Hłasko Marek Listy z Ameryki

Marek Hłasko

LISTY Z AMERYKI



SĄSIEDZI

Manager domu (w Stanach każdy człowiek ma jakiś tytuł; w najgorszym wypadku jest się Vice Presidentem lub Officerem) wprowadził mnie na podwórko domu i powiedział:

- Pański apartament będzie dwadzieścia dziewięć. Jeśli Pan usłyszy jakieś krzyki z apartamentu dwadzieścia siedem, proszę nie zwracać uwagi. To samo spod dziewiętnastego; jeśli zaczną się kłócić, to niech pan udaje, iż pan nie słyszy. Natomiast dwadzieścia siedem to problem. Gdyby się zaczęli kotłować, proszę zawołać mnie lub połączyć się przez operatora z policją. Ta samotna starsza pani, mieszkająca na dole, będzie mówić czasem do pana, ale proszę nie zwracać uwagi. Jest chora umysłowo i mówi tylko do siebie. Ten gość, którego pan tam widzi, będzie chciał od pana pożyczyć pieniądze. Niech pan mu nie daje. Pańskim sąsiadem będzie irlandzki policjant, który mieszka z matką. On jest spokojny przez cały tydzień; w niedzielę lepiej...

Nie dokończył; potężny blondyn w mundurze oficera policji przeszedł podwórkiem obrzuciwszy nas bacznym spojrzeniem i uśmiechnął się sadystycznie. W ten sposób zostałem mieszkańcem domu w dzielnicy ludzi mało zarabia­jących.

Najbliższym moim sąsiadem jest Bob. Bob pracował niegdyś jako agent reklamowy; pewnego dnia pijany kierowca samo­chodu poturbował go tak dotkliwie, iż Bob poszedł do szpitala na długie miesiące. Dzień ten, jakkolwiek pełen bólu, okazał się jednak najradośniejszym w jego monotonnym dotąd życiu; Bob po wyjściu ze szpitala otrzymał kilkadziesiąt tysięcy dolarów odszkodowania jak również zaświadczenie, że jest niezdolny do pracy. Bob raźno zabrał się do dzieła: szybko przepił część pieniędzy w Down-Town; resztę przegrał w Las Vegas. Od tego czasu Bob szwenda się po barach opowiadając o sobie różne historie, a kiedy nie ma pieniędzy na picie, staje na skraju ulicy i tęsknym wzrokiem wpatruje się w mijające go samochody. Treść jego marzeń jest dla wszystkich oczywista.

Bob jest myślicielem, filozofem i wnikliwym obserwatorem życia codziennego. Jest najkoszmarniejszym typem alkoholika; jest bowiem alkoholikiem-entuzjastą; alkoholikiem pieją­cym hymny na cześć życia. O ile pamiętam, spotkałem się tylko raz z podobnym typem pijaka w literaturze; bodajże w „Pojedynku” Kuprina spotykamy postać pijącą nałogowo i wygłaszającą entuzjastyczne monologi na cześć życia. Bob ma po temu zresztą pełne podstawy; otrzymuje dwieście dolarów miesięcznie jako niezdolny do pracy, a to starcza mu na mieszkanie i na picie. Ponieważ jednak jego nogi zostały pogruchotane, Bob posuwa się zygzakami i nazywany jest „skaczący Bob”.

Bob nie dysponuje również własnym uzębieniem. Po mie­siącach starań otrzymał nareszcie sztuczną szczękę i wybrał się na przejażdżkę do rodziny samochodem przyjaciół. Jadąc w kierunku Santa Monica, Bob uległ czarowi krajobrazu i otworzywszy okno, wychylił się, a wtedy wiatr wydmuchnął mu szczękę. O tym opowiadał mi wieczorem, przekonując mnie, iż powinienem koniecznie pożyczyć mu czterdzieści dolarów na zakup nowej szczęki; w końcu zadowolił się dwudziestoma pięcioma centami i poszedł.

Bob należy do kategorii „Rummys”. „Rummys” chodzą tylko po pewnych ulicach nie zapuszczając się nigdy w dzielnice zamieszkane przez ludzi lepiej zarabiających. „Rummys” wchodzą do baru i w milczeniu kładą przed sobą na ladzie dwadzieścia pięć centów; tyle płaci się tutaj za kiepskie piwo. „Rummys” kładą pieniądze i rzadko kiedy mówią o co im chodzi; są znani, barmani znają ich upodobania i możliwości. Pijaństwo odbywa się tutaj w milczeniu; nikt do nikogo nie mówi; wszyscy obserwują ekran telewizyjny komentując z rzad­ka dramat miłosny lub obyczajowy; częściej komentują tutaj walki bokserskie czy zmagania zapaśników, a w niedzielę zawody piłkarskie. Mało widzi się awantur; jak powiedziałem, pijaństwo odbywa się w milczeniu; tego rodzaju niezbędne akcesoria, jakimi dysponuje alkoholik w Polsce, jak na przykład nóż sprężynowy, szpadryna czy bicz do łamania kręgosłupa, są tutaj mało popularne w kręgach dojrzałych uczuciowo alkoholików. Na tym szarym raczej tle korzystnie odbijają się długowłosi młodzieńcy zręcznie operujący kozika­mi. Grasują oni w okolicach Sunset Boulevard i nie zapuszczają się w naszą ponurą dzielnicę.

Bob jest również entuzjastą życia erotycznego i rewolucji seksualnej. Pewnego dnia zjawił się w towarzystwie Davida; David właśnie wyszedł ze szpitala dla wariatów po czteroletniej kuracji odwykowej; teraz razem z Bobem zabrali się do dzieła, podkreślając w czasie pijaństwa konieczność znalezienia dla Davida ukochanej; ten bowiem pozbawiony był możliwości korzystania z wdzięków kobiecych przez ostatnie cztery lata.

BOB-DAVID. DIALOG PRZY BARZE

Bob: - Ja ci znajdę dziewczynę.

David: - Ja przez cztery lata nie pierdoliłem. Pauza. Milczenie.

Bob (po chwili pełnej napięcia): - Ja mógłbym wytrzymać jeszcze jeden kieliszek.

David: - Ale to ostatni. Potem pójdziemy i poszukamy jakiejś dziewczyny.

Piją.

Bob: - Prawdę powiedziawszy, to o tej porze nie ma tu nikogo. Trzeba będzie poczekać do wieczora.

David: - Dobrze. Ale pamiętaj, że ja cztery lata nie pierdoliłem.

Opowieść o Bobie i Davidzie zakończę morałem: David wrócił do domu dla wariatów dla odbycia powtórnej kuracji nie przespawszy się z nikim. Morał: alkohol... i tak dalej.

WILLIAM

William jest moim najbliższym przyjacielem; jest on również przedstawicielem kierunku filozoficznego, o którym mówi się „Amerykański sen”. Tak więc William, który jest chwilowo bez grosza przy duszy i nie może znaleźć pracy, wierzy głęboko, iż pewnego dnia wszystko się ułoży; znajdzie pracę, zarobi mnóstwo pieniędzy i tak dalej. W jaki jednak sposób to może się stać? Nikt tego nie wie.

I ja również tego nie wiem. Ktoś podobno powiedział, iż pisanie o jakimś kraju jest rzeczą możliwą tylko albo po dwudziestoczterogodzinnym pobycie, albo po dwudziestoczteroletnim. Stwierdzenie to, jakkolwiek efek­towne, nie wydaje się prawdziwe. W Stanach Zjednoczonych każda drobna obserwacja stanowi w sumie olbrzymie zjawisko społeczne, nad którym pracuje tysiące ludzi i któremu poświęcone są tysiące publikacji. Wchodząc do drugstore'u i patrząc na okładki książek, widzimy obok książek kryminalnych lub magazynów typu „Po­święciłam małżeństwo dla przygody miłosnej” książki związane z psychiatrią i problemami erotycznymi, napisane przez lekarzy specjalistów. Laikowi trudno zorientować się w wartości tych publikacji; na mnie osobiście duże wrażenie zrobiły książki ,,Samotny tłum” i „Bunt człowieka w wieku średnim”. Jesteśmy świadkami fenomenalnego zjawiska, polegającego na wzajemnym mijaniu się ludzi; na nieumiejętności nawiązania kontaktu; nieumiejętności spędzania wolnego czasu.

William, który interesuje się literaturą, nie od rzeczy mówi, że gdyby byt pisarzem, najważniejszą sceną dla niego byłoby pierwsze spotkanie między kochankami. To jest według Williama sprawa zasadnicza dla dobrego opowiadania. Ludzie spotykają się, powiada William, i pierwszymi wrażeniami są zazwyczaj: nieufność i nadzieja. Jeśli ładna dwudziestoparoletnia kobieta spotka mężczyznę w tym samym wieku i powiedzą sobie w rozmowie, że oboje są ludźmi samotnymi, z miejsca zaczynają działać w atmosferze klęski; zaczynają grać z pozycji straconych. Cóż działo się z nimi przez tyle lat; dlaczego są samotni; dlaczego nie udało im się założenie rodziny czy nawiązanie trwałych związków przez tyle czasu; i czy to, co oni sami o tym mają do powiedzenia, stanowi prawdę?

William powiada, iż film i telewizja wytworzyły pewne schematy, które oddziałały na ludzi. W filmach zazwyczaj spotykamy samotnego mężczyznę, który wchodzi do nocnego lokalu; tam spotyka piękną dziewczynę i ratuje ją z kłopotów. Widzimy to codziennie obserwując serię telewizyjną Tighrope, której bohater (glina w cywilu) wchodzi do baru, przez sekundę obserwuje siedzącą tam samotną dziewczynę, nawią­zuje na jej temat rozmowę z barmanem; podchodzi do niej; bije innego mężczyznę w zęby i odchodzi z nią. Od miesięcy obserwuję dzielnego agenta i każdy film o nim zaczyna się w ten, i tylko w ten właśnie sposób. Tak samo zresztą dzieje się niemalże w każdym filmie przygodowym; mężczyzna spotykający kobietę, z miejsca ma okazję zademonstrowania swej odwagi, determinacji i lekceważenia obyczajów, których obejście, jakkolwiek przynosi innym klęskę, dla niego i dla niej okazuje się zbawienne.

Książki poświęcone przypadkom histerii, alkoholizmu i roz­paczy, pisane przez lekarzy, przynoszą zupełnie inny obraz od obrazu stwarzanego przez film i telewizję. Ludzie są samotni; boją się jednak zdradzania swych uczuć i swego poczucia klęski. W końcu znajduje jedynego i prawdziwego przy­jaciela, którym jest psychoanalityk. Analityk nie podejmuje jednak decyzji w imieniu swego pacjenta; stara się raczej zwrócić mu uwagę i skierować jego energię we właściwym kierunku. Przyjaciółka Williama jest od siedmiu lat pacjentką lekarza analityka i chodzi do niego codziennie, przy czym godzina psychoterapii indywidualnej kosztuje dwadzieścia pięć dolarów. Ponieważ przyjaciółka Williama jest idiotką, kuracja przeciągnąć się może na najbliższe kilka milionów lat świetlnych. I ona również nie spotkała nikogo; i ona również obserwuje Tighrope patrząc na przy­stojnego agenta policji odchodzącego co wieczór z inną dziewczyną.

William jest z urodzenia pesymistą, do czego przyznaje się niechętnie, gdyż na co dzień reprezentuje kierunek „Amery­kańskiego snu”. William twierdzi, iż z chwilą kiedy państwo troszczy się o obywateli tak bardzo jak to dzieje się w Stanach, wytwarza się obojętność człowieka wobec człowieka i człowieka wobec bólu i cierpienia. Człowiek rodzi się, działa, żyje i umiera nie umiejąc zainteresować swoim losem innych ludzi. Nikt tu nie jest głodny i w każdego wpajane jest przekonanie, iż własną energią i pomysłowością można zdobyć wszystko. Ten schemat myślenia jest obowiązujący dla wszys­tkich, powiada William, i człowiek rzadko wyzwala się z tego przed ukończeniem trzydziestu lat życia. A przecież nie wszyscy ludzie są pomysłowi, energiczni; i nie wszyscy poza tym pragną zdobywania fortun, pałaców i luksusowych jach­tów. W naszym społeczeństwie istnieje minimalna możliwość kompromisu. Najgorszym tego wszystkiego wynikiem jest, według Williama, obojętność. Dzieci mało troszczą się o sta­rych rodziców wiedząc, że jest im wypłacana renta; że rodzice mają samochód, aparat telewizyjny i telefon. Święta dzieci spędzają z rówieśnikami, a potem - kiedy wstępują w związki małżeńskie - z własnymi dziećmi. William powiada: człowiek czeka, aby go ktoś odwiedził, a pewnego dnia idzie odwiedzić własne dzieci; i to jest już właśnie starość.

William jest kimś, o kim mówi się loser. William jest inteligentny, oczytany, dobry i dostatecznie sceptyczny, aby zachować zimną głowę. William potrafi wszystko: mówić mądrze o przeczytanej książce, wyśmiać zły film, krytykować wybory i kandydaturę gubernatora; William potrafi mówić o armii, o wojnie w Wietnamie, i o wielu innych rzeczach. Nie potrafi tylko jednej rzeczy: nie potrafi pozbyć się wiary, iż pewnego dnia w jego życiu zaistnieje wyjątkowa sytuacja, wyjątkowe spotkanie; pewnego dnia zjawi się wyjątkowy człowiek, a wtedy życie Williama ułoży się inaczej.

JUDY I KIRA

Judy jest tak śliczna, iż z punktu widzenia opowiadania nie nadaje się na nic; nie nadaje się poza tym do niczego z każdego innego punktu widzenia, ponieważ ma dwadzieścia sześć lat, troje dzieci i trzy nieudane małżeństwa za sobą; jest ponadto wiecznie na gazie. Judy stanowi wspólne zmartwienie moje, Williama i wszystkich mieszkańców domu.

Judy otrzymuje od rządu sześćdziesiąt dolarów tygodniowo. Ta suma musi starczyć jej i dzieciom. Nie starcza, gdyż Judy pije jak smok, a butelka whisky kosztuje jednak sześć dolarów. Tak więc dzieci Judy latają głodne i bose; czasami karmi je żona Williama, czasami inni ludzie. Teraz Judy usiłowała popełnić samobójstwo; odratowano ją jednak i jest już z powrotem w świetnym humorze.

Patrząc czasem na nią i myśląc o jej nieudanym samobójstwie, myślę o opowiadaniu Adolfa Rudnickiego „Pył”, którego bohaterka, Kira, również usiłuje popełnić samobójstwo po szeregu nieudanych afer miłosnych. Kira jest młoda, ładna, uganiają się za nią mężczyźni; dziewictwo straciła będąc jeszcze właściwie dzieckiem; jako dojrzała kobieta jedzie w noc wigilijną pociągiem z Warszawy do Łodzi, aby popatrzyć na choinkę, która jej przypomina dzieciństwo.

W filmie włoskiego reżysera Blow-up, uznanego za arcy­dzieło i monument myśli ludzkiej widzimy bohatera, długo­włosego młodzieńca, mającego doświadczenie erotyczne roz­pustnego i bogatego starca; młodzieniec ten pewnego dnia kupuje w antykwariacie drewniane śmigło samolotu; symbol czy też rekwizyt epoki, której nie może pamiętać; do której odnosi się z pogardą i z którą nic go nie sączy. Nie potrafi przy tym wytłumaczyć, po co potrzebne mu jest to śmigło.

W filmie francuskiego reżysera, „Oszuści” widzimy mło­dzieńca, który ryzykuje życie, aby wybawić kota z opresji, po czym oświadcza zgromadzonym i struchlałym widzom: „Nie cierpię kotów”.

Dramat długowłosych ludzi nie jest rzeczą łatwą do zro­zumienia. Dramaty młodych ludzi zawsze uderzmy ostrością. Dwudziestoczteroletni Iwan Karamazow prowadził rozmowy z diabłem; młody Werther zastrzelił się z miłości; Fabrycy del Dongo postanowił zamknąć się w klasztorze, aby w ascezie i ciszy znaleźć ukojenie w rozpaczy; Adolf latami nie umiał zdobyć się na zerwanie z kobietą, gdyż nie chciał sprawiać jej bólu; bohater powieści Faulknera odrzuca karierę, stanowisko, następnie możliwość ucieczki przed karą i możliwość samobój­stwa, wybierając smutek, który pomoże mu zachować w pa­mięci ukochaną kobietę; młody Raskolnikow popełnia mor­derstwo snując asocjację między sobą a osobą Cesarza Francji; Robert Jordan, bohater powieści Hemingwaya, postanawia przed śmiercią polatać trochę z karabinem po polu, wysadzić parę mostów w powietrze i to wszystko po to, aby nie będąc ani komunistą, ani monarchistą, zginąć jak mężczyzna. Dra­maty tych wszystkich młodych ludzi mogą nam wydawać się wyjątkowe, nawet sentymentalne, prawdziwe lub nie, lecz uderzają one ostrością. Na czym jednak polega dramat długo­włosych? Jest to niewątpliwie dramat ludzi zagadkowych. Kazimierz Brandys napisał kiedyś: „Powiedziano mi, abym poszedł do kabaretu STODOŁA, gdyż tańczy tam zagadkowa młodzież. Nie pójdę. Ja też kiedyś byłem zagadkowy i nikt nie podglądał mnie w czasie tańca”.

Judy i Kira należą do jednego pokolenia. Zapoznały się szybko z seksem; mają nawet pewne pojęcia na temat Freuda i wiedzą, iż sen, w którym natrętnie powtarza się motyw wieży Eiffla nie zawiera w sobie elementów religijnych; obie wiedzą, jak zażywać pigułki pozwalające uniknąć zajścia w ciążę; ta cała wiedza nie przydała im się jednak na wiele. Adolf Rudnicki kończy swoje opo­wiadanie słowami: „Zabiło ją poczucie winy”. William odwożący nieprzytomną Judy do szpitala powiedział to samo. I to jest prawda.

