NEIL GAIMAN
(Chivarly)
Z „NF” 12/98
Pani Whitaker odnalazła świętego Graala; był przykryty futrem. W każdy czwartek po południu, mimo że nogi nie służyły jej już tak jak dawniej, udawała się na pocztę, aby odebrać emeryturę; w drodze powrotnej wstępowała do sklepu „Oxfam” i kupowała sobie jakiś drobiazg.
W owym sklepie sprzedawali używane ubrania, bibeloty, najrozmaitsze drobiazgi i mnóstwo starych książek w najtańszych, kieszonkowych wydaniach. Wszystko to były dary: używane rupiecie, często rzeczy kogoś zmarłego, po kim trzeba było opróżnić mieszkanie. Dochody ze sklepu szły na cele dobroczynne, Personel stanowili tu wyłącznie ochotnicy. Tym razem dyżur miała Marie, nieco przytęga siedemnastolatka ubrana w rozciągnięty fioletowy sweter, który wyglądał tak, jakby także pochodził z tego sklepu.
Marie siedziała przy kasie z numerem „Kobiety Nowoczesnej” i wypełniała zamieszczoną tam ankietę „Poznaj swą ukrytą osobowość”. Od czasu do czasu zaglądała na ostatnią stronę pisma i sprawdzała, ile punktów jest za odpowiedź A, B czy C, po czym dopiero zastanawiała się, którą z możliwości wybrać.
Pani Whitaker rozejrzała się dokoła.
Wypchana kobra wciąż jeszcze nie została sprzedana.
Leżała w sklepie już od pół roku, obrastając kurzem.
Szklane oczy wytrzeszczała żałośnie na wieszaki z ubraniami i na regał pełen poobtłukiwanej porcelany i obgryzionych zabawek. Pani Whitaker poklepała ją po głowie.
Wybrała sobie z półki dwie powieści Millsa & Boona - „Jej wielka dusza” i „Jej niespokojne serce”, kosztowały po pięć pensów po czym przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad pustą butelką po winie Mateus Rosé, na której efektownie osadzony był abażur; ostatecznie jednak zdecydowała, że nie miałaby gdzie tego postawić.
Podniosła dość wyliniałe futro, wydzielające przykry zapach naftaliny. Pod nim znajdowała się laska i poplamiony egzemplarz „Romansów i legend rycerskich” pióra A.R. Hope'a Moncrieffa, wyceniony na pięć pensów. Obok książki leżał święty Graal. Na podstawie miał małą papierową naklejkę z wypisaną na niej flamastrem ceną: 30 pensów.
Pani Whitaker wzięła do ręki zakurzony srebrny kielich i spoglądając spoza grubych szkieł szacowała go uważnie.
- To ładna rzecz - stwierdziła.
Marie wzruszyła ramionami.
- Dobrze by wyglądał na gzymsie nad kominkiem.
Marie ponownie wzruszyła ramionami.
Pani Whitaker wręczyła jej pięćdziesiąt pensów, dziewczyna zaś podała dziesięć pensów reszty i brązową papierową torbę do zapakowania książek oraz świętego Graala.
Następnie pani Whitaker poszła do rzeźnika, znajdującego się tuż obok, gdzie kupiła piękny kawałek wątróbki. Potem udała się do domu.
Wnętrze kielicha pokrywała gruba warstwa rudawego kurzu.
Pani Whitaker wypłukała go z dużą ostrożnością, po czym wstawiła do ciepłej wody z odrobinką octu, żeby się wymoczył. Po godzinie wypolerowała puchar do połysku pastą polerską i ustawiła nad kominkiem w saloniku, pomiędzy uroczym, małym porcelanowym pieskiem a fotografią swego męża Henry'ego, zrobioną w roku 1953 na plaży we Frinton.
Rzeczywiście miała rację: wyglądało to ładnie.
Tego wieczora jadła na kolację wątróbkę obtaczaną w bułeczce i smażoną z cebulką. Bardzo jej to smakowało.
