawą rękę trzymał uniesioną, zgiętą w łokciu, i liturgicznym gestem księdza spełniającego ofiarę przy ołtarzu przechylał głowę.
— Czekałem — powiedział odwracając się do nas — wieki na panów czekałem. — W dłoni trzymał pustą szklankę. Odstawił ją i jeszcze trochę przesunął do tyłu, po blacie kredensu, jakby odpychał od siebie.— Panowie się nie dziwią? Siadajcie. — Miał jasne, trochę nawet wyblakłe spojrzenie. Ale to nie był wzrok starca. Za to cała postać, wychudła, z pochylonymi plecami, a zwłaszcza posuwisty krok zdradzały choroby. — Więc to pan zatrzymał na mnie spojrzenie — niech będzie. Jesteśmy w takim razie^^gurwał.
Do pokoju weszła kobieta; ta sama, która zniknęła przed chwilą w korytarzu; ubrana była w wyzywająco czerwony sweter, głowę
jej zdobił rodzaj wroniego gniazda z brunatnej włóczki.
— Funio znowu — powiedziała — niech Funio myśli o Bogu...
PI— Zostaw mnie cofnął się w swoim fotelu, siwy wiecheć rzadkich włosów jakby mu się z jeżył nad czołem — o czym ja myślę, jeżeli nie o Bogu, o czym?
— Funio pił wódkę — powiedziała zimno.
O czym j& teraz myślę...? — podniecał
się.
— Niech Funio odda klucze — stanęła nad nim z wyciągniętą ręką.
rr- Myślę o Nim. Co nie znaczy, że w Niego wierzę. Bo czy ja w niego wierzę?
Klucze od kredensu.
„Widząc za wiele, aby przeczyć, a za mało, aby zyskać pewność, znajduje się w stanie godnym pożałowania”, tak, panowie, i rzeczywiście w stanie godnym pożałowania...
—• Niech Funio nie pajacuje. Niech Funio odda po dobrej woli.
Spojrzał na nią z dołu, sięgnął do kieszeni i bez słowa podał jej pęk kluczyków. Również bez słowa odwróciła się i przecięła pokój zastawiając nam tę prowokującą czerwień w oczach.
— Drzwi — rzucił gospodarz do Wejro- cha — niech pan przekręci klucz. Panowie gotowi sobie pomyśleć... Gorsząca scena, prawda? Nic- nie szkodzi. Usłyszycie coś takiego... Proszę się tylko nie śmiać z mojej
drogiej opiekunki. Bardzo proszę. Das Ewigweibliche... Dzięki niej znaleźliście śię tutaj, aby usłyszeć...
— Jak to — przerwał mu Wejroch —; więc i ta pani...?
O, nie! Nigdy! Tylko ja i jeszcze1 jedna osoba. Tylko ja... Tamtej można nie liczyć... A teraz będziecie wy... Trzeba, żebyście poznali prawdę. Ńie wiem, co z nią zrobicie. Rozstrzygniecie, jak to się mówi, we własnych sumieniach. Macie ten niewystygły żar w piersi... Nie za wiele... Właśnie o to chodziło, żeby nie za wiele... Jesteście obcy... I o to chodziło... Wątpię, czy jesteście sumieniem społeczeństwa, ale coś tam wyrażacie w świe- cie, który zagłuszył ludzką mowę. Swoim bełkotliwym językiem frazesu tworzycie przecież jakiś kodeks porozumienia... Więc i o to chodziło... Bo my schodzimy ze świata bezpotomnie... Czy można pozwolić, by czyn tak niezwykły...s|§r głos mu się nagle wzbił, wzrok miał teraz jakby lekko scentrowany, daleki od nas. Spojrzałem na Wejrocha, Wejroch pokręcił głową.
Ale gospodarz odzyskał już sprawność postrzegania, przymrużył jedno oko i przybrał szelmowski wyraz twarzy.
— Baczność, panowie — w dwóch palcach trzymał jakby wyczarowany z powietrza kluczyk. Podał go Wejrochowi.
— Niech pan będzie taki dobry, mistrzu.
W kredensie. U góry, po lewej stronie. Ćwierć ‘ szklaneczki..; &j§
P — Koniecznie? Musi pan? r — Czy muszę? — uśmiechnął się chytrze. — Nie. Ale chcę. Zawsze nie bardzo umiałem odróżnić to „chcę” i to „muszę”.. Dopiero teraz, kiedy wiem, jaka jest cena każdej kropli, teraz wszystko się wyjaśniło. Nic już nie muszę...
