Kornel Makuszyński
Kartki z kalendarza
SCAN-dal
Odwiedziłem miasto, w którym spędziłem swoje bez grzeszne lata, zanim mnie inne, większe, pożarło jak bożek Baal, któremu w opasłe brzucho wrzucano niewinne dzieciny. Jest to miasto niewielkie u podnóża Karpat siedzące, nad rwistą rzeką, zgoła niepoczytalną, wściekającą się przy lada okazji i grożącą zagładą ludzkim osiedlom. Mam do tej rzeki zadawnioną nienawiść, gdyż nie raz jeden, ucapiwszy kapiącego się smyka, usiłowała zrobić ze mnie wdzięcznego topielca. Nabierała ona raz do roku jedynie statecznego rozsądku i powagi, przed czterdziestu bowiem laty w dniu narodowego święta odbywała się na niej przedziwna uroczystość, świetna i nieporównana! W jakiejś jej cichej i rozlewnej zatoczce budo—wano wcale pokaźną nawę z desek i blach, pierwszy prawdziwy polski okręt, jaki widziałem w życiu, i wobec całej ludności miasteczka. z księdzem kanonikiem i burmistrzem na czele, urządzano przedstawienie pt. Kościuszko odpływa do Ameryki, aby walczyć o wolność!
O rany! Nawę oświetlano bengalskimi ogniami, a na pokładzie ukazywał się żywy obraz. Wśród dwudziestu tysięcy mieszkańców miasta szukano troskliwie męża, co by z postawy, z powagi na obliczu i przedziwnego kształtu nosa przypominał pana Naczelnika Kościuszkę. Musiał to być oczywiście Polak i katolik. Stawał on w otoczeniu wiernych towarzyszów na dziobie okrętu w nieruchomej pozie i zadumany patrzył w dal na „fale oceanu”. Rzeka pęczniała z dumy ocean udając, muzyka kolejowa grzmiała: Patrz, Kościuszko, na nas z nieba — pan Naczelnik tężał w spiż. a widzowie płakali z rzewnego rozczulenia. Ja wyłem w serdecznym wzruszeniu, gdyż byłem zawsze miękkiego serca. Byli i tacy, którzy wołali: „Niech żyje Kościuszko!” — co było życzeniem wprawdzie spóźnionym, lecz ze szczerej pochodziło duszy. A on nic… Stoi i patrzy… Musiał niebożątko „płynąć” tak przez całą godzinę, bo na krótkie przedstawienie nie warto było budować okrętu. Śliczne to było! Żadne miasto nie wpadło na taki pomysł, tylko to moje — dobre i poczciwe.
Wałęsałem się po nim przez dwa dni, choć je można obejść tam i z powrotem w ciągu godziny. Tak, ale przystawałem co krok. Dziwna to bowiem rzecz! Można objechać dookoła świat, obejrzeć cuda i wspaniałości, a jednak gdy się człowiek znajduje wśród małych, niskich domków, chylących się ku ziemi, wśród drzew, po których łaził jak zwinna małpa, i ujrzy budynek, w którym go nauczano abecadła, rzewnie się czyni w starym sercu. Znam w tym mieście każdy niemal kamień, każdy płot i każdą dziurę w płocie. Zegar na kościele znaczył szczęśliwe jedynie godziny. Ranek rozpoczynał się ze wschodem słońca, a szliśmy spać — jak mówi Zagłoba — „o wieczornym udoju”, bo szkoda było nafty. Tylko jeden brzdąc, dziwnie do mnie podobny, pustoszył domowe zasoby paląc łojową świeczkę późno w noc, aby przeczytać książkę, pełną szaleństwa, cudów i przygód.
Nic się tu nigdy nie zmienia!
Przystanąłem przed domem podobnym do wojskowych koszar: to moja szkoła. Przed nią stoi pomniczek Jana Kilińskiego. Bóg raczy wiedzieć dlaczego właśnie jego? Może na tę pamiątkę, że nauczyciel mówił zawsze do młodego kretyna:
— Daj sobie spokój z nauką i lepiej idź do szewca!
Teraz odsyłają młodzieńca albo do diabła, albo do innych zawodów, dawniej z niewiadomych powodów odsyłano go zawsze do szewca, nie bacząc na to, że gdyby połowa młodzieży posłuchała dobrej rady, mielibyśmy miliony wybornych szewców, co byłoby może z większym dla społeczności pożytkiem. Stoi tedy przed moją szkołą pan pułkownik Kiliński, strasznie poczciwy, ale jakiś bardzo dziwny. Ma młodzieńczą twarzyczkę i wąsik figlarny; aby się nie wykopyrtnąć ze świetnego pomnika, oparty jest jedną nogą o przybudówkę z piaskowca, ale drugą czyni ruch zamaszysty na temat: „Naprzód, Polacy!”
Znam w Polsce trzy figury pułkownika, a każda „na ten sam manier” jest uczyniona; bohater dzierży w lewej ręce chorągiew, a w prawej szablicę. Tylko że ten „mój” Kiliński jest Kilińskim zdrobniałym, niepokaźnym, biedniutkim. Wedle stawu grobla. Biedne wonczas miasteczko nie mogło większego wystawić bohatera, ale pięknie to o nim świadczy, że ma choć takiego.
Jan Stanisław i jeszcze kilku imion Bystroń urąga mojemu miasteczku i twierdzi hardo, że jego miasteczko na Śląsku jest znaczniejsze i piękniejsze. A ja mu na to:
— A pomnik Kilińskiego masz?!
Otwarł usta ze zdumienia i dotąd zamknąć ich nic może!
Powiadał u Marka Twaina jeden Amerykaniec:
„Dżentelmeni! Rzym miał Cezarów, Kapitol i inne takie rzeczy, lecz czy Rzym miał wodospad dwudziestometrowy, jaki ma nasze miasto? Nie miał! Więc kto lepszy?”
Pozdrowiłem bohatera ukłonem i poszedłem do Olszynki, co szumi starodrzewiem. Paryski Lasek Buloński ani się umył do tego nadobnego gaju, który przed laty przedziwnymi pysznił się urokami. Co niedzieli urządzano tam festyny i zabawy: raz „Sokół” dziarski, co hucznie o tym śpiewał, że trzeba nowymi siłami pchnąć „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat”, innym znów razem jakiś inny szlachetny związek. Niewysłowiona zabawa polegała na tym, że grała wojskowa muzyka, a naród chodził przez kilka godzin tam i z powrotem.
Dla „tłumu” stawiano wysoki maszt srodze namydlony, a na jego szczycie dyndały kiełbasy, szelki i tym podobne albo jadalne, albo pożyteczne rzeczy. Kto dotarł do szczytu i zerwał te wspaniałości, tego obnoszono w tryumfie, o ile nie uciekł z kiełbasą, obawiając się zbyt wielkiego zamieszania. Chytrzy specjaliści smarowali ręce i bose nogi popiołem i walne odnosili zwycięstwa. Do głowy mi nigdy takie nie przyszło łajdactwo, gdyż byłbym do dziś zsumowany w księgach miejskich jako olimpijczyk.
Życie małego miasta było pełne powagi, unikające gwałtownych i niespodziewanych wzruszeń, szkodliwych, jak wiadomo, dla zdrowia. Raz zdarzyło się, że jakiś arcyksiążę austriacki przejeżdżał przez nasze miasto do Lwowa i pokazał się w oknie wagonu, co narobiło niezwykłego zamieszania i wzburzyło toń spokojną. Dobrze, że sobie zaraz pojechał dalej, bo życie zostało „sparaliżowane” i nie można się było dostać na dworzec. A to było nieznośne.
Wszystkie tęsknoty biedniutkich miast zawsze i wszędzie wylęgają na dworzec kolejowy, aby chociaż ujrzeć pociąg, co skądciś z daleka przybył i w „nieznane” odejdzie. Nieszczęsne skorupiaki spoglądały z podziwem i rzewnym żalem na wędrowców lub na owych śmiałków, co się rwali do Babilonu — do Lwowa, gdzie na każdym kroku czyhało na uczciwego człowieka niebezpieczeństwo lub śmierć pod konnym tramwajem — oszałamiającym wynalazkiem. Nam wystarczyło pójście na dworzec. „Wyższych dziesięć tysięcy”, cała elita w ilości stu osób, przechadzała się tutaj co wieczora, nie wiadomo czemu i po co? Dworzec pustoszał wtedy jedynie, gdy do miasta przybył teatr, cyrk lub coś w tym rodzaju. Było to zdarzenie o takiej doniosłości, że miasto dostawało gorączki.
Najczęściej przybywał przedstawiciel świetnej ongi. a dziś zagubionej dziedziny: monologista. Był to zazwyczaj stary aktor od siedmiu boleści, nieszczęsny włóczęga, nędzarz i biedaczysko; miał trzy peruki i zuchwałą, straceńczą odwagę. Najpierw sam rozlepiał afisze, w których głosił, że cały świat i Europa szaleje z podziwu dla jego nieporównanej sztuki, a potem chodził po domach w czarnym obleczeniu i w cylindrze i sprzedawał bilety. Wyłaził potem na scenę i ochrypłym głosem wykrzykiwał na początek albo Marsz żałobny, albo Pogrzeb Kościuszki, co widzów przyprawiało o żałobne osłupienie i rozpacz, zaczem zmieniał się „błyskawicznie”, bo zwykle po półgodzinnych przerwach, w chłopa, Żyda, eleganta i nieodmiennie w osobę, nazwaną: „Tenor Kwiczoł, czyli drugi Mierzwiński”. Gadał koszmarne, „dowcipne” monologi, a najśmieszniejszy był ten, w którym udawał kiepskiego tenora i wył przeciągle i smutno.
Zdarzyło się jednak, że przyjeżdżał największy i najcudowniejszy z monologistów, jacy kiedykolwiek istnieli, wielki aktor lwowski, Gustaw Fiszer. Wtedy to miasteczko szalało. Sam ksiądz kanonik pierwszy bił oklaski, co było hasłem do entuzjazmu.
O, ileż wspaniałych zmian! Moje miasto ma aż trzy kinematografy. Z każdego w biały dzień bucha wrzask z głośnika, eleganci i nadobne dziewice przechadzają się słuchając muzyki, a na głuchy, smętny dworzec nikt już nie chodzi. Dziewczęta są piękne, a młodzieńcy radośni. Jeden ma nawet białe kamasze. Petroniusz, psiakość! Ulice jakoś się wydłużyły i są jasno oświetlone, bo gazu mają tam w obfitości. Za moich czasów było dwóch policjantów, którzy mieli drewniane szable, bo stal była zbędna. Z kim mieli walczyć? Teraz u zbiegu ulic widziałem eleganckiego posterunkowego, co tęsknym okiem wygląda nadjeżdżającej dorożki, aby mógł „regulować ruch”. Konie doczepione do dorożek pamiętają jednak moje czasy i nie korzystają ze wskazówek, gdyż wóz popycha je we właściwym kierunku.
O, rzewne, śliczne miasteczko! Ze wzruszeniem spoglądam na przesyłaną mi uprzejmie miejscową gazetę, uczciwą i tak spokojną, jak uczciwe i spokojne jest życie miasteczka. Pamiętam, że już przed czterdziestu laty usiłował tam jakiś zuchwały duch wydać pismo „literacko–społeczne”. Potężny to był organ, ale go nikt niestety nie czytał, bo i po co? Skoro rzeka wylała, wszyscy o tym wiedzieli i bez gazety, skoro dom się palił, wszyscy niemal mieszkańcy byli obecni przy pożarze. Straszliwe awantury nie zdarzały się nigdy, przeto niedoceniony przez miejscowe społeczeństwo redaktor gazety drukował w niej wiersze, co ostatecznie poderwało jej byt, i pomarło biedactwo na suchoty. Ciężko mi się robi na sercu, gdyż jako zuchwały pędrak, też już wiersze piszący, czytywałem owe nadobne i melancholii pełne wiersze z przemądrzałym lekceważeniem. Za wiersze zresztą „krwawo–satyryczne” skierowane wyraźnie przeciw „ciału nauczycielskiemu”, omal mnie nie wylano ze szkoły.
Dwóch w owym czasie było nieznośnych i hardych młodzieńców, a trzeci czasem przyjeżdżał z osobliwego miasteczka, pachnącego nafta: Stanisław Wasylewski, dzisiaj pisarz rozkoszny, buszował razem ze mną i razem wydostawaliśmy spod ziemi książki, a sąsiadem naszym drohobyckim był młodszy pędrak Kazimierz Wierzyński, dzisiaj już akademik literatury. Za wiele jak na spokojną i cichą miejscowość. Słusznie też i Wasylewskiego, i mnie odsyłano na naukę do szewca. Proroczym duchem owiani byli ci, co czuli, jaka nas czeka przyszłość, i widać dobrze nam życzyli… Źle jest nie słuchać starszych, lecz nam się paliło w zielonych głowach. Wymknęliśmy się obaj do Lwowa, gdyż bylibyśmy się wreszcie stali zakałą miasta. Jeden z naszych jednak źle skończył: to Wiłam Horzyca. Przecie jest współdyrektorem Teatru Narodowego. A nieraz mu mówili:
— Zabierz się, chłopcze, do uczciwej pracy!
Ma teraz za swoje.
Wielką rzewnością napełniły mnie te odwiedziny. Pozdrowiłem małe domki, małe w nich okienka, a w okienkach kwitnące fuksje. Wyszeptałem dobre słowo u bram cmentarza, na którym śpią moi nauczyciele i ksiądz kanonik, co jeden w małym mieście miał wówczas ciężkie zmartwienie, bo się martwił wszystkim i wszystkimi, i pan burmistrz, co na widok pożaru drapał się w głowę, i ten poczciwy policjant, co udawał, że jest groźny, i przypasany był do śmiesznej szabli.
O drogie miasteczko! Niech ci zła rzeka nigdy nie uczyni krzywdy, a pożar niech nigdy biednych nie zniszczy domków.
Nad takim ogromnym miastem, jak Warszawa, mało kiedy widać gwiazdy. Gasi je ciężki jego oddech, przepadają w kłębowisku dymów, co nad nim ciężko wiszą wśród mglistych, burych oparów, którymi dymi rzeka. Ponieważ Wilia powinna wedle odwiecznego obyczaju zacząć się o pierwszej gwieździe, a gwiazd nie widać, ludzie wielkiego miasta błądzą w chmurnym czasie jak zbłąkani żeglarze. Zamiast odczytywać czas na znakach niebieskich, spoglądają na sztuczne zegary. A to źle, a to bardzo źle!
Jakże inaczej, wedle mojej pamięci, odbywało się to w małym miasteczku, na które geografia zaczęła zwracać uwagę od chwili, gdy na tę mieścinę spadło nieoczekiwane szczęście moich narodzin, i o którym z rozrzewnieniem mówiłem na poprzedniej stronie. Od tego czasu burmistrz począł mianować się prezydentem. Spuśćmy jednakże na te wypadki „zasłonę miłosierdzia”. Niech za nas mówi historia. Dość, że nad małym miasteczkiem świecą zawsze gwiazdy w noc Bożego Narodzenia. Tak było przynajmniej za moich czasów, a należy to nazwać urządzeniem wybornym, inaczej bowiem ludzie poczciwi nie mogliby mierzyć czasu. Jedyny zegar na kościelnej wieży chodził jak obłąkany i nieprawdopodobne miewał pomysły. W wielkie zaś mrozy wcale nie chodził i od tej zamrożonej zasady nie odstępował nigdy. Lecz w małym miasteczku doskonale żyć można bez zegara, posiadając na rano koguta przy zdrowych zmysłach, oczywiście, a gwiazdy na wieczór. Pan Bóg tak jakoś przeto urządził, że w najważniejszym dniu w roku, dwudziestego czwartego grudnia, gwiazdy świeciły pierwszorzędnie.
Właściwa uroczystość wigilijna rozpoczynała się od wypatrywania pierwszej drżącej na mrozie gwiazdy. Zaledwie mrok oprzędł ziemie, całe wojsko podnieconych młodych Polaków stawało na czatach, rozgorzałymi oczami spoglądając w tę stronę, w którą mierzył smutek Słowackiego: „skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświeca…” Najdrobniejszy świetlisty pyłek we wszechświecie nie mógł się przemknąć — niezauważony. Podniecenie sarmackich, młodocianych małpoludów rodziła w pierwszym rzędzie powaga uroczystej chwili, w znaczniejszej jednak mierze obfita nadzieja na dwanaście smakowitych potraw.
Dwanaście ich było na niby. Tak się jedynie mówiło, dobrotliwe zaś, biedne szachrajstwo polegało na tym, że jako potrawy liczono i opłatek, i jabłko, i dwa mizerne orzechy, i siano na stole, i biały kołacz. Kurczyła się przedziwnie potężna cyfra i z dwunastu potraw, zapowiadanych przez proroki, dwie się jedynie ukazywały w pełnej chwale: barszcz na jednym grzybie i jakieś rybie zwłoki, odrobina karpia, co usnął na wieki z braku ochoty do życia.
Jadło się to długo, z przejęciem, z nabożną powagą i w uroczystym milczeniu aż do chwili, w której młodego Polaka trzeba było walić w kark stosując odwieczny i jedynie skuteczny zabieg medyczny, bardzo zalecany na udławienie się rybią ością.
Mróz trzeszczał za oknami, bo w małym miasteczku jest zawsze mróz. Wewnątrz biednych domków było jednakże gorąco, gdyż radość buchała wielkim żarem. Dawano sobie podarunki, pośród których najcenniejszym bywała para skarpetek, zrobionych na drutach przez jakąś babkę. Był to szczyt wspaniałości, bogactwo niezmierne… Skarpetki robione były zawsze „na wyrost”; w jedna z nich można było wrazić od razu dwie nogi. Może dlatego chowano je nazajutrz do rodowego skarbca, aby je wydobyć znowu za rok, na Boże Narodzenie. Trudno… Roztropna mądrość biedoty nie mogła dopuścić, aby synalek w nowych skarpetkach puszył się ponad stan i aby okrężną droga — poprzez nogi — przewróciło mu się w głowie.
Dzieci potwornie bogatych rodziców, synowie rzeźnika lub właściciela składu trumien, otrzymywały podarki zgoła nieprawdopodobne: łyżwy. Budziły one radość powszechną, później bowiem jeden się na nich ślizgał, a pięćdziesięciu nas patrzyło godzinami urzeczonym spojrzeniem. Zdarzało się też, że jeśli syn rzeźnika miał po ojcu głowę do interesów, pożyczał swoich bajecznych łyżew za pióro, ołówek lub za pocztowy znaczek Tasmanii.
Nie mówmy o tym… Serce mi do dzisiaj pęka… Raz jede w życiu otrzymałem dość biedną gwiazdkę: przyrzeczenie, że dostanę skarpetki… Jakoś do tego nie doszło… Zjadłem barszcz, posolony solą łez, zadławiłem się ością jak należy i na tym skończyła się uroczystość, chociaż, zawsze pierwszy umiałem wyłowić gwiazdę, jak złotą rybkę na czarnym jeziorze nieba. Jedna chociażby rękawiczka na tę rękę, którą dźwigało się książki, byłaby pewnie największym szczęściem owych dni… Nie udało się… Trudno!
To nic jednak, to nic… O narodzie katolicki! W ciemnej sieni słychać jakieś szmery i jakieś stłumione narady. Udajemy wszyscy, że nie mamy o tym pojęcia, co się tam dzieje, ale nasze dziecięce serca walą tak, jak gdyby kto nimi gwoździe wbijał w ścianę. Bo my wiemy, że za chwilę wyjdą z sieni jak z zaczarowanego pudełka postacie ponad ludzkie pojęcie wspaniałe i takie kolorowe, jak dziecięcy sen!
Nikt nie zaglądał do sieni, sień bowiem była tajemnicza pieczarą, z której wyłaziły rozkoszne figury ze szczękiem i chrzęstem. O gwiazdo betlejemska! kolędnicy przyszli! Słynna trupa ze Snu nocy letniej: dwóch szewców, dwaj stolarze, jeden grabarz i dwóch takich, co noszą cegły na budowie, tak jednak zmyślnie przebrani, że ich oko ludzkie poznać nie mogło. Zespołów takich było w miasteczku ze cztery — lepsze i gorsze. Ponieważ nie przyszło im na myśl, aby się związać w Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, toczyły one szlachetne boje o to, kto z nich prym artystyczny trzyma. Repertuar mieli jednaki, ale wykonanie — ho, ho! — dużo by o tym gadać. Jeden zespół miał wybornego Żyda, drugi nieporównanego Heroda, który tak zgrzytał zębami, że iskry leciały mu z gęby jak z komina lokomotywy.
Słuchajcie, drodzy moi, bo to było dziwne: najpierw wchodził anioł z dzwonkiem i wygłaszał prologus. Przynosił niesłychana wiadomość, że jest Boże Narodzenie. Mówiąc łypał okiem ku stołowi, bacząc pilnie, czy cokolwiek na nim pozostało. Dziwny anioł, ale anioł, bo miał perukę jasnowłosą. O ludzkim jego pochodzeniu świadczył sztywny kołnierzyk, brudny jak ludzkie sprawy. Odziany był w długą, prawie że białą koszulę. Jedną ręka pięknie przemawiał, a drugą podtrzymywał skrzydła. Gębę miał przyjemną, tylko jak na anioła cokolwiek złodziejską. Wypowiedział, co należało, i cofał się w sień, skąd wyskakiwali ze straszliwym: rum! rum! — dwaj węgierscy huzarzy. — Jest to niezgłębioną tajemnicą, dlaczego dom wojskowy tetrarchy Herodesa składał się zawsze z Węgrów. Groźni jednak byli, mieli przedziwnie wyłupiaste oczy, a w ręku szable okrutne. Stawali na baczność i ni stąd, ni zowąd gromko śpiewali:
— Widzieliśmy cztery orły, co górą latały: ruski, pruski, austriacki i nasz polski biały!
Eljen, panowie! To było piękne! Huzary żydowskiego króla, a polscy patrioci! A oni znowu:
— Węgier — Polak dwa bratanki!…
Gdy skończyli, stawiali oczy w słup i sami też tkwili nieruchomo jako dwa słupy. Wąsami tylko strzygli…
Aż tu wpada Żyd, a za Żydem straszliwy zwierz, koza z otwartą paszczą. Żyd wiódł z kozą przekorny dialog, przy czym on wysoko skakał, ona kłapała paszczą, a my trzymaliśmy się za brzuchy. O Boże, jakie to było śmieszne! Śmieszniejsze nawet niż Hamlet w teatrze dla żołnierzy. Lecz nagle zamierały w nas serca, bo diabeł przyprowadzał na łańcuchu Heroda. Srogi król żałosny przedstawiał widok, chociaż odziany był dostatnio, bo nawet kalosze miał na nogach. Diabeł się z niego naigrawał i walił go kijem, a dom wojskowy Heroda, węgierskie huzary, nic na to. Stoją jak mur. Więc diabeł zakrzyknął:
— Już ci, królu, zrzedła mina, czarna na ciebie przyszła godzina. Niechaj śmierć się zjawi do dnia i zabierze tego zbrodnia!
Śmierć, gdy to w sieni usłyszała, wyskoczyła i po łbie Heroda. Ten drab leżał przez chwilę umarły, potem zrywał się i śpiewał: Wśród nocnej ciszy glos się rozchodzi! — To był dziwak ten Herod. Zresztą i Żyd śpiewał, i diabeł, i koza śpiewała.
Nie można było jednakże płakać z serdecznego wzruszenia, gdyż trzeba było dawać baczenie na wybornych aktorów. Anioł może nie, ale i diabeł, i ten szelma Herod, i koza dość łapczywie szukali zezowatym spojrzeniem, co by to można unieść na pamiątkę owych wzniosłych chwil. Należało zdobyć sobie ich łaski, a najlepszym do tego środkiem była gorąca wódka z miodem. I anioł pił, i koza, i Herodes–moczymorda. Honorarium w gotówce wynosiło pięć centów. Bywali tacy, co dawali więcej tym zacnym łapserdakom.
Zdarzały się jednak godne ubolewania wypadki, kiedy w ciasnym zaułku spotkały się dwa konkurencyjne zespoły. Wtedy po krótkich, tkliwych przemówieniach jeden diabeł wysyłał do stu diabłów drugiego diabła, a zaraz potem w naturalnym porządku rzeczy huzarzy szli do ataku. Na nic zaklęcia aniołów! Wszakże śmierć była pośród nich. Herod chwytał brata Heroda za przyprawioną brodę. Żyd tłukł po łbie kozę, koza zaś, beknąwszy rozdzierającym głosem, waliła bykiem w brzuch samej śmierci. Wieki biły się ze sobą. Wyborny specjalista od roli diabła powracał w piekielne czeluście bez trzech przednich zębów, za co przez Belzebuba był gromion.
Nie było sposobu przeszkodzenia tym bojom, miasto bowiem posiadało dwóch tylko policjantów, z których jeden nosił gwiazdę, a drugi odgrywał „huzara”, świetnie przygotowany do tej roli, albowiem urzędową miał szablę.
Kiepskie by to były święta, gdyby nie owe rzeczy śliczne. A któż z was, o ludzie z wielkiego miasta, oglądał kiedy takie cudy! Kto z was wypatruje pierwszej gwiazdy i kto z was pożywał kiedykolwiek potrawę przedziwną, złożona z pszenicy gotowanej, z maku i miodu? Można było umrzeć po niej w krótkiej drodze, jeść jednakże trzeba było. Używano jej jednakże nie tylko do jedzenia. Zanim ja jeść zaczęto, pater familias nabierał pełną łyżkę smakowitego owego jadła i rozpryskiwał na pułapie na krzyż. Pogańskie to jakieś były gusła, ale ksiądz kanonik na wszelki przypadek też tak czynił…
Ja zaś do dzisiaj czekam na parę bawełnianych skarpetek… Nic się człowiek nie zmienia. Cokolwiek na nieforemnej gębie, ale nie w tym głupim sercu…
Unia jednego otrzymuje człowiek zawiadomienie, że ponieważ mija lat trzydzieści od owego dnia, w którym człowiek zdał egzamin dojrzałości, wobec tego koledzy proszą człowieka, aby się zjawił tam a tam i wypił kieliszek czegoś tam. Na chwałę dawno minionej młodości. Na pamiątkę owej wiosny z poetyckiej serii: „ja jedną tylko taką wiosnę…” A z tym kielichem to jest takie dziwne czarodziejstwo, jak z pucharem króla Thule, o czym ze łzami w głosie i z zezem w stronę kapelmistrza śpiewa sopran w Fauście: „A ile razy pić z niego miał, to oczy Izą mu za–cho–dzi–i–ły!…”
Inna jeszcze scenę z repertuaru nieszczęsnej Małgorzaty odgrywa ów młodzian, któremu przypomniano, że przed laty trzydziestu miał lat dwadzieścia; oto, jak ona, bierze do ręki zwierciadło i długo, długo w nie spogląda. Nie śpiewa jednak straszliwych rymów: „Jak bardzo cieszy mnie, że piękną widzę się!” (bis) — bo dojrzał zmęczone oczy, siwe skronie, zmarszczki pogmatwane jak nitki w starym swetrze, a kiedy fizjognomię ułożył do uśmiechu pocieszenia, spostrzegł kilka zębów chwiejnych jak zasady i kilkoro takich, za które dotąd jeszcze nie zapłacił rachunku. Może byłby nie dostrzegł tych smętnych resztek, gdyby nie wielka uroczystość, gdyby nie to wspomnienie „dni szczęśliwych Van Zantena”. I to jest jedyny smutny moment rozkosznej godziny wspomnień, owej godziny cudu, podczas której zwiodła dusza zakwilą jak krzak głogu. Moment ten należy powitać z uśmiechem filozofa, który utracił młodość, złudzenia, włosy i zęby, lecz nie stracił największego skarbu: pogody. Wygłaszamy te wzniosłe słowa na użytek owych letnich dni, podczas których odbywają się rozliczne zjazdy koleżeńskie. Wszyscy bowiem zdawaliśmy egzamin dojrzałości w miesiącach letnich, kiedy wszystko dojrzewa w naturze, przeto i taki dryblas, którego — jak indyka tuczącymi gałkami — karmiono pożywną mądrością.
Poza tą chwilą jeneralnego przeglądu smętnej ruiny wszystko inne jest radosne. Wszystko inne jest wzruszające. Ze wzruszeniem bowiem siadasz na zaczarowany bagdadzki kobierzec i lecisz przez powietrze ponad rozłogiem lat trzydziestu, ponad wielkim teatrem zdarzeń, ponad krwawą wrzawa wojny, ponad cmentarzyskiem, na którym leży trzydzieści lat umarłych — ku owej stronie, gdzie twoja młodość kwitnie jak młode drzewo, zieleni się jak wiosenna łąka, śpiewa jak ptak i kryształowym szmerem gada jak kryształowy górski strumień. Zdolność wspominania jest wielkim nieszczęściem i największym szczęściem człowieka. Ci, którzy schodzą się, aby z przechowanych w sercach ostatnich iskierek rozdmuchać ognisko i ogrzać się przy nim, są bardzo szczęśliwi. Odmłodzeni, patrzymy na siebie z młodą miłością; nikt nie widzi Oszronionych skroni ani twarzy, bardziej podobnych do pergaminu niż do płatka róży. Pokropieni hyzopem młodości, staliśmy się ponad śnieg wybieleni, czyści jak wiosenne rano i bezgrzeszni jak ona: młodość, ponad którą nie ma nic na świecie, bo w niej jest jeszcze to wszystko, co być może.
Z miłym zdumieniem uświadamiamy sobie, że źródłem tak dziwnych i przedziwnych rozkoszy jest instytucja, którą od niejakiego czasu dość powszechna ściga pogarda i której dni są podobno policzone, tak zwana „matura”.
Odbywa się powrót do natury i ucieczka od matury. Słusznie. Instytucja ta, sadząc z ponurych odkryć, jest najbardziej jadowitym wymysłem katów, co nadziawszy biednego młodzianka na szpikulec, smażą go na wolnym ogniu. Mądrzy nad tym rozprawiają ludzie, pewnie przeto wiele mają słuszności, zapowiadam tedy, że ani myślę wchodzić „pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”, uczonych i pedagogów, i narażać się na gniew owych uciśnionych przez maturę młodzieńców, zważywszy, że każdy z nich, wysportowany, świetny jakiś rekordzista, jednym ruchem ramienia mógłby zmiażdżyć całe kolegia chuderlawych filozofów. Ja sobie chcę jedynie przypomnieć z rozczuleniem moją maturę.
Nie umiem powiedzieć dlaczego, lecz, ta nasza matura sprzed lat trzydziestu zupełnie nie była straszna i nikogo nie przerażała. Nie wspominalibyśmy jej z taką szczerą tkliwością, gdyby była inna. Jest to zgodne zdanie kilku starszych dżentelmenów, wcale rozsądnych, gotowych do przysięgi, że wspomnienie tej matury jest wspomnieniem rozkosznym. Ha! Wszystko jest możliwe, możliwe jest przeto, że to złudzenie wielkiej oddali i dość łatwa do pojęcia prawda, że ząb, wyrwany przed trzydziestu laty, już nie boli. Może jest to owoc odwiecznego szachrajstwa, które twierdzi, że „za naszych czasów” wszystko zawsze było lepsze i piękniejsze, i mądrzejsze, chociaż — jak to bystrze zauważył Macko z Bogdańca — i „drzewiej też bywał poniektóry głupi”. Może mniemanie to jest jednym z czarodziejstw wspomnienia; w zorzy młodości wszystko wydaje się różowe, a my w tej chwili — stare konie — jesteśmy młodzi, och, jak młodzi! Ponieważ pamiętamy wybornie Horacego, powtarzamy sobie: Nunc est bibendum, nunc ped e libero itd.
Rzecz dziwna, jak wielką ilość horacjuszowych wierszy pamięta każdy ze starszych dżentelmenów… Widać z tego, że można było biegać, tłuc się, gimnastykować, pływać. rzucać kamieniem — jak sam Heliasz kulą, wspinać się na drzewa jak wyborna małpa, a jednak czytać tych śmiesznych poetów. Czas musiał za owych czasów mieć więcej czasu, bo go starczyło na wszystko — i na rozum, i na głupstwo, na sprawy piękne i na pożyteczne. Pewnie, pewnie… Nie mieliśmy poza sobą strasznej wojny, nie mieliśmy potarganych nerwów i wielu ciężkich rzeczy. Nie znaliśmy też tej bezsennej niepewności dnia dzisiejszego. Nikt się nie spieszył. Gazeta była rzadkością, a wieść z krańca świata, przeskakująca dziś otchłanie, wędrowała na kulawym koniu, a na telegraficznych drutach tyle siadywało jaskółek, że wiadomość przebrnąć nie mogła.
Należy być sprawiedliwym i raczej obciążyć trzeba własną lekkomyślną młodość, niż rozprawiać się z tą mądrą młodością, którą niezupełnie rozumiemy. Bo nasza młodość, ta jeszcze romantyczna, gadająca ślicznymi wierszami, bladosmętna i odurzona Sienkiewiczem, i ta nowa młodość, bystra, szybka, gadająca rytmem motoru, niecierpliwa, dojrzewająca sztucznie w ogniu miliona woltów i odurzona zapachem wolności — oddzielone są od siebie nie odległością lat trzydziestu, lecz chyba lat trzystu.
Dzisiaj każdy dzień jest rokiem. Za naszych czasów dzień był spokojną godzina żółwia. Choć się jednak już nigdy ojciec z synem własnym nie dogada, bo ojciec siedzi na pięknym księżycu, a młodzieniec dokonuje inżynierskich robót na Marsie, jednak szanujmy nasze młodości. I chociaż to dzisiejszego maturzysty nie wzruszy, niechaj nie drwi z tego, że ja moją maturę wspominam z wielkim krzykiem. On mnie zagłuszy motorem swojego niecierpliwego serca, ja mu jednak przypomnę, że zdobywczy młodzieniec uczył się czytania na moich bajkach, dla niego pisanych.
Ciągle odbiegam od rzeczy, co jest dowodem młodej starości i starego wzruszenia.
Opowiedzmy sobie tedy, jak zdawaliśmy ową nieszczęsną maturę przed laty trzydziestu. Kilku starszych panów, doskonale skrojonych, po, staroświecku wytwornych, z tytułami i orderami, zeszło się na sympozjon. To my, kiedyś młodzi. Cudownie mili i kochani ludzie. Najpierw wesoło wyliczyli niedomagania (wrzód w żołądku, awantura z sercem, cukrzyca, nerwy, płuca jak rzeszoto — reszta w encyklopedii medycznej). Potem nalali do kieliszków wina, tak czerwonego, jak młoda krew. Encyklopedię medyczną wyrzucono przez okno i specjalnym pociągiem ..Młodość — miłość — matura” pojechaliśmy do zaczarowanego miasta Lwowa, które radosnymi oczami patrzyło, jak dnia jednego z sympatycznych kretynów uczyniono łudzi „dojrzałych”… do nowych głupstw. Cały świat zalało jedno promieniste wspomnienie jak świetliste morze, na tym morzu wyrosła koralowa wyspa, a na tej wyspie harcuje gromadka efebów. Jest wśród nich jeden z gębą jak nieszczęście, z nosem jak przykry przypadek, cokolwiek wygłodniały i posiadający spodnie tak wyświecone, że złośliwe życie mogło się w nich przejrzeć jak w lustrze. To ja.
Każdy ma mniej więcej lat dwadzieścia i żaden z nas nie boi się tego sądnego dnia albo tylko udaje, że się boi, bo taki jest zwyczaj. Straszył go ojciec i straszył go dziadek, wiec trzeba stroić ponure miny. Jeden wśród nas — małpa bardzo śmieszna — pokazywał nawet jakieś krople „na nerwy” — zwyczajną wodę z cukrem i chciał tym handlować na wypadek, gdyby przerażenie miało realne podstawy, bo sam namiestnik miał przybyć na maturę. Takie to były uroczyste hece, taka wspaniała matura. Cesarz wołał swojego namiestnika i pewnie powiedział:
— Niech no ekscelencja zajrzy do czwartego gimnazjum, bo tam Makuszyński zdaje maturę!
Był namiestnik, wspaniały, mądry człowiek, ale nawet na mnie nie spojrzał.
Zastanawialiśmy się „i wtenczas, i potem”, dlaczego ta straszna uroczystość nie poraziła trwogą młodych dusz, i oto po latach trzydziestu doszliśmy do niezłomnego przeświadczenia, że nie było do tego najmniejszego powodu, gdyż gdyby rodzeni ojcowie byli egzaminatorami, nie byliby lepsi, rozumniejsi, wyrozumialsi i bardziej serdeczni niż nasi „groźni” profesorowie. Niech dobry Bóg da światłość wiekuistą tym, co umarli, i starość cudownie pogodną tym, co jeszcze żyją. Za to, że nie trwożyli młodych serc, że nauczali roztropnie, a z wielką miłością, że znali sztukę uśmiechu i słodyczy w każdym słowie, a kiedy doszło do owego „strasznego” rozrachunku, więcej mieli troski na mądrych czołach i w dobrych oczach niż te „obżałowane” dryblasy, nieszczęśni ich wychowankowie.
Nie wiem, jacy są dzisiaj profesorowie. Jeżeli jednak są choćby z daleka podobni do owych z moich czasów, nie rozumiałbym, dlaczego matura napawa kogo trwogą. Nie wiem, jak dzisiaj uczą; nas uczono z miłością, z wielką miłością. Oby każdy dziś młodzieniec zaznał choć odrobiny tej miłości, którą nam oddawano w niezmiernej, niewyczerpanej ilości. Może wtedy głupi, przekorny, śmiesznie buńczuczny młodzieniaszek, słowem: małpa — nie umiał tego ocenić, ale dzisiaj przypomina sobie tę miłość ze łzami w zmęczonych oczach. A oni z anielską cierpliwością znosili okrutne figle cielęcej młodości, jak gdyby wiedząc, że ich „będzie za grobem zwycięstwo”. Och, tak, och, tak! Wierz mi, kochany profesorze, co nauczasz nowe pokolenie, że miłość jest największą mądrością tej mądrości, której nauczasz, czasem w zniecierpliwieniu, a czasem w rozpaczy. Ktoś cię za to kiedyś wspomni z takim wzruszeniem słodkim, z jakim ja wspominam moich profesorów.
Stroił czasem taki zmęczony człowiek srogie miny, czasem groził ci śmiercią i torturami. O zacny nauczycielu! Gadaj zdrów, bo mnie kochasz dlatego, że jestem młody i głupi, a ty wiedziałeś, że mam serce czyste i czasem byłem głodny. Byłem wtedy straszliwie „sławnym” na całe gimnazjum poetą. Taki Hamlet bez portek i bez rozumu. Mój profesor matematyki i fizyki — a trzeba wiedzieć, że jako specjalista w tych mądrościach byłem zakałą całej szkoły — grzmiał codziennie:
— Panu pomnik postawią (!), a ja panu dam troję!
„Tróją” była patentem na ostateczne kretyństwo. I nie dał mi owej „troi”. Czytał ukradkiem moje wierszydła, a przy maturze zadawał mi pytania z matematyki dość zawiłe, takie mniej więcej: „Ile jest siedem razy siedem?” — Bo on wiedział, że ja będę pisał wiersze. Bo on wiedział, że jednym, naprawdę groźnym pytaniem wtrąci mnie w przepaść. Po co? Na co? Czy ja miałem rozbijać atomy albo skraplać powietrze? Za takie nieprzepisowe łaskawości mógł mu uczynić awanturę asystujący przy maturze wysoki przełożony. Akuratnie! „Wysoki przełożony” też wiedział o mojej pisaninie i też był mądrym człowiekiem. Więc udawał, że jest bardzo zajęty oglądaniem wróbelka, co ćwierkał za oknem, kiedy ja ćwierkałem ni w pięć, ni w dziewięć. Ale kiedy zdawałem łacinę; czy literaturę — słuchajcie! słuchajcie! Ja byłem wtedy wielki pan, a oni — wyraźnie szczęśliwi! I tak było z każdym z nas, bo oni wszystko o nas wiedzieli. Matura musiała być, bo trudno było profesorom bić się z austriackim ministrem na ten temat, więc niech sobie będzie, ale co z tej matury uczyni mądry profesor, to było rzeczą mądrego profesora. On przez lat osiem, przez kilka godzin dziennie, patrzył roztropnie w serce i w głowę małpoluda, przejrzystego jak czysta woda, po co mu więc było dociekanie, czy małpolud zna chemiczną formułę i dopiero na tej podstawie mianować go „dojrzałym”? Oni niemylnie wiedzieli, czyje serce już dojrzało i czyja głowa jest już rozświetlona. A młode głowy były doskonale wypełnione, bo same pragnęły być mądre. Nie było się czego strachać.
Dobrze nas wtedy uczono. Łbów opornych nie bito w ciemię, tylko w siedlisko ambicji. Prowadzono nas do czystego źródła i kazano pić wprost z niego. Nikt nie wiedział, co to jest „wykres miłości Telimeny do Tadeusza”, ale dziś, nagle w nocy zbudzony, każdy z nas, starszych panów, wypowie najcudowniejsze wiersze z Pana Tadeusza i całe ustępy najpiękniejszej prozy. Tak w każdej czyniono materii: tak profesor „grek” opromieniał i blaski roztaczał nad Platonem, a matematyk uczył miłości do suchej megajry, swojej „uroczej” matematyki. Może i dzisiaj uczą tak samo, co daj Panie Boże… Tylko coś o tych zwariowanych „wykresach” i „skrótach” literatury gadają ludzie zbyt donośnie.
A największym naszym skarbem była ich osiwiała, srebrna przyjaźń. Któż by się trwożył profesora, z którym wiodło się dyskusje, czasem żywe, czasem namiętne; młodość szumiała skrzydlatymi słowami, a cierpliwy filozof słuchał i odpierał napaść po koleżeńsku. I nic się złego nie stało jednemu smarkaczowi, który przegrawszy ze swoim profesorem literatury niemieckiej wojnę o jakąś historię, „obraził się” i przez trzy dni nie przychodził na lekcję, młody bałwan, der grollende Achilles. W ogóle nic się nikomu nie stało nigdy, bo się porozumiewano serdecznie.
Dlatego prawie nikt z mojego okresu nie bał się matury. Chyba arcyleń albo chłopaczek zbyt nerwowy. Dlatego, kiedy się przed kilku dniami zeszło po latach trzydziestu kilku starszych panów, uścisnęli się jak bracia najukochańsi, co razem przeżyli dni najbardziej słoneczne. Gadali cytatami łacińskimi i greckimi, ale najpiękniej gadali wtedy, kiedy wspominali owych mądrych starców, mistrzów swojego życia. A o szkole mówili z miłosnym zachwytem. Każdy człowiek bowiem ma dwie matki: tę rodzoną matkę i matkę — szkołę. Cała sztuka w tym, aby matka była pełną słodyczy i słodkiej mądrości serca, a nie macochą, co ma gębę pełną groźnych słów, pieczęć urzędową w ręce, nigdy do piersi nie przyciśnie zastrachanego urwipołcia i nie zna prawdy najprostszej, że dziecku trzeba miłości, miłości i miłości. Wtedy może być i matura, i sto egzaminów…
Moja szkoła tuliła nas zawsze do gorącego serca. Dlatego kilku starszych panów (nerki, wrzód w żołądku, cukrzyca i katar żołądka) miało na jej wspomnienie wilgotne oczy. Pozdrawiam cię, moja szkoło na lwowskim zielonym wzgórzu.
Peleryna!
Piękne, zawiesiste, szerokie, miękkie, wygodne, przytulne słowo… „Płaszcz pielgrzymi” — namiot i przenośny dom. Zwykły zjadacz chleba nie poświęci mu jednakże więcej uwagi niż butowi z lewej nogi lub dziurawej pończosze, natomiast malarz, rzeźbiarz lub pismak, zawiązujący rymom ogony, na widok tego słowa, sięgającego ziemi, zawsze przystanie i mile, nawet z rozczuleniem, na nie spojrzy, rzewnym uśmiechem je pozdrowi… Nie uczyni tego żaden młody, dostatnio odziany, a czcigodną pelerynę znający tylko ze słyszenia lab z obrazka, lecz stara gwardia, wysłużone bojowe konie i jaskiniowce, przedziwny mają dla niej sentyment.
Dawno temu, dawno — w „okresie burzy i naporu” — w tych zamierzchłych czasach, kiedy ludzie czytywali jeszcze książki i kupowali obrazy, kiedy wykrzykiwali gromko: „miej serce i patrzaj w serce!” — kiedy jeszcze Andrzej Włast nie władał światem, kiedy rym żył z rymem w parze jak gołębi para, a asonanse nie szczerzyły zuchwale zębów — wtedy ta peleryna była hieratycznym strojem. Twórca wszelkiego zawołania musiał mieć pelerynę, jak ksiądz sutannę lub jak żołnierz mundur. Długie włosy, kołnierzyk o barwie ornej ziemi i krawat przypominający rozwianą piracką banderę lub czarną chorągiew rycerzy Giovanniego delie bande nere — były jedynie dodatkami do peleryny. Poetyckie pisklę czy też malarzyna, co nie umiał jeszcze malować parkanu, czynił gwałtowne zabiegi, aby przede wszystkim zdobyć ten czarodziejski namiot poezji i innej sztuki. Zielony frak francuskiej Akademii w równej był cenie u starych dostojników, co peleryna u młodych burzliwców. Bez niej nie warto było żyć na tym skisłym świecie. Bez niej geniusz wyglądał kuso, nędznie i zgoła nikczemnie.
Przed trzydziestu kilku laty wydawało się nam, że niebo jest peleryną, co zwisa nad ziemią, a przez dziury w tym obleczeniu przeglądają nocą gwiazdy. Kraków był głównym siedliskiem peleryniarzy, jako miasto przez malarzów zapowietrzone; co drugi jego mieszkaniec miał „wzrok dziki, gębę plugawa”, zazwyczaj brodatą, a jeśli nie brodatą, to jako tako w okresie Wielkiej Nocy oskrobaną, a na ramionach pelerynę. Malarzów bowiem i wieszczów naśladowała tłumnie wszelka hołota, kibice od sztuki, wolontariusze i dyletanty. I w innych miastach wszystek „wielki świat” artystowy nosił peleryny ze szczytną dumą i niewysłowionym wdziękiem, z jakim pan kat nosi swoją opończę.
Posępny pojetes z namarszczonym czołem tak w niej wyglądał, jak gdyby był odzian w burzliwą chmurę, zwełnioną jak broda Jowisza w dzień powszedni. Raczył stąpać po struchlałej ziemi, a gdy wiatr rozwiał pelerynę, zdawało się, że się skrzydła za nim wloką. Ha! „Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra…” — Nikczemny plebs, w watowanych płaszczach i fałszywych futrach z prawdziwych kotów, z szacunkiem ustępował z drogi potężnej pelerynie. Piszą w czytankach dla dzieci, że pewien profesor krakowskiej akademii, z kmiotków wadowickich ród wiodący, zwykł mówić, gdy mu cześć oddawano:
„Dziękuję ci, aksamicie, kłaniają się Wadowicie!”
Tak też chylono głowy przed peleryną, w której tkwiło jakieś ciało. Szanowne musiało być to ciało, skoro miało „przywilej peleryny”.
Któż się nią bowiem odziewał? Jan Kasprowicz włóczył ją za sobą jak burzę, Jerzy Żuławski swoją mógł wyniosłą nakryć górę i Przybyszewski, co z przybocznym diabłem pod rękę chodził, i J.A.Kisielewski, zanim w paryskiego zmienion dandysa, skoczną swoją figurkę peleryną okrywał — wszyscy, wszyscy…
Gdyby zamiast „but prawy powiesić w Sybilli” — zebrano w niej garderobę Młodej Polski, wisiałyby tam same cudaczne peleryny. A gdy znakomici mężowie z Warszawy odkryli Zakopane, od razu tym strojem się okryli. Byli to potężni głowacze pozytywistycznego wyznania, cokolwiek jednakże pana Fredrę odmieniwszy, co o „reumatyzmach łupiących” opowiada, można było rzec o nich, że ich „romantyzmy jakieś łupią”. Tatry ich rozmarzyły i rozmiękczyły niby strasznie twarde dusze. Dusza poczuwszy pelerynę pisała śliczne książki i ślicznie malowała obrazki. W kosmatej pelerynie tkwi bowiem jakaś mistyczna siła i jakieś diabelstwo. Lucyfer, jeśli w przebraniu zjawia się pośród ludzi, używa zapewne tego powłóczystego stroju, pod którym chowa sępie skrzydła.
Nikt nie dojrzy, co tkwi pod taką czarną płachtą. To zapewne było głównym powodem, dla którego Parnas polski (jest żydowska rodzina tego nazwiska, jasne jest jednak, że mówimy o greckiej górze) uczynił pelerynę urzędową swoją szatą. Można było zauważyć, że geniusze używają jej zawsze: i w świątek i w piątek, i w deszcz i w pogodę, i w zimie i w lecie, i niemal nigdy nie zdejmują jej z ramion.
A czemuż to. moi mili barankowie? Oto z tego prostego powodu, że okrywała ona sumiennie to, czego pokazać nie chciano światu. „Nie zaglądaj za parawan i w cudze pantofle!” — ale nie zaglądaj też Młodej Polsce pod pelerynę. Co cię to obchodzi?
Pan Dumas opowiada, że muszkieter Portos okryty był wspaniałym płaszczem, a szpadą chciał przeszyć robaczywe serce każdego zuchwalca, co by śmiał zajrzeć pod ten płaszcz, okrywający nędzę. Peleryna była takim płaszczem Portosa. Powiada Szekspir: „Piotrze, daj wachlarz tej damie, bo jej wachlarz piękniejszy jest od jej twarzy!”
Peleryna była takim wachlarzem szekspirowskiej donny. Rzeklibyśmy dzisiaj, że była „dymną zasłoną” — kosmatą chmurą, co okrywała swoistą, wcale oryginalną modę, malownicze, bezportkie (!) niedostatki… Zamiast o „doświadczeniu” zakrzyknąłby o niej Słowacki: „O peleryno, ty jesteś pancerzem!” — A zarówno namiotem, w którym wieszcz, na świat obrażony, ukrywał się jak bulgoczący gniewem Achilles.
Nie zdołam w krótkiej, acz tak uczonej rozprawie wyśpiewać pełnej chwały najcudowniejszego tego stroju. Kto go nie używał, nie pojmie, czym była peleryna dla naszej młodości „górnej i chmurnej”: więc przenośnym domem, ale i kołdrą, ale i poduszką, miękką, dobrą, przytulną. Toteż po nocnej udręce wyglądała wygnieciona, jak ten, co wychodzi z przesłuchania w skarbowym urzędzie, co jednak zuchwałej jej wspaniałości żadnej nie przyniosło ujmy. Przeciwnie! Czapeczki studenckiej używa się czasem rozmyślnie do czyszczenia butów, aby nabrała „patyny”. I nasza peleryna musiała mieć pozór znękanej, wysłużonej i zniszczonej, niby że jest taka stłamszona przez to jadowite życie, co w owych czasach najgorszej zażywało sławy:
„Psiakrew, to życie takie złe!”
Życie nie było wcale złe, tylko wieszcze mieli kiełbie we łbie, więc zgrzytali zębami i zawracali białkami oczów. W jednej operze tak śpiewają:
„Ja się nie lubię włóczyć w cieniu tych platan (!), bom ja szatan!”
A myśmy byli szatani, że aż ha! Dekadenci, opilce, zakały świata, opryszki, zbójeckie gęby. Do dzisiejszego dnia pozostało mi w oczach mordercze spojrzenie…
Zapewne dlatego spokojny świat, najedzony i dostatnio odziany, okazywał żywy niepokój na widok peleryny.
„Idzie Molski, za nim oda.”
Za nami szła peleryna, strój kalabryjskich bandytów. Powiewała na wichrze jak sztandar zagłady. Nie należy się przeto dziwić, że stróże porządku publicznego, których prosty lud nazywa policjantami, spoglądali na nią ze szczególną złośliwością. Zdawało się im, że każdy pod peleryną, jak Budrys „pod burką wielkiego coś chowa”. Istotnie, zdarzyło się pewnego razu, że dwa malarzowie napotkali na swej drodze kilka zatroskanych kaczek, same, sieroty, bez ojca i bez matki, więc się w naiwnej dobroci serca zaopiekowali nimi, aby im kto inny nie wyrządził krzywdy. Znudziło się bałwaniastym kaczkom pod ciemną peleryną i narobiły takiego wrzasku, jakby były dzikie, i zaczęły kwakać kłamliwie, że je malarze wiodą na pieczyste zatracenie. Stało się to u samych rogatek miasta, gdzie stał policjant, jak „tam na polu jawor stoi”. I zaraz pytania: a skąd te kaczki? a dlaczego kaczki? Małpa policjant za nic nie chciał wierzyć, że to modelki, i naraził zacnych artystów na grube i mocno krzykliwe nieprzyjemności, tak iż sobie przysięgli, że będą się zadawali tylko z „martwą naturą”. Ale odtąd zgoła zuchwale i w żywe oczy nie dowierzano czcigodnym pelerynom, co okrywały duchy wzniosłe i świetne.
Poza policjantami szczególną nienawiść okazywali pelerynie dozorcy domowi. Stróże wiedzieli jedno, że gdy się w pokoiku na poddaszu zagnieździ jedna choćby peleryna, niby straszliwie samotna, za dni kilka wpełznie chyłkiem do spokojnego domu cała ich czereda i tak się rozmnoży, jak Żydzi na folwarku następcy tronu w Faraonie. Peleryniarze byli diabolicznie podstępni i zbrodniczo chytrzy. Nikt nie mógł dojść nigdy, kiedy się taki wprowadził i kiedy się wyprowadził? We dnie mieszkał zazwyczaj jeden, na noc jednak zmieniało się poddasze w przytułek dobrego brata Alberta, co też był malarzem i też szara nosił pelerynę. Stróż domu tracił nieliczne zmysły od rozlicznych rozpaczy. Zamiast obola za otwarcie bramy podawano mu przyjaźnie rękę, nie chcąc niby marnym datkiem obrazić ludzkiej godności pana Michała.
Toteż raz jeden cerber przy Szpitalnej ulicy w Krakowie zawziął się, jucha, i na wszystkie skomlące zaklęcia głuchy, dopóty nie otwierał piekielnej bramy, dopóki mu się przez szparę nie wsunęło pieniążka. Aż tu jednego razu takeśmy otumanili jakiegoś zacnego ukraińskiego szlagona, że postanowił kupić obrazek naszego przyjaciela. Trzeba było kuć szlagona, póki gorący, więc choć noc już była mocno dojrzała, zawiedliśmy go na Szpitalną. Stróż — goryl kosmaty — nie chce wpuścić nawet za przyrzeczenie zapłaty, więc krzykiem, co będzie słyszany na sądzie ostatecznym, zbudziliśmy przyjaciela, przyjaciel owinął obrazek w pelerynę i spuścił z okna na długim stryczku. Szlachcic obejrzał obrazek przy latarni i dał dziesięć koron, które linową kolejką pojechały w górę w pelerynie. Nie należy dodawać, że nagle wzbogacony malarz zbiegł czym prędzej i oczarowawszy stróża widokiem pieniędzy, poszedł z nami, aby marnie przepuścić fortunę.
Epoka peleryny roiła się od zdarzeń hucznych i radosnych, których nie można by spisać nawet — na pelerynie. Dobrym ludziom włosy stanęłyby na głowie jak żyto, wtedy bowiem fantazja brała walny udział w naszych sprawach, chociaż jedną peleryną okrywało się w nocy czasem dwóch, a czasem trzech.
A chociaż sprzedawało się wszystko, co tylko można było sprzedać, nie pomnę, aby kto za mojego żywota sprzedał pelerynę. Bo i jakożby żył? Bez domu, bez kołdry, bez poduszki i bez stroju? „Straciłby twarz”, jak Chińczyk, i nie mógłby się ludziom pokazać na oczy. Toteż stała się rzecz sromotna, żeśmy zrzucili pelerynę jak wąż skórę. Wałęsa się po dobrze skrojonym świecie jeszcze kilku takich, co się jej nie wyrzekną aż do śmierci. A śmierć przyjdzie po nich nie w marnej zgrzebnej płachcie, lecz w tej malowniczej pelerynie…
O peleryno!
„Kochanko pierwszych dni!”
Dostojna, z wiatru utkana szato poezji, gronostajowy płaszczu radosnej i dumnej nędzy, wierna przyjaciółko dni upalnych i zimnych nocy, dziurawa delio, opończo dobrych rycerzów i chlamido pogodnych filozofów — bądźże mi pozdrowiona!
Czas — koń apokaliptyczny — pędząc obłąkanie wpadł w tak gęsty las zdarzeń, że przez ich powikłaną gęstwinę zaledwie dostrzec można daleką, daleką smugę spokojnego poranka, co za chwilę przepadnie w ciężkim mroku niepamięci. Dlatego każdy prawie, co chowa w sercu wspomnienia, ogląda się poza siebie coraz częściej i zbiera owe pyłki, więdnące i niknące, aby je ocalić i czasem na nie spojrzeć, kiedy już niczego innego nie będzie na świecie, jeno robot, radio i maszyna. Uśmiech też umrze niedługo. Uśmiechajmy się, bo — Beaumarchais’ego odmieniwszy — „nie wiadomo czy uśmiech potrwa jeszcze trzy tygodnie”…
Uczyńmy wyprawę do Paryża.
W czasach cielęcej mojej młodości nie można było wyzwolić się z terminu na czeladnika w cechu malarskim czy pisarskim, jeśli się nie odbyło wędrówki do stolicy światła i świata. Młodzieniec z artystycznej branży, który nie był w Paryżu, był marnym Turkiem, który nie zwiedził Mekki i nie pił wody ze studni Cem–Cem. Brak mu było tego świetlanego pocałunku, który na czole adepta składał Paryż. Zdawało się, że taki będzie zawsze miał bielmo na oczach. Dlatego najczarniejszą troską skrzydlatego młodziana była ta największa i najcięższa wędrówka nad Sekwanę i dlatego nawet nędza, dziurawa i odarta, ulegając temu złotemu przesądowi, zabierała tobołek, do tobołka nadzieje i zielone entuzjazmy i szła głodować— do miasta największego bogactwa i najprzeraźliwszej nędzy. O tym bogactwie wiedziało się z romansów, o nędzy zaś z doświadczenia.
Jak chłop, co dąży do Ameryki po bogactwo, dowiaduje się zbyt późno, że woda w oceanie ma posmak słonych łez, tak samo skrzydlaty młodzieniec dowiadywał się w Paryżu, nasłonecznionym i rozśpiewanym, że głód jest tak samo nielitościwy, jak na krakowskim poddaszu czy lwowskim zaułku. Choćby jednak miał umierać sto razy i tysiąc razy spać pod arkadą mostu, nie powracał. Paryż dlatego jest takim miastem straszliwym, że wyjechać stamtąd nie można. Przeklina się je i uwielbia — nienawidzi i kocha do szaleństwa. Tuli się do jego murów, choć są zimne i kamienne. Ma w sobie niepokonany urok cudownej, ślicznej czarownicy. Młode oczy, oszołomione i zasypane złotym pyłem zachwytu, nie mogły się oderwać od jej widoku i obmywały się często łzami.
Był tam wśród nas jeden taki, co przyleciał na młodych skrzydłach i miał przebyć w Paryżu dwa tygodnie, licząc po trzy franki dzień, gdyż więcej nie posiadał. Mija równo lat czterdzieści, a on tam jeszcze siedzi i za lat pięćdziesiąt tam mu urządzą pogrzeb szesnastej klasy. Nawet Hamsun, który widział taki głód, jakiego nie widział nikt na świecie, zdumiałby się na widok tych głodów, które szarpały tego człowieka w początkach jego pobytu. A jednak nie wyjechał.
Teraz to już wszystko fraszka. Nikt tak lekkomyślnie nie jeździ i nikt nie jest taki romantycznie niemądry, aby głodować dla chimery. Kiedyś za naszych czasów było więcej przeraźliwie ambitnych obłąkańców, bladych, rozczochranych straceńców, nieutrudzonych wędrowców, śmiesznych i zadzierżystych, którym się zdawało, że sztuka mieszka tylko w Paryżu, a nie w każdym, najbardziej zapomnianym zakątku świata. Takie było hasło i taki „zew”. Trzeba było słuchać i rwać z kopyta do tego boskiego Paryża, aby się potem nosić bardzo górnie.
Jednych ten Paryż napełniał światłem i rozszerzał im oczy, a drugich tłamsił, paczył, wykrzywiał i czynił z nich dziwolągi; jechał mądry chłopczyna, a wracał geniusz, tylko cokolwiek kretyn. Siedział, mandryl jeden, przez dwa lata w Paryżu, grał w bilard i raz jeden był w Luwrze, bo deszcz padał i trzeba było gdzieś się przed nim schronić. Takich było tysiące. Francuz, słaby geograf, zwał takich Polaków: „Rosjanami, co nie mają pieniędzy”. Każda nacja miała takich swoich przedstawicieli, zaludniających Montparnasse i napełniających dzielnice rozgwarem najrozmaitszych języków, skąd pochodzi opowieść, że kiedy jakiś nieopatrzny Francuz sprowadził się do niej, powiesił się po tygodniu z tęsknoty za Francją.
Były jednak inne mnogie tysiące takich, co chcieli wypić kastalskie źródło do cna, co pili zachłannie słońce tego Heliopolisu, wypatrywali oczy aż do bólu, nasłuchiwali każdego jego jęku lub krzyku radości. Tacy chodzili jak somnambulicy, jak odurzeni, w ciągłym zachwycie, co nie zważa na głód i udrękę. Wiele było tego głodu, cokolwiek za wiele. Ziomkowie w ojczystej ziemi radzi, że artystyczny narwaniec znikł im z oczu, nie odpowiadali zwykle na listy, wołające krwawym głosem, a ponieważ narwaniec nie miał swego conta w Banku Francuskim, dość jadowite nastawały czasy. Lekkomyślność siwiała z rozpaczy i Sekwana wzbierała czasem od łez polskiej cyganerii. Taka jednak była tajemnica ówczesnego Paryża, że rozpacz nie trwała zbyt długo i była jakaś lżejsza do zniesienia.
Cygan–poeta ratował okruszyną chleba cygana–malarza i odwrotnie. Ośmielam się twierdzić, że nigdy nie było serc czulszych jak wśród cyganów. (Ponieważ teraz już ich nie ma w ogóle, więc owe serduszka zwiędły i można je sprzedać na szmelc. Ja mówię o dawnych czasach). — Kto miał izdebkę na mansardzie ósmego piętra, tuż obok księżyca, w którym czasem ukazuje się słodkie widmo Mimi Pinson, ten miał równocześnie dom zajezdny dla bezdomnych przyjaciół, dobrych mołojców, wesołych mołojców, strasznie biednych mołojców. Cudowny Murger uśmiechał się w grobie widząc, że nic się nie zmieniło od jego czasów, przeplatanych słońcem, śmiechem i śmiercią. Dobrze było „pod dachami Paryża”. Ten Rene Clair, co w swoich filmach umie jeszcze dostrzec nad złotym zgiełkiem Paryża te podniebne śliczności, głodne i uśmiechnięte, jest Murgerem filmu i ma najmądrzejsze w Paryżu spojrzenie. Słodka dziewczyna, Anabella, jest tego podniebnego królestwa królową, której tron stoi na strychu.
„Życie paryskie!” Boże miły… W operetce oznacza ono szampan, ostrygi, kankana, miłość i wesołe awantury. U nas oznaczało ono krótko: wesołą nędzę. Nie oddałby jej jednak oszołomiony młodzian ówczesny za najtlustszy dobrobyt i za wszystkie skarby świata, choćby warte były razem tysiąc franków, przeraźliwą wonczas cyfrę, którą operował jedynie Flamarion w paryskim obserwatorium. Tysiąc franków, tak czy owak, wzięliby diabłowie i kupcy jako diabłowie zachłanni, a z tych biednych dni, złoconych cudownymi zachodami słońca, z tych szczęśliwych dni wolności, wolności rozśpiewanej i szerokiej, ulepił człowiek niejedną książczynę i ma w skrzyni zapas wspomnień rzewnych i pięknych.
Czasem, kiedy się zejdą stare z owych czasów „paryżany”, siadamy oklep na wspomnieniu i prędzej, niżby zdążyła iskra elektryczna, jesteśmy już w jakimś naszym paryskim zaułku. Jeden jest ambasadorem, jeden rektorem akademii muzycznej, drugi rektorem akademii malarskiej, ten sławnym dziennikarzem, ten skrzypkiem rozgłośnym, ten pisze mizerne książki (to ja!) — tamten rzeźbiarzem niezwykłej miary, A wtedy? Łapserdaki od siedmiu boleści i z siódmego piętra, chłopaki wesołe, rozigrane, zapalczywe, rozgorzałe, głodne, śmieszne, malujące zachłannie, grające na gęślikach, piszące z pasją i głupio. Bracia — więcej niż bracia rodzeni. Przyjaciele — lepsi od Kastora i Polluksa. Wspólny jedliśmy chleb i to samo kwaśne piliśmy wino. Zegnani przez paryskie opętanie ze wszystkich stron ojczystej ziemi, bezportkie Gaskończyki, związani byliśmy dolą i niedolą i nie można było „na oko” odróżnić naszych serc, tak jedno do drugiego było cudownie podobne i rytm ich był taki sam: nagły, szybki, popędliwy, niespokojny. Cóż mogła zrobić tępa, głupawa bieda z takimi, którzy śmieli jej się prosto w nos? Trzeba zaś dodać, że bywaliśmy bardzo dowcipni; nic bowiem tak nie zaostrza dowcipu, jak racjonalna dieta. Chytre eskulapy od nas nauczyły się systemu leczenia głodem zbolałych ciał i zatłuszczonych dusz. My nie umieliśmy wykorzystać doskonałego wynalazku, na którym inni robią majątek. Za to wesołość nasza była szeroka, czasem bowiem cala dzielnica za naszą mizerna sprawą dostawała szału i małego kręćka.
Umiejętność bytowania doprowadziliśmy do mistrzostwa, które mogło zdumieć nawet przemyślnych Francuzów. Wszystkie paryskie lombardy znały nasz wspólny skarb, dość parszywą, prawie srebrną papierośnicę, która robiła takie błyskotliwe miny, jak gdyby uczyniona była naprawdę z cennego metalu. Kiedy urzędnik w lombardzie był w dobrym humorze, dawał za nią pięć franków, złośliwiec rzucał najpierw złe spojrzenie, a potem rzucał papierośnicę z powrotem. Umieliśmy jednak gadać wesoło nawet z tymi ludźmi, co słuchali tylko narzekań i płaczów i nie mogli się wzruszać. Na rue de Rennes był taki jeden urzędnik (oby miał pociechę z dzieci!), co za tę głupią papierośnicę dawał dwadzieścia franków. Ten człowiek miał do nas słabość. Za to ma do dzisiaj zapewne tę papierośnicę, bo tylko wariat z dziada pradziada dałby za nią dziesięć franków.
Raz jeden było bardzo źle. Papierośnica była w zastawie, marzec był kaprawy, deszczowy i zimny. Jedynym ciepłym stworzeniem, które nam okazywało współczucie, był żelazny piecyk, dostawiony do paryskiego kominka, odznaczającego się tym, że ciepło z niego wychodzi, a za to wchodzi wiatr. Paliło się w tym piecyku, więc huczał i tym huczeniem zwrócił naszą uwagę. I sprzedaliśmy piec, żywy, gadający, jeszcze ciepły piec! Do dziś nie mogę zapomnieć jego spojrzenia przez małe okienko z miki, tego serdecznego jęku, z jakim zagasnął. Mam wrażenie, żeśmy sprzedali szczebiocące dziecko. Biedny piec… Ugolino pożarł dzieci, aby im zachować ojca. Ucałowałbym go dzisiaj, gdybym wiedział, gdzie się podziewa. (Nie Ugolina, lecz piec). — Twórca baletu Świtezianka znał go dobrze, bo go kupował i targował przez trzy godziny.
Trudno. Twarda konieczność. Uczyła nas ona w najbogatszym mieście najrozmaitszych sztuk, przemyślnych i roztropnych. Był wśród nas zacny malarz, morowe chłopisko, któremu zdarzyła się niebywała gratka, dnia jednego bowiem wieść poszła po Montparnassie, że malarz otrzymał od krewnych w kraju wspaniały dar: sukno na ubranie. Malarz chodził dumny, z pyskiem wypiętym pod słońce, i poszedł na bulwary, aby rozpychać się łokciami. Niech burżuje wiedzą, że on będzie miał nowe ubranie.
Doskonale! Sukno spadło z nieba, tylko krawiec nie mógł stamtąd spaść. Krawcy, chytry naród, ubrdali sobie, że trzeba im płacić za uszycie ubrania. Malarz był lekkomyślny, ale nie do tego stopnia, aby uwierzyć, że znajdzie choćby dziesięć franków. Cóż tedy czyni? Czyni roztropnie. Zdejmuje z siebie stare obleczenie, pruje je brzytwą i wedle tych części składowych kraje sam. Potem przez trzy tygodnie szył nowe ubranie. Przynosiliśmy mu jadło i wodę, a on szyi i szył ku podziwowi całego narodu i wreszcie uszył. Mamma mia! Najniezgrabniejszy kapucyn w swoim habicie wyglądał jak chevalier d’Orsay wobec tego eleganta. Spodnie zaczynały się od szyi, a w rękawie zmieściłby się cały malarz. Marynarka nie miała guzików, bo nie wystarczyło. Ale na Polach Elizejskich nie było dumniejszego dandy. Geniusz stroił szatę, nie szata geniusza, tak jak być powinno.