Zabiło je obie poczucie winy. Jednakże nie wobec społeczeń­stwa; nie wobec ludzi żonatych, z którymi nawiązywały romanse; nie wobec dzieci, którym odbierały ojców; nie wobec rodziców, którym ich postępowanie przynosiło wstyd. Zabiło je poczucie winy wobec siebie samych: poczucie, że straciły najlepsze lata swego życia w poszukiwaniu przygód, które okazały się w rezultacie mało ciekawe; rozbijały małżeń­stwa innych ludzi, lecz nie udało im się samym wyjść dobrze za mąż; straciły dużo czasu, pieniędzy i zdrowia nie myśląc o tym, iż w tym samym czasie dojrzewały inne młode kobiety równie głupie, egoistyczne i zimne jak i one, lecz mające nad nimi nieznaczną przewagę młodości.

William powiada, że dla niego najpiękniejszą ze wszystkich książek Faulknera jest książka „Dzikie palmy. William powiada, iż jest to książka prorocza; książka o umiejętności wytwarzania w sobie napięć uczuciowych. Dzisiaj, powiada William, seks jest sprawą wątłego schematu obyczajowego: Ty spotykasz kobietę, opowiadasz jej o swoim nieudanym mał­żeństwie; ona opowiada ci o nieudanym swoim; idziecie na kolację, idziecie do lóżka - co dalej? Seks był kiedyś ostatnią stacją w pewnej sytuacji; dziś jest początkiem. Seks stanowił „owoc namiętności”, poświęcenia, odwagi; człowiek żonaty wiążący się z inną kobietą występował przeciw społeczeństwu, rodzinie i religii. Dzisiaj, powiada William, seks nie zawiera w sobie tych napięć uczuciowych, jakie zawierał niegdyś. Chciałbym dziś zobaczyć autora, który napisałby książkę o człowieku, który po prostu umarł z miłości tak jak Lucjan, tak jak Eleonora. Dlatego „Dzikie palmy” są w jakimś sensie książką proroczą.

Być może jest tak istotnie. Jestem szczęśliwy widząc od czasu do czasu nowe tytuły książek poświęconych Faulknerowi. William Faulkner, którego książki w roku 1944 nie były już wznawiane, jest dzisiaj przedmiotem setek publikacji. W książ­ce Faulkner: Te Major Years autor podaje w indeksie, iż przy pracy nad tą książką o autorze „Dzikich palm” korzystał z pomocy 34 książek poświęconych Faulknerowi oraz z kil­kuset artykułów krytycznych. Zwycięstwo Faulknera wydaje się całkowite. Myślę, iż najciekawszą książką, jaką czytałem w roku ubiegłym, jest „Faulkner na uniwersytecie”. Książka „Papa Hemingway” opowiadająca o ostatnich kilkunastu latach autora „Śniegów Kilimandżaro” wydaje się zbiorem płaskich anegdot o starzejącym się gadule mówiącym w stylu: „Jedna z moich weneckich dziewczyn”, lub opowiadającym o swym wyimaginowanym stosunku z Matą Hari: „Pewnej nocy, jak zwykle, wypierdoliłem ją porządnie..:'

O tym wszystkim mówiliśmy z Williamem do późnej nocy, Głębię i powagę naszych rozmyślań przerwał wesoły śpiew: Roll me over and do it again... To Judy, która dziś rano opuściła szpital po nieudanej próbie pozbawienia się życia, wróciła właśnie do domu z nowym narzeczonym. Patrząc na jego brudne długie włosy mam ochotę mordować i wyć. I mnie również zabija poczucie winy; i również wyłącznie wobec mnie samego. Widzę siebie sprzed lat dziesięciu, ale nie powiem tego Judy. Niech i ona przejdzie sama swoją drogę.

Dramat długowłosych jest reakcją na dramat Williama, który głęboko wierzy, iż spełni się pewnego dnia jego sen; tak mi to przynajmniej tłumaczyła jego żona. Być może jest tak; być może jest zupełnie inaczej. Dramaty ludzi, których twarzy nie można dojrzeć, wydają się chyba każdemu mało ciekawe. Stanowią oni odsetek i trudno rzeczywiście zrozumieć o co im chodzi, ponieważ oni sami tego nie wiedzą. W Polsce, po wojnie, patrzyliśmy wszyscy na dramat ludzi z AK, i to było dla nas zrozumiałe; to pobudzało naszą wyobraźnię; wywoły­wało w nas uczucia gniewu, miłosierdzia i rozpaczy. W dzie­sięć lat później patrzyliśmy na dramat rozczarowanych komunistów. Tutaj patrzymy na dramat, co do którego autentyczności ogarniają nas zastrzeżenia. Jest tu bunt przeciw społeczeństwu; lecz bunt wygodny; bunt nie grożący konsekwencjami, i w tym tylko przypomina mi to dramat młodych komunistów, postanawiających zerwać z Partią wtedy, kiedy Partia sama wezwała ludzi do złożenia legityma­cji partyjnych.

Bruce, mój inny sąsiad, ma dwadzieścia cztery lata i od dwóch lat jest instruktorem pilotażu. Tak więc ja, starszy od niego o lat dziesięć, jestem jego potulnym uczniem. Bruce jest młodym Amerykaninem o określonych ambicjach i o dużych umiejętnościach. Szkoła, do której uczęszczam, jest jedną z tysiąca prywatnych szkół lotniczych. Bruce, kiedy przyszedł tam po raz pierwszy w swoim życiu, zapytany przez właściciela szkoły, czemu chce się poświęcić, powiedział, iż chce zostać instruktorem pilotażu. Na zapytanie, kto zapłaci za jego kurs, Bruce odpowiedział: „Pan”. Wyśmiany przez właściciela, powiedział: „OK. Zabiję kogoś i przyniosę panu pańskie wszawe trzy tysiące”. Właściciel powiedział: „W jego twarzy było coś takiego, iż musiałem mu uwierzyć, i Bruce odwalił cały kurs za darmo, a teraz pracuje dla mnie. To jest mój najlepszy instruktor”. Bruce jest zimny i odważny i kocha latanie. Ale nie ma w sobie bezmyślności wobec niebez­pieczeństwa i nigdy nie naraża swych uczniów. Zapytany przeze mnie, co myśli o dramacie długowłosych, Bruce powiedział: „Ich rodzice zarabiają forsę, dają im samochody i pieniądze na szkołę, więc czegóż można od nich żądać? Ja bym ich chciał zobaczyć na moim miejscu: uczyć kretyna, jak m latać, i dostawać za to siedem dolarów za godzinę. Keep the nose down, Marek”. Bruce ma świetną metodę uczenia ludzi; jeśli ktoś na przykład przechyla samolot ponad sześćdziesiąt stopni na skrzydło, co jest zabronione w czasie lotów trenin­gowych, Bruce zrzuca ręce ucznia ze steru z taką siłą, że to się musi pamiętać; po czym, po locie, wpisuje w książkę lotów: „Uczeń wykazuje dużą poprawę”. I tak jest do następnego razu.

Bruce należy do tego samego pokolenia co Judy i Kira. Bruce ma dziecko; Bruce wie, że za ileś lat pracy zarabiać będzie dostatecznie dużo, aby znaleźć wiele wolnego czasu dla siebie; czas ten prawdopodobnie przeznaczy na dodatkowe latanie, ale to już jego sprawa. William i Bruce nie lubią się nawzajem. William nazywa Bruce'a robotem; Bruce'a opinia o Williamie jest równie mało skomplikowana. William powia­da, że Bruce jest typowym przykładem amerykańskiej arogan­cji. „Jeśli ja mu powiem, że gdzieś w Chinach jest piękne jezioro, Bruce nawet nie pozwoli mi skończyć i powie, że to nic w porównaniu z jeziorem w Michigan, nad którym leciał w zeszłym tygodniu” - powiada William. Bruce na to wszystko odpowiada warknięciem: „To jest mój dom”. Być może, iż nie jest to wiele warte jako wkład do nauki poznania świata; ale któż z nas powie kiedyś te słowa? Dom jest czymś, co akceptujemy; wraz z niewygodami, z ciotką neurasteniczką; ze scenami małżeńskimi; z chorobami, kłótniami i prze­prosinami. Tak samo Bruce akceptuje ten piękny kraj i jego siłę; jego dobrych i złych ludzi; jego wielkie i słabe momenty. Jego akceptacja nie wynika z bezmyślności, o którą wszyscy tak chętnie posądzają Amerykanów; jego akceptacja wynika z faktu, iż Bruce uważa, że nie ma powodu, aby on sam uważał siebie za mądrzejszego od wszystkich ludzi rządzących tym pięknym krajem. Jeśli nawet Bruce jest tylko małym kółkiem w tej olbrzymiej maszynie; jest on kółkiem piekielnie znającym swą wartość.

DZIECI

Dzieci Williama i Judy bawią się razem. Dzieciom oczywiś­cie nie wolno niczego zabraniać, gdyż to powoduje narastanie kompleksów, które później odbijają się fatalnie - na czym? - na wszystkim; co do tego wszyscy są zgodni, nawet Bruce.

W związku z tym, kiedy jedziemy czasem z Williamem, jego żoną i dziećmi do Disneylandu, a dzieci jego drą się wniebo­głosy, William nie mówi po prostu: ,,Trzymać dziób jeden z drugim”, lecz wymyśla dla nich najrozmaitsze gry i prze­krzykując je, mówi: „OK. Ja myślę teraz o zwierzęciu, którego imię zaczyna się na T”. To pomaga; dzieci nie przestają się co prawda drzeć zespołowo, ale zaczynają się drzeć indywidualnie: T for Tiger, T for Tiger...

Żona Williama pokazała mi wczoraj piękną książeczkę pod tytułem: „Listy dzieci do Boga”. (Children's letters to God, compiled by Eric Marshall and Stuart Hample).

Dobry Boże - Kocham Cię, ponieważ jesteś dobry. Próbuję być taki, jaki Ty jesteś. Jestem dobry dla wszystkich ludzi; dla matki i dla ojca, i dla moich dwóch sióstr. To musi być fajnie; być Bogiem i wiedzieć, że wszyscy Cię kochają. - Twój Życzliwy Thomas”.

Dobry Boże - Nie zdałem. Dziękuję Ci bardzo - Raymond”. „Dobry Boże - Nazywam się Robert i chciałbym mieć brata. Moja mama powiedziała, abym się udał w tej sprawie do ojca; ojciec kazał poprosić Ciebie. Myślisz, że mógłbyś to zrobić? Życzę ci powodzenia - Robert”.

Dobry Boże - Mój młodszy brat ma cztery lata. Bądź łaskaw zrobić coś, aby on przestał mnie wściekać. - Twój przyjaciel - Mark”.

Dobry Boże - I myślę, że to wspaniałe, w jaki sposób nasi astronauci latają ponad światem. Proszę Cię, uczyń coś, aby nie spadli tylko na nasz dom. Twój przyjaciel - Norman”.

Dobry Boże - Co będzie, jak Ty umrzesz? Nikt mi nie chce tego powiedzieć. Twój przyjaciel - Mike”.

Dlaczego nie możesz zrobić czegoś, żeby deszcz przestał padać każdej soboty? - Rose”.

,,Dobry Boże - Chłopcy są lepsi od dziewcząt. Ja wiem, że Ty jesteś jednym z nich, ale mimo to bądź fair. - Sylvia”. „Dobry Boże - Uczymy się teraz o Jonaszu i wielorybie.

Kiedy on go połknął i tak dalej. To jest najlepsza historia ze wszystkich, które słyszałem, z akcją i napięciem. Mój tata mówi, że to wszystko brzmi trochę podejrzanie. Czy myślisz, że to jest zabawne? - Twój Sidney”.

Dobry Boże - Jeśli rzeczywiście umiesz tak dużo, dlaczego nie uczyniłeś, aby rzeka była dostatecznie duża i aby nie zalało naszego domu, tak że musimy się teraz przeprowadzać - Victor”.

Nie pisałbym o tym, gdyby nie fakt, iż dla mnie dzieci należą nierozerwalnie do pejzażu Ameryki. Widzę je codzien­nie: rano jadą do szkoły specjalnym autobusem, zaopatrzonym w czerwone światła; potem wracają; potem czekają na samo­chód z lodami, który na naszej ulicy pojawia się około czwartej; potem siedzą przy telewizorach obserwując przygody „Człowieka-Nietoperza”. Pomiędzy godziną siódmą a dziewiątą na naszej ulicy rozlegają się straszne ryki; jest to pora, w której dzieci trzeba oderwać od telewizora i położyć spać.

Dzieciom nie zabrania się niczego i nie bije się po łapach, gdyż okazuje się to zgubne w przyszłości. Nie umiem jednak pozbyć się uczucia zdziwienia patrząc na dzieci siedzące przy telewizorach i obserwujące przygody „Człowieka-Nietoperza”; przygody agentów policji i sadystycznych osobników działają­cych w szulerniach, ciemnych ulicach i w barach z kobietami; na temat ich obyczajów można w najlepszym wypadku powie­dzieć, iż są specyficzne. Co chwila pada trup; co chwila samochód zlatuje w przepaść eksplodując; w najlepszym wypadku kowboj wyrzuca kopnięciem pokrwawionego czło­wieka mówiąc przy tym: „Bierz konia i wynoś się z miasta”. Czyżby to nie odbijało się na psychice dzieci? Żona Williama powiada, iż telewizja w jakiś sposób rozładowuje sadystyczne instynkty człowieka, co być może stanowi część prawdy. W książce „Świat seksu” przeczytałem, iż ludzie obserwujący walki bokserów czy zapaśników przeżywają uczucia podobne do orgazmu. Ponieważ książka ta została napisana przez psychiatrę, trudno tutaj zabierać głos; w tym kraju, w każdej sprawie psychiatra ma głos decydujący.

Ale cóż na przykład myśli dziecko czytające bajeczkę „Dlaczego jelly fish nie ma kości”1? Proste: pewnego dnia córka króla oświadczyła, że jest chora. Doktor-ośmiornica po gruntownym zbadaniu królewskiej córy oświadczył, iż po­trzebna jest niezbędnie porcja małpiej wątroby. Aby wykonać to zlecenie, wydelegowano jelly fish, będącą najlepszym pły­wakiem.

Jelly fish płynęła przez ocean i nagle zobaczyła tonącą małpę. Zaofiarowała małpie pomoc; małpa wskoczyła na jej grzbiet i w ten sposób ocaliła swe życie. W czasie rozmowy, jaka wywiązała się pomiędzy rybą a małpą, ryba poprosiła małpę, aby dała jej trochę swojej wątroby, gdyż jest to niezbędne z punktu widzenia zdrowia córy królewskiej. Małpa oświadczyła, iż chętnie to zrobi, ale że zostawiła swoją wątrobę na wyspie; tak więc ryba z małpą na plecach popłynęły w kierunku wyspy; małpa wyskoczyła na brzeg i wszedłszy na drzewo powiedziała: „A teraz pocałuj mnie w dupę”. Ryba popłynęła z powrotem i opowiedziała o swojej przygodzie doktorowi-ośmiornicy. Doktor zameldował o tym królowi, który wpadłszy we wściekłość polecił swoim giermkom bić rybę; bili ją tak długo, aż pogruchotali jej wszystkie kości. Oto dlaczego jelly fish nie ma kości.

Nie jest to jednak koniec tej budującej historyjki. Otóż po egzekucji wykonanej na rybie królewska córka oświadczyła, iż wcale nie jest chora, o dolegliwościach zaś, o których myślała, iż pochodzą z chorej wątroby, nie warto w ogóle mówić, gdyż są one rezultatem lekkiego bólu głowy.

Jest to najbardziej sadystyczna bajka, jaką znam. Mamy w niej element odwagi i poświęcenia, zniweczony przez zdradę; element oszukanej wiary; element tortur fizycznych; element nie zawinionej kary, i to wszystko jest tylko wynikiem kaprysu młodej i nudzącej się idiotki. Mamy tu również element trwałego kalectwa, który stanowi wytłumaczenie na zadawane przez dzieci pytanie: dlaczego jelly fish nie ma kości? Jest to najlepsze opowiadanie Sartre'a, jakie czytałem, i muszę przy­znać, iż czytając jego ciężkie, teutońskie wypracowania nigdy nie myślałem, że ten chłopak zajdzie tak daleko.

Adolf Rudnicki powiada w którejś ze swych „Niebieskich kartek”, że młodzi ludzie wierzą, iż przyczyną wszystkich ich nieszczęść jest kobieta; tak więc gniew młodych spada na kobietę. Tu natomiast przyczyną wszystkich nieszczęść mło­dych ludzi są zawsze rodzice. Jeśli młody człowiek jest fajtłapą, pederastą, alkoholikiem i idiotą ogólnym, od razu słyszymy, że dzieje się to dlatego, że jego ojciec był panto­flarzem i matka dominowała. Jeśli dziewczę kurwi się, to dlatego, iż ojciec był niedołęgą i pantoflarzem; jest rzeczą zastanawiającą, iż we wszystkich filmach amerykańskich poświęconych młodzieży nawet najbardziej mierni - tacy jak Elvis Presley - aktorzy, grają dobrze, jeśli przychodzi do konfliktu między ojcem a synem.

Mnie interesuje jednak odpowiedź na pytanie, co myśli dziecko czytające bajkę o jelly fish. Tu opinie pedagogów­-psychiatrów są podzielone. Jedni twierdzą, iż dziecko czy­tające bajkę rozumie, że chodzi tu o postacie i sytuacje umowne; drudzy twierdzą, że dzieje się przeciwnie, że świat baśni jest rzeczywistym światem dziecka i że dziecko wpierw będzie rozumieć przygody psa Pluto, a później dopiero zagadnienia ministra McNamary. W jednej z tych książek czytamy historię o chłopcu, który panicznie bał się lotu samolotem i nie umiał powiedzieć dlaczego. Aby więc zademonstrować mu, iż latanie nie jest niebezpieczne, ojciec zdał egzamin PP (Privat Pilot); po czym to samo uczynna jego matka i tylko rak uratował teściową i teścia od zdawania tego egzaminu. Jednak dziecko w dalszym ciągu bało się latania; zaprowadzone do psychiatry, po szeregu seansów, dziecko wyjaśniło: „Otóż gdy widzę od­latujący samolot, obserwuję, .że samolot maleje. Po prostu nie chcę być tam w środku i zostać zgnieciony. To wszys­tko.”