Wypił i wróciła mu reszta rozeznania.
KP&- W naszej rodzinie wszyscy byliśmy gotowi do skrajności. Byliśmy skłonni... Ja dosyć wcześnie wybrałem nałóg. Niech to się tak nazywa... Ale ja zawsze żyłem na uboczu. Nawet w czasie wojny. Co innego Bogdan. Cała. nasza rodzina. Pochodzimy zza kordonu... Prawie sto lat temu mój dziadek, pradziad Bogdana, z żoną i z trojgiem dzieci przejechał bryczką te dwadzieścia kilometrów do granicy, od rodzinnego domu, który tej nocy świecił z daleka na pół nieba. Przemknęli pomiędzy patrolami kozaków i dragonów pruskich i wylądowali bezpiecznie tutaj, w Brodnicy. Ale noc trwała dla mojego dziadka, noc pełna jęku rannego brata powstańca, porzuconego w tamtym domu na pastwę wroga. Trwała ta noc aż do dnia, kiedy mojego biednego dziadka wyłowiono ze stawu przy młynie, który kupił za ocalone czerwieńce. Wypadki się zdarzają, tylko że po moim dziadku został jakiś zapisany kajet, a w nim coś
o rozgrzeszeniu na dnie jeziora. Mówiono, że
dziadek zrobił to po pijanemu. Co jest prawdopodobne, zważywszy, że on rzeczywiście? pił... Ale czy sama ta okoliczność zmienia, jeśli tak można powiedzieć, kwalifikację moralną jego czynu? Nie dla mnie... Ja zawsze widziałem go z cieniem na twarzy i wiem, ze to był cień tamtej, nocy. Klęska nas tu przyniosła...
...Więc taka będzie odpowiedź? Z tej nocy upadku, kiedy brat porzucił brata na pastwę wroga, a przyjaciel, ten Lelum, odbiegł od swojego bliźniaka powalonego ciosem koza- . ckim, ze zbieżności doświadczenia przodków tamtej nocy, b której on, ten starzec, nawet nie wie, z dna klęski, która polega nie na tym, że się przegrało, ale że ten złośliwy gość, raz wszedłszy, zaczyna czuć się u siebie, panem w każdym kącie, nawet nad łóżeczkiem dziecka. Ze zdumiewającej zbieżności.... Chociaż ile jest takich nocy za nami i tylko sceneria bywa różna, samą zaś treść można by uznać za powszechne doświadczenie całej warstwy, więc i w owej zbieżności trudno dopatrzyć się jakiegoś napiętnowania przeznaczeniem, dlatego nie ze zbieżności (nazwijmy ją przypadkiem), lecz właśnie z powszechności tego losu, tej klęski...
Kochałem tego chłopca... Tak... To ja pierwszy uczyłem go... Chciałem, żeby miał własną miarę wartości rzeczy. Żeby nie przyjmował niczego tak, jak mu podsunie zmącony nurt życia... Żeby się nie pozwolił uny-
rzać... Czy źle zrobiłem? Przeciwko sobie samemu uzbrajałem go... Dopóki miał lat dwanaście, mogłem uchodzić w jego oczach za wcielenie odwagi ducha... Właściwie nie przeciwko sobie, a może raczej w obronie tej reszty zachowanej godności, którą przez niego bym ocalił. Z góry wiedziałem, że przyjdzie moment, kiedy on przejrzy i zobaczy obok siebie zamiast samotnego buntownika moją postać w kantorku albo w restauracji „Marzenie”. Bo już wtedy piłem. Już miałem za sobą noc własnego mojego powrotu, ucieczki od pożaru. Bo my wszyscy po kolei — mój ojciec, brat i ja — wracaliśmy tutaj ciągnięci atawizmem tamtej ucieczki, zjeżdżaliśmy, jakbyśmy mieli tutaj ostatni azyl na ziemi, schronienie dla pokonanych. A nawet tego młyna już nie było. Niemcy odebrali go po śmierci dziadka... Mniejsza z tym. Nie
o młynie mowa. I nie o mojej historii. Składam zeznania świadka przed obojętnym trybunałem. I dobrze, że obojętnym. Bo nie odprawiam tutaj spowiedzi z jego życia. Chociaż tak sobie wyobrażał tę rozmowę ksiądz Błocki. Bóg i tak wszystko słyszy... Wszystko rozwiązał... Wyrok zapadł, tylko jeszcze sentencja kary... Ale co innego ludzie... Jesteśmy wszyscy wciągnięci w każdą sprawę. Nawet ci,, co sądzą. Oskarżeni, oskarżyciele, świadkowie — to tylko podział ról. Zeznaję jako świadek. Ale czy jestem po prostu świadkiem? Krewny dla oskarżonego? Tak. I nie tylko
według litery prawa. Jednak skąd oskarżany?... On nie jest żadnym takim.,. To właśnie pozostaje do rozpatrzenia dla was, panowie: kim był w istocie... — urwał, poruszył wargami i spojrzał wyczekująco na Wejrocha, a Wejroch tym razem bez słowa podniósł się, napełnił znów ćwierć szklanki i podał gospodarzowi, gospodarz zaś jakby ukradkiem wlał w siebie porcję.