Nazajutrz był piątek. W piątki pani Whitaker i pani Greenberg miały zwyczaj nawzajem się odwiedzać. Siedziały w saloniku i popijały herbatę, zagryzając makaronikami. Pani Whitaker wsypała sobie do filiżanki łyżeczkę cukru, natomiast pani Greenberg użyła słodziku, który zawsze nosiła przy sobie w torebce w specjalnym plastykowym pojemniczku.
- Ładna rzecz - powiedziała pani Greenberg, wskazując na Graala. - Co to jest?
- To święty Graal - odparła pani Whitaker. - Kielich, z którego pił Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy. Potem, gdy Go ukrzyżowano i włócznia setnika przebiła Mu bok, do tego kielicha spłynęła Jego przenajświętsza krew.
Pani Greenberg prychnęła. Była zwykłą Żydówką i nie popierała spraw szkodliwych dla zdrowia.
- Nic mi o tym nie wiadomo - rzekła - ale to bardzo ładna rzecz. Nasz Myron dostał coś podobnego za zwycięstwo w zawodach pływackich, tylko że tamten puchar ma z boku wyryte jego imię i nazwisko.
- Wciąż chodzi z tą sympatyczną dziewczyną co przedtem? Z tą fryzjerką?
- Z Bernice? Ach, tak. Myślą już nawet o zaręczynach.
- No to ładnie - stwierdziła pani Whitaker i sięgnęła po następny makaronik. Makaroniki były wypieku pani Greenberg, która przychodząc tu co drugi piątek przynosiła je ze sobą: słodkie złociste ciasteczka z migdałami na wierzchu.
Rozmawiały o Myronie i o Bernice, potem o Ronaldzie, siostrzeńcu pani Whitaker, która nie miała własnych dzieci, i o wspólnej znajomej, pani Perkins, która właśnie przebywała w szpitalu z powodu problemów z biodrem, biedaczka.
O dwunastej w południe pani Greenberg poszła do domu, a pani Whitaker zrobiła sobie na lunch grzankę z serem. Po lunchu zażyła lekarstwa: jedną pigułkę białą, jedną czerwoną i dwie malutkie pomarańczowe.
I wtedy odezwał się dzwonek u drzwi.
Pani Whitaker otworzyła. Na zewnątrz stał młody mężczyzna z jasnymi, prawie białymi włosami sięgającymi ramion; miał na sobie lśniącą srebrną zbroję i białą opończę.
- Witam - rzucił krótko.
- Witam - odpowiedziała pani Whitaker.
- Wybrałem się na poszukiwania.
- To miło - odparła pani Whitaker niezobowiązująco.
- Czy mogę wejść? - zapytał.
Pani Whitaker przecząco pokręciła głową.
- Przykro mi, ale raczej nie.
- Poszukuję świętego Graala. Czy nie ma go tutaj? - zapytał młody człowiek.
- Ma pan jakiś dowód tożsamości? - Pani Whitaker wiedziała, że starsza, mieszkająca samotnie osoba nie powinna wpuszczać do domu nieznanych osobników; świadczyłoby to o braku rozsądku. Można przy okazji stracić wszystko, co się ma w torebce, albo i więcej.
Młody człowiek zawrócił i był już w ogródku. Przy furtce stał uwiązany olbrzymi wierzchowiec szarawej maści, przypominający konia pociągowego. Spoglądał bystrze, z godnością wznosząc głowę. Rycerz poszperał w jukach u siodła i wrócił, trzymając w ręku zwój.
Pismo było podpisane przez Artura, króla wszystkich Anglików i wzywało, by każdy, bez względu na stan i zajmowaną pozycję, przyjął do wiadomości, iż ma do czynienia z Galaadem, rycerzem Okrągłego Stołu, który podjął Wyprawę w Celu Szlachetnym i Prawym. Pod spodem widniał rysunek przedstawiający młodego mężczyznę; podobieństwo zostało dość dobrze uchwycone.