Opinie psychiatrów-pedagogów są podzielone i nie będę zabierać głosu, gdyż wydaje mi się, iż ze wszystkich ludzi na świecie ja sam mam najmniej kwalifikacji pedagogicznych. Kiedy patrzę na amerykańskie dzieci i wstrząsający dramat długowłosych, przypomina mi się rozmowa, którą przeprowa­dził bohater „Podrostka” ze swoim ojcem. Otóż na rosyjskie pytanie: „Co robić w życiu?” - młodzieniec otrzymuje na­stępującą odpowiedź: „Najlepiej nic nie robić. Przynajmniej będzie się miało czyste sumienie, że się w niczym nie uczestniczyło”. Muszę szczerze wyznać, iż trafność i słuszność tej odpowiedzi poruszyły mnie tak głęboko, iż jestem jej wierny od lat przynajmniej piętnastu; i myślę, iż uda mi się wytrwać w tej wierze, dopóki pewnego dnia nie odejdę drogą wszystkich ludzi.

Opinie psychiatrów na temat stosunku dziecka do gwałtow­ności są podzielone i trudno tu kusić się o rzeczowy osąd tej sprawy. Czyhałem parę dni temu artykuł lekarza psychiatry, w którym doktor powiada, iż dziecko należy uczyć rozumienia gwałtowności, brutalności i przemocy, aby mogło wkroczyć w życie uzbrojone w wiarę, iż człowiek jakkolwiek bity i poniewierany w ostatecznym wyniku zdolny jest jednak do odniesienia zwycięstwa. Tak więc bohater filmu rysunkowego, który jest kotem wysadzanym w powietrze, elektryzowanym, przejeżdżanym przez walec drogowy i tak dalej, na końcu otrząsa się przecież i niszczy sadystyczną mysz, której za­wdzięcza tak wiele utrapień. Taka jest rola pedagogiczna gwałtowności i przemocy w książkach i filmach przeznaczo­nych dla dzieci.

Trudno mi o tym myśleć w ten sam sposób. Nie jestem wcale przekonany, że dziecko tak właśnie należy przygotowy­wać do rozumienia życia. Sam będąc dzieckiem podczas okupacji widziałem tak wielu zabitych, zmasakrowanych i publicznie rozstrzeliwanych ludzi, że nie robiło to na mnie wcale wrażenia; i przypuszczam, iż podobnie działo się z wieloma ludźmi, którzy dzisiaj są w moim wieku. Po wojnie dzieci na gruzach Warszawy bawiły się przeważnie w roz­strzeliwanie Żydów. Lata powojenne przyniosły nową falę terroru, tym straszniejszego, że pochodzącego od Polaków; tak więc nie widziałem już zabijania ludzi na ulicach, ale czytałem artykuły z rozpraw sądowych przeciw ludziom z RAF-u; ludziom z AK; czytałem sprawozdania z procesu Doboszyńskiego i biskupa Kaczmarka. Wcześnie rozszedłszy się ze swoją rodziną, przebywałem w rozmaitych środowis­kach, w których każde nieporozumienie kończyło się bójką, w najlepszym wypadku na pięści. Nie wiem, czy jestem typowym produktem; lecz dla mnie jest oczywiste, że stano­wię produkt czasu wojny, głodu i terroru. Stąd też bierze się nędza intelektualna moich opowiadań; ja po prostu nie potrafię wymyśleć opowiadania, które nie kończyłoby się śmiercią, katastrofą, samobójstwem czy też więzieniem. Nie ma w tym żadnej pozy na silnego człowieka, o co posądzają mnie niektórzy. Jest to infantylizm intelektualny, wynikający z faktu nieumiejętności oceniania człowieka, absolutnej nieznajomości wartości życia ludzkiego, prawdziwości ludz­kich zapatrywań i czystości pragnień. Ja o tym wszystkim doskonale wiem już od lat, niemniej nie jestem w stanie wymyślić innych opowiadań jak właśnie opowiadania tego rodzaju.

Pytano mnie kiedyś, dlaczego wciąż piszę o tych dwóch opryszkach zabijających psy. Nie wiedziałem tego z początku; teraz przypomniało mi się, iż jako dziecko czekałem kiedyś na stacji wraz z matką na pociąg odchodzący z dworca War­szawa - Służewiec. Zobaczywszy pięknego psa podszedłem do niego i zacząłem się z nim bawić, aż do chwili kiedy silne kopnięcie butem w twarz odrzuciło mnie do tyłu; pies należał do Niemca, który miał po temu powody, aby polskie dziecko nie dotykało jego psa. Dalej: mieszkając jako dziecko poza Warszawą, jechałem kiedyś do Warszawy i widziałem polską kurwę jadącą z niemieckim oficerem, podczas gdy jej pies biegł za pociągiem. W pewnym momencie oficer zastrzelił psa; i śmiał się wraz z tą polską kurwą. Dalej: znów jako dziecko dostałem od matki kundla Miki; kundla tego zastrzelili nudzący się żołnierze niemieccy.

Aby zrozumieć to, o czym mówię, należy pomieszkać trochę w Niemczech i obserwować ich stosunek do zwierząt; czuły, przyjacielski, opiekuńczy. W naszym kraju Niemcy nienawi­dzili nie tylko nas, lecz również naszych zwierząt. Adolf Rudnicki słusznie pisze, iż nienawiść Niemców była nie nienawiścią panów, lecz nienawiścią lokajów. Trudno zaiste wyobrazić sobie kraj, w którym mały kapral przemawia do półpijanych ludzi w piwiarni oświadczając im, że stanowią najbardziej wartościowy element żyjący na świecie i to upoważ­nia ich do popełniania zbrodni.

Tak więc ja sam jestem produktem tych czasów i jest to prawdopodobnie krzyż, którego nie pozbędę się nigdy. Czy jednak obserwowanie gwałtowności i przemocy pomogło mi w życiu? Z całym przekonaniem odpowiadam: nie. Wręcz przeciwnie; będąc na Zachodzie, jako dorosły człowiek, musiałem uczyć się elementarnych rzeczy, szacunku dla innych ludzi, poszanowania ich spokoju, ich prawa do odpoczynku; i nie jestem wcale pewien, czy nauczyłem się tego w stopniu dostatecznym. Będąc dorosłym człowiekiem musiałem uczyć się prawidłowego przechodzenia przez jezdnię, nieprzekracza­nia dozwolonej szybkości w czasie prowadzenia samochodu; musiałem wreszcie uczyć się rzeczy dla mnie najtrudniejszej: rozmowy z urzędnikami i policjantami bez uczucia strachu. I tego również nie nauczyłem się do dziś. Idąc w Niemczech ulicą stale schodzę na jezdnię, gdyż oczekuję, że człowiek idący naprzeciw mnie kopnie mnie nagle lub uderzy pięścią w twarz; i nie przyjdzie mi nawet do głowy, iż ja, ważący dziś przeszło dziewięćdziesiąt kilo, i uprawiający forsowną gim­nastykę, mógłbym takiego człowieka rozłożyć, gdyby rzeczy­wiście przyszła mu ochota, aby mnie uderzyć. Tak więc moja lekcja i moje „wychowanie w gwałtowności” nie przyniosły, jeśli o mnie chodzi, rezultatów zadowalających. Uznawszy nawet, iż jestem najnieznośniejszym z ludzi, nie myślę, aby to wszystko, co widziałem, było rzeczą obojętną, w czasie kiedy kształtował się mój charakter. Obserwując dzieci patrzące na kopiących się ludzi i słysząc głos speakera: „Jaka szkoda dla tych z was, którzy nie macie kolorowej telewizji. Killer Kard Koks właśnie rozcina skórę na czole Riska Romerro; Romerro wspaniale krwawi; każdy z was powinien mieć color TV. Nawet nie wiecie, co tracicie...” - doznaję uczuć raczej niedobrych, wbrew opiniom psychiatrów. Pocieszam się jednak tym, że jak powiedział Voltaire, każde generalne stwierdzenie jest fałszywe, włącznie z tym, które niniejszym uczyniłem.

MOJA KARIERA W PRZEMYŚLE FILMOWYM

Siedziałem czekając na prezydenta kompanii, dla której miałem pracować. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i jakiś człowiek o straszliwej twarzy i przekrwionych oczach wbiegł do pokoju. Za nim pędem wbiegło kilkanaście sekretarek, maszyni­stek, asystentów i osobników, których płci nie udało mi się zidentyfikować, gdyż wszyscy zdradzali tak krańcowe wyczerpa­nie fizyczne i psychiczne, iż twarze ich stały się niemożliwe do odróżnienia.

- To pan napisał tę pierdoloną historię o lotnikach? - zahuczał prezydent. - I co? Pan by chciał, aby kobieta w końcu odeszła od swego męża? I kto to ma finansować? Niech pan wymyśli coś innego dla tej kurwy. Niech jej mąż zginie przy lądowaniu.

- To niemożliwe - powiedziałem. - Jej mąż jest doświad­czonym lotnikiem i pracując jako pilot rolniczy ląduje co czterdzieści pięć minut. Założywszy nawet, iż musi lądować na miękkim terenie i że lądowanie takie musi odbywać się na flapsach zamkniętych do dwudziestu pięciu stopni i przy otwartej przepustnicy...

Prezydent przerwał mi władczym ruchem ręki.

- To niech go szlag trafi w innych okolicznościach. Pan przecież nie myśli poważnie, że ta kurwa może odejść na końcu, zostawiwszy swego męża. Odejść z innym mężczyzną! Nam nie wolno produkować filmów niemoralnych. -Odwrócił się do jednego ze swych sekretarzy. - Fred, zawieź go gdzieś.

Zapomniałem, jak się nazywa ta miejscowość. Tam są takie dziwne skały. To mu się przyda.

Miotając klątwy ruszył przed siebie; tłum sekretarzy, ma­szynistek, asystentów i doradców wybiegł za nim. Widziałem go jeszcze, jak pędził podwórzem wznosząc obie pięści nad głową. Nie widziałem już nigdy potem ani jego, ani tych dziwnych skał, które niewątpliwie mogłyby zmienić mój pogląd na kobiety, odchodzące od swych mężów; i tak to się w ogóle skończyło.

Kultura” 5/1967, Paryż

NOWY SĄSIAD - NATHAN

Piękną Judy wyrzucono z trzaskiem za pijaństwo i nocne igraszki. Na jej miejsce zjawił się Nathan: człowiek po czterdziestce cierpiący na chorobę Parkinsona. Widziałem, jak wnosi swoje walizki na górę, i pomogłem mu. Wieczorem tego samego dnia Nathan przyszedł do mnie i otworzył przede mną serce. Otóż tak jego, jak i piękną Judy wyrzucono z poprzedniego miejsca zamieszkania za niemoralne prowa­dzenie się. Nathan, jako człowiek chory, nie należy do zdobywców kobiet, pewnego jednak dnia poznał jakąś dziew­czynę i ta zamieszkała u niego, dzieląc z nim stół i łoże, pod jednym jednak warunkiem: Nathan musiał zaakceptować jej kochanka, Mulata.

- Zgodziłem się - powiedział Nathan. - Jestem chory i nie liczyłem nigdy na to, że będę miał jakąś dziewczynę; tak więc wziąłem ją do siebie i wychodziłem, kiedy tamten przychodził. Ale po jakimś czasie właściciel domu wezwał mnie do siebie i powiedział mi, że muszę ją wyrzucić albo wyprowadzić się, ponieważ moje życie prywatne sta­nowi obrazę moralności i sąsiedzi skarżą się na mnie. Płakałem jak dziecko i mówiłem mu, że jestem chory i że żadna kobieta nie chce żyć ze mną, ale to nie pomagało. Tak więc wyprowadziłem się, a ona odeszła. I teraz będę sam.

- Nie będziesz sam - powiedziałem. - Znajdziesz jakąś inną kobietę.

- Znowu z Mulatem? - To lepsze od niczego.

- Może. Ale nie powinien mnie wyrzucać. Znał mnie tyle lat i wiedział przecież, że jestem wstrętny.

Istotnie, nie należy on do urodziwych; jego prawa ręka drży bez przerwy; prawa połowa jego twarzy jest sparaliżowana i Nathan wygląda jak zły i zabawny duch z jasełki. Od czasu do czasu spotykamy się na schodach czy też na parkingu i pytam go zawsze o jego sprawy. To nieprawda, że chorzy nie lubią, aby przypominać im o ich chorobie. Nathan uwielbia rozmowy na temat swojej choroby, lekarzy i cen artykułów medycznych; Nathan, którego życie erotyczne stanowi od lat dwudziestu nieprzerwane pasmo klęsk, uwielbia rozmowy na temat kobiet; tak więc jeśli o niego chodzi, jestem dobrze poinformowany.

Któregoś dnia siedząc na słońcu usłyszałem głośne klas­kanie, podobne do tak zwanego bicia po mordzie. Chyżo pobiegłem w tamtą stronę i istotnie miałem możność zaobserwowania, jak jakaś młoda osoba bije Nathana po twarzy, po czym pędem biegnie do swego samochodu i znika.

- Nic jej nie powiedziałem - rzekł Nathan trzymając się za spuchniętą jagodę. - Po prostu poznaliśmy się, zaprosiłem ją na kawę i powiedziałem, że zawsze może do mnie przyjść, nawet jak mnie nie ma, ale pod dwoma warunkami.

- I co to było?

- Nie wolno jej kraść i przyprowadzać kochanków.

- A skąd ty wiesz, że ona by kradła i przyprowadzała kochanków?

- Jeśli przychodzi do mnie? Przecież jestem wstrętny...

- Jesteś idiota - powiedziałem. - I jesteś również tyranem. To prawda, każdy chory jest tyranem; tyranem jest również Nathan, który zwala się do mnie rano i ględzi godzinami o swojej chorobie, o złych kobietach, o złych ludziach. Niekiedy wożę go jego własnym samochodem, gdyż prawo jazdy Nathana opatrzone jest stemplem limited, co w jego wypadku oznacza, iż nie wolno mu oddalać się od miejsca zamieszkania o więcej niż dziesięć mil. Czasem wożę go na lotnisko i Nathan obserwuje lądujące i startujące samoloty. Chciałem go wziąć ze sobą, lecz nie pozwolono mi. Nathan jest chory i nie powinien latać.

Nathan tyranizuje mnie i nienawidzę go nienawidząc własnej nienawiści; i wiem, że ilekroć zapuka do mych drzwi, otworzę mu i słuchać będę jego nieartykułowanego bełkotu. Nathan nie ma dokąd iść; rodzice przysyłają mu trochę pieniędzy; pomaga mu bogata siostra, jednak nie pozwalają mu się żenić, twierdząc, iż kobieta, która go poślubi, uczyni to tylko dla pieniędzy. Tak więc Nathan był sam, a teraz ma mnie, a ja mam jego i nienawidzimy się nawzajem; ale w końcu lepsze to od samotności, królowej chorób.

William, mój inny sąsiad, powiada, że dla niego Freud jest przede wszystkim moralistą. Freud pochylony nad nędzą ludzką powiedział światu, iż człowiek nie jest brudny, nik­czemny, zawstydzający; Freud związał człowieka do kupy, wyjaśniając przyczyny schorzeń i wskazując je. Myślę, iż w tym, co mówi William, jest dużo prawdy; zresztą w tym kraju Freud uważany jest za świętego i nawet gdybym myślał inaczej, nie powiedziałbym tego. W czym jednak Freud może pomóc Nathanowi, który mówi o sobie, że jest wstrętny; który z własnego nieszczęścia zbudował sobie kapitał, egzystencję, filozofię; nie wiem tego.

Któregoś dnia Bruce i ja poszliśmy na piwo, a w parę minut później przyszedł Nathan i usiadł przy ladzie prosząc o Coca­-colę, właściciel baru powiedział mu, że nie ma Coli i Nathan wyszedł uderzając głową o szyld With Cola things are going belfer.

- To nie jest dobre dla przedsiębiorstwa - powiedział właściciel baru. - On tu siedzi godzinami i obserwuje ludzi. A ci, co tu przychodzą, chcą mieć przecież dobry czas, nie? A któregoś dnia on tu przylazł, a Freddy był już równy i powiedział mu, żeby przestał się trząść, a ktoś ujął się za nim i Freddy dostał po zębach i kotłowali się tu przez dziesięć minut, zanim zabrała ich policja.

Ale kim był ten człowiek? Wracałem do domu i byłem bardzo szczęśliwy tego dnia myśląc, kto to nakładł Fredowi po ryju; i wszystko ukazało mi się nagle w innym świetle; zrozumiałem, że nikt z nas nie bywa samotny całkowicie; samotny bez nadziei; i kładąc się spać pomyślałem sobie, iż muszę uczynić coś dobrego dla Nathana. Znajdę mu dziewczynę i będę żyć z nią, kiedy jego nie będzie. W końcu on ma więcej pieniędzy ode mnie. Tym pokrzepiony usnąłem.

CZARNY KACZOR Z MALIBU

Szwendając się bez sensu po mieście, pojechałem pewnego dnia do Malibu i stanąłem na molo czekając na prom obok jakiegoś starego człowieka, który usiłował złowić rybę. Kiedy był już bliski sukcesu, z wody wychynął czarny kaczor i połknął rybę zerwawszy ją z haka. Stary człowiek wpadł we wściekłość.

- Znowu się tu pojawił, skurwysyn! - krzyczał tupiąc nogami. - Ile razy mam już rybę na haku, tyle razy ten skurwysyn zrywa mi ją i ucieka, jakby w całym Pacyfiku nie było innych ryb oprócz tej, którą ja właśnie łowię. Ja go znam, tego skurwysyna. Raz mi wlazł na hak, a kiedy go odczepiłem, uszczypał mnie w rękę.