— To nie mój wpływ liczy się. To tamten... On był wszystkim. Ja byłem dla chłopca dobrym wujkiem. Przewodnikiem wypraw za miasto do lasów brodnickich i na ryby nad to dziadkowe jezioro. Kiedyś opowiedziałem mu
o tamtej nocy ucieczki z płonącego domu. Wszystko mu opowiedziałem. Miał wtedy trzynaście lat; siedzieliśmy w łódce, był zmierzch, ryba jeszcze nie brała, kiedy skończyłem mówić, nie odezwał się, wpatrywał się w ciemne lustro wody, obaj milczeliśmy, nagle poruszył czółnem, aż zaszeleściło dziobem w szuwarach. „Myślisz o śmierci dziadka?”, zapytałem. „Nie — powiedział od razu — myślę, jak można zostawić brata w rękach wroga”.
Mój wpływ, jeśli był, to tylko jako przykład wyrywania się z tego życia tutaj; bo starałem się, żeby uwierzył w moją niezależność od kanonu przystosowania, w moją zdolność buntu. Tamten — inaczej. Tamtemu nie zależało ani na Bogdanie, ani na młodzieńczej afirmacji, nie wnosił o żądną łaskę za
ufania. Był takim, jakim widzieli go dookoła. Chociaż to właśnie on... W każdym razie chyba nikt, a może nawet on sam, nie czuł wtedy jeszcze, że istnieje szczelina, od której pęknie marmur. Byłem dobrym wujkiem. Jeszcze jednym w tej rodzinie trzydziestoletnim skończonym gościem z przerwanymi studiami prawa, gruźlicą nabytą podczas nauki i z tym początkiem nałogu. Ale przyjaźniliśmy się. Trzymaliśmy razem gołębie. Jego nieboszczyk ojciec był prowincjonalnym bigamistą; w końcu sklep tej drugiej żony zawładnął całą jego osobowością; za to moja nieboszczka siostra żyła, jak pięknie powiadają, na boku, z kapitanem brodnickiego pułku piechoty. Nie skończył jeszcze czternastu lat, jak go wysłali najpierw do zakładu Salezjanów, potem do jakiegoś innego, aż w końcu wylądował w Grudzieńcu z marką rozra- biacza. I wtedy zetknął się z tym człowiekiem. Z tym bohaterem... „Uderzmy w czynów stal!” To właśnie należy wyjaśnić. Brodnicko- -grudzieniecka apatia, skrzecząca pospolitość, moralne równanie w dół i ten jakby z innego wymiaru przybysz, ta legenda... Więc kiedy się znalazł szesnastoletni chłopiec w strefie jego przyciągania... Musicie to rozpatrzyć w swoich sumieniach. Zważcie ciężar całej prawdy, panowie przysięgli.
Urwał, oddychał głośno, Wejroch zerknął ku kredensowi, ale tym razem gospodarz nie sięgnął po kluczyk; wychudłą dłonią przyci-
skał do uda drugą rękę wstrząsaną drgawkami.