Praktykowanie w najwyższej szkole sztuki nie uwalniało od doraźnej praktyki na terenie gospodarstwa domowego. Na dobrą sprawę mógłbym dzisiaj udzielać porad, jak urządzać tanie obiady za ówczesnego franka, „zdrowe i pożywne”, choć nie na prawdziwym maśle domowym, albo wykładać niedoświadczonym panienkom sztukę otwierania ostryg i zręcznego wycierania naczyń kuchennych. Zgrabność nasza w tym kierunku była bliska doskonałości. Dla człowieka, który umiał uszyć ubranie, wymycie dwóch talerzy było śmieszną drobnostką, tym bardziej że talerze nie były zbyt sfatygowane. Podstawą pożywienia naszych błogich czasów paryskich były ostrygi portugalskie (dziewięćdziesiąt centimów tuzin, licząc hurtem: żywe i już dogorywające) i mięso końskie. Myślę, że cyganeria paryska przyczyniła się walnie do tego, że dzisiaj Paryż nie ma koni. To my zjadaliśmy je metodycznie, zawzięcie i uparcie. Stare szkapy dostawały obłędu na nasz widok i rżały żałośnie. Funt rumaka pełnej krwi kosztował dwa susy (dlatego mówię z polska „susy”, aby wszystkie terminy przypominały kawalerię). Można się było pożywić i ukoić polska naturę rwącą się do koni. Osioł w kształcie kiełbasy był cokolwiek droższy i dlatego gatunek ten jeszcze ocalał.
Z napojami było łatwiej. Istniał wonczas w Paryżu miły zwyczaj, że do czarnej kawy dodawano odrobinę niby koniaku, nalewanego z butelki, opatrzonej podziałką. Na twarz wolno było wypić niewiele — od kreski do kreski. Życie jednak jest zawsze silniejsze od wykreskowanych przepisów. Nam wolno było chyłkiem ułowić nawet trzy, nawet cztery kreski, jednakże za cenę oportunistyczną, udawaliśmy bowiem, że mamy ten sam punkt widzenia na politykę Clemenceau, co nasz kelner, Paul. Gdyby ten wielki mąż wiedział o tym, gardziłby nami. Ha! Cóż jednak było robić, kiedy kelner Paul był nieubłagany i drapichrust wcale niemały, świetne miał oko i liczył kreski nieomylnie. Oby przez całe życie pił wodę…
Raz późniejszemu księciu poetów po politycznej dyskusji zrobił piekielną awanturę o głupi naparstek tego fałszywego koniaku. Wtedy oburzony książę podjudził nas i przenieśliśmy się z naszej kawiarni do szynku, który się zwał: Pod piękną Polką. Na szyldzie namalowali babę w konfederatce, grubą jak podolski piec, dzierżącą w każdej ręce szklankę z piwem. Śliczna była Polka, niech ją ślimaki zjedzą, bo tara dawali dobre ślimaki z czosnkiem, co było dość korzystne, bo kiedy zjadłeś ich dwa tuziny, najgorszy wróg uciekał od ciebie w stronę przeciwną wiatrowi. Trzeba było prędko wiać od „Pięknej Polki”.
Razem ze złotym zmierzchem, w którym paryskie dachy i cudownie pokraczne kominy wyglądają jak kraj zaczarowany, kończyło się „życie paryskie”, a na poddaszach, w izdebkach, pokręconych jak życie; ciasnych jak trumny i takich szarych, jak głodny dzień, zaczynało się życie zwyczajne. Miasto dudniło gdzieś w oddali i jak nocny upiór dzwoniło łańcuchami, a tu, na wysokościach, w „siódmym niebie”, gdzie zawsze mieszkała poezja i miłość, jakaś polska dusza układała wiersze z tych blasków, które, jak pszczoła, zebrała we dnie na kamiennej łące Paryża, albo snuła melodie z tych głosów, którymi nieustannie śpiewa to miasto straszne i zarazem cudowne, złe i zarazem ukochane, wesołe i smutne zarazem. Włóczykije i lekkomyślni peleryniarze uwielbiali je całą duszą i za radości, i za głody. Który zaś miał głowę otwartą, —fen z niego wywoził wielką zdobycz, kiedy tam, wśród tych francuskich mrówek, pojął, że talent to jest tylko małe ziarenko złote i że trzeba dopiero straszliwym trudem uprawić ziemię, aby z tego ziarenka wyrosło rozszumiałe drzewo. Niejeden to pojął. Wielu jednak żyło lekkomyślnie, jak ów z noweli Daudeta młodzieniec, co miał złoty mózg i wszystko. z niego wygrzebał.
Ale to nie są sprawy do wesołych wspomnień…
Uczeni nie mogą się dotąd zgodzić, w którym z trzech przybytków namiętności temperatura jest wyższa: czy w teatrze, czy w domu obłąkanych, czy redakcji?
Osobistej opinii wyrazić nie mogę, znam bowiem dobrze jedynie teatr i redakcję, lecz do szpitala wariatów, pomimo wybitnych w tym kierunku zdolności, jeszcze nie dojrzałem. Psychiatrzy patrzą na mnie jednak z ciekawym zainteresowaniem i robią miny na temat: „przyjdzie koza do woza!” — Widać z tego, że długoletnie zajmowanie się teatrem i długoletni pobyt w wielu redakcjach tak wybornie przygotowuje do kariery łagodnego melancholika, jak gimnazjum do wyższych studiów uniwersyteckich.
Każdy wie, że teatr jest przybytkiem wytwornych pomyleńców, nie każdy wie, że i w młynie redakcyjnym obiecujący młodzieniec ulega powoli, dzień za dniem, lekkiemu pomieszaniu klepek, wzburzeniu umysłu i zatraca wszelką miarę, wedle której funkcjonuje serce. Łagodny poczciwiec blękitnooki, dobroduszny człowieczek, którego w wielkiej redakcji mianowano łapiduchem, specjalistą od krwi i zbrodni, staje się tygrysem, któremu życie by obrzydło, jeśliby nie miał na codzień ze dwóch nieboszczyków, a na niedzielę ze trzech „sensacyjnie” zakatrupionych. Jego hasłem jest: „Kęsim! Kęsim!” Pachnie zbrodnią jak aktor szminką, malarz farbą, poeta atramentem, a wszyscy razem — wódką.
Na pogrzebach uczciwi ludzie zwykle płaczą, krewni udają przynajmniej, że płaczą; dwóch jest jednak podczas żałosnych i żałobnych ceremonii ludzi prawdziwie zadowolonych i uśmiechniętych: sam nieboszczyk i ten, co będzie dla gazety opisywał pogrzeb. Wesoły szczygieł jest mniej rześki i ruchliwy o poranku niźli znakomity dziennikarz, co się pławi w swoim żywiole. Na znakomitym dziennikarzu nigdy i nic nie uczyni żadnego wrażenia, jego nic nigdy nie zdoła zdumieć. Gdyby się ziemia otwarła i ludzie szaleliby z przerażenia, dziennikarz zajrzałby ciekawie w rozwartą jej paszczę, jak dentysta w rozwartą szeroko ludzką gębę. Tajfun, wojna, trzęsienie ziemi, cholera, burze i pioruny są to w dziennikarskim zawodzie miłe i urocze uśmiechy bujnego życia, z których on zbiera śmietankę i zaprawia nią czarną kawę drukarskiej mazi. Życie nigdy nie jest dość szalone dla szaleńca…
Ze zgrozą myślę o tym, że ja przez trzydzieści prawie lat żyłem w takich zespołach i wedle rozumnej zasady wariatów, wedle której wariat uważa siebie za spokojnego filozofa, a wszystkich innych za wariatów, patrzyłem na moich kolegów z litościwym kiwaniem głowy nie wiedząc o tym, że oni na mój temat też uderzali się znacząco palcem w czoło. Popularniej mówiąc, ja też byłem redaktorem. Stąd pochodzą te siwe pasma w mojej czuprynie, dlatego czasem budzę się w nocy z wielkim krzykiem, bo mi się śni, że mam w brzuchu telefon, a niezmierna gromada nieboszczyków pochyla się nade mną z groźnym pomrukiem: „oddaj duszę!” — Z tego to powodu obchodzę dziennikarski jubileusz.
Jest to okazja wyborna, aby sobie przypomnieć, jak wyglądała dawna redakcja gazety, i opisem jej zdumieć młode dziennikarskie pokolenie wielkich panów, mających na swe usługi ajencje prasowe, linotypy, telefony, radio, telefotosy, rotacyjne maszyny i sto innych oszalałych wynalazków. Tylko siąść i pisać, a potem usmażyć to w roztopionym ołowiu. Nie takie książęce mieliśmy życie, my, stare redakcyjne konie, chodzące przez dzień i noc w skrzypiącym kieracie. Nieprawdaż, siwi koledzy, którzy się nie dziwicie niczemu? Nieprawdaż, stary reporterze, który byś sam wstał z trumny, aby własny opisać pogrzeb?
Za naszych czasów nic się nie działo i trzeba było sprytnie i zgrabnie robić „sensacje”, aby uczciwemu czytelnikowi włosy dębem stanęły na lichej imitacji głowy. Życie lazło w stronę śmierci ślimaczym chodem, w powietrzu nie warczały aeroplany, nie było wojen i nie było trujących gazów. Kiedy się szczęśliwie zjawił Kuba Rozpruwacz, płakaliśmy z zachwytu. Dzisiaj na każdym kolejowym dworcu przechowują walizkę z pokrajaną na kawałki hrabiną. Za naszych czasów, kiedy jeden Turek strzelił spoza drzewa do Bułgara, a potem obaj ze strachu uciekli, to już była wojna. Litery naszej gazety pęczniały z dumy i radości, a krew kapała z jednego Turka przez długie tygodnie. Straszyliśmy zalękły świat i nie pozwalaliśmy usnąć abonentowi gazety. Druty telegraficzne uginały się pod ciężarem potwornych wieści i modliliśmy się, aby jakiś figlarny Albańczyk ukradł kozę zagraniczną i aby z tego zrobiono dyplomatyczne demarche. A dziś?
Za naszych dziennikarskich czasów pisaliśmy wielkie o tym artykuły i kończyliśmy je gromkim okrzykiem: „A cóż na to policja, czy śpi?” — kiedy Icek Mówdomniejeszcze sprzedał śmietanę z utopionym w niej szczurem. Kiedy ktoś złamał sobie gnat albo wybił dwa zęby obywatelskie na śliskiej ulicy, gazeta podnosiła ryk lwi i wzywała do opamiętania prezydenta miasta, dyrektora policji, marszałka galicyjskiego sejmu i wszystkie władze. Artykuły na ten temat zalewano gorzkim oświadczeniem: „Bez komentarzy!” — Zawsze się pisało: „Bez komentarzy” — bo była w tym ironia, krwawa, jak świeża polędwica, i wężowe jady, i żółć, i arszenik, i gorycz, i nieznany jeszcze wówczas gaz łzawiący. Władze drżały, a cesarski namiestnik jęczał i bil głową o ścianę, takiego dostał łupnia. A dziś?
Zdarzały się nam czasem gratki wyborne i na chmurnym niebie szarości codziennego żywota, lepkiego jak klej na muchy, ukazywał się złoty promień słońca: włamanie… O radości! Życie stało się nagłe piękne, wreszcie było o czym pisać. Gdyby nie obawa o zegarek, reporter byłby uściskał miłego złodziejaszka. Dziennikarz cieszył się, cieszył się prokurator, wszyscy się cieszyli. A dziś?
Szczytem szczęścia były zdarzenia purpurowe jak kwiat, kiedy w grę wchodziła zbrodnicza miłość, kiedy się zdarzyło, że diabeł z nudów zapalił w jakimś starym babskim piecu i baba, porzuciwszy małżonka, dyrektora banku, prawnie jej poślubionego, uciekła w szale i w kaszmirskim szalu z kasjerem banku. Ów dowcipny kasjer pozostawiał zwykle romantycznego mastodonta w pierwszym gorszym mieście, a sam wiał do wolnej Ameryki. Wtedy pisaliśmy płynną purpurą, czerwonym atramentem, każde słowo było okrzykiem, wykrzykniki wyrastały jak cyprysy po każdym zdaniu, rozdzieraliśmy symboliczne szaty nad upadkiem moralności i przekleństwem miłości, płakaliśmy łzami wielkości gołębich jaj nad opętaniem matrony, co niepomna swoich lat czterdziestu, rwie z kopyta na zatracenie ciała i duszy. O tempora, o mores! Czy mojego kolegę z roku 1939 zainteresuje ucieczka siedemdziesięcioletniej hetery z jakimś Valentinem?
Straszne czasy! Martwe Morze życia stało się oceanem: wyginęły sardynki — zostały same rekiny. Już bym nie potrafił być dziennikarzem w dzisiejszych czasach. Bojałbym się grozy tego świata i straszliwego jego obłędu. Świat „wyszedł z formy” i tak napęczniał, jak anakonda, co połknęła (czy też „połknął”) — całego konia. W trzywierszowej notatce dzisiaj jest więcej krwi, łez i nieszczęścia, niż w całej naszej gazecie było tego przez miesiąc. Dlatego wyrobili się jak w medycynie, w której też namnożyło się chorób, doskonali specjaliści. Jak w szpitalu wariatów jeden udaje króla, drugi hrabiego, trzeci geniusza, a inny świętego, jak w teatrze istnieje amant, komik, rezoner i czarny charakter, co zawsze wchodzi na scenę z wykrzywionym zbrodniczo pyskiem, a za nim idzie nieszczęście i śmierć, tak w dzisiejszej redakcji jest zawodowiec od polityki, od giełdy, od teatru, od dowcipów, od krwi i od innych siedemdziesięciu plag egipskich. Jest specjalista od wesel i pogrzebów, od rubryki „przyjechali” i od rubryki „odjechali”, czyli „umarli”.
Za naszych czasów nie było takich wybornych speców; dziennikarz był encyklopedią, polihistorem, politykiem, felietonistą i umiał, szelma, przepowiadać pogodę lepiej od Pima, orientował się bowiem wedle „darcia w nogach”. Każdy zresztą miał jakąś zreumatyzowaną babkę, która mu nieomylnie podpowiadała. Radio czasem łże, babka nie łgała nigdy. My umieliśmy wszystko i nie tylko wierzyliśmy w to sami, najśmieszniejsze jest to, że wierzyli w to łagodni nasi czytelnicy. Błogosławione to były czasy, kiedy niewzruszoną prawdą było to, co „stało” w gazecie; gazeta była zatłuszczoną brodą Proroka, na którą przysięga prawowierny Islamiec. „Gazeta wszystko wie!” — to było przekonanie nieszczęsnych abonentów.
Raz mój jeden kolega, wyborny chłop, nie mając żadnej „sensacji” do porannego numeru, napisał, łajdak jeden, że w Ameryce zapaliła się wielkim pożarem… kopalnia brązu. Jak Pana Boga kocham, tak napisał! I, o dziwo! Nikt nigdy nie słyszał, że się brąz kopie, a sto tysięcy ludzi przeczytało to i miało do siebie żal głuchy, że byli dotąd takimi kretynami. Trzeba tylko umieć napisać: z wiarą, z przekonaniem i ze zwycięską odwagą. Stary dziennikarz z naszych czasów, nagle w nocy zbudzony, mógł od razu napisać wszystko o wszystkim. Pan Bóg zakrywał ręką twarzy gwiazdy bladły, ziemia jęczała z rozpaczy i ze zdumienia, a ludzie czytali i wierzyli. Błogosławieni, którzy wierzą w to, co napisze taki Zagłoba.
Aleśmy łgali, ha! Aż miło wspomnieć… Ja raz wymyśliłem potworną bujdę do wielkanocnego numeru gazety, że Beduini malują podczas świąt wielkanocnych strusie jajka, jako pisanki, co świadczy o tym, że się wśród nich tuła kult chrześcijański. Redaktor mnie nie zastrzelił, bo uwierzył, czytelnicy dowiedzieli się o tym z miłym zdumieniem. Na czytelników zresztą mało liczyłem, bo w okresie świąt prawie wszyscy byli zalani. Ale tę ponurą, łajdacką, oszalałą wiadomość przedrukowały inne pisma, a po roku ukradła z innej gazety notatkę tę… moja własna gazeta, w której przeczytałem ją z okrzykiem przerażenia. Na moje dobro muszę wyznać, że zaraz poszedłem do spowiedzi. Wątpię jednak, aby mi niebo przebaczyło wszystkie zbrodnie; trzeba by morza dobroci, oceanu dobroci. Zawodowy, dyplomowany wariat, taki ze złotym medalem, nie mógłby wymyśleć w ciągu całej swojej kariery drobnej części tych łajdactw koszmarnych, które ja wymyśliłem po pięć groszy od wiersza. Na dobrą sprawę czytelnicy powinni byli zastrzelić mnie z miejsca.
W młodych latach, kiedy zajmowałem się dziennikarstwem, pisałem wszystko; pisałem przeto: felietony, wiersze uroczyste, krytyki teatralne, opisywałem pogrzeby i pożary, „robiłem” kronikę miejską, odbierałem telefony; bardzo się to podobało krwiopijcy redaktorowi, który mi doda! jeszcze jeden dział: giełdę.
Był to jeden z najlepszych pomysłów w historii dziennikarstwa. Kazano mi skontrolować codziennie około trzydziestu pozycji giełdowych i zanotować wahania kursów wedle wiedeńskiego pisma. Bardzo proszę… Pięknie to czyniłem przez pierwszy tydzień; poczułem jednak, że mój wolny duch w wyświechtanych porciętach po świecie chodzący i nie posiadający najmniejszej akcji giełdowej, zaczyna się buntować. Postanowiłem tedy urządzić małe trzęsienie giełdy. Nie zwracając uwagi na to, co drobiazgowo notuje niemieckie pismo, nadałem akcjom bieg według własnego uznania. Akcje kolejowe zrujnowałem i obniżyłem o pięćset koron na sztuce, sympatyczne jednak sole potasowe podniosłem ze stu koron do trzech tysięcy pięciuset. Niech się jakiś biedak pożywi! Niektórych nie ruszałem, więc tkwiły bez ruchu jak paralityk, niektórym jednak kazałem skakać pod niebo, aby je nazajutrz stracić w piekielne czeluście.
Nowy Jork zadrżał. Giełda londyńska przykładała sobie lód do głowy. Berlin przecierał oczy, a Paryż mdlał ze zdumienia i rozpaczy. Najśmieszniejsze zaś było to, że nikt tego nie zauważył loco Lwów. Tacy tam mieszkali bogaci ludzie i tyle posiadali akcji! Dopiero jakiś ciekawy czarny giełdziarz — oby mu broda wyliniała — narobił rejwachu i redaktor cisnął we mnie ogromnym kałamarzem. Tego samego dnia odebrano mi „giełdę”. Dział ten stał się z powrotem nudny i nieciekawy; akcje ledwie się ruszały jak ślimaki, podczas gdy „moje” akcje szalały, tańczyły jak pchły. Nikt szkody nie poniósł, a polityce ekonomicznej ukazałem nowe, jasne horyzonty, nauczyłem ją fantazji i tańczenia mazura. Dzisiaj już nikt tego nie potrafi! Do redakcji przynoszą giełdową cedułę, dokładną i nieomylną, szarą i nudną.
Z tego widać, jak wspaniałe i szerokie były nasze zamiłowania, chociaż i w owych czasach był w redakcji jeden specjalista, niezastąpiony fachowiec: ten, co odbierał telefon z Wiednia. Nie było to takie łatwe. Telefon był ogromną skrzynią, która huczała, dudniła, gwizdała, wydawała ryki, śmiała się diabelskim śmiechem i której wciąż burczało w brzuchu. Pot ściekał po głowie człowieka, który walczył z tym harkoczącym bykiem. Musiał to być specjalista, obdarzony lwim głosem, który się darł jak opętany, a czasem tłukł ręką w drewniane pudło, aby wypuściło z siebie wielkie słowo. Urząd ten w najbardziej narodowej redakcji pełnił Żyd, bo katolik byłby na nic do takiego interesu, a to z tego powodu, że u drugiego końca sznurka, we Wiedniu, też wisiał Żyd. Razem musieli się jakoś dogadać wiedeńsko—galicyjskim językiem. Zresztą, kiedy ten we Lwowie pytał: „Koło Polskie co jest, co?” — tamten we Wiedniu odpowiadał: „Nu!” — i obaj wiedzieli, co wiedzieli. Katolik byłby gadał przez dwie godziny i niczego by się nie dowiedział.
Głównym współpracownikiem w dawnej redakcji była fantazja. Musieliśmy zrobić na miejscu „własną korespondencję” z Chin, z Tybetu i z wysp Salomona. Czasem ludzie płakali, kiedy korespondent był rzewny, czasem chwytała ich groza, kiedy łajdak uśmiercał głodową śmiercią dziesięć milionów Kitajców. Nieszkodliwe były to igraszki. Inne rzeczy pisane były ze świetną powagą, uczciwie i sprawiedliwie. Felietony były piękne, a poezje kwitły jak sad na wiosnę. Krytyki teatralne pisane były tak górnie, że biedny czytelnik nigdy nie wiedział, czy sztuka jest dobra, czy pod zdechłym psem; ludzie z owych czasów byli tak naiwni, że wierzyli nawet krytykom teatralnym. Dzisiaj zmądrzeli.
Jedno było za naszych czasów bezsprzecznie piękne i jasne: słowo. Staraliśmy się pisać tak czystym językiem, że mowa polska uśmiechała się do nas z zadowoleniem pięknej kobiety, która wie, że całym sercem jest kochana. W polemice walczyliśmy na szpady kłaniając się sobie jak królewscy muszkieterowie przed pojedynkiem.
A redakcja była jedną rodziną, wielce w sobie rozmiłowaną. Jeden drugiemu bez namysłu podpisywał weksle, które w banku przyjmowano z wielkim namysłem. Referent od paradnych pogrzebów chętnie pożyczał fraka koledze, co szedł urzędowo na bal, aby opisywać tualety damskie, bo taki był zwyczaj; za to referent od balów, jeśli zwędził na nim pieczoną pulardę, oddawał kuper i nogi właścicielowi fraka. Tak bardzo kochaliśmy się wtedy!… Łączyła nas miłość i wspólny wróg. Tym strasznym wrogiem, zwalczanym podstępnie i jawnie, był nieszczęsny człowiek–kasa: dyrektor administracji, pan honorariów i zaliczek. Łatwiej można by wycyganić łup od tygrysa lub krokodyla, trumnę od nieboszczyka niż od tego człowieka parę groszy. Łatwiej można było wzruszyć omszały kamień. Szkot jest lekkomyślnym rozrzutnikiem wobec tej żyjącej kasy. Ten jeden się nie zmienił i do dzisiaj jest taki sam.
Ale i jego wspomnijmy z miłością…
Uśmiechnijmy się do niego i do owych czasów, kiedy to nie było radia, telefonów, ajencji prasowych, gotowych komunikatów i giełdowych cedułek. Piękne to były czasy! Chodziły bez portek, ale miały fantazję, rozmach i dowcip. A ci ludzie, wiecznie się spieszący, piszący szybko, wszystko umiejący, kochali z całej duszy zawód swój, zawody swoje i klęski. Dlaczego patrząc poza siebie, mają zamglony wzrok. Takie stare konie, a tulą się do wspomnienia jak do lubej kochanki… Dajcie pokój, panowie… To już stare pudło…
Powiada bystry pewien Chińczyk — po chińsku oczywiście — że skoro bardzo utrudzony listonosz ma wolny dzień, udaje się na długą pieszą przechadzkę. Ten listonosz, który przynosi listy do wielkiej redakcji, musi wedle dziwacznego tego prawa urządzać każdej niedzieli maratońskie biegi. Nie gorszy jest jednak i „listonosz przyboczny” każdego niemal z literatów.
Literaci otrzymują ogromną ilość listów, zgoła zaś niepoliczone ci z nich, którzy poza pisaniem książek stale pisują w gazetach na siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt tematów. Na takich wali się potop. Spod sterty papieru widać jedynie demonicznie genialną głowę człowieka, chwytającego łapczywie powietrze jak karp in extremis.
Raz jeden się zdarzyło, że z tysiąca takich listów wszystkie równocześnie gadały o pieniądzach: kiedy Reymont dostał nagrodę Nobla. Ktokolwiek umiał pisać, pisał wtedy do noblisty, aby był „nobel” i z serdeczną ochotą podzielił się z bliźnimi złotem, które — jak to z czytanek szkolnych wiadomo — wcale — szczęścia nie daje. Inni wieszczowie bardzo rzadko otrzymują listy namawiające ich do podziału dóbr doczesnych. Szanowni korespondenci znają na szczęście jadowitą cytatę ze Słowackiego: „Kto tam odejmie co, ten będzie mądry!” — Zdarzają się jednak i takie epistoły do chudopachołków, zdarzają… Wtedy dobrotliwy polski pisarz wyjmuje skwapliwie książeczkę czekową i przez umyślnego gońca posyła bratu rodakowi czek (w funtach angielskich) i wiązankę róż.
O czymże to piszą mili ludzie do swoich śpiewaków?
Czasem dzielny rymopis może o sobie rzec zuchwale, jak Gösta Berling, i że jest: „panem tysiąca pocałunków i trzynastu tysięcy listów miłosnych”. Eheu! Zdarza się to jeszcze jedynie promienistym młodzianom, co mają włosy faliste jak ogon natolskiej klaczy, jakąś potworną ilość śnieżystych zębów i aksamitne spojrzenie. Mało takich niezrównanych Apollinów znam wśród piszącej braci. Więcej wśród nich jest takich, co już tylko „sercem gryzą”, zęby posiawszy po świecie, a uwłosienia nie starczyłoby na pędzelek. Zresztą od Tetmajerowskiej epoki, pięknie rozmarzonej i mierzącej czas nie godzinami, lecz rytmem wiersza, wiele różanej upłynęło wody. Wtedy było ładniej, bardziej niebiesko i kwieciście. Dzisiaj byczy filmowy amant wygnał wieszcza z rajskiego ogrodu. Nikt się przeto, ukoiwszy rozżalone serce, nie upomina o „trzynaście tysięcy listów miłosnych”. Powiedziałby Zagłoba: „Jechał je sęk!”
Wcale inaczej wygląda literacka korespondencja. Można ja podzielić na „białą” i „czarną” albo na taka, co jeszcze jest pisana łabędzim piórem i niebieskim atramentem, i taka, co jest ryta zardzewiałym gwoździem, pisana arszenikiem, żółcią, smarem i smołą. Wiem od innych skrybentów wspaniałego autoramentu i wiem od siebie, mizernego pisarzyny, że rodacy nierzadko w najtkliwszej z pisarzami żyją zażyłości. Wdzięcznym sercem o tym wspominam… Jest to piękny i uroczysty zwyczaj łamania się z kimś dobrym słowem. List przyjazny, lotny, radośnie zdyszany, pomazany ślicznym uśmiechem, jak złotym miodem lejącym się ze słońca, witany jest w pisarskim zaciszu jak ptak, co na wiosnę z daleka przylata.
„Literata” udaje zazwyczaj, że ma gradowe chmury na czole i śpiące w oczach pioruny. To do fotografii. „Po cywilnemu” jest to człowiek prosty, chory na przerost serca, a na pieszczotliwe i miękkie słowo tak łakomy, jak chłopię na słodycze, więc list od czytelnika, złotym piórem złociście pisany, czyta skwapliwie. Jest wtedy dumny i naprawdę szczęśliwy, że ktoś jego książkę gorąco przytulił do piersi. Za tę miłość w książce następnej zapłaci… Pismaki to rzewny naród i wdzięczny.
Nie dlatego, by mówić o sobie — broń Panie Boże! — istnieją bowiem tematy bardziej niż ja urocze, lecz by w jakiś sposób widomy uwielbić i ramieniem ogarnąć tych, co wiedzą, ile potu i trudu, ile zrozpaczonego czasem wysiłku i dręczącej trwogi tkwi w najlichszej nawet książczynie, opowiem o kilku listach, wyjętych z mojej skrzynki. Klnę się na uczciwe ludzkie serce, że żadnych nie ma w tym łgarstw ani zmyślań. To nie nowela ani wesoła powiastka, lecz jakby kartka wyjęta z pamiętnika. Nie posiadam zresztą dość wyobraźni, aby wymyślić coś takiego, co zdoła z siebie wysnuć jedynie dusza zgrzebna, bezgrzeszna i taka czysta, jak niebo o poranku. A ja, jak każdy pisarz, mam zasuszone takie listy–arcydzieła.
Do mnie, mizeraka, najczęściej piszą dzieci. Czasem piszą do mnie całe gromadki, zbiorowo, potężne epistoły. Wtedy odnoszę wrażenie, że to rozćwierkane wróble pukają do moich okien. O czym pisze Młoda Polska? A któż by zdołał o tym opowiedzieć? O wszystkim i o jeszcze kilku sprawach. Zawsze proszą o jakieś nowe bzdurstwo rymowane i kolorowe, o jakąś nową książeczkę „do pęknięcia ze śmiechu”, ale że wyborna do pogadania zdarza się okazja, więc wiem od razu, który berbeć ma psa, a który kota, kto komu uczynił „pakość” i nabił guza, co się właśnie wyprawia w szkole, albo niesłychaną w stu egzemplarzach otrzymuję wiadomość, kiedy rozpoczynają się święta.
Wiem o wszystkim, co się odbywa w zaczarowanym dziecięcym świecie, bo przede mną nie ma tajemnic. Ja jestem „swój”, ananas z tego samego ogrodu. To najwspanialsi korespondenci — te śmieszne kreatury. Strasznie lubią pisać i przysyłać fotografie, oczywiście na zamianę. Posiadam niebywały zbiór ślicznych gęb z psami, kotami, konikami i królikami.
A starsi przedziwne piszą lista. Nieraz — znowu rękę do przysięgi podniosłem! — czyta się je zamglonym spojrzeniem. Piszą nędze, biedy, smutki, melancholie, gorycze, zgryzoty i zmartwienia. Nigdy niczego nie chcą i nie żądają niczego. Dziękują tylko za jakąś okruszynę uśmiechu, za złocony promyczek nadziei, za najmizerniejsze słowo pociechy. Czasem poznać można, że piszącemu biedactwu trudno było zdobyć znaczek pocztowy, ale pisze i nie podpisuje się, bo i po co? Idzie o to, by człowiek pogadał z człowiekiem. Serca nie mają imion. Oto jest triumf największy choćby mizernego pisarzyny. Jakieś w jego sercu wygrzebane z trudem słowo dotarło do cudzej duszy ukoiło ją, uciszyło, miękko położyło ręce na miejscu obolałym. Wtedy sobie myślę, że pisarz i lekarz — to jedno, że książka najbiedniejsza nawet, książka najcichsza, jest istotą posiadającą tajemnicze siły. Może pustoszyć serce albo je napełniać dobroczynnym, uzdrawiającym wzruszeniem jak świeżą krwią. Trzeba przeto, aby była czysta, niczym nie zarażona.
Mam ja taki jeden list, na który spoglądam z dławieniem w gardle. Napisała go jakaś szwaczka pismem inteligentnym i pewnym. Powiada tak: „…chce okazać mi wdzięczność, bo ją pocieszyłem, bardzo zgryzioną w czarnych jej godzinach. Jest bardzo biedna. Na kwiaty się nie zdobędzie. Czy może jednak bez żadnej zapłaty naprawić mi bieliznę? Uczyni to z radosną skwapliwością…” Aby ukryć przed samym sobą wzruszenie po przeczytaniu tego listu, usiłowałem zaśpiewać arię z Cyganerii: „O słodkie ręce, słodkie i niewinne” — ręce pokłute igłą, znużone, drżące i czasem bezsilne.
Gdybym na taki temat napisał nowelę, rzekłby krytyk: „Nudny pan jesteś ze swoją sentymentalną łezką!” — Pewnie, pewnie… Ale pan krytyk nie dostał nigdy takiego listu od biednej szwaczki, która jak gdyby wyszła z książki cudownego Prusa, przeto najprawdziwszego tego zdarzenia w ostrym rozumie nie pojmie. Ale i z tej staruszki, co też list do mnie napisała, rozsądny człowiek będzie się natrząsał, i z niej, i ze mnie, bo ja ten list czytałem wniebowzięty. Starowinka, wiedząc skądciś, że często przebywam w Zakopanem, wykoncypowała sobie, że mnie gnębi gruźlica, przeto czym prędzej na ośmiu stronicach wypisała mi niezawodną receptę. Trzeba czynić jakieś niezmiernie wymyślne hokus–pokus i dziwne ingrediencje przykładać do piersi. Chciałbym dla tej starowinki napisać książkę, co przyłożona do jej serca, dałaby mu siły na sto siedem lat. Z takich listów można się dowiedzieć radosnej nowiny, że na tym mniej złym, a więcej nieszczęśliwym świecie tuła się gdzieś po zakamarkach wiele, wiele dobrych ludzi.
Przejrzyjmy jednak te listy nie tak jasne i świecące w ciemności, lecz nieco mroczne i kolące. Jest ich równo tyle może, co tamtych. Zbyt dobrze byłoby na świecie… Zbyt idyllicznie. Nie samą rzewnością żyje człowiek ani też samym słodkim chlebem. Czasem trzeba zjeść i zakalec.
Najliczniejszy jest dział listów napastliwych. Epistoły, nastroszone jak jeże, są zazwyczaj echem pisania w gazecie. Najniewinniejszy żart wywraca z kimś wątrobę. Potomkowie Lecha nie mają poczucia humoru, nie chcą się uśmiechać, nie chcą uznać za prawdę wybornej recepty O.Wilde’a, że: „Zbyt ważną rzeczą jest życie, aby o nim mówić poważnie”. Wszystko biorą dosłownie, nie umieją przewiercić spojrzeniem czarności chmury, za którą kwitnie słońce. Wszystko ma pływać w brunatnym sosie. Polak ma być smutny, mieć owiązane kraciastą chustą zęby i wyć unisono. Napisz takiemu chmurnemu Sarmacie lekko i skrzydlato, a ten cię kłonicą przez łeb! I zaraz list napisze, lecz nie podpisze się nigdy… Nie z tych powodów, co ludzie dobrzy, lecz by ukryć oblicze zawstydzone i tak nakrapiane gniewem, że pewnie wygląda jak indycze jajo. Stłamsi cię, pisarzu, na amen. Ty do niego z pogodną gębą, a on na ciebie kamieniem z żółci… O proroku Jeremiaszu, ponury piewco boleści! Czego to inni i ja nie nasłuchaliśmy się i za to, i za tamto! Gdyby nie czyste sumienie, powinienem wypić cykutę i „obficie popić wodą” — jak aspirynę.
Liczniejsi od wątrobiarzów są korespondenci uprzejmi, dający wskazówki: co i jak pisać należy. Otrzymuję czasem listy z małych miast, wężowe, chytre listy. „Członek korespondent” szlachetnym, oczywiście! zdjęty oburzeniem, opisuje „straszliwe” skandale, odbywające się w jego rodzonym miasteczku: i o pani doktorowej, i o tym łajdaku wymienionym z nazwiska, co nic nie robi, a żyje, i o bardzo podejrzanym drapichruście, co opętał burmistrza i wodzi go na pasku od spodni. Ja to wszystko mam utłuc w literackim moździerzu — „tak jak to Pan tylko potrafi!” — przyprawić sosem z krwi, podlać żrącym płynem i taki o tym napisać felieton, aby ziemia polska jęknęła. „A całe miasto będzie Panu wdzięczne!”
Pewnie, pewnie… Równie wdzięczna byłaby mi jakaś dama, która na moje ręce wniosła skargę na męża, abym mu przypiekł pięty w felietonie. I jakaś madmusela, co mnie prosi o napisanie listu do jej wuja w Ameryce, aby — pawian złośliwy — przysłał jej dolary, lecz żebym ten list przysłał jej w największej tajemnicy, bo jej rodzina także chce pisać do owego wuja, co popsułoby jej interesy.
Należy mieć wiele pogody umysłu, aby przeczytać listy mroczne. Czasem jednak i mnie pasja chwyta i tak mną targa, jak kundel żydowskim chałatem. Tak, tak… Radosne listy przylatują do pisarza jak białe gołębie. Niech przylatują gromadą, niech przylatują srebrną chmurą. A inne jak wrony. Trudno… Życie nie miałoby uroku, gdyby w nim nie było odmiany. Tylko że mój listonosz ledwie już włóczy nogami. Czarne mroczne listy są niezwykle ciężkie. Jak kamienie.
Wydałem książczynę, która się nazywa Bezgrzeszne lata.
— Czy miał pan kiedy takie lata? pyta mnie w tej chwili czytelnik wesoły.
Postanowiłem jednak w tej chwili nie odpowiadać na zaczepki czytelnika dorosłego i rozmawiać tylko z jego synem, który ma dwanaście lat, i z córką, która ma lat dziesięć, jest to bowiem rozmowa milsza niż rozmowa z człowiekiem uszczypliwym, który pachnie złym cygarem. Proszę więc, by mi nie przeszkadzano zjadliwymi uwagami, bo choć jestem człowiekiem łagodnym i szczególnie dobrym, mam jednak na biurku ciężki brązowy przycisk, a gdyby to było za lekkie, posiadam komplety pism humorystycznych. Z tego jest pewna śmierć.
Wracając do Bezgrzesznych lat, muszę objaśnić, że książeczka ta jest wesołym pamiętnikiem szkolnych czasów i zawiera tak bezcenne ustępy, jak ustęp o Sztuce podpowiadania, bezcenny z tego powodu, że jest to sumiennie opracowany podręcznik do powszechnego użytku młodych urwipołciów. Zapewne ze względu na praktyczność i użyteczność tej książeczki — użyteczność równie wielką, jaką posiada każda książka kucharska pt. Młoda gospodyni albo Jak zjeść smacznie i tanio? — zyskała ona sobie wielkie wzięcie u przemiłych małpoludów, chodzących do szkół.
Uczniaki dzisiejsze, lepiej i rozumniej nauczane niż my kiedyś, radosne chłopaki, grające w piłkę albo konstruujące sobie domowym sposobem radio, pomysłowe, rozgarnięte łby. mogące się cieszyć doskonałymi książkami, chłopaki, nie męczone nauką, lecz zakochane w niej musza jednak korzystać z odwiecznych, nigdy niezmiennych zwyczajów szkoły, tych zwyczajów, które promienieją ukrytym wewnątrz humorem, zawsze wisielczym. Ponieważ moja śmieszna książeczka zatacza się z radości, jak wesoły żak w niedziele, opowiadając o tych boskich kawałach, którymi cieszy się każda szkoła i którymi jak miotła, wypędza ze swoich murów najcięższego wroga młodości nudę, dlatego tak przypadła do smaku miłym zwierzakom w mundurkach i dlatego, wesoło przez nią nastrojeni, ciągną dalej humor jak szewc dratwę. Udaję strasznie, że mnie to martwi, ale jednym okiem śmieję się w stronę, tych wisusów, którzy powagą drukowanego słowa pokrywają swoje buszmeńskie postępki.
Szkoła jest czymś tak cudownym, jest taka radosną, zieloną łąką życia, na której harcują młode, kędzierzawe barany, że nie sposób zbliżać się ku niej bez szerokiego śmiechu. Toteż czytając mizerną moją książczynę. łapie się za głowę ten i ów zacny wychowawca, wołając:
— Co ten znowu narobił?! Co będzie, jak to przeczytają zwariowane żaki, do psich figlów zawsze gotowe?
Panie profesorze! Przysięgam panu, że nic nie będzie. Chłopaki będą się łapać za brzuchy z radości, |a radość jest najsłodszym chlebem młodych lat; kto się raduje, ten się staje lepszy.
W ten sposób pomyślał ten i ów wychowawca, mądry człowiek, i do tego doszło, że sobie teraz po szkołach czytują głośno ustępy z tej książeczki; pan profesor i młode mrówkojady, i gumojady, i kredojady. Heca jest pierwszorzędna, gdyż ja mam w godzinę potem najściślejsze relacje przez telefon. Młody baran w mundurku wie o tym doskonale z książki mojej, że go kocham, mniema więc słusznie, że należy mi donieść, cośmy to… razem, „on i ja”, urządzili za wyborny kawał, a profesor dał się poczciwie podejść.
Przysięgam, że nie zmyślam, a piszę o tym dlatego, bo jest cudownie na świecie, niebo jest błękitne i drzewa zaczynają się zielenić. Należy się cieszyć wszystkim, ja się cieszę tym, co mi żaki wyprawiają.
Co dzień krzyczy do mnie telefon wesołym głosikiem:
— Proszę pana! proszę pana!
— A co tam?
— Tutaj mówi Halszka…
— Bardzo mi przyjemnie… A któż to jest Halszka?
— Ja jestem z czwartej klasy i chcę panu podziękować.
— A za cóż to panna Halszka chce mi podziękować?
— Bo pan jest paradny!
— U nas dziś na lekcję łaciny przynieśli Bezgrzeszne lata!
— Oj! i co?
— I poprosiliśmy profesora, żeby trochę przeczytać.
— I pozwolił?
— Trochę się krzywił, ale pozwolił. I wie pan co?
— Umieram z ciekawości!
— Czytaliśmy całą godzinę! Strasznie, strasznie panu dziękujemy!
Panie profesorze! Wygranej na loterii panu życzę! Doskonale pan zrobił, że się pan śmiał razem ze śliczną Halszką, z Zosiami i Marysiami.
Telefon dzwoni wesoło i śmiesznie:
— Tutaj mówi Leszek!
— A jaki Leszek?
— Leszek! Ja mieszkam na Mokotowskiej.
— Śliczna ulica! Czym mogę służyć Leszkowi?
— Aby było dalej!
— Co ma być dalej?
— To, jak „Jeleń Rączy” ocalił „Krwawego Byka”. Niech pan to prędko napisze, bo ja czekam.
— Za dwa dni będzie napisane!
— Ale czy na pewno?
— Z największą pewnością!
— To ja powiem mamusi, że będzie!
— Powiedz, powiedz, złoty Leszku!
Czy ma kto takiego przyjaciela, jakiego mam ja? A mam takich ogromną ilość, wśród nich zaś ośmioletnie damy, bardzo wytworne i niezbyt skore do pochwał. Każdy ich uśmiech jest dla mnie czymś tak wspaniałym, jak wstążka damy dla zakochanego rycerza.
Forma uznania ze strony tych szlachetnych osób jest pełna powściągliwej wytworności i czasem przybiera formę dyskretnego pocałunku. Zdarzały się jednak akty uznania rzewne lub zgoła bolesne, kiedy dziecięca literatura moja zbłądziła pod ławy szkolne.
Dziecko, żaczek utrapiony, jest czytelnikiem, jakiego nie ma drugiego; czyta miłe bzdury z taką głęboką, kryształową wiara, że chciałoby się, aby każda literka była złotym promykiem albo kropelką rosy. O marzenie!
Napisałem raz w książeczce pt. Bardzo dziwne bajki zwariowaną historię o szewcu Kopytce, który od ciągłego naciągania miał takie ucho, że w nim chował dratwę i smołę, i nożyk, i guziki. Sam się śmiałem z takiego wesołego ucha. Raz jednak było mi wcale smętnie, że mój przyjaciel Kopytko miał walizę zamiast ucha, znalazł się bowiem kilkoletni czytelnik tak sumienny, że postanowił sprawdzić, czy uczciwy człowiek może pomieścić w uchu rozliczne przedmioty, wtykał więc w nie wszystko, co było pod ręką. Wiadomo zaś, że potrzeba małej encyklopedii na wyliczenie podręcznych przedmiotów użytku młodego cielaka. Zrobił sobie z ucha spiżarnię; kilka drobiazgów dało się wyjąć łatwo, ale ziarnko grochu wyjmował już chirurg. I co z takim zrobić? Gdybym był napisał, że sobie szewczyk wyjął lewe oko i ciskał nim za wróblami, byłoby gorzej. Całe szczęście, że mam usposobienie łagodne.
Inna mi się z takim młodym czytelnikiem wydarzyła historia, przysięgam, że autentyczna.
Znajduję w skrzynce lisi. niezbyt kształtnymi pisany kulasami tej treści:
„Kochany panie Poeto!
Ja bardzo przepraszam, ale Tadzik idzie dziś z tatusiem do cyrku, a ja nie. bo nie umiałem historii, to niech pan zrobi, abym ja też poszedł, a ja się nauczę, tylko tatuś się gniewa, a jak pan powie, to się przestanie, i ja bardzo pana proszę.
Jurek S., ulica…”
Boże miły! O, nieszczęśliwy Jureczku! Biedaczek wyobrażał sobie, że niemożliwe jest, aby — gdy ja tego zażądani! — nie zabrali go do cyrku. Nie znałem tego nazwiska ani nigdy nie widziałem tego rozrzewniającego chłopaczka. Sprawa była jednak niemal honorowa — takiej prośbie gentleman odmówić nie może i nie powinien. Poszedłem zrezygnowany do wskazanego w liście domu, aby obronić uciśniona niewinność szlachetnego Jerzyka. Jest na drzwiach tabliczka z takim nazwiskiem. Posyłam bilet, wychodzi jakiś starszy pan, mocno zdziwiony nieoczekiwana literacka wizytą. Dialog jest taki:
— Najmocniej pana przepraszam za najście, ale przychodzę z dziwna prośbą.
— Będę Szczęśliwy, jeśli ją będę mógł spełnić…
Dziękuję z góry; jest to właściwie drobiazg, ale uszczęśliwi jednego uczciwego człowieka. Ależ tym chętniej! O cóż idzie?
— Panie! — mówię uroczyście — syn pański Tadzik idzie dziś z panem do cyrku, a biedny Jurek zostaje za karę w domu!
Gentleman przymyka jedno oko, potem drugie, po czym zaczyna gwałtownie trzeć czoło, jakby sobie chciał przypomnieć, czy gdzie nie słyszał albo nie czytał o tym,, że mnie niedawno odwieźli do Tworek? Jest tak zdumiony, że nie może wydobyć głosu, z czego ja korzystam mówiąc poważnie:
— Nie umiał historii, ale ja panu ręczę, że jutro nad tym posiedzi pilnie i nauczy się doskonale. Niech mi więc pan uczyni tę małą przyjemność i zabierze Jurka dziś .do cyrku!
— Panie! — mówi miły starszy pan — na miłość boską! Skąd pan… W jaki sposób pan się o tym dowiedział?… To niesłychane!
— W zupełnie prosty sposób. Czy rozmawiał pan kiedy z synami o mnie?
— Często. Czytaliśmy razem Bardzo dziwne bajki. Chłopcy moi znają pana z widzenia, gdyż pan mieszka przy sąsiedniej ulicy.
— Oto i cała tajemnica. Proszę, niech pan przeczyta len list…
Starszy pan wziął drżącą ręką list i długo, długo czytał niewiele jego linijek. Twarz mu się rozjaśniła, a rękę podniósł nagle do oczu.
— Złoty chłopiec! — podszepnąłem jego myśli.
— Jureczek mój drogi! — szeptał sobie ojciec. Nagle wrzasnął na cały dom:
— Jurek!
Ostrożnie, badając teren, wsunął się do pokoju śliczny chłopak ze zwariowaną czupryną, którą zapewne przed chwilą darł sobie z rozpaczy. Ujrzawszy mnie, zrobił się purpurowy i najwyraźniej chciał dać drapaka. Zmógł się jednak, zaciął usta rozpaczliwie, szurgnął nogami w ukłonie i czekał straszliwej katastrofy.
— Jureczku! mówił ojciec przedobrym głosem. — Idziemy dziś wszyscy do cyrku. Ten pan jest twoim przyjacielem, poproś go, może pójdzie z nami.
Niebo upadło na zwariowany, złoty łeb Jurka. Nie mógł w pierwszej chwili pojąć wszystkiego, co się stało, po czym jak ryś rzucił mi się na szyję.
Czasem spotykam na ulicy gromadkę urwipołciów w mundurkach, z wrzaskiem wracających ze szkoły. Nagle się robi wśród nich zamieszanie, jeden z nich zrywa czapeczkę z głowy, a inni patrzą z niemym podziwem i z nabożną miłością. To z kolegami mój przyjaciel Jurek, dusza Cudowna, która wierzy we wszechmoc poezji.
Ach. żaki utrapione. jak wróble harcujące w słońcu!
Jestem w wybornych i serdecznych stosunkach z niepoliczoną hałastrą dzieci góralskich, zawsze wesołych, często ślicznych, patrzących jasno w oczy i gadających bez śladu lęku z „panem” (!) z miasta. Uważają mnie za swego, chociaż jestem na Podhalu jedynym łysym góralem, albowiem ta rzymska świetność męskiej urody nie często jest spotykana w górskich okolicach. Mamy zresztą z sobą tajemnicze konszachty. Widząc, jak wspaniale odziane miejskie dzieci niezaradnie uprawiają sztukę jazdy na nartach, zrobiło mi się żal, że małe diablęta góralskie smutno patrzą na piękny, jesionowy sprzęt narciarski. Góralczyk, biedota, strugał sobie grube deski, przymocowywał je sznurkami do pedałów i wyprawiał na tych kiepskich nartach awanturnicze sztuki, bo się przecież na śniegu urodził. Pogadałem przeto z dobrymi ludźmi, poprosiłem przez radio i przez artykuł w gazecie i udało się nam rozdać pomiędzy małych obwiesiów około tysiąca par nart.
Promienista radość zapanowała na ośnieżonej ziemi. Na stokach zakopiańskich zaroiło się od małych narciarzy z czerwonymi od mrozu nosami. Miło było patrzeć, jak . brzdąc kilkuletni skacze zgoła jak pchła. Niedorostki zaczęły jeździć jak stare Marusarze: odważne to, śmigłe, zuchowate, zuchwałe i sprężyste. W uszczęśliwieniu biednych góralczyków obowiązywał wielki ceremoniał: narty od dobrych ludzi mógł dostać chłopak lub dziewczynka, za których ręczyła szkoła, że są to dzieci istotnie niezamożne i doskonale się uczące. Zacni nauczyciele, gorący udział biorący w tym szlachetnym pomyśle, pilnowali ściśle, by cnota została nagrodzona para skromnych nart, które następnie drogą spadku przechodziły na własność innego dziecka, skoro dotychczasowy właściciel wyrósł ponad miarę desek.
Wszystko w największym działo się porządku i dawaliśmy te narty, jak długo było nas na to stać. Za niewielkie pieniądze rozdaliśmy ogromną furę szczęścia, pełnego słońca i diamentowego śniegu, rozwrzeszczanej radości, furii i pędu, zadzierżystych skoków i takich upadków, że często jęczała skalista ziemia. O miły Boże, jak dobrze jest uszczęśliwiać dzieci. Tylko że tego tałałajstwa jest niezliczone mnóstwo… Trzeba było często zakrywać powiekami oczy, aby nie widzieć zawiedzionej rozpaczy tych biedaków, dla których już nie stało dwóch marnych desek, a musiało się to widzieć, bośmy je rozdawali „uroczyście”, niemal „ze śpiewami i tańcami” i wspólną fotografią. Gdyby oschły i skąpy człowiek ujrzał strwożone oczy dziecka, czekającego z drżeniem bolesnym serduszka, czy zostanie wezwane do rejentalnego objęcia na własność dwóch jesionowych desek, nawet on by się rozrzewnił i sięgnął suchą ręką do pończochy po kilka złotych.
Działo się to przed kilku laty. Właśnie nazajutrz miała się odbyć hojna uroczystość rozdawania nart.
O siódmej rano, więc jeszcze o zmroku, ktoś natarczywie łomoce do moich drzwi. Pewnie niezmiernie ważna , depesza: „Pijemy pańskie zdrowie!” — lub coś w tym rodzaju, pijący bowiem wysyłają depesze zawsze w nocy.
To nie depesza. Pod drzwiami tkwi mały pędrak, śliczny chłopczyna, z oczyma jak gorejące węgle. Brzdąc jest ośnieżony, bo wali gęsty śnieg. Odarte to, sine od zimna i niemal bose. Dość niechętnie rozmawia człowiek, zbudzony o siódmej rano z zimowych snów.
A ty tu po co, u stu tysięcy górskich diabłów? Chłopczyna wbił we mnie oczy. jak dwa rozżarzone gwoździe, i głosem pełnym bolesnej determinacji, ostatkiem zrozpaczonego tchu. powiada: — Dajcie narty!
Zimny gniew ogarnął mnie o mroźnej siódmej rano. Czyś ty, chłopie, oszalał?
— Dajcie narty! — krzyczy brzdąc.
Teraz, niemal w nocy? Och, ty Żabi–Koniu! Dajcie narty! woła chłopczyna groźnie. — — Bo potem nie dacie…
— Czy jesteś zapisany?
— Ni… Dajcie narty!
Taką smarkacz zrobił minę, jakby się chciał ze mną bić. co by nadwyrężyło mój honor. Próbuję przeto łagodnie:
— Powiedz, jak się nazywasz, i zgłoś się później. Czarna rozpacz stała się jeszcze czarniejsza w czarnych oczach ślicznego góralczyka. Załamał się w hardej duszy i przygasnął. Powiedział swoje świszczące jak wiatr nazwisko, szumiący jak woda przydomek i odszedł, smętny jak nieszczęście.
Przykro mi się uczyniło. Mały awanturnik ważył się na straszliwy krok z jakichś nie znanych mi powodów. A oczy miał czarne jak czort. Idę rano do szkoły i gadam długo z miłą „panią”, gdyż do jej owczarni zapisany był ten świszczypała. Ze struchlałym sercem słucham jego „życiorysu”:
…Rady sobie z nim dać nie można… Sprytny nad pojęcie… Ładny jak malowanie… Z czterech przedmiotów „niedostatecznie”, z jednego „źle”… Najgorsze noty w całej szkole… Wiercipięta. zabijaka, awanturnik; śpiewa i tańczy…
Rzecz jasna, że tak miłemu chłopaczkowi nie można dać nart, lecz należy mu złoić janosikową skórę albo za nogę na sznurku powiesić, aby ostygł. Nie miałem jednak zaznać spokoju, wciąż bowiem miałem przed oczami zrozpaczone spojrzenie, czarne jak smoła, i wciąż miałem w uszach:
„Dajcie narty!”
Zaufał mi mały opryszek i chwycił się brzytwy. I oto srogie popełniłem oszukaństwo: wygrzebałem ze stosu desek parę nadobnych nart. Miałem wcale wyraźne wrażenie, żem je „ściągnął”, gdyż zamiast nagrodzić nimi cnotę, pilność, wytrwałość, dobre obyczaje i pracowitość, postanowiłem je dać czarnej owcy, opryszkowi. paliwodzie, zuchwalcowi i zakale całej szkoły. Haj!
Przedtem jednak powiedziałem mu, co o nim myślę.
— Nie ma w całej szkole gorszego urwipołcia niźli ty!
— No… — rzekł mi urwipołeć.
W języku włoskim ,,no” jest przeczeniem i znaczy „nie”. W gwarze góralskiej słówko to jest radosnym stwierdzeniem szczęśliwej oczywistości.
— W pisaniu jesteś matoł, w rachunkach baran, a w czytaniu koza…
— No! — przyznał mi sprawiedliwie.
— Wybiłeś dwie szyby, porznąłeś kozikiem ławkę, zjadłeś kredę…
— No! — rzekł mi z czarną powagą.
— Podbiłeś Staszkowi z Gubałówki oko. a Jędrkowi znad Cichej Wody nadkruszyłeś ząb.
— No! — oświadczył mi z podziwem dla ścisłości kroniki.
— Powinienem oberwać ci uszy i stłuc cię na kwaśne jabłko…
— No! — poświadczył urwipołeć, z lekka się uśmiechnąwszy, gdyż pojął w sprytnym rozumie, że ma do czynienia z dyletantem i że zapowiedź daleka jest od spełnienia. — Przyjdź po południu do szkoły. Słyszysz? Zobaczę. co się da zrobić… Bo chociaż jesteś wisielec… Zmykaj, pókiś cały!…
Zwiał, jakby go porwał halny wiatr.
Dojrzałem jego diabelskie oczy, wbite we mnie ukradkiem, ukrył się bowiem w ścisku wśród nadobnie i kolorowo odzianych dziecisków. Ja tu — jego oczy za mną, ja ówdzie — jego oczy za raną.
Myślę sobie:
— Nie wierzy mi, oczajdusza! Przeczuwa jakąś podrywkę… Czekaj, kreaturo!
Ten i ów otrzymał już swoje narty i gęby się rozanieliły. Tylko ten pędrak ma twarzyczkę aż pociemniałą. Gotuje się w nim diabelski ogień. Już nie mogę wydzierżyć. bo mi spojrzeniem wypali dziurę w ubraniu, więc chwytani parę nart i ku powszechnemu zdumieniu wołam:
— Józek Taki i owaki!
On na chwilę zamienił się w jodłowy pień, potem skoczył jak tygrysiątko. Chwycił jasne deski i przycisnął je do drobniutkich piersi, w których aż coś załkało. Spojrzał na mnie… och, jak ten opryszek spojrzał… Że i we mnie coś załkało. Objął swoje mizerne, drewniane szczęście i — śpiewał oczami. Chciał mi coś powiedzieć, aż mu usta drżały, tak chciał coś powiedzieć, ale nie śmiał — więc zawrócił na pięcie i w nogi.
— Poczekaj, będzie fotografia! — wołam za nim.
— Odbierom! — zakrzyknął mi i śmignął przez szkolne ogrodzenie.
Tyle widziałem czarnookiego opryszka. Diabłowie go przynieśli o siódmej rano i diabłowie go odnieśli o trzeciej Po południu. Aby przebłagać sprawiedliwość za niegodny czyn i za nagrodzenie niecnoty wyprosiłem jeszcze wiele nart, czym znacznie uspokoiłem nieczyste sumienie. Chodziłem sobie po radosnym górskim świecie, gdzie jest gniazdo słońca i gdzie jest mnóstwo dzieci. Wałęsają się na darowanych przez dobrych ludzi nartach i szczerzy do mnie całe kopy zębów. Wszędzie ich pełno i w lesie, i na polu, i w każdym zakątku, w którym na niebieskim, chłodnym cieniu zachowała się odrobina śniegu.
A niedawno ze wzgórza, na którym można skręcić kark i połamać przednie i tylne odnóża, śmignął tuż przede mną smyk diabelski, ludzka kozica, syn śniegu i halniaka. Spojrzał na mnie, na cepra i zawalidrogę, z czarnookim oburzeniem i nagle zarył w śnieg, aż zafurczało.
— Józek! — zawołałem. — Jeszcze cię nie powiesili?
Zakała całej szkoły wyszczerzył do słońca około siedemdziesięciu siedmiu zębów i uśmiechnął się od ucha do ucha: najpierw od prawego do lewego, a polem odwrotnie. Wspólnik mojej zbrodni spojrzał na mnie tak serdecznie, że obejrzawszy się ostrożnie, czy nikt nie widzi, uściskałem obwiesia. Pan Bóg widział to. oczywiście, i nic na to nic rzekł.
A śliczny chłopczyna powiada: Zapytajcie „pani”…
Poszedłem na spytki i zdumiała się dusza moja. Czarnooki Janosik, drab na wielki kamień, oczajdusza i wyrwidąb, raczej wyrwiząb, niecnota i oberwaniec jest najlepszym uczniem w klasie. Za te nędzne narty… Za dwie wystrugane deski… I za to przede wszystkim, żem temu opryszkowi zaufał. Więc on mi to chciał powiedzieć, kiedy jego rozchełstane serce usiłowało wyskoczyć przez czarne oczy!… Chciał mi coś obiecać, ale się bojał, bo za wiele było przy tym ludzi poważnych i statecznych. Może kiedyś — już dziś narciarz diabelski — będzie mistrzem, bo to honorowa dusza. Zbudził mnie wprawdzie o siódmej rano. ale powiedzcie, co miał robić, biedaczyna?
Zjawił się u mnie, w górach, dnia jednego powszedniego młodzieniec, tak doskonale na słońcu przypalony, jak polędwica a la minutę na skwierczącej patelni. Spojrzawszy na jego strzelistą postać pomyślałem szybko, że gdyby warszawskie farmazony ukradły Giewont, postawiłbym tego dryblasa na giewontowym osiedlu i przez dni kilka nikt by tej drobnej nie zauważył zmiany. Młodzieniec jest długi jak czterotomowa powieść i musi mieć na imię Krzysztof. Od razu wziąłem mu za złe tę przesadę, jak niektórzy za złe mają Ameryce, że jest taka wielka. Jeżeli na słuszne moje pytanie: „Kto ty jesteś?” — dryblas odpowie: „Polak mały!” — z miejsca go zastrzelę.
Longinus stanął przede mną, raczej nade mną, patrzy na mnie z wysoka spojrzeniem takim niebieskim, jak gdyby je przed chwilą wyprał w błękicie, i śmieje się pokazując wspaniały garnitur żarłocznych zębów, którymi mógłby gryźć żelazo jak czekoladę. Ponieważ niespodziany widok jasno śmiejącego się Polaka budzi gwałtowne podejrzenie, że dzielny, Polak ma chyba kiełbie we łbie, przezornie oddzieliłem się od niego barykadą stołu.
Człowiek, który się waży na śmiech w biały dzień, może ważyć się na wszystko.
— Czym mogę panu służyć? zapytałem z trwożliwą uprzejmością.
— Niczym! — zaśmiał się dryblas i pokazał jeszcze kilka zębów, których nie dostrzegłem.
— Ki diabeł? myślę z gwałtownym natężeniem,
A ten wciąż się śmieje, jak gdyby niczego innego nie umiał. — Marsa eris et semper ridebis! — Gęba jasna, oczy niebieskie, włosy jak żyto, słowem: Polak, a jednak się śmieje.
— Co panu jest? ….. zapytałem ze współczuciem.
— Nic — zarżał dryblas. — Wesoło!
— A z jakiego powodu?
— Z żadnego. Ja tak sobie…
I znowu się cieszy. Ponieważ najbezpieczniej jest z wariatem udawać wariata, powiadani mu uprzejmie: — Niech pan siada. Będziemy się śmiali razem!
Już tak dawno nie widziałem uczciwego śmiechu i jasnozębnej radości, że zaryzykowałem.
Rozrośnięty nieprzyzwoicie chłopaczek, znajdujący się w tym rozwiązłym stanie ducha, mógł zdjąć niespodzianie ciężki, górski, gwoździami najeżony but i nie zważając na moją czcigodną sędziwość, roztłuc mi głowę jak jajko. Widzę jednak, że chłopaczek nie żywi zgoła złych zamiarów. Łagodny i bardzo przyjemny mentecaptus. Ledwie przestał, znowu ryczy radosnym śmiechem i tak na mnie spogląda, jak na starego znajomka, z którym zjadł beczkę soli.
— Strasznie się cieszę! — wykrzykuje wielką nowinę. I mnie to cieszy, że pana tak to cieszy — rzeknę,
— Kto pan taki?
— Uczniak! — woła Longinek triumfalnie. — Z siódmej klasy!
Złożyłem mu serdeczne życzenia, że w młodym wieku doszedł do tak znakomitej godności, co go wprawiło w tak wyborny humor, że oczy jego pojaśniały, jeśli to było jeszcze możliwe. Wobec tego zarżał rozgłośnie. Mój pies, złodziejskie indywiduum imieniem Kibic, rozdarł się obłą kanie wesołym głosem, roztropnie kalkulując, że dryblas znakomicie nadaje się do zabawy. Ponieważ w oknach pobliskich domów pokazały się zatrwożone ludzkie gęby, zacząłem też pokrzykiwać radośnie i hucznie, aby dać sąsiadom do zrozumienia, że na razie nikt mnie nie morduje.
Widziałem, że radosny młodzian jest ze mnie szczerze zadowolony i że nie sprawiłem mu zawodu. Wyławiając z kipieli jego radości słowa, tak jak pstrągi, dowiedziałem się, że ta ludzka jodła ma siedemnaście lat i że chłopaczyna przewędrował per pedes czterysta dwadzieścia kilometrów po polskiej ziemi spędzając w ten sposób wakacje. Wesoły gość! Przez rozchełstaną koszulę à la Słowacki widać pierś jak kowadło! O, gdyby Słowacki miał nie tylko taką figlarną koszulę, ale i taką pierś!… Jest ona koloru mlecznej czekolady z orzechami. Z tego dryblasa bucha zdrowie, jak żar z chlebnego pieca. W serdecznym uścisku mógłby zgnieść młodego niedźwiadka. Nie posiada ani kapelusza, ani żadnego tobołka. Wali przed siebie goniąc słońce i połykając gościniec jak makaron. Każdego człowieka wita śmiechem i tymi białymi jak śnieg zębami. Każdy, tak przywitany, najpierw słusznie przelękły radością, zaraz potem wygrzebuje z dna serca tę odrobinę własnej radości, którą ukrył na czarną godzinę przed czujnym okiem standaryzowanej melancholii, i oddaje ją temu włóczykijowi. Dlatego to rozkoszne drabisko wlecze za sobą całą jej furę, dlatego ma ją na oczach i na ustach, i w każdym słowie.
— Długo pan tak wędruje?
— Piąty tydzień!
Jest to tak zabawne, że obaj wybuchamy śmiechem, a mój łajdacki pies, Kibic, zawodzi po góralsku, jakby się spił w powszedni dzień.
— Nikt pana po drodze nie skrzywdził?
— Za co? — zdumiał się wesoło.
— A skąd panu przyszło na myśl…
Longinus nie pozwala mi dokończyć rozsądnego pytania, lecz wybucha jak petarda i obryzguje mnie całego śmiechem.
— To przez pana! — wykrzyka. „Tum go czekał!”
Przypominam sobie, że napisałem taką śmieszną książkę, w której młodość wędruje na złamanie karku i serca.
— Wyprawa pod psem? — pytam mrużąc lewe oko. Musiałem się cofnąć, bo „Ralf ryczący” wpadł w szał radości.
— Aha! — wrzasnął. — Pan jest morowy! (Zapowiadam czym prędzej, że gdyby jaki dziedzicznie
obciążony idiota posądzał mnie w tej chwili o autoreklamę, poproszę tego chłopaczka, aby wydarł z niego robaczywe serce).
Zrobiłem minę na „morowo’” przypomniawszy sobie równocześnie owa wyborna historię, w której wisielec, odcięty od stryczka, rzekł do swojego zbawcy:
— Obwiesiłem się z głodu, pan mnie, nie proszony, odciął, niechże mnie pan żywi teraz!
Syn słońca jednakże nie był wisielcem. Niczego nie chciał, o nic nie prosił, niczego nie żądał.
Wyszedł ze swojego miasta przed pięcioma tygodniami pod rękę z porannym wiatrem i idzie, dokąd go niebieskie oczy poniosą. Przez łąki, przez pola i lasy. Posiada wprawdzie trochę grosza, ale bardzo jest oszczędny i żywi się byle czym. Jadłby najchętniej szarańcze z miodem, bo to najtańsze, ale trudno dostać. Najlepiej śpi mu się na sianie. Nie trwoży się ani deszczu, ani burzy. Piorunów nie słyszy, bo twardo śpi. Serce ma tak zdrowe, że mógłby nim wbijać gwoździe w ścianę albo tłuc kamienie. Po co idzie? Po nic. Sensu najmniejszego nie ma siedzenie w dusznej izbie, skoro po szerokim świecie wałęsa się bezpańska radość, niebo jest niczyje, a słońce jest wspólną własnością, jeszcze nie zabraną do Warszawy.
— I długo pan tak będzie wędrował?
— Do końca wakacji! — rzekł młodzian z zachwytem.
Z przepaści trampowskiej kieszeni wydobył mizerny kajecik i pokazuje mi narysowaną przez siebie mapę.
— Tyle już przeszedłem — cieszy się mała dziecinka — a tyle jeszcze przejdę. I co mi kto zrobi?
Musiałem przyznać, że nikt mu nic nie zrobi, a świnia byłby, gdyby zrobił.
— Czy panu zawsze tak wesoło?
— Jaki pan śmieszny! — odkrzyknął mi z głębi serca. — Zawsze przecie nie może tak być, ale teraz to musi! Zbieram na cały rok. Będę sobie odczytywał całą podróż, gdy mi będzie smutno.
— Daj no, chłopczyno, ten kajecik!
Biorę do ręki, a kajecik w ryk. Śmieje się, szelma. Jaki pan, taki kram. Ależ to kolega autor, ten zawalidroga! Spisuje w tej książeczce najważniejsze wypadki, wiekopomne wydarzenia ze swej wędrówki, lapidarnie, tacytowym stylem:
„Dzień taki śliczny, że tylko zwariować!” „W Mokradłach kiełbasa była chyba z konia!” „Obiad u księdza proboszcza pierwsza klasa: wołowa z buraczkami!”
„Leżałem przez cały dzień w górach na słońcu… Byczo!” Król francuski pisał w swoim pamiętniku dla historii: „Dziś wziąłem na przeczyszczenie”.
Ten płowy chłopak jest szczęśliwszy od francuskiego króla.
Wśród tej kulfoniastej bazgraniny widać i piękne tytle, z zawodową stawiane starannością. Okazuje się, że ten rozkoszny włóczykij odwiedził w swej wędrówce kilku literatów i u każdego wycyganił autograf. Znam ten ból. Pisze się takiemu jakieś tere–fere, ni be, ni me, „kochanemu panu”… — A jakżeż jemu napisali? Och, jak ślicznie! Promieniem słońca, z całego serca, radośnie… A cóż za chytry opryszek! Przyszedł do zadumanego, nieruchawego ślimaka, wywabił go okrzykiem z domku, zaśmiał go na śmierć, otumanił, radością opętał, literackim sercem potrząsnął jak butelką wina i wydusił z niego najczulsze słowa.
— Teraz niech pan coś machnie po swojemu! — powiada mi ta słoneczna kreatura rżąc, jak źrebię na łące.
— A niech pana jasna cholera! — rzekłem mu tkliwie. Machnąłem mu całą stronicę i gdyby nie był kulał się z psem po prawie perskim dywanie, byłbym machnął dwie.
— Posiedź pan… — powiadam. — Burza idzie! — No to co? — zdumiał się hebes.
Wcale rozsądnie. Spojrzał mi w oczy jasno, uczciwie, z odrobiną rozrzewnienia. Śliczna jakaś dusza wierci się za tymi roześmianymi oczami… Mrugnął wesoło w stronę mojego łajdackiego psa i zagwizdał mi na pożegnanie. Rękę to mi tak uścisnął, że coś trzasło. Nie w nim, oczywiście, tylko we mnie. Wyszedł z hałasem, z tupotem i wołał jeszcze spoza drzwi grzmiącym, jasnym głosem.