Znów zarzucił wędkę i staliśmy tam razem w słońcu patrząc na wodę a kiedy stary poderwał wędkę, czarny kaczor z wdzię­kiem zerwał ją z haka i odpłynął. Wściekłość rybaka przeszła wszystkie pojęcie.

- Zastrzelę skurwysyna! - krzyczał. - On mi to robi specjalnie na złość. Znam go od roku. Od roku nie złowiłem ryby, a to jedyna przyjemność, jaką mam, od czasu jak pogrzebałem żonę. Nie mam nikogo na świecie; wędka, licencja, benzyna, to wszystko kosztuje. On się uwziął na mnie. Zastrzelić tego drania, to jeszcze nagroda.

Odszedłem; po kilku dniach wróciłem tam znowu i słysza­łem skrzekliwy, ostry głos starego; powiedziano mi, że on tak szaleje od roku. Stary nazywa się Douglas, ale dla przyjaciół, jak to sam mi powiedział, jest po prostu osobnikiem imieniem Doud. Tak więc odwiedzam czasem starego Douda, kiedy łowi ryby w Malibu, słyszę jego misternie skonstruowane przekleństwa i widzę wspaniale poruszającego się kaczora, odpływającego z rybami Douda. A potem Doud idzie do samochodu i jedzie do Westwood, gdzie jest barmanem i przez całą noc sprzedając piwo opowiada o czarnym kaczorze i o jego nikczemności.

Tydzień temu, jadąc do Santa Monica na lotnisko, miałem jeszcze nieco czasu i pojechałem zobaczyć, jak idą sprawy starego Douda. Na molo było pusto i cicho; Doud siedział patrząc w przygnębieniu na swoje chude piszczele. Wędkę odrzucił.

- Co jest, Doud? - zapytałem. - Ryba nie bierze? - Bierze - powiedział.

- Dlaczego nie łowisz?

- Nie mam nerwów do tego - powiedział. - Wiesz, tego skurwysyna już nie ma.

- Kaczora?

- Tak. Nie ma go już od paru dni.

- Przykro mi - powiedziałem. - Muszę już iść na lot­nisko.

- Nie ma go - powiedział Doud. - Po prostu go nie ma. Czy opowiadałem ci, jak mi wlazł na hak, a ja go odczepiłem i darowałem mu życie, a ten czarny skurwysyn uszczypał mnie w grabę?

- Nie - powiedziałem. - Nie mówiłeś mi tego. A teraz muszę już iść.

I już nigdy nie widziałem starego Douda łowiącego ryby na molo w Malibu; często myśląc o nim przypominam sobie to, co przeczytałem kiedyś, że człowiek starzeje się nie poprzez lata, lecz tylko dlatego, że zdradza swoje ideę; i że kiedy umiera twoja idea, umierasz i ty.

OPIS OGLĄDANIA

Jedną z rzeczy, które zadziwiają mnie w Stanach, jest tak zwany show. Ta nazwa nie oddaje precyzyjnie kryjących się za nią treści; ale patrząc na przykład na Alan Burke Show wiemy, iż mistrz prowadzący tę imprezę, poważny brodacz upozowany na Mefista, będzie lżyć swych gości, wyrzucać ich precz; patrząc na David Susskind Show wiemy, że Susskind jest człowiekiem czarującym i nie każe nikomu wychodzić za drzwi; patrząc na Noe 1'yne Show z góry wiemy, że mamy do czynienia z tak zwanym człowiekiem szorstkim, lecz to wszystko. Nie wiemy nic o gościach, którzy wystąpią dziś wieczorem; nie znamy również treści, która wypełni ten wieczór. Gościem może być oficer policji walczący z Cosa Nostra; pisarz Norman Mailer lub tancerka prezentująca swe wdzięki w nocnym lokalu. Pamiętam, że w Niemczech urządzono kiedyś podobną imprezę; im­preza upadła jednak, gdyż prowadzący wieczór zadał gościom pytanie: „Cóż to jest? W oborze stoi - Kaśka ją doi”. Impreza upadła, gdyż tłumnie zebrani przedstawiciele na­rodu poetów i myślicieli nie byli w stanie sklecić od­powiedzi.

Pyne jest w tej chwili chyba najpopularniejszym organizatorem tego rodzaju imprez. Zdaje się, że to „Time” nazwał go złym człowiekiem roku, na co Pyne, w sensie filozoficznego wyjaśnienia, oświadczył, że kiedy był dobrym człowiekiem, zarabiał tylko czterdzieści kawałków rocznie, a teraz, już jako nikczemnik, zarabia ponad czterysta tysięcy. Zważywszy położenie nieszczęśnika zarabiającego czterdzie­ści tysięcy zielonych rocznie, musimy jego wyznanie po­traktować jako całkowicie szczere i całkowicie nas zado­walające.

Pyne jest przystojnym człowiekiem po czterdziestce i potrafi swoich gości trzymać krótko przy zębach. Nie wyrzuca ich co prawda za drzwi, jak Alan Burke, który oponentom przerywa zwracając się do swych pomocników: „Wyrzucić won tego wszarza! Co ten idiota tu robi?” Pyne do końca usiłuje przeciwników pognębić intelektualnie i kiedy nie udaje mu się to, pyta: ,,Jaki jest pański stosunek do wojny w Wietnamie? Jeśli pytany odpowie na przykład: ,,Nie­nawidzę tej wojny” - Pyne wytknie swemu rozmówcy brak patriotyzmu i zrozumienia polityki amerykańskiej; jeśli zaś człowiek zapytany odpowie, iż wojnę tę całym popiera sercem, Pyne zwróci mu gniewną uwagę, że wojna nie jest sprawą, którą można lubić. Jeśli zaś ten system zawiedzie, Pyne przyczepi się do podatków czy czegoś w tym rodzaju i ponieważ mało jest na tym świecie ludzi doskonałych, uda mu się wreszcie znaleźć jakiś punkt i wykończyć przeciwnika.

Tej zimy często padał deszcz w Kalifornii i godzinami siedziałem przed telewizorem. Widowiska telewizyjne nie wnoszą w rozumienie życia nic rewelacyjnego: Gośćmi są czarownicy, politycy, pro i contra segregacji rasowej, miłośnicy rewolucji seksualnej, duchowni i zwolennicy zabiegu przery­wania ciąży, natomiast uczą nas one jednego - zrozumienia istoty wolności słowa. Obserwując Noe Pyne Show, widziałem i słyszałem ludzi nazywających prezydenta Johnsona bandytą i dopominających się o sąd nad nim, jako nad zbrodniarzem wojennym. Trudno mi wyobrazić sobie - mimo całego szacun­ku dla nowego kanclerza Niemiec z uwzględnieniem jego świetlanej wręcz przeszłości - abym w Niemczech ujrzał i usłyszał pewnego dnia człowieka, który głośno powie swoje imię i nazwisko i oświadczy, że członek organizacji o charak­terze zbrodniczym nie nadaje się na głowę państwa. Czy jest to możliwe we Francji, w Anglii; i jak by to było w mateczce Rosji?

Ale człowiek miotający klątwy na prezydenta najpotężniej­szego kraju świata znika; na jego miejsce zjawia się pani, która o sobie mówi, że jest czarownicą i że żyje już od lat ośmiuset. Pani ta trzyma na szyi olbrzymią jaszczurkę. Ledwie prze­brzmiały jej skrzydlate słowa, a już na jej miejsce zjawia się człowiek protestujący przeciw projektowanej ustawie o legali­zacji zabiegu przerywania ciąży. Bredzi: skończył swoje i przepadł ze sceny, teraz pojawia się pierwszy człowiek, który wyskoczył z samolotu bez spadochronu - spadochron podał mu w powietrzu inny skoczek. Wybełkotał swoją kwestię; zastępuje go inny, który napisał książkę o ta­jemnicach Hollywood. Istotę dyskusji stanowi fakt, iż po­dobno Tony Curtis - aktor grający w filmie Some like it hot wraz z Marilyn Monroe - odpowiedział na pytanie dziennikarzy, co czuł, kiedy całował nieodżałowaną MM: „To było tak, jakbym całował Adolfa Hitlera”. Odchodzi; jakiś starzec zajmuje jego miejsce i pyta, dlaczego w za­wodowym boksie zawodnikowi wagi ciężkiej nie wolno tłuc zawodnika wagi piórkowej i że w związku z tym on uważa, że Amerykanie nie powinni walczyć w Wietnamie, a wybrać sobie nieco poważniejszego przeciwnika. Na pytanie Pyne'a czy porównuje wojnę w Wietnamie do walki bokserów, odpowiada, iż chodziło mu o metaforę o charakterze fi­lozoficznym. Wygwizdany odchodzi; na jego miejsce zjawia się pani .Murzyn, kobieta-szpieg, komunista-agent prowokator pracujący niegdyś dla FBI. Pani-Murzyn napisała teraz książkę o swych przejściach w charakterze podwójnego agenta. Jej zeznania nie wnoszą nic ciekawego do naszej wiedzy o patriotach komunistycznych, z wyjątkiem tego, co mówi na temat dyskryminacji w partii, antysemityzmu i tego wszystkiego, co znamy choćby z artykułu Juliusza Mieroszewskiego pt. Mein Kampf opublikowanego w „Kul­turze”.

Alan Burke w jakiś sposób naśladuje Pyne'a. Jednak Pyne w jakiś sposób robi od czasu do czasu dobrą robotę; Burke jest podobny do zapaśnika walk wolnoamerykańskich. Jest bezczelny, krzykliwy, chamski i brutalny. Ponieważ nosi brodę i okulary, uchodzi za rodzaj autorytetu nau­kowego we wszystkich sprawach, począwszy od tego, w jaki sposób powinien prowadzony być pojedynek, a skończywszy na sprawie Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. Osobiście nie lubię tego pętaka, od czasu, jak obwieścił wszystkim, iż James Joyce jest niczym więcej jak tylko pisarzem pornograficznym. Ponieważ, jak powiedzia­łem, Burke nosi brodę, nie trudno wyobrazić go sobie na Sycylii, gdzie zapewne nazywano by go commandatore lub professore.

David Susskind Show nie należy do agresywnych. Susskind jest człowiekiem olbrzymiego wdzięku i taktu, i dlatego udaje mu się czasem pokazać ludzi i ich myślenie, nie obrażając ich przy tym i nie ośmieszając. Johnny Carson Show jest podobno najzabawniejszy. Wystarczający powód, aby się tym nie zaj­mować.

ZE ŚWIATA GROZY

W „Los Angeles Times” przeczytałem następującą histo­rię: Amerykanie zlikwidowali jakąś wieś w Wietnamie, stanowiącą punkt przerzutowy partyzantów. Po akcji repor­ter podszedł do jakiegoś żołnierza, który wyglądał na wyraźnie rozwścieczonego, i zapytał go, co myśli o tym wszystkim.

- Ach - powiedział żołnierz - obrzydło mi to wszystko. Rozumiem, że jest wojna, rozumiem, że zabijamy komunis­tów, bo inaczej oni zabiją nas - ale zabijać krowy i szczenia­ki, to zupełnie co innego. Tego nie powinno się od nas wymagać.

Przeczytawszy powyższe, uszczęśliwiony pobiegłem do Williama. Bill przeczytał i powiedział, że to nie jest znowu aż takie curiosum. Pokazał mi inny wycinek gazetowy. Była tam historia o człowieku pracującym w więzieniu Alcatraz i od dwudziestu lat taszczącym ludzi do komory gazowej.

- Strażniku - powiedział reporter. - Pan ma okropny zawód. Co panu pomaga w wykonywaniu tych przeklętych obowiązków?

- Nie wiem - powiedział strażnik po chwili namysłu. - Ja po prostu lubię ludzi, to wszystko.

EPOKA KOMPUTERÓW

Czytając pisma codzienne i przeglądając tygodniki ilustrowane mam często okazję czytania i oglądania dowcipów na temat komputerów. Jak wiadomo, przed paru laty ekspery­mentowano z komputerem-swatem. Kandydat na małżonka i kandydatka na małżonkę powierzali swe przyszłe szczęście komputerowi dostarczając mu danych na temat swych upo­dobań, uzdolnień, zalet i wad; komputer dokonywał błys­kawicznej selekcji. Ten przerażający pomysł jest tematem wielu komedii i dowcipów, niemniej sprawa komputera jest wciąż aktualna.

Alan Burke, którego nie cierpię tak jak i Nathana, jest mi potrzebny tak jak i Nathan; parę dni temu patrząc na jego show miałem okazję zapoznania się z profesorem R. Profesor R. pracuje nad komputerem, który ma zrewolucjonizować zagadnienia sądownictwa. Po prostu nie będzie potrzebny sąd nad człowiekiem, który, dajmy na to, wypatroszył sześć osób w San Francisco. Policja dostarczy komputerowi danych dotyczących miejsca zbrodni, charakteru zbrodni, przeszłości oskarżonego, a komputer błyskawicznie przeanalizuje te ele­menty i wyda wyrok. Profesor skończył i wodził triumfalnym wzrokiem po zebranych. Ludzie wstawali i zadawali mu pytania, na które profesor odpowiadał w sposób logiczny. A co, zapytał ktoś, jeśli zeznania świadków okażą się niepraw­dziwe. Jeżeli zabójca, którego świadek widział z odległości dwustu jardów, okaże się kim innym lub kimś podobnym do samego profesora R.? Profesor odpowiedział na to w sposób naukowy, tak jednak zawile, iż nie jestem w stanie przytoczyć jego odpowiedzi. Wtedy podniósł się inny przedmówca, który był profesorem prawa, i usiłował ośmieszyć profesora R.; również i te zarzuty profesor R. odparował zwycięsko, opatrując je szyderczymi komentarzami. Triumf profesora R. i jego przerażającego komputera wydawał się całkowity. W tym momencie brutalny Burke powiedział do niego:

- A jednak, profesorze, zapomniał pan o jednej rzeczy.

Pański komputer wyklucza omyłkę. Jednak wiara w sprawiedliwość polegać musi również i na wierze w omyłki. Tak więc sędzia pochylony nad oskarżonym może się omylić na jego korzyść lub niekorzyść. Ale wyrok człowieka nad człowiekiem musi polegać na miłosierdziu, na tym, co sędzia czuje do człowieka wbrew oskarżonemu. Czy wbudo­wał pan guzik opatrzony czerwonym światłem z napisem charity?

Profesor nie wbudował tego guzika i przyznał, iż jest to niemożliwe. Kładąc się spać, pomyślałem sobie, że pomyliłem się w stosunku do brutalnego brodacza Burke'a; a usypiając doszedłem do przekonania, iż jednym z najpiękniejszych doświadczeń życiowych jest pomyłka, tak długo, jak lubi się ludzi i świat.

CHEMIA

Graham Greene w swej książce „Nasz człowiek w Hawanie” pisze, że tematem numer jeden rozmów w Hawanie jest seks. Powyższa obserwacja uczyniona przez mistrza prozy katolickiej świadczy, iż Greene nie spędził ani godziny swego życia w Los Angeles. Należy przypuszczać jednak, iż jest to strata najmniej bolesna ze wszystkich, z punktu widzenia hrabstwa Los Angeles.

Stendhal w rozdziale poświęconym Irlandii pisze, iż w życiu Irlandczyka postacią najbardziej straszliwą jest ksiądz wkra­czający w życie człowieka i niszczący je według swych idiotycznych dogmatów; nad życiem duchowym mych przyja­ciół czuwa psychoanalityk. Oczywiście frustracja jest zagad­nieniem numer jeden. Ponieważ jednak, jak już pisałem, psychiatra jest ostatecznym autorytetem we wszystkim po­cząwszy od kupna samochodu aż do koloru trumny nie ośmielę się zabrać głosu w tej sprawie.

Czuję się ogłupiony seksem. Tu każda reklama poparta jest seksualnym symbolem. Siedząc na lotnisku i czekając na swój lot czytam często pismo „Pilot and Plane”. Na ostatniej stronie tego pisma widzę ilustrację samolotu Piper Cherokee. Na skrzydle samolotu stoi powabna blondyna, a wiatr owiawszy sukienkę wokół jej smukłych nóg, obnaża w spo­sób dyskretny, lecz jednoznaczny jej kuszące wdzięki. Pod­pis: „KOCHANIE. Kiedy pierwszy raz polecisz naszym nowym Cherokee 140 i wylądujesz miękko i bezpiecznie, nie pomyślisz inaczej o Cherokee jak: KOCHANIE”. Na drugiej stronie czasopisma artykuł: Sex and the simple engine. Autor badacz, naukowiec, opisuje, co działo się pewnego dnia na lotnisku, kiedy przeszła dziewczyna w minisukience. Mechanik nalał benzyny 92 miast 82; ktoś popatrzył chwilę na dziewczę i obliczył TC (True Cors) 300 zamiast 030, co w konsekwencji miast zaprowadzić go na północny wschód zaprowadziło go na północny zachód. Jeszcze ktoś tam popełnił inną straszliwą omyłkę, która w konsekwencji pozbawiła go licencji pilota. I tak dalej i tak dalej.

Siedząc przed telewizorem widzę setki razy dziennie reklamy rozmaitych środków medycznych, kosmetycznych, spożywczych; każda z nich jest misternie skomponowanym scenariuszem, dowodzącym, iż używanie tego właśnie środka uchroni cię od klęski erotycznej, co w konsekwencji uchroni cię od utraty żony, pracy, przyjaciół; uchroni cię od alkoholizmu, rozpaczy, samotności. Chłopiec z dziewczyną wracają do domu; on chłodno się z nią żegna, a ona idzie do przyjaciółki i powiada: „Uścisk dłoni miast pocałunku”. Przyjaciółka skupia się przez chwilę w sobie i wreszcie, z męką wyraziście malującą się na twarzy, powiada: „Czy jesteś pewna, iż twój oddech jest OK?” „Ależ ja myję zęby”, powiada nieszczęsna. „To nie wystarcza. Musisz używać - etc. etc.”