— Więc najpierw imię tamtego, jego przeszłość... Każdy teraz wie o niej. Wtedy dla Bogdana to było najpierw pobudzenie wyobraźni, zaciekawienie, rodzaj podziwu. A potem coś głębiej przenikającego do ośrodka Wartościowania myśli tego człowieka. Inne niż wszystko, z czym spotkał się dotychczas. Bo przecież ja nie to samo mówiłem trzynastoletniemu chłopcu. Mój bunt przeciwko życiu tutaj miał jakiś zupełnie inny sens. Byłem tylko dobrym wujkiem. To nie mogło prowadzić do takiego zakończenia. Ale tamten otwierał przed osiemnastolatkiem perspektywę zwielokrotnienia odczucia świata i siebie. Ukazywał wolność przez odrzucanie małej moralności cnoty i nagrody. Mówił o człowieku gardzącym taką wymianą, przyjmującym heroiczny obowiązek życia. Pogarda dla słabości i zdolności przystosowania. Pochwała buntu. Pogarda dla kapitulacji. I wreszcie to, co najgłębiej wsączyło się w świadomość Bogdana, aż do ośrodka woli: zgodność tych idei tego człowieka oraz jego życia, jego postępowania. Tak widział... Nie twierdzę, że się mylił wtedy... Spotkaliśmy się przed wojną. Przyjechał tutaj wkrótce po maturze. Znów chodziliśmy nad jezioro. Tylko teraz już nie musiałem kryć się z butelką; powiedział od razu, żebym się nie maskował; było mi łatwiej, ale przecież jeszcze raz coś mnie
ominęło. Czułem, że zostałem z tyłu, i nie było już tego bacznego świadka, przed którym mogłem podtrzymywać sam siebie. Wtedy dowiedziałem się o Niedzielskim. Parę razy wyciągnąłem z Bogdana jakąś myśl, z tego nowego wcielenia. Był twardy i jakby w oczekiwaniu. Bo to już wisiało w powietrzu nad nim. Wszyscy mówili o wojnie. Ale dla mnie to się zbierało właśnie nad jego głową. Nie chodzi o przeczucia. Obserwowałem go z tego oddalenia, w jakim zostałem. To nieprzejednanie... Widziałem, że będzie bezlitosny dla siebie. Dla siebie, powtarzam. A teraz zważcie, panowie, bo ja myślałem wielokrotnie o tej konieczności, nie mając potwierdzenia, czy była nią, i odpowiedzcie sami sobie, jaki to Ironista pchał Niedzielskiego na tej drodze ukazywania siły człowieka w samą wigilię swojego upadku?
...Chyba tylko ukryty w nim samym. Bo poznawszy tego chłopca, ujrzał jakby własną młodość w przededniu tamtej wojny. Więc ten chłopiec stawał się coraz bardziej nim samym sprzed trzydziestu lat, kształtowanym przez tego, którym był teraz, tak że w końcu mogło wyglądać, jakby on sam wykonał wyrok na sobie...
Potem już go nie widziałem. Aż dopiero po wojnie, w ten dzień jego ucieczki tutaj. Przeklęte miejsce,- do którego ściągamy z każdą klęską! I on także... A może błogosławione? Bo przynajmniej istnieje coś takiego —* paty-
na kurzu na wszystkim, nawet na rumieńcach wstydu. Tylko z nim było inaczej. Żaden kurz. Mógłbym powiedzieć, że wrócił po prostu do mnie. W pewnym sensie tak było. W każdym razie — wrócił. Musiał gdzieś wrócić, żeby umrzeć. Była jesień, pamiętam ten dzień, kiedy wszedłem do tego pokoju, tutaj. Leżał na moim łóżku w unrowskim brudnym szynelu z podniesionym kołnierzem, w furażerce na uszach; nie miałem wtedy opału; leżał odwrócony twarzą do ściany i bez przerwy trząsł się.
— To było już po tym? — zapytał Wej- roch. — Po tej...?
^— Tak. Po wszystkim. Odwrócił się i poprosił o wódkę. Piliśmy przez ostatnie tygodnie. Byłem potrzebny, żeby wysłuchać tego. Więc zważcie, panowie, ciężar okropności, całą prawdę. Powołujecie się na nią w swoich elaboratach, a czy widzieliście ją na oczy? Więc lepiej byłoby może milczeć? Tak... Milczałem trzynaście lat... A teraz, kiedy już wywołaliście, wy i inni, ten cień na światło i piszecie tak, jakbyście ratowali prawdę od zapomnienia, w istocie zaś sypiecie na nią słowa cięższe niż szufle piasku, teraz na koniec jestem zmuszony... I potem, nawet jeżeli będę milczał, to wreszcie nie sam. Mało mam zresztą czasu. Diabelnie mało... Znacie losy tej grupy pod nazwą „Szubienica”. O tym pisano. Dalej był Wehrmacht i ta akcja „W”.