Mroczno uczyniło się w mojej izbie. Może dlatego, że chmura połknęła słońce, a może dlatego, że ten chłopak z niej wyszedł i zabrał z sobą wszystką radość i śmiech. Ja mu się nie dziwię. Musiało mu tu być duszno i nieswojo, jak Mowgliemu pod dachem. Wiatr na niego zaświstał — dobry, radosny towarzysz — nadciągająca burza wywołała go pomrukiem. Pyszna kreatura!… Młody dąb z młodego lasu. Jasne oczy i czyste serce, otwarta głowa, oczytana, rozumna i bystra, a dusza radosna… Nie chce nic wiedzieć o kłębowisku żmij, o powietrzu stęchłym i zatrutym. Bezwiednie gromadzi w sobie siły, zdrowie i opija się słońcem. I on, i tacy, jak on, kopną wszelki kompromis i szachrajstwo, rozgromią targowisko i całą kunsztowną dyplomację życia. Będą radośnie żyli i ufnie, oddychając szeroko. Nasza osiwiała zgryzota nigdy nie umiała takiej prostej sztuki. Baliśmy się burzy i wysiłku. Kryliśmy się w zatęchłej, wygodnej duszności, smętni Celadonowie nadobnej kochanki: melancholii.
Którędy teraz wędruje ta żywa oda do młodości?
Gdy o tej swojej wędrówce opowie innym, zaroi się na polnych i leśnych drogach. A niejeden „ojciec Wirgiliusz” będzie uczył dzieci swoje:
— Idźcie gonić słońce! Idźcie szukać radości, która rośnie wszędzie, lecz nigdy na asfalcie.
O, gdyby tak ze czterdzieści lat mniej!
Mój łajdacki pies, Kibic, patrzy drwiąco, jak w bezsilnej złości nadziałem na ostrze pióra głupią muchę, która z nudów utopiła się w kałamarzu…
Nad górami było słonecznie, a mnie w oczach uczyniło się ciemno. Dulcynea z Tobozo (w książeczce Ubezpieczalni: Marysia Pietrzak) oznajmiła krótko:
— Wizyta!
Przyszło ich trzech. Przed wizytą jednoosobową można uciec, przed trzema nie ocieczesz, o nieszczęsny! Przyszły trzy gęby, jedna cośkolwiek nakrapiana piegami. Dwaj byli usposobieni wesoło, trzeci natomiast pomalowany był na czarno jakimś odleżałym smutkiem. Wszyscy zuchwale młodzi i solidnie zbudowani, wszelkie przeto moje sprzeciwy przeciwko tłumnej wizycie byłyby czczą demonstracją. Udaję przeto, że się uśmiecham ze środy na piątek, a z uśmiechu mojego spływa kroplami ocet. Weszli z wielkim rwetesem, piegowaty na czele, a ten smutny na końcu. Spojrzenie jego przypominało: asfalt, dziegieć, smołę, polską humoreskę, mój felieton, zupę z krwi kaczej albo gęstą, czarną wodę ze Styksu. Gdy tym śmiertelnym spojrzeniem pogładził mojego biednego psa, pies skulił się i z rzewnym jękiem ukrył się pod łóżkiem. Musieli tego piegowatego mianować generalnym mówcą, bo z miejsca oznajmił radosnym głosem:
— My do pana!
Ponieważ sam jeden byłem w czasie i w przestrzeni, pojąłem bystro, że to o mnie mowa.
— W jakiej sprawie? — zapytałem głosem tak zimnym, że słowa ścięły się od razu w lodowe sople.
— W żadnej! — oznajmił piegowaty serdecznie.
On się zaśmiał końską modą i ten drugi. Ten trzeci łypnął tylko oczami z niezmierną rozpaczą i z rozdzierającym bólem. Coś się w nim jednak musiało załamać i trzasnąć, bo dodał z głuchym jękiem:
— My z wizytą…
Tyle było w jego głosie rozpaczy, że serce we mnie drgnęło.
— Czy panu słabo?
Dryblas smutny przymknął oczy na znak, że głupimi słowami cierpienia swego wyrazić nie zdoła.
— On ma ciasne buty! — rzekł na to piegowaty. — Uparł się, że na wizycie trzeba być w butach, a odwykł od chodzenia. Dziwak, proszę pana…
Zauważyłem, że dziwaków jest trzech: dwóch się śmieje, a trzeci ma wykrzywione oblicze. Odziani są tak, że każdy policjant musi na nich patrzyć zachłannie pożądliwym okiem, osmoleni, z uwłosieniem rozwichrzonym, a tak są zuchwali, że moja powściągliwa i sucha jak pieprz dostojność najmniejszego na nich nie czyni wrażenia. Słowem: diabelska wizyta. Takie wyborne łaziki przychodzą zwykle po autograf dla narzeczonej (z trzydniowym wymówieniem), wątpię jednak o tym, czy jest na świecie dziewica, co by miała odwagę obiecać małżeństwo jednemu z tych trzech. „Odarti et golotae”, jak mawiały staropolskie kauzyperdy.
Milczymy wdzięcznie przez dłuższą chwilę, wreszcie piegowaty „wziął słowo i rzekł”‘:
— Czy pan ma zapałki?
Oczywiście — mam zapałki. Mam też i złoty zegarek, ale dotąd jeszcze nie było o nim mowy.
— Służę panu! — powiadam.
— Dziękuję… Ale może ma pan i papierosy?
Można i tak… Od odwrotnej strony. Najpierw zapałki, potem papierosy. Skoro mnie drugi dryblas zagadnie, czy mam nogi, dam mu od razu buty.
Palą z głębokim uczuciem moje papierosy, a ten smutny — zapewne z wielkiej męki — straszliwie dymi i wydmuchuje boleść przez nos. Piegowaty błądzi spojrzeniem i rzecze:
— To pan tu sobie tak pisze?
— …Tak sobie piszę…
— To bardzo śmieszne! Ja bym nie potrafił… Byczy chłop z pana!
Ponieważ nie zauważyłem w sobie dotąd byczych skłonności, zarumieniłem się nieznacznie. Oni spojrzeli na mnie z wyraźna sympatią, nawet ten smutny, któremu buty ugniatają młode serce. Ulżyło mu widać…
— A myśmy onegdaj przyjechali — mówi mówca generalny. — Jechaliśmy z Warszawy jedenaście dni.
— Chyba dorożką?
— Nie! autem… Mamy własny wóz, proszę pana!
Moi mili goście wyglądali na oko tak, jak gdyby nie mieli za co chodzić piechotą, a jednak mają auto. Motoryzacja czyni obłąkane postępy. Dryblas smutny odwykł od chodzenia. Z okrzyków, rżeń, porykiwań i półsłówek dowiedziałem się wreszcie, że ich auto jest ósmym cudem świata i dziełem własnej konstrukcji. Trzej moi goście są studentami politechniki i postanowili odbyć raid gwiaździsty spod ciemnej gwiazdy. Ze szczątków kilku połamańców sklecili wóz. Za grosze kupili dychawiczny motor, wrazili go w jakiś karawan i pojechali. Okropnym zapachem zapowietrzyli całą Polskę. Maszyna ich jest wprawdzie uparta i zawzięta jak osioł i czasem trzeba ją namawiać przez pół dnia, aby ruszyła, ale skoro ruszy — raz kozie śmierci Jest to wóz przedziwny i o niebywałej fantazji: ma wprawdzie wedle powszechnie przyjętego zwyczaju cztery koła, ale w razie potrzeby, jedzie też i na trzech. Wciąż usiłuje stanąć na głowie, nogami do góry; wciąż coś z niego wycieka; w lewą stronę skręca z przyjemnością, w prawą po dłuższym namyśle i ze zgrzytającą niechęcią. Pod wiatr nie jedzie i trzeba wtedy odczekać. Przed każdym szynkiem przystaje z własnej przemyślności, jak koń Kościuszki przed żebrakiem, wobec czego należy przypuszczać, że w dawnych czasach rozwożono tym autem piwo i stąd te dziwaczne maniery. Pod górę jechać nie chce i wtedy trzeba małpiszona popychać.
— A jakżeż wjechali panowie na Obidową? — pytam ze zdumieniem.
— Jechał Żyd z jabłkami i podciągnął nas za dwa złote, a my popychaliśmy z tyłu. Zresztą wóz jest pierwszej klasy. Sam pan zobaczy, bo stoi przed domem… My przyjechaliśmy po pana…
— Ha! — zakrzyknąłem rozdzierająco, jak prorok Eliasz na widok ognistego wozu. — A dokądże ja mam jechać?
— Do nas, na obiad! — oznajmił triumfalnie piegowaty. Drugi podniósł w milczeniu obie ręce na znak zachwytu, a smutny jęknął przeraźliwie.
— Ja też…
— Chcemy pana uczcić…
— A gdzież panowie mieszkają?
— W lesie! — zawył smutny przejmująco.
(„A kto by słyszał, odgadnąłby snadnie, że piersi, z których taki jęk wypadnie, nigdy już więcej nie wydadzą głosu…” — A. Mickiewicz).
Wsadzili mnie do łodzi, osadzonej na kołach. Nie mogę pojąć, w jaki sposób trzymało się to kupy? Zbiegło się mnóstwo ludzi, aby popatrzeć, jak Cezar będzie jechał na Kapitol. Piegowaty usiadł przy kierownicy i począł wyprawiać niesłychane historie.
— Zaraz ruszy z kopyta! — powiada.
Automobil (!) warknął najpierw jak pies, potem podskoczył na miejscu. Najwyraźniej, jak dziki mustang na prerii, usiłował zrzucić jeźdźców. Potem począł się cofać, jak rak, w stronę górskiego potoku, na którego dnie leży od lat wielu dziurawa miednica i garnitur poszczerbionych garnków.
— Ostrożnie! — krzyknąłem bladym głosem.
— Nic nie szkodzi… On tak zawsze… Niech się pan mocno trzyma! Już? Uwaga… Ruszam…
Wóz zabeczał rozdzierającym baranim głosem i począł sapać, brzęczeć, huczeć i potrząsać łańcuchami jak duch o północy.
— Jedzie?
— Jeszcze nie, ale zaraz pojedzie… Coś się zacięło… To dobry wóz, tylko ma kiełbie we łbie… Trzeba wysiąść na chwilę i popchnąć, aby się rozruszał.
Wysiedliśmy i zaczęliśmy popychać. Sąsiedzi też. I przechodzący listonosz. I dzieci, co się zbiegły z okolicy.
— Baczność! — krzyknął piegowaty. — Gdy będzie w ruchu, wskakiwać, bo już się nie zatrzyma! Raaaazem! Już!
Wóz ruszył jakby dźgnięty szydłem w czułe miejsce.
— Skacz pan! — wrzasnął smutny. — Ja za panem… Sąsiedzi krzyknęli: Hurra! — psy poczęły ujadać, dzieci wrzask podniosły, wiatr się zerwał, zadrżały góry, jakiś cudzoziemiec chciał krzyknąć, ale mu mowę odjęło, więc się tylko za głowę złapał rękami, a wóz zaczął pędzić.
— Z drogi! z drogi! — ryczał kierowca.
— Niech pan trąbi!
— Kiedy nie mam czym… Kazik! Udawaj klakson…
Ów Kazik — ten drugi, pomiędzy piegowatym a smutnym — nadął gębę i wedle muzycznej szkoły Wojskiego, począł wydobywać z brzucha przeraźliwe sygnały. Zaczęli się rozpryskiwać przerażeni ludzie, ze zdumieniem patrząc na moje szaleństwo. Policjant koło poczty cudem uszedł z granatowym życiem.
— Którędy to w stronę Kościelisk? — wrzasnął piegowaty.
— Na lewo! — huknąłem. — Ale skręcaj pan na prawo, bo tam szpital… Będzie bliżej!
Ponieważ jednak, jak już rzekłem, ten wóz jest mańkutem, więc chętnie wykręcił na lewo. Pogotowie będzie musiało nałożyć kawał drogi. Żegnajcie, lube góry i owieczki niewinne! Po drodze jest ze dwieście słupów, tyleż pni, drzew, chałup i ludzi. Z drogi, z drogi! Jedzie śmierć!…
Nikt tego ludzkim nie dojdzie rozumem, w jaki sposób dojechaliśmy na „miejsce stracenia”. Fizyka zakryła ręką twarz. W jednym miejscu pomylony wóz przesadził rów, wjechał na łąkę i bez żadnego rozumnego powodu zatrzymał się przed kopicą siana.
— I niechże pan teraz sam powie, czy to nie jest pierwszorzędna maszyna — rzekł cynicznie młodzian piegowaty.
Mogłem mu odpowiedzieć jedynie szczękaniem zębów, przypominającym suchy trzask kastanietów, kiedy Carmen tańczy habanerę. Zdjąłem z ramienia duszę jak motyla i we właściwe zawiodłem siedlisko. Przysiągłem jej, że ostatni raz w życiu pędziłem autem domowego wyrobu panów studentów. A te kreatury jak gdyby nigdy nic! Gęby roześmiane… Nawet ten smutny miał minę upojoną, jakby niezmiernej zażył radości. Ci straszni ludzie gotowi żywcem powrócić do Warszawy, choć ich powinni tam odnieść w oddzielnych pakunkach.
Teraz na obiad wdzięcznie proszą, bo obóz niedaleko. Doskonale! Nie zginął człowiek w tym piekielnym aucie, zginie w mękach po ich obiedzie…
Ustawili połatany namiocik pośród drzew nad wodą, a przed namiotem płonie ognisko, przy którym uwija się — jeszcze jeden.
— A iluż was tu jest, u licha?! — wykrzyknąłem.
— Czterech! Zbyszek, przyjdź się przedstawić, kuchto zatracony!… Musi być czterech, proszę pana, bo im więcej wspólników, tym taniej i dla równowagi w aucie. Gdy jest nierównomiernie obciążone, zaraz się kładzie na bok… Bardzo prosimy!
Okazuje się, że ów Zbyszek przez cały studencki rok gotuje sobie sam i podobno potrafiłby ugotować kalosz z sosem Soubisse. Kucharki z warszawskiej kamienicy nauczyły go tajemnych sztuk, z których pomocą stara krowa zmienia się w cielę — podlotka. Ładny chłopak, więc mu łatwo otumanić czułe i kochliwe osierdzia. W tej chwili warzy w kociołku jakieś zwłoki i patykiem wciąż je molestuje.
— Co to będzie?
— Gęś, proszę pana! — odkrzyknęli mi z zachwytem. Tedy rzekłem twardym głosem:
— Panowie! Jeśli to jest jakaś sierota bez ojca i matki, co ufając waszemu dżentelmeństwu niebacznie się do waszego zbliżyła obozu, nie tknę tego jadła!
— Panie! — odparł uroczyście piegowaty. — Gęś ta pochodzi spod Nowego Targu. Żywie tam pewien Izraelita, co widząc zbliżające się auto wypędza gęsi na drogę i na śmierć. Łatwiej jest wtedy sprzedać i drożej, albowiem mąż ów twierdzi wśród lamentów, że była to jego ukochana gęś, niezmiernie do niego przywiązana. Ta też zginęła śmiercią gwałtowną. Została zapłacona wedle kursu dnia.
— W porządku, panowie!
W życiu moim nikt mnie jeszcze tak nie uczcił. Nic to, że dumny ptak kapitoliński zatwardziały był jak zbrodzień. — „A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy, każemy sobie figurę gęsi wyryć na grobie!” — Nic to, że była przyprawiona bez soli i pieprzu; że chuda była jak turysta, łykowata jak stary but i że ostrym nożem nie można jej było podzielić. „Dalej, bracia, do bułata!” — bo zębami też jej nie można było dać rady. Wszystko to nic!… Rosół z nieszczęsnego ptaka przypominał żywo makbetową zupę, do której Szekspir wziąć radzi: „…ropuszysko… język bluźniącego Żyda, koźlą żółć (i ta się przyda), Turka nos i z Tatara brody włos…” Nadziali na patyk część gęsiego łona i podali z takim szczęśliwym uśmiechem, jak gdyby mi własne serce podawali na patyku. Podniósł się wrzask tak opętanie radosny, że wrony uciekały w wielkiej trwodze. Żebym miał zginąć, zjem tę gęś. Żebym miał zęby połamać!… I powiedzcie mi, dobrzy ludzie, czy nie warto pisać książek?
W dniu pierwszym sierpnia 1926 roku otrzymałem we Florencji depeszę: „Wczoraj umarł Janek”. W tych trzech struchlałych słowach tkwił jak rozpalony gwóźdź jeden z najcięższych ciosów, jakie dotknęły piśmiennictwo polskie, albowiem ten „Janek”, który „wczoraj umarł”, to nikt inny, tylko Jan Kasprowicz. Było to równo dwa lata temu, kiedy to śmierć, w pas po chłopsku się skłoniwszy, zjawiła się na Harendzie i rzekła cicho:
— Czas już, czas wielki panie Janie!
Potem każdego roku przychodziliśmy gromadką l sierpnia w pielgrzymce do jego grobu, tak jak dzisiaj pójdziemy po latach siedmiu. Sieje się złoto słoneczne i rzewne myśli sieją się przy tej przedziwnej mogile, ku której kwiaty podchodzą tłumnie, u której wrót burzliwa szumi woda. a zapach skoszonych traw słodkim upojeniem napełnia gospodarskie gazdy Kasprowicza obejście.
Nie ma ani smętku, ani żałoby przy tym grobie. Otacza go bujna, zasobna dojrzałość lata. Ptak, przysiadłszy na dachu kapliczki, zaśpiewa czasem śpiącemu orłowi. Przyjaciele wielkiego, śmiertelnie zadumanego człowieka odczuwają bezbożną chęć zbudzenia Go radosnym nawoływaniem i hucznym śpiewaniem. Bo ten olbrzym śpiący, ten chłop genialny, co „się ziemią nakrył jak kożuchem”, wielki jest po trzykroć i w dziejach poezji polskiej, i jako ten bojownik, co własnym sercem chciał ukamienować rozpacz i nędzę świata, dla nas jednak to druh serdeczny i przyjaciel, towarzysz i brat najmilszy.
Olimpijscy mężowie różnie wiodą żywoty: na lodowcach, w chmurnym odosobnieniu lub w udręczonej samotności. Ku ludzkim dolinom schodzą mało kiedy i niechętnie. Wśród takich potentatów do nikogo zgoła nie był podobny Jan Kasprowicz. Strzały apollinowe ukrywszy w sahajdak, a pioruny w sercu burzliwym, na twarz zwoływał uśmiech, doprawdy, że dziecięcy. Spoglądając na jego rozradowane oczy, słuchając szerokiego jego śmiechu, pytał ze zdumieniem ten, który nie wiedział:
— Jestże to ten sam, co wyśpiewywał najwspanialsze hymny? Czy ten brat–łata, serdeczny, prosty, jasny, staropolskie śpiewki nucący, jest tym, co własne serce rozdzierał i ponad ludzką miarę dręczył się cierpieniem biednego człowieka?
My wiedzieliśmy, że to ten sam: dusza czysta jak wody Dunajca, przyjaciel najlepszy, a kompan taki, że takiego drugiego chyba na świecie nie było, towarzysz bez żółci. A najmilszy był na Harendzie. Cóże to jest ta Harenda, którą dzisiaj cała Polska ze czcią wspomni, a ja o niej pozwolę sobie opowiedzieć radośnie?
Otóż wielki książę poezji, a następnie Jego Magnificencja rektor lwowskiego uniwersytetu, kawaler wielu orderów, członek krakowskiej akademii i obywatel honorowy wielu miast, bardzo mało dbał o wszelkie tytuły i honory. Pana Jana od wielu lat coś gryzło. Pan Jan często wpadał w zadumę i „robił głową”. Kalkulował… Niby wesoły, niby rozigrany, otaczał się nagle chmurą, a wspaniałe guzy na genialnym czole świadczyły, że coś tam sobie w duszy waży. Myśmy wiedzieli, że wielki poeta czyni to, co czynił jego dziad i pradziad, chłop siermiężny: rozmyśla o ziemi. Jego Magnificencja w gronostajach miał zawsze pod nimi siermięgę. Dusza najczulsza, najsubtelniejsza i najtkliwsza, przeżywała czasem takie dni, kiedy się stawała zgrzebna, twarda i łakoma. To był cały dramat.
Bo i jakże? Lata całe spędzał pośród Gutów i Mardułów Krwawych, wśród Gąsieniców, Curusiów i Pawliców, honorowany straszliwie, witany z godnością, a żegnany dostojnie, prawie im brat. Oni wszyscy ziemi mają w bród, chałupy i łąki, lasy i hale, a on „ma numer na wierzbie” — jak mówią górale o takim, co nie ma na czym zawiesić „hipotecznego numeru”, który się wiesza nad drzwiami chałupy. Człowiek bez takiego numeru jest wprawdzie człowiekiem, ale nie jest gazdą, a gazda to trochę więcej niż najsławniejszy poeta. Gryzło to przeto twórcę Hymnów, iże nie jest gazdą. Górale wiedzieli, że pan Kasprowicz ma złote dygnitarskie łańcuchy i że go na uroczystości odziewają we wspaniałe stroje. Owszem, nie zawadzi, ale „numer” trzeba mieć, bo bez tego coś zawsze będzie nie w porządku. I to było ciężkim zmartwieniem najcudowniejszego tego człowieka, co szedł przez świat bezbronny jak dziecko, łatwowierny jak chłopiec pięcioletni.
Wreszcie się zdobył na „chytrość” — o najdroższy! — i z głębokich pokładów duszy zaczął dobywać chłopską przemyślność. Musi mieć grunt. Zawziął się słodki pan Jan i tłukł pięścią w stół, a stół… się uśmiechał. Począł „kalkulować” i liczyć, a wtedy uśmiechali się ludzie, bo pan Jan był to taki wspaniały rachmistrz i taka do handlu wspaniała głowa, że siedem razy musiał sprawdzać obliczając, ile jest dwa razy trzy, bo jakoś zawsze wypadało inaczej. W rachunkach siedzi przecie jakiś chytry czort, który chce chłopską ocyganić duszę.
Poeta postanowił kupić grunt. Wielkie było postanowienie wielkiego człowieka, okazało się jednak dość szybko, że do takiej transakcji nieodzowne są pieniądze. Pan Jan był szczerze zdumiony tym ponurym odkryciem. O, dziecko w gronostajach! Zawsze w srogich pieniężnych opałach, chociaż każde słowo Hymnów warte było tyle, co wielki diament. Zawsze miewał więcej marnych, szarych zgryzot niźli rymów —w bogatej polskiej mowie. Ale chodźmy kupować grunt nad wodą.
Oto mniej więcej w połowie drogi od Poronina do Zakopanego, na skalistym wiszarze nad Dunajcem, nabrzmiałym burzliwą złością, wystawiła sobie chałupę zakochana w Tatrach Angielka — miss Cooper. Malarka i wyborna tłumaczka, strasznie zacna i miła, chociaż Angielka, doskonale gadała po polsku i chciała u nas zostać na zawsze, ale umarła, biedactwo. Na tę właśnie chałupę „zawziął się’” Kasprowicz i rozpoczął wielkie dzieło gromadzenia talarów. Mógłby ich po trzykroć wielki Kasper szukać do sądnego dnia i byłby ich nie znalazł. Pan Bóg jednakże nie mógł patrzeć na serdeczne utrapienie tego bezgrzesznego człowieka i pomógł mu dobrotliwie.
Do bohaterów wiekopomnej awantury z kupnem Harendy dołącza się śp. Władysław Kościelski, wytworny poeta — autor Tercyn. (Może nie powinienem opowiadać tego wszystkiego, lecz tak sobie myślę, że nie czynię nic złego, kiedy odrobinę ciepłego, słonecznego blasku rzucam na śliczne wspomnienia, w których kwitnie dobroć i miłość). Kościelski, zacny nasz towarzysz, z całej duszy kochał pana Jana, jak my wszyscy, więc czym prędzej, jako władca Biblioteki Polskiej, tak jakoś urządził, że Kasprowicz będzie dla niego przekładał całego Szekspira, a za to kupi się Harendę. Wyborna to jest fraszka: największy poeta angielski pozwala się sprzedać, aby wielki poeta polski mógł kupić chałupę od angielskiej malarki!
Roześmiał się Kasprowicz jak słońce nad górami. Kościelski był szczęśliwy. My byliśmy szczęśliwi. Nowy gazda wyrwał kij z płotu sąsiada i odegnał złe psisko troski i zgryzoty. Chłopska dusza westchnęła westchnieniem wielkiego szczęścia, bo już ma swój „numer” i swoje drzewka. W oddali pławią się w słońcu góry, u stóp domu płynie woda rwąca i kryształowa. Siadł se gazda w świetlicy i zaczął gazdować. Przychodziły do niego i Guty, i Króle, i Marduły Krwawe, jak równy do równego, a on się pysznił i puszył, choć niby skromność udawał, ale bokiem niespokojnie zerkał, czy wszystkim oczy wyłażą na wierzch z podziwu. Chałupę urządził fajnie, ba! — cudnie! Książek w nią wtłoczył tysiące, obrazów mnóstwo, a szczególnie owe rzewne, góralskie bohomazy malowane na szkle. Chwała, chwała, chwała! Teraz tylko gorączkował się bardzo, bo pragnął, aby całe towarzystwo pancerne, literaccy bratowie, czym prędzej obejrzeli jego „posesję”. Przychodziliśmy przeto z powagą i z namaszczeniem i wydawaliśmy okrzyki niezmiernego podziwu. Chałupa ładna była — nie ma co! — ale myśmy łgali w żywe, rozpromienione oczy wielkiego dziecka, że chyba Eskurial jest ładniejszy, ale i on nie bardzo. Jak on się cieszył! Trudno było nie mieć łez w oczach na widok tej radości, czystej, rzewnej, niewypowiedzianej radości.
Nad wodą, pod mizernym drzewkiem przysposobił sobie stół i drewnianą ławę. Woda mu grała do wtóru, wiatr spędzał rymy spod nieba, a on pisał. I tutaj napisał owe zgrzebne, szare, biedniutkie wiersze, które się zwą Księga ubogich i które są tak piękne, jak las, wiatr i Woda, i tak piękne jak miłość i miłosierdzie. Pisało je serce osiwiałe w mądrości, najczystsze serce i dusza taka prosta, jak dusza lasu. Dziecko tę księgę zrozumie, a człowiek, znający klęski żywota, będzie ją czytał ze wzruszeniem, z pogodną i rzewną słodyczą. Owoc to jest dojrzały, soczysty, napełniony sokiem słońca. Dobry olbrzym pracował nad tą woda niezmordowanie, uparcie i z zawziętością. Pazurami grzebał w skalistej ziemi i dobywszy jej okruszynę, zamieniał w diament. Chwytał jesienne pajęczyny i prządł z nich srebrne nici. Gadał z ptakiem i zapisywał jego śpiewanie. Gadał z górskim wiatrem i zapisywał jego opowieści. Gadał z ludzką nędzą i zapisywał jej łzę. Dlatego książka ta tak wygląda, jakby na nią padła rosa niebieska.
A to jeszcze nie koniec z tą Harendą. Już mi tam przebaczysz, drogi mój i całą dusza ukochany, ale ja wszystko opowiem.
Wielki pan Jan kupił Harendę i zdawało się, że wszystko w porządku, nikt bowiem nie przypuszczał, że wieczyste dziecko urządzi historię, zgoła zbójnicką. Przyjeżdżam razu jednego do Zakopanego. Jeszcze nie zdążyłem spojrzeć na góry, gdy wtem wpada do mnie Kasprowicz, blady i rozdygotany, rzuca mi się na szyję i głosem łzami nabrzmiałym woła:
— Zabierają mi Harendę! Ratuj, na Boga, ratuj!
Co się stało? Straszne rzeczy się stały… Z sumy przeznaczonej na kupno „chytry” gazda urwał coś niecoś i ukrył pod pułapem czy też za obrazem, aby za to kupić potężnego, góralskiego psa (aby rzeki nie ukradli) — i aby wykopać głęboką studnię. Żeby Giewont miał upaść na Gubałówkę, musiała być studnia, bo gospodarstwo bez własnej wody jest to kapcańskie gospodarstwo. W tej studni utonęła cała przemyślna kalkulacja, Kasper bowiem podpisał u rejenta krwawy cyrograf, że ową brakującą sumę, co wpadła do wody i którą pożarł pies owczarski, zwróci „zwaloryzowaną”. Złe to było słowo i jadowite, bo tymczasem z tysięcy marek, skaczących w owym czasie jak pchły, zrobiły się krocie, z krociów miliony, a dnia jednego gazda z Harendy chwycił się obiema rękami za genialną głowę, bo usłyszał przeraźliwe słowo: dwa miliardy!
Miliardy gwiazd złociło się wtedy nad górami, innych miliardów nie widziano od Witowa po Chabówkę. Zapłakały drzewa na Harendzie, a Dunajec najwyraźniej łkał. Ucichły ptaki, a chmury zwisały nisko. Poczciwy rejent łamał sobie głowę w Zakopanem, rozmyślając, co czynić, ne quid detrimenti poeta capiat. Lord z Harendy wiódł śmieszne i nieszkodliwe boje z angielską miss, po której miliardy miały przypłynąć angielskie pancerniki. Ciężkie przeżywaliśmy wtedy dni a noce bezsenne. I znowu zjawił się zacny Kościelski, na którego rzuciłem się jak ryś z potężnym okrzykiem:
— Ratuj Kaspra!
Wielki wydawca od razu wynalazł sposób ratunku. Ponieważ poezja angielska jest wcale zasobna, natychmiast zamówił u Kasprowicza Przekłady z poetów angielskich. Szekspir pracował na kupno Harendy, a pomniejsi kupili psa i wykopali studnię. Polskiemu poecie nie można było powierzyć jego własnych interesów, bo całkowitym mogły się skończyć bankructwem. Pan Jan umiał oddać ostatnia koszulę, swoim natomiast sprawom przyglądał się ze zdumieniem i ciekawością, brat słońca, gór i lasu i bałwochwalca wina. A tak miłował tę Harendę, że pragnął, aby go po śmierci złożono w tym miejscu, w którym wygrzebał swoje słowo najdoskonalsze i gdzie wytrysnęło źródło miłości dla nieszczęśliwych. Wyraźnie o to prosił, że chce „…w takiej oto słodkiej spoczywać mogile, w ogródku mej Harendy”. — Przeto tam spoczywa.
Tak oto wyglądają zawiłe sprawy sławnej Harendy, do której ludzie odbywają pielgrzymki, a w tej chwili roje młodzieży z całej Polski. A Harenda w smętnym znajduje się stanie, ta jedyna po Kasprowiczu pamiątka, bo biblioteka i obrazy spłonęły w muzeum poznańskim. Woda porwała most, więc trudno do niej dojść, sławna chałupa zacieka i niszczeje. Szczęśliwi będziemy wszyscy, jeśli te cichutkie moje słowa dotrą do wysokich progów i jeśli stamtąd czym prędzej przyjdzie ratunek. Ocalmy dom, w którym mieszkała wielka miłość. Dom pełnego, doskonałego człowieka, bez fałszu, gardzącego kompromisem i targiem, chłopa, co został królem poezji, wspaniałego mędrca, co z męki i cierpienia pracą ducha wywiódł wzniosłość i radosną pogodę, Polaka, co lśniącym lemieszem orał ziemię i siał w nią złote ziarno, co nigdy nie przestał wierzyć, nigdy się nie załamał i ani na jedno mgnienie nie zwątpił!
Onorate l’altissimo poeta!
Chciałbym ukazać naszego laureata — bez wieńca, nie w szatach godowych i koronacyjnych, lecz w codziennych! Jako żywo bowiem, jest to lew — „daje z siebie pozór lwa” — mówiąc językiem trylogii Kościuszkowskiej, najłagodniejszy lew, jakiego widział świat, lew, jakoby już przez świętego Grojosnawa wielką miłością napełniony.
Każdy dziś zna Reymonta z fotografii, lecz mały z tego ma zysk; fotografia jest nieruchoma, a tę głowę trzeba widzieć w ciągłym jej ruchu, głowa Reymonta bowiem jest terenem bitwy wszystkich myśli, padających dokoła, wszystkich latających dookoła wrażeń. Nieszczęsnej tej głowy swojej Reymont ani na moment nie zostawi w spokoju, zawsze bowiem ona jest winna, jeśli się stało coś smutnego, ona odpowiada za to, że jest wesoło. Łagodna, po stokroć dobra, serdecznym wyrazem przepojona twarz Reymonta, twarz tkliwa, drobna, jakby jakąś zastarzałą, upartą troską zmięta, szara jak ziemia albo jak zgryzota, patrzy stalowymi oczyma, a co oczy ujrzały, to się w tej chwili zapisuje na liniach wielkich zmarszczek czoła. Nie widziałem nigdy tego czoła wygładzonego; wyryło się na nim wszystko, co przeleciało nad tą głową, co się o nią otarło, a więcej było w tym smutku i zgryzoty niż wesela, co zmarszczki wygładza.
Reymont miał ciężkie, ciężkie życie. Można na tym jego czole odczytać wyraźnie historię wielkości, jak rosła i tężała, od tej pierwszej zmarszczki, którą żłobił głód i udręka w owych czasach, kiedy zaliczka w wysokości kopiejek trzydziestu była bogactwem, aż do owych, najgłębiej wyrytych, żłobionych troską nierównie większą, kiedy nie wiadomo było, czy polska Atlantyda wyłoni się z odmętów zbałwanionych, czy też jeszcze większe masy zakrwawionych wód na wieki ją pogrążą. Nazbyt czułe, nazbyt wrażliwe, a nigdy nazbyt silne serce tego człowieka uczciwie wielkiego, w owych czasach niepokoju i wciąż oczekującej udręki, zachorzało. Kąsane zgryzotą, kiedy wojenny komunikat niemiecki grzmiał zwycięską fanfarą, osłabłe z kolei ze wzruszenia, kiedy wiatr radosny powiał znad Marny, serce to, zawsze podniecone, wciąż się trzepocące, chwytające oddech łapczywie, wciąż głodne wieści radosnej, wciąż bolejące nad nędzą i nieszczęściem biednych ludzi deptanych stopą wojny, aż do wściekłego krzyku bulgot swój podnoszące, kiedy bezsilna niemoc polska musiała znosić upokorzenie — zachorzało to serce bez fałszu, czyste, uczciwe, polskie serce. Chore jest do dziś, dziś więcej niż kiedykolwiek, bo resztę sil wypiła z niego radość, kiedy się stały wielkie rzeczy i kiedy Reymont z dumą mógł powiedzieć, że serce swoje spalił na popiół w ciągłej udręce, lecz ani razu nie pozwolił mu zwątpić o tym, co prostą swoją, chłopską duszą zamierzał, w co wierzył niezłomnie i uparcie.
Gdyby miłość ludzka mogła mu to serce chore i zbiedzone wzmocnić i nalać krwią, miałby serce potężne. Niechże je karmi tą powszechną miłością, której tyle niedawno uczciwych miał dowodów.
Reymont jest jak czuły instrument, jak sejsmograf, notujący każde drgnienie swojej ziemi. Nie umie być na nic obojętny. Wszystko go przenika, wszystko go wzrusza do głębi. Cieszy go najmniejszy pyłek słońca, co się z duszy ludzkiej oderwie, martwi go i gryzie każde najmniejsze plugastwo. Na taką jednak wrażliwość niszczącą nie ma sił, stąd te bruzdy na czole, stąd ten ciągły niepokój i nerwowość.
Spokojnie, spokojnie, zacny i wielki człowieku! Uśmiechnijmy się… Oto Reymont wesoło lub smutno czymkolwiek przejęty — mści się na swojej głowie. Ale dziw, że dotąd ocalił czuprynę potężną, bo co chwila wdziera się w nią dziesięcioma palcami, jakby chciał z niej wygrzebać jakieś nieznośne utrapienie albo tym ruchem dawać znać głowie, że się stało coś wesołego.
Reymontową troskę wyczytać można wśród jego kart. spojrzyjmy na Reymonta uśmiechniętego. Jak drugi genialny chłop, Kasprowicz, tak i Reymont śmieje się „całą gębą”, tak szczerze, tak dziecinnie szczerze, że się miło czyni dookoła i większa jest zabawa zawsze z tego, jak się oni obaj śmieją, niż z tego, z czego się śmieją. Wiele stracił ten, kto nie widział zwariowanych posiedzeń w kąciku u Lourse’a przez kilka lat ostatnich. Literały, aktory, malarze i Reymont — pociecha pociech. Mieczysław Frenkiel, „prezes stołu”, z nosem, o którym Cyrano powiada, że „idzie przed nim jakiś kwadrans drogi”, opowiada anegdotę albo udaje śmiertelną kłótnię z Kazimierzem Kamińskim. To były jedyne wesołe chwile Reymonta, mrużącego oczy od nadmiaru radości i targającego czuprynę z nadludzkiej uciechy.
A za chwilę — jak ręką odjął. Chwytając ciężko oddech, szedł Reymont powoli, z trudem, co chwila rękę kładąc na serce, do swych książek i do swego warsztatu. Tam już czyha jego opętańcza moc, która go dławi i przykuwa na całe dni i noce do biurka, która mu nie daje chwili spokoju, tylko w nim rozpętuje furię pracy i upór nieludzki, wytrwałość jakiegoś straszliwego oracza, co w pałąk zgięty, z czołem namarszczonym, pracuje, pracuje, pracuje. Reymont jest pracownikiem — straszliwym. Zapomniawszy o świecie i o ludziach, otoczony kłębami dymu, skurczony jak do skoku, stawia uparcie, nieznużenie litery staranne, dziwacznego charakteru, prawie prostopadłe, do klinowego pisma podobne, żmudne, jakby wykute. Czyni to powoli, z nabożnym jakimś ceremoniałem, jakby każdą tę literkę dobywał z bólem, jak drzazgę z serca.
Trzeba mu odbierać pióro, ach i — papierosa. Reymont sam jeden mógłby utrzymać monopol tytoniowy.
W ostatnich latach pracował tak na wieży domu Gebethnerów i Wolffów, w mieszkaniu cokolwiek zwariowanym, w którym człowiek, cokolwiek od Reymonta roślejszy, już by mieszkać nie mógł, położywszy się bowiem, nogami, zwisającymi przez okno, tamowałby ruch ulicy Marszałkowskiej. Reymont jednak wcale mało dba o pałacowe wygody. Trzeba było wypuścić rurę od pieca przez okno, no to trzeba! Zapaliła się raz okiennica — także niewielkie zmartwienie… Tak! Ale w którym to pałacu w alejach było kiedy tak cudownie miło, jak w tych dwóch pokoikach, tak szczupłych, że najpierw na ich widok zdumiewał się człowiek, jak w nich mógł Reymont napisać tak ogromne książki. Oto w tych dwóch pokoikach, cudem serdeczności państwa Reymontów rozszerzonych nadmiernie, zbierała się czasem jednego wieczora cała arcysocjeta, pisząca, malująca i grająca, a każdy jeszcze przyprowadzał jakieś ciało niewieście. Radowało się to najmilsze towarzystwo bożym chlebem, bożym winem, ale tym radowało się przede wszystkim, że na tej wieży aldonowej ucztując, chodzi po głowach wydawców, którzy tej nocy mieli zapewne sny niespokojne, literat bowiem czy malarz zawsze nieco przypomina zmorę i upiora, co szuka zaliczki.
Miłość ludzka, wielka i bezinteresowna, garnęła się do Reymonta, wiedząc, że wyjdzie na jej spotkanie serce proste (jego i pani Lili), na ten dzień uśmiechem, jak promieniem, na wskroś prześwietlone, serce dziecinne, dziecięcym trybem się cieszące, że może kogoś ugościć, słowa słodkie i przyjazne wymienić, żartem najmilszym się ucieszyć. O, jakiż szczery śmiech brzmiał na tej wieży, na której nigdy nie było puszczyków! Wielki Reymont nikogo nie onieśmielał; wielkość swoją chował do szuflady biurka między rękopisy, a sam, skromny, cichy i serdeczny, oba ramiona wyciągał do każdego, co wchodził, choćby ten gość miał w swej sławie jeden wierszyk z trzech zwrotek. Jakżeż nie miłować radosnym uwielbieniem takiego człowieka? Zaiste, srodze potrząsający wspaniałą grzywą lew zmieniał się w łagodne dziecko w swojej „jaskini”.
Nie można zaś uczynić większej radości Reymontowi, jak odwiedziwszy go w jego Kołaczkowie, w mająteczku ślicznym niedaleko Wrześni. „Pan dziedzic” wpada wtedy w roztkliwienie i jest rzewny; martwi się w tej chwili najwidoczniej, że ma tylko jedno serce, jakżeż bowiem za pomocą jednego, choć tak wspaniałego i tak zacnego serca okazać gościowi, że wszystko jest dla niego, że dla niego ściany się śmieją i obrazy na ścianach. Byłem tam niedawno i widziałem na własne oczy tę opętańczą cudowną gościnność, a tak prostą, a tak ujmująca, że się dobrze człowiekowi czyni na duszy. Taka jest radość w domu, jakby kto najdroższy przyjechał, choć przyjeżdża tylko taki, że psy nawet nie szczekają, bo nie warto.
Śliczny dom, och, naprawdę śliczny, wśród bukietów drzew pełen jest złotej poświaty, w dzień naprażony słońcem, wieczorem zaś złotym, migotliwym i najmilszym na świecie światłem woskowych świec, co po całym domu się wałęsa, przed gościem bieży i pokazuje mu śliczne rzeczy: stare mahonie połyskujące, złocone grzbiety niezliczonych książek, obrazy w świetle tym tęczowe, szmatki różnobarwne, rozwieszone na ścianach, i wszędzie kwiaty, kwiaty, kwiaty. To światło łaskawe i pieszczotliwe wyzłaca potem każde wymówione w tym domu słowo, a każde jest pełne złotej dobroci, jak kryształowa ampułka pełna złotego wina. Wszystko się w tym domu uśmiecha (najbardziej pani Lili), wszystko do ciebie mówi. Czujesz się jak na zaczarowanej wyspie, wśród ludzi bez grzechu i bez fałszu, I wiesz, że dookoła w ogromnym promieniu świeci ten dom rozświetlony, bo z daleka, ze wszystkich stron, patrzą wszyscy z wielką miłością na dom ten, bo tu mieszka Reymont. Są dumni, że mieszka tu właśnie, wśród ludzi twardych i pracowitych.
Nikt więc domu tego nie ominie. A „pan dziedzic”, obłąkaną miłością siedzibę swoją kochający, z ciszy, co ją otacza, wciąż coś przędzie i przędzie. Nową powieść czy dramat. I mówi o tym! z zapałem, z entuzjazmem, z werwą i z błyskiem w stalowych oczach; jak brat się z tobą podzieli wiadomością o tym, co mu tam w duszy waży się i rodzi. O wszystkim, co mu nurtem przepływa przez serce, przez zmęczone i chore serce. Zabiło ono radością niezmierną, kiedy przyniesiono Reymontowi wiadomość o nagrodzie Nobla. Za pracę i trud wielu, wielu lat, za głody, chłody i włóczęgę, za zmarnowane zdrowie, za niepokoje i udręki, za genialność, za wszystko wreszcie — nagrodzone zostało serce uczciwe i proste.
Ale w wielkiej pokorze tego człowieka, już w chwilę potem, mogłeś wyczytać radość większą i szlachetniejszą; na czole jego, na którym nic się nie ukryje, widać było myśl jedną, dumną wspaniale w swej pokorze: „Nie mnie, nie mnie, lecz narodowi mojemu!”
W owym tedy mieszkaniu na piątym piętrze przy ulicy Zgoda 12, dlatego tak nazwanej, że w domu przy tej ulicy w wielkiej zgodzie żyją Gebethner i Wolff, właśnie w tym domu mieszka Reymont. Kiedy tam wszedłem w niewiele dni po nagrodzie Nobla, zdumiałem się i stanąłem jak posąg na progu, oczy zaś moje były podobne do dwóch wielkich księżyców.
— Na Boga, co to jest! — zawołałem.
Wielki pisarz siedział na ogromnej stercie manuskryptów, pani Reymontowa, widocznie osłabła ze zmęczenia, ostatnim wysiłkiem wiązała w wielkie pakiety jakoweś papierzyska, wierna służebna Tosia, rzewnie płacząc, starała się uczynić mi drogę wśród mnóstwa papierów. Wielki człowiek nie odrzekł mi ani słowa, tylko rozłożył smutno ręce i wskazał tę fabrykę papieru.
Roześmiałem się głośno. Tak, tak! Światowa sława to nie jest lekka rzecz. Zrozumiałem bowiem łatwo, że ten zalew papieru, że to jezioro pisaniny, to radosne listy. Reymont przez pół roku nie był w kraju, bo chorzał za granicą, więc się tego nazbierało tyle, że teraz sobie z tym rady dać nie można. Kłopot z tym jest, to prawda, ale jakiż kłopot miły. Starałem się z szacunkiem omijać te papiery, aby ich nie dotknąć butem — przecież w każdym takim liście jest cząstka ludzkiego serca uradowanego tym, że rodak inne nacje na wielkim konkursie zwyciężywszy, chwały i imienia dobrego narodowi przysporzył.
— Trudno — powiadam — ale przecież w tych tysiącach listów jest owa słodycz sławy. Dumna i uradowana Polska musiała to jakoś okazać, więc dobrzy ludzie napisali…
Co to jest? Reymont, wielką zawsze darzący mnie miłością, spojrzał na mnie dziko, słodka kobieta, pani Reymontowa, spojrzała na mnie z wyrzutem, wierna służebna, panna Tosia, podniosła groźnie szczotkę. Co to wszystko znaczy? Nawet śpiący w kącie pies, usłyszawszy moje szczere przecież słowa, warknął, papuga Arra wrzasnęła jakieś obelżywe słowo z mnóstwem „r” w środku; usłyszałem najwyraźniej: „Korrrnel! Warrriat”.
Co się stało w tym domu? Wchodziło się tu zawsze jak do Nicei po słońce, brzmiał tu zawsze pogodny uśmiech, zawsze tu było zacisznie i niezmiernie miło. W każdym rasie nie było wypadku, aby taka zielona małpa—papuga wyzywała gościa od wariatów. Czy zły wiatr powiał od Marszałkowskiej, czy przeszedł tędy wydawca?
Serdecznie zdumiony, biorę do rak cały zwał otwartych listów, a z każdego krzyczy w głos pozdrowienie: „Dostojny Panie” albo „Najszlachetniejszy z wielkich Polaków”, albo: „Chwała ojczyzny, nasz wielki twórco”. Czarno na białym widzę w intytulacjach tych listów serdeczne wzruszenie Polski i jestem jeszcze bardziej zdumiony niż przedtem. Polska jest w porządku, tylko mój wielki kolega jest w nieporządku, bo i jakżeż nie uśmiechnąć się do tych cudownych listów, których tu leży tysiąc, tu i tam, na oknie i na piecu, i na szafie, i na biurku, i w kieszeniach pana Reymontowego ubrania, i w spiżarni, i w kuchni. Patrzę tedy z pytającym wyrzutem na laureata Nobla, który jest taki nielitościwy. Naród do niego z sercem, a on pełen goryczy siedzi i pełen zawodu cierpi, choć zawsze do rany go można było przyłożyć, i straszliwie smutny, jakby zawiedziony i jakby czegoś więcej oczekiwał od rodaków. Przyznaję w duchu, że nie rozumiem. Więcej chyba nie można, stanowczo nie można.
— Najdrożsi moi — powiadam nieśmiało — to są cudowne listy. Daj Boże każdemu…
— Warriat! — śmieje się wrzaskiem papuga.
— Przecież ci wszyscy ludzie, którzy zadali sobie trud napisania tych listów, godni są tego, aby ich uściskać.
— Warrriat, warrriat, furrriat! — drze się opętana papuga.
Papuga jest to mądry ptak, więc tak bez powodu nie krzyczy. Stropiony patrzę na Reymonta. On zaś powiada:
— Tak, są to dobrzy ludzie, ale oni nie mną się tak cieszą…
— A kimże, na Boga?
— Nagrodą Nobla…
— Naturalnie… Oczywiście.
— Ale oni się cieszą pod warunkiem…
— Pod jakim warunkiem?
— Że przystąpią do niej, jako wspólnicy…
Nie mogąc nic pojąć, za łaskawym i chętnym Reymonta pozwoleniem zaczynam czytać listy. Zacząłem o jedenastej rano, około północy przeczytałem połowę pobieżnie. Nabrałem takiej wprawy, że przeczytawszy do połowy, wiedziałem już, co będzie dalej. Dostałem gorączki, potem zacząłem się śmiać jak nieprzytomny, potem zacząłem płakać. Papuga patrzyła na mnie z litością.
Wszystkie listy były podobne do siebie i można by sens wszystkich zamknąć w jednym zdaniu:
„…jest pan wielkim pisarzem, dostał pan nagrodę Nobla, wynosi to około dwustu tysięcy złotych, na co panu tyle pieniędzy? — przecież jest pan literatem, mowy nie ma o tym, aby pan mógł mi odmówić marnych pięciu tysięcy… (na kupno parceli, na zapłacenie wekslu, na kształcenie się w śpiewie, na oddanie długu, na założenie piekarni, na instytut filmowy, na wyjazd do Krynicy, na odnowienie mieszkania, na — itd.)”.
Wszystkie te listy są jawnie zmartwione, że Reymont będzie miał niezmierny kłopot z zagadnieniem, co zrobić z pieniędzmi, wszystkie listy starają mu się serdecznie przyjść z pomocą.
Założyliśmy naprędce biuro statystyczne i zaczęliśmy dodawać finansowe pozycje wszystkich listów, z wyjątkiem, oczywiście, tych, których autorowie, niezwykle skromni, zastawiali wysokość sumy do osobistego uznania Reymonta. Licząc długo, obliczyliśmy, że dobrzy ludzie żądają drobnostki; 348 tysięcy złotych. Zrozumiałem niemą zgryzotę Reymonta. Ten człowiek, siedząc na stosach tych listów, obmyślał, gdzie pożyczyć sto czterdzieści osiem tysięcy brakujących, gdyż dostał tylko dwieście… Słuszna zgryzota. Powinien na gwałt siąść i pisać dzień i noc, bo ludzie czekają. Szczególnie ten, co chce się kształcić w śpiewie, mocno zapewne zdumiony, dlaczego odwrotną pocztą nie otrzymał dwóch tysięcy złotych… Oj! To jest wesoła historia.
Kiedy Sienkiewicz dostał nagrodę Nobla, to mu nawet w jednej gazecie napisali, że „powinien” ją oddać na cel dobroczynny. Dostał ją Reymont i ma być inaczej? W istocie, po co „literacie” tyle pieniędzy? Jeszcze się gotów przyzwyczaić do jedzenia albo co?
Mało wśród tych listów do Reymonta było listów od nędzy. Biedacy prawdziwi są nieśmiali, większość tych listów pisała gawiedź i głupota, wielkie towarzystwo do eksploatacji szlachetnych uniesień.
Kiedy Reymont lub ktoś z jego fachu w portkach wytartych chodził; to nikt do niego listów nie pisał, aby mu zaofiarować pożyczkę. Kiedy młody literacina Władysław St. Reymont dwadzieścia kopiejek zaliczki na nowelę brał, kiedy w podartych butach ku sławie swojej ogromnej dreptał, nikt mu na buty nie pożyczył. Teraz ma pieniądze, zarobione nieludzkim, bo genialnym trudem, wysiłkiem serca i steranym zdrowiem, więc wszyscy w krzyk:
— Oddaj, szlachetny człowieku, bo to nie twoje, to nasze wspólne…
Wszystko w porządku.
A nałogowy optymista Reymont myślał, otrzymawszy stosy listów, że to wielka radość wyszła na jego spotkanie. Ach, ci wielcy ludzie, to są jak dzieci.
Wszyscy niemal wszystko wiedzą o Zapolskiej. W ostatnich czasach rozżarzyło się to wielkie nazwisko nowym blaskiem. Lecz gdyby zebrać razem to, co o niej na przestrzeni wielu lat napisano złego, starczyłoby tego na kilka opasłych tomów, a rzeczy miłych na cienki tomiczek. Fałszywa przyjaciółka, dopuszczona niebacznie do zwierzeń, napisała o niej nawet coś w rodzaju romansu. Nieznośna grafomanka wyniosła o Zapolskiej na świat przez kuchenne schody skandaliczne plotki i na tej podstawie wielu ludzi sądziło, że Zapolska jest przeraźliwie rozpustną czarownicą, wyjeżdżającą co soboty na miotle na towarzyskie zebrania na Łysej Górze. Niecnej tej książki dawno użyto do owijania śledzi, a ogromna popularność Zapolskiej jest nieprzemijająca. Wystarczy wypowiedzieć samo jej nazwisko, bez imienia i dodatków. Na drzwiach jej mieszkania widniał też taki napis krótki, choć ta z własnego pomysłu treściwość miała w sobie odrobinę pychy.
Za tymi drzwiami — w małym domku — w mieszkanku pełnym najlepszej sztuki, obrazów wielkich francuskich impresjonistów, ślicznych szpinetów i najlepszej sewrskiej porcelany, wielka ta kobieta — do ostatnich swoich dni twórczym ogarnięta płomieniem — umierała cicho, w nieprzebranym smutku. W owych dniach, kiedy się śmierć ważyła przyjść po tę lwicę, aby ją zabrać jedną ręką, a drugą przekazać nieśmiertelności, 17 grudnia 1921 roku, nie było już w jej mieszkaniu tych cacek, zostały bowiem zamienione na chleb powszedni. Zbierane były one w Paryżu, w owych czasach, kiedy nawet Paryż huczał jej nazwiskiem, albowiem nie znana nikomu, brzydka, młoda aktorka z dalekiego kraju odważyła się wystąpić w Théâtre Libre u Antoina jako Ewa odziana wedle rajskiej mody.
Pod koniec życia groziła jej całkowita ślepota, więc wśród sztucznych ciemności pracowała ta, co miała najbystrzejszy wzrok i najdotkliwsze, do dna duszy widzące spojrzenie. Dlatego głęboko wzruszony męczarnią jej ostatnich dni, chciałbym rzucić na jej grób wiązankę wspomnień jak biedne kwiaty.
Był to fenomen polskiego piśmiennictwa. A na obszarze literatury europejskiej nie było za jej czasów kobiety o takiej wspaniale twórczej mocy talentu. Żadna z pisarek o europejskim rozgłosie oprócz dostojnej, surowej Selmy Lagerlöff nie mogła iść w paragon z tym talentem ogromnym, śmiałym, mądrym i drapieżnym. Wiedziano o tym daleko i szeroko w Europie. Z niedalekiej perspektywy lat kilkudziesięciu już się widzi, jaka to przedziwna postać panowała w polskim teatrze.
Kimże była ta Gabriela Korwin Piotrowska, Śnieżko. Błocka, Zapolska, Janowska a do tego, żeby nie było za mało, jeszcze Józef Maskoff? Był to talent olbrzymi, który kaprysił, bo był kobiecy, wpadał w ekstrawagancje, bo należał do aktorki, tkwiło jednak coś renesansowego w tej kobiecie, zdolnej niesłychanie, niesłychanie pobudliwej, wojowniczej i przenikliwie mądrej, kiedy szło o innych. a niemal naiwnej, kiedy szło o nią samą. W niej grała nieposkromiona ambicja, którą ten diaboliczny talent wojował, wszystkie zaś inne względy — równie i materialne — były jej niemal obojętne. I dlatego to właśnie pod koniec życia, jednego z najpracowitszych na obszarze literatury, złożyła jej wizytę nędza w starym, obłąkanie kolorowym chałacie mamy Dulskiej.
Mało wiemy o jej sercu, które jednak nigdy nie było skowronkiem. Wszyscy natomiast wiemy, że jej mózg pracował jak precyzyjna maszyna. Zdaje mi się, że Zapolska przez pomyłkę wybrała sobie niewłaściwą pleć. Zdarzało się jej czasem, że zapominała o wielkiej prawdzie, iż pierwsze westchnienie miłości jest ostatnim westchnieniem rozumu. Czasem umiała się rozczulić nawet sentymentalnie, rzadko to się jednak zdarzało tej białogłowie z brzytwa w ręce. Z tym to bowiem narzędziem powinno się ją malować, jak kiedyś malowano wielkie damy z wachlarzem w ręce. Ta wielka pani w literaturze ambicją podrywana jak biczem, ambicją nieukojoną, pracowała niezmordowanie. A wszystkiego jej było za mało: felietony, krytyki teatralne, nowele, powieści, dramaty, komedie, farsy, jednoaktówki, monologi i nawet wiersze, chociaż bardzo kiepskie zawiązywała rymom ogony, co sprawiedliwie przyznawała sama.
Nie wyschło jeszcze jedno, a już się rodziło drugie w tej głowie niespokojnej, przenikliwej i bystrej. Równocześnie z talentem tworzyła w niej jakaś piekielna żądza i niecierpliwość. Wciąż się gotowało w tym wulkanie. I stąd właśnie pochodzi ta — czasem fatalna i dziwaczna — nierówność jej utworów. Arcydzieło w swoim rodzaju Moralność pani Dulskiej i zaraz potem błahostka pod tytułem Pariasy. Znakomita komedia Panna Maliczewska i szybko sklecony utwór Asystent. Stąd te nagłe podróże w byle jaką stronę świata zjawisk społecznych. Stąd wieczna pogoń za sensacją lub łatwizną tematu.
Talent ten, ostry jak stal, rozżarzał się, skoro szło o kobietę. Bo ten Molier w spódnicy był jednak kobietą. A kobiecości nie potrafiły w niej zgnębić: ani ostrość spojrzenia, ani drapieżny zmysł satyryczny, ani taka znajomość życia, że więcej o nim ścisłych wiadomości miała w małym palcu niż dziesięciu pisarzy, którym natura dała spodnie dla uczczenia ich wielkiej inteligencji.
Solidarność kobieca kazała jej wziąć patent na obrońcę kobiety: sponiewieranej, uciśnionej, zbałamuconej i na wszelkie możliwe sposoby wówczas wyzyskiwanej. Przeto po prostu z niepohamowaną pasją prała po pysku wszelkie męskie łajdactwo, sutenerstwo i miłosne męskie szalbierstwa.
Gdyby z olbrzymiego dorobku Zapolskiej wyłuskać brylanty, to po odrzuceniu plew sensacji i krwawych strzępów pozostałoby kilka utworów kapitalnych, pośród których jeden jest dziełem naczelnym, inne zaś szlachetną i wysokiej miary filipiką przeciw bezbronnemu cierpiętnictwu ówczesnej kobiety. Żadna z owych czasów rozkrzyczana sufrażystka nie broniła tak wolności duszy kobiecej, jak ta wielka kobieta, co przewędrowała odważnie przez kręte zaułki życia i przebrnęła przez jego ścieżki. Najpierw zgromadziła sto rodzajów oręża, potem poszła w bój o dobrą sprawę. Wiadomo, że Amazonki wiodły wojny niezwykle popędliwie, toteż ta Gromiwoja polskiej literatury nie wiodła jej inaczej, lecz zawsze z niepohamowaną pasją. Dlatego jej utwory na ten temat będą zawsze świeże i pulsujące żywą krwią.
To, co pisała bez wiary, jako jedynie dostawca teatralny i jako Józef Maskoff, wszystkie koszmarne i skrwawione historie, wszystko to zblakło, zwiędło i niemal przepadło, pozostanie jednak na zawsze to, co pisała namiętnie, bez kompromisu i niemal we furii. Czas dopiero oceni tę najdziwniejszą pisarkę. Na swoją współczesność, ciasną i zaściankowo obłudną, działała jak widmo diabła. Wpadła w bagienko „dulszczyzny” i urządziła „skandal na froncie” literatury. Co też to się działo, kiedy napisała komedię, później na powieść przerobioną pod tytułem Kobieta bez skazy. Cenzura szalała, policja trwała w pogotowiu, teatry wrzały, pisma wiodły wojnę, a Zapolska: „okropna”, „skandaliczna”, „niemożliwa” i jak tam ją jeszcze oczerniali, radowała się po cichu z rwetesu, którego narobiła. Szło o to, że na scenie miano doprowadzić „orgię” do takiego rozpasania, iż młody człowiek tak chytrze ustawiał lusterko, by ujrzeć, co się dzieje pod suknią pijanej damulki. I o to była taka wojna. Co za czasy, co za czasy. Nic by i tak nie zobaczył, bo tam ciemno, a gdyby był sobie — idiota — parę lat poczekał, byliby mu pokazali to wszystko i jeszcze więcej w każdym teatrzyku bez lusterka i bez awantury.
Mniejsza o to, lecz cała jej wtedy działalność wydawała się jakby burzycielska i rewolucyjna. Wytłukła szyby w dusznym i zapowietrzonym mieszkaniu. Wniosła coś ożywczego w kompromisowość i lękliwość literacką. Tak czy owak, odważna i wspaniała była kobieta.
Cóż się jednak stało? Stało się niedobrze. Ten przywilej „skandaliczności” uzurpowany sobie przez jej diabelski temperament, co wszystko i wszystkich wyzywał na udeptaną ziemię, stworzył atmosferę, w której wyżyć było trudno. Tak się bowiem drapieżna Gabriela rozlubowała w tej pozie, że zapomniawszy o satyrze, zaczęła gromić, kazać i strofować. A że bardzo mało przypominała księdza Skargę, zirytowało to nieco krytykę, bo i krytyk miewa czasem odrobinę rozsądku. Poczęła się krucjata na Zapolską. „Ich stu, a ona jedna”. Wśród tych stu niejeden był taki, o którym śpiewał „Zielony Balonik”: że komu on napisze felieton, ten tłucze głową o beton.
Krytyk — jak wiadomo — przypomina komara, bo wypija krew i pozostawia jad, a ją opadł cały rój komarów. Dzielna kobieta broniła się jak mogła, ale do niezbyt wytwornych pomysłów w tej awanturze należy zdarzenie w Krakowie. Oto w dniu swojej premiery posępna Gabriela posłała czterem krytykom cztery psie kagańce.
I jej w mieście skwaśniały również miody wzajemnych stosunków. Były to czasy burzliwe, które wspominani niemal z rozrzewnieniem, bo w tej wesołej wojnie, wojnie z przepysznym talentem, z herodem–babą talentu, tkwiło jednak wiele cierpkiej przyjemności. Po każdej recenzji z jej sztuki rozpoczynała się cała epopea. Albo nie oddawała ukłonu przy spotkaniu, albo kłaniała się zimno i wyniośle. Potem posyłała sztafetę na wytwornym szafirowym papierze: „Gwiżdżę na pański ukłon!” Zrywała czasem wszelkie z krytykiem stosunki na dwa tygodnie. Wreszcie powiada przy niespodzianym spotkaniu:
— Mógłbyś zajść do mnie, małpo obrzydła! Pisz sobie swoje idiotyzmy, ale przyjdź na koniak!
Potem nowa premiera i tak da capo senza fine! Czasem lżej, czasem ciężej. Urządziła piekielną awanturę z samym Janem Kasprowiczem, kiedy jej nieco twardo napisał, „że nowa sztuka pani Zapolskiej przypomina pieczeń wieprzową z kapustą”. Na znakomitego, ale bardzo złośliwego krytyka Władysława Rabskiego szła ze szpicrutą, ale jej jakoś chytrze uszedł… A co ja, sierota, wycierpiałem, tego by na wołowej nie spisał skórze! Dostałem od „Gabci”, bo tak ją poufale zwano, fotografię z niezmiernie szumnym napisem, a zaraz potem, kiedy się jej coś w mojej recenzji raczyło nie podobać, o święty Kornelu! co to było! Cud to jest, że żyję i że zachowałem pogodę umysłu! Potem znowu grzmoty umilkły, a ja skwapliwie odrabiałem zaległości w koniaku.
Cierpieli poza tym: dyrektorowie teatru, reżyserowie i aktorzy. Wielką to jednak było dla wszystkich pociechą, że nie uszedł podobnego losu i cesarski namiestnik dawnej Galicji. Zapolska, oburzona, że jej protegowanemu spirytyście odmówiono pozwolenia na odbycie seansu w Nowym Targu, tknięta ostrogą depeszy, krzyknęła: „Hajże na Soplicę!” — I roztrąciwszy przerażonych sekretarzy, wdarła się do gabinetu straszliwego dygnitarza i pod jego adresem najgorsze wyrazy powtórzyła kilka razy. A jemu aż mowę odjęło. Wtedyśmy w literackiej kawiarni oznajmili zdumionym rodakom, że był to pierwszy austriacki namiestnik, który cierpiał Za–Polskę.
Odległe to sprawy, do grobu z tą genialną kobietą złożone, wydają się dzisiaj, jakby istnieć musiały, była to bowiem twórcza potęga — był to zarówno żywioł, wlokący za sobą chmury, wichry i burze.
Szkoda, wielka — niestety — szkoda, że Zapolska rzadko kiedy wychodziła poza krąg poglądu, że życie jest marną fabryką, produkującą jedynie hańbę, nędzę i łotrostwa. Nie wiedziała jeszcze o twórczej, radosnej potędze życia. W tropieniu jednak dróg i ścieżynek, którymi przemykają się rozmaite ohydy, doszła do mistrzowskiej wprawy. Przez etapy: zniecierpliwienia — oburzenia — pasji — wstrętu i kaznodziejskiej klątwy, dotarła wreszcie do dojrzałej i najgłębszej satyry, wojującej z kołtuńskim śmiechem, najdotkliwszym, jaki się kiedykolwiek w polskim teatrze rozlegał. Rodowód tego śmiechu jest tragiczny. Wielcy badacze serca dawno doszli do odkrycia prawdy, że czasem człowiek smutny śmieje się dlatego tylko, aby nie płakać. Świetnością tego dojrzałego spojrzenia jest właśnie głośna w całej Europie Moralność pani Dulskiej.
Zapolska, jak każdy nieprzeciętnej miary pisarz, miała wielu przeciwników, najcięższy jednak pośród nich musiał przyznać, że historia teatru zapisze ją w rzędzie najpierwszych jego twórców. Chwała przeto tej wielkiej kobiecie!
Niech odpoczywa w spokoju, bo napracowała się bardzo!
Niech inni, bystrze w głąb rzeczy patrzący, zajmą się Perzyńskim, komediopisarzem wysokiej rangi. Ja, jego odwieczny przyjaciel, skorzystam z wybornej sposobności i opiszę te nasze lata szczęśliwe, które spędziliśmy razem, często w głodzie, lecz zawsze jakoś radośnie. Bóg nas złączył, a diabłu nie udało się rozłączyć. Był to mój fidus Achates. Przez wiele, wiele lat byliśmy nieco groteskową parą, on chudy jak Flip, ja opasły jak Flap. Wielu przyjaciół wiernych rzewnie płakało po jego śmierci, lecz nikt rzewniej nie płakał ode mnie. Los jest ohydnie jadowity. Pewnej niedzieli przyniósł mi Perz — bo nikt go wśród swoich nie nazywał inaczej — egzemplarz Klejnotów z łajdacką zgoła, prześmieszną i nie nadającą się do druku dedykacją. I powiada:
— Tak wspaniałej książki nie dostaniesz za darmo, licha imitacjo człowieka. Musisz mnie zaprosić na obiad.
— Nie jadam obiadów z ludźmi, którzy się stoczyli na dno — odrzekłem mu z goryczą. — Ale przyjdź do mnie na obiad we środę, tak jednak, żeby nikt z sąsiadów nie widział.
Najdroższy Perz nie przyszedł jednak na obiad we środę, bo tego dnia umarł na jakieś piorunujące, rozkładowe zapalenie płuc. Było coś potwornie tragicznego w tej śmierci. Odwiedził serdecznych przyjaciół przy ul. Marszałkowskiej i już z tego domu nie wyszedł żywy.
Grzymała–Siedlecki mógłby napisać przepyszne wspomnienia z krakowskich czasów, z dni młodości Perza, wtedy autora znakomitego tomu poezji, który później jakoś dziwnie i najniesłuszniej przepadł, przywalony tomami powieści i dziesiątkami komedii. Przetopiwszy w tych wierszach niegroźne, a „straszliwe” młodzieńcze oburzenie na „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat” i rzuciwszy klątwę na całą ludzkość, która o tym na szczęście nie wiedziała — Perz zaczął się śmiać. Ja zetknąłem się bliżej z Perzem w 1908 w Paryżu, kiedy mnóstwo młodych Polaków od pędzla i dłuta, i pióra grało w bilard w knajpie na Montparnassie i zbijało złote polskie bąki. Szalał tam już wtedy Wieniawa, szlachetny w każdej dziedzinie dyletant, jednego miesiąca malarz, drugiego rzeźbiarz, trzeciego próbujący pisania scenariusza do komicznego w owym czasie filmu. Perz, zagadnięty, po co’ się zjawił w Paryżu, odrzekłby zapewne słowami z Wesela: „ja się patrzę i miarkuję…” — Patrzył bystrze, a miarkował wszystko. Blady, łysawy, chudy, z wiecznym uśmiechem na ustach, milczący i przenikliwie mądry. Czasem odezwał się złośliwie, ale czynił to z miną tak niewinną i z takim rozbrajającym humorem, że mu potrzeba było pozwolić na wszystko.
Perzyński, wyborny komediopisarz, był odkryciem Tadeusza Pawlikowskiego, wonczas dyrektora teatru krakowskiego. Przedziwna historia tego odkrycia wyglądała tak: w tej samej krakowskiej knajpie przy jednym stoliku pil szampana Pawlikowski w towarzystwie uprzywilejowanych przyjaciół, przy drugim pił podejrzany koniak Stanisław Ostrowski (na kredyt) i młody współpracownik ,,Głosu Narodu”, poeta Włodzimierz Perzyński (na bardzo naciągnięty kredyt). Poeta przyznał się przyjacielowi, lepiącemu w glinie bałwany, że ma dobry temat do komedii. Ostrowski, zacny kompan i wesoły brat–łata, znał Pawlikowskiego, przeto stante pede oznajmił mu, że oto ten Chudogęba, z którym pije fałszywy koniak, posiada prawdziwy talent i że pracuje nad komedią. Pawlikowski przyjrzał się różowym wzrokiem — po szampanie spojrzenie zawsze przybiera tę barwę — obiecującemu młodzianowi i poprosił wdzięcznie, by mu młodzian dał szkic utworu. Przyjemnie zawiany Perz napisał na serwetce z bibułki kilkanaście zdań. Pawlikowski przeczytał uważnie, jeszcze uważniej przyjrzał się Chudogębie i zadowolony, pogładził się po brodzie. W kilka chwil po tym Perz pił już szampana, a na pożegnanie otrzymał od magnata Pawlikowskiego — 400 — słowami: czterysta guldenów zaliczki na komedię pt. Lekkomyślna siostra.