Pani Whitaker skinęła głową. Spodziewała się jakiegoś kartoniku z fotografią, to jednak robiło dużo większe wrażenie.
- W takim razie proszę, niech pan wejdzie - rzekła.
Weszli do kuchni. Pani Whitaker zrobiła Galaadowi filiżankę herbaty, po czym wprowadziła go do saloniku.
Na widok Graala stojącego nad kominkiem, Galaad przyklęknął na jedno kolano. Ostrożnie postawił filiżankę na brunatnym dywanie. Światło słoneczne padające przez koronkowe firanki nadało złotawy odcień jego pełnej nabożeństwa twarzy, włosy przypominały teraz srebrną aureolę.
- W istocie jest to święty Graal - wyszeptał. - Trzykrotnie zamrugał swymi jasnoniebieskimi oczami, jakby chciał powstrzymać łzy. Pochylił głowę w geście niemal modlitewnym. Potem wstał i zwrócił się do pani Whitaker: - Szlachetna damo, strażniczko Najświętszego z Świętych, pozwól, abym opuścił to miejsce wraz z Błogosławionym Kielichem i aby tym sposobem moje wędrówki dobiegły końca, a moje zadanie zostało wypełnione.
- Słucham? - zapytała pani Whitaker.
Galaad podszedł do niej i ujął jej stare dłonie.
- Moje poszukiwania się zakończyły - powiedział. - Nareszcie dotarłem do miejsca, gdzie znajduje się Święty Graal.
Pani Whitaker zacisnęła wargi.
- Czy mógłby pan, z łaski swojej, podnieść filiżankę i spodek?
Galaad posłusznie podniósł z podłogi filiżankę.
- Nie, chyba się na to nie zgodzę - rzekła pani Whitaker.
- Podoba mi się. Tu jest dla niego świetne miejsce, pomiędzy tym pieskiem a fotografią mojego Henry'ego.
- Czy potrzeba pani złota? Tak? O pani, mogę przynieść ci złoto...
- Nie. Nie potrzebuję złota, dziękuję bardzo. Po prostu nie jestem tym zainteresowana. - Pani Whitaker odprowadziła Galaada do drzwi wejściowych. - Miło mi było pana poznać.
Koń skubał jej gladiolusy. Gromadka dzieci z sąsiedztwa stała na chodniku i przyglądała się wierzchowcowi. Galaad wyjął z sakwy podróżnej parę kostek cukru i pokazał co odważniejszym z dzieci, jak karmi się konia; dłoń należało trzymać płasko. Dzieciaki chichotały, a jedna ze starszych dziewczynek pogłaskała konia po chrapach.
Galaad płynnym ruchem wskoczył na siodło i oddalił się kłusem po Hawthorne Crescent. Pani Whitaker patrzyła za nimi, dopóki nie znikli jej z oczu. Wtedy westchnęła i wróciła do domu.
Weekend minął spokojnie.
W sobotę pani Whitaker pojechała autobusem do Maresfield, odwiedzić swego siostrzeńca Ronalda, jego żonę Euphonię oraz ich dwie córeczki, Clarissę i Dillian.
Zawiozła im ciasto z porzeczkami, które sama upiekła.
W niedzielę rano poszła na mszę. Pobliski kościół pod wezwaniem świętego Jakuba był może trochę za bardzo „miejscem, gdzie podobnie myślący i zaprzyjaźnieni ze sobą wierni gromadzą się i wspólnie radują”, a trochę za mało, jak na potrzeby pani Whitaker, kościołem. Lubiła jednak pastora, wielebnego Bartłomieja, jeśli akurat nie grał na gitarze.
Po nabożeństwie przyszło jej do głowy, że mogłaby mu wspomnieć o świętym Graalu stojącym u niej w saloniku, potem jednak zarzuciła tę myśl.