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ - ZALEDWIE JEDEN TYDZIEŃ PÓŹNIEJ. Ta sama dziewczyna z rym samym chłopakiem wracają późno do domu. Tym razem on nie podaje jej ręki, ale namiętnie ją obejmuje i zamyka jej usta długim, przeciągłym pocałunkiem, który wstrząsa do głębi jej jestestwem. Ona poddaje mu się. Zaciemnienie; rozlegają się nad nimi chóry aniołów i my wiemy, my wierzymy, my jesteśmy najszczęśliwsi na świecie wierząc, iż wywiązała się sytuacja, o której rosyjska pieśń ludowa powiada:

Pareń diewuszku j...

Choczei paznakomiisia...

Głos speakera: „Nasz taki a taki produkt uchroni cię od samotnego powrotu do domu”. I znowu chóry aniołów. Inna reklama: młodzi mają się ku sobie, on wyciąga ku niej drżącą dłoń, ona podaje mu swoją i nagłe - trzask - on nie trzyma w dłoni jej pięknych szponów, on trzyma... szczotkę. Speaker mówi tonem zagniewanego Pana Boga karcącego Onana: „Czy on chciałby ściskać szczotkę miast twojej dłoni? NIE: Tydzień później: dziewczyna użyła środka zmiękczającego skórę i wi­dzimy, że tym razem on trzyma jej dłoń, aby potem, ruchem szalonym i spragnionym, przytulić jej ciało do siebie i - jak powiadał niezastąpiony Tadeusz Dołęga-Mostowicz - „Ciała ich splotły się w zagadkowy hieroglif natury”.

W każdym drugstorze można nabyć publikacje poświęcone życiu erotycznemu samicy ludzkiej. Mój znajomy lekarz nie bez racji powiada, że istnieją tysiące publikacji poświęconych zagadnieniu, w jaki sposób samica ludzka powinna zostać zaspokojona; nie znana mu jest natomiast ani jedna książka wyjaśniająca, w jaki sposób samica ludzka powinna uszczęś­liwić mężczyznę. Książki te zostały przeważnie napisane przez lekarzy-psychiatrów i oparte są na autentycznych wypad­kach; każdy z tych wypadków został opatrzony fachowym komentarzem ze szczególnym uwzględnieniem symboli ero­tycznych.

Książki tego rodzaju rozchodzą się w milionach egzem­plarzy, a autorzy ich zarabiają ciężkie pieniądze. O wartości naukowej tych publikacji trudno wyrokować; być może, iż jedna na sto jest rzeczywiście w jakiś sposób pożyteczna. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, iż ta ofensywa seksu, począwszy od reklam mydła i szpilek do włosów, wykorzys­tywana jest przez cwaniaków, żerujących na tym tak, jak na każdym ludzkim pragnieniu zawsze żerowano. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż za tymi tysiącami publikacji wciąż jeszcze kryją się marzenia o dobrych mężczyznach i kobietach i o tym, co kiedyś nazywano miłością, a co dziś nazywa się już tylko chemią.

SZKOŁA

Szkoła lotnicza, której jestem uczniem, jest szkołą pry­watną. Właścicielką szkoły jest Mrs. Betty Miller, wyjątkowo przystojna i miła kobieta, która jest najlepszym lotnikiem­-kobietą świata i która pewnego dnia przeleciała ze Stanów do Australii jednomotorowym samolotem. Szkoła obwie­szona jest dyplomami honorowymi, nadanymi jej za zasługi na polu krzewienia lotnictwa. Pucharów nie jestem w stanie zliczyć. O szkole tej chciałbym napisać parę słów, gdyż wydaje mi się w jakiś sposób charakterystycznym zjawi­skiem.

Ucząc się pilotażu w Europie, byłem przez cały czas obwarowany zakazami i przestrogami. Nie wolno mi było właściwie niczego, gdyż wszystko połączone jest z niebez­pieczeństwem; nie wychylaj się ponad sześćdziesiąt stopni na skrzydle; nie podnoś i nie opuszczaj nosa powyżej czy poniżej trzydziestu stopni; a przede wszystkim - nie ufaj samolotowi. W Ameryce jedną z pierwszych lekcji jest spadanie przy wyłączonym (power-off) silniku i przy włączonym silniku (power-on). Dla nowicjusza nie jest to przyjemne. Spadanie w pozycji power-off odbywa się następująco: zamyka się prawie do końca przepustnicę i ciągnie się ster ku sobie tak długo, aż nos samolotu uniesie się krytycznie; wtedy zapala się światło ostrzegawcze i samolot spada. Tak więc trzeba natychmiast opuścić nos, przez co redukuje się kąt natarcia; otwiera się przepustnicę i samolot wyłazi z tego. Nie jest to przyjemne, ale w tym kraju uczą czegoś wręcz przeciwnego; absolutnego zaufania do samolotu oraz tego, iż mając zaufanie do samolotu możesz ufać sobie i wykaraskać się z każdej sytuacji. Lubię to właśnie; chcę nareszcie zaufać innym ludziom, że zbudowany przez nich przedmiot jest dobry i bezpieczny. Zbyt długo żyłem w kraju, w którym spusz­czenie wody w klozecie mogło spowodować zawalenie się domu, naciśnięcie klamki spadek napięcia prądu w całym województwie; i nie chcę już dłużej, patrząc na ogólny widok rzeźni na Pradze, wpadać w zadumę na temat ciemnych sił przyrody, które ujarzmił człowiek - jak o tym napisał Jerzy Zaruba.

Również nauka nawigacji odbywa się inaczej. W Europie była to męka i nuda; nauczyciel rozkładał mapy, kreślił na nich linię i ględził. Amerykanie wyświetlają filmy, produko­wane, o ile pamiętam, przez firmę SANDERS. Filmy te stanowią ilustrację; są zabawne i dowcipne; Amerykanie atakują wyobraźnię człowieka poprzez obrazy, poprzez sytua­cje; obrazy są nieraz ciekawe, a przede wszystkim tak atrak­cyjne, że nawet największy tępak obserwuje je z zainteresowa­niem. W ten sposób człowiek uczy się szybciej; wiele szkół prywatnych robi z kogoś, kto już ma prywatną licencję, zawodowego pilota w cztery i pół miesiąca, co jest rzeczą zmuszającą do szacunku.

Nasz nauczyciel Ray jest starym pilotem i był przez lata instruktorem pilotażu, ale pewnego dnia rzucił to, gdyż musimy uczyć kobiety. Tu trzeba dodać, czytałem to w piśmie lot­niczym, iż panie absolutnie nie nadają się na instruktorów pilotażu z powodu idiotyzmu. Myślę, iż każdy miżoginista będzie szczęśliwy przeczytawszy powyższe.

Uczniowie przychodzący wieczorem dzielą się na dwie zdecydowanie przeciwstawne sobie kategorie. Jedni przyjeż­dżają Porsche, Jaguarami i Fordami Cobra; drudzy samo­chodami starymi i biednymi. Ci właśnie są dobrymi pilotami; oczy zamykają im się ze zmęczenia, piją bez przerwy kawę, często zasypiają, ale Ray nie budzi ich nigdy. To robotnicy, którzy chcą zostać zawodowymi pilotami. Ci latają dobrze i zdają pisemne egzaminy; nie mają ani czasu, ani pieniędzy do stracenia. Jeżdżący Jaguarami i Porsche nie uważają na lekcjach; ci mają czas, aby wynająć sobie instruktora, który wbije im do głowy to, czego nie wbije im Ray, i płacą pięć dolarów za godzinę. Ci pilotami nigdy nie będą, choć właściwie pieniądze robią cię dobrym pilotem.

Jeden ze śpiących nazywa się Jerry i wygląda jak bandyta z filmu o Dzikim Zachodzie. Jego ponurą gębę wykrzywia czasem uśmiech tak straszliwy, że wielokrotnie, patrząc na niego, myliłem się z przerażenia w najprostszych obliczeniach. Jerry wrócił z Wietnamu i odwala szkołę na zasadzie »GI bill”. Jerry odwozi mnie czasem do domu; Jerry jest milczący, a jeśli rzuca przed siebie kwiaty swych myśli, to porównać to mogę tylko do pewnego marynarza z Odessy, Wasyla, którego poznałem w Hajfie i który potrafił kląć przez piętnaście minut, nie powtarzając się słowem. Tu trzeba dodać, iż pomysłowość Amerykanów jest równie zastanawiająca; z tym jednak że Amerykanie w przekleństwach są bardziej precy­zyjni, podczas gdy Rosjanie zdradzają wyraźne zamiłowanie do ekstazy religijnej.

- Jerry - powiedziałem kiedyś do niego - dlaczego chcesz zostać zawodowym?

- Ty tego nie zrozumiesz - powiedział Jerry. - Ja właśnie wróciłem z tej pierdolonej wojny. Kiedyś przeleciałem nad liniami. To było wcześnie rano. Ty nie wiesz, jak pięknie wygląda las, kiedy rano nad nim przelatujesz. Jak pięknie i spokojnie wygląda ziemia. I kiedy patrzysz na nią z góry, nigdy nie wierzysz w to, że tyle na niej zła i nieszczęść.

Ponury Jerry powiedział właściwie wszystko i każdy pilot zgodzi się chyba z tym. Autor „Nocnego lotu” napisał, iż zawsze czuł się niespokojny, kiedy niebo było zbyt błękitne i zbyt spokojne; spokój bezchmurnego nieba zawsze przynosił jeśli nie burzę, to silny wiatr, co jest prawdą. Nie wiem, dlaczego to, co powiedział przerażający Jerry, jest dla mnie najpiękniejszą rzeczą, jakiej dowiedziałem się o lotnictwie.

Bruce, mój sąsiad instruktor, twardy, zimny i przystojny jak diabeł, wyśmiał mnie, kiedy powtórzyłem mu oświadczenie straszliwego Jerry'ego zapomniawszy dodać, iż to nie moje własne słowa.

- Jesteś głupcem, Marek - powiedział. - Kiedy latasz, to podlegasz przecież innemu ciśnieniu. To jest chyba jasne, nie? Gdyby było inaczej, nie potrzebowałbyś maski i oxygenu, kiedy jesteś na dwudziestu tysiącach. I jeszcze jedna rzecz; kiedy lecisz, to nie patrz na ziemię, lecz na altimetr i MC. To na pewno będzie lepsze dla ciebie, jeśli ci zależy, aby wylądować.

Nienawidziłem go tego dnia; nie mogę jednak myśleć o nim inaczej jak o piekielnie dobrym instruktorze. He­mingway napisał kiedyś, iż najbardziej zdumiewającym człowiekiem, którego poznał, był pewien portier hotelu w Kairze. „Jedną ręką otwierał drzwiczki samochodu - po­wiedział Hemingway - drugą zdejmował czapkę, a trzecią wyciągał po napiwek”. Człowiek ten w porównaniu z Bruce'em wydaje się śmiesznym w swej niezgrabności tworem natury. Bruce potrafi jedną ręką pchać elewator, podczas gdy ja ciągnę, drugą ręką zamykać przepustnicę, podczas gdy ja usiłuję ją otworzyć; trzecią ręką wydziera mi mi­krofon z ręki, przez który ja usiłuję połączyć się z Santa Monica Ground Control na częstotliwości 121.9, i łączy się z Wieżą na częstotliwości 120.1; czwartą ręką zamyka flapsy, podczas gdy ja usiłuję je otworzyć; i wreszcie, ostatnią ręką klepie mnie po plecach i mówi, że czynię dalsze postępy.

ŚMIERĆ PRAWDZIWEGO CZŁOWIEKA

Dzisiaj, piętnastego maja tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, dostałem wiadomość o śmierci mego wydawcy, doktora Josefa C. Witscha. Czternaście miesięcy temu, J.C.W. obchodzie sześćdziesięciolecie swych urodzin, a wtedy my, autorzy domu wydawniczego Kiepenheuer Witsch, pisaliśmy o Nim do księgi pamiątkowej, którą wydano w Jego wydaw­nictwie i w tajemnicy przed Nim, aby sprawić mu nie­spodziankę. Wkrótce potem J.C.W. zachorował, a teraz odszedł drogą wszystkich ludzi. Ale droga, którą zmarły szedł za życia, nie była drogą wszystkich. Zmarły był człowiekiem kochającym literaturę, kochającym ludzi piszących i pomaga­jącym im. Był człowiekiem wielkiej siły; wiedział o tym i potrafił innym dać siłę. Przez lata dodawał mi otuchy; martwił się, kiedy przynosiłem mu rzeczy kiepskie i cieszył się, kiedy przynosiłem mu rzeczy nieco lepsze. J.C.W. był walczącym katolikiem; katolikiem pozbawionym hipokryzji, a więc typem katolika znanym raczej z literatury - o charak­terze dydaktycznym a nie z życia. Był walczącym antykomunistą; był antyfaszystą; próbując uciec z Niemiec został zatrzymany na granicy szwajcarskiej i odesłany do Niemiec. Kiedyś, kiedy powiedziałem mu, iż pewną książkę uważam za utwór pornograficzny, odparł: „Jesteś głupcem. To jest książka o miłości. Każda książka o miłości jest książką o Bogu.

Był człowiekiem wielkiej siły fizycznej i wielkiej urody. Mając lat sześćdziesiąt wyglądał na mężczyznę po czterdziestce. Prowadził samochód po ulicach Kolonii z przeciętną szy­bkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Mówił z silnym akcentem ludzi urodzonych i wyrosłych w Kolonii i diabelnie ciężko było się z nim porozumieć; sam o sobie powiadał, iż kolończyka rozpoznałby bez trudu, nawet gdyby spotkał się z nim na Saharze i gdyby zaczęli mówić po francusku. Nasza literatura straciła w Zmarłym wielkiego przyjaciela. Tak więc niech pamięć o nim będzie święta, lecz niech nie będzie spokojna. Niech stanie się pamięcią nawołującą do walki, do prawdy, do niszczenia przemocy, do gromienia głupoty- taką, jakim było życie tego pięknego i niespokojnego człowieka.

W zastępstwie Wacława Zbyszewskiego - Marek Hłasko

SPRAWIEDLIWY Z SODOMY.
DALSZY CIĄG MOJEJ KARIERY W PRZEMYŚLE FILMOWYM

Larry jest producentem filmowym i wygląda tak, jak powinien wyglądać producent; jest ciężki, słoniowaty, nie wyspany, pali cygaro i ożywia się tylko na dźwięk telefonu. Później w swym reportażu o Hollywood pisze o roli telefonu. Tu istotnie każdy czeka na telefon. Telefon może z żebraka uczynić człowieka pracującego; z maszerującego na piechotę - właściciela samochodu Lincoln Continental; z wszarza nie mającego czym zapłacić za mieszkanie - właściciela apar­tamentu. Telefon może również pozbawić cię wszystkiego, co masz, i sprawić, że nikt cię nie zapyta, jak ci idzie. Tak długo, jak sympatyczny głos panienki z Generał System nie oznajmi ci, że na skutek nie zapłaconego rachunku nie będziesz już miał telefonu. I wtedy jesteś już niczym.

Larry zadzwonił do mnie i powiedział mi, iż chce się ze mną spotkać; Larry przysłał po mnie samochód i kazał mi podać filiżankę kawy, po wypiciu której uwierzyłem po raz pierwszy w życiu, że istnieje zło absolutne. Larry kazał mi opowiedzieć sobie o mnie; wypytał mnie o stan mego zdrowia; o mój stosunek do religii, skrzywił się niechętnie, kiedy powiedziałem mu, iż życiu religijnemu nie poświęcam wiele czasu; wypytał mnie o moją żonę i zapałał oburzeniem, kiedy po długiej rozmowie przyznałem mu się, iż przed wstąpieniem w związki małżeńskie miałem przedtem dwie kobiety. Ochło­nąwszy i uspokoiwszy się na widok mej skruchy i wstydu, Larry zapytał mnie, ile zarabiam, co jem na śniadanie, a wreszcie oświadczy) mi, iż będzie mówił do mnie nie jak producent, ale jak ojciec, gdyż jestem wyjątkowo luby sercu jego. Larry następnie począł mówić o sobie; skreśliwszy w kilku mistrzowskich zdaniach swoją trudną młodość, służbę w wojsku, przebyte choroby, powiedział mi, iż muszę szcze­gólnie uważać, gdyż w tym mieście jest wielu łobuzów, którzy będą mi obiecywać złote góry, wykorzystają mnie i nie zapłacą ani grosza. Ale nie będzie tak. Nie stanie się tak, ponieważ on, Larry, otoczy mnie swoją osobistą opieką; udzieli mi wskazó­wek i obroni przed ludzką nikczemnością. Wreszcie Larry zakończył stwierdzeniem, że w tym mieście był do tego czasu jeden tylko człowiek uczciwy; ale teraz jest już nas dwóch.

- OK - powiedział Larry. - Ja chcę zrobić film o człowieku, o włóczędze, który pewnego dnia odkrywa w sobie miłość do Boga. - Larry zaszlochał rozdzierająco; ukoiłem go. Larry mówił dalej: - I ten pierdolony włóczęga, ten zasrany skur­wysyn pewnego dnia zrozumie, iż nie warto żyć bez Boga, i staje się innym człowiekiem. I co ty na to?

Powiedziałem szczerze, że pomysł jego jest niczym innym jak monumentem myśli ludzkiej, a kiedy Larry chciał mi przerwać, zgromiłem go za niewiarę w potęgę własnego umysłu.