Niebo otwarło się nad głodomorem. O świtaniu ptaki na Plantach rozgłośniej śpiewały niż zazwyczaj. Przez dni kilka trwożył się Kraków, że w nim zabraknie czarnej kawy i koniaku. Perz zjadł tego dnia trzy obiady, jeden u Hawełki, drugi u Wencla, trzeci w Saskim. A po tym z furią zabrał się do pisania i stworzył swoje arcydzieło. Zagrane później we wspaniałej obsadzie (żyje z niej tylko Adwentowicz — nieporównany „niebieski ptak Olszowski”) — we Lwowie, przyprawiło nas o obłęd radości. Z Lekkomyślną siostrą pojechał teatr Pawlikowskiego do Kijowa i osiągnął zawrotny zgoła tryumf i u Polaków i u Rosjan. Perz był po siedemkroć razy szczęśliwy. Pojechał też do Kijowa, rzecz dziwna jednakże, że nigdy nie mógł sobie wyraźnie przypomnieć, co się tam z nim działo. A to było jeszcze dziwniejsze, że inni aktorzy też stracili pamięć. „Polski książę meiningeński”, Pawlikowski, starał się coś sobie po powrocie przypomnieć, ale też mu się ,nie udało.
Perz, niespodzianie wzbogacony, zaczął podróżować. Był nawet w Egipcie z bardzo zamożnym przyjacielem. z którym po przyjacielsku przesiedział dni kilka w dość niechlujnym egipskim areszcie, taka ich bowiem obydwóch ogarnęła radość życia, że gromadzili przed kawiarnią kilka ulicznych orkiestr i każdej kazali grać co innego, ale równocześnie, mącąc nieznośnie powagę egipskiej stolicy i wywołując ogromne zbiegowisko. Perz miewał dość niezwykłe pomysły… Następnie siedział czas dłuższy, na szczęście już nie na więziennej słomie, w Szwajcarii. Był wtedy żonaty i temu zapewne zawdzięczać należy, że powrócił „na Ojczyzny łono”. Ze Szwajcarii otrzymałem od Perza uszczęśliwioną, radośnie zdyszaną depeszę, w której mi dziękował za recenzję o Szczęściu Frania.
Na lwowskiej scenie komedia ta miała równie świetną obsadę, jak Lekkomyślna siostra. Aktorowie grywali z pasją w utworach Perzyńskiego, czując w nich ludzi żywych, nie papierowych. Nieodżałowany Jan Nowacki był Franiem równie wzruszającym swoją śmieszną niedolą, jak później niezrównany w tej roli Jaracz lub Brydziński. Każdy z nich wywiódł z humoru Perzyńskiego ten cień głębokiej melancholii, który się w nim chowa jak w kolczastej skorupie. I Perzyński, jak wszyscy pisarze bardzo dowcipni i błyskotliwi, żywił w zakątku na pozór cynicznego serca „melancholię, nimfę z Polski rodem”. Nigdy nie śmiał się „przez łzy”, jak byle pajac to czynił od czasów spopularyzowania opery Leoncavalla.
Ten pisarz arcywytworny nie znosił szablonowego bzdurstwa. Na cichej jednak, dobrej melancholii można go było schwytać jak na gorącym uczynku, bo ją skrzętnie ukrywał w roześmianym, żywym, skrzącym się dialogu. Przeto się śmiejmy. Scena jest rozigrana tym niefrasobliwym humorem człowieka, który tyle widział biedy, nędzy i niedoli, że go i ta bieda, i ta nędza już o śmiech przyprawia, tyle widział załamań i przygnębień, że pokpiwa nawet z rozpaczy, tyle widział pospolitej szarzyzny, że nie dowierza nawet pogodnemu dniowi i wątpi o prawdziwości jego błękitu. Śmiejmy się przeto z Perzyńskim, że jakaś lekkomyślna siostra płacze, że jakiś kochanek Aszantki w łeb sobie strzela, i z tego, że Franio, „szczęśliwy Franio”, znalazł po długim czekaniu szczęście tak wielkie, że się nim udławić można.
Ta „smuga cienia” melancholii, co nad najlepszymi komediami Perzyńskiego polata, zaciąży z czasem nad spracowanym sercem radosnego ongi człowieka i bardzo je przytłoczy. Tymczasem jednak w żywocie Perza — więcej jest jeszcze niefrasobliwości niż smętku, który dopiero zapytywał o drogę do jego mądrego serca. Tymczasem głośny autor Lekkomyślnej siostry pisze i pisze jedną komedię po drugiej, jedną po drugiej powieść. W Polityce uwiodła go sucha, koścista dama — tendencja. Komedie są nierównej wartości, lecz lwi pazur znać na każdej tak samo, jak i w powieściach, wśród których Raz w życiu błyska ustępami najwyższej klasy.
W owych czasach znalazłem się z najdroższym przyjacielem w jednej redakcji wielkiego dziennika. Pracowaliśmy w tym samym gabinecie. „Pracowaliśmy” — to za wiele powiedziane, bo ja pracowałem jak koń w kieracie, a pan hrabia Perzyński zjawiał się na pół godziny i pisał codzienny felietonik o Warszawie, jak Clement Vautel o Życiu Paryża. Zdumiewająca była łatwość, z jaką rzucał zachłannemu dziennikowi te drobiazgi, czasem takie sobie, a czasem skrzące się jak brylanty. Zjawiał się ponury i zły. że się musi zjawić, a zaraz potem zwoływał na twarz uśmiech i wędką pióra dobywał z dna kałamarza złotą rybkę. Czasami giez go ugryzł i nie zjawiał się wcale, a naczelny płakał. Wtedy jako „szef” tego działu grzmiałem i przemawiałem mu do robaczywego serca, a on odpowiadał mojej dostojności treściwie i zwarcie:
— Całuj psa w nos.
Z tego powodu nie gadał ze mną wcale przez dni kilka, co by nie było najgorsze, lecz to było straszne, że co dzień zostawiał na moim biurku wiersze obelżywe, tym obelżywsze, że prześwietne. Papier zaczerwieniłby się ze wstydu, gdybym je wydrukował. Zgodę trzeba było oblewać przez tydzień. O chytry Perzu.
Trwało to przez kilka lat. Molestowały go teatry, żyć mu nie dawały gazety, więc Perz pisał, nieumęczenie pisał. Przez czas niejaki był dyrektorem teatru Komedia, w którym się zjawiał raz na miesiąc po odbiór pensji, a teatr prowadził się sam i dość źle się prowadził. Za czym był redaktorem satyrycznego pisma „Szopka Warszawska”, w której się zjawiał na odmianę dwa razy na miesiąc, bo w tych terminach płacono mu pensję. Nikt mu jednak najmniejszej nie uczynił wymówki, bo ludzie za nim przepadali, a najmniejszym to było zmartwieniem, że jeszcze jeden teatr, dla jednej założony aktorki, wezmą diabłowie.
„Czas wszystko pożre, bo ma czas”. Pożarł przeto i cudowną radość tego wspaniałego pisarza. Perz począł jakby dziwaczeć. Stał się „odludkiem i poetą” w jednej osobie. Nigdy nie przychodził na własne premiery i wystarczała mu moja relacja przez telefon. Mieszkał w dość nędznym pokoiku w Saskim Hotelu przy ulicy Koziej i nie wychodził ze swej nory długie dni. W norze wisiał zawiesisty dym, Perz bowiem spalał biedne serce. Zaczęła go dręczyć głuchota i zapewne dlatego unikał ludzi, niemądrze zawstydzony tym kalectwem. Każdego ranka zaszyty w zakątku kawiarni Lourse’a wertował dziesiątki gazet.
Komedie jego miały nieprzerwane powodzenie, powieści były rozchwytywane, a on coraz smętniejszy. Dopiero pod koniec pracowitego żywota, pełnego wzlotów i upadków, głodów i dni bogatych i sytych, ożywił się stary Perz, jakby w przeczuciu, że mu już niedługo trzeba będzie opuścić ten szary świat, który cudownie wyszydził i opryskał śmiechem jego nędzne pospolitości. Wiele zażył na tym polskim świecie triumfów, ale i równie wiele zaznał dotkliwych krzywd. Obok Zapolskiej najświetniejszy w swoim rodzaju satyryk, autor ogromnej ilości utworów — nie dostał nigdy żadnej nagrody, a nikomu słuszniej niż jemu właśnie, piewcy tego miasta, należała się nagroda stolicy. Nie dostał nigdy orderu, choć był dobrze zasłużonym pisarzem starszego pokolenia. Z tego powodu musiał żywić gorycz w sercu, lecz nie poskarżył się nigdy, nigdy słówkiem o tym nie wspomniał, Perz był człowiekiem wysokopiennym i dumnym.
Przedziwnym swoim pismem, literami chylącymi się ku lewej stronie, zaczął na jakiś miesiąc przed śmiercią pisać nową powieść. Złożył Teatrowi Polskiemu wyborną sceniczną przeróbkę Andersena Carskiej szaty. — Co się z tym stało? — Zamierzał wiele, wiele… Śmierć przekreśliła wszystkie jego rachuby, a wiadomo było, że rachować nie umiał nigdy — wolny duch, człowiek skrzydlaty, rzewnie lekkomyślny, wzruszająco nieporadny, śmieszny, mój drogi, najdroższy mój Perz.
Jednym tchem przeczytałem uroczą, szumiącym winem wspomnień perlącą się książkę Jana Lorentowicza, nazwaną Spojrzenie wstecz. Książka ta pamięta ów czas, który mnie, młodzieniaszka, porwał jak rzeka wraca niepokojem swoich wód. Niektóre jej karty, pełne natłoku zdarzeń, wydają mi się pobojowiskiem, na którym ja też walczyłem, jak ów szekspirowski rycerz z Henryka IV — Hotspur. co się wykłada: Gorąca Ostroga.
Przez pole biegną młodzieniaszki czupurne, obdarte, namiętne, słowo wyostrzywszy jak miecz. Atrament bluzgał fontanną jak krew, bengalskie ognie udawały pożary, frazesy pękały jak świetliste race. Z całej tej wojny pozostały pożółkłe kartki papieru, książki, które wypuściły z siebie ducha, dramaty, z których krew wyciekła, więc leżą smętnie w bibliotekach, kiedyś rumiane, świetne, buńczuczne i zadzierżyste; i jakiś wieniec laurowy pozostał, wyschnięty, smutny, jak wieniec z grobu. Z tych kartek, śpiących zmurszałym snem bez marzeń w Bibliotece Narodowej, Lorentowicz wydobył w swojej książce opowieść o jednej z najbardziej tragicznych postaci polskiej sztuki: o Janie Auguście Kisielewskim.
Jest to przejmująca opowieść, a że ja na nią patrzyłem młodymi zachłannymi oczami, więc mi się jawi jak żywa. Autor snując historię tragicznej postaci przypomina ów moment, kiedy to Kisielewski triumphans zjechał do Lwowa na czas niedługi, co tam sprawił i jakie stoczył boje? Jestem temu przytomny i opowiem szczegółowo, jak to było. Uczynię mały dopisek do tej opowieści smutnej o najbłyskotliwszym meteorze polskiego teatru.
Meteor szybko zapada w mrok i w morze ciemności, lecz że był świetny i podpalił teatr, od łez wilgotny, stęchły od rozżaleń i westchnień, żywą o nim należy zachować pamięć. Kisielewski, jakby wystrzelony z burzącego działa, ugodził w teatr i teatr drgnął; nie miał sił i mocy, aby rozwalić tę ścianę płaczu, bo zgasł szybko i przeminął, za życia umarły, człowiek głęboko smutny, rycerz bez miecza, zniszczony przez urojenie. Z serdecznym i rzewnym współczuciem przypominam te dni, które choć wtedy młode jeszcze, zaledwie rozkwitłe, już były smutne smutkiem zlej, upiornej nocy. Jakaś mściwa moc rzuciła mroczną zasłonę na umysł tego człowieka, za to, że zbyt jaskrawo rozgorzał; jakaś siła zła, jadowita siła ścisnęła w lodowatej ręce jego serce, zbyt krwią szumiącą opite, oszołomione, burzliwe, chorobliwie namiętne.
O, jakiż to był pisarz nieszczęśliwy, ten Jan August Kisielewski. Jak gorzko biedny, jak nielitościwie złamany, jak głęboko tragiczny! Nic mnie nie obchodzą jego dziwactwa, w które się stroił jak w szatki zbyt jaskrawe. Obchodzi mnie tylko jego nieszczęście, które dopiero grób ukoił. Nieszczęśliwy Scarron, pokrzywione ludzkie dziwadło, a umysł błyszczący, kazał sobie napisać na grobie te słowa: „Nie budźcie mnie, gdyż pierwszy raz zasnąłem”.
Kisielewski mógł sobie napisać podobnie: Nie budźcie mnie, gdyż po raz pierwszy ukoiłem serce.
Śpij, śpij, kochany biedaku… To wspomnienie jest cichutkie…
Przed trzydziestu i coś laty Kisielewski miał ogromną sławę. Karykatury paliły się na scenie żywym ogniem. Kiedy Adwentowicz mówił na niej: „Powiedział mi «podły!» a ja nie dałem mu w twarz!…” — teatr szemrał ze zgrozy. Siemaszkowa miotała się w sieci jak ryba. Bunt ogarniał nas, młodych, galeria zaciskała zęby i pięści, kiedy „młodość, miłość i awantura” powiała ze sceny ze świstem zbuntowanego wiatru. Byliśmy przecie bardzo młodzi i szukaliśmy zaczepki z całym „zmurszałym”, „zgniłym” światem. Świat mało sobie z tego robił, mam też niejakie podejrzenie, że stary bęcwał wcale o tym nie wiedział. Kisielewski jednak, który cisnął z furią kamień w spokojne nieruchawe mrowisko, był w młodych naszych oczach bohaterem, zawadiackim rycerzem, Prometeuszem smarkatej młodości, chorążym idącego z tupetem legionu, tym, co to: „trzeba z żywymi naprzód iść!” — I oto miał się zjawić w spokojnym mieście Lwowie.
Byłem wtedy — sit venia verbo — krytykiem teatralnym wielkiego pisma. Dnia jednego zawiadomiono mnie w słowach, pełnych dyplomatycznej słodyczy, że pięknie byłoby z mej strony, gdybym ustąpił swojego miejsca komuś znaczniejszemu i starszemu. Ha! Któż to chce wyrwać mi piorun z ręki? Jan August Kisielewski…
Opuściłem szpadę salutując i rzecz prosta, oddałem mii zimny piorun, którego teatr wcale się nie obawiał, gdyż miał na dachu piorunochron. Smutno mi było w sercu, udawałem jednak, że się uśmiecham. Homo sum… Objąłem inne w redakcji stanowisko oczekując przybycia słynnego dramaturga. Nie wiedziałem o tym, że ten duch dopala się jak lampa, co płonęła zbyt żarliwym ogniem; że ten bujny człowiek miota się szukając siebie samego; że jak w z noweli Daudeta nieszczęśliwy młodzian, co miał złoty mózg, wygrzebuje z niego ostatnią złotą okruszynkę; że człowieka już nie ma, tylko cień ruchomy, czarny, pusty, tragiczny cień, i że głośny, rozgłośny, pod niebiosa wyniesiony autor Karykatur nie ma, biedaczysko, kawałka chleba.
Przyjechał z Warszawy na „prowincję”; lekce sobie ważył ów zapadły w kotlinę, szary, biedny Lwów: zdawało się, że nam wszystkim czyni łaskę swoim przybyciem, on, Paryżanin (czytaj u Lorentowicza!), on, triumfator. Podaliśmy sobie ręce i spojrzeliśmy sobie w oczy. Zawsze słyszałem o jego nieposkromionej dumie i o tym, że się arcytwórcą z bożej łaski własnym mianował edyktem; lecz, o dziwo! Jak szlachetny rycerz, co wysadzonemu z siodła podaje rękę ku pomocy, Kisielewski z miejsca ofiarował mi uczciwą, serdeczną przyjaźń.
Ze wzruszeniem piszę o tym dla użytku tych. co o nim będą może pisali i będą życie jego sądzili twardo i surowo, z politowaniem i ze wzruszeniem ramion. Miał już „etykietę przylepioną i przypiętą” dziwaka, monomana i awanturnika; nie łatwo zatrzeć taki napis, żelazem wypalony na czole straceńca. Nie zawsze, nie zawsze był taki ów Jan August Kisielewski…
Zaczął pisać swoje recenzje i wonczas zawrzało w spokojnym mieście Lwowie. Gdyby brodaty Jeremiasz pisał recenzje o Niniwie, byłby bardziej powściągliwy i może by się chociaż raz jeden uśmiechnął. Kisielewski zaczął ciskać bomby, granaty, szrapnele i greckie ognie, rozsadzał teatr dynamitem, ostrzeliwał każdym słowem. Malutki, niepozorny człowieczek, wrzący jak ukrop, przybrał pozę Herkulesa. co ma czyścić stajnię Augiasza.
W kałamarzu miał gorącą lawę, arszenik i inne gryzące ciecze. Słowem władał znakomicie, jak muszkieter szpadą. Była to przyrodzona zdolność, świetna i fascynująca. Ze szczególną pasją zwalczał Bernarda Shawa, który właśnie przez niemiecką bramę wszedł triumfalnie na lwowską scenę; w sławnym felietonie, dość przejrzyście zatytułowanym: Bum! Bum! — napadł na niego, każde słowo zamieniwszy we wściekłą osę albo skorpiona, zwymyślał go od ostatnich, pobił, pognębił, rozerwał na sztuki, a kości rozsypał po polu.
We Lwowie podniósł się już nie szmer, ale wrzask. W kawiarni literackiej Shaw był tabu, a Kisielewski stanął przeciw całemu światu. Bo i jakże to? Jan August Kisielewski broczy krwią, szaty sobie rozdziera z rozpaczy i oczy w sztylety zamienia — tragediante — bo „szaloną Julkę” chcą wydać za mąż za jakiegoś kretyniastego kołtuna, a tamten, ten Bernard Shaw, nic sobie z niczego nie robi, tylko wciąż się śmieje. Kisielewskiemu zdawało się w urojeniu pychy, że cały świat patrzy z dreszczem trwogi na perypetie w jego dramatach, a ten brodaty irlandzki kozioł wykrzywia się do niego z daleka i powiada:
— Mister John! To wszystko głupstwo… Niech się pan tym nie przejmuje, bo nie warto… Śmiejmy się razem, bo życie jest śmieszne!
Za ten śmiech znienawidził Jan August Bernarda i dawał mu łupnia. Uwielbiał jednak Zapolską i pierwszy nazwał ją „Molierem w spódnicy”.
Nie tylko w pisaniu starał się być inny niż wszyscy. Pragnął być wciąż na widoku i wprawiać poczciwe miasto w zdumienie. Nie było to zbyt trudne w owych czasach. i wśród ludzi, którzy przez dwa dni mieli sensację, bo wrona usiadła na wskazówce zegara i zegar zmącił czas. Ponieważ literatura nosiła wonczas peleryny, długie włosy i zmieniała kołnierzyki w narodowe święta, Kisielewski odziany był z wyszukaną wytwornością: cylinder, białe kamasze, bogate futro, w butonierce kwiat. Jakiś naiwny krawiec tłukł głową o żelazko do prasowania, ale jego sławny klient aż rwał oczy. Do teatru nie przyszedł nigdy inaczej odziany, tylko we frak. Nawet hrabiowie tego nie robili, a on, dandy, kawaler d’Orsay, Oskar Wilde, błyszczał białym gorsem i płonił się kamelią w klapie fraka.
Chciał nas nauczyć dobrych obyczajów i pięknych manier, ale kto nauczy tego hołotę? Krążył jak salonowy lew wśród niechlujnej ciżby. O milę od niego wiało Paryżem, bo krawiec–twórca fraka lał ślozy w Paryżu. A od czasu do czasu urządzał uczty. Nie takie literackie w knajpie, gdzie Kasprowicz śpiewał, a my — nieludzko szczęśliwi — wygrzebywaliśmy ostatnie grosze na butelkę wina. Kisielewski, oszołomiony, wciąż w transie żyjący, opętany „życiem paryskim”, złudzony jakimś tragicznym złudzeniem, nie pijał z nami kwaśnego wina, które nam było najdroższe.
W przerwie tych zdarzeń zaczął usilnie pracować i w sali politechniki, natłoczonej przez młodzież, wygłosił swoje zakończenie Horsztyńskiego. Na Melpomenę! Świetnie, prześwietnie to uczynił. Czytał z takim aktorskim mistrzostwem, z takim szczerym przejęciem, z taką swadą, że słuchaczów ogarnął entuzjazm. Była to kropla ostatnia. Oklaski były przeraźliwą dla niego trucizną. Wyniesiony oklaskami w teatrze na niejaką wysokość, uwierzył, że jest na szczycie; wmówił w siebie, że zaczął epokę, całe zaś życie dostroił do tego urojenia.
Mniemał się największym, najwspanialszym. Wtedy zaczął wydawać rozkazy. O tym właśnie pisze krótko Lorentowicz, a ja to widziałem. Do naczelnego redaktora pisma, jednego z najświetniejszych krytyków polskich, napisał list, w którym żąda, rozkazuje, nalega, stawia warunki i pisze swoje ultimatum. Poleca, aby współpracownikowi dziennika Aldorowi zakazano… naśladować jego styl. Aldorem, Bogu ducha winnym, był wspaniały dziennikarz, niedawno zmarły Wojciech Dąbrowski, polihistor, umysł znakomity i wyborny stylista. Nigdy mu się nie śniło naśladować Kisielewskiego.
Co było robić? Naczelny redaktor Zygmunt Wasilewski, który cokolwiek osiwiał w owym czasie, pomimo gołębiej dobroci serca i żywego współczucia dla znakomitego autora Karykatur nie zgodził się na ultimatum. Otrzymałem rozkaz dzienny napisania o najbliższej premierze. Smętna była moja sytuacja; zawarłem ze świetnym Kisielewskim uczciwą przyjaźń, żal mi go było serdecznie, widziałem zaś równocześnie, że się z nim dzieją tajemnicze sprawy, że ogarnia go mrok. Spotkaliśmy się nazajutrz na premierze i po raz drugi, o dziwo! Kisielewski, biedny. dobry Kisielewski uścisnął mnie i powiada:
— Mój drogi, o jedno cię proszę: nie zapominaj nigdy, że Bernard Shaw jest pajacem!
Osobisty wróg piekielnego Bernarda pozostał we Lwowie, bo i dokąd miał pójść? W jego mniemaniu Paryż powinien go błagać na kolanach, aby tam raczył zjechać, tymczasem musiał w ubogim Lwowie pędzić żywot melancholijny. Powoli gasła jego świetna elegancja, cylinder stracił swoich siedem błysków, kamasze przybrały wyraz skrzywiony, a z puszystego chryzantemu w butonierce opadał biały, zwiędły śnieg. Nasz arbiter elegantiarum był coraz bliższy pospolitego typu „literaty”. Dotychczas nie przychodził na smolistą czarną kawę w naszej kawiarni, teraz zjawiał się coraz częściej.
„Zacni artystowie” — jak mawiał Kasprowicz — którym nic nigdy nie było dziwne, mają serca tak wypełnione współczuciem, jak ul miodem, chcieli przeto przygarnąć tę dumną samotność, pragnęli uśmiechnąć się do tragicznego człowieka. Już wkoło niego było „lazurowo i ciemno”. Złośliwy nowotwór niebotycznej dumy rozrastał się coraz bardziej. Biedny autor pisał dziwne listy, edykty i manifesty, gorzał przeciwko całemu światu, a do nas przychodził po ukojenie. Słuchał zachłannie słów miękkich i dobrych, łowił każde przypominające oklask. Czasem budziły się w jego twarzy rozumne, zimne i stalowe oczy, bolesnym spojrzeniem wypatrujące deputacji od narodu, co go przyjdzie błagać, aby napisał nową sztuką. Wspominał już o tym, że go nęka nowy pomysł.
Wyobrażam sobie mękę tego człowieka: w parszywym hoteliku, wśród stęchłej nocy, wśród ciszy, kapiącej uporczywymi kroplami głosów, w oparach gorączki siedzi autor i niemym krzykiem zaklina „sześć postaci scenicznych”, aby mu się ukazały. Błaga je skowytem serca, korzy się przed nimi, a potem ciska w nie obelgi. Niech się stanie dramat, niech jakaś krew pociecze, niech ktoś zawyje z bólu… Nikt się nie zjawia — widmo żadne, żaden upiór. Ex nihilo nihil! Śmiertelna trwoga zaczyna jęczeć w tym człowieku; na dnie źródła jest męt, na dnie serca jest tylko kropla goryczy. Śmierć jest lżejsza niż taka męka twórcy, co „ostatniego rozmieniał cekina”. A jednak żyje, ciężkim, umęczonym życiem. „Jeszcze na świecie, lecz już nie dla świata”.
Ileż takich nocy przeżył jeden z najbardziej nieszczęśliwych twórców — Jan August Kisielewski. Oklaski wyniosły go na szczyt góry, a obłędny wichr strącił go w dół i zmiażdżył. A był to talent świetny. Zaśpiewał swoją wielką arię i — oniemiał. Przebiegł zygzakiem błyskawicy i — zgasł. Rycerz zapalczywy, złamał miecz w pierwszym spotkaniu. Stokroć bardziej był tragiczny niż jego postacie, „w sieci” uwikłane.
Ktokolwiek będzie o nim pisał w dziejach literatury, niech zawsze wspomni, dziwaczny jego streszczając żywot, że był to człowiek bardzo, bardzo nieszczęśliwy.
Zdumiałem się spostrzegłszy, że Pamiętniki Juliana Fałata pisane są literami, a nie namalowane akwarelą, jak być powinno. Chociaż jednak Julian Fałat raz jeden kolorowe swoje życie poczernił atramentem, tak jednak przedziwnie książkę o nim napisał, że barwne jest i kolorami grające. Jest to książka wzruszająca, a ten romans życia „nie skłamany w niczym”.
Pamiętnik ten nie jest jednak skończony; ostatnie jego karty są białe, jak gdyby struchlały na widok wojny. Może zresztą ten promienisty człowiek zanotowawszy historie swoich dni bujnych i zdobywczych nie chciał nikogo smucić opisem tych, które osiwiawszy, pełne były zgryzoty i smutków. Starzec wspaniały patrzył na nie z mądrym uśmiechem. Walka, którą stoczył, wydała mu się godną pamięci; ze wzruszeniem zapisał lata prometejskie i wschód swojego słońca. Nie chciał pisać o melancholiach zachodu. Szkoda mu było czasu, tego bezcennego czasu przed śmiertelną nocą, kiedy można było ostatnie światła przenieść na obraz, na jeden jeszcze obraz. Przerwał przeto pisanie pamiętnika i historię ostatnich lat swoich, jakichś dwudziestu, zamknął w dwóch liniach kropek.
„Po kropkach piszę dalej” — powiedział Słowacki.
Fałat już tego nie uczynił, gdyż „po kropkach malował dalej”; farba cenniejsza była niż atrament. Szkoda stała się wielka, gdyż życie tego wielkiego człowieka ani na chwilę jedną nie zmieniło rytmu, ani na jeden moment nie spoczęło. Mógł on, pokpiwając sobie z amerykańskiego profesora „sztuki życia”, głoszącego, że „życie zaczyna się po czterdziestce”, z całą słusznością oświadczyć, że „życie zaczyna się po siedemdziesiątce”, bo długo jeszcze po niej blask bił z dziecinnie uśmiechniętych, jasnych jak źródła, mądrych oczu tego młodego starca, do którego śmierć wreszcie zbliżyła się, z chłopska w pas mu się kłaniając.
Ktoś, kto by napisał o zachodzie życia Fałata, kto by snuł o nim prawdziwą opowieść nic w niej nie zmieniając, napisałby arcydzieło, bo to życie było arcydziełem. Przed dwiema liniami kropek, przed tą miedzą, było ono świetnym romansem, bujną, nieprawdopodobną bajką, w której ubogi pastuszek krów i niedoszły organista staje się wielkim malarzem. Po kropkach było powieścią czarującą i wzruszającą, coraz cichszą i cichszą, jak to zwykle o zachodzie, kiedy rosa pada. Tylko, że ta rosa często przypominała łzy, którymi jakieś wielkie płakało nieszczęście.
Ci, co patrzyli z bliska na ostatki tego wielkiego życia, wiedzieli o tym, lecz nikt chyba nie widział smutku na twarzy Fałata. Zgryzoty swoje chował po chłopsku: albo za obrazem, albo pod strzechą. Do wszystkich zaś wychodził radosny. Do tego jednego miał spryt, bo poza tym go nie posiadał. Z czarnej, udręczonej, chłopskiej wyrosły ziemi, przez nędzę, głody i chłody do najwyższych twórczych wyrósłszy szczytów, osiągnął pod srebrną zimę żywota przedziwny spokój pełen radości. Patrzyłem na to z bliska, więc wiem.
Zachował dziecinną, wzruszającą prostotę, wobec złości dnia powszedniego był niezaradny, naiwnie rozbrajający, a pod starość taką mądrą zdobył wyrozumiałość, że bez głębokiego wzruszenia nie można było patrzeć na tę twarz, tak pooraną zmarszczkami, jak dębowa kora. Przepaść miał w sercu, a słońce w źrenicach. W tym, co mówił już osiwiałym słowem, było zawsze poczucie wielkiego szczęścia, że żadna męka i żadna udręka nie mogła zmóc tej twardej, zgrzebnej duszy, którą Bóg pomazał, i że oddał z siebie wszystko do ostatniego włókna serca.
A najcudowniejsza to w nim była pokora. Fałat stawał się mały i cichy wobec majestatu sztuki; do ostatniego swego tchnienia patrzył w nią jak w święty obraz, zachwyconymi patrzył oczami. To był jego „skarb pokornych”. Nie mógł siebie sławić, więc dlatego przerwał pamiętnik, ale niech inni o tym napiszą. Ja pamiętam, jak raz Fałat boleśnie westchnął i powiada:
— O Boże, jak ja mało umiem!
Miał wtedy ponad siedemdziesiąt lat i przeogromną sławę. Mówił to nie dla bufonady ani po to, by usłyszeć oburzone okrzyki; ze szczerego serca to mówił. Pewnie więc dlatego się nie starzał, że chciał się jeszcze czegoś nauczyć, zachłannie spoglądać na bogactwa wschodów i zachodów, na tatrzański śnieg i na przedwieczorną głęboką siność gór.
O tym wszystkim nic nie ma w pamiętnikach ani o tym też, że siwy Fałat był zawsze najmłodszym w gromadzie ludzi o kilkadziesiąt lat od niego młodszych. Wpadał dnia jednego, jak ogniem nadziany granat, a wrzask przy spotkaniu był taki, że radosnym śmiechem można było niejedno gorzkie zapełnić życie. My wszyscy zmienialiśmy się, z wolna kapcaniejąc, oglądając się poza siebie, on jeden był zawsze taki sam… Przeciwnie: coraz ruchliwszy, w wieku lat siedemdziesięciu sześciu żywy jak iskra, wiercipięta najmilszy, wszystkim zainteresowany, o wszystkim wiedzący. Powtarzając swoje: „panie, panie!”, jako wielki po świecie bywalec mówił zawsze ozdobnie i górnym stylem; lecz „ie zawsze mogła słuchać tego niewinna panienka.
Ten i ów bywał czasem zmęczony — Fałat nigdy tego po sobie nie pokazał. Ten i ów nie mógł ukryć swoich kłopotów — Fałat swoje zostawiał na schodach, gdzie zresztą zostawiał swoją wielkość i sławę, a pomiędzy ludzi wpadał młodzieniaszek, bursz rozradowany życiem. Wchodziła z nim jasna pogoda, okrzyk i skrzydlate słowo, werwa, humor i jakaś przemożna wiara, że wszystko na świecie jest piękne, bo wszystko można pięknym uczynić. Uczyliśmy się wszyscy u pana profesora Falata tej wiary i tego optymizmu, który go doszczętnie wypełniał.
Kiedy już było bardzo, bardzo smutno, czekało się Fałata. Ze swojej samotni w Bystrej przybywał roześmiany i szczęśliwy, wszystkich podniecił, rozruszał, rozgwarzył i rozradował. Usta mu się wtedy nie zamykały: gadał i gadał, opowiadał bez końca, a miał co opowiadać; łzy czasem miał w oczach (pewnie z nadmiaru śmiechu…), kiedy ku obłąkanej radości przytomnych przypomniał, jak na ten przykład pisywał kucharzowi z Drezdeńskiego Hotelu w Krakowie miłosne listy do narzeczonej za jakieś mięsne ochłapy. Za list z namalowanym krwawo i przebitym strzałą sercem, z którego kapała miłosna posoka, dostawał Julian Fałat od onego kucharza kotlet i dwie kromki chleba. Później z książęty jadał, ale tego miłosnego kotleta nie zapomniał nigdy.
Często świt już wychodził na zwiady, a wszyscy słuchali w jego mieszkaniu, podobnym do muzeum. Na jednej ścianie chrapał łoś krwawiąc biały śnieg, na innym obrazie „zwierz zdrów przebiegał knieje” lub grały głuszce, na innym kameduła z bielańskiego klasztoru pędził na koniu, a wiatr czynił skrzydła z białego jego płaszcza. Sto takich obrazów barwiło się przepysznie, a coraz to przybywał nowy, gdyż Fałat nie znał odpoczynku.
Na całe miesiące zamykał się w swojej pustelni. Pracował przez cały dzień i dopiero, kiedy słońce gasło, potężny starzec odpoczywał. Ale jak? Zwoływał pospolite ruszenie i rozlewał radość do szklanek. Nie mógł napisać tego w pamiętnikach, co ja tu haniebnie zdradzam, że mając lat siedemdziesiąt puszczał się w tany napełniając dom hukiem i stukiem. Patrzył z nieba surowy i pełen powagi ojciec, organista w Tuligłowach, co niestety, zbyt często prał syna, patrzyły dostojne dziady spod Komarna, wielce rade, że ów syn i wnuk, na cały świat sławny, krzepkość ma w kościach i ochotę w sercu. Żadne nieszczęście nie mogło złamać tej duszy, w twórczym ogniu białości rozpalonej, mocnej, nieustępliwej, zadzierzystej i sypiącej skrami.
Była w niej poza tym wielka mądrość i niewysłowiona tkliwość. Fałat czytał zawsze bardzo wiele i umiał smakować wino dobrej książki. Z pisarzów obcych uwielbiał Lefcadio Hearna, na pamięć mówił całe ustępy, a sam, podróżnik po wielu morzach i lądach, włóczył się za wielkim wędrowcem na poszukiwanie duszy Japonii. Tkliwość zupełnie wzruszającą okazywał wszelkiej nędzy, kochał nade wszystko dzieci i swoich uczniów.
Wydawał na świat radosny okrzyk, ile razy spotkał swojego ucznia z krakowskiej akademii; po pięciu minutach był „na ty” z każdym bratem od pędzla i już wtedy przepadał dla innych; skoro zaczęli gadać o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach, można było bezpiecznie odejść, wyspać się, zaczem wrócić po dwudziestu czterech godzinach i zastać ich przy tym samym stole, chociaż nie przy tej samej butelce Chianti, gadających na odmianę o Krakowie, o akademii, o ludziach i obrazach. Patrzyli młodzi malarze z rozrzewnieniem na tego dziwnego kolegę, co drugą malarską duszę do siebie tulił jak kogoś najdroższego.
Świata nie widział poza dziećmi; dla swoich wnuków — och, jakże ślicznych! — był niańką, piastunką i opiekunką. Śmiech było patrzeć, jak stare, złote Fałacisko z dziećmi jak dziecko się bawi. W kompanii tej, wywracającej spokojny dom do góry nogami, przebywał stale pocieszny jamnik Robak, indywiduum zabawne, i olbrzymi bęcwał, chart, który wywracał najtęższych ludzi.
W Bystrej, tuż koło drogi, stoi domek skromny, ciasny domek. Widać z niego wzdęte bochenki gór i mgły, białe krowy pasące się na łąkach. Co dnia o świcie, co się ledwie zaperlił, wychodził z tego domku rześki człowiek i uśmiechnąwszy się do słonecznej pogody, szedł, szedł na górkę, gdzie stała pracownia, zamieniona w matecznik grubego zwierza. Wchodziło się do niej, jak do zaczarowanego lasu: przez polanę rudym błyskiem migały jelenie. ze wzgórza toczy się gruby niedźwiedź; w jednym kącie kwitła wiosna, w drugim przeczystą bielą puszył się śnieg, najpiękniejszy śnieg na świecie. Śnieg zaczai być cudny od tego czasu, kiedy pięćdziesiąt kilka zim podpatrzyło, jak go Fałat wybiela i jak niebieskie, głębokie rzuca na niego cienie.
Tu pisał swoje pamiętniki. Tu było jego królestwo, nad którym czuwała drewniana, stara, skądciś z daleka przez Fałata przywieziona figura Chrystusa. Pod daszkiem tej kapliczki ptaszki wiły sobie gniazda. Ten chłopski, niezmiernie biedny Pan Jezus, z ciałem tysiącem deszczów obmytym, ujrzał dnia jednego, jak jego służka, malarz, syn organisty, jakimś bardzo znużonym krokiem zdąża na górkę do tego domku, w którym duszę w sobie spala i na tęczowe kolory ją przemienia. Przeto go rękoma drewnianymi objął i szepnął słodko:
— Odpocznij, odpocznij, duszo człowiecza!
Wtedy po raz ostatni uśmiechnął się wielki ten i pokorny człowiek, Julian Fałat.
Nic nie napisał w swoich pamiętnikach o tych czarnych godzinach, które szły drogą mimo jego domu, a on siedział u stóp drewnianej figury, ciężko zamyślony. Może dlatego nade wszystko ją kochał i malował ją dziesięć najmniej razy. Kwiaty sadził u jej stóp i patrzył na nią z zachwytem. Tak sobie myślę, że ta wiejska kapliczka przypominała mu jego wieś, Tuligłowy, więc do niej głowę tulił, siwą i znużoną, Jego Magnificencja pan rektor, dygnitarz w Polskiej Rzeczypospolitej, ze srebrną gwiazdą na piersi, człowiek wielki i sławny, co kiedyś pod taką samą figurą, okryty płótnianką i zgrzebnym workiem, obity przez ojca, gorzko płakał nad swą dolą.
Pewnie dlatego miał takie jasne i uczciwe oczy, że były we łzach obmyte.
Wielki muzyk odszedł tam, gdzie promienie gwiazd dźwieczą jak struny harfy. Sztuka polska płacze serdecznymi łzami po zgonie Karola Szymanowskiego, który ją zawiódł na szeroki świat. Strata jest tak olbrzymia, jak olbrzymią była jego twórcza potęga. O tym wiemy wszyscy. Jednak tylko przyjaciele jego i towarzysze wierni wiedzą, jaki cudowny człowiek milczkiem wymknął się z ich grona w nieśmiertelność, gdzie go już, biedaczyny najdroższego, nic nie zaboli ani dotkliwym cierpieniem nie zmoże.
Wielkich ludzi najczęściej się podziwia, kłania się im i czci, nie tak często się zdarza, aby się ich gorąco kochało. A my wszyscy kochaliśmy serdecznie Karola Szymanowskiego. Bo był to czarujący człowiek. Dlatego pragnę do hymnów pozgonnych dorzucić kilka słów, podobnych do mizernych kwiatków, bardzo niebieskich, tkliwych i rzewnych, jak taki uśmiech, co „w łzę się przemieni”.
Taki właśnie uśmiech śliczny i rozbrajający błąkał się zawsze po jego bladej twarzy. Od lat trzydziestu znałem ten uśmiech. Kryła się w nim czasem boleść, cierpienie, gorycz zawodu, przygnębienie i melancholia. Ten Europejczyk doskonały, człowiek najszlachetniej wytworny, nieraz do żywego tknięty, z formy nie wyszedł nigdy. Przechodził przez zabłocony zaścianek nie dotknąwszy go stopą. Tym uśmiechem ratował się w dniach grozy i utajonej rozpaczy. Wiedział już dobrze o tym, że śmierć chodzi za nim chyłkiem, jak nieodstępny cień, a jednak się uśmiechał. Robiliśmy wesołe miny na jego widok, kłamaliśmy niby radosnymi okrzykami, choć się ściskało w nas serce, bo widocznym było, że święty płomień dogasa w alabastrowej lampie. A on się uśmiechał rzewnie, dobrotliwie, mądrym uśmiechem rezygnacji, chociaż śmiertelna choroba piła z niego krew jak pijawka. Mówił najcichszym szeptem jeden do drugiego:
„Biedny Katot!” — tak zwano go w rodzinie i wśród przyjaciół.
A on był pogodny jak niebo w błękitną niedzielę. Nie podniósł nigdy głosu, nie uczynił nigdy gwałtownego gestu, nie użył nigdy nieforemnego lub rozwichrzonego słowa. Był świetnie wytworny, zawsze i wszędzie. Z lubością oddychał tym złotym, słodkim powietrzem przyjaźni i miłości. Okazywaliśmy mu tę miłość skwapliwie, aby przynajmniej nią oddychał nie mogąc resztką płuc chwytać powietrza. W tym wielkim twórcy kwitła dusza dziecinna, niebieskooka, goniąca za słońcem. Był to towarzysz nieporównany. Gdy mu razu jednego czytałem rubaszne, grube i zawiesiste Piosenki żolnierskie, on wybuchając śmiechem z miejsca chwytał słowa i uskrzydlał je melodią. Burzyły się wiersze i burzyło się wino. Rozkoszny kompan ze słońcem w duszy… Ileż to było zabawy, kiedy to przed wielu laty namówiliśmy go na koncert w Zakopanem! Jak długo istnieje, nie widziało ono takiego koncertu. — Szerzej o tym koncercie napisałem w Listach zebranych. — Wielki muzyk zgodził się z roześmianą ochotą na występ publiczny w umiłowanej mieścinie. Odbył się on w sali Czerwonego Krzyża, w nieopalonej sali. Ogromny tłum ludzi siedział otulony w futra, bo mróz sierdzisty szklił się na szybach. Każdy inny, nieco niecierpliwy artysta byłby uciekł z tej piekielnej sali. Szymanowski, przezacne chłopisko, uśmiechnął się po swojemu i w przewiewnym fraczku zasiadł do fortepianu. Aby radość była całkowita, okazało się, że wysokogórskie fortepiano jest zaziębione, rozjęczane, i że tylko cztery klawisze cierpią na reumatyzm i zgoła nie wydają głosu. Na tym straszliwym instrumencie grał ten genialny człowiek przez trzy oszronione, wiatrem nadęte godziny. Apokaliptyczna, czarna, głuchoniema bestia ożyła pod jego czarodziejskim dotknięciem, poczęła śpiewać i grzmieć. Instrument był niestrojony, ale muzyk się nie mylił. Czasem wesołym mrugnięciem dawał nam znać, że go niebotyczną radością napełnia to ujeżdżanie Bucefała. A publiczność siedziała spowita milczeniem pełnym zachwytu. Wkrótce Szymanowski zapomniał o całym zamrożonym świecie. Zalśniły śliczne jego oczy, na bladej twarzy zakwitły różowe blaski. Opętał go jego demon i poniósł jak wichr. Przewidziany program został przekreślony. Genialny muzyk, pochylony nad paralitycznym muzyckim narzędziem, począł wyzwalać z nabrzmiałej duszy jakieś melodie nie znane nikomu ani też jemu samemu nie znane. To, co w nim grało, zabrzmiało tryumfalnie, wybuchnęło świetlistą, rozszumianą, burzliwą fontanną. Odetchnął głęboko i otarł z czoła wielkie krople potu. „I znowu gra”. Dźwięki zaiskrzyły się jak brylanty, padały na wielka zachwyconą ciszę jak ogromne krople z burzliwej chmury. Mieliśmy wielkie, wielkie szczęście. Widzieliśmy twórczość płonącą. Ludzie zaczęli się chyłkiem zbliżać do fortepianu, przyciągani przemożną, tajemniczą siłą. Przed wielu laty odegrała się scena z pięknej sztuki Iwaszkiewicza o Chopinie, ta ostatnia, w której ludzie, rozsypani przez wiatr namiętności jak liście, zbliżają się z bijącym sercem i z dławieniem w gardle do fortepianu Chopina. Z twarzy Szymanowskiego spełznął uśmiech i roztajał w gorącości jakiegoś cierpienia. Nie zapomnę tej twarzy bolesnej, przeraźliwie bladej, ani tych oczów zasnutych mgłą. Po długiej chwili muzyk jak gdyby się nagle obudził, jak gdyby nagle oprzytomniał, zdumionym spojrzeniem przemknął po zaczarowanej sali. Jakby zawstydzony, że obnażył duszę wobec tłumu, że odprawił swoje tajemne nabożeństwo na oczach ludzkich, wzdrygnął się i czym prędzej rozpoczął muzyckie igraszki. Uczynił to z niecierpliwym pośpiechem. Każdy poddany mu temat transponował wesoło „à la manière de…” Z nieprawdopodobną łatwością. ze zdumiewającą i oszałamiającą swobodą „robił” Chopina. Bacha i Wagnera. „Le roi s’amuse…” Schwytał gdzieś w powietrzu swój dziecinny uśmiech, zaprawiony słodyczą, i igrał z fortepianem posłusznym, bałwaniasto zdumionym, zdawałoby się, że obłąkanie szczęśliwym. A potem pytał jak dziecko:
— Czy wam się podobało?
Och, najmilszy Kalocie! Nieludzko się nam podobało. Zakopanemu byłby przenigdy nie odmówił niczego. Rozkochany był w tym gnieździe i mieszkał tu przez długie lata. Najpierw w miłym domku, co się zwie „Limba”. Sławna to chałupa owa „Limba”, do której jak do ula zlatywały najbardziej złociste polskie pszczoły. Z grona tych głośnych i słynnych, co tu mieszkali, można by ze dwie utworzyć akademie. Potem, przez lat kilka mieszkał w domku nagrzanym przez słońce, co się zwie „Atma”. Obok niego szumi zwalisty potok, a w lecie otacza go kolorowa czereda nasturcji. Urządził tu sobie mieszkanko przytulne, surowość drewnianych ścian otuliwszy wileńskimi, gorąco–złotymi kilimami.
Była to „chata rozśpiewana, grająca muzyką w noc ciemną”. Gotował się w niej ukrop dźwięków, grzmiało w niej lub słodko śpiewało. Blady, wymizerowany, stu cierpieniami pobity, genialny muzyk przez długie dżdżyste dni i przez długie pochmurne noce, wichrami rozjęczane, siedział przy fortepianie i w ogromne arkusze nutowego papieru wbijał dźwięki schwytane w mroku, złowione w burzliwej ciemności buszującej za oknami. Nasłuchiwał tysiecznych głosów wiatru, a zaraz potem kazał mu śpiewać. Kiedy burza targała las za włosy, nasłuchiwał jęków i płaczów udręczonych. Stroił je, łączył przedziwnie, oczyszczał i w harmonię zaklinał.
Tutaj, w tej biednej chałupinie, Szymanowski, muzyk światowej sławy, odczuł bolesnym drgnieniem serca, że śpiew rodzonej ziemi, że odwieczne jej melodie są skarbem najczystszym i najbardziej złocistym. Ogarnęła go dręcząca żądza zaklęcia odwiecznych głosów w nieśmiertelne dzieło. Stąd, z tego rozśpiewanego rozgłośnie zakątka polskiej ziemi, wyszli na świat w zbójnickim, wspaniałym, chrzęszczącym pochodzie Harnasie. Harnaś to góral z jastrzębim wzrokiem, zbójnik z orlim piórem, kolorowy i świetny, śpiewający aż do pęknięcia płuc i serca. Przez wiele lat Szymanowski łowił te dźwięki i przykładał czujne ucho do skalistej ziemi, aby usłyszeć bicie jej serca, wtopionego w granity. O, jakżeż cudne usłyszał rzeczy!
Zżył się z górami i Zakopanem i z dalekiego świata czym prędzej tu powracał. Gdy chciał odetchnąć po swojej pracy ogromnej, targającej i do ostatniej kropli krwi wyczerpującej, zjawiał się wśród towarzyszów i grywał z nimi w brydża. Wiele było przy tej okazji zabawy, czarująca bowiem jego nieporadność w tych zawiłych sprawach żywą budziła radość. Natomiast podlewane winem sympozjony wśród braci artystowej przypominały rozkoszne wędrówki przez dzień słoneczny.
Świetny umysł Szymanowskiego, który zdumiał promienistymi błyskami w rozprawie o Chopinie i w wielu felietonach, głębokich i jarzących się wyborną ogładą i porządkiem słowa, krążył swobodnie w bujnym ogrodzie tematów. Nic pięknego nie było mu obcym. Ani książka, ani obraz, ani rzeźba. O tym, co piękne i czyste, promienne i jasne, rozprawiał ze skrzydlatą lekkością nieporównanego causeura. Listy jego były rozmową wytworną, wybijaną klejnocikami rozkosznych powiedzeń.
Od czasu do czasu razem z osowiałą, nudnie beznamiętna jesienną szarugą zjawiała się w drewnianym jego domku melancholia. Niemocny, schorowany, do cna umęczony, nawałem zgryzot zgryziony, zapadał w ciszę smętną i udręczoną. Biedny, o jakże biedny, genialny człowiek!
Skulona na zimnie siedziała za drzwiami śmierć, czyhająca na łup nie lada jaki. Codzienne troski, jak zjadliwe psy, naszczekiwały z daleka. Ludzie obcy myśleli zapewne. że twórca wielkich wspaniałości, szlifierz muzycznych diamentów, chodzący w sławie jak w słońcu, opływa w dostatki i stąpa po aksamitach. O dolo! Twórca Stabat Mater, tego dzieła, co serce ludzkie przyprawia o niepowstrzymany szloch, spoglądał czasem dokoła siebie zrozpaczonym wzrokiem. Co tu taić i po co? Nikomu to nie dziwne, że geniusz nie jest intratnym folwarkiem. Może gdzieś tam na szerokim świecie… Równo przed rokiem, widząc zgryzotę na wynędzniałej twarzy Szymanowskiego, pytam go, w czym rzecz? A w tym, że musi jutro wyjechać na koncert do Paryża, a kapitałów posiada równo tyle, że może dojechać trzecią klasą do Nowego Targu.
Musiał być olbrzymem, skoro zdołał w tej cudownie miłej atmosferze wydrzeć pazurem z duszy sześć dziesiątków opusów. Mógł sobie, jak Chopin, napisać na wiązce papierów: „Moja bieda”. A los go dręczył z nielitościwą zawziętością. Gromił jego i jego najbliższych. Mścił się na nim za to, że w ludzkim lesie wybujał ponad miarę, że głową sięgał chmur. Niech mu Bóg litościwy da słodki odpoczynek, bo spracowany jest bardzo i straszliwie umęczony. Wiech go wesołym graniem przywita serdeczny jego przyjaciel Bartek Obrochta, ten przedziwny góralski muzyk, co w pewien dzień pogodny przysiadł na skraju drogi, zagrał sobie niebożę i lekko pomerł rozegraną śmiercią.
Z mojego niedopalonego mieszkania w Warszawie bracia rodacy zabrali na pamiątkę (zapewne z wielkiej dla mnie miłości) to wszystko, co ocalało i przedstawiało jakąkolwiek wartość. Na torebki i do owijania przydziałowych śledzi zabrali mi też kilka rękopisów nowych książek, wielką tym czyniąc przysługę literaturze rodzimej. Gardząc tak mizernym łupem, jak książki już wydrukowane i opatrzone dedykacjami, rzucali je w błoto uliczne i nie słyszeli, jak książki płakały. Kiedy się o tym dowiedziałem, umarłem z żalu i jeśli jeszcze żyję, to chyba tylko z niemądrego przyzwyczajenia. „I po cóż serce jadem wspomnień poić?” — jak powiada pewien mądry poeta. Bóg dał, rodak wziął… Nie wziął jednak wszystkiego, idiota. Ze śmietnika żałosnych szczątków wygrzebałem wiązkę bezcennych dla mnie listów, kilka wzgardzonych przez łupieżców fotografii, rysunki i takie sobie drobiazgi, które cieszą osiwiałe serce człowiecze, pieczołowicie zbierane w ciągu żywota. Pośród nich wygrzebałem pięć karykatur Kazimierza Sichulskiego, których nikt nie zna i które mam zaszczyt wystawić na widok publiczny.
Sichulski — pomiędzy braćmi „Sichuła” — był, jak wiadomo, genialnym karykaturzysta. Po wydaniu wspaniałej teki karykatur wszystkich posłów do parlamentu austriackiego został zaproszony do Londynu, aby spaskudził w karykaturze gęby posłów do Izby Gmin. Wyborna to była sposobność do osiągnięcia światowej sławy, wyjazdowi jednak przeszkodził wybuch pierwszej wojny światowej. Sichulski udawał, zdaje mi się, kapitana żandarmerii czy coś podobnego.
On i jego ołówek szaleli przed wojną we Lwowie, gdzie wiedliśmy żywot bujny i huczny, serdecznie przyjacielski i radośnie młody. Mieszkanie każdy z nas jakie takie miał, bo takie panowały ongi zwyczaje, prawdę jednak powiedziawszy, było ono zbędne, bo na dwadzieścia cztery godziny doby, najmniej szesnaście spędzało się w redakcji, kawiarni i w knajpie. Były to naturalne schrony przed szewcem i krawcem czy innym takim, co miał dość słuszne pretensje, aby malarz czy poeta dotrzymywał honorowej umowy, uroczyście zawartej, i zapłacił za buty czy ubranie.
Sichuła, chociaż pracował jak furiat, był człowiekiem towarzyskim. Wprawdzie bladolice damy mdlały, kiedy wypuścił z siebie jakie lotne słówko, ale ówczesne damy były zbyt przeczulone. Zjawiał się przeto od czasu do czasu w knajpie, a ponieważ był białym krukiem pośród malarzy, bo nie pijał gorących napojów (które się mrozi), więc szalał na swój sposób, cudowny zresztą sposób. Na starych kopertach, na odwrocie „jadłospisów”, na kartce listowego papieru, na bibułce, bezczelnie udającej serwetę, rysował każdą fizjognomię, w której dojrzał rysim spojrzeniem coś ciekawego. Rozkosznie było patrzeć, jak to ten genialny czort czynił. Zrobił kilka kresek drapieżnym ołówkiem i „już z żołnierza masz zająca”!
Narysował takich karykatur setki, a wiatr je rozwiał po świecie jak liście. Z tym większym przeto wzruszeniem przyglądam się gębom ocalałym — pięciu tylko z pięćdziesięciu, które były w moim posiadaniu, bo przyjaciel Sichulski miał szeroką rękę i rozdawał te rozkoszne rysunki na lewo i prawo. Nie kosztowało go to najmniejszego trudu. Szalony jego ołówek śmigał tylko po papierze. Kiedy nieporównany karykaturzysta był w dobrym nastroju, robił takich rysuneczków dziesięć przez godzinę i sam porykiwał ze śmiechu. Nie było pośród nas takiego bałwana, który by się obraził, choć Sichulski wydobył z niego pierwszorzędną a głęboko ukrytą małpę.
Załączone karykatury pochodzą z roku 1911, kiedy Sichulski był we wspaniałej formie, napełniony zgoła wściekłą żądzą malowania. Narysowane zostały przy winie w lwowskim hotelu George’a, tego samego wieczora i mnie ofiarowane, albowiem Sichulski z niewiadomych powodów miłował mnie bardzo, co mu odpłacałem z grubą lichwą. Może mnie miłował dlatego, że byłem równie jak on pyskaty. Byli tacy, co twierdzili, że nawet więcej.
Kogóż wyobrażają te świetne rysuneczki?
Ta kaczka z nieprzystojnym kuprem — to popularny w owym czasie we Lwowie młodzieniec, nadobny, elegancki, wytworny, wysmukły i dorodny. Apollinową piękność uduchowionego jego oblicza psuł cokolwiek nieforemny nos, przypominający kaczy dziób. I potrzeba było dopiero łajdackiego ołówka Sichulskiego, aby tak tego młodziana zohydzić i udowodnić zdumionemu światu, że twarz ta nie jest zgoła twarzą, lecz zwyczajną katastrofą.
Rysunek ten wyobraża pismaka, Kornela Makuszyńskiego, którego jako pierwszego wydobywam z teczki, aby opowiedział o innych. Młodzian zbrojny jest jeszcze w brodę, w owym czasie bowiem broda, jak i peleryna, była nieodzowną dekoracją artysty. Brodę miał Kasprowicz i Żuławski. W rzewny kosmyk bródki stroił się Staff, za to Miciński nosił straszliwą, kruczo czarną brodę asyryjskich królów. Brodaty był, ale bez przesady, wytworny Tadeusz Pawlikowski, a Mefista ostro–brodatego udawał Konrad Rakowski. Brodą jasnozłotą, tkaną z cienko krajanego pursiczanu, uwodził Teofil Trzciński. Brodaci byli wspaniali malarze Dębicki, Pautsch i Jarocki, a rzeźbiarz Henryk Kuncek mógł swoją rozłożystą brodę zaplatać w warkoczyki. Artysta mógł nie mieć portek, ale brodę mieć musiał. Dlatego i ta sympatyczna kaczka jest brodata. Z ówczesnej naszej branży jedynie chyba Zapolska nie nosiła brody, albowiem „przez omyłkę wybrała sobie niewłaściwą płeć”.
Ten kędzierzawy olbrzym, tak czarny, że aż smolisty, to słynny baryton z Zagrzebia, Vuskowicz. Przyjechał do Lwowa na występy, śpiewał wspaniale, a pił jeszcze wspanialej. Zaprzyjaźnił się z całym artystycznym bractwem i za żadne skarby nie chciał wyjeżdżać z naszego zaczarowanego miasta, chociaż kilka razy dziennie luba jego ojczyzna wzywała marnotrawnego syna do powrotu. Bardzo nam było miło, lecz wreszcie sami zaczęliśmy go namawiać łagodnie, aby wyjechał, a czyniliśmy to we własnym interesie, bo gdyby ta miłość od pierwszego wejrzenia potrwała dłużej, nie pozostałoby dla nas kropli wina. Płakał wspaniałym barytonem, kiedy wyjeżdżał, ale wreszcie wyjechał.
Dzień pożegnania był smętny, bo łzy z winem mieszaliśmy w pucharach. A wieczorem śpiewał Vuskowicz Scarpia w Tosce… Dziwne rzeczy zdarzają się w teatrze, wtedy jednak zdarzyła się jedna z najdziwniejszych. Kiedy Tosca — Korolewicz–Waydowa — pchnęła straszliwca, zbrodniarza tępym nożem w plugawe serce, Vuskowicz legł miękko na dywanie, a kilka minut po śmierci, choć najdokładniej zakatrupiony, poprawił się na dywanie, podłożył sobie rękę pod głowę i głośno zachrapał. Widać z tego, że lekką śmierć mają ludzie, którzy wypijają przedtem kilka butelek dobrego wina.
Trzeci z tej galerii zwał się Franciszek Bietkowski, mecenas i przyjaciel wszystkiej cyganerii. Gęba Mefistofelesa z głębokiej prowincji, czarny jak czort, ale nie naturalna czarnością, lecz z pomocą czernidła. „Uszanuj farbę moich włosów!” — powiada Oskar Wiltle. Rozkoszny przyjaciel kupował obrazy u malarzów, a potem podpisywał weksle, które biedaczek, musiał potem sani płacić, o czym zresztą wiedział z góry, więc mu się żadna nie działa krzywda. Kiedy mu czasem zdechła krowa, cały Lwów, piszący, grający i malujący, jechał do niego na wieś, aby chociaż raz do roku najeść się do sytości i na zapas. Wieś położona była na wzgórzu pod Haliczem, nad potężnym Dniestrem.
Dnia jednego — wtedy był pomór na indyki — poczerniony Amfitrion zaprosił nas na te specjały, a w nocy wylał Dniestr i odciął nas na trzy dni od świata. Były to dni rozkoszy, bo wśród gości „zauważyliśmy” (jak piszą sprawozdawcy ze świetnych zebrań) dwóch muzyków: jednym był tylko Karol Szymanowski, drugim tylko światowej sławy pianista Artur Rubinstein. I jeden był w domu nad Dniestrem fortepian: tylko Steinway. Ze wstrętem i oburzeniem odwróciwszy się od szeroko rozlanej wody, piliśmy wyciśnięte ze słońca napoje i słuchaliśmy nieustannego koncertu, za który dużo zapłacono by w Ameryce. Rubinstein zagrał na pamięć całą Salome, a Szymanowski, rozigrany jak żak, cudowny i jasny, urządzał niezrównane na fortepianie figle. A po powodzi Amfitrion z czarcim obliczem zszedł do piwnicy i zdumiał się… „Długo ręka drżąca szukała” jakiej flaszki, ale nie znalazła.
Na radość tych wspomnień posępny pada cień. Oto jedyna w tym narysowanym gronie kobieta, to postać tragiczna. Mniej więcej około roku 1910 ukazała się na scenie lwowskiej młoda aktoreczka, Róża Łuszczkiewiczówna. — „A amfiteatr oszalał”. — Brzydka dziewczyna z głębokim spojrzeniem i wspaniałym głosem wzięła od razu „najsilniejszy akord i uderzyła gromem”. W tym pączku tkwiła purpurowa róża olbrzymiego talentu Stanisławy Wysockiej i wspaniała potęga aktorska Wandy Siemaszkowej. Ogarnęła nas radość, że obok tych gwiazd pierwszej wielkości, rozpromieniła się trzecia, która niechybnie będzie im równa. Brzydka aktorka, oświetlona od wewnątrz pożarem, stawała się na scenie piękna, niepokojącą pięknością. Kochała teatr do zapamiętania jakąś posępną, śmiertelną miłością. Zapolska chciała pisać dla niej sztukę, ale nie zdążyła jej napisać, bo świetny aktorski meteor roz—krwawił się jednej nocy i runął w ciemną przepaść. Nie dociekajmy tajemnic obłąkanego z bólu serca. Nadzieja polskiego tragicznego teatru, Łuszczkiewiczówna, sama przywołała śmierć, aby ją uwolniła od jakiejś męki. Biedna, brzydka dziewczyna, która zapomniała, że teatr jest instytucją zła i żarłoczną i że jest „domem złamanych serc”.
„Po kropkach piszę dalej”.
Trzeba bowiem tą wykropkowaną cytatą ze Słowackiego oddzielić ustęp żałosny od tego, który musi się uśmiechnąć na widok krokodylej gęby, będącej jednym z majstersztyków Sichulskiego. Gęba ta, która jak ktoś gdzieś powiada, nie jest ludzkim obliczem, lecz gniewem Pana Boga. należała do jednego z najmilszych ludzi ponurego świata. Był nim dr Antoni Zoil, ze słynnej krakowskiej rodziny, wielce czcigodnej i wsławionej na wszelkie sposoby w nauce. Ale że nieszczęście może się zdarzyć „w najporządniejszej familii”, zdarzyło się przeto i w szlachetnym klanie Zoilów. Wedle rodzinnej tradycji i ten Antoni był doktorem praw i wysokim urzędnikiem, który w imieniu Franca Józefa paradował w pirogu i przy takiej szpadce, na której można było piec kurczęta. Te godności miał jednak w pięcie. Cały Lwów znał i miłował tego wybornego pomyleńca, co urzędował kilka dni w miesiącu, a resztę czasu, chytrze wyłudzonego cesarzowi Francowi, obracał na najdziwniejsze zajęcia. Antek Zoil polował, malował, fotografował, śpiewał, grał i last not least — w zastraszający sposób niszczył dobre piwnice. Nierozłączna para, Adam Didur i Antek Zoil, znana była powszechnie. Jeden, światowej sławy bas, drugi wspaniały, choć amator, baryton.
Wyborne te towarzyskie zalety nie byłyby najdoskonalszym tytułem pochwały, gdyby nie wzruszająca zacność i uczynność tego brata–łaty. Zoll był dygnitarzem w Radzie Szkolnej Krajowej, który wiele znaczył i wiele mógł. Szeptaliśmy mu przeto w lewe ucho, co należy zrobić dobrego, a pan radca bieżał czym prędzej, aby to chytrze wykonać, i wtedy urzędował gorliwie. Porządny chłop! Austriacki minister oświaty byłby sobie wyrwał włosy z brody, gdyby był wiedział, co w jego lwowskiej filii wyprawia pan dr Zoll. Cesarski we Lwowie namiestnik cośkolwiek o tym słyszał, ale oczy przymykał, bo ten jego gorliwy urzędnik był taki czarujący, że czarowi temu ulegał i srogi namiestnik.
Trzeba było na ten przykład zrobić wielkiego poetę, Jana Kasprowicza, profesorem uniwersytetu. Jego cesarsko–królewska a do tego apostolska mość byłby się na to nigdy nie zgodził, gdyby był wiedział, że jeden z poematów młodego jeszcze buntownika był skonfiskowany i obłożony klątwą. Musiał się jednak zgodzić, bo życiorys Kasprowicza pisał dla Wiednia nikt inny, tylko Antek Zoil. Pan Bóg zakrył ręką twarz, bo w sprawozdaniu Zoila łgarstwo jechało na łgarstwie, ale stary cesarz czytał zadowolony w tonacji ra–moll, że niejaki Jan Kasprowicz jest szczerze oddany domowi Habsburgów i jest najpobożniejszym z ludzi, więc podpisał nominację z zakrętasem.
W miłym tym Zoilu, w tym „czerepie rubasznym”, piękna mieszkała dusza. Po wojnie dał swój dygnitarski, zlotem i czarnym pierzem strojny piróg psu do zjedzenia i czym prędzej zgłosił się do służby u Rzeczypospolitej. Dnia jednego wraz z Didurem odwiedził mnie w Zakopanem. Źli ludzie, plotkarze z wyparzonymi pyskami, opowiadali, że w promieniu dwudziestu kilometrów zabrakło wtedy wina. Z dziesięciu kilometrów plotka zrobi zawsze dwadzieścia…
„Antek” Zoll umarł, jako polski starosta, do końca swoich dni radosny i huczny, dobry i zacny. I z Kasprowiczem spotkał się w niebie, i z Didurem, i z Sichulskim.
— Kiedyż nareszcie zjawi się tu Kornel? — zapyta niedługo jeden drugiego. Bo to nieładnie tak rozbijać kompanię…
Literackie biurko jest zawsze małym muzeum, lamusem, bric a brac’iem, przedziwną rupieciarnią. Człowiek zamiłowany w porządku zawyłby na widok takiego muzeum wielkim głosem. W jakim celu literat chowa te skarby, tego nikt nie wie, a on nie wie tego też. Gdyby je jednak spalić, pękłoby mu serce na siedemdziesiąt siedem części; jemu się zdaje, że minione życie śpi pięknym snem wśród tych szpargałów, z których wylatują wspomnienia i mole.
Rozkazem domowym nr 7899 (licząc od pierwszego lipca r.b.) polecono mi spełnić polityczną radę księdza Robaka i „wymieść śmiecie”. Wzdychania moje słychać było na całej ulicy. Nie wiem, czemu przypomniał mi się dzielny Herakles i niechlujny Augiasz? Począłem przeglądać stare, głupawe wiersze, pisane na odwrocie kopert, listy miłosne od krawców grożących kryminałem i wieczną hańba, sterty listów znakomitych przyjaciół — Perzyński zaczynał je zawsze: „Łysa Pało!” — i mnóstwo fotografii. Same wspaniałe gęby, cokolwiek zapijaczone, robione „na demona” i „na szatana”, dzięki umiejętności i zacności fotografa do ludzkich jako tako podobne. „Galeria moich bliźnich”, Kolegów i przyjaciół, żywo przypomina album policyjne, ze mną włącznie.
W pewnej chwili uśmiechnęła się do mnie jakaś twarz… „Przyjrzałem się niepewnie starej fotografii, zdumiony cokolwiek, skąd się w moich zbiorach wziął wizerunek, wyobrażający przedziwną scenę: albo ślub indyjskiego maharadży, albo koronację pary królewskiej jakiegoś zakazanego królestwa? Przed ołtarzem stoi olbrzym we wspaniałym rosyjskim, szlacheckim mundurze, a obok niego przysięga mu „miłość, szacunek i posłuszeństwo bez granic” dama też ogromnego wzrostu.
Kto to być może? Wśród maharadżów i królów mam mało znajomości, tym dziwniejsza jest dedykacja: „Drogiemu Kornelowi…” i zamierzchła data.
Ach, to ty, najmilszy z najmilszych, a nawet jeszcze milszy? Przecie to cudowne chłopisko, „przyjaciel całego świata”, pomnikowa figura, to Kazimierz Dunin—Markiewicz! Niedawno umarł, serdeczne biedaczysko… A że to był jeden z najdziwniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili — często błędnym zygzakiem — po polskiej ziemi, niech mi czytelnicy pozwolą, abym go ukazał w całej pełni, wielu uprzedzając pamiętnikarzy, wszyscy bowiem wspomną o nim kiedyś najpiękniejszymi słowy.
Nie był to bowiem zwyczajny człowiek: to streszczony romans awanturniczy w jednej osobie, cudowna jakaś awantura R. L. Stevensona. W jakiś tam sposób związany z wielkim włóczęgą po oceanach, w każdym razie ziomek i sąsiad Conrada–Korzeniowskiego, sam był włóczęgą niepospolitym. Na nim można dowieść, że czort niespokojny, jeśli się naprawdę uda, zawsze włazi w bujnego Polaka. A. taki to był człowiek, że pisząc o nim pragnąłbym pisać łowami najgłębszej miłości. Kochaliśmy go wszyscy, wszyscy, jak się kocha serdecznie dobre dziecko.