W poniedziałek rano pani Whitaker pracowała w ogródku na tyłach domu. Hodowała tam zioła, które były powodem jej wielkiej dumy: koperek, werbenę, miętę, rozmaryn, tymianek i spory zagonek pietruszki. Na klęczkach, w grubych zielonych rękawicach ogrodniczych, pieliła i zbierała ślimaki, po czym wkładała je do plastykowej torby.
Miała szczególnie czułe serce, jeśli chodziło o ślimaki.
Wynosiła je na tył ogrodu, graniczącego z linią kolejową i wyrzucała je za płot.
Ścięła właśnie trochę pietruszki do sałatki, kiedy usłyszała za sobą kaszlnięcie. Odwróciła się i ujrzała Galaada; stał wysoki i piękny, a jego zbroja lśniła w porannym słońcu. Trzymał podłużny pakunek owinięty w natłuszczoną skórę.
- Wróciłem - oznajmił.
- Dzień dobry. - Pani Whitaker podniosła się dość powoli i zdjęła rękawice. - Cóż, skoro już pan tu jest, mógłby się pan do czegoś przydać.
Podała mu plastykową torbę pełną ślimaków i poleciła wysypać je za płot na tyłach ogrodu.
Wykonał to polecenie.
Potem poszli do kuchni.
- Herbaty? A może lemoniady? - zapytała.
- Napiję się tego, co pani.
Pani Whitaker wyjęła z lodówki dzbanek z lemoniadą własnej roboty i wysłała Galaada do ogródka po gałązkę mięty. Następnie wybrała dwie wysokie szklanki, umyła starannie miętę i włożyła po parę listków do każdej z nich, po czym nalała lemoniadę.
- Czy pański koń jest na zewnątrz? - zapytała.
- O tak. Nazywa się Grizzel.
- I przypuszczam, że przybył pan z daleka?
- Z bardzo daleka.
- Rozumiem. - Pani Whitaker wyjęła spod zlewu niebieską plastykową miskę i do połowy napełniła ją wodą.
Galaad wyniósł ją Grizzelowi. Poczekał, aż koń wypije, po czym oddał pustą miskę pani Whitaker.
- A więc - rzekła - przypuszczam, że wciąż chodzi panu o Graala.
- Zaiste, nadal szukam świętego Graala. - Galaad podniósł z podłogi pakunek owinięty w skórę, położył na obrusie i rozpakował. - Za niego ofiaruję pani to.
Był to miecz o ostrzu długim prawie na cztery stopy. Na całej długości klingi były pięknie wyryte jakieś słowa i znaki. Rękojeść ozdobiono srebrem i złotem, a w jej gałce osadzono wielki klejnot.
- Bardzo ładne... - stwierdziła pani Whitaker z powątpiewaniem.
- To miecz Balmung, wykuty dawno temu przez Waylanda Smitha. Drugi taki to Flamberge, miecz bliźniaczy. Ten, kto go nosi, jest niepokonany w walce i żadna bitwa mu nie straszna, nie zdolen jest do żadnego tchórzostwa i niegodnego czynu. W rękojeści tkwi sardoniks Birkon, strzegący posiadacza miecza zarówno przed trucizną wsypaną ukradkiem do wina czy innego trunku, jak i przed zdradliwymi przyjaciółmi.
Pani Whitaker przyglądała się chwilę.
- Musi być bardzo ostry - stwierdziła.
- Potrafi przeciąć w powietrzu spadający włos. Co tam włos, potrafi nawet przeciąć promień słońca - powiedział Galaad z dumą.
- Cóż, w takim razie może by go pan gdzieś odłożył?
- Pani go nie chce? - Galaad wydawał się zawiedziony.
- Nie, dziękuję. - Pani Whitaker przeszło przez myśl, że Henry'emu, jej nieżyjącemu mężowi, pewnie by się ta broń podobała. Powiesiłby miecz na ścianie w swoim gabinecie, obok wypchanego karpia, którego złowił kiedyś w Szkocji i pokazywał wszystkim gościom.
Galaad z powrotem zawinął miecz Balmung w natłuszczoną skórę i owiązał go białym sznurem. Wyglądał na strapionego.