Poszedł napiętnowany plunięciem nieszczę-
śliwę j matki straconego przyjaciela. I później nieraz czuł na sobie spojrzenie jak pchnięcie noża. W Grecji, w Serbii, we Włoszech. Nauczył się żyć ubrany w znienawidzony mundur, Zachowywać pozory posłuszeństwa, kiedy naprawdę rozporządzał sobą z tej najgłębszej kryjówki w ośrodku woli. Siatka organizacji „W” po roku została zdjęta. Walczył więc w pojedynkę. Nie było apelacji od tego, co sam sobie rozkazał. Musiał trzymać się twardo; w tym czasie, mając oparcie tylko w swojej pamięci, wracał myślą do rozmów z tamtym człowiekiem. Panowie rozumieją znaczenie takich odwołań.
Wierzył, że to źródło siły w nim jest niewyczerpane. Mógł tak myśleć... W czterdziestym czwartym roku musiał jednak uciekać. Miał szczęście, bo złapali go jako cywila i pod przybranym nazwiskiem znalazł się za drutami lagru. W Gusen. Więc kiedy tam, na dnie sponiewierania, o czym ja sam mogę tylko milczeć, od niego zaś słyszałem niewiele, tyle że odporność ludzką mierzyły uderzenia pałki, więc kiedy właśnie trafia na Niedzielskiego, czy trudno wyobrazić sobie, co czuł? A kiedy dowiaduje się, że ten bohater, jego nauczyciel i mistrz, jest obozową hieną, złodziejem zastrzyków i racji chleba chorych na rewirze... Tak, to na pewno jeszcze trudniej odczuć ten wstrząs, którego wtedy doznał. Chociaż przy odrobinie wyobraźni....
— Tak — rzucił gwałtownie Wejroch — więc on za to...
— To był rodzaj zbrodni, za który przeżywszy obóz, nie idzie się nawet do więzienia, jak kapo. Nasze normy prawne bezsilne są wobec ich doświadczeń. Ale tam oni sami wymierzali sprawiedliwość. I pewnie już wtedy spełniłby powzięty zamiar zabicia, gdyby nie powalił go tyfus, a potem tamten nie został przeniesiony na inny teren. Dopiero po powrocie do kraju odnalazł go.
’ — Tak — powtórzył Wejroch — i zabił za te...
Za zbrodnie obozowe? Nie. Wszystko było w rękach tamtego. Bogdan darowałby mu, gdyby tamten nie darował sam sobie. Gdyby nie godził się i nie pragnął żyć z tym swoim podłym czynem, jakby nic nie zaszło. Odnalazł go przecież otoczonego szacunkiem i uznaniem, w tej samej wersji co dawniej, tak jakby nie było żadnego rewiru w jego życiu. Szanowany przez ogół pan dyrektor. Bohater z piersią gotową na przyjęcie orderów. Jego imię łączono z imionami tamtych chłopców, których ścinano toporami. Tak, więc mówili ze sobą... Bogdan postawił go w stan oskarżenia. Miał za sobą te prawdy, które kiedyś tamten mu ukazywał. Ale teraz nie łączyły ich; one mogły być tylko po jednej stronie. Zresztą czy były tymi samymi prawdami? Może tylko w ostatecznym odruchu rozpaczy upierał się przy ich istnieniu? Nie,
312
i panowie, fałszuję w tej chwili obraz. Dopiero I kiedy się znalazł tutaj, po spełnieniu tamtego laktu, wtedy, na krótko przed swoją śmiercią... I To było chyba najgorsze... Ale przedtem — I tak. Zanim zrobił to, był tym samym, co daw- I niej, Niedzielski nie kapitulował.