To „dziecko” było olbrzymem, mającym około dwóch metrów wysokości, dlatego chyba miał takie długie nazwisko — „z perspektywą”, jak mówi Mark Twain — bo zwyczajne byłoby dla niego zbyt krótkie i sięgałoby mu ledwie do nosa. Chyba najwyższy człowiek w polskiej ziemicy, toteż wcale rozsądne wyda się głupie na pozór pytanie, zadawane mu przy spotkaniu:
— Co tam słychać w wyższych sferach?
Śmialiśmy się z niego (a on zawsze ryczał najgłośniej), że głowę ma wciąż w chmurach, dlatego często chodzi) „zawiany”, że wozem sypialnym jeździć nie mógł, gdyż nogami musiałby zaczepiać o słupy telegraficzne, że w zwyczajnym pokoju mieszkać nie mógł, tylko „wzdłuż korytarza”, że fajkę zapalał od latarni i zawsze musiał chodził piechotą, w żadnym nie mogąc się zmieścić aucie.
Tak wyglądało ciało, w którym mieszkała dobra, tkliwa, dziecięca niemal dusza. W tym ogromnym kotle nie było ani smoły, ani siarki zawiści. Był to dobry, serdeczny olbrzym, wszystkim się radujący brat–łata, subtelny przyjaciel i niezwykle czuły artysta. Dla przyjaciela byłby sobie Wciągnął koszulę z grzbietu, z tym tylko była bieda, że to koszula, dobra na namiot dla skautów albo na żagiel, ciągnęłaby się za obdarowanym jak dworski tren.
Nasz Dunin był nieprawdopodobnym okazem z gatunku Polonus Vagabundus. Gdyby był umiał robić majątek, byłby go zrobił opisawszy swoje życie, tym bardziej że mu Pan Bóg nie skąpił fantazji; gdy Dunin–Markiewicz snuł czasem straszliwą, okrwawioną, czarną nić wspomnień, uśmiechaliśmy się wtedy uśmiechem jednego świetnego Anglika, który zauważał dobrotliwie:
— Wyborna to jest historia, ma tylko tę złą stronę, że jest zełgana…
Przyjąłby go do familii Zagłoba i wkrótce by się okazało, że mieli wspólną cioteczną babkę, i szlachcic nie byłby „sam pijany in universo”. Zyskałby rozkosznego kompana.
Miał ongiś majątek na Ukrainie, jakąś Żywotówkę, ponieważ jednak było to hańbą dla uczciwego artysty, Markiewicz wziął na szerokie plecy bogatą ziemię i poniósł ją do Paryża, gdzie się tym bardzo ucieszyli, szczególnie w okolicy Campagne Premiere. Wkrótce w promieniu kilometra zabrakło tam wina, a malarska czereda wszystkich nacji zaczęła jadać obiady. Jeszcze do dziś ten i ów przypomina w Paryżu wielkoluda z kraju gdzieś pod biegunem, żywą wieżę Eiffla.
Wtedy Markiewicz był malarzem. Wobec tego „lewy brzeg” miał swojego św. Krzysztofa, który mógł ludzi przenosić przez Sekwanę. Siedział tam parę lat, aż mu się znudziło, wobec czego żeni się. Jak i z kim? Połowa Paryża zbiegła się na ślub. Panną młodą była angielska arystokratka, Gore Both, nie kto inny, lecz słynna później na cały świat „zielona hrabina” — „hrabina Markiewicz”, dowodząca z innymi irlandzkim powstaniem. Skazana na śmierć, ułaskawiona potem, mianowana została z kolei rzeczy ministrem. Mocne jej dzieło opisał w słabej powieści La route des Geants Piotr Benoit. Długo szukała, aż znalazła dwumetrowego Polaka. Przeniósł się on z nią do Irlandii, gdzie ona rzucała bomby, a uśmiechnięty mąż. bardzo tym ubawiony, prowadził teatr i malował obrazy, z których jeden, tryptyk Chleb, znajduje się w dublińskim muzeum.
Znudziło mu się i to, więc zaczął pisać sztuki dla swego teatru i dla swojej głośnej żony. Napisał wtedy Powrót Seymoora i wielką maszynę Poległym cześć!, która w zachwyt zacnych wprawiła Irlandczyków, tematem jej bowiem były walki irlandzkie o niepodległość. Ubocznie pracował wtedy i dla wrzosistej Szkocji, opowiadają bowiem, że za czasów jego dyrektury produkcja whisky z wodą sodową urosła w dwójnasób. Nasz wspaniały rodak wprowadził też wówczas nowy, nieznany tam sposób picia whisky z wodą sodową, ten mianowicie, że on pił whisky, a wodę sodową kto inny.
Nagle wstrząsnęła światem niezmierna wiadomość, że książę Wied został albańskim mbretem. Byłby to dziw nad dziwy, gdyby się taka trochę piekielna, a z całą pewnością głupkowata awantura obyła bez Polaka, wobec czego Markiewicz jest już w Albanii i intronizuje Wieda na wesołe i strzelające królestwo. Może chytrze kalkulował, że dzielni Albańczycy wygnają chuderlawego Wieda, a potężny Polak założy albańską dynastię. Król Mikołaj pisał kiepskie wiersze, a Dunin dobre sztuki. Dunin był lepszy. Wszystko jednak wzięło w łeb, Wied bowiem zwiał do Niemiec, a srogi albański rewolucjonista, Markiewicz, zwiał na Ukrainę.
Tam sobie przypomniał haniebny, lecz miły zawód: literaturę, i zaczął znowu pisać komedie. Pierwszą była Dzikie pola, wystawiona u Szyfmana, napisana z łajdacką furią. Zawrzało na bujnej Ukrainie, bo uśmiechniony niewinnie Markiewicz, jak niedźwiedź, co z korzeniami drzewa wyrywa, wyrwał żywcem różne głośne ukraińskie figury i pognał je na scenę. Hałasu było co niemiara, toteż kiedy wojna wybuchła, niewiniątko wolało pójść na wojnę, niż wracać na rozsrożone „Dzikie pola”.
Podczas wojny znalazł się w „achtyrskich huzarach” i, drab jeden, zdobywał Lwów, pewnie po to, aby mnie czym prędzej zobaczyć. Wiele dziwnych figur widziałem na bożym świecie i w panoramach, ale czegoś takiego, jak ten Polak, Anglik, malarz, pisarz, dyrektor teatru, albański rewolucjonista i rosyjski huzar, jeszcze nie widziałem. Ludzie patrzyli z przerażeniem na wielkoluda, co na siwym łbie dźwigał półmetrową papachę.
Kiedy jechał konno, drżała ziemia, a nieszczęsny jego ponad miarę obciążony koń ludzkim stękał głosem albo kwilił jak dziecko skrzywdzone. Na tym Rosynancie pojechał w Karpaty, gdzie go zapewne ostrzeliwano jako wzgórze 901. Podziurawiono go tam jak wielkie sito, a ponieważ trudno było dźwigać taki pakunek, porzucili go w śniegu. Żeby mu się nie nudziło, sprawił sobie tyfus plamisty, chociaż, zdaje się, trzeba było owada wielkości żółwia, aby go ukąsić. Miał jednak chłop szczęście, bo go jakoś dowieźli potem do Lwowa i dla rozmaitości porzucili w baraku dla cholerycznych.
Wyzdrowiał i znowu pojechał na wojnę na stękającym koniu. Raz słyszałem, jak opowiadał Fałatowi, który go bardzo kochał, ilu wtedy zabił ludzi. Dobrotliwy, cudowny Fałat liczył, liczył, liczył, aż zabrakło nieprzyjacielskie go wojska.
— Czy Markiewicz naprawdę tylu zabił? — pyta mnie dobrodusznie.
— Trzech ocalało — odrzekłem — bo szelmy udawały nieboszczyków.
— Kilku wykpiło się w inny sposób — dodał z ohydnią powagą srogi, a niewypowiedzianie miły Dunin–Fracasse.
Jakże taki nie miał pisać śmiesznych komedii? Kiedy mnie zaniosło w 1915 roku do Kijowa, patrzę i oczom nie wierzę. Jest Markiewicz! A co robi? Pisze. Pisze i maluje. Dali mu wspaniały jakiś order i wypuścili „do cywila”, aby wojny zbyt prędko nie skończył. Napisał ci wtedy komedię jadowitą, doskonałą ironią zaprawną, pt. Lilie polne i Romans Marty. I jeszcze potem powieść Przemoc krwi i z Fijałkowskim komedię Milość czy pięść?
Potem umarł.
Cyrano de Bergerac z Żywotówki.
Zawsze uśmiechnięty od Wschodu do Zachodu, szlachetny artysta, malarz i pisarz, dobrotliwy Waligóra, tramp królewski, serdeczny, cudowny, siwy chłopak, co miał dwa metry długości.
Ten felieton powinien być czytany przy odgłosie spiżowych trąb i przy biciu w tarabany. Jest to bowiem opowieść o zbrojnym, ostrogami brzęczącym, górnym i chmurnym, i nieco pomylonym żywocie doktora Stanisława Eliasza Radzikowskiego, który na cichym Podhalu niesłychaną urządził awanturę. Niedawno święciliśmy wielką rocznicę powstania w Chochołowie. Nie wiem, czy kto przy tej okazji wspomniał o tej postaci poważnej i groteskowej, wzruszającej i żałosnej, o tym ognistym Eliaszu, co chciał w Chochołowie wzniecić pożar po raz drugi. Przed moimi oczami zjawił się jak żywy w swym operowym rynsztunku, nadziany piorunami, które „buchnęły, zawrzały i zgasły”, pozostawiwszy wiele dymu i czadu.
Któż to zacz był ów Eliasz straszliwy?
Był synem głośnego malarza Walerego Eliasza, co malował góry i hale. Po znakomitym rodzicielu przejął miłość do Tatr i nie mógł żyć bez Podhala. Gwarą góralską gadał jak sam Tetmajer. Historię górskiej krainy znał doskonale i znał jej sztukę. Napisał bardzo wiele na ten temat. Ponieważ z zawodu był lekarzem, przez czas niejaki pełnił urząd lekarza klimatycznego w Zakopanem. Należy po cichu wątpić o tym, czy kogo wyleczył, wszystko go bowiem zajmowało, ale najmniej medycyna.
Kiedy się później przeniósł do Lwowa, leczył całą literaturę i malarstwo skróconym sposobem lekarza z monologu Wyrwicza, uniwersalną receptą nr 7, Wódka z pieprzem była panaceum na wszystkie nękające artystów choroby i była zawsze mile widziana. Dziw to jest nad dziwy, ale niemal zawsze pomogła. Z tym samym zapałem odnosił się do medycyny co Boy, doktor Żeleński. Kiedy się razu jednego skaleczyłem w obecności Boya i zapytałem tego znakomitego lekarza, co mam robić, znakomity lekarz nachmurzył się, namyślił, długo „robił głowa”, a wreszcie mi powiada:
— Czy ja wiem? Może by to posmarować jodyną? Eliasz był tak wspaniale inteligentny, że może nawet był i dobrym lekarzem, tylko że nigdy na to nie miał czasu. Gromadził zbiory, makaty, obrazy, starą broń, kontusze i karabele i miał wskutek tego w straszliwie zatłoczonym mieszkaniu podręczną garderobę teatralną, z której potem wydobywał kostiumy na własny użytek, kiedy wyszedł przed rampę z szumem i hałasem, krzyknąwszy na Wyspiańskiego:
„Strójcie mi, strójcie narodową scenę!”
Malował poza tym z dużym talentem przedziwne obrazki, których pod żadnym pozorem nie można było pokazywać niewinnym panienkom.
Niezwykła była to postać: snuł się po świecie długi hidalgo — w powłóczystej pelerynie, oczywiście! ze szkłami na wytwornym nosie, z wąsem rozcapierzonym — serdeczny przyjaciel wszystkich narwańców od pióra i pędzla. Zawsze poważny jak bocian, milczący, zadumany, odświętnie uroczysty, a jednak zawsze gotów do małego szaleństwa. Wino miało dla niego urok niesłychany, w czym nawet nas przewyższał. A każdy z nas mógł onego czasu powiedzieć o sobie, jak jeden Anglik o drugim mówił Angliku:
— Jest to straszliwy pijak! Potrafi wypić połowę tego, co ja…
Chociaż z tej szlachetnej głowy biły opary, a wewnątrz niej burzliwe kłębiły się chmury, wiedzieliśmy o tym niezbicie, że dusza to była prawa i uczciwa. Toteż miłowaliśmy doktora Eliasza za to przede wszystkim, że patriota to był niezłomny. W roku 1918 powołano go czym prędzej do komitetu spisko–orawskiego jako wybornego znawcę tych spraw, lecz referaty jego o rewindykacji sprawiedliwych naszych granic, podobno bardzo gruntowne, były równocześnie zbyt bujne, bo miłego Eliasza czerwona krew zalewała na widok krzywdzących nas „dyplomatycznych szachrajstw.
Zaciął jednak zęby i wydzierżył, ale nie na długo. Kiedy Czesi, mimo rozejmu, złamawszy umowę, zajęli prawowite polskie dzierżawy, trzasło coś w tej uczciwej polskiej duszy i oto Eliasz wsiadł do ognistego powozu i począł rwać z kopyta. I w tym miejscu incipit tragoedia. Siwe, stalowe oczy doktora Eliasza przesłoniła krwawa mgła, więc nie umiał dojrzeć rzeczywistości. Zdjęła go jakaś mściwa rozpacz, postanowił przeto wielkie czynić rzeczy wbrew wszystkim i wszystkiemu. Mój Boże! Chciał dobrze, tylko że nie umiał. Przyjaciel wielkiego Pawlikowskiego, dyrektora teatru, sam przesiąkł teatrem i wszystko zmieniał w operę, i to w operę buffo. Zacny człowiek, wyborny Polak, ale tragik i komediant równocześnie. Wprawdzie Eliasz, ale nie prorok.
Nikogo nie zapytawszy o radę, jedynie ze swoją chmurną pogadawszy duszą, goni do Chochołowa i tu w dniu 4 maja 1919 roku zawiązuje „konfederację Chochołowską”, siebie zaś obwołuje uroczyście Chochołowskim regimentarzem. Z równym powodzeniem mógł się ogłosić królem Podhala, lecz wtedy jeszcze Eliasz był skromny.
To samozwańcze regimentarstwo nie było w owym czasie tylko bujnym żartem. Mogła się była z tego wyłonić piekielna awantura, bo pod Chochołowem zawsze drżał wulkan, a kiedy rozsierdzony krzywdą Eliasz chciał wspaniałą tę wieś do wspaniałego namówić szaleństwa, pełno w niej było broni, zwleczonej przez powracających żołnierzy ze wszystkich frontów. Gdyby jakiś inny regimentarz rzucił był iskrę na te prochy, a nie ten spadkobierca regimentarza Zagłoby, wiele by było popłynęło krwi. Eliasz jednakże zmienił wszystko w maskaradę. Wielka awantura uderzyła mu do „regimentarskiej głowy” i wszelki zmąciła w niej rozsądek. Na domiar wszystkiego prasa zadęła w spiżowe trąby i to go dokonało. Upił się własnym oszołomieniem i zaczął uprawiać szaleństwo bez metody. Podpalił ludzkie dusze, sam zaś zasiadł w pierwszym rzędzie, aby się przyglądać widowisku.
Rozpoczął wyprawę krzyżową, ale nie wiedział, ani dokąd iść, ani po co? Przedziwny cudak… „Straśnie pańskie stroił miny”, stąpał buńczucznie i patrzył, czy krew nie tryska z ziemi, kiedy jej dotykał. Zdawało mu się, że kiedy zaryczał lwim głosem, „klepsydra zadrżała w ręce czasu”. A czas jedynie machnął ręką na len spektakl „wesoły i ogromnie przez to smutny”.
Pan regimentarz posiadał nieokiełznaną wyobraźnię, którą do tego gęsto podlewał winem, aby nie stężała. Postanowił przede wszystkim odmienić szary, zwyczajny strój na wspaniały, senatorski, godny wysokiego tytułu. Ze swej operowej garderoby wydobył palone buty, przypiął do nieb meksykańskie ostrogi, przywdział bogaty kontusz. Pas się na nim krwawił czerwony, za pasem mordercza tkwiła krócica, na rękach muszkieterskie, łosiowe pyszniły się rękawice. Buławą salutował zdumiony polski świat, a wrogom groził karabelą. Proszę spojrzeć, jak chmurnie spogląda, groźnie ująwszy karabelę, która łaknie krwi… A gorzko mądry pan Fredro powiada w tym miejscu przez Papkina:
„Gdyby moja Artemiza, światu groźne to żelazo, krwią jak gąbka napęczniała”… itd.
Straszliwy Eliasz oznajmiał się biletem wizytowym, na którym grzmiało: Dr Stanisław Eliasz Radzikowski — regimentarz Chochołowski. Miło mu było niezmiernie, kiedy do niego mówiono „panie regimentarzu!” — chociaż nie domagał się tytulatury „jaśnie wielmożny panie regimentarzu!”
Nie był to jednak koniec, lecz zaledwie początek srogiej awantury. Chochołów był zbyt marnym terenem do wspaniałych wystąpień, przeto „jedzie, jedzie rycerz zbrojny” do królewskiego miasta Krakowa, aby tam ugruntować swoją dostojność i zagrać na wielkiej scenie, na tle wawelskiej góry. Kolorowo odziany jak na premierę, budzi powszechny podziw i rwie oczy.
— Kto zacz ten hetman? — pytają zdumieni krakowianie.
Chochołowski regimentarz długo się namyślał nad wyborem kwatery. Wykalkulował wreszcie, że najporęczniej będzie regimentarską kancelarią założyć u Hawełki, gdzie, jak to niektórym wiadomo, nie podawano nigdy wody, chyba jeśli kto zemdlał. Tutaj rad przesiadywał w swym wspaniałym stroju, stąd brzmiał, stąd słał płomieniste uniwersały i tutaj obmyślał niesłychane na własną część uroczystości.
Był taki — krótki zresztą — czas, że patrzono na niego życzliwie, jakby odczuto, że w tym tragicznym aktorze tkwi serce gorejące, więc mu pomagano wykonywać sfiksowane pomysły. Przeto jaśnie wielmożny regimentarz zarządził przede wszystkim za przykładem wielkich polskich wojowników święcenie szabel u oo. Kapucynów. Gdy się do syta już tą uroczystością upoił, zapragnął nowej, więc jakiś regimentarski proporzec święcił wodą z wawelskiej studni i inne takie urządzał spektakle, na które jeździł nie na hetmańskim bachmacie, lecz w rozklekotanej dryndzie. Wiele natchnienia można znaleźć w jednej opasłej beczce u Hawełki. Wciąż przeto bywał natchniony, a kiedy go krwisty napełnił animusz, wychodził na Szczepański rynek i grzmiał z krócicy, radośnie i hucznie, niedaleko jest bowiem od ognistego Hawełki na rynek. Biedny Eliasz…
W cichym Chochołowie nic oczywiście nie wiedziano o tym, co pan regimentarz wyprawia. W Chochołowie wciąż jeszcze składano podpisy pod aktem konfederacji, którą on ze wspaniałym patosem wykoncypował. — „A słowa jego były żelazne!” — jak powiada Benvenuto Cellini. Regimentarz umiał pisać górnie, z polotem i „do serca”. Nie darmo przyjaźnił się z całą Młodą Polską. Akt spisany jest na ogromnej karcie, bardzo ozdobnej, a końcowy jego ustęp tak brzmi:
„Obzywamy się stąd, z tego zakątka naszego na pograniczu, z Chochołowa, do braci naszej wszędy, a więc przede wszystkim do górali… do braci naszej na Spiszu i Orawie, i w ziemi Czadeckiej:
„Przystępujcie do Konfederacji, która się tu, pod szczytami Tatr zawiązała. W imię Boga Wszechmogącego! Zaklinamy Was, Narodzie lechicki, rozwiń skrzydła i nie daj kalać orlich gniazd, nie daj ziemi, nie daj szczytów Tatr ni Spiszą, ni Orawy! Uroczyście i iście święcie zawiązujemy Konfederację…” Następują ustępy, które grzmią jak bateria ciężkich dział, a potem słowa, jak organy, śpiewają przysięgę:
„Postanawiamy uroczyście, uchwalamy zgodnie i jednomyślnie Polsce, Macierzy naszej na pomoc stanąć i wszyscy do gromady, za ręce się silnie i z lubością dzierżąc, sprawę powszechną wesprzeć i do skutku ostatecznie doprowadzić”… A wreszcie:
„Uchwałę tę, wspólną i jednomyślną, do wiadomości całej Ojczyzny naszej ogłaszamy”. Potwierdzili te słowa, grzmiące jak „surma Gradywa”, szanowni, dzielni Chochołowscy ludzie. Uczciwy patriota przemówił do nich płomiennie, zrozumiałymi dla nich głowami, więc tłumnie przystępowali do konfederacji, „za ręce się silnie i z lubością dzierżąc” — jak regimentarz ślicznie powiada. Podpisali przeto ten akt Konie i Kluski, mnogie Wilczki i Wierszaki, Jesionki i Mniszaki, rnęże i białogłowy, starzy i młodzi. Długie zastępy kroczą za zamaszystym podpisem regimentarza.
O miły, o najmilszy Eliaszu! Po coś wdział buty z cholewami i przypasał w jaszczur oprawną karabelę? Taki śliczny był początek, a koniec taki przeraźliwie żałosny… Toteż niektórzy poważni ludzie, nawet politycy, uwiedzeń! tym początkiem, związali się z regimentarzem pajęczyną romantycznej nadziei, szybko jednak skończyło się przedstawienie i rozpoczęła się rejterada.
Widzowie zgromadzili się na oglądanie bohaterskiego dramatu, a uraczono ich operetką ze śpiewami, tańcami i strzelaniem z krócicy. Eliasz odśpiewał wielką basową arię Marcelego z Hugenotów, która się jeży okrzykami: „Pif, paf! Pif, paf!” — nikogo jednak nie przeraził ten rycerz nieszczęsny, co wrodzoną swoją łagodność podmawiał, aby jak tygrys stroszyła wąsy i „dzikim” toczyła okiem. „Bo któż by się Eliasza bał?” Przyjaciel i namiętny wielbiciel Solskiego pozazdrościł mu chyba cudownego Chudogęby i mimowiednie go naśladował. Źle jest zbyt poufale stosunki utrzymywać z teatrem, uczeni bowiem od dawna się spierają, w którym z trzech przybytków namiętności temperatura jest wyższa: we wielkiej redakcji, w teatrze, czy w domu obłąkanych?
Rozpoczęła się agonia jaśnie wielmożnego regimentarza.
Pisałem o nim nie raz jeden, a zawsze jest mi niewypowiedzianie smutno, kiedy mi wypadnie mówić o ostatnich mrocznych chwilach jego kolorowego żywota. Oto konfederacja rozwiała się jak mętny dym. Chochołów zajął się oraniem chudej swojej ziemi, a on tragiczny, smutny, melancholijny, milczący chmurnym milczeniem, śmieszny w swej udanej grozie, wałęsał się po scenie w mrokach, co tak mu obsiadły duszę, jak czarne wrony uschłe drzewo. Uporczywie wciąż się mianował regimentarzem i za nic na świecie nie byłby złożył tego urojonego urzędu. Zaczęto się z biedaka naigrawać kąśliwym wierszem i nielitościwą prozą, naigrawaly się z niego jadowite żaki, ale on, zamknięty w mydlanej bańce swego urojenia, nie zwracał uwagi na zniewagi i kpiny, bo któż może dotknąć Chochołowskiego regimentarza, wysokiego dostojnika Rzeczypospolitej, u którego boku zwisała na długich rapciach stara karabela?
Umarł i w niebie zameldował się groźnie jako jaśnie wielmożny regimentarz. Wyobraźnię miał szaloną, a serce wielkie i gorące. I istotnie chciał „Polsce, Macierzy naszej, na pomoc stanąć”, lecz się zwichnął Lechita z głową w chmurach, a nie umiejący chodzić po twardej ziemi jak zwyczajni ludzie.
„Ktokolwiek będziesz w zakopiańskiej stronie”, zajdź do Muzeum Tatrzańskiego, gdzie lwim głosem ryczy manifest biednego Eliasza. Same „słowa, słowa, słowa”.
Myślałem, że jak na początek trzech wystarczy, widzę jednak, że „Przekrój” jest nienasycony jak gość, literat albo wróbel i woła zdyszanym głosem depeszy: „Pisz do. mnie jeszcze!” Wybornie, skąd jednak wziąć tylu miłych dziwaków, o których można pisać rzewnie i z miłością, bo o innych nie warto? Za lat kilka nie byłoby z tym najmniejszego kłopotu, w tej chwili bowiem dojrzewa w Zakopanem kilku dziwaków patentowanych, na których ten i ów przyjezdny psychiatra spoziera pożądliwym wzrokiem. Wielka z nich kiedyś będę miał pociechę, z tym tylko bieda, że dziwacy z natury rzeczy dziwne miewają pomysły i każdy z nich gotów mnie przeżyć i zamiast ja o nich, oni pisać będą o mnie. Sadzę, że też z rozrzewnieniem i miłością.
Dzisiaj napiszę jeszcze o niezwykłym człowieku, który nie był wprawdzie dziwakiem, ale miał wszelkie szansę pozostania wielkim muftim tego bractwa. Niestety umarł niespodziewanie przed kilku miesiącami, a tak bardzo był kochany, że dnia tego popłynęło w Zakopanem wiele łez. szczerych i uczciwych. Był to ponury dzień wielkiej żałoby i smętku, nagle bowiem zgasł złoty promień Zakopanego bujna jego radość. Umarł doskonały malarz, wiele razy ranny inwalida, kapitan saperów — Tadeusz Koniewicz. Każde słowo wspomnienia o nim powinno przybrać kształt serca. Znała go chyba polowa Polski, każdy bowiem, co przybył do Zakopanego, musiał się spotkać albo z nim, albo z jego dziełem. Przed nim leciał uśmiech, a za nim pląsała radość. A w nim przejasnym płomieniem palił się talent, co tęczę rozwieszał po ścianach sal wystawowych i zdobił je purpura ślicznie malowanych jarzębin.
Był uczniem znakomitego akwarelisty, Aleksandra Augustynowicza, głośnego artysty i dziwaka na wielki kamień, który jednak nie należał do zakopiańskiej gminy, tylko przelatywał tędy jak wiatr halny. Wyborny to by! człowiek! Czysty jak kryształ, patriota bez kompromisu i szachrajstwa. Gadał każdemu prawdę w oczy, a wszelka obłuda i parafiaństwo do szewskiej przywodziła go pasji. Nie umiał mówić spokojnie, lecz grzmiał, dudnił, zaperzał się, wreszcie bulgotał. Więc go Sichulski cudownie namalował jako apokaliptycznego indora. Stary Augustyn, który się mało kiedy śmiał, ujrzawszy to swoje odbicie, najpierw zdumiał, potem się uśmiechnął i zabulgotał:
— Jak Boga kocham, przecie to ja!
A taka jest moc wielkiej sztuki, że się potem jeszcze bardziej indyczył niż przed tym. Już nazajutrz połomił we wielkiej pasji ogrodowe krzesło u Karpowicza, wielkim głosem oznajmiwszy zdumionemu światu, że nie myśli narażać się na odciski w tym miejscu, o którym dobry pan Bolesław Prus powiada, że się tam zaczyna, „gdzie plecy nazwę swą szlachetna tracą”. Skwapliwie przyznaliśmy mu słuszność, pragnąc ocalić resztę zbrodniczych krzeseł, co go znacznie uspokoiło.
Ten ci wspaniały majster upodobał sobie wesołego lwowianina, Koniewicza, i na czeladnika malarskiego go przyjął. Razem włóczyli się dniami i tygodniami na połów słonecznych blasków lub ciężkich mgieł, pasących się jak opasłe, leniwe krowy na górskich stokach. Majster bulgotał, czeladnik wesoło rżał i było im dobrze. Potem piliśmy razem wino i milczeliśmy wzniosie o sprawach wzniosłych, dopóki głupia jakaś mucha nie usiadła na nosie znakomitego malarza, co było powodem do awantury na dość zawiły temat:
— Po kiego czorta stworzył Pan Bóg muchy!
Złote mieli serca i majster, i czeladnik. Obaj już odeszli „w elizejskie bory”, bo Augustynowicz, kochane biedaczysko, zginął w warszawskim powstaniu. A ja o żadnym z nich nie potrafię pisać smętnie i łzawo, bośmy się przez długie lata dzielili radością jak słodkim chlebem. A już z wszelką pewnością nie przebaczyłby mi tego radosny malarz, Koniewicz, gdybym się we wspomnieniu o nim rozełzawił jak jesienny deszcz.
Cóż tedy uczynił ten rozkoszny człowiek dla Zakopanego? Oto je zbudził, rozszalał, nauczył skisłe miasteczko pięknej radości, kazał mu grać i tańczyć, i tęcze wydobyć ze starych, okutych skrzyń. Za jego sprawą Zakopane dnia jednego najwyraźniej postradało zmysły i jak śpiący snem zimowym niedźwiedź, obudziło się nagle i oszołomione, poczęło wyrywać drzewa z korzeniami „z wielkiej radości… — (bis). Pomysłowość ludzka na temat urozmaicenia sobie życia nie wyszła tutaj nigdy od czasów Piasta poza owego potężnego poetę, który śpiewał kiedyś rzewnie: „Molly, moja malutka, Molly, ty czekoladko, ty.”
Otóż malarz Koniewicz zbuntował się przeciwko dętej i wyjącej na saksofonie przemocy i zakrzyknął z pasją:
— Dość tego! Teraz będą się bawić panowie artyści!
Bo co, u licha! Czy po to Pan Bóg stworzył i wyrzeźbił cudowne góry i jednej radosnej niedzieli posypał je diamentami śniegu, aby tu potem grano murzyńskie melodie i aby radość objawiano głupawym tańcem? Mamy już tego dość. Będziemy to tępić. Pragniemy radować się po swojemu i bawić się tutaj tak, aby nie zawstydzać gór i nie przyprawiać słońca o chmurną melancholię. Kto chce pozostać uporczywym kretynem, niech nim sobie będzie, bo na tę ciężką chorobę nie ma podobno lekarstwa. A właśnie grała wtedy w Zakopanem murzyńska orkiestra i góralki na widok czarnych pysków żegnały się krzyżem świętym.
Koniewicz postanowił wybielić Murzynów. Jakiś wesoły diabeł przywiódł go do Zakopanego ze Lwowa, a po kilku łatach i on sam, i wszyscy zapomnieli niemal jego nazwiska, on natomiast i wszyscy wiedzieli, że malarz nazywa się odtąd krótko: Koń. Powtórzyła się historia ze znanym ongi krakowskim dziennikarzem, towarzyszem Boya. i jednym z filarów „Zielonego Balonika”, Stanisławem Sierosławskim, którego wołano: „Stasinek”. Razu jednego dwóch przybyszów ze Lwowa pyta krakowskiego „fiakra”, czy nie wie przypadkiem, gdzie mieszka pan redaktor Sierosławski? Automedon oświadczył, że może diabli wiedza, ale on nie wie. Powiada przeto jeden do drugiego:
— I gdzież my teraz znajdziemy Stasinka? Dorożkarz i jego koń zastrzygli uszami i jeden z nich (dorożkarz) woła uradowany:
— Mów pan tak od razu! Stasinek jest teraz w redakcji na św. Tomasza, a wieczorem będzie w szynku u Rosenstoka!
Tak samo można było bez powodzenia pytać o Koniewicza, ale Koń był niezawodny. Rumak ten lwowski, ten łyczakowski Bucefał, tajojkowaty Rosynant, dobry w kłusie i cienki w pęcinach, przybył hiszpańskim krokiem i zaczął się wszystkiemu przyglądać z boku, spoza końskich okularów. Spenetrowawszy, że dzieje się źle zakopiańskim ludziom, bowiem są niemrawce i byle wiatr nimi trzęsie, cisnął się w zakopiański odmęt i z radosnym rżeniem mustanga z prerii, naturalny porządek rzeczy odwracając, Koń zaczął ujeżdżać ludzi.
Lwowianin i malarz… Czyż można było żądać więcej od dzielnego Konia? (Obiecałem mu wtedy, że na temat jego przezwiska zrobię tysiąc dowcipów, które on skrzętnie notował, dociągnąłem do sześciuset). I cóż ten Kasztan czyni? W ciągu lat kilkunastu pomalował wybornie dziesiątek smętnych i odrapanych przybytków, świetnie ubarwił ściany u Karpowicza (podczas wojny ktoś to zamalował), wierzganiem wywalił zbędne, od mroku lepkie ściany, powybijał pajęczynami, jak mchem, obrosłe okna, założył i przystroił mile Klub Zakopiański, w braku Domu Zdrojowego jedyne schronienie zatroskanego gościa, urządzał odczyty, bale i narciarskie zawody. Mnie nawet na nartach jeździć nauczył i stąd pochodzi mizeracki stan mego uzębienia. Wszędzie, gdzie się tylko ruszyć, widać było ślady tego wspaniałego Konia.
Stał się drożdżowym zaczynem Zakopanego. Radość pracy pieniła się w nim jak świeże kobyle mleko. Skończył jedno, zaczynał drugie. Nie odwiedzał jedynie końskich wyścigów, nie mogąc patrzeć na udręki końskiej rodziny przy skokach przez przeszkody. Jego jednak nie mogła odstraszyć żadna. O nim można było dziarsko zanucić: — Koń gotów i zbroja…”
Był to szalony koń szalonego Farysa. O, jakże byliśmy dumni z tego skrzydlatego lwowskiego Konia! Miłował go i Kasprowicz, i przyjaciel promienisty Karol Szymanowski, i Solski, i dziesiątki wielkich ludzi. Jemu tedy wpadło do końskiego łba, aby napełnić Zakopane wielkim rżeniem, czyli po ludzku mówiąc, wielką, piękną radością. Kopytem wygrzebał spod śniegu tę radość i bez przygotowania, rwąc cwałem, wykoncypował świetną zabawę: górskie zapusty.
Wiadomo, że koń śpi stojąco, ten nasz bardzo kochany Koń nie inaczej spał przez wiele nocy. Ponieważ bywał na szerokim świecie, nawet w Afryce, widział przeto i paryski karnawał, i nicejski, i inne. Niezbyt mu się to podobało i słusznie. W tym względzie okazał niepospolity rozum konia z Eberfeldu, kanciarza, który udawał, że umie wyciągać pierwiastki. Postanowił przeto urządzić w Zakopanem karnawał własnego pomysłu: słoneczny, a przede wszystkim piękny. Nie należy górom, co oglądały najdziwniejsze dziwy na ziemi i niebie, ani słońcu, co wszystko widziało na bożym świecie, pokazywać nicejskiego karnawałowego bałwana, opasłego i niemrawego, ani ciężkich wozów, na których tłoczą się dziesiątki maszkar. Można zresztą takie machiny wozić po nicejskim asfalcie, nie można by ich wlec po śniegu. A właśnie owego roku nawaliło śniegu jak podatków! Wszystko na biało zakwitło, a słońce chodziło po tym ogrodzie i przycinało białe róże albo zdejmowało troskliwie ciężką watę śniegu ze zbyt nawisłej gałęzi. Lekkość i rzeźwość była w powietrzu, radość paliła się nad górami, wszystko przeto musiało być i lekkie, i radosne.
Drogę wesołego pochodu wytyczył olbrzymimi bałwanami ze śniegu. Jednym „ bałwanem byłem ja. Wprawdzie rodzona matka nie poznałaby w tym białym bęcwale swojego, ponad wszelkie pojęcie przystojnego, syna Kornela, trudno jednak być wybrednym, skoro ci za życia stawiają pomnik. Wiele jednak poniosłem szkód dotkliwych, słońce bowiem ze złotej pustoty odgryzło mi nos i jedno ucho, a dzieci wołały uradowane:
— Mamusiu, mamusiu! Pan Makuszyński kapie! Tak oto skapiała prawdziwa wielkość. Widmo zostało z dostojnej postaci, a do wieczora skapieje do reszty. Sic transit itd.
Tą kapiącą drogą radości szedł pochód karnawałowy. Słońce usiadło na Giewoncie jak w loży. Zatrzymały się białe, panieńskie chmurki, pragnąc dojrzeć, co się dzieje. Na ulice wyległy tłumy ludzi. Na trzech zakopiańskich balkonach też tłumy. Pędraki obsiadły drzewa jak gąsienice, a wyborny dowcip niezwykłego tego porównania przez to staje się świetniejszy, że wielu wśród nich było Gąsieniców z rozmaitymi przydomkami. Czerniło się mrowie na dachach, a jeden Janosik siedział na kominie. Pochód idzie! Pochód idzie! Jak Zakopane Zakopanem, nie widziano tu jeszcze czegoś podobnego. Podniósł się gwar i krzyki, wśród których jak brzęczenie owadów słychać było zawodzenie góralskiej orkiestry. Radował się naród aż miło. Krzyk i rwetes był taki, że Czechowic poczęli wychylać głowy spoza gór, aby dojrzeć, co się stało u Polaków. W Tatrach poczęły zsuwać się lawiny. Przeraźliwie beczały przerażone kozy. Wiatr klaskał w płaskie dłonie na galerii granitowego amfiteatru, że coś wreszcie dzieje się w tym pląsającym jak derwisz Zakopanem.
Na pysznych koniach jechali górale, przepasani wstęgami jak szarfami wysokich orderów. To „pytace” — dziewosłębi, co jeżdżą do panny młodej z zapytaniem, żali pragnie wziąć sobie za małżonka jakiegoś Jędrka z rodu Mardułów Krwawych? Za nimi góralskie wesele, rozkrzyczane i rozśpiewane. Wesele jest na „niby”, ale śpiewanie jest tym gorliwsze. W tej chwili fontanna radości trysnęła aa widzów, a ten i ów, na którego padła czarodziejska kropla. chwytał w ramiona góralską dziewoję i ulica poczęła tańczyć na śniegu. Radość zapłonęła żywym ogniem i to był najwspanialszy zysk z tej wesoło zwariowanej imprezy. Jontek nie płakał, Halka nie wydzierała sobie włosów z nieszczęsnej głowy, nikt nie miał takiej zwyczajowej miny, jakby go zęby bolały. Za tę odrobinę radości, rzuconą smutnym ludziom w wesoły, jasny dzień, chcieliśmy uściskać skrzydlatego Konia, bojaliśmy się jednak, że będzie wierzgał.
Na ten cały rwetes i na ten cyrk zaczęły się walić przedziwne kolorowe maszkary. Bałwany nicejskie mogły się powiesić z rozpaczy. Nasze były śliczne! Po śniegu sunęły dzieła sztuki, cudownie kolorowe, przez wybornych zrobione artystów. Obcy przybysze, z dalekich krajów cmokali z zachwytem.
Jeden koń wozi tramwaj, inny śmiecie, inny jeszcze beczkę z wodą, a nasz Koń woził słońce. Drogie, najdroższe chłopisko… Bardzo tu teraz bez niego smutno i znowu grają rozmaite hocki–klocki. Na odmianę — swinga.
Dawno sobie przyrzekłem, że już nigdy nie napisze słowa o Zakopanem, opisawszy każdą w nim kozę, nie mówiąc o ludziach. Kiedy je jednak ujrzałem po sześciu latach, miękko i ciepło uczyniło mi się w okolicy osiwiałego serca. Bóg, co jak orzeł niezmierny ponad Tatrami lata, sprawił, że ocalało to małe wielkie miasteczko, w którym obok zaślepionej ohydy, purpurowa różą wspaniale kwitło bohaterstwo. „Ale to już jest inna historia”‘ — jak zwykł mówić Kipling. Kiedyś o tym z należyta i odświętna pomówimy powagą.
Niedawno dwie łuny rozkrwawiły się nad Zakopanem. Spłonął mroczny dom Chałubińskiego, a niedługo po tym jedno z arcydzieł zbudowanych przez Witkiewicza, śliczna, szerokobiodra, rozłożysta „Zofiówka”. Dwa te pożary dymiły jak dwa pogrzebowe stosy, na których płonął dawny czas, historia miniona, taka niedawna, a już niemal sędziwa. Zakopane rozpoczęło nowy okres swojego oszalałego żywota.
Pierwszym był czas tuż po odnalezieniu mizernej wioszczyny wśród głębokich lasów przez Chałubińskiego, Witkiewicza i innych, co okryci kosmatą płachtą wiatru, zwanej ongiś peleryną, zawędrowali aż tutaj w poszukiwaniu pogodnego spokoju dla burzliwych serc i szerokoskrzydłych dusz. Górale tańczyli zapewne z radości, jak owi Indianie z anegdoty o Kolumbie, którzy ujrzawszy białych, zawołali po swojemu: „Jesteśmy odkryci! Jesteśmy odkryci!”
Tatry wtedy były jeszcze małe, ludzie lepsi i lasy jeszcze nie złupione. Zaraz potem rozpoczęło Zakopane swój żywot bujny i najwspanialszy. Wielkie słońce ogrzewało miłośnie srebrna starość Witkiewicza, uśmiechało się do Sienkiewicza, kiedy właśnie w Zakopanem pisał w sztambuchu pewnej ślicznej lwowianki: „I dziwię się tylko, że kwiaty pod twymi stopami nie rosną…” (ona też bardzo była tym zdziwiona), rozpromieniło Skalne Podhale rozkapryszonemu Tetmajerowi, szeroko rozwartymi oczami przyglądało się Żeromskiemu, promiennym krzykiem witało co rano Kasprowicza, który rad klepał Zakopane po Gubałówce. Okres ten nabijany jest diamentami nazwisk jak niebo gwiazdami. „Laurowo” było. lecz nie ciemno. Ale i to przeminęło z halnym wiatrem… Czas wszystko pożre, bo ma czas.
Następny okres był początkiem oszałamiającej kariery. Mizerna wioska wydęła się jak żaba, wójt począł się mianować burmistrzem, na dwóch krzywych ulicach ustawiono dwie krzywe naftowe latarnie, których nigdy nie zapalano w księżycowe noce, powiększono cmentarz, założono kilka nowych knajp, przestano doić owce, a zaczęto doić przybyszów z Warszawy. Z wrzawą i rwetesem wkroczyły już „nasze” czasy. Zbyt dobrze je znamy, aby były warte choć jednej jeszcze kropli atramentu. Napisano o nich całe tomy od wstrzemięźliwego Ferdynanda Hoesicka począwszy, a na takich dwóch moczymordach, jak Rafał Malczewski i Kornel Makuszyński, skończywszy.
A jednak konieczne jest małe postscriptum.
Trzeba jeszcze pożegnać kilka uroczych widm, które w literaturze dotąd pominięto. W burzliwym zgiełku nowych dni zostaną szybko zapomniane, a historia Zakopanego nie byłaby zupełna, gdyby ślad jakiś — choćby niepozorny — po nich nie pozostał. Ciężko by to odchorował dyrektor Muzeum Tatrzańskiego, Juliusz Zborowski, szlachetny maniak, co chowa każdy świstek i jak bezcenne skarby gromadzi zwiędłe liście dawnych czasów. Dopiero potem, po ostatnich nekrologach, będzie można zamknąć kronikę Zakopanego i rozpocząć rozdział nowy, bujny i namiętny.
„Nie brak świadków na tym świecie” — powiada pan Fredro. Nie brak również dziwaków, oryginałów i przyjemnych pomyleńców, a Zakopane miało zawsze to osobliwe szczęście, że się w nim ten rodzaj ludzki mnożył króliczą modą. I ono samo jest pomylonym wynalazkiem: ani to miasto, ani wieś, ani stolica, ani prowincjonalna dziura. Obok pałaców — baranie stajnie, w potokach zamiast pstrągów — dziurawe miednice, a barometr zakopiański podlega atakom ostrego szału.
Życie w ostatnim, przedwojennym okresie Zakopanego zataczało się jak pijane. Cichy, sielski spokój zmieniał się nagle w tzw. „sezonie” w bal w Tworkach. Miasteczko dostawało gorączki, jakby w starym piecu diabeł napalił. Ogarnięte niezdrowym podnieceniem, przypominało tańczącego derwisza. „Bogi i ludzie szaleją”. Bogowie latali na halnych wiatrach, a ludzie pili wódkę.
Trwało to jednak dość krótko, sezon się kończył i wszystko się kończyło. Miasteczko zapadało w niedźwiedzi sen, a ludzie, nie wiedząc, co z sobą począć, wałęsali się senni, smętni, zgryźliwi i z obrzmiałą wątrobą. Gryźli siebie i innych, a czasem dla rozrywek rzucali w siebie zdechłymi psami. I znowu „sezon”, i znowu rozpacz, i tak da capo fenza fine.
Taka obłąkana zmienność nastrojów rodziła wyborną cieplarnianą atmosferę, w której dojrzewały ludzkie dziwadła. Wiedziano powszechnie na polskim świecie, że tu była ich wylęgarnia. Wiedziano, że najzdrowszy na umyśle dżentelmen po dłuższym pobycie w Zakopanem traci nieodzowna do życia piątą klepkę i zaczyna włóczyć się po nim jak lunatyk, tym się tylko różniąc od lunatyka, że ten chodzi po dachu, a zakopiański dziwak chodził od szynku do szynku.
Najgłośniejszym — ha! nawet sławnym — był szynk ufundowany przez Stanisława Karpowicza, który w gromadce zakopiańskich oryginałów wywalczył sobie miejsce poczesne. Może się zdarzyć, że jakiś potężny halny wiatr zmiecie starą budę na Krupówkach, a z nią i jej historie, rzewną i śmieszną, wesołą i zawadiacką, tę budę, z której czasem ..szły dymy po całej literaturze”. Wspomnijmy przeto z miłym uśmiechem i ja, i jej patrona, któremu się to należy za to wszystko, co uczynił dla poetów i malarzy.
Karpowicz, znany szeroko pod zawołaniem: Karp, przywędrował przed pół wiekiem do Zakopanego i szybko w bystrym skalkulował rozumie, że gdzie się zagnieździli peleryniarze, ludzie kosmaci i długowłosi, tam strugą będzie płynąć wino i woda ognista. Sklecił tedy budę z desek, do której co roku coś dodawał i coś przyczepiał, i oto w ten sposób powstało monstrum budownictwa, na którego widok każdy architekt zaczynał głucho wyć i chwytał się obiema rękami za głowę. Karp budował dalej i dodawał; schodki, werandy, słupki, daszki, wygięcia, przegięcia, chorągiewki na dachu, komórki, schowki, piwniczki i strychy, a nie było pioruna, który by tę arkę rozwalił, i nie było ognia, który by ją pożarł. Landara ta rozrosła się do potężnych rozmiarów, pęczniała i wybrzuszała się jak jej twórca. Była równocześnie i szynkiem, i hotelem.
Jednym z pierwszych, który tam mieszkał, był Reymont, On ci to naocznym był świadkiem, jak w tym miejscu, gdzie jest teraz restauracyjny ogródek, utopiła się w grzęzawisku krowa, co Karpia bynajmniej nie zmartwiło, gościowi bowiem jest wszystko jedno, czy pożera krowę utopioną czy zarżniętą, byle była pokropiona winem. A w tej oszalałej budzie wino było zawsze doskonałe. Żartowaliśmy wprawdzie, kiedy w potoku tuż obok brakło wody, że Karpowicz robi winobranie, była to jednak potwarz. Węgrzynowie mieli w nim wspaniałego odbiorcę. Nie ulega wątpliwości, że dla ludzi małego ducha i niedoświadczonych Karp chrzcił wino z wody, wobec poetów jednak i malarzów nie ważyłby się na pospolitą zbrodnię.
W ten sposób rosła jego chwała i wreszcie każda droga wiodła do Karpowicza. A on — nieśmiały z początku poczciwiec, rozumny i cichy — zaczął się pilnie przypatrywać swoim gościom, co „jedzą, piją, lulki palą” i gadają bez końca o sprawach dziwnych, wspaniałych i pięknych. Wierzyli oni niezłomnie we wzniosłą dewizę rzymskiego poety, że „nie mogą żyć pieśni, które pisane są przez wodożłopów”. Karp patrzył i słuchał, i powoli zaczął serdecznie miłować tych ludzi. Coś go zaczęło łaskotać po sercu i coś mu uderzyło do nieforemnej głowy. A tu siedzi sam Jan Kasprowicz, a przy nim wschodzące słońce poezji — młody, z kosmykiem rzewnej bródki Leopold Staff, a obok Orkan, czarny jak Cygan i zamaszyście, z należytą werwą pijący, i Władysław Jarocki, pędzlarz znamienity, i Kazimierz Brzozowski, rozkoszny artysta, wonczas jedyny dandy w Zakopanem, i ten i ów, albo już głośny, albo sławy się dobijający. Któż ich spamięta, któż gwiazdy policzy?
Puszył się Karp, że ma takich gości, lecz byłby do końca żywota pozostał człowiekiem zrównoważonym, gdyby nie ten piekielnik Solski. Ten ci jest, który pomylonego diabła wraził w Karpia i opętał poczciwca. Solski wziął za rękę nieśmiałe niemowlę i wprowadził je w zaczarowany krąg, gdzie ucztowali najwspanialsi pomyleńcy swego czasu. Patron zacisznej knajpy stał się szybko ich towarzyszem. Zasiadał po społu przy butelce, pił wino aż do oszołomienia, pił ich radość i bujność. Teraz kochał ich aż do zapamiętania, co było błogosławieństwem, jakżeż bowiem odmówić kredytu ludziom miłowanym?
Kiedy miewał lucida intervalla, odbijał to sobie zapewne na zamożnych ceprach, aby utrzymać równowagę budżetu, który by marnie był skapiał, oparty jedynie na znakomitych przyjaciołach. Widać jednak, że butelka wina, dana na kredyt wielkiemu poecie, nie szła na marne, Karpiowi bowiem wiodło się coraz lepiej. Sprawił sobie koń—tusz, karabelę i przybrał senatorską minę. Z karabeli leciały iskry, a z kontusza mole. Na inne okazje wdziewał strój sokoli, a gdy wtedy kroczył, ziemia drżała…
Patrzyliśmy z podziwem na tę metamorfozę naszego padrone. A on był już „na ty” niemal ze wszystkimi i urządzał wyborne uczty przy każdej okazji, a to dlatego, że Kasprowicz przyjechał, albo dlatego, że były jakieś sędziwe urodziny Solskiego. Każda okazja była dobra. Trwoga nas ogarniała, że zabraknie wina „w murowanej piwnicy”, ale do tak przeraźliwego nieszczęścia nigdy nie doszło.
Karp był zapobiegliwy, z czasem jednak stał się lekkomyślny jak poeta. Wypiwszy czarny staw wina, szedł spać — a nas zostawiał na gospodarstwie, zamknąwszy knajpę na klucz. Może żywił cichą nadzieję, że ją przypadkiem spalimy, a była już wysoko ubezpieczona, ale się nie udało, O świtaniu wyłaziliśmy przez okno, pomagając jeden drugiemu nie zawsze bowiem można było trafić do tego okna. Człowiek jest omylny. Mniejsza jednak o parę flaszek małmazji. Poczciwy Karp znał wszystkie nasze troski i zgryzoty. Iluż z artystowej braci poratował w ciężkiej godzinie, taktownie, ładnie, ze ślicznym, niby rubasznym gestem! Mógłby o tym niejeden opowiedzieć malarz, ze ślozami w oczach niejeden do dzisiaj wspomina poeta.
Karpowicz zasłyszał wonczas o pasztetniku z Cyrana de Bergerac, który się zwał Ragueneau, karmił poetycką czeredę i zawiązywał rymom ogony. Rad był niezmiernie, kiedy go tak przezywano. Nie wiem, czy sam pisał wiersze, bo rymoróbstwo zaraźliwe jest jak szkarlatyna, koncypował natomiast niebywałe listy do przyjaciół, zamaszyste, szpikowane wymyślnymi zwrotami jak zając słoniną, zawiesiste i tłuste, nawet dowcipne. Dworowaliśmy sobie z Karpia na potęgę, ale Ragueneau miał doskonałe poczucie humoru i umiał dobrym uśmiechem każdą rozbroić złośliwość. Powoli zdobył sobie uczciwą i głęboką przyjaźń najpierwszych matadorów, a pierwszy Jan Kasprowicz — krótko wołany: Kasper — przepadał i za nim, i za jego budą nad potokiem.
Z tym grzmiącym potokiem wielka jednego razu zrobiła się awantura. Słynni geografowie z Romerem na czele twierdzą, że Zakopane jest to zapadła dziura; z lewej strony Giewont, z prawej Gubałówka, a w środku deszcz. Okazało się, że pada on nawet wtedy, kiedy wcale nie pada. Zasiedzieliśmy się w nocy w knajpie, wreszcie powiada Kasprowicz, który mieszkał w Poroninie:
— Muszę już iść, bo mam do domu ze cztery kilometry…
— Jakże pójdziesz, kiedy leje! — mówi Orkan.
Zaczęliśmy nasłuchiwać. Istotnie, leje jak z cebra. Wobec tego wyszachrowaliśmy u Karpia jeszcze jedną butelkę, na kredyt oczywiście. Po tej butelce poeta powiada:
— Ale teraz to już naprawdę muszę iść!
— Szalony człowieku — mówię ja. — Czy nie słyszysz, co się dzieje? To chyba oberwanie chmury!
Znowu słuchamy i znowu leje w potworny sposób.
Karp powędrował do piwnicy po nowa butelkę na stary kredyt. Schodził do niej, biedaczysko, wiele jeszcze razy, aże nagle o świtaniu spojrzał przerażony w okno, zbladnął i chciał krzyknąć, ale go zatkało. Za oknem brylantowa pogoda, a jednak wciąż leje! A to potok szumiał nam przez całą noc obfitymi głosami ulewy. I wino też… Wobec tego Karp kazał niedługo po tym nakryć potok deskami, bo rzecz się mogła rozgłosić i inni chytrze próbowaliby tego, co nam się przypadkiem udało.
W 1914, w chwili wybuchu wojny, królewskiego Karpia ogarnęło szatańskie podniecenie. Pokazało się, że to ministerialna głowa! Krętymi drogami, kpiąc sobie w żywe rybie oczy z austriackich władz, zgromadził olbrzymie zapasy spyży, jak powiada Sienkiewicz, i napitków, potężnych a mocnych, pochował je w swoim labiryncie, a dwa wagony ryżu ukrył w górskich komyszach. I gdyby nie ta sprytna zapobiegliwość, wielu ludzi byłoby skapiało z głodu, ci szczególnie, których wojna odcięła od Warszawy. Dzielnie to uczynił stary przyjaciel Karp! Karmił i poił. często za gotówkę, częściej na długoterminowy kredyt.
Wtedy to oszalała buda Karpowiczowa, grzmiała i dudniła, rojna jak ul. Jak chmura gradowa wionął przez nią Żeromski. Przemknął w ułańskim mundurze Sieroszewski — „rycerz przypasany do miecza”. Cwałem wbiegał Belina — „suknia jego zakrwawiona, szabla jego wyszczerbiona”. Ślicznowłosy Andrzej Strug rozważał wielkie sprawy z Żuławskim, zbrojnym jak na trzydziestoletnią wojnę, a nad nimi chwiał się jak wierzba płacząca cichy i dobry Gustaw Daniłowski. Malarz wyborny Augustynowicz bulgotał, zawsze rozindyczony, a Solski wiercił się jak w ukropie na tej dziwacznej scence, aby jakoś zestroić tę ułańska gromadkę i ustawić wszystkich malowniczo. Karp, opasły jak beczka wina, kroczył z senatorską powagą i skwapliwie dobywał złotą radość z czeluści piwnicy.
Wtedy to wpadł na wspaniały pomysł, którego mu malarstwo polskie nigdy zapomnieć nie powinno. Wojna zagnała do jego knajpy wielkiego malarza i genialnego, głośnego w całej Europie karykaturzystę, Kazimierza Sichulskiego. Byłoby przesadą twierdzenie, że same fiołki sypały mu się z gęby, tak przemawiał obrazowo i zawiesiście, ale diabelska paliła się w nim energia. Geniusz też musi jeść, więc stary Karpowicz uczynił z nim układ: ja cię, bracie, będę karmił i poił, a ty za to maluj te nieśmiertelne oblicza! Sichulski (pośród braci: Sichuła) wpadł w szał i machnął kilkadziesiąt karykatur, wśród których nieporównane są arcydzieła.
Nie ma chyba w Europie takiego zbioru karykatur sławnych ludzi, tak barwnych, dowcipnych, radosnych i świetnych. Zbiór ten szczęśliwie ocalał i wisi w zapadłej budzie, cudowna pamiątka burzliwych dni, kiedy nawet Sieroszewski był ułanem. Nie można tych świetności oglądać bez wzruszenia. Zaledwie czterech jeszcze żyje z tej gromadki. Resztę zabrała śmierć jedną ręką, aby „drugą podać ich nieśmiertelności”.
Za ten tylko pomysł zrobienia handlowej umowy z wielkim malarzem wart jest Stanisław Karpowicz gorącego i wdzięcznego wspomnienia. Interes ten przyniósł wprawdzie większy zysk jemu niż Sichulskiemu, bo choć to malarz, nie miał jednakże siedmiu żołądków, więc zbytnio Karpia nie zrujnował. Jeśli jednak te arcydzieła znajdą się kiedyś w zakopiańskim muzeum, obie strony, na gwiazdach już mieszkające, będą zadowolone.
Złote czasy tej rozkosznej knajpy, winem i miodem płynące, odeszły do lamusa wieczności. Skończyła się jej wzruszająca historia z chwila, gdy w niej pierwszy zaryczał saksofon i zaczęły w niej tańczyć półnagie dziewoje. Stary Karp oddał ją komu innemu, a sam już jako gość siadywał smętny i dumał o tych czasach, kiedy pił wino z wielkimi poetami.
Potem umarł, bo i cóż miał robić na tym nieznanym, roztańczonym świecie?
Najmilszym zakopiańskim oryginałem był serdeczny mój przyjaciel, dr Tadeusz Gabryszewski. Kto często bywał w Zakopanem przed wojną, z uśmiechem życzliwym, choć nieco zdumionym przyglądał się niepozornej figurce pana doktora, arbitra elegantiarum z Krupówek, odzianego zawsze z małomiasteczkową wytwornością. Mało mu było takich nieporównanych symbolów elegancji, jak sztywny kapelusz i żółte jak zazdrość rękawiczki, więc aby porazić wniebowziętych widzów, wiązał krawat gordyjskim węzłem, przewlókłszy go wprzódy przez złoty pierścionek, i nosił mankiety gumowe, „wieczyste”, ozdobione spinkami wielkości małych talerzyków. Krawaty jego przypominały zawsze bardzo kolorowe flagi południowo–amerykańskich republik i oszalałyby na swój własny widok.
Pan doktor lubił żywe kolory, więc mu nie wadziła odrobina fioletu na figlarnym nosie. Niektórzy uczeni twierdzą, że taki kolor nosa jest skutkiem nadużywania kwaśnego mleka, chociaż inni bardziej ognistych doszukują się przyczyn. Przezacny doktor obwiniał ostre górskie powietrze. A należało mu wierzyć, był to bowiem lekarz na wielka skalę i uczony, i bystry. Zagrzebał się w małym miasteczku, chociaż mógł zrobić karierę w wielkim mieście; w wielkim mieście jednakże nie można łowić pstrągów, a za tę niebotyczną przyjemność byłby oddał uczciwą duszę i serce, które miało tylko południową, słoneczną stronę. „Kiełbie we łbie” — to ciężka choroba, cóż dopiero kiedy się w nim zalęgną pstrągi i łososie…
Pan doktor Gabryszewski przywędrował do nas ze słynnego miasta Bóbrki. Doszedł tam do niebywałych godności, bo został tej metropolii burmistrzem, a burmistrza dobrzy obywatele, sami się w ten tani sposób wywyższając, zawsze mianują prezydentem. Kiedy dokonano zamachu na prezydenta Francji, rzekł z posępną goryczą władca Bóbrki:
— Czego właściwie ci anarchiści chcą od nas, prezydentów?
Od doktora Gabryszewskiego nikt — jako żywo! — niczego nie chciał, a najbardziej krwawy anarchista sprzedałby ostatnią bombę, aby z tym wybornym kompanem pójść na bombę piwa. Za tą maleńką figurką szła bowiem zawsze wielka ludzka miłość.
Był to człowiek czarujący, choć zawsze gorzko dowcipny, wszystko rozumiejący, więc serdecznie dobry, zgryzoty odpędzający kpinami, a tak prosty i tak ludzki, że zakochani w nim byli nawet podejrzliwi górale. Nie było dotąd lekarza w Zakopanem, który by tak umiał z nimi gadać. Zdaje się, że nie on był twórcą medycznej szkoły dla nieufnych przeznaczonej kmiotków, on ją jednak doprowadził do niezrównanej doskonałości, a górskie kmiotki wpatrywały się w niego jak w tęczę, kiedy wycieńczonemu góralowi, bo mu żal było wydać parę groszy na lepsze jadło, takie przepisywał lekarstwo:
— Weźmiesz, bracie, czarną kurę. Nie może być ani biała, ani czerwona, tylko czarna! Niech ją baba zarżnie o świtaniu, a potem niech splunie za siebie trzy razy pod wiatr. Potem niech ją warzy, a kiedy zmięknie, niech ją podzieli na trzy części i trzy razy niech ci da do zjedzenia. Ale nim ją, bracie, zjesz, powiedz przy tym: „Twoje zdrowie, moje zdrowie!” A kiedy już zjesz wszystkie kury, będziesz zdrów jak sam pan starosta (!).
Kiedy musiał zapisać proszki, które trzeba było połykać co dwie godziny, najprzedziwniejsze wymyślał ceregiele.
— Pierwszy raz — mówił — zażyjesz, kiedy rano zadzwonią w kościele. „Wtedy to najbardziej pomaga. Potem patrz, kiedy dzieci idą do szkoły. Wtedy stań tyłem do słońca i znowu zażyj proszek. Trzeci raz wtedy połkniesz, kiedy warszawski pociąg będzie dojeżdżał do Pororiina!
I tak aż do nocy, a chłop, nie posiadający zegara, wykonywał polecenie co do minuty. I jakżeż nie wierzyć lekarzowi, który każe stawać tyłem do słońca? Żaden nie kazał, a ten kazał!
Opisałem i jego, i te praktyki w jednej powieści, za co mnie sklął do siódmego pokolenia.
Jechałem razu jednego z góralem, który się nisko skłonił przed panem doktorem. Potem mi powiada:
— Wicie, panie, to największy doktor!
— A dlaczego to aż największy?
Opowiedział mi o tym z zachwytem. Wezwał doktora do swego dziadka, co miał dziewięćdziesiąt siedem lat i coś się w nim „oberwało”, bo rąbał drzewo. Pan dr Gabryszewski namyślił się, głową markotnie pokiwał i powiada:
— Dajcie mu butelkę rumu!
Dziad wygolił butelkę rumu i zasnął na słońcu na wieki wieków. I taką śliczną uśmiechniętą miał śmierć, jak sam Obrochta, że mu cale Zakopane zazdrościło, a uwielbienie dla doktora niepomiernie wzrosło.
Kiedy się odbywało trzydniowe góralskie wesele, nie czekał na wezwanie, lecz trzeciego dnia pod wieczór brał swoją czarną torbę i szedł na wesele, aby posklejać porozbijane głowy i pozszywać Janosików. Bez tej ceremonii wesele nie byłoby ważne i byłoby uważane za dziadowski
Mądry to był człowiek, ten doktor! Nawet dla nieboszczyka miał dobre słowo. Wezwano go jednego razu na Kasprusie, gdzie jakiegoś biedaczynę tak dokumentnie tknęła apopleksja, że „świat mu się stracił”. Pan doktor tylko spojrzał, odkrył głowę i powiada serdecznie:
— Przyjacielu miły, za późno mnie do ciebie wezwali! Czasem jednakowoż był kąśliwy.
Przez zakopiański park wije się potoczek, po deszczu brudny jak ludzkie sprawy, a kiedy się ma na deszcz, zjadliwie woniejący. W tym parku zemdlała kiedyś jakaś pani, więc wielkim głosem wołają doktora Gabryszewskiego.
— Panie doktorze, co robić, co robić?
— Trzeba tę szanowną damę wynieść na świeże powietrze!
I miał rację.
Tak to sobie figlował przy ludziach, a w swej chałupie pracował potężnie. W walce z gruźlicą brał udział znamienity, wielką napełniony troską. Pisał na ten temat rozsądnie i mądrze, radził doskonale. Najwierniejszą miłością otaczał Tatry i niezłomnie walczył o zachowanie ich piękna w dziesiątkach namiętnych artykułów. Udawał dziwaka ten głęboko mądry człowiek. Dla „hygieny” wycinał sobie w butach dziury, aby odciski „miały przewiew”, a kiedy padał deszcz, wyjmował z kieszeni wycięte kawałki skóry i w ich przyrodzone wtykał miejsce. „Talarów” nie nosił w portmonetce, tylko w długiej pończosze „po prababce”. Pończocha była bardzo długa, ale talarów było w niej mało.
Dziwak ten jednakże potrafił bez szemrania wstać w nocy kilka razy i wlec się w zawieję i w zadymkę do jakiejś dalekiej zapadłej chałupy do położnicy czy do umierającego dziecka. I zęby też umiał rwać, i po żydowsku umiał gadać, i umiał robić wyborne nalewki, z których jedna, dla jakichś tajemniczych właściwości nazwana przez twórcę bzdintilla semper pierdens, szeroką cieszyła się sławą.
Ten człowiek wszystko umiał! A jednak uczył się wciąż. Znał się nawet na astronomii. Radosne to były chwile, kiedy w pogodny wieczór usiadło się przy tym czarodzieju, a on zachwyconym spojrzeniem wędrując po niebiosach, co znaczniejsze gwiazdy wołał po imieniu ł o wielkich konstelacjach mówił przedziwnie pięknie, z głębokim wzruszeniem, kajał się wobec ogromu i rozrzewniał. Nikt by za dnia nie przypuścił nawet, że ten człowiek w żółtych rękawiczkach potrafi skrzydlatego ducha pędzić pod gwiazdy i odbywać dalekie, żurawie wędrówki do ciepłych krajów marzenia. A on się w ten chytry sposób ratował przed zalewem pospolitości i żrącej nudy tej oszalałej zakopiańskiej wioszczyny, w której wiele zwichnęło się dusz i wiele skruszało charakterów.
Mierziła go wszelka nieprawość i przywodziła do pasji, kiedy się przeto natknął na sprawę ciemną, obrażającą jego uczciwość, wysyłał potężne epistoły do wielkich tego małego świata i grzmiał, i gromił, i groził zagładą grzesznej Niniwie. Jasno pisał i otwarcie, że popełniono jakieś łajdactwo i wyrządzono komuś krzywdę. Wysokie władze najpierw krzywiły się niechętnie, bo cóż dla nich znaczył prowincjonalny eskulap, komar wobec słonia, wreszcie jednak wzięły na nim dość mizerną pomstę, bo go złożono z urzędu lekarza klimatycznego. Uśmiechnął się tylko stary ironista, straszliwy szatan z Bóbrki, którego z tak niebotycznej strącono wyżyny. Umiłowany lekarz całej góralszczyzny, pogodny filozof, trochę Diogenes i trochę Bias, tyle dbał o ten urząd, co umarły o kadzidło.
A swego nie zaprzestał. Istniał w Zakopanem — teraz wznowiony — Klub Towarzyski, w którym bardzo często zjawiał się ten i ów minister z liczną świtą, grzejącą się w ogonie komety. Pan dr Gabryszewski był wtedy w siódmym niebie. Od brydżowego stolika czynił głośno takie uwagi o sanacji, o rządzie i o Berezie. że dygnitarz najpierw zdumiony, potem rozsierdzony, pytał o nazwisko tego niepozornego człowieczka, który ani drgnął, przebity sztyletem ministerialnego spojrzenia… I co mu kto mógł zrobić? Prezydent Bóbrki był nieustraszony. Mogli go wprawdzie zamknąć i przykuć do ściany, ale jestem przekonany, że aniołowie byliby go z wielką paradą uwolnili.
Równie pięknie, jak o gwiazdach, umiał mówić o rybach. Godzinami można było słuchać jego opowieści o tajemniczych rybich historiach, o przedziwnych zwyczajach pstrągów i łososi. Maleńki doktor należał bowiem do mafii, do rybackich masonów, do wtajemniczonych. Akademia francuska składa się z czterdziestu nieśmiertelnych, Towarzystwo Rybackie w Nowym Targu składa się z czterdziestu śmiertelnych, trudniej jednak dostać się do tego związku niż do Akademii, książki bowiem potrafi pisać wielu, a łowienie pstrągów jest znacznie trudniejszą sztuką.
Słynnych tych rybaków poznaje się po tym, że każdy z nich ma na lewym ramieniu wiele sińców od uderzania grzbietem prawej ręki, w ten bowiem zapalczywy sposób pokazuje jeden drugiemu, jakiej długości schwytał łososia. Najlepiej podobno łżą dziennikarze, a po nich myśliwi. Ja myślę, że słynny rybak łacno da radę i dziennikarzowi, i myśliwemu. Ryba nie zaprzeczy, bo jest niema. Opowiadał mi raz znamienity myśliwy, że ubił zająca, który u tylnej nogi miał uwiązaną kartkę z adresem. Ten łajdak zając, raz już zakatrupiony i wysłany pociągiem, ożył, wyskoczył z wagonu i uciekł w pole, gdzie go nielitościwa śmierć spotkała po raz drugi. Mój miły, nieodżałowany przyjaciel Ossendowski rozsławił szczupaka, co się czołgał od jeziora do drugiego jeziora, oddalonego o kilka kilometrów, a w nienasyconej paszczy dzierżył małą rybę. Świnia, nie szczupak…
Dreszcz mnie jednak trząsł, jak czasem dobrzy ludzie trzęsą topielcem, aby z niego dobyć nadmiar wody, kiedy słuchałem opowieści potężnych rybaków o ich walkach homeryckich z jakimś koszmarnym, apokaliptycznym łososiem. Jeden z najsłynniejszych polskich rybaków, też członek tego stowarzyszenia, ks. biskup Adamski, o którym pewien Amerykanin napisał, że gdyby nie miał wędki, to by nawet pastorałem łowił pstrągi, nie dałby łatwo rozgrzeszenia takiemu koledze, który opowiadał, że zwyczajnym kijem zatłukł dwunastukilowego łososia.