Pani Whitaker zrobiła mu na drogę kanapki z serem śmietankowym i z ogórkiem i zapakowała je w pergamin. Dała mu też jabłko dla Grizzela. Oba prezenty sprawiły chyba rycerzowi przyjemność.
Pomachała na do widzenia i jeźdźcowi, i koniowi.
Po południu pojechała autobusem odwiedzić tę kochaną, biedną panią Perkins, która wciąż jeszcze leżała w szpitalu z powodu problemów z biodrem. Zawiozła jej kawałek ciasta z owocami. Piekąc je, zmodyfikowała nieco przepis rezygnując z orzechów, jako że pani Perkins nie miała już takich zębów jak dawniej.
Wieczorem trochę pooglądała telewizję i wcześnie położyła się spać.
We wtorek ktoś zadzwonił do drzwi. Pani Whitaker robiła właśnie porządek w schowku na strychu i nie zdążyła na czas zejść na dół, schodziła bowiem powoli i ostrożnie. Znalazła karteczkę z informacją od listonosza, że przyniósł paczkę, nie zastał jednak nikogo w domu.
Westchnęła, wsunęła karteczkę do torby i poszła na pocztę.
Przesyłka pochodziła z Australii, od jej siostrzenicy Shirelle, mieszkającej w Sydney. Zawierała zdjęcia Wallace'a, męża Shirelle, i jej dwóch córek, Dixie i Violet oraz dużą muszlę zawiniętą w watę.
Pani Whitaker miała u siebie w sypialni wiele ozdobnych muszli. Najbardziej lubiła tę, na której na kolorowej emalii wymalowano widok wysp Bahama, a która była prezentem od jej zmarłej w 1983 roku siostry Ethel.
Wsadziła muszlę i zdjęcia do torby na zakupy. Wracając do domu wstąpiła do sklepu „Oxfam”, skoro już była w pobliżu.
- Moje uszanowanie, pani W. - powitała ją Marie.
Pani Whitaker popatrzyła na nią uważnie. Marie miała umalowane usta (może nie najszczęśliwiej dobrała kolor szminki i najwyraźniej nie miała wprawy w posługiwaniu się nią, ale pani Whitaker była pewna, że to przyjdzie z czasem). Ubrana była w całkiem gustowną spódnicę.
- Och, witaj kochanie - odpowiedziała pani Whitaker.
- W zeszłym tygodniu był tu jakiś człowiek i pytał o tę rzecz, którą pani kupiła, o ten mały metalowy kubek.
Powiedziałam mu, gdzie może panią znaleźć. Nie ma mi pani tego za złe, prawda?
- Nie, kochanie. Już mnie znalazł.
- Był jak marzenie, słowo daję, jak marzenie.
Poleciałabym na niego. - Marie westchnęła z żalem. - Miał takiego dużego białego konia i w ogóle...
Pani Whitaker zauważyła z aprobatą, że dziewczyna dziś nawet się nie garbi.
Podeszła do półki z książkami i wybrała sobie następną powieść wydaną przez Millsa & Boona, zatytułowaną „Jej wzniosła namiętność” - chociaż nie zdążyła jeszcze przeczytać tamtych dwóch, które kupiła będąc tu poprzednim razem. Wzięła do ręki egzemplarz „Romansów i legend rycerskich” i otworzyła go. Książka pachniała stęchlizną.
Na pierwszej stronie u góry, czerwonym atramentem wypisane było starannie: Ex Libris Fisher. Odłożyła książkę na miejsce.
Wróciwszy do domu, ujrzała czekającego już na nią Galaada. Dzieciaki z sąsiedztwa siedziały na Grizzelu, a rycerz prowadził go wzdłuż ulicy w tę i z powrotem.
- Cieszę się, że pan przyjechał - powiedziała pani Whitaker. - Trzeba poprzestawiać parę ciężkich kufrów.