• Może to swoje postępowanie sam uważał za przejaw siły, tej samej, co dawniej? I może zdradził się z tą myślą przed nim? Albo nawet wyznał ją otwarcie, z pewną dumą, która była niczym innym jak tylko wszechogarniającą pogardą? Ale na to nawet Bogdan w tych ostatnich swoich dniach nie miał odpowiedzi. Tylko dlaczego Niedzielski poszedł, zgodził się pójść z Bogdanem na tę rozmowę za miasto? Tak, bo ja myślę, że ten człowiek wtedy już próbował obrócić wszystko w pogardę. Musiał to robić. W pogardę inną niż ta, o której mówił Bogdanowi dawniej. Zwyczajną... Choć jeszcze jedna myśl przychodzi mi do głowy: czy w tym odrzuceniu pokuty, odmowie przyznania się do upadku, czy to nie była próba wymuszenia tego właśnie, co Budny potem zrobił? Nie wiem, ale wątpię. Być może, już dawniej był taki sam. Dawał teraz do zrozumienia, że istnieją sprawy, które rozwiązane mogą być tylko w dniu ostatecznego rozrachunku. Ale takiego dnia nigdy nie będzie. I on o tym wiedział. Przekonał się tam, w obozie, a może wiedział już wcześniej, zawsze...
...Zawsze? A więc wszystko byłoby kłam
stwem? Te jego czyny, ta cała piękna przeszłość? Zawsze czy dopiero tam, w Gusen? Jest jeszcze milczenie kobiety. I w tym milczeniu, pełnym litosnego zrozumienia, pozostaje pamięć; snuje się nić nierozerwana, osnowa życia. Milczenie kobiety, która przecież wiedziała, wiedziała więcej niż ktokolwiek inny, bo nawet nie znając prawdy w pełnych obozowych wymiarach, znała wszystkie jego bóle i lęki, i wiedząc tyle, tym milczeniem, które może być ostatnim azylem mężczyzny, przeciwstawiała się klęsce, zawsze będzie jej się przeciwstawiać, bo nigdy nie dotrze do niej ten okrzyk „ohyda!”, wyrywający się z głębi serca pokonanego mężczyzny...
Na ulicy Wejroch nagle się zatrzymał.
— Co my z tym zrobimy?^- zapytał.
— Co możemy zrobić — powiedziałem. ^
— Tak — mruknął — właśnie...
Przed samochodem, kręcąc ogonem, witał nas znajomy wilczur.
- -T- Jutro mam mecz -^powiedział Wejroch.
Ig Tak...
— Co możemy zrobić... — powtórzył Wej^ roch.
— Chyba śnie.
— Chyba nic... — powtórzył Wejroch.
Ruszyliśmy.
Pierwsze wyszły na parkiet poznańskie a- kademiczki. Było już kilka minut po godzinie
dwunastej. Azetesiaczki w czerwonych dres- kach ćwiczyły rzuty do kosza. Co parę sekund żółta piłka plaskała tablicę, wirowała w obręczy i spadała przez białą siatkę w ręce wyskakującej zawodniczki.
No i jak? — Wejroch, przechodzący obok stołu sędziów, posłał mi zabłąkany uśmiech. Hrajpr Świetnie — odpowiedziałem — a co z Aliną?
Wejroch odwrócił się bez słowa. Obok niego przebiegła smukłonoga dziewczyna; w przyspieszonym rytmie zatętniła kozłowana piłka.
„Halo, halo! Witamy wszystkich państwa, zebranych na finałowym meczu o wejście do pierwszej ogólnopolskiej ligi koszykarek pomiędzy zespołami AZS-Poznań a Spartą-Gru- dzieniec...”
Wejroch zniknął gdzieś.
„Drużyna AZS-Poznań wystąpi dzisiaj w składzie: numer trzy ^ Barbara Urbanek, kapitan zespołu, mistrz sportu, numer sześć —‘ Krystyna Wilska, numer siedem —...”
— Ledwie się tu przepchnąłem nade mną stał Berr w przekręconym kapeluszu.—r ■£ Więcej niż tysiąc osób zostało na ulicy, przed wejściem. Pan pozwoli, chyba tu będzie numer trzysta siedemdziesiąt jeden — podsunął bilet pod nos mojemu sąsiadowi.
— To tutaj, siadaj pan —- powiedziałem.
Wkręcił swoje siedzenie na te pół miejsca,
które tamten niechętnie mu odstąpił.
— Myślałem, że będzie pan pomagał Wej- rochowi, taki mecz...
— Jacek lubi być sam z dziewczętan^| Odkomenderowano mnie do towarzystwa mistrza.
■ *— Dziękuję.