- Jest tylko jedna rzecz - powiedziałem. - Jako dziecko przeczytałem opowiadanie o włóczędze, którego wynajął mi­sjonarz, aby go łódką zawiózł do Indian. Nudzili się jak dwa psy i ten misjonarz chciał nawrócić tego włóczęgę, ale ten powiedział, że nie wierzy w Boga, i koniec. Wreszcie złapali ich Indianie. Przywiązali ich do słupa i kazali misjonarzowi wyprzeć się Boga, gdyż inaczej spalą go żywcem. Misjonarz wyparł się, bo nie miał wyboru. Ale włóczęga stanowczo odmówił. „Ja tam nic się na tym nie znam - powiedział. - Ale mój ojciec wierzył w Boga, a był to tęgi pijak i najsilniejszy człowiek w stanie Kentucky. I dziadek mój też wierzył w Boga, a był z niego najlepszy gracz w pokera i miał najszybszą prawą rękę. Ja się na tym nic nie znam; ale to jest Bóg ojców moich. Misjonarza puścili, ale tego włóczęgę spalili żywcem.

- Kto to napisał? - zapytał Larry blednąc gwałtownie. - O ile pamiętam, Jack London.

- Nic się nie przejmuj - powiedział Larry. - Jedź do domu i myśl nad tym.

- A co z prawami?

- Zostaw to mnie. Ja wiem, jak to ukraść.

Uskrzydlony tą myślą wróciłem do domu. Szybko połączy­łem się z przedstawicielstwem firmy Jaguar i zapytałem, ile kosztuje najlepszy model. Zamówiłem; zadzwoniłem do pięk­nej Judy i zaprosiłem ją na wycieczkę do Palm Springs. Kazałem sobie przynieść z Super-Marketu butelkę whisky. Zamówiłem długodystansową rozmowę z Paryżem; wymówi­łem mieszkanie i właśnie czytając gazetę szukałem ogłoszenia dotyczącego domu z basenem pływackim, kiedy zadzwonił telefon. To był Larry; mówił jak stary i chory człowiek. Płakał i trząsł się, a wreszcie powiedział mi, co się stało: projekt, nasz projekt, już w międzyczasie ukradli inni.

Kultura” 7-8/1967, Paryż

PANOWIE BEZ KRAWATÓW,
CZYLI PAMIĘTNIK NIKCZEMNIKA

W tym roku obchodzę osiemnastolecie tak zwanej działalności przestępczej. Często myśląc o tym skromnym jubileuszu niepokoiłem się, iż to tak wiele znaczące dla mnie święto spędzę w ciszy i zapomnieniu; stało się jednak zupełnie inaczej dzięki życzliwości i serdeczności policji hrabstwa Los Angeles. Wdawszy się w awanturę, zostałem zaproszony przez deputowanych szeryfa do złożenia im wizyty i już na miejscu, drogą łagodnych perswazji, pozbawiony zostałem sznurowadeł i paska, po czym udałem się na spoczynek.

Po częściowym odzyskaniu przytomności, uniosłem ze snu skroń i postanowiłem również odzyskać wolność. Długie łomotanie do drzwi nie przyniosło skutku. Na dole jakaś młoda kobieta wrzeszczała histerycznie i od czasu do czasu słyszałem monotonny głos policjanta, pytający:

- Jak się pani nazywa? Jak się pani nazywa?

Młoda osoba musiała znajdować się pod działaniem jakiegoś narkotyku, gdyż odpowiedzi jej wprowadzały w zdumienie nie tylko policjanta, ale również moich współtowarzyszy, obiecu­jących młodzieńców z więzienia San Quentin, których przed­wczoraj zwolniono warunkowo, a którzy teraz oczekiwali na transport do więzienia Centralnego w Los Angeles, skąd mieli wrócić do swego poprzedniego przytuliska, aby następnie znów powrócić do miejsca, w którym ich zaaresztowano pod zarzutem sfałszowania czeku opiewającego na sumę czternastu dolarów. I tak na kolejne pytanie policjanta „Jak się pani nazywa” młoda osoba odpowiedziała: »Kitty Golden Cunt”, po czym poczęła bredzić: „Czy są w ogóle diabły? A jeśli są, to co diabeł robi na deszczu? Moja matka zawsze mówiła, że jeśli mężczyzna nie ożeni się do trzydziestki, to potem nie ożeni się, nawet żeby go rąbać siekierą”.

Młodą osobę uznano za chwilowo niezdolną do złożenia zeznań i zaproponowano jej spędzenie nocy na koszt hrabstwa Los Angeles. Postanowiono wobec tego opróżnić celę, w której siedziałem wraz z mymi młodymi druhami, i zaprowadzić tam dziewczynę. Najpierw wyprowadzono mnie. Kiedy przecho­dziłem obok śpiącej dziewczyny i usiłowałem przekonać policjanta, że jestem już w stanie udać się do domu na własnych nogach, policjant powiedział ostrzegawczo:

- Uważaj brudny skurwysynu! To jest kobieta, nie? Umieszczono nas w sąsiedniej celi, gdzie były tylko dwa łóżka, na których smacznie spali jacyś panowie o wyglądzie łachudrów. Kiedy obudziliśmy ich prosząc, aby ustąpili nam nieco miejsca, spotkaliśmy się ze wściekłym oporem popartym argumentacją moralną, polegającą na stwierdzeniu, iż obaj panowie nie posiadają stałego miejsca pobytu i że czekanie na transport do więzienia Centralnego stanowi być może jedyną okazję do wygodnego wyspania się. Ponieważ mnie kompletnie zawiódł kunszt oratorski, a młodzieńcy z San Quentin nie należeli do ludzi o usposobieniu gadatliwym, skończyło się na tym, iż jeden z nich kopnął bezdomniaka w twarz, drugi bezdomniak zszedł już w milczeniu i położył się obok swego towarzysza na ziemi, a ja położyłem się na dolnym łóżku z chudszym przestępcą.

Koło godziny dwunastej obudzono nas ku wyraźnemu niezadowoleniu wszystkich mieszkańców celi i misternie skuwszy nas kajdanami wyprowadzono do samochodu policyj­nego, który brzegiem Pacyfiku powiózł nas ku Los Angeles. Jeden z młodzieńców, należący do tak zwanych specjalistów­-wróżek, głośno dzielił się swymi myślami ze mną:

- Reszta parolu - sześć miesięcy. Sfałszowanie czeku może być dwa, może być pięć. Opieranie się w czasie aresztu, to może być pół roku. Pijaństwo za kierownicą po raz trzeci, znowu pół. Wszystko zależy od tego, czy mój adwokat każe mi powiedzieć „winny” czy „niewinny”. I w ogóle wszystko zależy od sędziego.

Przyjechawszy do więzienia Centralnego spotkaliśmy się z żywym i uprzejmym przygięciem. I podczas kiedy niektórzy z nas pozbywali się raźno swych rzeczy, inni musieli poddać się oględzinom dwumetrowego policjanta w wieku lat może dwudziestu dwóch, który do każdego więźnia zwracał się per „synu”, nawet jeśli więzień miał lat sześćdziesiąt. Zapadł mi w serce dialog, który przeprowadził z pewnym beznogim starcem.

- Stanowczo domagam się mojej nogi - mówił starzec. - Nie miałeś nogi, synu - mówił łagodnie policjant.

- Owszem, oficerze, miałem - mówił rozgoryczony patriar­cha. - Każdemu więźniowi przysługuje prawo do drewnianej nogi, sztucznej szczęki, a nawet okularów w drucianej oprawie.

- Klnę się na Boga, synu, że nie miałeś nogi - mówił policjant z męczeńskim uśmiechem.

- Pan jest oficerem policji, prawda?

- A co? Może nie wyglądam na takiego?

- To dlaczego nie zna pan regulaminu obowiązującego w Federal Correctional Institution, Texacarana?

- Przecież my nie jesteśmy w Texacarana. To jest więzienie Centralne w Los Angeles.

- To jak to się stało, że ja jestem tutaj? - powiedział ze zdziwieniem patriarcha. - Przecież jeszcze dwa dni temu byłem w Texacarana.

- A czy nie wstąpiłeś na piwo, po tym jak cię zwolnili stamtąd?

Na twarzy patriarchy odbiła się męka myślenia.

- Owszem, wstąpiliśmy - powiedział. - Co leci przeciw mnie, oficerze?

- Pijaństwo i włóczęgostwo, synu.

- Włóczęgostwo? Przecież nie mam nawet nogi.

- Prawo nie myli się nigdy - powiedział policjant. - Nie utrudniaj mi, synu.

Widziałem, jak patriarcha odpełza do następnego stołu, gdzie zapytano go o imię i datę urodzenia matki. Patriarcha nie mógł sobie tego przypomnieć, więc inny oficer powiedział uprzejmie:

- To nie szkodzi, synu. Podaj, co chcesz. Chodzi o to, aby była choć o dzień starsza od ciebie.

Czekając na swoją rozmowę z dwumetrowym policjantem, patrzyłem na rozbierających się młodych ludzi o długich włosach. Nie myślę, abym widział w życiu coś podobnego. Byli to w większości narkomani; ich wyniszczone stare twarze kontrastowały w sposób przerażający z wychudłymi ciałami o mięśniach w stanie atrofii. Wyglądali jak statyści z filmu o Bergen-Belsen; brudu ich nie da się opisać, a nogi ich - jakby to powiedział Mistrz Gałczyński - wydzielały niepo­kojący, metafizyczny zapach.

- Synu - powiedział dwumetrowy.

Podszedłem do ściany zniewolony do tego jego uśmiechem, o którym on zapewne myślał, iż jest uprzejmy; ale który niewątpliwie niósł w sobie elementy zachęty. Rewizja odbywa się w ten sposób, iż szeroko rozkraczywszy nogi trzeba oprzeć się rękami o ścianę. Stojący za tobą policjant wsuwa swoją nogę między twoje, tak aby przy próbie oporu zręcznie wytrącić ci ziemię spod nóg. Więzień pada wtedy twarzą na betonową posadzkę, co stwarza niezapomniane efekty humo­rystyczne i zapewne przyczynia się do wesołości, a tym samym zdrowia moralnego innych bandytów. Zauważywszy moje nieśmiałe próby utrzymania równowagi, co nie stanowiło mojej mocnej strony owej nocy, dwumetrowy policjant powie­dział łagodnie:

- Co z tobą, synu? Przecież już tu byłeś, nie?

Następnie przeszedłem do skromnie, lecz gustownie urzą­dzonego atelier w celu sporządzenia fotografii pamiątkowej, która stanowić będzie mój mały wkład w trud założenia albumu przestępców. Fotografem nie był jednak policjant, tylko więzień o duszy niewyżytego artysty. Człowiek oczeku­jący przede mną wyglądał na zawodowego dusiciela i twarzy jego trudno odmówić było siły i ekspresji; z jakiegoś jednak powodu, mimo iż twarz oczekującego rozjaśniał żywy, we­wnętrzny uśmiech, fotograf nie był zadowolony.

- Troszkę w lewo, Harry - mówił spoza kamery. - Tak, teraz lepiej. O, nie, nie. Przedtem było lepiej. Nie gniewaj się, Harry, ale naprawdę wyglądasz jak podlec. Teraz jest dobrze. - Błysnęło światło i Harry odszedł w bok, dyskretnie brzęcząc kajdanami.

Stanąłem przed kamerą starając się wyglądać swobodnie, a jednak godnie jak przystało okolicznościom; artysta nie był jednak zadowolony i ze mnie.

- Śmiej się!

- Nie mam powodu.

- Chcesz mieć chyba dobre zdjęcie, nie? Nie będzie ci wstyd, jeśli wyglądać będziesz jak jełop? Powiedz: nie będzie ci wstyd?

- Nie mam powodu, aby się uśmiechać - powiedziałem małodusznie, myśląc o kosztach adwokata i sądu. Odpowiedź moja zdumiała i być może nawet zgorszyła artystę.

- Co to znaczy? - powiedział. - Spójrz na Harry'ego. Dostanie najmarniej dziesiątkę, a dawno nie zrobiłem lepszego zdjęcia.

Aby mnie przekonać i pomóc w przezwyciężeniu mej nędznej małoduszności, Harry zabrzęczał porozumiewawczo kajdanami i artysta uznał, iż zdjęcie będzie w porządku.

Czekając na oficera pochłoniętego pobieraniem odcisków daktyloskopijnych, słyszałem rozmowę, jaką prowadził z pew­nym panem, również wyglądającym na jednego z tych, których nie powinniśmy spotykać na wąskim moście.

- Co jest? Spokojnie. Rękę trzeba trzymać luźno. - Kiedy dostałem kulę w przegub.

- Od kogo?

- Od kogoś, kto chciał mnie zastrzelić. - I co się z nim stało?

- Ktoś go zastrzelił.

- A ty pewnie nie wiesz kto? - Nie.

- Jesteś dobry chłopak - powiedział policjant i skinął na mnie.

Znalazłszy się w celi usiadłem obok jakiegoś pana, który umilał swym towarzyszom czas gawędą towarzyską:

- I wtedy wyprowadzili Johnny'ego. Johnny trzymał się jeszcze na nogach, ale wyglądał na wykończonego. Za nim szedł ksiądz i też nie wyglądał lepiej i myliła mu się modlitwa, tak że trwało to długo, zanim przywiązali Johnny'ego do fotela. A potem rozcięli mu rękawy koszuli i założyli elektrody i jeszcze jedną na czubek głowy.

- A nogi? - zapytał inny więzień.

- Nogi też. A potem puścili przez niego prąd i wtedy widać było, jak wszystkie jego włosy wyprostowały się nagle...

- Prostują włosy? Gdzie? - zainteresował się nagle jakiś kędzierzawy Murzyn siedzący do tego czasu w milczeniu. Kiedy jednak udzielono mu życzliwych informacji, usunął się w bok, wyglądając nie wiadomo dlaczego na człowieka znie­chęconego.

Owej nocy jadąc ze stacji szeryfa w Malibu do więzienia Centralnego wsłuchiwałem się w radio. Słyszałem głos jakiejś młodej kobiety mówiący do wszystkich radiowozów: „Podej­rzanego widziano na rogu Fuller i Sunset. Podejrzany krwawi i jest uzbrojony. Ucieka w kierunku Santa Monica Boulevard. Potwierdźcie”. Potem usłyszałem kilkanaście głosów, podają­cych numery swych jednostek i wypowiadających słowo Roger. Przez chwilę trwała cisza, a potem któryś z policjantów działających na tamtym terenie powiedział: „Mamy go. Spro­wadźcie ambulans”. Młoda kobieta powiedziała: „Roger. W Fordzie Fairlane, rocznik prawdopodobnie pięćdziesiąt siedem, ucieka podejrzany o posiadanie narkotyków. Numer licencji nie zidentyfikowany; kolor czarny lub ciemnoniebie­ski. Potwierdźcie. Podejrzanego widziano uciekającego z Santa Monica w kierunku South”. I znów usłyszałem głosy policjan­tów podających numery swych jednostek. A nim skręciliśmy na autostradę, usłyszałem głos policjanta, znów tak samo spokojny i beznamiętny jak i głos młodej kobiety: „Mamy go. Oper and out”; na co znów młoda kobieta odpowiedziała Roger i znów usłyszałem inną transmisję.

Słowa Roger, Over, Out należą do frazeologii lotniczej i policyjnej. Słowo Roger oznacza potwierdzenie; słowa over and out oznaczają: „Otrzymałem twoją ostatnią transmisję i nie spodziewam się od ciebie odpowiedzi”. Tak więc w sprawie tych dwóch ludzi, z których jeden uciekał za­krwawiony w stronę południową, podczas gdy drugi w tę samą stronę uciekał skradzionym samochodem, nie będzie się już więcej mówić tej nocy przy pomocy radia. Czekają ich godziny, a może miesiące śledztwa; po czym wyrok i kara. Ale kim byli ci ludzie? Nie wiedziałem; mogłem o tym tylko myśleć patrząc na innych więźniów.

Być może wmieszali się w zbrodnie przez głupotę; być może zostali namówieni przez innych; być może zawinili tu rodzice, przyjaciele czy ich żony. Lecz teraz nie było to już ważne; teraz nie byli już tymi samymi ludźmi, którymi byli przed pięcioma minutami. Ich działanie, ich myślenie, nawet ich funkcje fizjologiczne zależeć będą od myślenia, działania i fizjologii innych ludzi. Stając się więźniem stajesz się dla samego siebie człowiekiem nowym i nie znanym. To, co było dla ciebie rzeczą naturalną przed minutą, może stać się przestępstwem teraz; to co napawało cię ohydą przed minutą, musi stać się teraz dla ciebie rzeczą normalną. Nim odsłonisz swoje myśli przed innymi ludźmi, musisz wpierw odsłonić swoje ciało, którego być może się wstydzisz; które być może jest brzydkie i słabe i brudne z powodu tobie znanego, ale który innym wyda się niewystarczającym usprawiedliwieniem. Tym innym, którzy także stali się innymi.

A potem musisz jeszcze odkryć swoje myśli. Od twej inteligencji i od twego sprytu zależeć będzie, czy odkryjesz je w sposób dla ciebie korzystny. Sartre w swej książce o Jean Genet, mówi: The fascination that ihe police have for ihe Chief is manifesied by ihief s tempiation to confess when he is arrested. In the presence of ihe examining magisirale who quesiions him, he is seized wiih giddiness; the magistrale speaks gently to him, perhaps with kindness, explaining what is expected of him; practically nothing; an assent. If only once, just once, he dit what was asked of him, if he uttered the ‘yes' that is requested, harmony of minds would be achieved. He would be told, 'That’s fine ; perhaps he would be congratulated. It would be the end of haired. The desire to confess is the mad dream of universal love; it is, as Genet himself says, the tempiation of the human. W tym, co napisał Sartre, jest zalążek prawdy, czemu nie należy się dziwić.

W ciekawym piśmie „Psychology Today” znajdujemy ar­tykuł pt. The Psychology of Police Confessions. Między innymi opisany tu został casus Whitmore'a; historia o człowieku, który przyznał się do całego szeregu nie popełnionych zbrodni. W czerwcu 1964 policjant Frank Isola przybył na pomoc Mrs. Elbie Borrero, która została napadnięta przez jakiegoś osobnika w Bronxville, części dzielnicy Brooklyn. Napastujący zbiegł; Mrs. Borrero opisała go jako Murzyna, 5 stóp 9 cali wzrostu, ze śladami ospy, ważącego około 165 funtów, ubranego w płaszcz deszczowy, z którego udało jej się w czasie walki z napastującym urwać guzik. Guzik ten stanowił jedyny materiał obciążający w tej sprawie.