Zaprowadziła go do schowka na górze. Odsunął wszystkie stare kufry i walizy, tak aby miała dostęp do stojącego pod samą ścianą kredensu. Było tam okropnie dużo kurzu.
Zatrzymała Galaada prawie przez całe popołudnie; on przesuwał różne sprzęty, a ona odkurzała.
Rycerz miał szramę na policzku i jedną rękę trzymał trochę sztywno.
Podczas robienia porządków i odkurzania rozmawiali ze sobą co nieco. Pani Whitaker opowiedziała mu o Henrym, swym nieżyjącym mężu, i jak to dzięki odszkodowaniu po jego stracie udało się spłacić dom; i o tym, że nie ma komu tego wszystkiego zostawić, bo nawet Ronald i jego żona lubią tylko to, co nowoczesne. Opowiedziała mu, jak poznała Henry'ego, w czasie wojny, kiedy on był w Obronie Cywilnej, a ona nie dość starannie zaciemniła kuchenne okna; i o tym, jak chodzili razem do miasta na potańcówki; i jak po zakończeniu wojny wybrali się do Londynu, a ona wtedy pierwszy raz w życiu napiła się wina.
Galaad zrewanżował się opowieścią o swojej matce Elaine, która była kobietą płochą i niestałą, a do tego jeszcze czarownicą; i o swym dziadku, królu Pellesie, który był dobrym człowiekiem, ale nie bardzo wiedział, czego chciał; a także o swej młodości w zamku Bliant na Wyspie Radości.
Mówił także o swym ojcu, którego znał jako obłąkanego „Le Chevalier Mal Fet”, a który był w rzeczywistości najświetniejszym z rycerzy, Lancelotem du Lac, choć występował w przebraniu i udawał szaleńca. Wspominał też czasy, które spędził jako młody dziedzic na zamku Camelot.
O piątej po południu pani Whitaker rozejrzała się po schowku i zdecydowała, że wystarczy. Potem otworzyła okno, żeby trochę przewietrzyć. Zeszli na dół do kuchni, gdzie nastawiła wodę na herbatę.
Galaad usiadł przy kuchennym stole. Otworzył skórzaną sakiewkę, którą miał u pasa i wyjął z niej okrągły, biały kamień wielkości mniej więcej piłki do krykieta.
- To dla ciebie, pani - powiedział - a ty daj mi świętego Graala.
Pani Whitaker wzięła kamień, który okazał się cięższy, niż na to wyglądał, i podniosła go do światła. Był mlecznoprzezroczysty ze srebrnymi cętkami wewnątrz, które w popołudniowym słońcu mieniły się połyskliwie. Poczuła, że jest ciepły w dotyku. Długo go trzymała i stwierdziła, że ogarnia ją dziwne uczucie - pewien wewnętrzny bezwład i głęboki spokój. Błogość - tak można by określić stan, w którym się teraz znajdowała; było jej błogo.
Niechętnie odłożyła kamień na stół.
- Bardzo ładny - powiedziała.
- To kamień filozoficzny, który nasz praojciec Noe zawiesił w arce, aby świecił, kiedy było ciemno. Ten kamień potrafi przemieniać metale nieszlachetne w złoto, ma też jeszcze inne właściwości - poinformował ją Galaad z dumą. - Ale to nie wszystko, mam coś jeszcze. Proszę. - Ze skórzanej sakwy wyjął jajko i podał jej.
Było czarne i błyszczące, w białe i purpurowe cętki; wielkością przypominało jajo gęsie. Kiedy pani Whitaker dotknęła je, przeszły ją ciarki. Pierwszym wrażeniem było uczucie niezwykłego gorąca i wolności. Słyszała trzask odległych ogni i przez ułamek sekundy zdawało się jej, że szybuje gdzieś ponad światem, wznosi się i opada na skrzydłach płomieni.
Odłożyła jajko na stół, obok kamienia filozoficznego.