Łowienie pstrągów jest podobno wielką sztuką i najwyższej klasy sportem, choć zapewne pstrągi są odmiennego zdania. Wielki rybak potrafi godzinami biczować Dunajec, jak perski król biczował łańcuchami morze, i czynić przedziwnie zręczne sztuki, aby wreszcie zahaczyć nieszczęsnego pstrąga. Wielki rybak, zasłyszawszy o pojawieniu się łososi, rzuca wszystko, żonę i dziatki niewinne, gabinet lekarski czy kancelarię adwokacką, i goni nad wodę, aby wedle nakazów sportowych złowić królewską rybę, bo jeśli on tego nie uczyni, zakatrupi ją w nocy widłami poczciwy góralski kmiotek, w tych złodziejskich praktykach arcymajster od wielu pokoleń.
Pan dr Gabryszewski miał sławę jednego z najpierwszych rybaków na Podhalu. Pstrągi, usłyszawszy terkotanie jego auta, jeżdżącego czasem przedziwną sztuką na trzech kołach, chowały się przerażone pod kamienie. Zadarłszy ogony, uciekały łososie. Głupi łososiu, gdybyś w morzu siedział… Pan doktor był to rybak zawzięty. U Indian zwałby się: Łosoś srebrzysty.
W prześmiesznym rynsztunku, w długich gumowych butach, baczny, czujny i nieumęczony, wałęsał się przez długie godziny nad brzegiem i polował mądrze a chytrze. Gdyby się poza nim Tatry waliły, byłby na to nie zwrócił najmniejszej uwagi. Toteż nie dziw, że razu jednego zwalił się z grząskim brzegiem do głębokiej wody i ku niezmiernej radości wszystkich ryb począł tonąć. Przez czas dłuższy widać było jedynie dziecinną twarzyczkę i szkła na nosie. Los jednakże nie dopuścił, by tak marnie i do tego od wody zginął jeden z najrozkoszniejszych ludzi. Chwycił się rękami jakichś korzeni i gramolił się powoli z głębiny, wołając do nadbiegających przerażonych komilitonów:
— Nie ma szczęścia moja żona… Ubezpieczenia nie wypłacą!
Albowiem nigdy nie tracił pogody ducha.
Szaleństwa rybaków nie mają granic, jak pełne ryb morze. Nie pamiętam już, jakim sposobem doszło do wysokiego zakładu, że pan doktor pojedzie wierzchem na koniu do Czarnego Stawu i z grzbietu Rosynanta będzie łowi] pstrągi. Na proroka Jonasza! Pan doktor w długim swoim życiu nie siedział na koniu, a nawet w Ameryce w ten sposób pstrągów nie łowią. Ale słowo się rzekło i kobyła już stała u płotu. Jasnokościstej kobyły pożyczył Józek Krupowski, któremu doktor uratował życie, pożyczał ją jednak dość markotny, bo dziewięć było szans na dziesięć, że połamie sobie najmniej ze trzy nogi. Zrobiło się zbiegowisko, kiedy wielki rybak gramolił się na siodło, za czym cmoknął zachęcająco i zakrzyknąwszy do zdumionego konia: „W góry, w góry, miły bracie!” — poczłapał do Czarnego Stawu.
Towarzyszyła mu cała procesja, aby pozbierać kości bohatera i odnieść je w zawiniątku do Zakopanego. Rumak się bał, ludzie się bali, tylko szalony Farys się nie bal. Wiatr wył, jakby przyroda chciała tą dziką muzyką uczcić śmiałka, co się przedzierał jak Napoleon przez Alpy. A on przemawiał do kobyły serdecznie i tkliwie. Po raz pierwszy od stworzenia świata zarzucono na zimne, czarne wody wędkę z grzbietu konia. Szkapa żyła po tej awanturze jeszcze z dziesięć lat, dumna i nadęta pychą, zdrowo z tej zwariowanej powróciwszy wyprawy.
Ten przedziwny rybitwa łączył piękne z pożytecznym. Kiedy się bowiem górale nadbrzeżni zwiedzieli, że doktor przyjechał na ryby, oblegali go, aby będąc w pobliżu, odwiedził wszystkich chorych i wszystkich połamańców. Dobry człowiek krzyczał, bronił się, ale wędrował od chałupy do chałupy, z każdym pogadał jak należy, chorych ratował, a zdrowych radował swoim rozkosznym bredzeniem. Lekarskie te wizyty były niezmiernie kosztowne, bo pan konsyliarz powiadał:
— Jeśli masz, bracie, talary, to coś zapłać, a jeśli nie masz, to wypij kieliszek na moją intencję!
Baby całowały go po rękach, jakby to był sam ks. biskup Adamski, a on gadał słowa zawiesiste i nieprzystojne, aby nie było pomyłki.
Nie dziwota przeto, że przy tak olbrzymich honorariach pan doktor klepał biedę i rad był niezmiernie, kiedy razu jednego komornik polecił mu otwarcie żelaznej kasy, aby z niej wybrać złote dolary, jak pisklęta z gniazda, i znalazł w niej tylko kwaśne mleko.
Została po nim wielka miłość ludzka, radosne wspomnienia i setki wybornych powiedzeń a z dóbr doczesnych żółte rękawiczki. Nie mogło to szlachetne serce znieść okrucieństwa wojny i widoku ludzkiej męczarni.
Niech mu Bóg pozwoli złowić w rzece Erydan, która gwiaździstą strugą płynie poprzez niebiosy, łososia tak ogromnego, jak potworny Lewiatan.
Przyszło siedem krów chudych i pożarło siedem krów tłustych. Jest to wypadek dziwny, nieładny i nieoczekiwany. Dlatego wszyscy dziwią się, przeżywając nowe wydanie tego egipskiego zdarzenia; rozszerzyły się oczy od nadmiernego zdziwienia, a duch całej ludzkości opadł, jak okrętowa flaga podczas morskiej ciszy. — Co się stało? — pytają. — Jak to być może? Skąd ta mizeria, nazwana kryzysem? Skąd ta martwa cisza na wielkim morzu interesów?
Dziwi się rolnik pracowity i przezorny dziwi się kupiec; dziwi się lekarz nagiej poprawie zdrowia całej ludzkości i dziwi się adwokat… Nie! to źle powiedziane… Adwokat nigdy się nie dziwi, chyba w jednym wypadku: kiedy sąd nie chce uwierzyć, że jego klient, czterokrotny morderca, jest to niewinny dziubas i miły figlarz. Cośkolwiek jednak i on się dziwi. Słowem — „każdy pyta, co się dzieje?”
A ja znam takich, co się nie dziwią, takich, dla których mizeria nie jest żadną nowiną, tylko powrotnym momentem w przebiegu zdarzeń. Dziwić się może tylko ten, któremu zawsze było dobrze, a nagle zaczęło być smętnie, nie okazuje zdziwienia ten, co zna egipską awanturę od pierwszych swoich dni i po krótkim antrakcie — do stałej chudości swojego bytowania powraca. Był deszcz, potem chwila pogody i znowu leje jak z cebra. Cóż w tym dziwnego? Przeto najmniejszego zdziwienia nie okazuje: malarz, rzeźbiarz i literat. Szanowne to zgromadzenie, które biednego Hioba zawsze z największą wspomina sympatią, a Gandiego uważa za zamożnego dziedzica z powodu posiadania mlekodajnej kozy, nie dało się omamić złoconej zwodniczości krótkiego czasu, kiedy „taka była lubość aury”, że ludzie kupowali obrazy, a nawet wydawca usiłował zbudzić w sobie serce. Było to zbyt piękne, aby mogło trwać, a stare, mądre doświadczenie literackich dziadów i pradziadów ostrzegało tajemniczymi znakami, że znowu zejdziemy na dziadów. Jeszcze ten (czy ta?) kryzys był daleko za morzami, a malarze i literaci czuli go w kościach jak niepogodę, kiedy przeto zjawił się, opuchły, zielonkawy, z szaleństwem w zezowatych oczach, jasnokościsty i płaczący, nie zdziwił się mąż od pędzla albo pióro dzierżący.
— A, jesteś znowu, cholero! — rzekł malarz.
— „Ktoś mi znany, ktoś kochany…” — rzekł poeta.
I tyle było całej ceremonii. Bo my znamy tego zjełczałego upiora od pierwszego dnia, w którym malarz po raz pierwszy pacnął farbą, a poeta związał dwa pierwsze rymy jak kozie ogony. Wielkie mecyje — mizeria! Wielka awantura — golizna! Czy karp się dziwi, kiedy go kucharka skrobie tępym nożem? Czy dziwi się zając, kiedy z niego robią pasztet? Dawno im wytłumaczono naukowo, że w ten sposób osiągają doskonałość.
Przekonani o wieczystej stałości swojego losu malarze, rzeźbiarze i pisarze nigdy się nie skarżą. Zdarza się, że ktoś czasem szaty nad ich dolą rozerwie, ale to mało, jak dotąd, pomogło. Był taki w szesnastym wieku wielki uczony francuski, spalony na stosie, Stefan Dolet, który w najgorszych nawet swoich godzinach nigdy się nie skarżył. Powiedziano zręcznie na ten smutny temat: dolet quisque Dolet, non dolet ipse Dolet! — Uczyniwszy dla jasności z Doleta — Żalą, można by to przełożyć: „Czasem się Żalą ktoś użali, Żal tylko jeden się nie żali”.
Starzy, zaprawni w utrapieniach, w głodzie i w chłodzie, przypominają sobie swoją wiosnę, zakrapianą deszczem, a młodzi mają na obronę młodość. Zresztą, jak ptak śpiewa bez nauki, tak młody pacykarz czy też wierszokleta jest od razu mądrze przez polską naturę przysposobiony do mizerii. Połykacz ognia i nożów rozpuknąłby się czasem od tego, co potrafi strawić młody malarz, a zawodowy głodomór mógłby pójść do niego do terminu i uczyć się pilnie. Tak znowu jest, bo tak już było, i skończona sprawa.
Było zaś bardzo, bardzo dziwacznie; wspomnienie o tym ma kolor zielonkawoszary, czasem jednak jest wesołe. Nowa historia jest całkowicie podobna do starej, brak jej jednak tej właśnie odrobiny wesołości. Pierwej było: „przez pół żartem, przez pół serio…” bawi się pan swą mizerią — a teraz śniętego karpia podaje w „szarym sosie”. I pierwej było jakoś bardziej po bratersku; stary literacki gołąb serdecznie tulił młode pisklę, a wszyscy dzielili się wszystkim, choć bez organizacji i klubów, a teraz jakoś „sztywno, równo, z subwencją w ręku…”
Nie właźmy jednak na pole bitwy, bo mieliśmy wesołe snuć wspomnienia, skłoniwszy się zgłodniałemu cieniowi Murgera, błądzącemu po elizejskiej łące i pasącemu egipskie krowy chude.
Jak dalece pamięć ludzka sięga, zawsze najpierwszym Hiobem wśród Hiobów był rzeźbiarz. Nauka nie mogła i nie może stwierdzić, czym się żywi taki Fidiasz? Wydaje się prawdopodobnym twierdzenie, że zjada mokrą, tłustą glinę, z której lepi swoje bałwany; wyższa klasa pożera plastelinę albo gryzie marmur jak lodowaty cukier. Bogdaj jednak, że za dawnych, też utrapionych czasów nawet rzeźbiarzom wiodło się lepiej niż dziś, bo czasem jakiś pan Jourdain, co budował sobie wspaniały dom, pragnął mieć na schodach „Wenusa”, co w jednej ręce trzyma lampę, a drugą rozsypuje gipsowe kwiaty. Miasta, nie mające, jak dzisiaj, więcej długów niż kominów na głowie, starały się mieć kamiennego Mickiewicza albo Kościuszkę. Coś czasem kapnęło, o kredyt było łatwiej, o dobrych przyjaciół też. A teraz wieszcze już prawie wszędzie są, kredyt skonał, a dobry przyjaciel chce sam pożyczyć od dobrego przyjaciela. Nikt nie odgadnie, z czego dzisiaj może żyć najlekkomyślniejszy człowiek na świecie, który poszedł na ..Fidiasza”. Nie warto się nawet nad tym zastanawiać.
Malarze wrócili do dawnego trybu życia bez zbytnich deliberacyj. Doświadczenie mnogich pokoleń wyrobiło w nich wzniosłość pogodną i niezłomny hart ducha. Cały świat jest „martwą naturą”, co malarza nie dziwi. W gorszym jest dzisiaj położeniu, niż był przed ćwierćwiekiem, kiedy peleryna była ubraniem i namiotem, i materacem. i poduszką, strzyżenie włosów niepotrzebnym było wydatkiem, elegancja stroju była marnym przesądem, całe buty prowokacją, a o mieszkanie było łatwo. Złośliwy jakiś lucyper wmówił w malarzy, że powinni wyglądać, jak londyńscy dżentelmeni, i stąd mnóstwo piekielnych niedogodności. Mniemam, że każdy chętnie wróciłby do czarodziejskiej peleryny, co zakrywała wszystko, a krojem przypominała strój dworski grandów hiszpańskich.
Poza tymi drobiazgami dzień dzisiejszy malarza podobny jest do dnia wczorajszego. Powróciła nawet wymienna forma handlu i można dostać namalowanego, obłupionego ze skóry zająca za parę butów. Mój przyjaciel, wielki malarz, profesor krakowskiej akademii, uprawiał ten rodzaj przetargów już przed dwudziestu kilku laty i zamieniał swoje śliczne obrazy na koszule i ubrania, i inne zbytkowne fatałaszki. Za moich czasów płaciło się obrazami w knajpie. W jednej lwowskiej knajpie właściciel zebrał całą galerię i ofiarował ją miastu. Dziesięć porcyj kotletów wieprzowych i dziesięć szklanek piwa odpowiadało wtedy na giełdzie malarskiej obrazowi 40 X 30 cm. Za indyki, pulardy i inne wspaniałe frykasy płaciło się Rozkwitłą jabłonią albo Stawem o zachodzie. A opasła beczka wina, stary Karpowicz w Zakopanem, skąd ma tyle arcydzieł karykatury? Pytam, skąd? Nadziewał w czasie wojny znakomitego ich twórcę bigosem i pierogami. Ale handel był uczciwy, ściśle najpierw omówiony, obie strony były zadowolone. Wskutek tego malarz żyje zdrów i zażywny, arcydzieła wiszą, a stary Karpowicz ofiaruje je kiedyś muzeum w Zakopanem. (Czasem można w kogoś wmówić).
Zdarzały się, oczywiście, wypadki gotówkowe, zdarzały się one jednak najczęściej wielkim firmom, moda bowiem wymagała, aby wielkie nazwisko stroiło ścianę. Ale i młodzi wówczas, a dzisiaj słynni mistrzowie, przeżywali dni szczęśliwe. Pamiętam, jak raz w Krakowie dopadliśmy pieniężnego obłąkańca, co nieopatrznie wygadał się, że chce kupić obraz dla narzeczonej. Ha! Jak u Kiplinga, młode wilczki najpierw zgonią jelenia, a stary przewodnik stada cios mu zadaje ostatni, tak my już nie wypuściliśmy z rąk człowieka, co miał narzeczona. Apelles mieszka na drugim piętrze, ale nie może zejść, bo go stróż bez dziesięciu groszy nie wypuści. Stróż był łajdak i zawalidroga. Czynimy więc wrzask na cały Kraków, a malarz, dowiedziawszy się, że przyprowadziliśmy wariata, spuszcza na sznurku obraz. Człowiek z pieniędzmi ogląda go przy latarni i kręci głowa.
— Dawaj inny! Ten się dziedzicowi nie podoba! Trzymaj! Jadą Tatry.
Cała pracownia odbywała wędrówkę, a jury stało na dole. Policjant, zwabiony hałasem, brał w nim żywy udział i bardzo chwalił każdy kicz. Obłąkany człowiek kupił wreszcie obraz, zresztą bez obrazu byłby żywy nie wyszedł. Banknot pojechał w górę na sznurku i nigdy austriacka korona nie stała tak wysoko. Po chwili malarz, wylegitymowawszy się banknotem przed oszołomionym stróżem i obiecawszy mu opłatę po powrocie, bieżał z nami, aby jeść i pić, pić, pić. (Stosunek jadła do napoju został wyraźnie określony).
Kredyt był. Można było nie umrzeć. A czasem, jak mówią w Weselu: „gość przyjechał z Ukrainy” zasobny, pszeniczny, szeroki jak Dniepr, oszołomiony, od razu zagadany i „zbujany”. Drugiego dnia był z wszystkimi „na ty”, a trzeciego chciał wstąpić do akademii. Taki ichtiozaurus obrażał się śmiertelnie, jeśli kto nie chciał od niego pożyczyć. Nie można było robić przykrości dobremu człowiekowi. A dziś? „Hę! hę!” — jak śmiały się krakowskie szatany.
Literatura przeżywała tę samą sielankę, którą przeżywa dziś. Była to czarna magia, kręcąca bicze z piasku i najdziwaczniejszych próbująca pomysłów. I znowu na pochwałę ówczesnej mizerii powiedzieć należy, że była mniej dotkliwa, bo przede wszystkim panował wówczas powszechnie niezawodny „system zaliczkowy”, po którym śladu nie zostało.
Można było wziąć nakładcę na samo opowiadanie i sprzedać książkę nową na pniu. Jedna z najświetniejszych komedyj polskich została kupiona w ten sposób, że jej wielki autor napisał tak sobie, „dla hecy”, na bibułce, zastępującej serwetę w kawiarni, jej „przypuszczalna” treść. I o dziwo! Na pozór nikła treść została, lecz cud talentu tak ją oświetlił, że ten temat z bibułki był ciastem komedii nieporównanej.
I znowu był kredyt, niezapomniane pojęcie, jeśli to czyta jakiś dyrektor banku, niech się nie śmieje, bo ja założę się o dwa złote, a on o równowartość: o swój bank, że mu udowodnię prawdę każdego słowa. Żyją świadkowie. Otóż w one czasy literatura żyła w pięćdziesięciu procentach — z bankowego kredytu! Weksle literackie (jeszcze raz proszę o poważne traktowanie sprawy!) były — nie można powiedzieć — poszukiwane, ale bardzo szanowane w bankach, szczególnie lwowskich. To, że dyrektor banku, oglądając podpisy, miał uśmiech na finansowej twarzy, dowodzi, że odczuwał wobec znakomitych twórców sympatię. Inaczej zresztą nie dałby pieniędzy, a dawał zawsze. Weksle te wyglądały dumnie i promieniście jak poematy, choć pisane suchą prozą.
Kilka świetnych podpisów błąkało się po wszystkich bankach w najrozmaitszych kombinacjach, literatura wymieniała bowiem wśród siebie usługę za usługę. Za te weksle cała literatura zwiedziła Włochy i Paryż, za te weksle napisała mnóstwo książek i co najdziwniejsze, literatura wszystkie te weksle sumiennie zapłaciła. Weksel 300–koronowy płaciło się najmniej ze trzy lata wedle metody: płacę odsetki i dziesięć procentów na kapitał. Zdarzyło się, że w wielkim banku Rotszyldów, w Credit–Anstalt, pozostał już ogonek literackiego weksla — dwadzieścia koron. Cztery na nim głośne były podpisy. Przychodzi poeta i płaci jakieś grosze na odsetki, dwie korony na rachunek kapitału i daje nowy weksel. Bank oświadcza nieśmiało, że nie opłaci mu się przeprowadzać tej potwornej sumy przez księgi, że może by „pan mistrz” zechciał itd.
A mistrz powiada z niewysłowionym zdumieniem: — Mam wrażenie, że bank ze mnie żyje, a nie ja z banku!
Tyle było godności i prawdy w tych słowach, że się bank zawstydał.
Literatom łatwiej było żyć już wówczas niż malarzom, gdyż koszty produkcji (głowa, papier, pióro, atrament) były tańsze, bo chociaż malarzowi odpadał niepotrzebny wydatek na głowę, jednak farby i płótno były kosztowne. Toteż bieda malarska była bardziej skwiercząca, ale literacka też — nie daj Boże! Jeśli kiedy napiszę pamiętniki e głodach i zgryzotach znanych mi wielkich pisarzów, rzewne ślozy z oczu ludzkich popłyną… Wprzód jednak ktoś musi napisać podręcznik, w którym na użytek czasów nowych zebrane będą wszystkie odwieczne doświadczenia dawnej cyganerii i jej cudowna sztuka życia z zachowaniem pogody i radości. (Rozdziały: Jak żyć, aby nie umrzeć? Jak pożyczać? Jak sprzedawać obraz, powieść, nowelą? Wydawcy i sposoby na nich, Jak zachować wielkopańską miną wobec pospólstwa? itd.).
Historia powtarza się. Było źle i przeszło. Potem zaczęliśmy odjadać wszystkie niedole i nosić już nie polskie spodnie, ale „ineksprymable” wedle kroju wymyślonego przez księcia Walii. Los zasnął albo zramolał, bo nie zauważył tego, że malarz je obiad, a literat pije wino, Sardanapal i Gargantua. Ale się zbudził i aż krzyknął ze zdumienia. Czym prędzej odwrócił ster okrętu i zawiózł całe towarzystwo w one czasy, kiedy jedynym tłustym stworzeniem na świecie była krowa chuda. Tak. Ale przez te lata wyginęły: zaliczki, kredyt i przyjaciele z serii owych, o których mówi serdeczny pan Prus: „Przyjaciel dobry wiele znaczy, on przebaczy wszystkie urazy kilka razy…”
I jeszcze jedno zginęło: młodość.
Wszyscy się dziwią, tylko malarz się nie dziwi ani rzeźbiarz, bałwany czyniący, ani poeta. I to jest ich przewaga ponad zastrachanym światem.
Mniejsze, sądzę, miał zmartwienie Hamlet, gryząc się zagadnieniem, czy warto żyć, niźli wszyscy dokoła mnie pytający: jak żyć, to znaczy, za co żyć? Cała gromada ludzi zwróciła się z tym pytaniem — do mnie. Dlaczego do mnie, nie wiem. Przypuszczam, że bezpieniężna rozpacz odebrała tym miłym ludziom zdrowy rozum.
Tak myślałem w pierwszej chwili. Po głębokim jednak zastanowieniu się rozumiem, że w tych czasach wcale ponurych na pytanie: „jak żyć bez pieniędzy?” — można odpowiedzi rozsądnej, słusznej, godziwej i na wspaniałym doświadczeniu opartej spodziewać się tylko od człowieka, co w Polsce książki pisze. Instynkt skierował tych dobrych ludzi w dobrą stronę: po trumnę idzie się do zakładu pogrzebowego, po rycynus do apteki, po dobrą radę idzie się do doświadczonego człowieka. I jak wraz ze wzrostem ruchu automobilowego otwarto wielką ilość szkół dla szoferów, tak w najbliższym czasie otwarte będą przez pisarzów i poetów polskich wolne akademie, gdzie się wykładać będzie o sztuce życia bez pieniędzy. Trzeba będzie ubiec z tymi szkołami malarzy, bo ci także znają tę sztukę tak samo wybornie.
Sztuka życia bez pieniędzy jest tak stara, jak literatura: zamierzam o tym napisać tom obszerny, szkolny podręcznik, który będzie rozrywany. Nikt nigdy nie wierzył podręcznikom pod tytułem: Jak łatwo i szybko zrobić majątek? — ten ci bowiem bęcwał, co go napisał, powinien był sam dać dobry przykład i własnym majątkiem zaświadczyć, że sposoby jego są świetne i mistrzowskie, a taki zazwyczaj chodził bez portek. O, ileż więcej wierzyć należy człowiekowi, który naucza, jak żyć bez pieniędzy?
Ostatecznie i bez wielkiej nauki, bez wszelkiej metody, szybko każdy, choćby matoł dziedziczny, sam znajdzie na to sposób; ludzie są dziwnie przemyślni i potrafią jakąś magiczną sztuką jeszcze wydoić tę zdychającą krowę chudą — dzień dzisiejszy. Należałoby więc jedynie nauczyć ich sposobów bardziej wymyślnych, niemal pięknych i pełnych wdzięku, z których pomocą człowiek w czasach najbardziej chudych żyć potrafi. Sposoby te znane &ą wybornie wielkim wtajemniczonym, to znaczy poetom, malarzom, rzeźbiarzom i aktorom; nie zdoła nikt wyliczyć ich w krótkim felietonie, taka ich jest ilość i taka różnorodność. Znałem malarza, który ze swej znowu strony znał dwieście czterdzieści sześć sposobów pożyczania pieniędzy od tego samego niewtajemniczonego idioty; znałem poetę, który — kiedy wszyscy potracili głowy — opływał w dostatki, umiał bowiem sprzedać: piec w nie swoim mieszkaniu, marmurową płytę z cudzego grobu i dubeltówkę jednego ze swoich nieznajomych.
Do takich wybornych transakcyj potrzeba jednego tylko: pogody ducha. Otóż to właśnie! Otóż w tych dwóch słowach mieści się tajemnica odpowiedzi na groźne i zdawałoby się, beznadziejne pytanie: jak żyć bez pieniędzy? Pogoda ducha! Z taką pogoda ducha żył bez pieniędzy Diogenes w beczce i Sokrates na rynku; tak żył największy i najmilszy święty — święty Franciszek; tak żyli wszyscy wielcy święci w poezji i malarstwie; tako do dziś żyją, zawsze uśmiechnięci, wszyscy niemal literatowie polscy. I dobrze im się dzieje, i kiedy wszyscy jęczą, oni pośpiewują sobie; kiedy wszyscy biegają w kółko, jak gdyby cała Polska dostała motylicy, oni jedni — gęby chude na słońce wystawiwszy — uśmiechają się do słońca i chwalą życie. Dla—czegóż to? Dlatego, że w pogodzie ich ducha nic się nie zmieniło; był jeden z drugim goły przedtem, jest taki sam goły i potem, więc czym się będzie martwił? Jego najmniej obchodzi sprawa, kto jest ministrem skarbu.
Wszyscy do niedawna opływali w akcje i dostatki, więc teraz mają za swoje, a taki jeden z drugim, co miał, to ma. więc nie ma kłopotów i żyje, i żyć będzie bez niespodzianek, bez wstrząsów nerwowych i bez bankructwa. Wywrócił się bank — cóż jego to obchodzi? On nie miał pieniędzy w banku. Kiedy zaś nawet wplątany jest w aferę finansową, wygląda to tak: wydawca winien jest pisarzowi sto trzy złote i ma mu je zapłacić w ściśle oznaczonym terminie, przypuśćmy l września. Zwyczajny człowiek, nie poeta, poszedłby tego dnia do wydawcy po swoje pieniądze. Niemądry człowiek! Poecie przez myśl nie przejdzie, aby tak uczynić, bo wie w wielkiej pogodnej swej mądrości, że mu wydawca powie:
— Drogi panie! miałem niespodziane wypłaty… Niech pan raczy przyjść za tydzień!
Poeta tedy, wiedząc o tym wszystkim z góry, przychodzi w tydzień po terminie i z góry nastraja swego ducha na pobłażliwą pogodę. Wtedy wydawca, ogromnie jego widokiem uradowany, szaleje ze szczęścia i wręczając mu dla równego rachunku trzy złote, daje słowo honoru, że tę małą resztę, sto złotych, odeśle mu nazajutrz, punktualnie, jak Boga kocham, żebym tak szczęście w handlu miał, odeśle mu do domu o godzinie czwartej.
Każdy przeciętnej inteligencji człowiek siedziałby kołkiem w domu nazajutrz o godzinie czwartej i co by z tego miał? Miałby gorzki zawód, atak wątroby, brzydko by klął, wściekałby się, pienił, mógłby pobić w zapamiętaniu żonę i skrzywdzić dziecko. Poeta zaś wychodzi o godzinie czwartej punktualnie z domu, pełen pogody i uśmiechu, i idzie zapytać malarza, czy nie ma przypadkiem złotego albo papierosa? I żyje. Pan Bóg czasem ręce załamie nad nim, zdumiony, jak taki żyje, ale mu błogosławi.
Co by zresztą stało się ze wszystkimi, gdyby pisarze, oni nawet, stracili spokój i pogodę? Oni jej też nie tracą i nauczają jej innych, wiedząc, że nie ma nic gorszego nad gorycz i zwątpienie, i widząc, że to zaczyna być epidemiczne. Ci, napojeni goryczą, pewnie mają słuszne po temu racje, ale czyż kogo ocaliła gorycz i psiakrewskość? Nikogo nie ocaliła. Złe też obyczaje i obyczaje mało towarzyskie mają topielcy, którzy podobno lubią wciągać w topiel bliźniego swego. Czy to ładnie? Niestety, nieliczni ludzie pogodnego serca widzą ze smutkiem, że moda taka stała się nagminna. Teraz nikt nic innego nie robi, tylko jeden straszy drugiego.
Pyta jeden:
— Panie, co będzie?
— Co będzie? — odpowiada drugi — nic nie będzie; będziemy gryźli kamienie!
Pomijając już zgryźliwość tej odpowiedzi i jej niesmak, należy ją uznać jako grubo i niezmiernie ironiczną wobec dentystów, którzy także nie mają teraz raju na ziemi.
Powiada jeden:
— Coś mi się zdaje, że będzie lepiej…
— Tak — warczy drugi — lepiej panu będzie, ale w grobie.
Ach, jakiż brak uprzejmej wytworności, jaka nielitościwa niegrzeczność… Wszystko to dlatego, że ludzie mieli pieniądze, a teraz ich nie mają. Właściwie idzie o drobiazg i zrozumienie, że byle idiota potrafi żyć, mając pieniądze, a sztuką wspaniała i bohaterską jest żywot bez pieniędzy; do tego należy przywyknąć i powoli się do niej przystosować, do czego zresztą dała natura człowiekowi niebywałe, fenomenalne zdolności.
Dobrze się dlatego dzieje, że niedawni bogacze zwracają się po radę do dziadów z dziada pradziada, do literatury, do starych praktyków, którym nic nie jest ‘dziwne, a najmniej dziwne to, jak się żyje bez pieniędzy. Możny Faraon, pan wielkich skarbów, też w takiej sytuacji, kiedy się urodzić miały krowy chude, poszedł po radę do mizeraka Józefa i dobrze na tym wyszedł.
— Nie jęcz, bracie! — powiada biednym niedawnym bogaczom literatura — nie jęcz i nie biadaj. Nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło… Bóg dał, Grabski wziął, niech będzie pochwalone itd. Wzbudź w sobie pogodę ducha i uśmiechnij się. Tylko nie narzekaj, bo się obwiesisz niedługo na własnym narzekaniu. Jeśli się sam boisz, nie strasz innych…
Z najgorszych tarapatów można się zawsze wydobyć. Raz mój przyjaciel, literat we Lwowie, miał płacić nazajutrz weksel; był tak zmartwiony, że oka nie mógł zmrużyć, i przewracał się na posłaniu, jak Szekspir w grobie, kiedy mu w Teatrze im. Bogusławskiego wystylizowano komedię. Wreszcie, nie mogąc dłużej wytrzymać srogiego zmartwienia, wstał i poszedł do miłego Żydka, któremu miał nazajutrz płacić weksel. Puka w okno o drugiej w nocy.
— Kto tam? Co tam?
— Panie Teitelbaum, to ja!
— Nu, co jest?
Ja mam panu jutro płacić weksel!
— To ja wim, ale czego pan chce teraz?
— Ja panu chcę powiedzieć, że ja go nie zapłacę. — Oj, oj! Dlaczego pan mi to mówi teraz?
— Bo chciałem, żeby pan także nie spał.
To rzekłszy, poszedł i spał smacznie. Za niego martwił się jego Żyd.
Trzeba wesoło przeżywać niewesołe życie. Wiem, że po tym, co tu napisałem, żaden bank mi nie da kredytu… Och! jak bardzo się uśmiałem!
Dobry dowcip zrobi czasem literat, rzadziej malarz, a nigdy rzeźbiarz. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale tak już jest. Opowiadał jeden bardzo stary człowiek, że był raz przed wielu laty na Starym Mieście taki rzeźbiarz, któremu się udał dowcip; bardzo stary człowiek jednakże, zdaje się, że się myli, nie był to rzeźbiarz, tylko kamieniarz, co robił nagrobki i dlatego był wesoły. Rzeźbiarz pod tym względem jest jak marmur. Co do muzyków opinia jest podzielona: jedni twierdzą, że muzyk może ostatecznie zrobić dowcip, inna zaś szkoła jest temu przeciwna. Ja twierdzę, że są muzycy dowcipni, chociaż przekonanie moje nie ma podstaw ugruntowanych, opieram je bowiem na tym, że jeden wyborny muzyk, mój przyjaciel, obiecał mi siedem lat temu powiedzieć jeden świetny dowcip. Robił już niejednokrotne próby i już zaczynaliśmy się śmiać. Ponieważ rzecz nie doszła do skutku w całej pełni, nie mam powodu do tracenia nadziei i jestem jak najlepszej myśli, i przekonany jestem w głębi, że jednak muzyk może być dowcipny. Były zresztą tego przykłady w historii. Cudowny piosenkarz, Jan Gall, mówił pierwszorzędne dowcipy à propos, nagłe i błyskawiczne.
Zdarzyła się jednak niedawno rzecz naprawdę niebywała; oto muzyk, i to nie byle jaki, bo pierwszorzędny, twórca pysznej ilustracji muzycznej do Nocy listopadowej i Księcia niezłomnego, uczynił dowcip z premedytacją, dowcip na większą skalę, dowcip ponuro–makabryczny. Muzyk ten znamienity ma metodę Charlie Chaplina: twarz spokojna, piekielnie smutna, jak gdyby jej właściciel nie umarł tylko przez roztargnienie albo jak gdyby od siedmiu pokoleń ciążyła na nim klątwa — a w sercu pogoda. Ile razy spotkam tego strasznie miłego człowieka, chcę go zapytać w pierwszej chwili na wszelki wypadek:
— Ach, więc ukochana ciotka pańska zeszła z tego świata?
Ciotka albo stryj, albo babka — wszystko jedno, w coś by tam zawsze człowiek trafił; taka pogoda twarzy zapowiadała nie tylko jedną śmierć, lecz epidemię.
Otóż muzyk ten przezacny szedł sobie niedawno Alejami w stronę Nowego Świata, nasłuchując, w jakiej tonacji gwiżdże wiatr. Jest to zajęcie pasjami przez muzyków i wariatów lubiane. Nagle lunął deszcz, co nie jest zdarzeniem tak bardzo niesłychanym, aby się temu dziwić. Toteż mój przyjaciel muzyk bynajmniej nie okazał zdumienia, co by się zresztą na nic nie zdało i byłoby jedynie marnowaniem emocjonalnych sił ducha, na tej bowiem nieruchomej twarzy nic by i tak nikt nie zauważył. Ponieważ i znakomitym ludziom deszcz moczy ubranie, a „deszcz gwałtowny”, wedle Horacego, nie szkodzi jedynie pomnikom, mój przyjaciel muzyk w tempie di marcia usiłował uniknąć deszczowego preludium, deszcz bowiem zdradzał tendencję senza fine. Wobec tego skręcił, jak motyw u Strawińskiego, bolesnym ruchem w stronę pierwszych drzwi. Wszedł spokojnie i bynajmniej tym niewzruszony. że bez żadnego celu znalazł się w sklepie, bardzo miłym i dobrze urządzonym. W sklepie tym sprzedają trumny.
Miły pan podniósł się zza kontuaru i skłonił się z powagą.
— Moje uszanowanie szanownemu panu!
— Moje uszanowanie… — odrzekł muzyk głosem smutnym.
— Pan dobrodziej ma wielkie zmartwienie. Ha! trudno… Nikt śmierci nie ucieknie, po to się człowiek rodzi.
— Niestety! — westchnął muzyk.
— Niech pan raczy usiąść.
— Dziękuję…
— I to tak na wiosnę, mój Boże!
— Zdarza się, drogi panie…
— Przepraszam, że muszę o coś zapytać, choć to panu sprawi przykrość.
— Ależ proszę, niech pan pyta.
— Chciałem się dowiedzieć, czy szanowne ciało leży daleko stąd?
— Bynajmniej, bardzo blisko.
— Aha! To się tym prędzej zrobi. Czy pan chce łaskawie podać wzrost szanownego ciała?
— Wzrost? Coś tak, jak ja.
— Doskonale! Jakiej klasy pan sobie życzy?
— To obojętne!
— Ależ wcale nie, szanowny panie. Jest pięć klas!
— Pięć? Wie pan, że to zajmujące.
— Tak! tak! nasza robota jest precyzyjna i wszystko jest przewidziane. Niech pan łaskawie obejrzy wzory, oto są fotografie.
— Śliczne!
— Dziękuję panu! bardzo jest miło mieć do czynienia ze znawcą. Więc ta tutaj to jest klasa pierwsza; trumna z rzeźbami, z okienkiem w wieku.
— Ależ to dowcipne!
— To jest bardzo mądre urządzenie…
— To jest oko wieczności!
— Oko wieczności? Ładnie powiedziane… Trumna jest solidna, szeroka, wygodna…
— To jest właściwie dom z oknem; nieboszczyk będzie jak u siebie.
— A żeby pan wiedział! Ale to trochę kosztowne…
— O, to źle!
— Ależ, panie szanowny, to nic. Nie ta, to tamta. Niech pan spojrzy na tę trumienkę! — aż miło spojrzeć, słowo daję. Takie idą masami, są bardzo lubiane. Jest gdzie leżeć, i do tego wygodnie. Atłas pierwszorzędny, trumienka zamyka się doskonale.
— Szkoda, że bez okna!
— Trudno, proszę pana, mówiłem panu, że z okienkiem drożej. Za to, niech pan patrzy, jaki spokojny, ciepły kolor… Toż to rozkosz, nie trumna… Tę, ze złotym paskiem i esem floresem, serdecznie bym polecił. Czy szanowne ciało należy do kobiety?
— Niestety, nie!
— To dobrze, dla kobiety byłaby to trumna nieco za surowa, za ciężka w linii, tak, to raczej męska, solidna, pierwszej klasy.
— Czy się pan nie myli?
— Mylić się? To niemożliwe. Dla tak szanownego klienta, jak pan, towar musi być najściślej pod każdym względem skontrolowany. Chciałbym dla pana wynaleźć coś dobrego i niezwykłego. Niech pan patrzy, jaka to zgrabna trumienka! To z trzeciej klasy, a każdy głowę da, że z pierwszej; smukła, ani za mała, ani za duża, kolor pogodny, wesoła trumna, słowo daję.
— Wie pan, że mi się bardzo uśmiecha.
— Toteż bardzo bym panu radził. Sam bym nigdy innej… to jest, niech się pan namyśli.
— Owszem, namyślę się, mam czas…
— No, z czasem to jest gorzej… Śmierć nie czeka, drogi panie, a szanowne ciało…
— Tak, tak! To smutne!
— Pewnie, że nie wesołe. Na tę trumnę miała apetyt jedna pani, ale jak się dowiedziała o testamencie nieboszczyka, kupiła piątą klasę.
— Ludzie są niegodziwi!
— Święte słowa pana dobrodzieja! Przecież nieboszczyka, choćby był najgorszy drań, jakoś uczcić trzeba. A czy pan da wiarę? Nic nie idzie z pierwszej klasy, nic z drugiej, mało co z trzeciej, a tylko czwarta i piąta mają zbyt. Płakać się chce.
— Współczuję z panem serdecznie…
— Mocno zobowiązany… Gdyby wszyscy byli tacy, jak pan…
— O, pan jest zbyt łaskawy.
— Nie, panie, tylko mam wprawne oko w stosunku do klienta.
— Doświadczenie pana musi być ogromne.
— Myślę sobie! Kiedy, proszę pana, na przykład, wchodzi do mego sklepu kobieta, wierzę, że interes będzie diabła wart.
— Ej?
— Z pewnością. Umarł mąż, to go trzeba pochować, ale byle tanio. Jedna suknia więcej kosztuje niż dziesięć takich trumien, z których ona jedną wybierze.
— Wie pan, że to oburzające. A co robi mężczyzna?
— Mężczyzna? Panie! boki zrywać! „Żona mi umarła” — powiada z rozpaczą i wybiera najpiękniejszą, najbardziej kosztowną trumnę i tylko jeden stawia warunek, byle się szczelnie, mocno zamykała i żeby ją przysłać w tej chwili, natychmiast.
— Ha! z kobietami nigdy nie wiadomo, bo to niby umrze… Ciekawe to są rzeczy. A czy więcej pan sprzedaje męskich czy damskich?
— Męskich, naturalnie, że męskich.
— Czy kobiety dłużej żyją?
— Nie, tylko mężczyzna czasem woli umrzeć.
— Więc interes idzie?
— Dzięki Bogu, jako tako, bo lekarzy jest coraz więcej i Kasa Chorych jest, i jest ministerium zdrowia. Ale to nie to jeszcze, co jakaś mała epidemia albo coś w tyra rodzaju. Tak — to tylko kapanina.
— Czy nie liczy pan na wzrost ruchu automobilowego?
— Bynajmniej. Zawsze przejadą jakiegoś biedaczynę, bo taki, którego stać na metalowa trumnę, siedzi właśnie w automobilu.
— Tak, to prawda. A czy miał pan klientów ze świata artystycznego ?
— Z jakiego świata? Z artystycznego? Widzę, że pana dobrodzieja nawet w nieszczęściu humor nie opuszcza. Mój zakład, jak pan to pewnie zauważył, jest pierwszorzędny.
— Jest przecież piąta klasa…
— Tak, ale nie ma dziesiątej.
— I to prawda…
— Wolę, żeby taki „ze świata artystycznego” umierał u mego konkurenta. I bez tego jest dość kłopotów!
— Jednego jednak pan z pewnością nie ma!
— Czyżby? Jakiegoż to?
— Czy zdarzyło się, żeby komitet loterii fantowej przyszedł prosić pana o fant?
— Ha! ha! ha! Ma pan rację, to się nie zdarzyło.
— Pański szanowny zakład ma jeszcze jeden przywilej.
— Nie wiem o nim.
— Nie przyszło panu na myśl. Więc, czy zdarzyło się panu, żeby przyszedł do pana niezadowolony klient, oddał towar, zrobił awanturę i zażądał zwrotu pieniędzy?
— To znaczy kto?
— No, nieboszczyk!
— Co też pan szanowny wygaduje…
— Widzi pan, jakie pan ma przywileje. Aj! Jeszcze jedno… Przecież pan ma święty spokój, kiedy pan sprzedaje trumnę dla dostojnej zmarłej damy. Niech pan sobie wyobrazi, co by to było, gdyby można sobie było wybrać trumnę, tak jak kapelusz albo suknię, i gdyby tak szanowna nieboszczka mogła to uczynić osobiście. Co by pan zrobił?
— Doprawdy nie wiem…
— A ja wiem; położyłby się pan do najbliższej trumny. O, do tej smukłej. Co ona kosztuje?
— Sama czy z paradą?
— Ze wszystkim.
— Ze wszystkim to będzie jakieś trzy tysiące.
— Nie może być! To bardzo tanio.
— Więc ją pan bierze?
— Ja? nie!
— Jak to? więc tamtą?
— Tamtej także nie wezmę.
— Ależ czemu, szanowny panie?
— Patrz pan, deszcz przestał padać, zaczyna się wypogadzać. Bardzo mi było miło…
— Dziękuję! Więc trumienkę odesłać?
— Na razie nie.
— A wolno wiedzieć kiedy?
— Czy ja wiem? Mój Boże, za dziesięć lat, może za dwadzieścia. Bo to będzie dla mnie. Chciałbym tę z okienkiem, bo jest rozkoszna, ale niech pan liczy najwyżej na piątą klasę.
Przed niedawnym czasem wydal w Anglii lord kanclerz, czy jak tam się taki pryncypał od tych spraw nazywa niezwykłe rozporządzenie, o którym mało kto jeszcze słyszał. Szlachetny ten człowiek każe pilnie tego przestrzegać, by odtąd w teatrze nikt się nie ważył kpić z ludzi, którzy się jąkają. Szlachetny lord jest zdania, że udawanie jąkały należy do idiotycznie łatwych i irytujących kawa łów aktorskich, że szanujący się autor dramatyczny nie powinien ratować ubóstwa swoich pomysłów figurą jąkającą się i że wreszcie żaden teatr nie powinien dopuszczać do rzeczy tak niepięknej, jaką są łatwe kpiny z kalectwa, któremu ten wyśmiewany biedak nie jest winien i któremu nie może zaradzić.
Piękne to jest rozporządzenie, szlachetne i w dobroci swojej mądre; nawet w Anglii wydarzy się czasem człowiek czułego serca. Wśród rozmaitości z całego świata wy czytałem o tym z niejakim rozczuleniem, pomyślawszy, ile to krzywdy robi się w teatrze nie ze złego serca, tylko bezmyślnie, rozmaitym biednym ludziom. Z czasem zaczęło się to samo przez się naprawiać i rosnąca kultura dobrego smaku poczęła wykorzeniać zadawnione bzdury, którymi była wytapetowana każda pośledniejszego gatunku komedia. W polskiej fabryce takich komediasów była stale niezmienna recepta, wedle której bęcwał autor stwarzał swoje komediowe matoły. I tak: hrabia był zawsze „łysawy”, nie wymawiał litery „r”, zawsze miał długi, zawsze miał tabes i był bardzo głupi. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego właśnie drabia by! tak ugarnirowany? Wszak Fredro był hrabią i Skarbek też był nienajgorszy, i ten, i ów. Ale to nic, hrabia musiał być idiota.
Skończyło się z hrabiami, zaczęło się z teściowa. Co te nieszczęsne kobiety wycierpiały, to przechodzi ludzkie wyobrażenie. Nie było takich wyzwisk, nie było takich ordynarności i nie było dość błazeństw, którymi by nic obsypano tej nieszczęsnej kobiety, nazwanej teściową. I za co? Za to, że miała córkę i wydała ją za maż za jakowegoś świszczypałę. Gdyby tak wziąć na rozum, to na dziesięć teściowych zawsze dziewięć ma rację, jeśli zamienione w tygrysy, z dzikim pomrukiem rzucają się na zięcia. Zięć jest to człowiek, który swojej teściowej życzy śmierci, wprawdzie lekkiej, ale za to szybkiej. Co ma robić taka nieszczęsna? Zbierała posag jak lichwiarz, szyła, prała, prasowała, płakała na weselu, uczyła niewinne dzieciątko, że nie taki diabeł straszny, jak to panny malują, nie spała, nie jadła i za to wszystko włóczyli ją po kiepskich farsach i po ponurych komediach, nurzali ja w dziegciu i oblepiali pierzem na pośmiewisko ludzkie. O biedna teściowo! Naprawdę mi pani żal. Niech szanowna pani i w moim imieniu zdzieli butem po łbie zięcia, kiedy zgrawszy się nr karty, urżnięty przyjdzie do domu. Jeśli jest to autor. (o komedie układa, należy bić często i mocniej.
Wziął szlachetny lord w obronę jąkałów, może się znajdzie taki minister, co i nieszczęsną obroni teściową. Na wszelki wypadek lepiej by było, aby minister był kawalerem, żonaty bowiem będzie miał uprzedzenie. Na szczęście mało jest ministrów żonatych, dla rozsądnej bowiem teściowej taka posada bez gwarancji niewiele ma realnej wartości.
Takim jąkałą z angielskiego teatru jest w polskim teatrze malarz, rzeźbiarz albo literat, jednym słowem, człowiek wolnego fachu. Chciałbym raz zobaczyć komedie, w której jeśli taki jest, żeby nie był pijany, żeby miał czysty kołnierzyk i żeby od bohatera komedii nie pożyczał pieniędzy. I po co się z tego śmiać? Tylko człowiek gruby i mało dowcipny śmieje się z kalectwa. Cóż winien jąkała — pyta angielski lord — że jest kaleką? Ha! Otóż jesteśmy blisko! Cóż winien jest malarz albo poeta, że przyrodzoną jego właściwością, której zwalczyć nie może, jest umiłowanie wina? Nie należy potępiać natury. O tym, że literat ma chorobliwy pociąg do alkoholu, należy mówić z powagą i rzewnym wzruszeniem, z braterska tkliwością, jak o wielkiej tajemnicy natury. Czy biedny literat może walczyć z czymś tak potężnym i groźnym, jak natura? Jako żywo! Nie tylko nie może, ale jako człowiek ponad ludzką miarę rozsądny, nigdy nawet nie próbował. Toteż będzie pił do skończenia świata, ściślej mówiąc — do wyczerpania kredytu, ale śmiać się z tego nie należy. To smutne.
Rozsądny minister powinien w rzewnym piśmie, zwróconym do warszawskiego związku autorów dramatycznych, zwrócić uwagę na te i tym podobne niemiłe nieporozumienia, wynikające z zastarzałych nałogów myślenia. Nie kpić z kalectwa! Dlaczego na przykład w każdej słodko nudnej komedii wałęsa się po scenie ksiądz proboszcz i gada niewinne koszałki–opałki, i wygląda tak, jakby trzech zliczyć nie umiał? Każdy ksiądz albo co drugi umie przede wszystkim doskonale grać w bridge’a albo w preferansa i liczy tak, jak stary matematyk. Żart żartem, ile jednak jest księży dzielnych, mocnych ludzi, robiących wspaniale swoją społeczną robotę! A taki ksiądz w komedii pod psem to albo gada o kwiatach z pannami, albo o zołzach z dziedzicem. Ochrzcić jeszcze raz trzeba takiego autora, co nie zna innych księży, a jakby się przyszedł wyspowiadać, to mu należy dać po łbie za pokutę. Odpowiedni minister powinien sprawę tę uregulować.
Wśród pajacowatych figur komediowych jest kilka takich, które powinny być objęte rozporządzeniem, zabraniającym wywlekania ich na scenę pod grozą kary uwięzienia do lat dwóch. Taką figurą jest „wujaszek” poczciwy z sumiastymi wąsami i rozmierzwioną czupryną, wujaszek, co się zawsze zjawia, aby za siostrzeńca zapłacić długi i sklecić jego małżeństwo z biedną, uroczą panienką. Jeśli takiego spotkam kiedy, to mu obedrę sumiaste wąsy, bo już dłużej nie wytrzymani. Z tym poczciwym wujaszkiem jest to szwindel na gruby kamień. Taki przede wszystkim albo sam jest kutwa, albo też sam wszystko przedtem puścił. Albo ma i nie da, albo nie ma i wtedy jest poczciwy, na ogół jednak są to stare, nieużyte, zapleśniałe pierniki. Naprawdę poczciwe są tylko ciotki. Ale te nigdy nie umierają.
Osobnym rozporządzeniem należy usunąć z komedii sierdzistego ekonoma, bo taki strasznie krzyczy na scenie i nie pozwala ludziom się zdrzemnąć, dalej „starego rotmistrza”, bo już nie ma starych rotmistrzów, tylko młodzi generałowie, dalej zbankrutowanego dziedzica, bo cóż to za cymes, kiedy wszystkich „zbankrutowano”.
Niechże jednak znajdzie się taki angielski lord, taki bardzo, bardzo dobry człowiek i niech pod grozą największych kar, do publicznej chłosty włącznie, zakaże kpić z najnieszczęśliwszej istoty na świecie bożym: ze starej panny. Mój Boże! Mówię poważnie, co komu zawiniła ta istota, której plugawe życie odjęło wszystko, odjąwszy jej miłość? Jakżeż łatwo kpić z nieszczęścia, a to przecież największe nieszczęście mieć serce ludzkie nalane krwią jak inne, patrzeć, jak ono więdnie, więdnie, więdnie, i czekać, czekać, czekać. Mieć młode, drgające usta, których nikt nigdy nie całuje… Mieć w sobie niezmierne pokłady miłości i patrzeć, jak je zasnuwa zgryzota i tęsknota, i rozpacz cicha, bezgłośna, mętna rozpacz…
Przychodzi byle łapserdak, widzi oczy beznadziejnie patrzące, widzi pierś, co się zapada, widzi nędzę życia, co nie chce umrzeć, nadzieję, co sama sobie nie wierzy, widzi uśmiechnięty ból i nic z tego nie widzi… potem chwyta takie biedactwo za rzewne, sztukowane warkoczyki i ciągnie na scenę na pośmiewisko. O stara panno! Ja się nigdy wtedy nie śmieję i przyrzekam ci, biedna kobieto, że jeśli kiedy dopadnę takiego wesołka, co tak łatwo śmiech wyciska z jąkały, z głuchego albo z ciebie — gorzką ten człowiek będzie miał godzinę. Ty nigdy nie wyjdziesz za mąż, ale jemu będzie się zdawało, że jest żonaty, i będzie wył o zmiłowanie.
Nie myślę porównać teatru z apteką — broń Boże! — apteka jest przecież domem spokojnym i uczciwym. Poza tym, jak to wiadomo z przemówień oficjalnych, teatr jest podobno świątynia. Nie o to idzie. Nie dlatego, mówiąc o teatrze, wspomnieć trzeba zaciszną aptekę, w której słoikach śpi śmierć spokojnym snem. I gdyby jej lekarze czasem nie budzili…
Oto wystawiono przed niedawnym czasem w Warszawie, w Teatrze Letnim (oby się zawalił), komedię Stefana Kiedrzyńskiego pt. Najnieszczęśliwszy z ludzi. Kiedrzyński — jak to wiadomo — jest to zdolny i bujny pisarz, co w tej chwili też nie należy do rzeczy. Komedia jego zastanowiła mnie ze względów bynajmniej nie artystycznych, lecz z tego powodu, że jest to pierwszy utwór teatralny, którego bohaterem jest aptekarz, co mówię! — dwaj aptekarze, przedstawieni przez autora w dobrym świetle, ba! nawet z nadzwyczajną sympatią. Gremium aptekarzy polskich powinno takiemu autorowi posłać adres dziękczynny z życzeniami, aby nigdy nie potrzebował apteki. Albowiem nielitościwie, zgoła haniebnie, obchodzono się dotąd w teatrze z aptekarzami. Serdecznie mi było zawsze żal tych miłych ludzi, że ich tak poniewierano. Bo i za co? Za to, że ludzie umierają? Przecież temu nigdy nie jest winien aptekarz, tylko chyba doktor, no i sama śmierć. A wszyscy na aptekarza!
W powieści, w noweli i w komedii aptekarz albo tak zwany „prowizor farmacji” jest zawsze figurą wesołą. z której się różni ludzie natrząsają. Na aptekę można mieć przecież i inny punkt widzenia, apteka jest ci bowiem przedpokojem śmierci. Tymczasem mniej ludzi, patrząc na nią, myśli o cyjankali, każdy zaś o oleju rycynowym. Mniej ludzi spogląda na nią z ponurą powagą, pomyślawszy, że straszliwy Ibsen był aptekarzem, więcej myśli zaraz o plastrach na odciski magistra Klawego.
Złą tę i niegodziwą zabawę rozpoczął Szekspir, rzucając aptekarzowi z Romea i Julii pieniądz ze słowami: „Idź. ubierz się w mięso!” Były to bowiem czasy, kiedy ci mili ludzie nie sprzedawali cholekinazy i urodonalu, tylko prawdziwsze trucizny, więc byli chudzi.
Zresztą bardzo rzadko poza tym nieszczęsnym aptekarzem szekspirowskim widzi się na scenie ponurego aptekarza; na sąd o aptekarzach wpłynął chorobliwie Molier i od jego właśnie czasów dzieje się tym ludziom krzywda, a poważna i mile pachnąca officina sanilatis jest zawsze na scenie źródłem nieskromnych uciech. W polskiej literaturze traktowało się aptekarza w straszliwie niegodziwy sposób, patrząc na szlachetny ten zawód jakby przez lunetę — przez inny zgoła instrument, wprawdzie podobny nieco do lunety, lecz tym się od niej różniący, że się go nigdy — jako żywo! — nie wkłada do oka.
Toteż mi było zawsze szczerze żal tych „prowizorów farmacji”. Czym się taki obroni? Rumbarbarum? Kpił sobie tedy każdy na potęgę, „zewnętrznie” i „wewnętrznie”. ..potrząsając mocno przed użyciem” i w książce, i na scenie. Taki oto dobry człowiek, jakim był Bałucki, i ten sobie do żywego pokpiwał z Fujarkiewicza, który miał aptekę w Mościskach.
Rzadziej się widuje na scenie całą aptekę. Istnieje” farsa francuska Mirande’a i Quinona, pt. Dzień cudów, której akcja odbywa się w aptece. Istnieje też komedia polska Kazimierza Dunin–Markiewicza, pt. Lilie polne, w której cała apteka grała ze wszystkim, co w niej jest. Jest to komedia może najdotkliwiej krzywdząca aptekarzy. Apteka wprawdzie wygląda w niej ponuro, dzieją się w niej smutne rzeczy, panienki, które się w niej wałęsają, tracą tam to, bez czego nie mogłaby żadna z nich zostać „królową Warszawy” — to wszystko nic! — lecz w komedii tej sponiewierano aptekarza, bo bohater aptekarz napisał w niej tom poezji. Boże Ty mój! Można wszystko napisać
0 aptekarzach, jednak to są ludzie uczciwi. Trzeba zachować godziwą miarę w insynuacjach, nie można ludzi ośmieszać bez litości! Aptekarz może otruć klienta — to trudno! — to się zdarza; ale żeby wiersze pisał? Nie! to już nieco przerycynusowane. Czy czytał kto tom poezji, pod tytułem: Nagniotek duszy — napisał magister Klawe? Nikt nie czytał. Ha! Więc po cóż ta przesada?
Zaszło tedy łzą oko czułego na ludzką krzywdę Stefana Kiedrzyńskiego i napisał komedię, rehabilitującą zawód aptekarski. Aptekarze z tej komedii są to ludzie uczciwi, bo choć jeden drugiego chce orżnąć przy sprzedaży apteki, no, to trudno! — z wprawy wychodzić nie należy — są oni jednak bardzo mili i mocno sentymentalni. Aptekarze warszawscy chodzą na tę komedię po dziesięć razy i rzewnie płaczą. To lacrimae destillatae, to naturalny produkt wezbranego wzruszeniem serca, że za tyle zniewag za tyle ośmieszeń znalazł się ktoś, kto im położył plaster na serce, nalał na duszę balsamu, namaścił pachnącymi olejkami, napoił słodkim syropem, ktoś wreszcie dał na przeczyszczenie srogiej zatwardziałości ludzkich serc, które nie miały litości dla farmaceutów. Dotąd stawiano im bańki cięte i obryzgiwano kwasem siarczanym. Tak, tak, to nie było ładnie!
Zakochanego aptekarza grał Fertner. Gdyby każdy aptekarz był tak zabawny, jak ten obłąkanie śmieszny aktor, apteka stałaby się najweselszym przybytkiem, dokądby się smutni ludzie schodzili na zabawę, na tańce. Aptekarz, ważąc cyjankali, śpiewałby radośnie piosenkę: Bo życie piękne jest!, człowiek, przychodzący po lekarstwo, kulałby się ze śmiechu, wołając:
— Panie aptekarzu, daj pan tam jakie paskudztwo, bo moja teściowa się kończy!
I tak być powinno, trzeba bowiem śmierć obałamucić śmiechem, a trumnę malować na wesoło i rzeczom ponurym nadawać pozór zabawny.
Dobry człowiek wyobraża sobie, że tak zwany „literat”‘ (często również „literata”) jest najszczęśliwszą istotą na nieszczęśliwej ziemi. Szczęśliwsze są chyba aktorki, o których mówiła w Krakowie jedna światła przekupka:
— Taka to ma życie, moja pani! Na złotym łóżku przez cały dzień leży, cukierki żre i gada z papugą!
A na czymże to leży literat? — „Leży na obłoku roztopiony w ciszę…” — O papugę na obłokach trudno.
Gdybym jednakże zaczął wyliczać pisarskie niedole, musiałbym nieprzerwanie pisać przez siedem lat i siedem miesięcy. Czarne ptaki trosk zlatują ze wszystkich stron świata i siadają na dostojnej głowie, przekonane, że to w drzewie wyrzezany bałwan, czasem zaś — o zgrozo! — trudno nie przyznać racji zmyślnym tym stworzeniom.
Nie będziemy jednakże nużyć czytelnika suchym wyliczaniem egipskich plag i polskich utrapień, nie jest bowiem naszym zamiarem przyprawianie go o rzęsiste łzy lub o pomieszanie zmysłów ze zbytniego wzruszenia. Res sacra lector. Z pogodnym, jesiennym uśmiechem zajmiemy się jedna szczególną niedola wieszczów, układających wstrząsające romanse lub zwołujących rymy jak gołębie, aby się ucałowały. Otóż wciąż ktoś do nich puka. dzwoni lub pisze trwożąc wieszcza i niepokojąc, a nieraz, gdy się nadarzy wyjątkowy mąciwoda, doprowadzając go do zezowatej rozpaczy, nerwowych zaburzeń lub do ryku, jaki rozsrożony wydaje lew. Sprawiają to literaccy kibice, których niepoliczoną ilość odmian wymienia historia naturalna; od łagodnych, mało szkodliwych, często miłych, nieraz zabawnych i rozbrajających — do ponurych wodogłowców, upartych, nieumęczonych, zawziętych i zgrzytających zębami. Wybornym przykładem przyjemnego pomyleńca był ów, który razu jednego za kulisami krakowskiego teatru schwytał za poły Przybyszewskiego i rzekł rzewnie:
— Proszę pana mistrza! Napisałem cztery dramaty… Oto są (Tu paczkę pokazał dziesięciokilogramową). Czy mógłby je pan przeczytać i wydać mi świadectwo, że jestem niesłychanie zdolny i że mam bajeczny talent?
„Przybysz” zaśmiał się na diabelski temat: „hę, hę!” — spojrzał na gębę, głupkowatą jak dojrzała dynia, i powiada uprzejmie:
— Po co czytać? Ja panu bez tego dam świadectwo!
I w garderobie Solskiego, który zakrył twarz, napisał taki dokument:
Na usilne, osobiste żądanie pana Kapuśniaczka oświadczani, że jest on geniuszem.
Podpisał, jakby to diabeł uczynił ogonem, a pan Kapuśniaczek stęknął z zachwytu.
I ja — si parva magnis comparare licet — miałem do czynienia z takim przyjemnym urwirymem. Póki życia nie zapomnę tego ananasa i nie przestanę go wspominać.
Toczyłem przed wielu laty srogie boje z urzędem skarbowym, który mnie cenił na wagę złota i tłoczył jak winne grono. Nasłał wreszcie na mnie poczciwego człeczynę, który ze zwycięskim okrzykiem rzucił się na jakiś mebel, załkał z radości i ogłosił, że od dzisiaj jest on własnością państwa. „Opisał” go i poszedł. A nazajutrz znowu przychodzi.
Chciałem krzyknąć wedle Adama: „Kędy wszedłeś, wychodź tędy, bo cię przeklnę w imię Boga!” — ale tamten tak rzewnie się uśmiecha, żem zmiękł. W jednej ręce dzierży jakieś pachnące warzywo, a w drugiej laurkę i szemrze jak strumyczek:
— Ja dzisiaj prywatnie, panie literacie… Chciałem prosić, aby pan to przejrzał, bo ja w wolnych chwilach wierszyki układam. Ja mam ogromny talent, panie literacie!
O psia noga! Najpierw opisał szafę, a teraz opisuje kląskanie słowików… Nie pamiętam, czy wyszedł ode mnie żywy. W szaleństwie jestem straszny.
Rzadki to jednakże ptak, urzędnik skarbowy, co zawiązuje rymom ogony, i dlatego taki nie jest plagą. Nieco nikczemniejszym gatunkiem jest kreatura przemyślna, co proponuje literaturze brudne interesy. Zdarzyło się ongi. że do głośnego pisarza przyszedł mizerny podczłowiek i nie owijając sprawy w bawełnę, prawił kuszącym głosem:
— Mogę się ożenić z bardzo bogatą panną, ale panna jest cokolwiek pomylona i pragnie wyjść jedynie za artystę… Za dekadenta… Otóż mam plan taki: niech pan na pisze powieść, a ja ją od pana kupię i wydam jako swoja. Pan dużo zarobi, a ja się bogato ożenię! Co pan na to?
Romansopisarzowi najpierw odjęło głos, potem zalała go ..nagła krew”, a gniew sprawiedliwy tak jego siły pomnożył, że wesołego jegomościa zabrało pędem pogotowie i długo potem się leczył. Opowiadali, że dentysta miał z nim wiele zachodu.
Był to zresztą jedyny wypadek gwałtownych uniesień i przejmującego kataklizmu w spokojnej, uprzejmej i wytwornej literaturze, która do najdziwniejszych przywykła dziwów. Do zwyczajnych i wcale pospolitych należą prośby o naukę pisania wierszy. Zdarza się, że poczciwiec z wielkim sercem i małą głową pisze „podanie” do głośnego rymopisa. aby mu tenże w swojej łaskawości zdradził tajemnicę poetyckiej sztuki. Jak to się robi? Czy wystarczy do tego interesu sześć oddziałów szkoły powszechnej, albowiem suplikant takim jedynie rozporządza kapitałem? Czy można się wyćwiczyć przez rok we wzniosłym rzemiośle? Czy dość dużo za to płacą, aby można wyżyć?
Kandydat na wieszcza nie przychodzi zresztą z gołymi rękami, znany jest bowiem w miejscu urodzenia ze zdumiewającej łatwości składania wierszy: na wszystkich chrzcinach, weselach i pogrzebach wygłasza wyborne wierszowane przemówienia tak wesołe i dowcipne, że boki można zrywać, lub — odpowiednio do okoliczności — tak wstrząsające, że serca pękają z trzaskiem, o czym świadczą załączone próbki z przemowy poetyckiej na weselu: „Dziś, panno Zosiu, jest twój ślub, a jutro może czeka cię grób!” Aby nastrój był tym straszliwszy, aby zimna otchłań tym zimniejszą się wydała, grób napisano „grub”. W dowcipnej weselnej mowie wcale tego nie widać, a śmiechu było co niemiara.
Nie należy znęcać się nad poczciwymi ludźmi, których uwiodła muza–czarownica. Tym łapczywiej trzeba ogarnąć ponurym spojrzeniem szeroko rozrodzoną familię „uprzejmych pomocników” literatury. Och, straszne to jest plemię! Sami nie chcą pisać. Sami nie pragną złudnej, pustej i zawodnej sławy. Wyznają śmiało: „Może bym nie potrafił tego napisać tak, jak pan, zresztą nie próbowałem. ale jestem przekonany…” itd. — albo: „Nie mam czasu na zabawę w pisanie…” — I dlatego poczciwie, serdecznie, z braterską gotowością, z zaparciem, z ofiarnością godną podziwu gotowi są do współpracy.
Jedni — nazbyt szlachetni — pragną procedernikowi odstąpić temat bezinteresownie, byle wzbogacić piśmiennictwo rodzime, inni natomiast żądają „wspólnoty interesów” i umieszczenia ich nazwiska obok autora na okładce. Mały procencik z honorarium byłby oczywiście dowodem miłej i zgodnej współpracy. Ofiarowany towar jest rozmaity. Czasem piękna dama takie wyborne ma pomysły: rozwiodła się z mężem, który (łajdaczyna!) wcale jej nie rozumiał. Życie jej było piekłem i najwspanialszą powieścią. Przeto dama będzie opowiadała o swoich okrutnych przeżyciach, a pan autor niech to pisze. Książka będzie sensacją!
Najczęściej jednak miłe damy ofiarują ulubionym autorom swoje pamiętniki, są ci bowiem niezmiernie łapczywe na zapisywanie zdarzeń każdego dnia i każdej godziny. Głębokie te przeżycia pełne są wykrzykników jak cyprysy nad grobowcem i kropek niezliczonych, smutnych, ironicznych, trzy po każdym słowie, jak gdyby muchy zbytnio w owym czasie obrodziły. Pamiętnik jest lamusem, składem galanterii, destylarnią łez, fabryką perfum, „szkołą obmowy”, grobem marzeń, wylęgarnią nadziei, drzewem wiadomości złego i dobrego, butelką żrącego płynu i coctailem z gorących napojów. (Istnieją pamiętniki wysokiej klasy, tajemne spowiedzi głębokich dusz i wspaniałych serc. Takich — niestety — nikt nie ofiaruje i obok takich przechodzimy z pełnym czci milczeniem).
Damy strzegą zazdrośnie swoich bezcennych pamiętników, lecz wreszcie przychodzi na nie nieuchronnie czas, kiedy tajemnica zaczyna je parzyć, i wtedy rodzi się w nich pomysł, aby szesnaście kajetów, drobno zapisanych, ofiarować pismakowi, jak kopalnię złota. Ileż tam „intrygi i miłości”! Ileż powikłanych sytuacji, ileż boleści, ileż cierpienia! Toteż zdumienie najmilszej precjozy nie ma granic, gdy pismak w niemądrym liście odpowie, że nie pragnie korzystać z głębokich cudzych tajemnic i że „pisze z głowy”. Nie ulega wątpliwości, że obrażona dama czyni w pamiętniku dopisek:
Wtorek, 24 listopada.
Odmówił. Zawsze byłam tego zdania, że to idiota.
Można by zrobić z tego trzy opasłe tomy i unieśmiertelnić damę, ale pismaki to niewdzięczny naród i nie rozumieją własnego interesu. Jeden z takich — wyborny niemiecki nowelista — załatwił sprawę pamiętników przeraźliwie krótko i fałszując prawdę, taki sobie wykoncypował pamiętnik, który powtarzamy swoimi słowami i w zwięzłym sposobie:
Środa.
Mąż przyprowadził na obiad jakiegoś niemiłego paua.
Czwartek.
Ten hebes znowu przyszedł. Po jakie licho?
Piątek.
Znowu go diabli przynieśli, tego pana X.
Sobota.
Zostałam kochanką pana X. Dlaczego? Czy ja wiem? Czy jestem Maupassantem?