— I osobiście jest mi z tego tytułu bardzo przyjemnie.
— Moja rola mistrza już się skończyła •— odparłem.
— Wyjeżdża pan?
— Dzisiaj wieczorem.
— Wywiezie pan ciężkie wspomnienie z rodzinnego miasta.
— To nie jest moje rodzinne miasto.
— Jednak... Zdawało się...
— Nigdy nim nie było.
— Zarzeczna gra — wykrzyknął mi nad uchem. — Roma, ta sławna reprezentantka Polski, mówili, że odeszła z AZS-u. Dwunastka, widzi pan, ta brunetka ostrzyżona na Sagankę. Nawet nie brzydka. Ale rzut, widział pan? Tylko Alina może ją zablokować...
— Myśli pan, że Niedzielska będzie grała?
Wzruszył ramionami. — Bez Aliny mielibyśmy takie szanse, jak zając w wyścigu z panem albo ze mną, kiedy leży obok buraczków na półmisku.
Szybki bieg zawodniczki, wyskok pod koszem i rzut jedną ręką zza głowy — mistrzowsko pewny. To ta „dwunastka”, już wyłuskana z dresu, zgrabna, smagła, w krótkich
f czerwonych spodenkach i w bluzce w biało- ", -czerwoną szachownicę.
— Całe miasto się zeszło... Jeżeli wygramy... Ma pan pojęcie? A potem jeszcze męska drużyna. Jaki ruch się zrobi.. Europa... Wszyscy są... Władza w komplecie: przewodniczący z rodziną, widzi pan Nikiela, tam na wprost, w drugim rzędzie. A ja naprawdę myślałem, że pan jest krajanem. Są nasze żabki.
Na parkiecie ukazały się miejscowe zawodniczki. Ubrane w zielone dresy, ustawiły się w krąg pod swoim koszem i od razu całe koło zawirowało skocznym ruchem; tętnienie piłek o parkiet wybijało rytm, a ich uderzenia
o tablicę punktowały przyspieszenie. Poznałem dziewczynę z końskim ogonem, tę, która rozmawiała ze mną na korcie o Alinie.
— Jest Niedzielska? — zapytałem.
Berr milczał. Wychylony ze swojego miejsca, wlepiał wzrok w stronę wyjścia.
— Nie zrobi tego Jacentemu... — mruknął.
— Nie ma jej, co?
— Kilku jeszcze nie ma. To jest pierwsza zmiana, jedna piątka.
— Ona nie gra w pierwszej piątce?
Odwrócił się niecierpliwie.
— Wejroch ustala skład i prowadzi grę. To jego sprawa.
Ta z kortu, numer 5, rzuciła celnie do kosza i podskoczywszy na palcach, szarpnęła
głową, aż ciemny ogon koński trzepnął ją po plecach.
pgl§| Radio — rzucił Berr — widzi pan spikera? Ten sławny mistrz Jaszuński z WarszaW wy; przyjechali nagrać mecz dla pierwszego programu. Na całą Polskę puszczą... Można, okazuje się, również przez sport trochę wypłynąć... Pan na pewno zna dobrze tego złotoustego.
— Spar-ta! _ — Po lewej, tam gdzie była zgrupowana młodzież, a wśród niej zielona kadra zawodników, rozległo się skandowanie: — Spar-ta! Spar-ta! — I nagle: — Lina! nabo-is-ko!... Li-na! nabo...
Zobaczyłem Wejrocha, jak wyrósłszy przed trybuną, podnosi rękę i mówi coś do nich, a oni już cichną:
— Nie^^l? powiedział jakby do siebie Berr — nie zrobi mu takiej rzeczy...
— Wejrochowi? — zapytałem.
— Miałby do niej duży żal. g|£gg| Wejroch? Jako trener?
Berr uśmiechnął się promiennie.
— Sport ludzi wiąże.
Rzeczywiście — mruknąłem.
— Nie jestem żadnym plotkarzem...
— Na pewno...
Szkoda, że już nas pan opuszcza. Przez cztery dni co tu można zobaczyć?
Coś niecoś można.
— Naprawdę myślałem, że pan pochodzi
stąd — poruszył się niespokojnie — zdaje się, że towarzysz Nikiel daje znak...