O godzinie ósmej dnia następnego policjant Frank Isola i detektyw Richard Aidala zaaresztowali George'a Whitmore'a, Jr. pod zarzutem usiłowania dokonania gwałtu na wspomnianej już Mrs. Borrero. Whitmore był osobnikiem stosunkowo niskiego wzrostu - około 5 stóp i 5 cali - i ważył zaledwie 140 funtów. Ale Whitmore miał na sobie płaszcz deszczowy bez jednego guzika i był Murzynem. Został aresztowany, ponieważ, jak cytuje autor: There was a reasonable ground for suspicion supported by circumstances sirong in themselves.

Mrs. Borrero zidentyfikowała go jako napastnika i o godzinie 10.30 tego samego ranka Whitmore zeznał, iż usiłował dokonać gwałtu na oskarżającej. Około południa tego samego dnia Whitmore zeznał również, że zamordował za pomocą noża niejaką panią Edwards.

Przeglądając rzeczy należące do Whitmore'a detektyw Bulger znalazł fotografię białej dziewczyny. Przez osiem ostatnich miesięcy, poprzedzających aresztowanie Murzyna Whitmore'a, Bulger i inni funkcjonariusze policji pracowali nad wykryciem podwójnego morderstwa, popełnionego na dwóch młodych dziewczynach, Janice Wylie i Emily Hoffert, które zostały zasztyletowane w swoim mieszkaniu w dzielnicy Manhattan. Bulger rozpoznał zdjęcie znalezione w rzeczach Whitmore'a jako fotografię jednej z zamordowanych dziewczyn - Janice Wylie. O godzinie 16.00 Whitmore „pękł” i zeznał, iż jest również mordercą dwóch dziewczyn - było to jego trzecie zeznanie w ciągu dwudziestu godzin i policjanci oświadczyli: „Znaleźliśmy przestępcę; nie ma co do tego wątpliwości”. Zeznanie Whitmore'a zostało spisane na 61 stronach; zawierało wszelkie niezbędne detale łącznie ze szkicem mieszkania, w którym Whitmore „zamordował” dwie dziewczyny.

Jednak w dwa tygodnie później policja odkryła, iż zdjęcie znalezione przy Murzynie nie było wcale zdjęciem zamor­dowanej miss Wylie. W międzyczasie Whitmore został już osądzony i skazany za próbę gwałtu; nieco później odkryto, iż guziki płaszcza należącego do Whitmore'a were different in size, shape, design and consiruction From the button Mrs. Borrero had torp off her attacker’s coat. District Attorney dzielnicy Brooklyn, S.A. Lichtman, powiedział: We have nailed George Whitmore on the button, to speak so.

W październiku tego samego roku mieszkaniec Nowego Jorku, Nathan Delaney, poinformował policję, iż przyjaciel jego Richard Robles przyznał mu się do zamordowania dwóch dziewcząt. Rozpoczęto nowe śledztwo, przy czym okazało się, iż znaleziona przy Whitmorze fotografia przedstawia Arlene Franco, która oświadczyła policji, iż zdjęcie to po prostu wyrzuciła. Whitmore znalazł je i zatrzymał dla siebie. Zarówno Arlene Franco, jak i George Whitmore mieszkali w Wildwood i kiedy dwóch świadków przysięgło, iż widziało Whitmore'a w Wildwood tej samej nocy, kiedy zostały zamordowane dwie dziewczyny na Manhattanie, George Whitmore został zwol­niony.

Zagadką pozostaje, dlaczego przyznał się do szeregu nie popełnionych przez siebie przestępstw. Whitmore twierdzi, iż był bity; policja temu zaprzecza. Na to właśnie stara się odpowiedzieć autor artykułu, Philip G. Zimbardo.

Metody policji, o których czytamy w książkach i które pokazywano nam w kinie, nie mają nic wspólnego z rzeczywis­tością, powiada autor. Pokój, w którym odbywa się prze­słuchanie, nie jest ciemną norą, w której jedynym źródłem światła jest silna lampa świecąca wprost w oczy przesłuchiwa­nego. Pokój, w którym odbywa się śledztwo, według Zimbardo, sprawia wrażenie pokoju prywatnego, a jeśli nawet w oknie są kraty, przypominają one raczej wrota wiodące do ogrodu. Pokój jest jednak nagi; bez obrazów; przesłuchiwany powinien siedzieć na krześle bez poręczy, tak aby każdy ruch jego ciała mógł być obserwowany; przesłuchiwany powinien znajdować się jak najbliżej przesłuchującego, gdyż: When a person is close to another physically, he is closer psychologically. Przesłuchujący powinien być ubrany skromnie i unikać krawatów w krzyk­liwych kolorach; oddech jego nie może być w żadnym wypadku nieprzyjemny dla przesłuchiwanego. Przesłuchujący musi kontrolować swoje odruchy, a wreszcie autor artykułu dochodzi do słusznego wniosku, iż przesłuchującym nie można zostać; trzeba się nim urodzić.

Artykuł ten jest dość przerażający i prawdopodobnie nie zwróciłbym na to wszystko większej uwagi, gdyby nie natrętnie powtarzająca się forma „on”, mężczyzna. Tak więc postanowi­łem zajrzeć do bibliografii i znajdujemy tu między innymi następującą pozycję: Communist Interrogation and Indocirination of Enemies of the State. L.E. Hinkle, H.C. Wolff in Archives of Neurology and Psychiatry. Tak, teraz łatwiej mi zrozumieć ten artykuł i rzeczywiście podpisałbym się chętnie pod zdaniem Sartre'a o „obłędzie uniwersalnej miłości”. Nie tylko ja; wielu drwali pracujących w rześkim klimacie Północy, któregoś z Krajów Oddalenia, również chętnie przyłączyłoby się do opinii laureata Nagrody Nobla. Niestety, jest na to zbyt późno; władze sowieckie niechętnie przystępują do tego, co nazywa się w Stanach „powtórnym otworzeniem sprawy”. Przypadek nieszczęśliwego Murzyna jest niewątpliwie tragi­czny, tak jak i tragiczną była sprawa Chessmana; mówiąc jednak o tym chciałbym, aby pokazano mi kraj, w którym skazany na śmierć człowiek dwanaście lat może walczyć o swoje życie.

Dlaczego jednak ludzie ci przyznali się do rzeczy nie popełnionych. Nie robią tego z powodów, o których pisze Sartre, Koestler, i inni. Więzień mówi rzeczy dziwne do przesłuchującego go człowieka, gdyż człowiek siedzący przed nim jest wspomnieniem jego samego. Wspomnieniem wolnego świata; porażek i zwycięstw; smutków i radości; lecz wciąż jeszcze jest wspomnieniem świata, który uważało się za własny; za nieszczęśliwy i nienawistny; lecz, choćby nawet w stopniu minimalnym, w skali kroku i szeptu - wolny. I człowiek siedzący naprzeciw ciebie jest tobą samym; tym, kim byłeś, ale czym już nigdy nie będziesz, gdyż kara, podejrzenie czy wspomnienie nocy spędzonej w niewolnictwie wlec się będzie za tobą do końca twych dni. Tak więc ten, który siedzi naprzeciw ciebie, jest tobą, tym, kim byłeś; jemu wolno ująć słuchawkę telefonu, wstać, zapalić papierosa - podczas gdy ty każdy swój ruch musisz skoordynować z jego wolą. Nie, pojedynek między sprawiedliwością i występkiem nie jest oparty na prawie równego z równym, na szczęście dla nas samych. Jak każde ludzkie poczynanie, pojedynek ten jest opisem głupoty nas samych, którzy wplątaliśmy się w nierówną walkę, w życie.

Tak więc więźniowie mówią brednie, które zostaną przeanalizowane przez fachowców. Podają nazwiska ludzi, którzy zmarli; mówią o swoich żonach, o nieszczęściach; podają fakty, które w ich mniemaniu okażą się im pomocne, a które mogą ich zniszczyć; ale mówią, mówią, mówią, ponieważ siedzący naprzeciw nich jest człowiekiem; ma takie same nerki, oczy i serce, które i ty masz, i dlatego mówisz do niego jak do samego siebie, gdyż on jest tobą, a ty może jeszcze kiedyś będziesz nim; i na tym się to wszystko kończy. Może jednak nie kończy się i na tym? Może istnieje jeszcze jedno uczucie, jakiego doznaje przesłuchiwany wobec przesłuchują­cego - uczucie zazdrości. Może ty chciałbyś być nim! Może wyobrażasz sobie, iż nim jesteś; iż to od twojej woli zależeć będzie los innego; a więc mówiąc zazdrościsz, zazdrościsz, zazdrościsz, jak każda ofiara, która marzy o tym, aby stać się katem; aby z niszczonego stać się niszczącym; z bitego - bijącym. Czyżby o tym wszyscy zapomnieli?

Rano opuściłem gościnne mury więzienia Centralnego w Los Angeles żegnany uprzejmie, lecz w sposób pełen powagi, dającej mi w jakiś sposób nadzieję, iż więzy przyjaźni zadzierzgnięte między nami pozostaną trwałe i niezniszczalne; gościnność zaś, szczerze okazana mi przez wszystkich, pozwala mi również żywić nadzieję, iż znajdę tam zawsze przytulisko i ludzi, którzy otoczą mnie ojcowską opieką, kiedy zajdą odpowiednie po temu okoliczności. Dzień ten był jednym z najpiękniejszych i najbardziej słonecznych w mym życiu; był jedynym dniem, który spędziłem bez poniżających godność ludzką trosk materialnych.

Kultura” 10/1969, Paryż

ZADZIWIAJĄCY CZŁOWIEK PAJĄK

Pewnego dnia, po szeregu błyskotliwych sukcesów w branży filmowej oraz sukcesów towarzyskich, odniesio­nych dzięki darowi żywego słowa w więzieniu Centralnym Los Angeles, znalazłem się bez grosza przy duszy. Dzięki jednak życzliwości ludzkiej otrzymałem pracę tragarza. O umówionej godzinie, czysto umyty i ogolony, stanąłem przed obliczem szefa, który patrzył na mnie chwilę w mil­czeniu, a potem powiedział:

- Pan będzie pracował jako zadziwiający człowiek pająk. Co pan na to?

Powiedziałem, iż przez całe życie nie marzyłem o niczym innym, jak właśnie o przeobrażeniu się w zadziwiającego człowieka pająka; i że na chwilę tę czekałem trzydzieści cztery lata; i oto właśnie sny moje stały się prawdą.

- Widzi pan - powiedział mój szef. - Nasza firma zajmuje się kolportażem komiksów. Nie ma gówna, którego by pan u nas nie znalazł. Mamy wszystko: „Miłość dziewczyn”, „Prawdziwe wyznania”, „Misja nie do wykonania”, „Człowiek­-Nietoperz” i tak dalej. Myto rozprowadzamy po mieście. Pan będzie w grupie „Przygody”; pana kierownikiem będzie Mickey, czyli automatycznie będzie pan w podgrupie „Fantas­tyczne” czyli że również automatycznie stanie się pan człon­kiem sekcji „Zdumiewający człowiek pająk”. Jasne?

- Oczywiście - powiedziałem.

- Czy pan był kiedy zatrzymany przez policję? - Nie.

Mój szef spojrzał na mnie raz jeszcze.

- Komu pan to mówi? - powiedział z rozbawieniem. Przeszedłem na salę i zbliżyłem się do mego kierownika, Mickeya. Przedstawiłem mu się i zapytałem jak mam do niego mówić, na co Mickey powiedział, żeby mówić mu po imieniu. Następnie dał mi fartuch, na plecach którego na­malowany był człowiek wyglądający jak potomek Nikity Chruszczowa i Florence Nightingale; twór ten wplątany był w jakąś pajęczynę; pod zachwycającym wizerunkiem biegł olbrzymi napis:

ZADZIWIAJĄCY CZŁOWIEK PAJĄK

I to byłem ja.

Praca zaczynała się o godzinie siódmej rano. Na salę wjeżdżał olbrzymi samochód ciężarowy, a ja i jeszcze inny człowiek o twarzy syfilityka-sadysty, na którego far­tuchu wymalowane było serce przebite strzałą oraz napis: PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT zabieraliśmy się do dzieła.

- Ty bierz swoje, a ja będę brał swoje - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Uważaj, żeby nam się wszystko nie popierdoliło. Jeżeli dołożysz swojego PAJĄKA do moich kurew, to Francesco dostanie szału.

- Kto to jest Francesco?

- Kierowca ciężarówki - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - To jest skurwysyn. On potem pójdzie do Mickeya, powie, że jego wóz miał przestój z naszej winy, i w piątek obaj wyskakujemy z roboty. Jasne?

Zaczęliśmy zrzucać paczki, a Francesco stał patrząc na nas z szyderczym uśmiechem i opatrując nasz wysiłek komen­tarzami nie nadającymi się do powtórzenia nawet w towarzy­stwie filmowców. Jego słowa miały w sobie dużo zachęty; co nie było bez znaczenia, jeśli weźmie się pod uwagę, iż ciężar jednej paczki wynosił najmniej czterdzieści kilo. Po kilkunastu minutach wszedł powolnym krokiem na salę jakiś starzec o wyglądzie człowieka stojącego nad grobem. Na plecach patriarchy wypisane było: SEKSUOLOGIA. WSPANIAŁY KOCHANEK. Ciężko dysząc i wybałuszając oczy w śmiertel­nym wysiłku, SEKSUOLOGIA wdrapał się na ciężarówkę i szepnął mi na ucho:

- Uważaj! Mickey tu był dwa razy i widział, jak siedzisz. - Przecież dźwig odjechał - powiedziałem. - Musieliśmy czekać na następny.

- W naszej firmie się nie siada - powiedział SEKSUOLO­GIA. WSPANIAŁY KOCHANEK. - Nawet jeśli nie ma dźwigu, musisz stać. Jeśli Mickey cię zobaczy, to wykopie cię od razu. - Charcząc i dysząc z wysiłku SEKSUOLOGIA. WSPANIAŁY KOCHANEK zlazł z ciężarówki i patrząc przed siebie błędnym wzrokiem odszedł; jego rybie oczy łzawiły.

Mickey wszedł na salę i krzyknął: - Przerwa.

Widziałem, jak PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT podnosił akurat paczkę i puścił ją w tym samym momencie, kiedy rozległ się ryk Mickeya. Wszyscy usiedliśmy, gdzie kto mógł, i każdy jadł przyniesione ze sobą sandwicze. Nagle na salę wszedł jakiś garbus, wyglądający przy tym jak przejście Żydów przez Morze Czerwone w jednej osobie. Na plecach miał napis: HERKULES, CZŁOWIEK MIĘŚNI. Garbus płakał rozdzierająco.

- Dlaczego ten bękart płacze? - zapytałem.

- Nie wiesz dlaczego? - zapytał PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT.

- Nie.

- Nasz szef ma dziwne poczucie humoru - odparł PIERW­SZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Widzisz, on nas wszystkich tak ponazywał, żeby nas krew zalewała, jak o tym myślimy. Ten garbus najpierw był TARZAN, SYN KNIEI, potem go zrobili PIĘKNO I SIŁA MĘŻCZYZNY, a teraz jest HER­KULES. Kiedy ja tu przyszedłem, kiedy dali mi ten fartuch i gdy zobaczyłem, że już nie jestem Billy Andersonem, tylko PIERWSZĄ MIŁOŚCIĄ DZIEWCZĄT, poszedłem do szefa i mówię: „Szefie, czy nie mógłbym być CZŁOWIEKIEM BESTIĄ, MORDERCĄ DO WYNAJĘCIA?” A on popatrzył na mnie i powiedział: „Moim zdaniem ty wyglądasz jak PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT”. Odwrócił się do swojej sekretarki i powiedział: „Susan, czy to nie jest najprzystojniej­szy chłopak w Down-Town?” A Susan na to: „Tak, panie Fischbajn”. A on do mnie: „I co, teraz mi wierzysz?” I tak się skończyło.

PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT zamyślił się. Jego ponura twarz syfilityka-sadysty stężała; czółko, które normal­nie miało wielkość znaczka pocztowego, zniknęło zupełnie; zdawało się, że szczęka wyrastała mu wprost z głowy.

- A ja przecież nawet seks muszę kupować - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Tak jak inni kupują kartofle. Jestem wstrętny i nikt mnie nie chce. Kiedyś poszedłem do jednego baru z kurwami na Vine Street i one tam siedziały i piły whisky, którą kupowali im faceci, a potem wyprowadzali je ze sobą. Więc ja też chciałem kupić jednej i zapytałem ją, co ona pija, a ona mi na to: „Ja piję Seven and Seven. A ty co? Krokodyle gówno?” I nie chciała nawet ze mną mówić. Wtedy jakiś szofer taksówki powie­dział mi, że zna w Down-Town jedną prostytutkę, która nazwała siebie Josephine, i że mnie tam zawiezie. Zawiózł mnie, kazał zapukać do drzwi trzy razy i powiedzieć, że Harry mnie przysyła. On miał czekać na dole. Zapłaciłem mu osiem dolarów za kurs; poszedłem na górę, zapukałem; otworzył mi jakiś Murzyn. Ja mówię: ,,Chciałbym się widzieć z Josephiną”. Czy wiesz, kim był ten Murzyn? To był zapaśnik, który zabił człowieka na ringu, za co odebrali mu licencję; nie umiał udawać i bił się naprawdę. Ten Murzyn dostał szału i potem ja leżałem trzy tygodnie w szpitalu.

- Pewnie chciał ci zrobić kawał - powiedział człowiek POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM.

- Kto?

- Ten szofer taksówki - powiedział POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM.