Hojni ci ofiarodawcy są dostawcami en gros, nierównie więcej istnieje jednak duchów przyjaznych, które nie mając do rozporządzenia kopalni diamentów, pragną ukochanemu autorowi posłać choćby brylancik: wyborne powiedzenie, dowcipuszek, niezwykłe porównanie lub dziwne słowo. Są to bardzo przyjemni „członkowie korespondenci” literatury, nieśmiali i wiele posiadający wdzięku. Drobne upominki utrwalają przyjaźń. Często nawet nie podpisują listów, więc nie żądają odpowiedzi, i chociaż autor nie korzysta z tej dobroci serca, jednak zawsze wdzięcznie się uśmiecha wiedząc, że zacna osoba chciała jak najlepiej. Zacna osoba proponuje czasem najmilsze kretyństwa, które „zasłyszała w tramwaju” albo które „synek przyniósł ze szkoły”, lecz i to jej zacności nie umniejsza.
Pewien znakomity poeta wypisał na drzwiach swego mieszkania (ulica Koszykowa) takie ostrzeżenie:
Wywiadów nie udzielam! Weksli nie podpisuję! Rękopisów nie oceniam!
Prozator dopisałby grubymi literami: — Zwierzeń nie słucham! Z pamiętników nie korzystam! Rewolwer posiadam!
A najpierw proszę najbliższą rodzinę Boya–Żeleńskiego, jego żonę i syna pierworodnego, aby mu tego, co tu w tej chwili napiszę, za żadne skarby świata tego nie pokazywali, albowiem za nic ręczyć wtedy nie będzie można; Boy może w szaleństwie rozpaczy wyskoczyć oknem, krzycząc: „Nic się nie zmieniło! Przybądź, o śmierci!”
O nieszczęsny! od piętnastu lat pracuje jak maszyna, ręce sobie zarobił po łokcie, ten Wścieklica pracy, aby dobrych ludzi nauczyć, jak podnieść przekład do godności najwyższej sztuki. Poraził stare panny, tłumaczące francuskie romanse, poraził robiących przekładania grafomanów. Poczęli się do przekładów zabierać ludzie uczciwi, literaty szanowne i nadobnie tworzący. Radość zapanowała na literackiej łące, skąd wygnano cielęta, które ją paskudziły nieładnie, osły, dzikim stylem wierzgające. Nawet La garçonne tłumaczył wielki poeta; nawet gazeciarskie „odcinki”, tłumaczone z obcych języków, były podpisywane przez pięknie brzmiące nazwisko. Doszło do tego, że zaczęto powoli myśleć o skontrolowaniu idiotyzmów w operowych librettach. Wielki benedyktyn, Boy, oglądał z radością, jak się zieleni jego posiew.
A oto masz, babo, wielkanocny placek!
Mam manię czytania wszelkich amerykańskich awantur i miłych bzdur, które przypominają pisany kinematograf, radując się niebywałymi pomysłami ich autorów. Z wesołą skwapliwością chwyciłem tedy pierwszy zeszyt polskiego magazynu, który się ukazał w Poznaniu. Nazwisko redaktora znane i uczciwie brzmiące. Prospekt słusznie zapowiada, że wydawnictwo chce wykorzenić literaturę pokątną, niszczącą zdrowie moralne społeczeństwa, i sensacji chorobliwej chce przeciwstawić sensację zdrową, „brudom lektury brukowej — czystość zasad etycznych” — a co najważniejsza, „marnym elukubracjom pseudoliterackim — prawdziwe wartości literackie”.
O, Boże mój, jakże miła zapowiedź! Pewnie ją wszyscy przyjęli z radością tak, jak ja, bo to naprawdę świetny pomysł wydawanie takiego miesięcznika, w którym jest dziesięć wybornych opowieści.
W pierwszym zeszycie tego wydawnictwa zamieszczono amerykańską „bujdę na resorach”, tak głupkowato poczciwą, że rozbrajającą. Można to jednak przełknąć, bo uczciwość zwycięża, a łotry giną. „Pomnika wdzięczności” za te bzdurę nikt Ameryce nie postawi. Przełożyła ją — kobieta. Na wszystkie tomy Boya! Na antychrysta! Dzielnie to uczyniła. O miła damo! Tyle jest pracy na świecie pożytecznej, tyle dobrego sprawić można na każdym polu, po cóż czynisz zbrodnię? Bój się Boya, kobieto!
Właściwie to niesłuszne mam niejakie do tej nadobnej zapewne tłumaczki pretensje. W gronie literackim czytaliśmy sobie ten przekład głośno i ludzie kulali się z radości, płakali i jęczeli na przemian ze śmiechu. Za tyle przyjemności należy się jej właściwie wdzięczność. Jest to w gruncie rzeczy sprawa przeraźliwie ponura, bo nie ma dość ciężkiej kary dla miłej donny. Mimo tego pozwolę sobie ku rozweseleniu czytelników zacytować niektóre tylko ustępy z tego przekładu, aby naród wiedział, jak się przeciwstawia „marnym elukubracjom literackim — prawdziwe wartości literackie”.
Oto one:
Bohatera opowieści zaproszono na wieczerzę, a on wykrzykuje:
„… Ilustrowane kotlety i jakże ich wiele!”
Są wprawdzie pisma ilustrowane, które przypominają kotlety, ale nigdy jeszcze kotlet nie był podobny do pisma ilustrowanego. Po zjedzeniu tych kotletów niesamowitych musiało dojść do awantury, i oto rzecze jeden dziki mąż do drugiego:
„… Proszę się pośpieszyć, bo rewolwer mógłby puścić, zanim się dowiem prawdy!”
Dziwny kraj ta Ameryka: ludzie jedzą ilustracje, a rewolwery cierpią na rozstrój żołądka.
Na to rzecze obwiniony:
„… Przysięgam, że pan włazi na fałszywe drzewo!”
Sprawa idzie o kobietę, a jej oczy:
„… nabrały tego dziwnego wyrazu, który lśnił poprzez wybite okno do chaty”.
Co za oczy! ha! i mimo tego bohater śmie mówić:
,,… Co za osieł z ciebie, panie Jasper… wziąłeś sobie na kark skłopotaną kobietę!”
Jakże wyglądała ta kobieta? Oto ona:
„… Joanna stała w drzwiach namiotu, ubrana w skórzane spodnie i kurtkę z włosami upiętymi w ciemny wieniec naokoło głowy”.
Szczęśliwy kraj! Ja w Europie nie mam włosów na głowie, a tam nawet kurtka upina sobie wieniec z włosów…
„… W pięciu minutach będę gotowa” — rzecze ta miła Joanna.
Schön gesagt, gnädige Frau! Zakochała się ona w pięknym młodzieńcu, który czyni sobie wyrzuty i pięknie to
wyraża:
„… Dzisiaj po przebudzeniu smagałem się srogo i rzetelnie!”
„… Gdzie zaobozujemy?” — pyta ona.
Mniejsza o odpowiedź, bo oto zbliża się wróg:
„… mężczyzna sześć stóp wysoki z czarnym wąsem, mający na głowie wysoką czapkę meksykańska z srebrnymi galonami, bryczesy i skórzaną kurtkę”.
Oto mi mężczyzną, ten amerykański Bazewicz! Bryczesy nosi na głowie i skórzaną kurtkę. Jest to poniekąd racjonalne, gdyż w Ameryce chodzą ludzie głową na dół, wieje im bryczesy najwidoczniej opadają z tego tam na — głowę. Któż to jest ten mężczyzna? Tłumaczka powiada zwięźle:
„… Aktualnie zarzucano mu prawnie, że utrzymuje szulernie”.
Brzydki człowiek, któremu i aktualnie, i prawnie takie można zarzucać winy! Jest on drobiazgowy w ruchach:
„… w chwili, gdy sięgał za cyngiel rewolweru…”
Powiedziano mu z patosem:
„… To pan pragnie się uchronić przed pazurem władzy!”
Pozory jednak mylą; człowiek, który się tak bał tego pazura :
„… leżał w swym łóżku niby dzieciak bez troski i przewiny i chrapał zawzięcie”.
Miły dzieciak! Ma sześć stóp i bryczesy na głowie. Ale i o damie źle myślano:
„… Nigdy nie przypuszczał, że ona odczuwa przyrodę pokrewnie”.
Odtąd akcja się ożywia, bo ktoś kogoś goni. Oto szybkie streszczenie w wyjątkach:
„… Tam pojedzie wóz motorowy kroka”.
„… Nie mogłem odłapać pani szkapy!”
„… W pięciu minutach naprawię rękę!”
„… Nie podobno, aby los miał nas stale prześladować!”
Bohater Jim, który — „służył niegdyś przy wojsku”(!) — dosiadł konia, „patrząc jednocześnie przez lornetę za pościgiem”.
Awantura się robi coraz wspanialsza. Pada strzał, a heroina wola:
„… Jedźmy dalej! To była ślepa kula! Mam ja tutaj!”
Otworzyła rękę i pokazała na dłoni ołowiana kule i złamany ząb…”
Boże drogi! Ślepa kula wybiła ząb bohaterce, więc ona w słusznej irytacji łapie kulę w rękę i pokazuje ja ku powszechnej pogardzie. Nadzwyczajne!
Nawet zwierzęta w ślicznej tej powieści, nawet natura — maja swój wdzięk:
„… Muł ciągnął kilka kroków za nimi…”
„… A tu nigdzie śladu wielkiego daru Bożego, jakim jest woda…”
„… Cała pustynia zdała się ożywiona jej płomiennym wzrokiem. Usta ich złączyły się w niemym oddaniu”.
Na obronę Europy muszę zaznaczyć, że i u nas podczas trwania pocałunku nikt nie gada i także jest niemy.
Krótka to była rozkosz, bo zaczynają się nieszczęścia:
„… Następnego dnia ujrzeli Jim z Joanną smutny koniec braku wody…”
Myślę, że to nieporozumienie, bo „koniec braku” raczej oznacza szczęśliwy przybór. W Ameryce widocznie wszystko jest głową na dół. Wobec takiego „smutnego końca” dziwnym wydaje się liryzm bohaterki:
„… Czemu sobie skąpić czułości? — argumentowała”.
Wobec tego, że ona ..argumentowała”:
„… Jim myślał z pochyloną głową… Miłość, którą czytał w jej oczach, ciągnęła go jak kamień młyński”.
Ciężkie jest życie człowieka w pustyni, nie ma co! I w pustyni jednak zdarzają się nadobne sceny. Ona mówi:
„… Cóż znaczą gołe słowa?”
Musiało to pytanie zaskoczyć Jima, bo:
„… Patrzał zamyślony na dymiący popiół swego papierosa…”
„… pod gołym niebem, zasianym mrugającymi gwiazdami”.
Na pustyni musi być bardzo gorąco, bo i słowa są tam gołe i niebo. Trudno postąpić inaczej wobec tej golizny, niż to uczynił jeden z bohaterów — „wzdrygnął ramionami…” A inny:
„… gonił za nią głodnymi oczyma, a serce łamało się w przeczuciu…”
„… Jim pędził przez pustynię względnie wygodnie” (miła pustynia) — niepojęta wobec tego jest nagła irytacja Jima:
„… Kiedy koń nakręcił, dał mu Jim w bok ostrogami…”
Bóg go pokarał za tego nakręconego konia, bo się dostał do więzienia. Tam tak rozmawiali:
„… Chcesz trochę obiadu?”
„… Czy myślicie, że przeprowadzę strajk głodowy?”
Lecz los jest zmienny:
.,… Długi szeryf otworzył drzwi z klucza i spowodował Jima do wyjścia”.
Wsiedli do automobilu i jada. Jest to cud opisu, który należy zacytować:
„… Jim… skurczył się co prędzej, bo maszyna w pędzie takie wyprawiała harce, że obawa była o całość kości…. Szeryf zwolnił nieco samochodu… Obejrzał się za pogonią, głaszcząc i pieszcząc kierownice za jej niezrównanie szybki bieg….”
„… Tylko skóra zdrapnięta — szydził”.
„… Pan uważa mnie za wariata? — zacharczał Lope ważąc bacznie każde wypowiedziane słowo. — Jesteś pan czysty jak psi ząb i prosty jak sznurek!…”
Po takich awanturach miło wygląda amerykańskie miasto:
„… Gdzieniegdzie trupy, nieporządek, porozwalane okłady, a tu i ówdzie na śmietniku zabity koń”.
Pewnie, że „nieporządek”!
Bohater „… wskrobał się po drabinie na dach… znalazł bandolet pełen ładownic…” — i krzyknął: „… jestem szczęśliw widzieć pana!”
Następuje cudna scena, w której głodne konie zjadają więzy jeńca:
„… Żeby były tylko dość głodne do pożarcia takiej marnej strawy — pomyślał. Były… Żryjcie do syta koniki — rzekł”.
Wtem:
„… Krzyk przerzynał ciemności i wpadał do jego serca niby ostrze noża”.
Co się stało? Kochankowie wskoczyli do auta, zarzucili ..mokry dywan na basen z benzyna”, aby nie wybuchł, i powiadają sobie:
„… Pojedziemy… Potem wyskoczymy i uciekniemy, zanim się rozsadzi!”
Och. już więcej nie mogę! Czuję, że mój mózg „się rozsadzi”.
O, bohaterski Jimie, daj mi swój rewolwer, kogoś jednak trzeba zastrzelić za takie przekłady po trzykroć genialne!
Kiedy Józio Migdał ukradnie spodnie Antkowi Pomidorowi, wtedy przychodzi policjant, sympatyczny Wojciech Bryś, i chwyciwszy za kark miłego Józia Migdała, wiedzie go do ciemnicy, aby się sprawiedliwość stała dobremu obywatelowi, Antkowi Pomidorowi. Tak się dzieje zawsze, jeśli kto komu cokolwiek ukradnie, chyba że rzecz się odbywa w sferach politycznych, gdzie się to załatwia nie tak ordynarnie. Antek Pomidor dlatego jednak ma nadzieje, że w całości odzyska rodzone swoje spodnie, iż jest to przedmiot użyteczny i dość wybitną rolę w życiu narodów odgrywający. Gorzej by mu było, gdyby ten obywatel pisał wiersze i książki. Jedynym człowiekiem, którego można okraść bezkarnie, jest licha imitacja człowieka, zwana popularnie literatem.
Trzeba przyznać, że dawniej było gorzej, dziś jest lepiej, toteż nie będziemy mówili o takich drobiazgach, jak domowe kradzieże, gdy swój idzie do swojego po nie swoje. Zdarza się to wcale rzadko w Polsce właściwej, lepszym bowiem interesem, co nawet dziecko zrozumie, jest kradzież pary butów lub pary wytartych spodni niż kradzież felietonu. Toteż pisarze patrzą przez palce na takie drobiazgi, jak przedrukowanie przez jakieś biedne pisemko kilkuset wierszy. Niech mu tam idzie na zdrowie, jakiemuś biedactwu. Sam bym takiemu doradził, co ma przedrukować. Szkoda tylko, że taki nie wie, iż gdyby poprosił ładnie i uczciwie, to by mu chętnie pozwolili; toteż czasem, bardzo rzadko, proszą.
Coraz rzadziej zdarzają się kradzieże ordynarne i obrzydliwe. W ten sposób irytujący zostałem okradziony ja sam. i do tego w świętym mieście Częstochowie; jakieś tam pisemko „humorystyczne” przedrukowało mój felieton, o którym wróble świergotały na dachach, i jakiś miły idiota podpisał go swoim pseudonimem. Takiego należałoby pobić po biednej głowie już nawet nie za to, że ukradł, bo z czegóż taki będzie żył? — tylko za to, że jest taki głupi i że kradnie białego słonia, felieton ten bowiem (niesłusznie!) był bardzo szeroko znany i po wielekroć drukowany.
Na ogół jednak jest pod tym względem w Polsce wcale uczciwie, co literatów wielką napełnia pociechą. Będzie tu jednak mowa nie o drobiazgach, niewinnych i nikomu właściwie nie szkodzących, lecz mowa będzie o potentatach w wielkim stylu, potężnych rozbójnikach, o korsarzach. życie cudze za nic mających, o kontrabandzistach na wielka skalę, o olbrzymach, pożerających wszystko, co zostało napisane. Mieszkają oni w Ameryce. Ha! Otóż i jesteśmy na miejscu…
Strach! strach! — co wyprawiają ci ludzie polscy, wydający w Ameryce pisma i książki! Ludzie ci — trzeba to powiedzieć — są w porządku wobec prawa, gdyż Ameryka nie ma konwencji literackiej z nami. Tak jest i nie ma o czym mówić, chyba że będziemy zwracali uwagę na taki drobiazg, jak sumienie. Polski bowiem pisarz, tu w Polsce głodujący, inaczej zapatruje się na rzecz całą i rozumuje tak:
— Prawa nie mam, to trudno! Jednak książkę moją wydrukowało w Ameryce nie prawo, tylko Polak, redaktor gazety albo wydawca, i zrobił na tej książce pieniądze. Ten redaktor czy wydawca to jest mój polski krewny, mój rodak i mój brat. On tam sprzedaje moje dzieło i bierze za to grube pieniądze, a ja jestem goły. Więc prawo prawem, ale niechże ten Polak amerykański ma sumienie i podzieli się ze mną, niech mi wreszcie odda malutką cząstkę swego nieprawego prawego zysku. On będzie miał sumienie czyste, a ja radość, że mnie żywi moja książka; Jest to jednak naiwna europejska kalkulacja. W Ameryce ludzie chodzą głowa na dół i rozumują wprost odwrotnie; są to zresztą twardzi ludzie, którzy jedzą tylko konserwy, więc i serce, i sumienie maja zakonserwowane w blaszanej puszce, jak ogon wołowy albo kawał świniny. Mało ich to wzrusza, że Polak napisał w Ojczyźnie książkę, za ostatnie pieniądze kupiwszy papier; amerykański Polak bierze tę książkę jak swoją i wydaje ją, jak mu się podoba i ile razy mu się podoba, w słusznym mniemaniu, że w Polsce mogą za to przedrukować bezkarnie i bezpłatnie to wszystko, co napisali amerykańscy Polacy. Jest to uczciwy business, to zaś, że wszystkie psy w Polsce wyłyby z rozpaczy, słuchając tego, co tam piszą, to ich już nie obchodzi. Piszą tak, jak umieją.
Gdybym ja osobiście zgodził się na taki doskonały interes, zrobiłbym w Polsce majątek. Wychodzący w Nowym Jorku dziennik „Telegram Codzienny” przedrukował moją powieść Po mlecznej drodze, a uczynił to tak inteligentnie, że w odcinku gazety pisze: Po mlecznej drodze — wydanie nowe — no, bo tak było napisane na tym egzemplarzu mojej książki, do której się mój amerykański brat włamał. Gdybym tedy, wet za wet czyniąc, chciał okraść ten dziennik, musiałbym wydrukować w Polsce cokolwiek z tego pisma. Szukam — jest! Artykuł wstępny o polskim ministrze:
…Minister poprawił sobie żakiet i cylinder wziął ze stoła. Na dorodnej, pełnej jego twarzy igra uśmiech zadowolenia. Nie ma jeszcze teki, a ma już „byznes” porządny. Rozrósł się jeszcze bardziej, „perskie oko” robi… Zagrały obszerne, jak miechy kowalskie, płuca ministerskie (11 marca 1921 r.).
Czy to nie śliczne? I nikomu nie przyjdzie na myśl, aby przedrukować te cudowną ironią oszlifowane brylanty słów? Czy za przedruk jakiegoś marnego z Ojczyzny felietonu nie można przedrukować z satysfakcją z tegoż pisma tak cudownego ogłoszenia:
…Tylko wtedy, gdy widzicie nazwę Bayer na pigułkach, dostajecie prawdziwą aspirynę, przepisywaną od 21 lat przez doktorów i okazała się bezpieczna przez miliony używających. Przyjdźcie dziś i zażądajcie, aby wam ich pokazali.
Czy to nie warte niemądrej mojej powieści? Słusznie więc uczynili mili Amerykanie, że przedrukowali mi wszystkie książki i że drukują nawet felietony teatralne. Zresztą ze mną to nie jest jeszcze najgorzej, ja w ogóle mam szczęście do Ameryki, bo przynajmniej mnie tam nie zwymyślali, nie byłem bowiem taki naiwny, jak moi koledzy, którzy w gołębiej naiwności ducha pisali do amerykańskich braci listy i odwoływali się do polskiego sumienia. Stamtąd w ogóle na takie bzdury nie odpisują, ale raz przecież któryś wydawca odpisał. Musiał to być list uprzejmy, bo mój kolega zawył i zrobił się na gębie siny.
Co jednak prawda, to prawda: Weyssenhoffowi za kilka powieści przysłano honorarium w wysokości 50 dolarów. Weyssenhoff kupił za to majątek i limuzynę. Straszliwe te pieniądze musiał przysłać jakiś młody wydawca, który jeszcze niedługo był w Ameryce.
Najserdeczniej jednak i naprawdę po bratersku zajęto się w Ameryce Sieroszewskim. Opowiadał mi o tym on sam, szczęśliwy i rozpromieniony, sprawa bowiem jest w istocie piękna i miła. Otóż w 1914 roku drukował warszawski „Tygodnik Ilustrowany” Sieroszewskiego głośną powieść Beniowski. Zachwycony powieścią tą jeden z polskich dzienników, wychodzących w Kanadzie, przedrukował ją z „Tygodnika”, wielką tym, oczywiście, czyniąc radość Sieroszewskiemu. Tymczasem z powodu wojny numery „Tygodnika” zaczęły do Kanady dochodzić dość nieregularnie i w druku powieści mogły w Ameryce powstać niepożądane przerwy. Ha! Nie mógł na to z miłości do Sieroszewskiego pozwolić nasz zacny brat Kanadyjczyk i sam, własnoręcznie, wiele serdecznego trudu sobie zadając, dopisał wszystko, czego brakowało pomiędzy numerami. Zepsuło to linię powieści! — powie ten i ów. Tak, ale ileż w tym serca, ile amerykańskiej pomysłowości, ile dowcipu? Zachwycony tym znakomity autor większej części swojej powieści zataczał się jak błędny i mdlał.
Czy w starej, głupiej Europie przyszedłby komu taki wyborny pomysł do głowy? Oczywiście, że nie! Podziwiać należy przy tym wyborny takt tego amerykańskiego Polaka, takt, którego nie zdołała spaczyć brutalność amerykańska; oto mowy nie było o honorarium, to znaczy, że amerykański Polak nie miał do Sieroszewskiego nijakich pretensyj i dorabiał mu jedną część powieści — za darmo!
Toteż wzruszony tym wypadkiem, uczuwam nieco wstydu, że pisarze polscy mają do amerykańskich wydawców pretensje o pieniądze. Przecież to biedni ludzie, przeciążeni pracą. Nie tylko, że się im czas zabiera odczytywaniem listów z Polski, do tego robi się im takie złośliwości, że się im na czas nie nadsyła książek i tygodników.
Słuszny taki wyrzut usłyszał pewnie Sieroszewski osobiście, kiedy pojechał do Ameryki. Powiedzieli mu tam prawdę w oczy, aby się wstydał, bo chociaż jest wielkim pisarzem, przecież to wiedzieć powinien, że w Ameryce zawsze i wszystko jest większe.
W amerykańskim prawodawstwie było ongi wiele racji, trzeba bowiem było milionom emigrantów, Polakom czy Włochom, dawać duchowa strawę i karmić ich Ojczyzna. Jest to prawo mądre i uczciwe, nie mogło ono przewidzieć, że w Ameryce będą Sieroszewskiemu dorabiali ustępy powieści. Zgodziłby się też każdy, obywatelsko nastrojony pisarz, a innych w Polsce nie ma, aby jego książkę w najtańszych wydaniach wydawały jakieś związki polskie w Ameryce, jakieś kontrolowane przede wszystkim przez własne sumienie stowarzyszenia oświatowe, nie polujące na zysk. Ten ci jednak pisarz musi zgrzytać zębami, kiedy czyta w reklamowych spisach gazet amerykańskich, że jego książkę sprzedają tam po dwa ,lub trzy dolary. Kiwa smętnie głową i nawet nie usiłuje pisać do Ameryki listu, bo i tam zawieziono z Polski mądre przysłowie o tym, jak to gadał dziad do obrazu.
Polacy amerykańscy są to ludzie dzielni, mocni i uczciwi, spełnili swój obowiązek wobec Ojczyzny z radosnym zapałem, kto z nich mógł, ten przybył sam, aby jej bronić w mundurze żołnierza, kto nie mógł, ten kupował pożyczkę polską. Bardzo nisko skłaniamy przed nimi głowę i ściskamy ich prawicę. Ale to nie ci wydają gazety i drukują książki, to chyba inni. Gdyby to bowiem byli ci sami, żaden autor polski nigdy by się nie skarżył, taki bowiem Amerykanin jednakby zrozumiał, że prawo prawem, a sumienie sumieniem, i zarobiwszy wiele pieniędzy na tym, co tam kto sercem i mózgiem wypracował w wielkim trudzie za oceanem, zrozumiałby, że jednak choćby w najdrobniejszej części i z nim się podzielić należy. Po prostu dla przyzwoitości. Albo tak napisać:
Panie kochany! mimo pozorów, sami też nie mamy grosza i latamy, jak możemy, więc niech się pan na nas nie gniewa, że drukujemy pańskie utwory.
Hurrah! hurrah!
Mogę ręczyć, że każdy pisarz w Polsce krzyknąłby:
— Ach, jacyż to mili ludzie te polskie Jankesy!
Myślę, że się to nawet da zrobić. W tym celu pozwalam wszystkim redaktorom amerykańskim czym prędzej przedrukować te słowa. Kilku z nich, rewolwer chwyciwszy, będzie strzelać w podłogę, w miłej nadziei, że może we mnie trafi po drugiej stronie ziemi. Kilku jednak zastanowi się nad tym, że nawet w Europie mogą mieć słuszność, i wtedy nastąpi towarzyska zgoda ze strzelaniem na wiwat i chwytaniem na lasso, by się czym prędzej uściskać.
W ostatniej chwili przychodzi mi do głowy, że może rzecz cała polega na nieporozumieniu i że amerykańscy redaktorzy wysłali polskim kolegom ogromną ilość dolarów; tyle jednak było wypadków wykradania czeków z listów amerykańskich, że może i z tymi było tak samo? Miękkie serce literackie gotowe w to uwierzyć. Tak! tak to być musiało… Wobec tego niech żyje Ameryka, Charlie Chaplin i Harold Lloyd! Pola Negri mało mnie wzrusza, ale niech i ona żyje. W przewidywaniu miłej zgody należy być wspaniałomyślnym…
Co rok, w tym mniej więcej czasie, też jesienią, kilkaset młodych ludzi płci obojga dostaje małego obłędu, który się w tym przejawia, że ta młodzież po straszliwych awanturach domowych z biednym ojcem i przerażoną matką ciska się młodą głową w przepaść i wchodzi na drogę artystycznej (!) kariery (!!!). Niewielu z nich udaje się dostać na kurs dramatyczny do konserwatorium. To są ci szczęśliwsi. którzy będą mieli dobrych i uczciwych profesorów, ale i wśród tych szczęśliwych są już ludzie tragiczni, bo bez talentu, którego najznakomitszy profesor do duszy mu nie wleje.
Po trzech latach odbywa się popis publiczny, który mnie zawsze większą napawa Żałością niż najsmutniejszy pogrzeb. O nieboszczyku bowiem wiem, że wygrał wielki los i już się męczyć nie będzie. Taki zaś upiór ze szkoły dramatycznej będzie się tułał po świecie, będzie męczył siebie i innych, ze snów o sławie zostanie mu gorycz nieszczęsnego proletariusza. Na dwudziestu, jeden znajdzie zajęcie w teatrze, reszta gryzie swoje serce. Są to najlepsi ludzie, entuzjaści, zapaleńcy, szlachetni chłopcy i najmilsze dziewczęta, lecz brak im drobnostki — talentu. Pracowali, uczyli się, najedli się niesamowitego strachu na popisie, potem ich się odrzuca z afisza i idą na tułaczkę w jakiejś szmirze. Co się dalej dzieje z tą młodością, co marzyła i roiła piękne sny — już mówiłem.
Do państwowej jednakże szkoły przyjmują ostrożnie, wymagają wykształcenia i jakich takich warunków fizycznych. Egzamin jest wcale trudny i można obliczać, że jakiś procent z tej gromadki zasili talentami łaknące teatry polskie. Szkoła dramatyczna o wysokim poziomie jest w kulturalnym społeczeństwie równie potrzebna, jak szkoła handlowa czy przemysłowa. Zaleciwszy więc takim pilnie kontrolowanym instytucjom jak najdalej posuniętą ostrożność, zwróciwszy się do nich z błaganiem, aby były nielitościwe przy egzaminie wstępnym i aby najserdeczniej doradzały głęboki namysł młodym ludziom, przypatrzmy się innym szkołom, fabrykującym nieszczęścia.
W biografii każdego głośnego aktora znajduje się zawsze anegdota o tym, jak to najwybitniejsi profesorowie odsyłali Coquelina do szewca, Novelliego do diabła, jak to Eleonorze Duse powiedziano, że nigdy nie będzie aktorką, a Sarze Bernhardt powiedziano podobno najdotkliwsze impertynencje.
Młodzi ludzie są święcie przekonani, że to wszystko prawda, i kiedy się im mówi, że lepiej jest tłuc kamienie, niż iść do szkoły dramatycznej, nie wymawiając dziesięciu liter albo mając w kabłąk zgięte plecy, albo zezowate oczy, myślą sobie z goryczą:
— Coquelinowi powiedziano to samo, ale nie słuchał.
Potem takie biedactwo, biedna dziewczyna, duszę z siebie wydziera i szaleje ze szczęścia, bo gra lady Makbet na popisie i słyszy szalone oklaski. A na popisach oklaski są zawsze jak burza. Obecne są wszystkie matki i ciotki do siódmego pokolenia, jeden znajomy oficer każdej panienki, wszystkie zaprzyjaźnione rodziny i oklaskują wszyscy wszystkich. Panna Zosia gra jak stary szewc szekspirowską Julię, a panna Maniusia bulgoce goryczą pękniętego serca panny Maliczewskiej, i obie są oklaskiwane owacyjnie, bo w sali panuje ciche, rodzinne porozumienie. A potem robi się cicho, głucho, ponuro, ale już na całe życie. W najlepszym razie lady Makbet dostanie pięćdziesiąt złotych miesięcznie i nosi po scenie tacę, list albo mówi z rozpaczą owo nieśmiertelne:
— Pani dzwoniła?
To w najlepszym razie, bo czasem kończy się znacznie gorzej.
Widziałem w moim krótkim życiu dziesiątki popisów i widziałem podczas tych nieszczęsnych igrzysk setki młodych ludzi. Z tych setek może z dziesięć, może dwanaście spotkałem potem nazwisk o szlachetnym, artystycznym brzmieniu. Co się stało z resztą? Nie wiem. Jakieś nieszczęście.
Nikt wprawdzie nie może przewidzieć przy wstępnym egzaminie, chyba że rażące temu towarzyszą okoliczności, czy się w młodym człowieku nie kryje wielki talent, lecz po roku — najmniej bystry profesor dostrzeże, czy z mąki tej może być chleb.
Wtedy sumienność nauczyciela powinna bezlitośnie oddzielić ziarno od plewy i biednym zabłąkanym na te artystyczne manowce, nad karkołomne przepaści teatralne, wytłumaczyć tragedię pomylonego aktora. Idzie mi właśnie o tę sumienność.
Poza szkolą oficjalną istnieje wiele, a mnoży się coraz to więcej szkół prywatnych, gdzie się za pieniądze naucza tajemnic sztuki. Są wśród tych szkól szkoły uczciwe, to znaczy pracujące nad swoim wychowankiem nawet z wysiłkiem, bez uwagi jednak na to, co się z nim stanie potem? Za przyszłość szkoła taka odpowiadać nie może, bo i w jaki sposób? Przyzwoitość kierowników tych szkół ma przynajmniej taki zapas sumienia, że nie przyjmą tam głuchoniemego, aby go wykształcić na scenę, ani kulawego, aby go wykształcić na tancerza. W mniej rażących jednakże wypadkach szkoły takie nie przeczulają swego sumienia i choć się czasem na pierwszy rzut oka widzi, że z młodego adepta nic się nie wyciśnie prócz rozpaczy i tragicznego wycia, choć się słyszy, że adept ma tzw. „kluski w gębie” albo jest po prostu pomylonym młodzieńcem, tępo wszystko pojmującym, takie drobiazgi w większości szkół, fabrykujących przyszłych aktorów i śpiewaków, nie są przeszkodą zbytniej wagi. Kładzie zdrową głowę pod ewangelię — niech kładzie, bo za to płaci.
Rozpacz takich szkół zwiększa się crescendo, zależnie od przeznaczenia szkoły; stosunkowo najniewinniejsze są szkoły dramatyczne, nieco bardziej zbrodnicze szkoły śpiewu, tragicznie i cynicznie zbrodnicze są szkoły dla aktorów filmowych. Gdzieś w początkach tej serii błąkają się szkoły muzyki i tańca, co mnie w tej chwili mniej obchodzi.
Prywatne szkoły dramatyczne grzeszą najmniej, jeśli nie są cyniczne i dla zarobku nie przesiewają uczniowskiego materiału. Jeśli biorą wszystek materiał, jaki z ulicy napłynie, i bez krzty odpowiedzialności moralnej bałamucą zapaleńców na punkcie teatru niepoczytalnych, jak ćmy lecących do płomienia, godne są karnej odpowiedzialności za to, że fabrykują ludzi bardzo nieszczęśliwych. Jeśli zaś kierują się uczciwym sumieniem, nic przeciwko nim mieć nie można. Można się jedynie skrzywić kwaśno, zastanowiwszy się, co może dać taka szkoła. Prawie, że nic.
Profesorami są w niej aktorzy, nie zawsze przygotowani do działalności pedagogicznej. W rezultacie można na popisie takiej szkoły zabawić się obserwowaniem, jak biedne chłopię naśladuje swojego aktorskiego mistrza, bo się tylko na kiepskiej kończy kopii. Mistrz wbija w niego przez cały rok jedną jakąś scenę i z tym go wypuszcza na popis. Im nauczyciel jest większą aktorską indywidualnością, tym silniej objawi się w uczniu aktorska maniera. Reżyser w teatrze musi potem ze zdolnego chłopca zdzierać te naleciałości, których się właśnie w szkole nabawił.
Czegoś tam w każdym razie nauczą i w każdym razie zapoznają go z aktorskim elementarzem. Prawdziwa jednak szkoła aktorska powinna być doskonale zorganizowanym aktorskim uniwersytetem, nie szkółką, prowadzoną przez jakaś zacną matronę. Rządowa nasza szkoła dramatyczna też zaledwie przypomina z daleka szkołę w najwyższym stylu. Nie można więc mieć pretensyj zbyt wygórowanych do tych kilku szkółek, które znów za rok urządzą smutny popis, pełen jęków i deklamacyjnego wrzasku. Prawdziwy talent zawsze znajdzie drogę do teatru, a tam sam rozkwitnie.
Jedno jest tylko dziwne: coraz jest więcej szkół, a coraz mniej aktorów. Są widocznie dobre i złe lata na talenty aktorskie jak na urodzaj wina.
Ostatnie czasy były zupełnie jałowe, szczególnie dla płci niewieściej.
Młody talent kobiecy jest w tej chwili fenomenem, a niemal ze sto „adeptek” bierze udział w corocznych popisach szkół dramatycznych.
W smutniejszym stanie wydają mi się szkoły śpiewackie, jeśli idzie o moralną stronę w stosunku do uczniów i o tragiczną ich złudę.
Największy bęcwał ze szkoły dramatycznej może się przydać na scenie jako siła pomocnicza. Na co się jednak może komu przydać nieszczęśliwy człowiek, w którego wmówiono, że ma głos i że będzie śpiewakiem, albo co częstsze, nieszczęśliwa kobieta, wyciągająca za włosy przeraźliwe tony z piersi, które omal nie pękną? A przecież takich biedaków jest wielka ilość, ktoś ich wciąż uczy, przez przedpokoje opery przewijają się setki takich potępieńców, obalamuconych i na śmierć zgryzionych smutkiem… Ani wódka, ani kokaina, ani morfina tak nie ciągną człowieka do zguby, jak pragnienie sławy i scenicznej kariery. Toteż biedni ci ludzie, mamieni jej niedosięgalnym blaskiem, tracą zmysły i chodzą w stanie ciągłego upojenia, a mało się znajdzie takich ludzi uczciwych i sprawiedliwych, którzy im wytłumaczą manię, groźną i smutną… Są z pewnością i uczciwe szkoły śpiewacze i doskonali nauczyciele boskiej tej sztuki, ileż jednak jest takich szkól bez sumienia, ileż lisów naucza śpiewu biedne gęsi? Istnieją tacy „profesorowie” śpiewu, którzy bałamucą nie tylko biedne, nieupierzone jeszcze gąsiątka, zawodzące dyszkancikiem, ale stare, łykowate gęsi. Oszaleje baba na starość i idzie do szkoły śpiewu. Tam zaś, zamiast żeby jej wskazano adres człowieka, najtaniej sprzedającego trumny, wmawiają w nią z miną radosną, że ma głos i że należy się uczyć — dwa razy dziennie, aby szybciej iść po laury. To się nazywa: „ależ pani ma w gardle kopalnię złota!” Baba ma w gardle chrypkę i zwiotczałe struny, nic więcej. Wtedy się rozpoczyna tragedia. Nieszczęsna owija gardło fularem, zamyka w domu okna, nie mówi na powietrzu, wącha wciąż jakieś paskudztwo, krytykuje z litościwym uśmiechem najwyborniejsze śpiewaczki i zapowiada swój występ, w operze. Dzieci pomarły z głodu, mąż uciekł z domu, a wiedźma wydziera się po włosku: „Dla mej sztuki, dla mej miłości…” Och, jakie to wesołe!
Nikt się nie zastanawiał nad tym, ile egzystencyj ludzkich zrujnowała boska sztuka śpiewu. Widziałem takiego profesora (na szczęście Włocha), który odkrywał „kopalnie złota w gardle” u matron, mających wnuki. Wiadomo zaś, że kobiety w pewnym wieku są skłonniejsze do szaleństw niż młode.
„Profesorowie” śpiewu tego zbrodniczego typu mają niezawodny środek na oszołomienie biednej kobiety. Oto przyrzekają z zasady „występ” we Włoszech. I oto, kiedy nieszczęsna prześpiewała wszystko, co miała, jedzie do Włoch, gdzie „profesor” ma niesłychane wpływy w największych ajencjach. I, o dziwo! Zdarzyło się czasem, że niewiasta zaśpiewała we Włoszech! Znam taką, przysięgam. Występ ten odbył się w mieścinie, mającej dwa tysiące mieszkańców, a tenor grał równocześnie na pianinie i śpiewał główną partię. Na „sali” był piekarz i rzeźnik. Było to jednak we Włoszech!
Szkoły śpiewu jednakże to nie mój fach, wspominam o nich tylko mimochodem. Do zgrzytu zębów bowiem i do takiej wściekłości, że ludzie na ulicy przystawali, aby mi się przypatrzyć ciekawie, dało mi powód co innego. Oto na jakimś murze przeczytałem afisz, że znakomita szkoła filmowa uczy, kształci i robi to i owo. A dalej: „uczniowie mają zapewniony udział w obrazie w naszej wytwórni”… Aa!? A dalej: „kształcący się i panowie urzędnicy otrzymują zniżki”. Co to jest? Czy ja zwariowałem, czy afisz? .,Panowie urzędnicy” — najwyraźniej stoi napisane.
Czy to smutne, czy to jest wesołe? Nie wiem, wiem tylko, że gruby kawał. Ludzie bowiem wymyślili przedziwne łapki na myszy, samotrzaski na ptactwo i więcierze na ryby. ale „szkoła filmowa” w Polsce jest jednak najdowcipniejszym wynalazkiem na chwytanie głupoty ludzkiej.
Jeśli teatr jest tylko łagodnym obłędem, to kariera gwiazdy kinematograficznej jest ostrym, złym i wściekłym szałem. Co druga dziś panienka wystaje godzinami przed lustrem i wykrzywia gębę tragicznie, oczy wytrzeszcza jak zając i wyłamuje sobie ręce w stawach, bo się wydaje każdej, że to właściwie nic łatwiejszego jak zostać gwiazdą. Nieszczęśliwi są ci ludzie, którzy tak myślą i nie wiedza o tym, że życie gwiazd filmowych jest jedną męczarnią, że sława takiej gwiazdy to jej wspaniały reżyser, wyborny tekst, niebywale bogactwo firmy, świetność technicznych urządzeń, reklama, o jakiej my nie mamy pojęcia, a przede wszystkim szczęście, kaprys świata albo godzina tak szczęśliwa, jak ta, kiedy genialny reżyser, Griffith, ujrzał przypadkiem słodycz twarzy Liliany Gish. Jeśli jednak marzenie tych ludzi jest ich cichą tragedią, to przecie niczym innym jak pospolitą nieuczciwością jest przedłużanie ich tragedii, wykorzystywanie naiwności dziewczęcej i bałamucenie biednych, mizernych duszyczek, opętanych przez demona kinematograficznej sławy.
Trzeba by mieć wprawę prokuratora i posiadać styl prokuratora, aby dokładnie opisać to, co przemyślność ludzka potrafiła wycisnąć z kinematograficznego obłędu, ilu zmarnować nieszczęśliwych, ilu ich zaprzepaścić. A wciąż napływają nowe ofiary, bo jedna ma „kinematograficzne oko”, druga dlatego, że tak udaje wariatkę, iż wszyscy w domu klaszczą z zachwytu. I zawsze się znajdzie taka lisia nora, gdzie biedną gęś oskubią, gdzie ją obałamucą tak, że już wariatki nie potrzebuje udawać, bo już nią jest na amen.
Nie wie takie biedactwo, że w Polsce robi się dwa obrazy rocznie, jeden kiepski, zwykle na koszt rządu, i jeden prywatny. Czyta jednak czarno na białym, że jeśli pójdzie do takiej a takiej szkoły, to będzie „zdjęta”. Gdzie, kiedy, jak? Nikt nie wie. Raz wyświetlano taki „szkolny” obraz i kilku widzów zwariowało. A biedna, zgaszona „gwiazda”, wytrącona z życia na manowce marzenia, siaduje w kawiarni, gryzie papierosa jak Pola Negri i zawraca oczyma przeraźliwie, strasząc ludzi spokojnych. I tak będzie gryzła papierosa i swój smutek bez końca.
Jesteśmy biedni i nie stać nas jeszcze na rzecz tak ze stu względów konieczną i potrzebną, jak dobre, wielkie wytwórnie kinematograficzne. Dotąd była rozpacz z nędzą. Rząd utopił bardzo wiele pieniędzy w propagandowe bzdury, robione przez dyletantów, i dał spokój. Prywatne kapitały są śmieszną kropelką wobec oceanu światowej produkcji. Nie ma nic, ale są szkoły. I to jakie szkoły! Genialne szkoły, które obiecują, że będą na filmowych aktorów kształciły za zniżką urzędników państwowych. Zawsze mnie serce bolało na myśl, co z sobą zrobi napędzony minister, i było mi go bardzo żal. A teraz takiemu zazdroszczę; oto idzie prosto do szkoły i za zniżką uczy się „na Coogana”.
Policja, gdzie jest policja?!
Gdzie taki, co taką szkołę zakłada, ma sumienie? I czego taki jeden z drugim uczy? Kto przede wszystkim jego samego nauczył sztuki grania do filmu? Kto mu wydał świadectwo, temu mistrzowi? O lisy, o chytre lisy! A tak jak nauczyciel śpiewu obiecuje swoim wyjcom Włochy, tak każdy taki krętacz, co kręci korbą aparatu, obiecuje swoim głuchoniemym — Berlin. W Berlinie, dokąd zresztą żadnego z pretendentów do ekranu nie wpuszczą, dziesięć tysięcy takich ginie z głodu.
Rad bym wiedział, czy się kto interesuje takimi szkołami. w których unieszczęśliwiają ludzi? Rad bym wiedział, czy departament sztuki i kultury posiada ich przegląd i wie. jaka jest działalność tych szkół. Jeśli nie wie, byłoby rzeczą godziwą, aby przedstawiciel tego działu w departamencie skorzystał, jako urzędnik, ze zniżek w takiej szkole.
Zacni młodzieniaszkowie i niewinne panienki! Zastanówcie się nad tym wszystkim, zanim was „zdejmą” na płótnie « zanim wszystko z was zdejmą.
Czytam zawsze gazety bez wzruszenia: wiadomość o zwołaniu piętnastej konferencji, mającej uzgodnić punkt „c” paragrafu szesnastego w komisji mieszanej, jest mi obojętna. To, że najmilszy w świecie paryski dziennikarz w wielkim stylu, Korab Kucharski, był u Poincaré’go, który go przywitał słowami: „Ach, mój dobry przyjacielu, zajdź przy sposobności do Focha” — nie wywołuje we mnie zdumienia; gdyby jutro przyjechał do Europy dalajlama, okazałoby się, że są z Korabiem w najlepszej komitywie.
Kiedy czytam, że sztuka mojego przyjaciela, wczoraj wystawiona, jest arcydziełem, wiem bez żadnego wzruszenia, że jeszcze jedna sztuka upadła.
Kiedy czytam, że się odbędzie mecz tenisowy Anglia — Polska, bez najmniejszego podziwu wiem, że wynik będzie 114 : 0. Kiedy czytam, że primadonna śpiewała jak anioł i „tylko w wielkiej arii cokolwiek mniej czuła się pewną”, wiem, że się baba darła jak zleżałe płótno i że wyła jak rozpacz.
Kiedy czytam, że „wczoraj straciła znowu Ojczyzna nasza jednego z tych, co to do zaparcia tchu” itd., wiem, że na pierwszej stronie musi być klepsydra za pięćset złotych i że umarł ktoś, co się nareszcie chociaż w ten sposób przysłużył Ojczyźnie, że komuś ustąpił miejsca.
Kiedy czytam, że się odbędzie bal, dotąd nie widziany i wszystko świetnością przewyższający, wiem, że będzie na nim tańczył pies z kulawą nogą i że na cel dobroczynny będzie sto złotych deficytu.
Kiedy czytam, że ktoś poszukuje 10 tysięcy złotych na pewne zabezpieczenie w celu założenia intratnego przedsiębiorstwa, wiem, że ani ja mu ich nie dam, ani nikt inny.
Kiedy czytam, że wczoraj błogosławiono „młodą parę. powszechnie znaną w szerokich kołach towarzyskich”, myślę bez wielkiego wzruszenia, że nierozumne zwyczaje żenienia się jeszcze mają swoich wyznawców.
Kiedy czytam w jednej gazecie twierdzenia Ygreka, że Ypsylon jest zwyczajnym złodziejem, ani na chwilę nie wątpię, że jutro przeczytam równie przekonywającą enuncjację Ypsylona, który udowodni, że Ygrek jest to arcyświnia.
Kiedy czytam radosną wiadomość, że powstaje nowy teatr, bynajmniej mnie to nie wzrusza, bo wiem, że nowy teatr zbankrutuje za dwa miesiące.
Kiedy czytam, że ktoś rzuca nową myśl stworzenia wielkiej placówki i dla zapoczątkowania wielkiego dzieła dołącza „swoją skromną ofiarę w wysokości 5 złotych”, wiem. że porwany entuzjazmem następca dorzuci jeszcze 50 groszy i cała heca się skończy.
Kiedy czytam rubrykę „znaleziono w tramwajach”, mogę z zamkniętymi oczyma wyrecytować spis znalezionych przedmiotów: rękawiczka, książka do nabożeństwa, legitymacja studencka, podpisane weksle, stłuczone binokle, a w rubryce „zgubiono” — brylant, kolczyk, portfel, żona. Od chwili, kiedy się pierwsza na świecie ukazała gazeta, nic się nie zmieniło w sposobie jej redagowania, do wszystkiego można było przywyknąć i czytać bez wzruszenia wszystko, od początku do końca. Od początku świata, jeżeli redakcja nie wie, co czynić z jakimś fantem i jakie wobec niego zająć stanowisko, redakcja dodaje od siebie dwa słowa: „Bez komentarzy”.
Jeżeli pisze: „jak to słusznie przewidywaliśmy…” — wiadomo, że przedtem nie było o tym ani słowa i nikomu nie przychodziło na myśl, aby cokolwiek przewidywać. Nikt się tym nie przejmuje, bo to nie ma celu.
Zdarza się jednak, Że spokojny, poczciwie spokojny człowiek, czytający gazetę, stawia nagle oczy w słup, potem się ręką chwyta za głowę, dobywa z gardzieli niesamowitego jęku, po czym w przystępie furii mnie gazetę, jak Cześnik wiarołomny list, i rzuca ją, jak odważny człowiek żonę.
Co się stało?
Nic! W każdej gazecie zdarzy się czasem coś nadzwyczajnego, niewiele zresztą potrzeba, ażeby takiego czytelnika, co miewa jeszcze iluzje, wyprowadzić z równowagi. Taki się rzadko rodzi, ale się rodzi; zdarza się i cielę z dwiema głowami. Taki czytelnik rozmawiał na premierze z dziennikarzem:
— I cóż, redaktorze, jak tam sztuczka?
— Kryminał, bujda na resorach, pod psem… Naiwny czytelnik czyta nazajutrz:
Owiana rozkosznym tchem swojszczyzny, sztuka naszego znakomitego kolegi zdobyła sobie publiczność wstępnym bojem(?).
Naiwny czytelnik leje sobie wodę na głowę. Naiwny czytelnik pyta pana redaktora:
— I cóż, redaktorze, jak tam ten nowy prezes?
— To, że kretyn, to drobiazg, ale on miał brzydką sprawę z dostawami.
W gazecie:
…wybornie przygotowany do swego zawodu obywatel, którego kryształowy charakter…
Jest to jednak pełne miłości bliźniego, łagodne wyzłacanie szarości życia i bynajmniej mnie to nie dziwi; gdyby ludzie zaczęli o sobie pisać prawdę, to i ten piszący nie miałby czasu na skończenie zdania, bo już by siedział w więzieniu na podstawie tego, co właśnie napisano gdzie indziej o nim.
Jest to wszystko wesołe i bardzo zabawne, a jednak są ludzie, co się tym niepotrzebnie przejmują i biorą to sobie do serca. Gdyby na przykład człowiek, książki piszący, wierzył w to, co o nim piszą w gazecie, srogie miałby życie. Zamordowałby bez drgnienia żonę, dzieci, starą ciotkę i sam by się obwiesił, i byłaby to tylko niewinna oznaka szaleństwa.
Nie mówię o poważnych i uczciwych krytykach, bo i tacy są na szczęście, ale o rozmaitych literackich łazikach i lekko podchowanych kretynach; dorwie się taki miły szympans pisaniny w jakimś „Dzwonku Kowelskim” albo „Głosie Pińczowskim” i używa, Boże ty mój! Im taki młodszy i głupszy, tym bardziej zapalczywy. Najgorsze jest to, że taki zawsze, przy każdej sposobności, wyjeżdża ze „służbą dla Ojczyzny” i w imię tej pokrzywdzonej Ojczyzny „karci” jakiegoś potężnego autora, który wedle „Wyjca Wiślanego” odważył się na przykład napisać coś radosnego, „podczas gdy Ojczyzna jęczy”. A ta Ojczyzna, gdyby znała takiego drapichrusta z Pińczowa albo Zgniłej Wólki, swojego obrońcę, to by mu nawet w pysk dać nie raczyła.
Należy tedy bez żółci czytać wszystko i z pogodnym uśmiechem; ja się osobiście wprawiłem tak, że mogę o sobie czytać najcudowniejsze brednie; uściskałbym raczej takiego przyjemnego idiotę za chwilę zabawy. Mnie nie mogły wyprowadzić z równowagi nie tylko święte bzdury jakiegoś poczciwiny, który wzywał prokuratorię, aby się mną zajęła, gdyż ja propaguję niemoralność i po przeczytaniu moich książek najczystsze dziewice bez żadnego innego powodu zachodzą w ciążę! Szalałem z radości i kulałem się, zachwycony, po dywanie, czytając w organie tak miłym i zacnym, jak „Głos Zakopiański”, ponure wiersze o sobie. Autor, jakiś kochany człowiek, wytykał mi rymem siarczystym, że jestem zwyczajnym Kubą Rozpruwaczem, bo piszę „cudne” książki (to ten miły człowiek tak je nazwał, nie ja!), a sam gram w bridge’a, piję wino w Zakopanem. Moja wina! Właściwie powinienem się sam oddać w ręce władzy. Ten zacny człowiek ma rację z tym miłym zastrzeżeniem, że to nie było wino, tylko paskudztwo z jabłek, udające wino. W bridge’a zaś w Zakopanem grać się w istocie nie powinno, tylko w „ferbla” albo w domino.
Czy to nie jest miło przeczytać o sobie takie przyjemne rzeczy? A są ludzie, których by to zirytowało. Gazety trzeba umieć czytać nie oczyma, tylko — sercem. Ha! ha! I trzeba wierzyć, że ten mąż, który pisze, pisze zawsze z wiarą w swoje posłannictwo.
Niedawno nasz miły przyjaciel, F. Hoesick, wystąpił gwałtownie przeciw Warszawie, że pobiera więcej za wizytę w dyskretnym miejscu, trzykrotnie więcej, niż biorą za to w Krakowie. Zaraz go złośliwcy i kpiarze napadli za to w gazetach. Ach, jakież nieporozumienie! Ja czytałem skargę udręczonego Hoesicka z powagą; oto — pomyślałem — jest dzielny obywatel, którego interesuje zagadnienie społeczne i krzywda ludzka! Bo i jakże? Czy w Warszawie, dlatego że to stolica, ludzie są słońmi i odpowiednio do tego „produkują” więcej, a w Krakowie to tak. jak wróbelki niewinne, bo biedacy nie mają z czego? Jest to problem ważny, choć zmusza do zatknięcia nosa; a przecież znalazł się pisarz odważny, który wlazł w to zagadnienie!
Nie sztuka pisać o pachnących kwiatkach…
Przy dobrej woli można wszystko zrozumieć, o czym piszą w gazecie i dlaczego o tym piszą? Zresztą jest w niej zawsze nieprzebrane mnóstwo informacyj pożytecznych, jak: rozkład pociągów, terminy pogrzebów, przepowiednie meteorologiczne, przepisy na zimne sosy itp. Są tak zwane „rzeczy ciekawe”, cudowne i przeraźliwe, o mordercy dzieci, o tym, że królowa murzyńska zniosła jajko, i o końcu Świata.
Obrazem życia w gazecie są dwa działy: ogłoszenia i wiadomości bieżące. Czytanie ogłoszeń jest doskonałym studium żywota; co straszliwego i co zabawnego dzieje się wśród bliźnich, o tym można się dowiedzieć z ogłoszeń. Przyznam się, że te dwa działy, one jedynie z całej gazety, przyprawiają mnie o wzruszenie. Kiedy czytam, że do sprzedania jest „ślubna suknia, mało używana”, robi mi się rzewnie na duszy. Biedna, o, jak biedna musi być kobieta, która to sprzedaje. „Posady poszukiwane” — to jeden płacz i zgryzota; na dwudziestu stronicach gazety nie ma może ani odrobiny prawdy, a w takich dwóch linijkach jest morze rozpaczy.
Do szewskiej pasji doprowadzają mnie „wiadomości bieżące”; dowodzą one, jak mizerne jest życie i jak mało pomysłowe; młodzieniec zawsze w nich strzela z floweru i trafia kolegę w oko, biedna kucharka zawsze wypija na schodach jodynę albo lizoform.
Do szczytu irytacji jednakże doprowadzić może człowieka codziennie niemal powtarzana wiadomość o „oszustwie brylantowym”. Wciąż ktoś komuś sprzedaje za grube pieniądze szkiełka jako brylanty, policja wpada wciąż na trop oszusta, a gazeta wyraża się o tym, który sprzedał fałszywe brylanty, bardzo obelżywie. Dlaczego? Należy się tej sprawie przypatrzyć dokładnie i zmienić do niej stosunek. Dowcipnego psychologa nazywa się zwyczajnym oszustem i ohydnym łajdakiem, a kretyna, zawodowego idiotę, który się dał podejść, nazywa się „niewinną ofiarą”.
Moim zdaniem, należałoby zamykać w więzieniu tych wszystkich oszukanych, bo zajmują cenny czas policji i robią wrzask i rwetes. Czyta taki jeden z drugim codziennie, Że na ulicy sprzedają fałszywe brylanty, a kiedy jemu zaproponują taki interes, kupuje w tej chwili. Kupuje zaś dlatego, że tanio, myśli z radością, że jeżeli tak tanio, to pewnie brylanty są kradzione, więc zrobi dobry interes kupując kradzione. Już za to samo należy zamknąć taką „niewinną ofiarę”, bo niewinna ofiara jest w głębi duszy urwipołciem. Ważniejszym jednak powodem, by takiego zamknąć na kilka lat, jest to, że nie wolno czytelnikowi być upartym kretynem. Dlatego że on był głupi, to dlatego musi potem pracować cały urząd śledczy. Prawodawca powinien zagrozić każdemu w tym sensie, że kto się da oszukać naiwnie i tak grubo, jak w tych sprawach brylantowych, powinien być pozbawiony opieki prawa.
— Jak pan mógł uwierzyć, że to prawdziwe brylanty? — pytają zirytowanym tonem takiego syna muła i kanapy.
— Bo ten oszust twierdził, że to brylanty z Rosji… — jęczy syn strusia i tapira.
Otóż to! Gdyby brylanty były prawdziwe, to byłyby albo zrabowane, albo ukradzione, w każdym razie byłyby pomazane krwią i łzami. Ale taki to się ani chwili nad tym nie zastanowi w ciemnej swojej i łapczywej na tanie zyski duszy! l właśnie dlatego kupuje, bęcwał jeden… Słusznie też dają mu szkiełka, bo czymś trzeba takiego pokarać! I nad takim w gazecie się litują…
Poza tym w każdej gazecie są działy humorystyczne. W jednym podaje się stare dowcipy, a w drugim komunikaty teatralne.
Jedną ze słabostek ludzkich jest zawsze chęć dowiedzenia się, co się dzieje w cudzej kuchni, w teatrze za kulisami i u diabła za piecem. Niezmożona ta ciekawość stworzyła formę, zwaną wywiadem, czyli interwiewem. Uprawiają ją wielcy reporterzy polityczni, a każdy taki wywiad tym się odznacza, że zaraz po nim następuje dementi, czyli odwracanie kota ogonem. O takich wywiadach można rzec słowami znakomitego Anglika: „Wyborna jest to historia, ma tylko tę wadę, że jest zełgana”. Wielcy reporterzy czynią te wywiady rzadko, bo nie zawsze jest się w stanie dostać się do męża stanu. To nas zresztą nie obchodzi. Pomówmy o wywiadach, czynionych na sposób amerykański, które zostały wprowadzone na lechickiej ziemicy.
Amerykański reporter jest to trąba, która powtarza umyślnie najniemożliwsze bzdurstwa. Kiedy „słodka” Mary Pickford wróciła z podróży po Rosji, opowiadał w wywiadzie, że nocowała w Warszawie na Zamku Królewskim, a przed jej sypialnią stał przez całą noc na straży syn prezydenta z dobytą szablą. A to było jeszcze bardzo skromnie, bo mogła powiedzieć, że ją chcieli zrobić królową albo że Polacy jedzą robaki w kwaśnym sosie, albo że mają jedno oko w środku czoła.
Amerykańskie kwakry wszystkiemu widać wierzą, nawet w to, że im Europa zapłaci długi. Tam pytają wszystkich o wszystko, a wszyscy łżą o wszystkim i jest zabawa. Filmowe gwiazdy bredzą najpotężniej, a im która robi się bardziej łykowata, tym większej dostaje maligny. Reporterzy wymyślają najdziksze pytania, a rozmaite głuptaki odpowiadają na nie z namaszczeniem. Raz się jeden porządny człowiek wreszcie zgniewał, kiedy mu zadano pytanie:
— Co by pan zrobił w czasie wielkiego pożaru? Czy ratowałby pan Monę Lizę Leonarda da Vinci, czy rodzone dziecko?
Rozmaite drapacze chmur i swędzące głowy odpowiadały smętnie, że jednak arcydzieło Leonarda, bo o dziecko łatwiej itd. A ten uczciwy człowiek odpisał:
— Ratowałbym obraz, aby rozbić nim głowę idioty, co zadaje takie pytania!
Musiał to być imigrant ze Starej Ziemi. Babitt byłby ratował Monę Lizę.
Na naszej półkuli dotychczas takich pytań nie zadawano; ankiety były roztropne, a wywiady niewinne, tak że można je było czytać bez doraźnej szkody dla zdrowia. Przeważna część polskich wywiadów opierała się i dotąd opiera się, jak na filarze, na pytaniu, które się niezmiennie zadaje każdemu cudzoziemcowi:
— Jakże się panu podoba nasza Polska? Cudzoziemiec wznosi oczy ku niebu, kładzie rękę na sercu, a czasem cmoka zwyczajem ludów wschodnich i powiada, jakby czytał inny wywiad, że się nigdy czegoś podobnego nie spodziewał, że go przyjęto jak rodzonego brata i że wszystko uczyni, aby powrócić jak najprędzej. Czasem gość buja, a czasem nie. A my jesteśmy zachwyceni. I znowu pytamy innego gościa: „Jakże się panu” itd. — a gość: „Jestem oszołomiony, zachwycony” itd.
Gość jest grzeczny, nie tak, jak ów literat, którego pyta jedna mama, pokazując mu swego synka:
— Do kogo jest moje dzidzi podobne, do mnie czy do ojca?
A ta foka odpowiada:
— Czy ja wiem, proszę pani? Ja tak mało ludzi znam w Warszawie.
Od niejakiego czasu jednakże wywiady nasze stały się niepokojące: jeszcze rok, jeszcze dwa, a nasza gwiazda filmowa powie, że kiedy była w Biaritz, książę Walii w szkockiej spódnicy grał przed jej sypialnią przez całą noc na kobzie, a kiedy się zmęczył, to wzdychał. Polskie wywiady odbywają się najczęściej z aktorkami, z gwiazdami teatrzyków i z gwiazdorami (samiec gwiazdy zowie się gwiazdor). Nie ma większej hecy na świecie, jak odczytywanie odpowiedzi ślicznych naszych rajskich ptaków ze sceny. Przed kilku laty np. niezmiernie interesowało „wywiadowcę” jednego pisma zagadnienie: „Jakie książki czyta pani najchętniej?”
Odpowiedziało osiem cudownych kobieciątek, tęczowych kolibrów, różanopalcych jutrzenek, dziubasków naszych najmilszych. I patrzcie, jak to pozory mylą! Myślą! bałwan jeden z drugim, że taka urodzona z tęczy i z morskiej piany aktoreczka czytuje figlarne romanse albo rozmaite koszałki–opałki, poezyjki i inne takie delikatesy. Akuratnie! Pierwsza wyznała, że każdą wolną chwilę poświęca Biblii i listom św. Augustyna, druga przepada za Kartezjustfem, trzecia nie zaśnie, jeżeli nie odczyta choćby jednego rozdziału Prolegomenów do nauki o państwie, czwarta szaleje z rozkoszy, odczytując może już po raz setny Polityków i moralistów Fagueta. Reszta czytuje tylko potężne, ośmiotomowe dzieła, a jedna z nich wykrzyka:
— Ach, Proust! Zagłębiam się w nim, jak w orzeźwiającej kąpieli. Moje uwagi na marginesach złożyłyby się na drugą taką książkę!
To rozumiem! To jest lektura! Ten śmieszny Chesterton wymyślił takiego wielkiego uczonego, który z pasją czytał kryminalne romanse, bo jeszcze wtedy nie był w Warszawie i nie pogadał o prawdziwej, wspaniałej lekturze z warszawską aktorką.
Dreszcz przebiega człowieka, kiedy myśli, że to uśmiechnięte stworzenie, z usteczkami zrobionymi na karminowe serce, zszedłszy ze sceny, gdzie igrało pustym słowem miłości i mówiło wiersze, zasiada potem nad Krytyką czystego rozumu i rozprawia długo w noc z filozofem. Tak. tak… Hołota myśli, Że ona śpi, a ona zmaga się z myślą krwawą jak damskie paznokcie, w jej główce huczy burza i czasem w niej rozdzierające migają błyskawice. Od czasu tych słynnych wywiadów zacząłem patrzeć na aktorki z pełnym trwogi uwielbieniem. I kiedy klejnot sceny śmiał się figlarnie i srebrzyście, słuchając głupkowatej anegdotki, jam myślał:
— Ty śmiejesz się! Ale mnie nie zwiedziesz… Na twoim czole jest chmura. Ty, cudny kwiecie, czytasz nocami Kanta! Oto jest wielki pożytek z wywiadów; bez nich nie dowiedzielibyśmy się nigdy o tym, co tkwi na samym dnie duszy ludzkiej. Wybierają np. miss Polonię, więc dziewoję wśród pięknych najpiękniejszą, wśród uroczych najbardziej uroczą, albo miss Zakopane, albo miss Radom, albo — bo i to się zdarzyło — miss Jaszczurówkę. Myślisz sobie, Że to bardzo jest wszystko śmieszne, ale że dziewczyna ma z tego trochę radości, więc niech jej będzie miss, bo prędzej wyjdzie za mąż. Jeśli tak pomyślałeś, pomyślałeś głupio. Oto przychodzi „wywiadowca” i sprytnie wyciąga ze szlachetnej miss jej treść najgłębszą, dotąd ukrywaną w przepaściach ducha, złote ziarno, w skrzyneczce serca zamknione na siedem pieczęci.
— Czy pani ta wielka godność sprawiła radość? — pyta stary wyjadacz, łowca dusz.
— Nigdy nie marzyłam o tym — odpowiada cud piękności — ale cieszę się, że mi ją dano, gdyż wszystko uczynię, aby się przysłużyć mojej ukochanej Ojczyźnie.
Każda miss oddaje się przede wszystkim na usługi „ukochanej Ojczyzny”. Polska ziemia kwitnie wtedy z radości. Już będzie bogata i już będzie szczęśliwa. Wreszcie się nią ktoś zajmie, wreszcie ktoś o niej pomyśli. I nie tylko miss Zakopane! Gwiazdeczki na obczyźnie oświadczają niezmiennie, że cokolwiek czynią, czynią z myślą o „ukochanym kraju”. I dodają:
— Niech pan pozdrowi moich ukochanych rodaków.
A rodacy w płacz! Więc jednak o nich pamięta, jednak o nich myśli, o sierotach nieszczęsnych. Gra w filmie, cztery razy wyszła za mąż, pięć razy się rozwiodła, serce ma popękane jak lód na wiosnę, ale o rodakach mówi ze łzą glicerynową w oku.
Wzruszające to są rzeczy! Bynajmniej się z nich nie natrząsam, bo to ładnie, że tak o nas myślą na dalekich krańcach świata, ale może lepiej by było, aby nie łamać rzewnymi wywiadami tych serc zbolałych i gorących. Ha! To boli…
Wywiad jest udręką i męczeństwem dla dusz w sobie zamkniętych. Aktorka, jak wiadomo, nigdy się nie starzeje, tylko czasem przez roztargnienie umiera. Tak samo nigdy nie stara się o wywiad ze sobą, tylko czasem zostawia otwarte drzwi do garderoby przez nieuwagę, a dziennikarz zawsze wlezie. Wtedy ona wzdycha:
— Ach, wywiad? Pan wie, jak ja tego nie lubię… Trudno! Proszę niech pan pyta… Tak, gram te głupstwa, śpiewam i tańczę, ale moim marzeniem jest wielka sztuka… Dramat i tragedia… Chciałabym zagrać Hamleta! Czuję go, mam go w duszy, marzę o nim od dzieciństwa.
„… Dzwonek niecierpliwie wywołał ją na scenę… Zdołała jeszcze dodać: Niech pan pozdrowi moją ukochaną publiczność…” — kończy wywiadowca.
Publiczność, jak i rodak, jest zawsze „ukochana”.
Kilku miłych aktorów i aktorek robi zwykle doskonałe kawały w takich wywiadach i nie chce grać Hamleta. Ale są to wyborne okazy arcyśmiesznych ludzi, którzy umieją ze wszystkiego zrobić dowcip i z siebie też. Tych należy uściskać za wyraźne kpiny z wywiadów, bo kochają swoją piosenkę, winegretowatą filozofię i parodie kabotyństwa. Ośmieszając innych, nie dadzą ośmieszyć się sami, dlatego wywiad, podejrzliwie spoglądając w ich stronę, zajął się energicznie wybornym terenem, bo filmem.
O życiu największych ludzi na świecie nie wie się w jednej milionowej części tego, co się wie o ludziach kinematografu. Nie wiem, czy Amerykance dlatego zbzikowały na ten temat, że przez całe życie chodzą głową na dół, czy też naprawdę zajmuje ich to, czy gwiazdę zabolało gwiaździste brzucho albo czy gwiazdor ma odciski. Specjalna prasa rozmyśla nad tym we dnie i w nocy i już nie ma innych gwiazd, tylko te filmowe demony, nie ma innych zmartwień na świecie, tylko tajemnica „sfinksa bez zagadki”, co wdział spodnie „boskiej” Marleny.
Ach, ach, to straszne!… Greta Garbo wpadła w melancholię. Nosi czarną woalkę i unika ludzi. A Ramon Krótkonogi rozdziera serce i głos w operze. Na śniadanie zjadł tylko jedno jajko. Potem się dziwią, że ów Ramon zażądał od warszawskiego teatru przeszło sto tysięcy złotych za dwa tygodnie występów i coś dwie piosenki. Gdyby mu dali albo gdyby mu pozwolili przyjechać, powinno się podpalić teatr. A ten nieporównany Maurice… Też ananas! Coś dwa czy trzy tysiące dolarów (jeszcze wtedy dobrych) za wieczór! Solskiemu można dać sto złotych, ale Moryś chce kilku tysięcy i zapewne zdumiony był, że mu nie dali. Bo i jakże? Wmówili w niego i w innych, że życie bez nich byłoby diabła warte, a taki słomiany kapelusz Morysia i spodnie Marleny uwierzyły w to, że Szekspir jest wobec nich niepotrzebnym nikomu pismakiem.