- To jest jajo Feniksa; pochodzi z dalekiej Arabii - objaśnił Galaad. - Pewnego dnia wylęgnie się z niego sam ptak Feniks, a kiedy przyjdzie jego czas, uwije on gniazdo z płomieni, złoży jajko i spłonie, aby odrodzić się znowu z ognia w epoce, która ma nadejść.
- Właśnie tak myślałam.
- No i na koniec - obwieścił Galaad - przywiozłem pani to. - Wyciągnął coś z sakiewki i podał jej.
Było to jabłko z rubinu, z bursztynową łodyżką. Wydawało się twarde, ale jej palce zostawiły na nim ślady, a rubinowy sok spłynął pani Whitaker po palcach.
W przedziwny, magiczny sposób kuchnię wypełnił zapach lata i dojrzałych owoców: malin, brzoskwiń, truskawek i porzeczek. Jakby z wielkiego oddalenia dały się słyszeć czyjeś głosy połączone wspólną pieśnią, w powietrzu unosił się dźwięk odległej muzyki.
- To jest jabłko z ogrodu Hesperyd - powiedział Galaad cicho. - Jeden kęs uleczy każdą chorobę i zagoi każdą ranę, nawet najgłębszą; drugi kęs przywróci młodość i urodę; a trzeci kęs podobno daje życie bez końca.
Pani Whitaker zlizała z dłoni lepki sok; smakował jak najlepsze wino.
Na chwilę ożyły wspomnienia o tym, jak to było w młodości: że miała prężne, szczupłe ciało, całkowicie jej posłuszne; że potrafiła biegać po wiejskich dróżkach dla samej niekłamanej radości takiego biegania - co nie przystawałoby kobiecie dojrzałej; i że mężczyźni uśmiechali się do niej tylko dlatego, iż była sobą i cieszyła się życiem.
Spojrzała na sir Galaada, najurodziwszego z rycerzy, który siedział teraz w jej małej kuchence, pełen wdzięku i godności.
Wstrzymała oddech.
- Z tymi oto darami przybyłem do pani - odezwał się Galaad - i muszę przyznać, ze wcale niełatwo było je zdobyć.
Pani Whitaker położyła rubinowy owoc na stole kuchennym.
Popatrzyła na kamień filozoficzny, jajo Feniksa i jabłko życia. Potem poszła do saloniku i spojrzała na kominek: na małego porcelanowego pieska, na świętego Graala i na czarno-białą fotografię jej zmarłego męża, Henry'ego, który oddalony od niej o prawie czterdzieści lat, bez koszuli, z uśmiechem, zajadał lody.
Wróciła do kuchni, czajnik właśnie zaczął gwizdać.
Nalała trochę wrzątku do dzbanka i wyparzyła go. Wsypała dwie łyżeczki herbaty i zgodnie z tradycją jeszcze jedną dla dzbanka, a następnie zalała resztą wrzątku. Robiła to wszystko w milczeniu.
Potem odwróciła się i spojrzała na Galaada.
- To jabłko proszę zabrać - powiedziała ze stanowczością w głosie. - Nie należy proponować starszym paniom takich rzeczy, to niewłaściwe...
Tu przerwała.
- Ale pozostałe dwie rzeczy wezmę - dodała po chwili namysłu. - Ładnie będą wyglądały nad kominkiem, a dwie rzeczy za jedną, to i tak przyzwoita zamiana, jeśliby się kto pytał.
Galaad rozpromienił się. Schował rubinowe jabłko do skórzanej sakiewki, a potem ukląkł na jedno kolano i pocałował panią Whitaker w rękę.
- Niech pan przestanie. - Pani Whitaker wyjęła najlepsze porcelanowe filiżanki, używane tylko przy wyjątkowych okazjach i nalała herbatę.
Siedzieli w milczeniu, popijając.
Kiedy skończyli, poszli do saloniku.
Galaad przeżegnał się i sięgnął po Graala.
Pani Whitaker ustawiła na jego miejscu jajko i kamień.
Jajko trochę się turlało, więc oparła je o pieska z porcelany.