- Tak myślisz? - zapytał PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEW­CZĄT.

- Człowiek czasem myśli, że jest śmieszny, jak upierdoli drugiego - powiedział POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM.

- Ja go jeszcze znajdę - rzekł PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT.

- Oni nas tu wszystkich wpierdolili - powiedział PO­GRZEBCIE MNIE ŻYWCEM. - Żeby dostać tę pracę, musisz należeć do związku. Nasz szef nikogo nie wyrzuci, bo Związek by go wykończył w jeden dzień. Daddy Hoffa nie pozwoliłby nikomu z nas nic zrobić. Dlatego my dostajemy dwa pięć­dziesiąt trzy na godzinę, a nasz szef musi tyle płacić; on nienawidzi Daddy Hoffy i odgrywa się na nas. Ja na przykład jestem po dwóch zawałach serca, czterech operacjach przepuk­liny, nie mam ani jednego własnego zęba. i dlatego mój szef pchnął mnie na tę serię o bandycie, który grzebie ludzi żywcem. W zeszłym miesiącu zagrzebał dwie małe dziew­czynki, zakonnicę i swojego własnego teścia. A to wszystko dlatego, że w młodości coś się z nim stało i on, zdaje się, nienawidzi ludzi. Tak to przynajmniej wygląda.

- Powiedz PAJĄKOWI, jak nazywałeś się przedtem - po­wiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT.

- Wolałbym o tym nie mówić. - Powiedz mu.

- OK - powiedział POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM. - Przedtem nazywałem się JOE ZMARTWYCHWSTANIEC. To o takim jednym chłopaku z Kansas City, który porywał trupy.

- I co z nimi robił?

- Ja nie wiem. Akurat jak to się miało wyjaśnić, prze­szedłem do innej grupy - powiedział POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM.

- Nasz szef zawsze tak robi - zauważył PIERWSZA MI­ŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Jak ktoś się naprawdę zainteresuje, co tam piszą w tych śmieciach, to zaraz przesuwa cię na inną robotę. Ja jestem PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT, a na­wet nie wiem, o czym tam jest.

- To wszystko dlatego, że nasz szef nienawidzi Daddy Hoffy - powiedział POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM. - Daddy był dobrym człowiekiem, chciał nam nawet dać opiekę dentystyczną. Teraz go zamknęli, ale nasz szef boi go się dalej.

- On nienawidzi Hoffy, bo Hoffa był kierowcą ciężarówki i gdyby powiedział dziś jedno słowo, to cały kraj by stanął - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Tylko że Daddy tego nie zrobi. Daddy nie pozwoli nikomu nas wpierdolić, ale nie może się mieszać w sprawy wewnętrzne naszego szefa. Dlatego on nas wszystkich zrobił błaznami.

Mickey wszedł na salę i krzyknął: - Let ś go!

Tym razem nie było ciężarówki do wyładowywania. Ja i PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT układaliśmy na kupę stare komiksy i zdzieraliśmy z nich okładki.

PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT odszedł na chwilę, więc ja sam zdzierałem okładki i układałem stosy tych śmieci, ale potem wrócił i stanął koło mnie.

- Gdzie są okładki? - zapytał.

- Nie wiem - powiedziałem. - Ktoś je wziął przed chwilą. - Wielkie Nieba! My to wszystko musimy ułożyć na kupę i przykryć jedną okładką. O czym to teraz jest?

Wziąłem jeden z oddartych komiksów i zacząłem czytać: „Pierwszy raz Tom wziął mnie siłą na Cmentarzu Woj­skowym w Darlington. Działo to się nocą. Do dziś jeszcze pamiętam jego kosmatą rękę wciskającą się niby kleszcze w moje, bezbronne i niedoświadczone wtedy jeszcze uda...”

- OK - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Przykryjemy to Donaldem Duckiem i wszystko będzie w porządku. - Zerwał okładkę z DONALDA DUCKA i przy­krywszy nią paczkę, zręcznie zawiązał ją sznurkiem i rzucił następnemu z nas.

Ludziom pracującym po drugiej stronie stołu musiało się także coś pomylić. Słyszałem, jak jeden z nich usiłował zidentyfikować tekst z okładką:

Wtedy w ręku Johnny'ego błysnął krótki, meksykański nóż. Johnny wbił go w brzuch Murzyna i jednym ruchem, śmiejąc się szatańsko, wyrwał mu wnętrzności. - To cię nauczy w przyszłości szacunku dla białego człowieka, czarny psie - powiedział Johnny i spokojnie odszedł na bok śmiejąc się upiornie”. Czytający przerwał i powiedział po chwili:

- W przyszłości? - No tak?

- Ale jak ten człowiek może mieć przyszłość? Przecież Johnny wyrwał mu wszystkie kiszki.

- Nie znasz się na literaturze - powiedział jego przyjaciel. - To jest wszystko gówno, ale musi być prawda, nie? Przecież jeśli sprzedają tego miliony tygodniowo i każdy zeszyt kosztuje dwadzieścia pięć centów, więc to nie może być całkiem głupie, nie? Czytaj teraz z tej kupy.

Powiedziałem ci, abyś nigdy nie wracał do tego miasta, rzekł szeryf i cofnął się o krok. Błyskawicznym ruchem sięgnął do biodra, ale Billy The Kid był szybszy. Dwa strzały zlały się w jeden i ciało szeryfa bezwładnie osunęło się na ziemię...”

Przerwałem na chwilę zdzieranie okładek i usiłowałem przemyśleć tę scenę. Jeśli szeryf sięgnął do biodra ruchem błyskawicznym, a Billy The Kid był jeszcze szybszy, to jak szybki musiał być ruch Billy'ego? Nie umiałem sobie na to odpowiedzieć. Ale uderzony byłem precyzją tej sceny: Billy strzelił celniej i już nie szeryf, lecz ciało szeryfa osunęło się bezwładnie na ziemię. Gdyby autor usunął słowo „bezwładnie”, byłby to kawałek tęgiej prozy, ale każdy musi przecież wygłupiać się jakoś w pisaniu. Do dziś nie rozumiem kom­binacji finansowych przeprowadzanych przez bohaterów po­wieści Balzaca; nie rozumiem bełkotu Żeromskiego; nie rozumiem, dlaczego Jerzy Andrzejewski pisze tak mało, i nie rozumiem, dlaczego ja zacząłem pisać w ogóle.

- I jeszcze jednej rzeczy nie rozumiem - powiedziałem głośno. - Dlaczego szef nazwał mnie ZADZIWIAJĄCY CZŁOWIEK PAJĄK.

- On ci wymyśli coś innego - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - ŚWIAT KOBIET odchodzi nie­długo do Wietnamu, gdzie będzie kapelanem, i wtedy może przerzuci cię na ŚWIAT KOBIET. Czy twoja żona żyje?

- A czy ja wyglądam na zadowolonego?

- Więc może cię przerzuci na ŚWIAT KOBIET. Tam przedtem pracował jeden taki, którego żona kompletnie zrujnowała, i dlatego szef go tam postawił.

- A dlaczego ŚWIAT KOBIET ma być kapelanem?

- ŚWIAT KOBIET jest księdzem. Księdzem-robotnikiem. Dużo jest takich. Ale teraz ŚWIAT KOBIET ma też już dosyć i jedzie na wojnę. ŚWIAT KOBIET to takie pismo ze zdjęciami nagich dziewczyn i tam jest jeszcze o tym, że one za jedną godzinę modelowania zarabiają pięćdziesiąt zielonych. Zresztą popatrz sobie na niego.

Odwróciłem się w lewo i zobaczyłem jakiegoś człowieka zrywającego okładki z pisemka ŚWIAT KOBIET. Oczy miał wbite w niebo i krzywił się za każdym razem, kiedy dotykać musiał okładki. Natychmiast po jej zerwaniu ukazywało się zdjęcie nagiej kobiety leżącej na pluszowej kanapie, w pozie jednoznacznie zachęcającej do jak najszybszego położenia się na niej, nawet bez uprzedniego kładzenia się na kanapie. Podpis brzmiał: „Teresa W. ma tylko dziewiętnaście lat i całe życie przed sobą. Kocha sport, muzykę i taniec”. Nie zdołałem przeczytać nic więcej o Teresie W.; ŚWIAT KOBIET zrywał okładki z męczeńskim wyrazem twarzy, szepcząc przy tym słowa modlitwy.

Z drugiego końca sali dobiegły nas straszne krzyki. To Mickey rozmawiał z jakimś kulawym człowiekiem, którego lewy but ważyć musiał chyba z piętnaście funtów, i dzięki temu kulas wyglądał trochę jak diabeł z operetki, której producenci już przed premierą zrozumieli, że pójdą na żebry, więc do roli diabła zaangażowali najtańszego aktora w mieście.

Chude plecy kulawego diabla pokryte były pomarszczonym fartuchem z napisem: ŚWIAT SPORTU.

- Co to ma wspólnego ze sportem? - mówił Mickey swym jadowitym głosem. - Zawsze wszyscy mylicie okładki. Proszę, przeczytaj mi kawałek tego.

- Nie muszę czytać - powiedział ŚWIAT SPORTU. - Wiem, o czym to jest.

- A więc o czym?

- O takim jednym bandycie, który miał narzeczoną, i wtedy go właśnie zamknęli.

- I co dalej?

- A potem on urwał się z więzienia i przyszedł do niej, aby go ukryła, i trafił na jej ślub z jakimś innym człowiekiem. I zadusił wszystkich weselnych gości, a Mu­rzynowi, który grał na trąbce, wyrwał oczy, wyrzucił go przez okno, a za nim wyrzucił trąbkę krzycząc szyderczo: „Teraz nikt nie zarabia tak dobrze jak ślepcy-trąbkarze”. To wszystko.

- A co to wszystko ma wspólnego ze sportem? - zapytał Mickey.

- Ja myślę, że człowiek, który własnoręcznie zadusił wszys­tkich gości weselnych i wyrzucił ciężkiego Murzyna przez okno, musiał mieć trochę krzepy - powiedział z godnością ŚWIAT SPORTU. - Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Ja jestem chory na polio, nie przyjęto mnie do wojska i nie mam nawet prawa jazdy.

- Twój punkt widzenia jest bez żadnej wartości - powiedział Mickey. - Trzymaj się tekstu.

- A dla mnie ten człowiek był siłaczem. - Ale u nas jest bandytą.

- A co, nie ma już silnych bandytów? - To nie należy do rzeczy.

- A z mojego punktu widzenia człowiek, który zadusił własnymi rękami wszystkich gości, musiał być wyrobiony sportowo - z godnością odpowiadał ŚWIAT SPORTU. - Ja bym tego nie umiał i ty byś tego nie umiał.

- Ja ci tłumaczę jak człowiekowi: ten gość był bandytą. To była broń do wynajęcia.

- To jeszcze niczego nie dowodzi - powiedział ŚWIAT SPORTU. - Baby Chessman też był bandytą, a w więzieniu uprawiał sport, podnosił ciężary i czytałem o nim w gazecie, że miał bicepsy jak wąż kobra. Jedno nie przeszkadza drugiemu.

Mickey odszedł, a PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT powiedział do mnie:

- To nasz szef zrobił z tego kulasa ŚWIAT SPORTU. Przedtem on był DEMONEM SZYBKOŚCI, CZYLI WY­ZWANIEM PRZESTWORZY, ale nikt nie kupował tych komiksów, i stary przesunął go na ŚWIAT SPORTU. Trzeba go było wtedy widzieć. Patrzyliśmy wszyscy na niego; byłem pewny, że mu serce pęknie ze złości. Był czerwony jak ktoś, kogo mają wieszać, tylko że zapodział im się gdzieś sznur i trzeba trochę poczekać. Czerwony i blady. Podszedł do kulasa i powiedział: „OK, od jutra jesteś ŚWIAT SPORTU. Wyrzuć te śmieci. I własnoręcznie począł drzeć resztki DEMONA SZYBKOŚCI.

- Przerwa - powiedział Mickey.

Kupiłem sobie butelkę mleka i kanapkę z szynką, a siedzący koło mnie POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM mówił do jakie­goś człowieka, który zdjął fartuch i o którym nie wiedziałem nic ponadto, iż spał chrapiąc smacznie, podczas gdy PO­GRZEBCIE MNIE ŻYWCEM rozwijał kunszt oratorski:

- Przez cały czas myślałem sobie, że kiedy stuknie mi sześćdziesiątka, pójdę na emeryturę i wynajmę sobie jakiś tani pokój na Brodwayu w Santa Monica. Posiedzę trochę nad morzem, ugotuję sobie obiad, a potem pójdę do piwiarni i będę mówił z ludźmi, a jak się trafi ktoś fajny, to kupię mu piwo. Wiesz, w tych małych barach liczą dwadzieścia, a nawet piętnaście centów za piwo. Ja nie mam dzieci, żona moja umarła i cały czas myślałem, że kiedy będę już stary, to pójdę do baru i będę gadał z ludźmi. Ja tam nie jestem żaden pijak, ale lubię usiąść i pogadać. I w końcu ten dzień przyszedł; wynająłem sobie pokój i chodziłem do barów i opowiadałem ludziom, że zrywałem okładki z komiksów i układałem je na kupę. I że tak było przez czterdzieści lat. I co? Ludzie nie chcieli mnie słuchać. Ile czasu można opowiadać, że zrywa się okładkę i rzuca na kupę? A ja nic innego nie umiałem tym ludziom opowiedzieć, bo ani nie piłem, ani nie jeździłem nigdzie; raz tylko pijany Murzyn trzasnął mnie samochodem, a kiedy leżałem na jezdni, podszedł do mnie i kopnął mnie w dupę mówiąc: „Nie szwendaj się na drugi raz ulicami, kiedy ja jeżdżę i piję”. Odjechał i nigdy go nie złapali. Tak więc opowiadałem im o tych okładkach, aż w końcu ci właściciele tanich barów na Brodwayu wyrzucali mnie, kiedy wchodziłem trzeźwy, krzy­cząc: „Pijakom nie sprzedajemy”. Widocznie goście poprosili ich, aby mnie wyrzucali. Wtedy wróciłem tutaj i szef przyjął mnie z powrotem i z JOE ZMARTWYCHWSTAŃ­CA zrobił mnie POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM. Rozu­miesz?

Śpiący obudził się i powiedział:

- Jasne. Miałeś rację. Ja tam żadnej nie wierzę. Moja żona była też z Południa i też odeszła z jakimś wszarzem i nigdy o niej nie słyszałem.

PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT podszedł do mnie blady.

- Czy pamiętasz, gdzie położyłeś tę paczkę przykrytą DONALDEM DUCKIEM? - zapytał. - Mickey szaleje.

- Leży tam jeszcze, na stole.

PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT porwał paczkę i gum­ką starł mój monogram.

- Przyjacielu! - krzyknął do jakiegoś Meksykanina. - Pokaż mi tę twoją paczkę. Co ty tam masz?

- Twoja i innych - powiedział Meksykanin TWOJA I INNYCH.

- Pokaż to na chwilę. Nie widziałem nigdy tego śmiecia. TWOJA I INNYCH rzucił mu paczkę i PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT czytał przez chwilę tekst.

- Dobra historia - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Jak ty się nazywasz?

- TWOJA I INNYCH. - Ale przedtem?

- Carlos Romeo.

PIERWSZA MIŁOSĆ DZIEWCZĄT zmazał mój autograf i szybko napisał dwie litery: „C.R.” A potem przerzucił paczkę poprzez całą salę, Murzyn zaś stojący przy maszynie, która zbijała paczki w kwadratowe bryły, owiązał ją drutem i rzucił na ciężarówkę.

- Dlaczego nazywasz się TWOJA I INNYCH? - zapytałem. - Moja żona pierdoli się ze wszystkimi.

PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT powiedział do mnie szeptem:

- Oni będą myśleli, że to ten bękart przykrył tę historię... - Wiem - powiedziałem. - „Pierwszy raz Tom brał mnie nocą na cmentarzu wojskowym w Darlington. Do dziś jeszcze i tak dalej...» A myśmy to przykryli DONALDEM DU­CKIEM.

- Oni będą myśleli, że zrobił to TWOJA I INNYCH powtórzył PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - I w piątek wykopią go z roboty. Mickey przyjdzie i powie: „OK, to twój ostatni dzień”. Ale Mickey nie robi tego nigdy, kiedy jest sam na sam z człowiekiem. On to powie, jak TWOJA I INNYCH będzie pracował jeszcze do wieczora i tylko szczęki będą mu chodzić, ale nie powie Mickeyowi nic więcej jak tylko: I'm sorry, sir. Thank you for giving me a chance. I to koniec.

- Dlaczego wybrałeś jego?

- On nie należy do Związku. Nie przepracował jeszcze trzydziestu dni.

- A jak poznają twój charakter pisma?

- Nie poznają - powiedział POGRZEBCIE MNIE ŻYWCEM

. - PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT odsiedział swoje za sfałszowanie czeku. On nas wszystkich wyciąga z kłopotów.

- Tak - powiedział ze smutkiem PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Ja wszystkim zawsze pomagam. Ale jak ja raz poprosiłem, żeby mi zmienili imię, to nikt nie chciał nawet słuchać. I to jest wolny kraj.

- A jak się chciałeś nazywać? - zapytałem.

- PEŁEN SZLACHETNOŚCI DUSICIEL - powiedział PIERWSZA MIŁOŚĆ DZIEWCZĄT. - Ale nawet i to się nie udało.

Kultura” 3/1968, Paryż

1 * Jelly fish - meduza. Amerykanie używają tej nazwy przenośnie: „człowiek słabej woli - galareta”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hłasko Marek Listy z Ameryki
Hlasko Marek Listy z Ameryki 2
Hlasko Marek Listy z Ameryki
Hłasko Marek Najświętsze słowa naszego życia
Hłasko, Marek Namiętności
Hłasko Marek Wszyscy byli odwróceni
Hłasko Marek Śliczna Dziewczyna

więcej podobnych podstron