I Sekretarz był Ubrany odświętnie, w ciemną jesionkę, w biały szalik, i pozdrawiał mnie uniesioną dłonią. Wymieniliśmy uśmiechy. Jakiś łysawy jegomość w okularach, z drugiego rzędu, pochylił się nad Nikielem i mie- Irząc we mnie spojrzeniem przez boisko, na którym czerwień i zieleń w szybkich skrętach rysowały przestrzeń, coś zagadał, a potem wyprostowany, z uśmiechem, ukłonił się raz i drugi.
— Kto to? — zwróciłem się do Berra, odpowiadając na ukłon tamtego.
— ObokNikiela?
— Za nim. W okularach.
Niejaki Królewicz...
pvl|| Magister Królewicz?
— Poznał go pan?
— Słyszałem o nim od Wejrocha w związku z Niedzielską.
— No właśnie, szkoda, że pan wyjeżdża...
— Pan tu musi wszystkich znać — mruknąłem —całe miasto.
— Takie miasto — odparł skromnie.
...Ta kobieta w pierwszym rzędzie, blisko stołu sędziowskiego, odwrócona do nas pół- profilem tak, że widziałem tylko zarys głowy, odkrytej, z ciemnymi włosami upiętymi do góry, smukłą, ale już chyba niemłodą szyję oraz kawałek policzka, tę kobietę ja już przecież gdzieś spotkałem przedtem, dawniej...
— Pięćdziesiąt tysięcy wszystkiego — do- j dał Berr.
Poznanianki zeszły z parkietu i stały teraz stłoczone dookoła trenera, słuchając jego ostatnich pouczeń. Po całym boisku uwijały się zawodniczki Sparty. Piłki fruwały praskim torem w poprzek i po przekątnej sali. Lgnęły do rąk, które wykonywały miękki ruch dwusuwowy — naprzód, do piłki, i w tył, na zgiętych łokciach, z piłką. I zaraz ta słoneczniko- woźółta piłka wyskakiwała jak z procy, ciś- nięta wyprostem ramion, aby trafić w dłonie przebiegającej dziewczyny, bo ćwiczenie to odbywało się cały czas w ruc.hu. Albo podania z kozła, kiedy piłka, szurnięta silnie o par-, kiet, skokiem dopadała szarżującej zawodniczki. Lekkość połączona z siłą, dziewczęcy wdzięk i dynamika.
...Skąd ja ją znałem? Gdzie widziałem tę twarz? Kiedy to było?...
Para sędziów, celebralnie sztywnych i u- branych w biel zwiastunów radosnego wydarzenia, ukazała się na boisku. Zawodniczki pojedynczo schodziły z parkietu. „Piątka” rzuciła z daleka do kosza, nie trafiła, odwróciła się na pięcie i podbiegła do trybuny, tam gdzie siedziała ta kobieta z ciemnymi włosami i z długą szyją. Dziewczyna ściągnęła przez głowę dres, a ciemnowłosa kobieta u- niosła się z miejsca, przygładziła jej zmarszczoną bluzkę na plecach. „Piątka” złuskałai spodnie z nóg, obciągnęła gumkę zielonych
spodenek, roześmiała się i nagle przypadłszy do siedzącej kobiety, objęła ją za szyję wdzięcznym ruchem niedorosłej dziewczyny. Chwilę trzymały się w ramionach, „piątka” z nosem i ustami przytkniętymi do policzka kobiety, a ja raptem ujrzałem tamte dwie, za krzakiem bzu przy domku klubowym, złączone dwuznacznym pocałunkiem, nie wiedziałem teraz, czy to jest rzeczywiście ta ciemnowłosa partnerka tamtej Ewy, fraulein Ewy spod „Książęcego Dworu”, coś było w niej podobnego, zarys głowy, szyja, postawa, ale gest macierzyński, jakim lekko klepała po plecach nachyloną dziewczynę, czuły i łagodny ruch, odsuwał, oddalał tamten podpatrzony przed laty obraz.
— Jest Lina! — okrzyk Berra wyrwał mnie z zamyślenia.
Rozległy się oklaski.
Obie drużyny wchodziły na parkiet.
— Trójka! — wołał Berr — wiedziałem, że nie nawali. Mówiłem. Co, mistrzu? Nasi górą! Nie damy się, co?
Oczywiście — odparłem. — Na pewno nie damy się.
Gwizdek sędziego zabuczał,v płosząc coś — i czas ruszył.