- Bardzo ładnie wyglądają - powiedziała.
- Tak, bardzo ładnie - przyznał Galaad.
- Może by pan coś zjadł przed odjazdem?
Pokręcił przecząco głową.
- Chociaż kawałek ciasta z owocami. Teraz może się panu wydawać, że pan nie jest głodny, a za parę godzin coś do jedzenia bardzo się przyda. No i pewnie chce pan skorzystać z toalety. Ja tymczasem zapakuję panu kielich.
Wskazała mu toaletę, znajdującą się na końcu korytarza, a sama, trzymając Graala, poszła do kuchni. W spiżarni miała jakiś stary papier od świątecznych prezentów, w który zawinęła teraz kielich. Obwiązała pakunek sznurkiem. Potem ukroiła duży kawałek ciasta z owocami i włożyła go do brązowej papierowej torby, dokładając tam jeszcze banana i plaster dobrze dojrzałego sera, zawinięty w folię.
Galaad wrócił z toalety. Pani Whitaker podała mu torbę i świętego Graala. Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
- Miły z pana chłopak - powiedziała. - Niech pan na siebie uważa.
Uściskał ją, a ona wyprowadziła go tylnym wyjściem na zewnątrz. Zamknęła za nim drzwi, nalała sobie następną filiżankę herbaty i płakała cichutko w papierową chusteczkę, słuchając cichnącego stukotu końskich kopyt.
W środę pani Whitaker przez cały dzień była w domu.
W czwartek wybrała się na pocztę odebrać emeryturę. Po drodze wstąpiła do sklepu „Oxfam”.
Przy kasie siedziała teraz jakaś nieznajoma kobieta.
- Gdzie jest Marie? - zapytała pani Whitaker.
Kobieta przy kasie miała siwe włosy o niebieskawym odcieniu, a na nosie grube niebieskie szkła. Wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.
- Odjechała z pewnym młodym człowiekiem. Na koniu. Ale jak tak można, pytam się? Ja dziś po południu powinnam być w sklepie w Hatfield, ale mój Johnny musiał przywieźć mnie tutaj, dopóki nie znajdziemy kogoś na zastępstwo.
- Ach. To miło, że znalazła sobie chłopca.
- Dla niej może miło - mruknęła kobieta przy kasie - ale ktoś musi być też dziś po południu w Hatfield.
Na półce w głębi sklepu pani Whitaker znalazła stare zaśniedziałe srebrne naczynie z długim dzióbkiem. Zgodnie z tym, co głosiła karteczka przyklejona z boku, zostało wycenione na sześćdziesiąt pensów. Wyglądało trochę jak spłaszczony i wydłużony dzbanek do herbaty.
Wybrała z półki powieść Millsa & Boona, której jeszcze nie czytała. Nazywało się to: „Jej szczególna miłość”.
Podała książkę i srebrne naczynie kobiecie przy kasie.
- Sześćdziesiąt pięć pensów, złotko - powiedziała kobieta, biorąc do ręki srebrny przedmiot i przyglądajac mu się. - Zabawny stary rupieć, co? Dziś rano to przynieśli.
- Naczynie miało z jednej strony wyryty napis z chińskich hieroglifów i łukowate ucho o dość wyszukanym kształcie. - Przypuszczam, że to rodzaj puszki na oliwę.
- Nie, to nie żadna puszka - zaprzeczyła pani Whitaker, która wiedziała dokładnie, co to jest. - To jest lampa.
Do uchwytu lampy brązowym sznurkiem była przywiązana mała metalowa obrączka bez żadnych ornamentów.
- Właściwie - powiedziała pani Whitaker - namyśliłam się i wezmę tylko tę książkę.
Zapłaciła za książkę pięć pensów, a lampę odniosła tam, gdzie ją znalazła, na półkę w głębi sklepu.
Pomijając wszystko inne, nie miałabym przecież gdzie jej postawić, pomyślała pani Whitaker, wracając do domu.
Przełożyła Urszula Grabowska