Oczywiście, wszystko to zrobione jest dla reklamy. Dla reklamy każdą śpiewaczkę operową choć raz jeden w życiu usiłowano otruć w garderobie i w wywiadzie, raz jeden porywają ją w błękitnym aucie, a raz jeden kradną jej bezcenne perły, które należały do Lukrecji Borgii, wielkie jak gołębie jaja i jej łzy w wywiadzie. Dla reklamy ogłaszano w Ameryce, że wielki europejski tenor nagle zwariował i oświadczył — też w wywiadzie — że uparł się i wyjdzie na scenę, wiodąc za sobą kozę na sznurku. Każdego słynnego basa napadają zawsze przed występem bandyci i każą mu podpisać czek na sto tysięcy dolarów, ujrzawszy zaś podpis, drapią się niedowierzająco w bandyckie głowy i aby stwierdzić basową tożsamość, każą mu śpiewać. On grzmi potężnie serenadę z Fausta, a bandyci, oczarowani, oddają mu cześć i czek. Potem robi się z nim wywiad, w którym on wysławia muzykalność bandytów. Cała familia może się uśmiać. Teraz jednak cała familia wydziera sobie włosy z głowy, czytając wywiady z filmowymi bóstwami. Tego już zdrowy człowiek nie zdzierży. Koza na sznurku w Lohengrinie to była igraszka.
Niedawno zrobiono u nas wywiad z Apollinem filmowym, polskim Yalentinem, i zadano bardzo poza tym miłemu i dobremu chłopcu takie autentyczne pytanie:
— Czy pan wierzy w życie pozagrobowe, a jeśli tak, jak pan je sobie wyobraża?
Widać, pensjonarki, które piszą w pamiętnikach: „Widziałam go wczoraj, a on na mnie nawet nie spojrzał… Pragnę umrzeć… umrzeć…” — chcą wiedzieć na wszelki wypadek, co je czeka po zgonie. Czy „tam” jest kino i czy tam będzie „On”? Zupełnie, jak w Wagnerze: „Czy tam, w Walhalli, znajdą mą Zyglindę?”
Kto jak kto, ale gwiazdor powinien wiedzieć, co się dzieje na gwiazdach. Wszystko jedno, co miły młodzian odpowiedział na to pytanie. Powinien był odpowiedzieć, że oczywiście, wierzy w życie pozagrobowe, czasem bowiem nachodzą go takie chwile mistyczne, kiedy je wyraźnie widzi oczami ducha. „Piekło wiem gorsze niż Dante!” — Na piekielnej bramie widnieje neonowy transparent z napisem: „Szkoda pieniędzy, o wy, co wchodzicie”. W jednym kręgu polatuje smętny cień bladej, trędowatej dziewicy i byczego amanta. Szept wiatru powtarza ich słowa: „Nic więcej nie boli, jak ciągle płakać w rosyjskiej niewoli”. Na samym dnie dziewiątego kręgu jęczy kilku z naszych reżyserów. Diabli, przebrani za kozaków, oblewają ich gorącym dziegciem, a potem ich pędzą nahajami z wężów do piekielnego kina, na oglądanie ich własnych obrazów. Nieszczęśni potępieńcy skazani na męczarnie aż tak przeraźliwe błagają o zmiłowanie, ale najstarszy czort w generalskim mundurze, straszliwiec z twarzą Samborskiego, naśmiewa się:
— Cha! cha! cha!
Takie oto widzenia każą miewać w wywiadach naszym Narcyzom. Nie jest to tylko wesołe, jak się na pozór wydaje. W ten sposób, sprytnie postępując, można by wydobyć z tych głębokich duchów wszystkie tajemnice, bo widać, że oni je znają, tylko nie chcą gadać. Gdyby tak jednak przycisnąć do muru Irę Zmorę albo Teę Bellę i zadać im znienacka pytanie: „Co pani myśli o refrakcji promieni kosmicznych, a jeżeli pani myśli, to dlaczego nie chce pani tego wyjawić?” — pięknych dowiedzielibyśmy się rzeczy! Matematycy szukają na próżno dowodu na twierdzenie Fermaty. Ej, coś mi się zdaje, że Blada Mara coś o tym wie… To sprytne dziewczę i ma żydowską głowę do rachunków.
Ponieważ jednak są to sprawy przeraźliwe i od których umysł ludzki się miesza, zagłębiając się w tajemnice pozagrobowe, nie należy zadawać pytań takich dantejskich. Może lepiej by było zrobić kilka wywiadów z niektórymi reżyserami na tematy żywe i mniej skomplikowane i zadawać pytania:
— Jakie pan ukończył akademie i jakie na świecie odbył pan studia?
— Dlaczego używa pan z taką lubością wyrażeń „li tylko” i co drugie zdanie zaczyna pan od słówka „aczkolwiek”?
— Dlaczego pan nosi wdzięczne imię Bożydar alba Zbyszek, pytam się ja pana?
— Dlaczego pan wciąż filmuje łabędzia w Łazienkach, któremu się to już znudziło?
— Ej, ty na szybkim koniu, gdzie pędzisz, kozacze, z Dziewczepolskim?
Tak figlarne trzeba zadawać pytania. Ślicznym aktoreczkom też nie należy kręcić w głowie i zmuszać potężne umysły do wysiłku. Znacznie więcej wdzięku miałaby rozmowa igrająca pytaniem i odpowiedzią jak piłką w tenisie, skrząca się dowcipem i finezją.
Na przykład:
— Czy pani lubi raki? — zapytaliśmy naszą uroczą naiwną.
— Ach! nie! — zawołała z grymasem.
— A brat pani, czy lubi raki?
— Nie mam brata… — odrzekła powstrzymując brylantową łezkę żalu.
— A gdyby pani miała brata, czy lubiłby raki?
— Ach, z pewnością! — zawołała znakomita odtwórczyni roli księżny w znakomitej sztuce naszego znakomitego autora.
I dodała cichutko:
— Niech pan powie mojej ukochanej publiczności, że żyć bez niej nie mogę!
To piękne ostatnie zdanie może wystarczyć za cały wywiad z dyrektorem teatru. Żeby przez dwa lata rozmyślał, ten więcej nie powie.
O grafomanach pisano już tak wiele i tak dowcipnie, że nie należy natrząsać się z nich raz jeszcze. Byłoby to nielitościwe. Taki maniak, piszący od rana do nocy, jest czasem tylko istotą pocieszną, czasem natomiast jest istotą nieszczęsną. Wolę jednak dobrotliwego opętańca pióra od takiego maniaka, co „robi” w polityce, albo od wynalazcy nowych, ekonomicznych systemów. Straszliwszym od pół–wariata, co pisze nieskończone poematy, jest trzy czwarte wariata, na ten przykład, śpiewającego: taka trąba jerychońska, taki zepsuty saksofon „śpiewał” raz na akademii straży pożarnej w Kozimbrodzie i od tego czasu nie da ci spokoju, i gdzie cię dopadnie, tam śpiewa, i to po włosku wszystkie wielkie arie ze wszystkich oper. Straszny jest maniak brydżysta, który chwyta cię na ulicy i powiada:
— Co by pan zrobił na moim miejscu? Miałem siedem pików… itd.
Dlatego niesłusznie wiesza się psy na maniakach piszących, notabene, jeśli są łagodni. Są to pomyleńcy w szlachetnym rodzaju; coś tam w tej głowie snuje się i chciałoby z niej wyskoczyć, tylko nie może. Więc góra stęka wierszami. Jeśli się im nie sprzeciwiać gwałtownie, mogą być przyjemni i zachowują wdzięczność w natchnionym sercu.
Istnieje taki jeden dramaturg, który jest ogrodnikiem. Nie ma nic do roboty w zimie, więc odwala sobie pięć, sześć piętnastoaktowych dramatów, w których ginie krwawo trzystu, czterystu mężczyzn, a nigdy żadna kobieta, dramaturg ten bowiem jest zawzięty tylko na rodzaj męski. Nadchodzi wiosna, a ten krwawy człowiek przerywa pisanie i idzie, uśmiechnięty, do swoich kwiatów, które kocha. W miesiącach słonecznych gardzi pisaniem i wraca do niego w ponurych dniach deszczu i zamieci. Oto mi jest zacny grafoman! Istnieją też grafomani wstydliwi, tacy, co to: „sobie śpiewam, nie komu!” Dumni, wzniośli i w sobie zamknięci jak w Tworkach. Nigdy bym o takich nie powiedział złego słowa. Niech sobie będą i niech tworzą w męce serdecznej, hej!
Nie piszmy przeto nigdy jadowicie o dobrych ludziach, zważywszy, że są gorsi. Taki grafoman, który twoje nazwisko podpisze na wekslu, gorszy jest chyba od takiego, co ci przynosi do czytania dziesięć tomów powieści pt. Zepsuty szwagier. Taki, co pisze anonimy, jest czarnym opryszkiem wobec poczciwca, co ma w głowie rymującego kręćka. Niechże sobie rymuje. Znam jednego arcypoetę, co postanowił rymami napisać historię ludzkości od Adama i Ewy aż do dni dzisiejszych. Już dotarł do sprawy: Kain i Abel, pisząc przez lat trzydzieści. Ponieważ jednak obawia się, i zapewne słusznie, że mu życia nie starczy, więc czyni wypady i jednym rzutem poetyckich skrzydeł ciska się w czasy najodleglejsze i zgrabnie je łączy. Niedawno przyniósł mi ustęp, wzruszający do łez, a to ze względu na rok Sobieskiego. Oto Abel powiada Kainowi wprost do oczu, że jest tchórzliwym Turkiem, lecz się zjawi król–bohater, co jego śmierć pomści. I umiera z okrzykiem na cześć króla Jana. Bardzo mnie ujął ten poeta.
Wspomniawszy tych dobrych ludzi, zamierzam odsłonić machinacje ponurego rodzaju grafomanów, mrukliwych, złych, zapalczywych, kłótliwych i podstępnych, którzy są zakała całego rodzaju i krzywdzą grafomanów łagodnych, ściągając niechęć na całe towarzystwo. Nikt by nie uwierzył, ile piekielnego sprytu mieszka w grafomanie jadowitym. Ofiarami ich są przede wszystkim literaccy referenci wielkich pism. Jeśli spotkasz człowieka z dzikim wzrokiem, co idąc ulicą, sam do siebie gada, co jeśli się uśmiecha, to przez łzy, jeśli śpi, to się nagle z krzykiem zrywa, jeśli zobaczy zapisaną drobnym pismem kartkę papieru, dostaje drgawek — możesz powiedzieć nieomylnie, że to literacki redaktor gazety. To jest ten, który czyta z obowiązku setki i tysiące rękopisów, a następnie musi tłumaczyć ich autorom, dlaczego ich nie można wydrukować. I jest gotów na śmierć. Biedny ten człowiek ma wspaniałą wprawę i po odczytaniu jednej strony powieści wie, co wie. Nie potrzeba badać pacjenta przez dwa tygodnie, aby zadecydować, że pacjent jest garbaty albo ma piegi i jest zezowaty. Mało jest obawy, że taki twórca, co jest zwyczajnym matołem na pierwszych stronicach, na dalszych będzie geniuszem. Taki jednak będzie cię badał podstępnie, czy przeczytałeś wszystko od deski narodzin do grobowej deski.
Kiedy byłem takim nieszczęśliwym człowiekiem w jednej wielkiej redakcji, przychodzi raz dama. Widzę, że gębę ma na zawiasach wybornie naoliwioną. Twarz się jej nie zamyka przez godzinę, wreszcie wśród podrygów i takich uśmiechów, jakie ma na uściech koń, kiedy ziewa, wręcza mi powiastkę pod tytułem: Królewicz Pióro. Czytaj, bracie, o tym, co zdziałał Królewicz Pióro! Przeglądam to i wyławiam załzawionym okiem takie imiona, jak: królowa Marzenie, dama dworu Bibuła, kanclerz Pieczątka, paź Leniuszek, kat Czerwony Lak. Cały sklep z przyborami do pisania. Nie było tylko pazia Sznureczka, bo byłbym się powiesił. Po tygodniu przychodzi dama. Jest rozkoszna i ma uśmiech taki, jak ludożerca, kiedy odgryza nogę białego geografa. Powiadam jej ze słodyczą w głosie, że utwór jest nadobny, że jest śliczny, ale nie dla naszej gazety.
— A czy pan dokładnie przeczytał? — pyta ciotka Astarota.
— Oczywiście. I z obowiązku, i z przyjemności.
Dama mruży filuternie lewe oko, przez co prawe staje się ogromne, straszne, zabójczo przenikliwe. To oko widzi moje serce zawstydzone łgarstwem.
— Jeżeli pan czytał, w takim razie niech mi pan powie, z kim się żeni królewicz Pióro? — zatrąbiła dama srebrnym, triumfalnym głosem.
— Jak to z kim? Z królewna Marzenie… — powiadam niepewnie.
Nogi ugięły się pode mną. To nie dama, to prokurator obleczony w damskie kiecki.
— A, nieprawda! — krzyczy dama i otwiera oko lewe, w którym chowała piorun. — Królewicz Pióro żeni się z królewną Kałamarzyk.
Habet! Zginąłem. Nie zauważyłem tej poczwary, królewny Kałamarzyk. A dama pastwi się nad moim trupem.
— To to tak? Ja prenumeruję pańskie piśmidło — i czytam je, choć mnie mdli, a pan nie wie, z kim się żeni królewicz Pióro?… Panie taki i owaki!…
(Słów tych nie pamiętani, bo byłem nieprzytomny, ale musiały być ciężkie).
W człowieku siedzi jednakże zbrodniarz. Kiedy dama chciała trzasnąć drzwiami, ocknąłem się i powiadam:
— Ja wiedziałem, że to idzie o Kałamarzyk, ale nie chciałem pani ośmieszać.
— Pan jeszcze śmie…
— Wstyd i hańba! — wrzasnąłem. — Czy Kałamarzyk, który jest rodzaju męskiego, może wyjść za królewicza Pióro? Czy pani kpi sobie z literatury? Czy pani chce kpić z naszej gazety?
Dałem jej łupnia. Schowała pod siebie ogon sukni (to dawne czasy!) i odeszła we wstydzie i pohańbieniu. Obejrzała się jednak raz jeszcze, aby mnie zapamiętać. W pokoju pozostał zapach siarki.
Od tego czasu czytałem pilnie wszystkie rękopisy i stąd może pochodzą nieznaczne braki w moim, wspaniałym kiedyś, owłosieniu. Taka dama jest jednak zawsze damą, ale zdarza się także geniusz awanturnik. Przychodzi kościsty dżentelmen; zdawało się, że zaraz zacznie padać deszcz, takie ma w oczach chmury. Wita się z niejakim przymusem, bo trudno jest pochylić się postaci ze spiżu. Oświadcza, że jest poetą satyrykiem i rozprawia się z głośnymi wrogami narodu polskiego. Nasza dyplomacja jest zbyt miękka, urzęduje w rękawiczkach i za bardzo się liczy z nadętymi figurami, on jednak ma tego dość i urządzi im ryczałtem kęsim. W tym celu napisał trzydzieści krwawych satyr i „żąda”, abym je przeczytał natychmiast, a wydrukował jutro. Tłumaczę poecie, że od razu czytać nie mogę, że to i owo, poeta uśmiecha się jednak litościwie, a ja czytam z uśmiechu, że jeżeli tego nie uczynię, redakcyjny woźny wyniesie za chwilę mojego trupa. Biorę więc z drżeniem pierwszą „satyrę”.
— To na Lloyda George’a! — powiada on mniej słowami, więcej zgrzytaniem zębów.
— Należy mu się! — powiadam ja, aby go udobruchać. Pierwszy wiersz zawył przeraźliwie i autentycznie:
O, przeniewierczy synu Albiona!
Świat zakręcił się ze mną i synem „Albiona”. Satyra na Wilhelma natrząsała się piekielnie:
Cóż, panie Kaiser, holenderski śledziu?
— Panie! — rzeknę mu miękko. — To za ostre! My tego nie możemy drukować… Bardzo pana przepraszam…
A on w ryk.
292
Kartki z kalendarza
— Znam was, łotry. Za ostre? Ha! Ha! Nie za ostre, tylko za świetne! Strach pana obleciał, że moje wiersze są lepsze od waszych, podła bando! Cała wasza mafia nie dopuści nikogo, co ma talent. Zaprzedaliście się Żydom, a kto wie, czyś pan też nie Żyd! Ale ja się z panem rozprawię, pismaku!
Wywrócił jedynie królewnę Kałamarzyk i tak trzasnął drzwiami, że szyba wyleciała. Tego samego dnia urządził podobną awanturę w innej redakcji, ale tam mój kolega był sprytniejszy i zaledwie usłyszawszy piekielne: „Ha! Ha!” — sam zwiał, a na mazowieckiego lirnika nasłał referentkę działu Salon i moda. Ta wykończyła go tak, że żal było patrzeć na biednego człowieka.
Pomścił go w innym czasie i na innym miejscu „epik” od stu choler i tysiąca dyzenteryj. Ten opiewał wzniosłymi słowami każde wydarzenie swego bujnego żywota, wszystkie śluby i chrzciny, imieniny i proszone obiady. Tak to opisywał dokładnie i ściśle, że chociaż tam nie byłeś, to jakbyś na to patrzył. Była opisana i kucharka, i cielęcina, i wszyscy goście. Homer zakryłby ręką twarz. Ten trzynastozgłoskowiec nachodził każdej soboty redaktora, znakomitego krytyka. Redaktor przeczytał opis imienin, przeczytał opis ślubu i więcej już nie mógł. Zaczął być nerwowy i na widok epika drżał, poeta jednak był tak podstępnie uroczy, że go od razu nie zakatrupił, tylko kręcił, jak mógł. Nie czytając, oddawał mu rękopis i powiadał:
— To już lepsze, proszę pana. Tylko trzeba wygładzić! Tu dodać, tam ująć i cokolwiek pogłębić, gdyż temat ujęty jest zbyt powierzchownie.
— Rozumiem — mówi pegazi ogon.
Przysyłał rękopis po dwu dniach i wracał za tydzień. Trwało to dość długo, a jednej soboty mówi redaktor:
— Wszystko dobrze, panie, ale forma, forma! Trzeba oszlifować słowo, trzeba mu nadać blask.
— Rozumiem — odpowiada ten kulawy rym. — Czy mógłby mi pan wskazać na przykładzie, jakie w moim poemacie są formalne błędy?
Oczywiście, nic łatwiejszego. Pierwszy już wiersz zatacza się zapewne, jak pijany, a drugi nie może go schwytać. Zirytowany redaktor odwiązuje stryczek, którym rękopis był zabezpieczony, i czyta:
W szwajcarskim kraju jest jedna kaskada.
Gdzie Aar wody błękitnymi spada…
Całe W Szwajcarii kaligraficznie przepisane. Redaktor łypie oczami, a ten szatan powiada:
— Ja, panie, jestem stary wróbel! Wiedziałem, że pan nie czytał moich poematów. Teraz już pan będzie czytał!
Dowcipny, szelma!
Należy uprzedzić młodych redaktorów literackich, że takie podstępne szatany mają zwyczaj zlepiania kartek rękopisu i baczą potem pilnie, czy są one rozerwane. Trzeba je przede wszystkim przeciąć, tak jak kartki książki, którą się z dedykacja dostaje od autora, chociaż się książki nie czyta. Na wszelki wypadek, bo autor może przyjść bez zapowiedzi.
Wielu takich apollinowych synów nastawało na moje życie, do wszystkiego jednak można przywyknąć. Znalazł się jednak jeden taki, który sprawił, że osłabłem i musiano lać na mnie wodę. To jest najprawdziwsza historia. Przyszedł do mnie taki jegomość, na którego widok meble dostają nagłego szaleństwa; najbardziej kulawe krzesło zrywa się do ucieczki, a stół usiłuje przejść w panice przez drzwi. Słowem — komornik. Bardzo nade mną płakał, krokodyl jeden, bardzo się żalił i wreszcie napisał cyrograf, że zajmuje „biurko pod machoń”. Ładny mahoń, co jest „pod” mahoń i to przez „ch”! Jechał go mahoniowy sęk! Przyszedł i poszedł. Nieszczęście przychodzi i odchodzi. Ale on powrócił nazajutrz, uśmiechnięty i jakby zawstydzony.
— Sumienie go ruszyło! — myślę sobie.
A ten gada:
— Ja dzisiaj prywatnie, drogi mistrzu. Wczoraj, to co innego, ale dzisiaj w osobistej sprawie. Muszę się panu przyznać, że ja pisuję wesołe wierszyki i mam ich już siedem zeszytów. Niech pan to przeczyta i powie, czy ja mam talent…
Stała się wtedy jakaś straszna rzecz. Zdaje się, że dzwonili po pogotowie, ale dla poety, ja bowiem „pozostałem w domowym leczeniu”.
Tacy to są straszni ludzie! Nieraz przychodzi dżentelmen i zaklina cię, abyś mu dał świadectwo, że on posiada niebywałe poetyckie zdolności, bo chce się żenić z taką panną, co oświadczyła, że wyjdzie tylko za literata. Jeden wielki pisarz w chwili wybornego humoru napisał raz podobnemu łapserdakowi takie świadectwo:
Na prośbę pana Ciaputkiewicza zaświadczam, że jest to człowiek genialny.
Ciaputkiewicz był szczęśliwy i będzie to pokazywał dzieciom zrodzonym z Ciaputkiewiczowej, co miała wysokie aspiracje.
Taki, co prosi tylko o świadectwo i nie przynosi rękopisów, należy do miłych wyjątków, jak twórcy łagodni, co się nie obrażają i czekają cierpliwie. Należy się wystrzegać tylko tych jadowitych awanturników. W naszych czasach trzeba ostrożność podwoić, gdyż grafomani porobili się zawodowo sprytni. Taki nie idzie teraz „na ślepo”, z byle bazgrotą, lecz przygotowuje się długo i pilnie. Umie tak podrobić dobry towar jak ów odessyta, co podrobił tiarę Saitafernesa, wypoleruje, wygładzi i czasem zdoła omamić. Ale stary redaktor przeczyta z zachwytem mały wierszyk koślawo napisany i poprawiwszy zbyt garbate słowo „wielbłąt” na właściwego „wielbłąda” — wydrukuje. Natomiast patrzy od razu podejrzliwie na słowa tak wypolerowane, jak wypolerowane rondle, albo na cały ogród słów, w którym ukrywa się chytry szatan, ich autor, który nigdy nie spoczywa. I pisze, i pisze, i pisze… I tak będzie pisał do skończenia świata, który też opisze i przyniesie do redakcji, aby mu to wydrukować w rubryce: Z ostatniej chwili.
W Paryżu urządzono konkurs na najbardziej nieprawdopodobne łgarstwa. Zjawił się jakiś wyborny szesnastoletni młodzieniec, który w kozi róg zapędził najstarszych wyjadaczów i wziął nagrodę wśród wielkiego entuzjazmu zgromadzonych. Wymyślił taką jakąś historię, że ludziom włosy stawały na głowie i zadrżeli w zahartowanych na największej bladze sercach. Dzielnemu temu młodzieńcowi wróżą wszyscy znakomitą przyszłość w polityce lub w literaturze. Patrzono na niego z zachwytem i zazdrością. Nikt nie napisał, że młodzieniec, tak świetnie umiejący łgać na poczekaniu, skończyć może jako pierwszorzędny adwokat, powszechnie natomiast wykrzyknięto:
— To będzie wielki poeta!
Poezja, uwielbiona z tej strony, wygląda dość podejrzanie.
Ponieważ konkurs na wielkie i najgrubsze łgarstwo miał nadzwyczajne powodzenie, będzie pewnie naśladowany i w Warszawie i wtedy dopiero okaże się jawnie, że nagrodzony paryski młodzieniec jest w tym fachu partaczem i amatorem, bo na tym terenie możemy okazać się mistrzami. Konie jakoś w ostatnich czasach zawodzą, tenisiści idą śladem koni, piłka nożna okulała, narciarzom niezbyt się szczęści. Należałoby spróbować z improwizowanym łgarstwem i zaćmić wszystkie nacje. Można by złożyć ekipę wyborową i objechać cały świat, który zakryłby bladą twarz ręką i zakrzyknął:
— Heu, me miserum! Nikt tak zełgać nie potrafi!
Na czele ekipy trzeba postawić starego, dziennikarskiego wygę, co redaguje gazety w sezonie letnim, jako pierwszorzędnego trenera. Ten dałby im łup nią! O członków świetnego zgromadzenia nie byłoby trudno. Na pierwsze zawołanie stawiłyby się mnogie tysiące starych i młodych, smutnych i wesołych ludzi z nieprzebraną fantazją, z niebywałą wprawą, którzy bez najmniejszego przygotowania umieliby opowiedzieć najdziksze historie, oszalałe historie, potworne opowieści, najstraszliwsze bajdy. Ten, co kiedyś przed laty w jednej gazecie opowiedział przedziwną awanturę o tym. jak to niedźwiedzica, znalazłszy w lesie zgubione dziecko, wykarmiła je własną piersią, a kiedy zachorowało, podrzuciła je w najbliższym miasteczku pod domem starego, poczciwego doktora, zasromałby się. Ten, co przerażonym czytelnikom opowiadał czarno na białym, że w Patagonii żyje taki dziwny twór, ni pies, ni wydra, ale bardziej podobny do kozy, co ma dwie głowy na jednym karku, a kiedy znajdzie jedzenie, obie głowy warczą na siebie z wściekłości — zostałby pognębiony.
Nieprzebrana fantazja żywię w narodzie. Z radosnym czasem czytam zachwytem wspaniałe historie, które dobrzy ludzie odczytują ze łzami na poczciwych oczach, kiwając głowami nad dziwacznością tego świata. Czyż nie śliczna to była historia gazeciarska o jednym wielorybie, wielkim łajdaku, w którego brzuchu znaleziono tonę najczystszego bursztynu? Albo o takiej staruszce, co miała sto trzydzieści kotów i najstarszemu z nich zapisała w testamencie milion dolarów? Albo o takim Murzynie, co — łobuz jeden! — z nagłego przestrachu przez jedną noc tak pobielał, że go własna czarna maleńka rano nie poznała? Albo o takim połamańcu, co nagle ozdrowiał, nałożywszy radiowe słuchawki, bo w antenę wyrżnął dobroczynny, łagodnie przeczyszczający pieron? Takich cudownych historyj można każdego lata przeczytać tysiąc i jedną, wedle rachunku Szecherezady, cudnie łżącej.
Znam się cokolwiek na tym, przez całe bowiem moje życie miałem do czynienia z dziennikarstwem. Ba! W zaraniu mojej młodości, jakieś osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat temu, kiedy potrząsałem lwią grzywą i wydawałem na świat dzikie okrzyki radości, praktykowałem w jednym wielkim piśmie, które od tego czasu zaczęło gwałtownie tracić abonentów. Wtedy to, trochę z psich figlów, a trochę z racji tak zwanego „wierszowego”, wysmażyłem do uroczystego numeru wielkanocnego potworną bujdę o „święconym u Beduinów”. Oznajmiłem w niej osłupiałym Polakom, że smagły ten, nigdy nie kąpiący się, a rycerski szczep czyni sobie na Wielkanoc pisanki ze strusich jajeczek, które maluje na szkarłatno (!), przy czym szeik, brodaty ich generał, odśpiewuje coś podobnego do polskiej kolędy, której go ongi nauczył Emir Rzewuski. Ludzie płakali rzewnymi łzami, czytając to łajdactwo, ponieważ zaś historia była śliczna i wybornie „okolicznościowa”, przedrukowały ją skwapliwie wszystkie prowincjonalne pisma. Najcudowniejsze zaś było to, że po roku przedrukowało ją moje własne pismo, wyciąwszy ją z jakiegoś obrazkowego tygodnika.
— Nu? — jak mówi jeden mędrzec.
Była to jedna z owych przedziwnych opowieści, rzewna co prawda i do głębi duszy wzruszająca. Kopia straszliwej historii o „wężu morskim”, który przez długie lata, tęczowy, potężny, nieuchwytny, bajeczny, wspaniały, groźny i serdecznie głupi, pływał po wodach wszystkich gazet, strasząc maluczkich. Porządny dziennikarz zawsze podczas posuchy tematów ratował się tym dobrym zwierzęciem, które zawyłoby z rozpaczy, gdyby wiedziało, co o nim pisano, gdzie go widziano, jakie mu przypisywano zbrodnie i zgoła nieładne postępki. Klasyczny „wąż morski” była to zwyczajna świnia, napastująca okręty i zatapiająca całe flotylle rybaków. Doił tego węża każdy dziennikarz i robił z tego jednodniowy kefir sensacji. Gdzieś się potem, szelma, zapodział. Wielka to była szkoda, bo gazety posmutniały. Wszystko zaczęło w nich dziać się naprawdę, a to jest nie do wytrzymania. Bez węża morskiego i jego dzieci żyć nie można.
Myślałem, że już łajdak ogoniasty skapcaniał i sczezł na amen. A oto, patrzcie, patrzcie! Zostawił bydlak potomstwo, i to tak liczne, jak to potrafi uczynić jedynie potwór, długości 398 metrów. Skąd wziął do tego rozrodczego interesu odpowiednią samicę, tego nikt nie wie, bo o tej damie nigdy jakoś nie pisano. Prawdą jest jednak, że się tego oszalałego potomstwa włóczy, teraz właśnie, niezmierna ilość. Nieraz już czyniłem ścisły bilans tego tałałajstwa. Teraz go ku wspólnej uciesze powtórzę i uzupełnię, od czasu bowiem ostatniego spisu pokazały się nowe wspaniałości, które sieją blady strach i grozę. Powstały nowe, najprzedziwniejsze opowieści, śliczne, rzewne, okropne, dreszcz budzące, opowieści, które jak Żyd wieczny tułacz, wałęsają się od gazety do gazety i nigdy nie zaznają odpoczynku. Wiatr je rozsiewa jak nasiona potwornych kwiatów, babki opowiadają je dzieciom, a dzieci swoim dzieciom, aż się wreszcie wszystkim znudzą i ktoś kogoś wreszcie trzaśnie w pysk za taka sensację.
Nie bójcie się tedy, mili ludzie, czytając gazety. To wszystko, to tylko heca i kawał. Historie te robione są wedle kilku szablonów, tak samo jak „historyczne anegdoty”. Bohaterem i autorem tej samej anegdoty jest jednej niedzieli w jednym piśmie Henryk IV, w drugim prezydent Taft, a naprawdę zrobił ją strasznie śmieszny Salo Kugelman na „górce” u Semadeniego. Ten wesoły człowiek, co je spisuje, sam się z nich najgłośniej śmiał. Śmiejmy się i my.
Oto jest kilka wybornych schematów, wedle których należy produkować tzw. „rozmaitości”.
Historia pierwsza
Człowiek–małpa z wyspy Borneo
Bardzo niedawno krążyła po pismach. Ekspedycja naukowa postrzeliła małpę, która z tego powodu rzewnie zapłakała. Małpiszon ten wcale nie ma włochatej skóry, tylko gładką jak panienka. Coś bełkoce, ale nikt tego nie może zrozumieć. Gada ten małpikról tak, jak stary piernik–jubilat na własnym jubileuszu. Ekspedycja naukowa jest przerażona. Uczeni całego świata rozważają, czy to małpa, czy nieznany ludzki szczep? Królowa holenderska wydała zakaz polowania na te niezdecydowane istoty. Kiedy się drukuje taką historię, należy ściśle podać miejscowość i byle jakie nazwisko przewodnika ekspedycji, najlepiej angielskie.
Historia druga
Czy Kolumb był Żydem?
Sprawa ta, wiecznie otwarta, może być przyrządzona wybornie. Zależnie od kierunku pisma można wielkiego żeglarza obrzezać albo nie znęcać się nad nim i pozostawić go w stanie nieuszczuplonym. Sprawy tej mądry dziennikarz nie rozwiązuje, nie wyrokuje i nie angażuje się w żadną stronę. Można wtrącić kilka dowcipów o morskich Żydach, a zakończyć uwagą, że jeżeli Kolumb był istotnie Żydem, w takim razie odkrycie Ameryki było największym szwindlem, jaki znają dzieje. Stop.
Historia trzecia
Midinetka żoną maharadży Barpuru
Kobiety czytają taką opowieść ze łzami w oczach i na końcu nosa. Maharadża strasznie jest znudzony, bo kazał zadusić pół tuzina swoich żon i żadnej mu to nie zrobiło przyjemności; spotkał na bulwarze Raspail midinetkę (dać imię i nazwisko, może być Yvonne Duval), zakochał się jak cholera i „ledwie przyszedł, już by kciał”, ale Yvonne powiedziała, że bez ślubu nic się nie da zrobić, co tak ujęło tego odmieńca, że ją pojął za małżonkę, kupił jej cadillaca. sto trzy suknie, jedwabne majtasy et caetera. Państwo młodzi już wyjechali do Barpuru, gdzie się odbędą niesłychane festyny. Szczegółów, szczegółów, jak najwięcej szczegółów!
Historia czwarta
Drzewo zjada ludzi
Teren akcji: puszcza Ameryki Południowej. Od czasu do czasu giną bez śladu wielcy podróżnicy, a nikt nie może dojść przyczyny. Dopiero Jack Richmond, cudem ocalony, odkrył, że istnieje takie psiakrewskie drzewo, które śpiących niewinnie i z całkowitym zaufaniem w jego cieniu, porywa koszmarnymi ramionami gałęzi i wrzuca ich do dziupli jak do paszczy, albowiem żywi się ludzką polędwicą. Tubylców nie tyka. Historię tę należy zakończyć obłędnie głęboką uwagą, że natura miewa przeraźliwe tajemnice.
Historia piąta
Świnia zjadła dziecko
Jest to historia powtarzana często, bardzo bowiem wzrusza czytelników z prowincji, ludność rolniczą i pasterską. Na przedmieściach ma powodzenie niebywałe. Powinna dziać się zawsze na węgierskiej puszcie. Ojciec poszedł do miasteczka po lekarstwo, mama w polu, a dziecinka w kołysce taka samotna, jak jedyny, darmowy widz w operze. Przyszła ogromna świnia i postąpiła jak świnia, odgryzła bowiem dziecku nos. Wypadek może być śmiertelny, ale lepiej pozwolić dziecku żyć. Do świni odnieść się z nieukrywanym oburzeniem.
Historia szósta
Małżeństwo sióstr syjamskich
Jest to wprawdzie historia mocno oklepana, jak ładna dziewczyna na wiejskim weselu, zawsze jednak pożądana, można ją bowiem zaprawić pieprzem erotycznym. Ludzie bardzo lubią dociekania, co czyni jedna siostra, kiedy druga ma interes bardzo prywatnej natury? Na tym tle powstają wśród czytelników spory i pożyteczne dla pisma dyskusje. Historię tę należy zakończyć niezmiennie wiadomością, że siostrzyczki postanowiły zakończyć sprawę operacją i separacją „od stołu i łoża”, ale żaden chirurg nie chce się podjąć tego zabiegu. Łezka. Można też dodać z krwawą ironią, że w obecnych stosunkach mieszkaniowych wszyscy jesteśmy w położeniu sióstr syjamskich.
Historia siódma
Paznokcie Poli Negri
Opowieść przeraźliwa i mocno bolesna z uwagi na nieprawdopodobnie wielka ilość paznokci u człowieka. Czarna Pola każe sobie robić manicure, w nocy bardzo jęczy systemem bezszmerowym Western Electric, a rano odpadają jej wszystkie paznokcie. Pola skarży manicurzystkę do sądu o odszkodowanie trzech milionów dolarów, manicurzystka płacze i zabija się z okrzykiem: Sic transit Gloria Swanson! Nasza wielka rodaczka oświadcza przy sposobności, że bardzo tęskni za kochanym swoim krajem i w najbliższym czasie wychodzi za mąż za arcyksięcia. Historia ta, niedawno obrabiana w gazetach, jest cudowna dla szwaczek, panienek sprzedających serdelki i dla hrabin od magla.
Historia ósma
Żebrak milionerem
Temat pierwszorzędny, bardzo często używany. Teren: najlepiej Nowy Jork (nigdy Nowy Targ!). Znany żebrak znika jednego dnia z posterunku. Okazuje się, że umarł na barłogu, w którym znaleziono dwieście trzynaście tysięcy dolarów, polisę ubezpieczeniową na dwa miliony i dowód własności drapacza chmur, mającego 35 pięter. Cyfrę dolarów i pięter należy zwiększyć lub pomniejszyć, zależnie od pojemności czytelników.
Historia dziewiąta Podwójne życie kasjera
Biedny kasjer we dnie jest nieszczęsnym łapserdakiem, a w nocy szaleje. Bywa u Ritza, w Operze. W krawacie czarna perła. Kochanka z najkosztowniejszej sorty jada ananasy. W domu żona suchotnica i dziatki, nieświadome, że tata taki drań. Zdemaskowany przez dyrektora instytucji, z którym spotkał się u modnej kokoty (Maria Antonina Dubonet — Chausee d’Antin 247), zażywa cyjankali. Ginie marnie. Stop. Na Londyn zmienia się adresy i nazwiska.
Historia dziesiąta
Mąż własnej córki
Jest to opowieść najstraszliwsza, ale bardzo znana i powtarzana w niedzielnych numerach. Najczęściej dzieje się w Łodzi, rzadziej w małym miasteczku węgierskim. Przed wielu laty wyjechał do Ameryki młody golec, pozostawiwszy w miejscu tragicznej akcji żonę i córkę. Wraca po latach, nikogo nie zna, zresztą wszyscy pomarli. Poznaje panienkę, miłą i uroczą sierotę, wskutek tego żeni się z nią stante pede. Podczas nocy poślubnej ona opowiada mu o ojcu z Ameryki, o nieszczęsnej matuchnie i o tym, że ją przygarnęli obcy ludzie, którzy jej dali nazwisko. Amerykaniec wyskakuje z łoża w bieliźnie i w pomieszaniu zmysłów, córka zaś jego — bo to ona była — topi się, a jeżeli rzecz dzieje się w paskudnej Łodzi, skacze z czwartego piętra.
Już dalej nie mogę… Gdybym opowiedział następna historię., o Okręcie bez załogi, o Wiewiórce, wykarmionej przez krową, o Szafie, przepowiadającej zgon jej właściciela, o Matce, poznającej wśród tysiąca dzieci nieprawego syna jej męża, o włamywaczu, który okradł sam siebie i jeszcze kilka takich wybornych historyj — jako ów nieszczęsny małżonek — wyskoczyłbym przez okno w bieliźnie. Po pociechę uciekam tedy do innej gazety, w której od razu spotykam znajomego psa, obdarzonego ludzkim głosem, starego przyjaciela Turka, co ma sto osiemdziesiąt łat i tysiąc czterdziestu wnuków, albo niebieski diament, co przynosi nieszczęście i zabił kolejno: francuskiego ambasadora, lorda Pinkstona, złodzieja, który go ukradł, trzy kokoty i dwóch bankierów, a teraz jeszcze śmiało dybie na baronową Orangutang, która naśmiewa się z przesądów. Kronikarz dodaje jednak: „Zobaczymy!” Baronowa skapieje w dalszym ciągu opowieści, bo inaczej być nie może. Bardzo lubię starego, z capią bródką faraona Tutankhamena. który od kilku lat we wszystkich gazetach świata morduje na prawo i lewo każdego, co brał udział w znalezieniu jego grobu. Pomysły i środki mordowania poddają mu dziennikarze, a on sam urządza jedynie akt zejścia, stale w sezonie letnim, kiedy żywi ludzie przestają mordować się na czas wakacyj.
Miłe to są historyjki i wielce zabawne, te stare bowiem wygi dziennikarskie, co je wymyślają, mają wyborne poczucie humoru. Łapserdakiem wobec nich jest ten paryski andrus ze swoją opowieścią!
Znamienite łgarstwa mają swoje sezony, jak raki i ostrygi. Był czas na ponure awantury ze straszącymi duchami. Ludzie bledli, czytając o złośliwości duchów, które miały zawsze dość pospolite maniery i które szczególnie bawiło łamanie krzeseł i otwieranie szaf z wielkim trzaskiem. Kiedy ojciec tych duchów, wesoły dziennikarz nie dostał zaliczki, wprawiał swoją menażerię w szał i podjudzał demony do gwałtownego działania. Duchy robiły wtedy nieznośne awantury i dochodziło do tego, że wydawały groźne pomruki i ciskały przedmiotami ciężkiej wagi w lekkomyślnego lokatora przeklętego domu.
Ta seria łgarstw miała wygląd poczciwy, który zmienił się na groźny od czasu ich zmechanizowania i motoryzacji. Nowe łgarstwa, operujące parą i elektrycznością, telefonem i telegrafem, straciły wdzięk, jakim się odznaczał wąż morski, leczący się na falach. Dlatego skwapliwie słuchamy łgarstw nieśmiertelnych, które produkują myśliwi i rybacy. Są to opowieści śliczne i skończą się wtedy dopiero, kiedy zdechnie ostatni zając, a ostatni pstrąg, uczyniwszy olbrzymi skok, padnie na drogę, gdzie zostanie przejechany przez auto.
Nie wiadomo jeszcze, kto świetniej łgać potrafi, dobry dziennikarz czy kiepski myśliwy. Połączenie dziennikarza z myśliwym tworzy arcydzieła. Mój przyjaciel, redaktor strzelający, opowiadał mi, że w ubiegłym roku zakatrupił zająca. Podnosi zwłoki zajęcze i zdumiony wykrzyka. Oto zając ma u tylnej nogi dyndającą na sznurku kartkę z adresem naszego wspólnego znajomego. Pokazało się bowiem, że ten łajdak zając, raz już zakatrupiony, został wysłany pociągiem, w którym odżył i z którego wyskoczył, oczywiście, na nową śmierć. To się nazywa mieć pecha.
Opowiada ten sam myśliwy, że mierzył raz do zająca, który nagle przysiada i robi łbem takie ruchy, jakby mu dawał znaki. Co się pokazało? Oto za zającem przemykał się lis, przeto mądry zając wszedł w porozumienie z człowiekiem, któremu powiedział na migi:
— Co ci po zającu, kiedy możesz ustrzelić lisa? Myśliwy przyznał mu rację i mrugnął tylko:
— Uciekaj i udawaj, żem cię nie zauważył!
Zwykle myśliwskie psy są takie genialne, widać jednak, że trafia się i zając, wielki spryciarz. Pies mojego przyjaciela dlatego tylko nie mówi, że mu się nie chce, poza tym jednak wszystko umie i wszystko wie, godziny odczytuje doskonale i można mu powiedzieć: „Zbudź mnie o czwartej rano!” — a on równo o czwartej cztery razy szczeknie i nie pozwoli spać swojemu panu. Ten sam pies jest takim skrupulatem, że za najgrubsze pieniądze nie wyjdzie na pole tego dnia, w którym zaczyna się czas ochronny na kuropatwy.
Takie łgarstwa opowiadają ludzie o poczciwych psach, nigdy natomiast nie zdarzyło się, aby pies zełgał cokolwiek na temat człowieka. Zdarza się wprawdzie, że sprytny i obrotny kundel wiejski lżę z głodowej rozpaczy i strojeniem min oszuka szlachetnego kmiotka, który się dziwi, że psina nie chce jeść kamieni. Poza tym psy są raczej prawdomówne. A mówi się powszechnie: „Zełgał jak pies”.
Sam Mickiewicz wola: „Wleź pod stół i psim głosem ten pozew odszczekaj”. Jawna krzywda dzieje się wiernemu stworzeniu.
Rybacy mają mniej materiału do łgarstwa, zresztą łgarstwa ich są bolesne. Jak wiadomo, rybaka poznaje się po sińcach na lewej ręce, które pochodzą od uderzeń skrajem prawej ręki, gdyż rybak w ten sposób pokazuje długość schwytanej ryby. Całe szczęście, że u nas nie ma rekinów, ale i na temat pstrąga zełgać można niezgorzej. Znam jednego łososia, olbrzymich rozmiarów, którego co roku jeden ze sławnych rybaków zakopiańskich zabija zwyczajną laską podczas przechadzki nad brzegiem Dunajca — „Niech ryczy z bólu ranny łosoś!” Idiota, wie o tym rybaku i corocznie powraca po nową śmierć. Cierpliwa ryba…
Na Pomorzu znam takiego upiornego węgorza, co ma już chyba ze dwadzieścia metrów długości, bo corocznie wydłużą się w opowieści najmniej o metr, a jest taki chytry, że odbywa długie „piesze” wędrówki z wody do wody, chociaż wie, że czekają na niego ze strzelbą. Ale cóż? Słyszysz szelest czołgającego się potwora, zbliżasz się, a węgorza nie ma; leży tylko długi, czarny, nieruchomy kij. Odejdziesz, a węgorz znowu w „nogi”. Kiedyś jednak i na niego przyjdzie koniec, bo jeśli rybak nie ustrzeli tej pomorskiej anakondy, trzeba będzie ustrzelić rybaka, bo nie można pozwolić, aby ten węgorz urósł do długości kilometra i wykoleił „Bałtycką Strzałę”.
Przyznam się, że strasznie lubię słuchać takich historyj, które świadczą, że ludzie maja jeszcze fantazję. A że tam przy tym wieloryb zje tonę bursztynu albo zając ucieknie z pociągu, co to komu szkodzi? Zagłoba jest rozkoszny, a Zagłobięta też. Raz taki jeden łgarz nad łgarze opowiadał w kawiarni straszliwą historię z wojny.
— To był szpieg, proszę panów. Nazywał się Dryblas. Złapaliśmy go i ja, niewiele myśląc, kazałem go rozstrzelać. Salwa i już po Dryblasie! Sześć kul w sercu. A ja dla ostrożności wpakowałem mu jeszcze kulę w ucho.
Nagle ktoś woła:
— Panie! Co pan opowiada? Ja znam tego Dryblasa. o, właśnie wchodzi…
Patrzcie, państwo. Wylizał się! — powiada spokojnie łgarz.
Paryski laureat miałby u nas niełatwe zadanie. Ja bym przeciw niemu postawił pierwszego z brzegu ziomka, co przychodzi pożyczyć pięć złotych i zaczyna opowieść o straszliwych historiach, które go przywiodły do tego, że musi pożyczać pięć złotych. Wtedy i ja z kolei zaczynam mu opowiadać przeraźliwą historię, która mnie przywiodła do tego, że mu nie dam pięciu złotych. Wtedy on mi zaczyna opowiadać najprzeraźliwszą historię, która się dopiero zdarzy, jeżeli mu nie dam tych pięciu złotych. A ja z kolei itd.
Da capo senza… pięć złotych.
Petitem nazywa się drobny druczek, taki drukarski mak, który się sieje na gazetowym lanie; petitem składa się wiadomości o zwyczajnych, małych sprawach i o szarych zdarzeniach, których jest takie mnóstwo, że zająć by musiały zbyt wiele miejsca, gdyby je drukować normalnymi czcionkami, przeznaczonymi dla tego, „co jest najważniejsze”. Petit jest to czarna główka szpilki, coś, co znaczy niewiele, a jeśli jej nie będzie, świat się nie zawali. Jak gdyby nieskromna mucha usiadła na białej płachcie papieru. Autor jest zazwyczaj obrażony, jeśli się go drukuje petitem, bo autor to jest Cześnik, wielki pan, który zapytuje z krwistym gniewem: „B? To kreska! Gdzież dwa brzuszki?” Dla znamienitego autora wyszukuje się przeto litery tłuste, brzuchate, zażywne i dorodne; bezimienne pszczoły redakcyjne znoszą swoje pyłki, zbierane na asfaltowej łące wielkiego miasta, wiadomości o jego troskach i zgryzotach, małych radościach i wielkich nieszczęściach i z tego się robi ów petit. A pracowitym pszczołom jest to obojętne.
Petitem, nasieniem maku, podbity jest dom, w którym straszy, ten zakątek każdej gazety, gdzie pomieszane są ze sobą tragedia z komedią, dramat z operetką, dzika awantura z rzewną wiadomością. W cichej, czarnej wodzie tych wiadomości odbija się życie. Czasem w pięciu, czasem tylko w trzech wierszach drobniutkiego druku mieści się opowieść ogromna, dotkliwa, serdeczna lub straszna; każde w niej słowo jest przeraźliwym skrótem zdarzenia, co gdzieś komuś ciężkie wycisnęło łzy. Wygląda ona jak depesza o nieszczęściu. Nad tym zakątkiem gazety unosi się zawsze ciężka mgła jak nad grzęzawiskiem, co nigdy nie zamarza; tu codziennie, jak rok długi, coś się tłamsi i bulgoce, coś jęczy jak na bagnie i coś woła wśród nocy. Złe to jest miejsce, jak na torfowiskach.
W takim zakątku gazety można było znaleźć przed kilku dniami petitem wydrukowaną wiadomość:
W kawiarni zastrzeliła się tancerka nieznanego nazwiska. Liczna publiczność, zgromadzona w lokalu, niczego nie zauważyła, jazzband zagłuszył i łoskot strzału, i upadek martwego ciała.
Jest coś przeraźliwego w tej drobnej notatce; małe literki wyrastają nagle do poczwarnych rozmiarów, jak mały owad w chorobliwym widzeniu Edgara Poe urósł do rozmiarów kosmatego potwora wielkości mamuta. Są w niej właściwie dwie straszliwości, ale jedna chyba że większa od drugiej. Pierwszą jest śmierć nieznanego biedactwa, nieszczęśliwej dziewczyny, która może zabiła nędza albo dla młodego serca gorsza od nędzy, nieszczęśliwa miłość. Pan Bóg wie jeden, co tam z nią było i jaka rozpacz namówiła ją do śmierci. Szkoda kwitnącego życia, co udawało, że tańczy, i zatańczyło się na śmierć. Biedactwo oszukiwane przez życie, jakieś naiwne, bezbronne biedactwo, zabite przez wielkie miasto; nieszczęśliwe, ufne serce, zdradzone może i podeptane, na wyświeconej posadzce dancingu. Pewnie nie czytała Fausta i tych słów: „Umieram… Rzec to, mały trud, uczynić — niniejszy znacznie…” — lecz przywołała śmierć, łudząc się może, że cały świat, a chociażby całe miasto, usłyszawszy łomot strzału, dowie się o jej krzywdzie czy o jej nieszczęściu, wzdrygnie się i chociaż jedną jej ofiaruje łzę. O biedne stworzenie, elf tańczący! Nie przewidziała tego, że „jazzband zagłuszy” jej głośną śmierć.
Ten jazzband, co „zagłusza” nawet śmierć, to jest ta druga sprawa, bodaj że przez to „zagłuszanie” straszniejsza. Źle sobie ta nieszczęśliwa istota wybrała miejsce na śmierć, ale trudno, stało się, śmierć przyszła, a jazzband pociesza się okropnym szwargotem: „Nie będziesz ty, to będzie inna”.
„Jazzband zagłusza”. Już nic nie słychać, tylko jego wycie, rozdzierający bek saksofonu i jazgot skrzypiec. Nie słyszysz rytmu własnego serca, tylko miarowy huk bębna. Leci na ciebie rumowisko dźwięków, zasypuje cię i dławi; nie możesz odetchnąć, nie możesz zebrać myśli, nie możesz zamknąć oczu, bo coś wyje, ryczy i grzmi głosem tak natarczywym, rozzuchwalonym, bezczelnym i aroganckim, że potrafi zagłuszyć huk strzału i głośniejszy od niego jęk śmiertelnie zranionego serca. Od tych rozwrzeszczanych głosów nie można uciec i nigdzie nie można się przed nimi schronić, bo mają one tysiąc gardzieli i są nieumęczone. Jedna z nich, paszcza przeraźliwa, rozdziera się przez radio, co zbyt niepotrzebnie uprzejme dla pewnego tylko odłamu swoich abonentów, zbyt często ciska w przestrzeń wrzask jazzbandu i jego „poezję” o złamanych sercach, chorych z miłości na skręt kiszek i uczciwej polszczyzny.
Ten „jazzband, co śmierć zagłusza”, rozdarł w strzępy każdą ciszę i każde skupienie; muzyka ludożerców ma upodobania ludożerców, więc żywcem pożera wszystko, co nie jest wrzaskiem i wyciem. Witają cię nim w kinematografie, w którym ochrypłe gardziele głośników zalewają się krwią z nadmiernego upojenia, pozdrawiają cię tym wy—cierń, kiedy przechodzisz ulicą, a kiedy ucieczesz do Zakopanego, dopędzi cię, choć jesteś w dalekim lesie, bo trąba jerychońska, umieszczona na wysokim słupie, grzmi z wysoka.
Jazzband jest wszędzie, jak wszędzie był potop. Głośniejszy jest ponad najwyższe głosy, morderczy, nieustępliwy, zjednoczony w potęgę i ani na chwilę nie milknący, aby się ludzie nie mieli czasu zastanowić, że są we władzy głupiego potwora. Gdyby bowiem człowiek zdołał odetchnąć i pomyśleć w chwili ciszy, że mu tym wrzaskiem zamordowano muzykę, śpiew, poezję i tęsknotę, dobry smak i wytworność, wpadłby w szał i zapragnąłby zemsty. Gdyby miał czas zastanowić się, że powoli, nieuchronnie, tępieje i staje się zdolny do słyszenia jedynie rozwydrzonego dźwięku, że chamieje z każdym dniem, zacząłby głośno płakać z rozpaczy. W nim już zagłuszono wszystko przez lat dwadzieścia; dziki murzyński chwast zagłuszył roślinę piękną i subtelną tęsknotę za pięknem. Już nikt nie pójdzie słuchać Chopina ani nie pójdzie słuchać pieśni, bo ich nie usłyszy rozdartymi od wrzasku uszami. Nie słychać słowika, kiedy zaryczy wielki goryl, King Kong.
Jeśli jazzband znieprawił tych starych, co jeszcze pamiętają uczciwą muzykę, nieszczęsny będzie los tych młodych, co go słyszą od chwili narodzin. Tych zagłuszył na amen. Ci mają głowy pełne oszalałych głosów, i uszy pełne plugawych rymów, powtarzanych z lubością przez niemądre podlotki i przez buńczucznych smyków. Już taka zakrzyczana, zahukana, oszołomiona wrzaskiem młodość nie zdoła pojąć boskiej muzyki wiersza Słowackiego ani nie wzruszy się Chopinem. Oby to było tylko moim przewidzeniem i oby to było nieprawdą. Coś mi się jednak zdaje, że ja bynajmniej nie przesadzam. Jazzband stał się czymś tak codziennym, że się na niego nie zwraca uwagi. Najpierw było trochę na jego temat wrzawy, ale przemyślny Murzyn zagłuszył tę wrzawę. Potem ucichło, a to czarne tałatajstwo tym bardziej stało się opętane, nabrało oddechu, utrwaliło się na płytach, opanowało radiowy mikrofon, wymiotło do czysta koncertowe sale, zadławiło opery i filharmonie, zagłuszyło rozmowy, do śmietnika kazało cisnąć książki z wierszami, w pogardę podało piękny taniec i pozostało samo na placu, przemożne i zwycięskie, upojone sobą, zuchwałe i bezczelne.
Ludzie mają wprawdzie prawo grać i tańczyć, jak im się żywnie podoba. Ależ, oczywiście! niech sobie tańczy i śpiewa na swój sposób i dziewica, zrobiona na wampira, co chłepce krew jak czekoladę, i taki bezpłciowy twór, co się zowie gigolo, ni pies, ni wydra, ni kobieta, ni mężczyzna, ni saksofon, ni basetla. I niech im jazzband przygrywa od nocy do rana. Niech się bawi każdy, jak może, bo nie ma na świecie zbyt wiele tej zabawy. Ale niech ten jazzband nie wciska się przez drzwi i okna, przez czarną trąbę radia i przez wyjące głośniki, niech go nie będzie aż tyle na całym świecie, gdzie „włazi w uszy, włazi w oczy”.
Zresztą jazzband, złożony z kilku dętych brunetów i kilku dętych instrumentów, nie jest najostatniejszą i najgroźniejszą formą dzikiej zabawy. Można unikać tych śpiewaków norymberskich, tym łatwiej że ich słychać o milę. Jak jednak uniknąć jazzbandu, co się rozwrzeszczał w każdej dziedzinie, bo właściwie jest nim wszystko: książka z krwawa okładką i krwawą treścią, kretyński film o dwudziesto—trzymetrowej małpie, pisemko z podejrzanymi dowcipasami i rysunkami; straszliwymi farbami malowany afisz; jazzbandem są purpurowe paznokcie damskie i dekolt, na którym dama siada; wybory rozmaitych missek i idiotyczne konkursy tańca; żująca plotki kawiarnia i niebieskie ptactwo, co ją obsiadło. Wszystko jest jazzbandem i zagłuszyło książkę, kobietę, sztukę, dobry smak i gentelmeństwo.
Na szczęście wszystko na tym świecie ma swój kres; potop był gorszy, a przeminął, i King Kong, krwawa małpa, co pożera dziewice, też kiedyś zdechnie. Mądry człowiek Kemal pasza przegnał tańczących derwiszów na zieloną trawę i do szejtana. Przyjdzie przeto czas, że na całym świecie podrygujący epileptycznie ludzie przystaną na chwilę, przetrą sobie oczy i rzekną zdumieni:
— Czyśmy poszaleli, my i dzieci nasze?
Kopną w brzuch murzyński bęben i zatkają gardziel saksofonowi, a radiu zagrożą, że mu roztrzaskają wszystkie nadobne murzyńskie płyty. Nie chciałbym, aby uzdrowiona ludzkość posunęła się do ostateczności, mogłyby się bowiem wtedy zdarzyć rzeczy nieprzyjemne, albowiem w chwili powrotu do zdrowego rozsądku nieszczęśnicy zwykli mścić się za swój niedawny obłęd. Wtedy na suchym drzewie wieszają czarownika, co im grał przeklęte melodie, a takiego, co do nich dorabiał słowa: „Idę alejami pod, Szmaragdowy liści splot” — wieszają pośród szmaragdowych liści, aby nadobniejsze wyszukiwał rymy.
Ha, ha! W tej chwili, kiedy to piszę, na podwórku śpiewa włochaty tenor: „Bo ty i ja, jesteśmy dwa, lecz z twojej ręki, już dość mam męki, więc piękne dzięki, żegnanie przyjm!” — co tak wzruszyło ospowatą kucharkę z drugiego piętra, że mu odpowiada: „Pocałowałeś mnie raz, pocałowałeś mnie dwa!” Naturalnym i dowcipnym zakończeniem tej ślicznej pieśni byłby krwawy refren: „A teraz całuj psa w nos!” — ale go nie słychać, bo jakiś głośnik rozdzierającym głosem zajęty jest sfinalizowaniem ceny za miłość i zapytuje z dziką otwartością: „A ile mi dasz, niech najpierw dowiem się?” Ale on nic nie odpowiada, bo jest golec i łapserdak. „Pokazał ręką na serce, lecz nic nie mówił pasterce”, więc pasterka drży z bólu i krwawe, ironiczne słowa w twarz mu ciska. A kucharka w płacz! Bo i czemu nie odpowie, ile jej da, drab jeden, mężczyzna…
Szukajmy czym prędzej wśród wiadomości drukowanych petitem jakiejś innej, co zagłuszonego rozerwie ducha. Może się znajdzie „coś do śmiechu”… Jest, jest!
…Finały mistrzostw Polski w szczypiorniaku zostały rozegrane… Mistrzostwa nie zostały jednak ukończone. Przerwanie meczu zostało spowodowane przez ekscesy graczów, którzy dopuścili się spoliczkowania sędziego…
Inny jazzband, żeby tak Walasiewiczówna zdrowa była!
Przede wszystkim muszę się przyznać z rumieńcem wstydu, że nie wiem, co to jest ten krewki szczypiorniak. Nie mam pod ręką sportowca, a sam w tej dziedzinie jestem bęcwał wielki i wcale niemały. Szczypiorniak! Musi to być gra bujna, rozpalająca krew, namiętna i dziarska. Hej, dziś, dziś, szczypiorniak! Śliczne to słowo, choć uszczypliwe. Sześcioletni syn stróża, zagadnięty w tej materii, twierdzi, że jest to gra w piłkę, nie nożną, tylko ręczną, tak jak są maszyny do szycia, nożne i ręczne. Jest to słowo nadęte, nie jak piłka — powietrzem, lecz szczytną dumą, jeśli Polska walczy o mistrzostwo w szczypiorniaku, a gracze wpadają w taki zachwyt, że policzkują sędziego. Dzielni młodzieńcy, nowocześni młodzieńcy, jazzbandowi mołojcy! Znają swój honor i walczą tak nieskazitelnie, z takim taktem i rycerskością, że własnego sędziego biją po twarzy. Nie mówią mu: „Panie sędzio, pan się raczył pomylić!” — takie głupie ceremonie dobre są dla zimnokrwistych Anglików, my Polacy od razu bijemy. Co tam ludzka twarz, na której człowiek nosi swoją cześć i swoje nazwisko, szczypiorniak jest ważniejszy. To przecie walka o mistrzostwo Polski. Polska zapewne z drżeniem serca czekała na wiadomość, kto zostanie jej mistrzem w szczypiorniaku?
Książki ukryły się zastrachane, jak kuropatwy na ściernisku, uczeni ludzie zaszyli się w ciemny kąt, aby nikomu nie leźć w oczy, poeci odeszli ze wstydem do swoich nor. l>o szczypiorniak idzie i wali po pysku. „Hulaj dusza, hulaj! — woła, śmieszy, tumani, przestrasza…” Najpierw pobił sędziego, a potem pobije publiczność i uczonych, i poetów, bo on jest szczypiorniak! Nikt nie ma prawa krzywo na niego spojrzeć ani mu zwrócić uwagi, bo zęby będą się sypały jak grad. Największy myśliciel zostałby sprany na kwaśnego szczypiorniaka, gdyby śmiał wejść „pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”. Nogi mają rację, a nie głowa.
Spróbuj tłumaczyć szczypiorniakowi przez dwie godziny, że i duch ma niejakie swoje prawa, a on jednym wybornym uderzeniem wypuści z ciebie nędznego ducha. I kto będzie miał rację? Szczypiorniak zawsze ma rację. On jest beniaminkiem i ukochaniem, on jest dumą i sławą. Kiedy on wraca z wyprawy, na której tak wybornie kopnął w żywot przeciwnika, że go wynieśli z placu, dziesiątki tysięcy ludzi będzie oblegało dworzec, a gdybyś wynalazł sto nowych pierwiastków, przywita cię pies z kulawą nogą, bo po diabła komu pierwiastki? Mało ich jeszcze? A szczypiorniaka nigdy za wiele. Szczypiorniak to jest coś! Więc jak ten sędzia śmiał źle sądzić, jak on śmiał podnieść głos albo gwizdać ni w pięć, ni w dziewięć? Szczypiorniak tego nie ścierpi, Szczypiorniak bije! Albośmy to jacy tacy, chłopcy szczypiorniacy!
To, widać, jest zwyczajne, bardzo codzienne zajście, o którym pisze się petitem, bo nie ma o co robić skandalu…
Bo to taki nasz, taki swojski, taki kochany, taki — psiakrew Szczypiorniak!
Dobrzy ludzie mają nieoczekiwane pomysły. Przyszła raz do mnie poważna matrona i powiada:
— Panie! córka moja uciekła z oficerem! Pomyślałem, że zły to oficer, który ucieka, i do tego z taborem.
— Cóż ja na to poradzę? — pytam.
— Pan mi ją może wrócić! — powiada matrona.
— Nie podobna! Ja się nie będę bił z oficerem o córkę pani!
— Ależ nie! Niech pan tylko napisze list do mojej córki. Ja pisałam, ale mnie ona nie usłucha, ale jak pan napisze tak, jak to pan potrafi, to ona się rozpłacze i wróci.
Długi czas nie mogłem się uspokoić po tej niezwykłej propozycji. Przejrzałem się w lustrze, chcąc ujrzeć tę świętą twarz, która tak wielkie budzi zaufanie u ludzi. Ujrzałem diabła!
Może się jednak zdarzyć, że matrona w podeszłych latach i w srogim zmartwieniu wpadnie na lekko zwariowany pomysł, abym pisał rzewne listy od owcy do zbłąkanego jagnięcia. To trudno, kobiety myślą, że taki, co pisze, wszystko potrafi, nie miałem tedy wielkich pretensji do miłej osoby, która nie chciała, aby jej córka wstąpiła do armii w charakterze subalterna.
A oto onegdaj przychodzi do mnie człowiek dostojny, właściciel wspaniałego nazwiska, mądry i roztropny statysta, i rzecze: —
— Panie! niech pan napisze felieton…
— Mogę napisać felieton. A o czym?
— O cukrze!
Pomyślałem szybko, że ktoś z nas dwóch nagle zwariował, ale widocznie nie ja; obejrzałem się dokoła, czy widzę przedmioty w naturalnym ich kształcie; wszystko jest takie, jak było, tylko nagle dostojna głowa znakomitego męża przybrała kształt dziwnie stożkowaty i zmieniła się w głowę cukru, przybrawszy taki kształt, jaki głowom kapłanów swoich sztucznie nadawali Aztekowie. Głowa ta uśmiechnęła się do mnie słodko i powiada:
— Tak! o cukrze…
— Panie! — powiadam ja — wiem o tym, że cukru używa się do herbaty i nic o nim nie wiem więcej. Wiem, że człowiek, któremu na twarzy maluje się cierpienie, ten ma z pewnością cukrownię. Ale nic więcej. Wiem, że cukier robi się z wapna i kości…
— Niezupełnie; właściwie to z buraków albo z trzciny cukrowej. Nie o to jednak idzie, aby pan znał sposób fabrykacji cukru, tylko o to, aby pan o nim napisał.
— Po co?
— Wszystko teraz będzie poświęcone wielkiej i świętej sprawie cukru. Musimy nim zalać świat, a każdy nam w tym musi pomóc, więc niech pan też coś napisze… Koniecznie musi być coś o cukrze! Wie pan, czym jest cukier?
— Ha! — rzekłem.
Dostojny człowiek pojął z mojej odpowiedzi, że wiem mało o tej sprawie.
— Cukier — powiada — jest jednym z naszych największych bogactw narodowych; słodycz uśmiechu zagranicy w naszą stronę zależy od ilości ton eksportowanego cukru.
— Jak się przedstawia polska hodowla cukru?
— Chciał pan zapewne powiedzieć „produkcja”? Pod tym względem jesteśmy jedni z pierwszych na świecie.
— Nadzwyczajne! jak można wycisnąć tyle słodyczy z narodu, który kwaśno myśli, gorzko się uśmiecha, czarno patrzy i pije ocet przy każdej sposobności?
— Bo cukier wyciska się z buraków. Idzie właśnie o te buraki, aby je otoczyć opieką i aby opieką otoczyć cukier. Za funty cukru dostaje się funty angielskie. Polacy doskonale umieją fabrykować cukier, idzie więc o to, aby czynili to jeszcze intensywniej, pojąwszy, że w dziedzinie tej mogą się stać potęgą. Dlatego niech pan cośkolwiek o cukrze…
— Kiedy ja nie znam żadnych cyfr!
— Po co panu cyfry? Cyfry to wypiszemy my, a pan niech się do cukru uśmiechnie.
— To co z tego będzie?
— Wtedy się wszyscy do niego uśmiechną i może pojmą, że słodyczą naszego cukru można skusić Europę.
— Tak, stare kokoty lubią słodycze…
Oto piękna sprawa; sprowadzaj, człowieku nieszczęsny, cnototrawne córki i pisz o cukrze. Ciężką czasem służbę musi pełnić lekkie pióro…
Zacząłem tedy rozmyślać poważnie o cukrze. Na myśl przychodziła mi tylko wenecka piosenka: „Bo miłość jest jak cukier, bo miłość jest jak miód”. Wpadłem więc na jenialkiewiczowski pomysł, aby te słowa drukować na pudełkach, w których się sprzedaje cukier, i w ten sposób zachęcać ludzi do jego spożywania. Okazałoby się to jednak mało pożyteczne; człowiek żonaty, do żywego oburzony haniebnym kłamstwem piosenki, jadłby raczej smołę, a nie kupiłby cukru.
Rozmyślając o cukrze, zacząłem powoli poznawać jego wspaniałą rolę w życiu; nie mówiąc o tym, Że człowiek, nie jedzący cukru, sczezłby i zmarniał, boby miał wątłe kości i niemrawy mózg, należy pomyśleć, ile cukier wniósł słodyczy w literaturę, na ten przykład, ile stworzył metafor, ile pięknych osłodził powiedzeń.
Przed wojną spożywali ludzie znacznie więcej cukru niż w czasie wojny i niż spożywają go dziś. Ileż słodyczy było wtedy w obejściu, ile słodkiego uśmiechu na twarzach. Do kobiety mówiło się; „O słodka moja!” — „Mój karmelku!” — odpowiadała ona.
Śpiewało się w operetce: „Molly, moja Mulatko, o czekoladko!” — a w operze śpiewał Mario Cavaradossi o rękach Flory Tosci: „… O słodkie ręce, słodkie i niewinne, do uczynków miłosnych stworzone!” — O! w epoce dobrych czasów cukru, nawet ręce…
W powieści stało czarne na białym:
„— Arturze! — rzekła Elwira — miłość twoja napawa mnie słodyczą!
„ — O, Elwiro! — mówił Artur — twoje usta są słodkie i twoje oczy słodko patrzą.
„Wtedy Elwira zachwiała się jak trzcina cukrowa i spoczęła w jego ramionach. A on pil miód z jej różanych ust”.
Czyż to nie piękne? A taki sam ustęp z owego czasu, kiedy podczas wojny ludzie gryźli rozpacz i sacharynę:
„— Znowuś tu? — warknęła Bronka. — Czego się mnie czepiasz jak smoła?
„Gorzki uśmiech wykrzywił jego twarz.
„— Jesteś dziś jak lukrecja — zawył z goryczą. — Każde twoje słowo jest piołunem. Niech cię szlag trafi, jaszczurko!”
Och! To wszystko dlatego, że ludzie nie mieli cukru.
Podczas wojny ludzie byli bez werwy i bez fantazji; snuli się jak umierające muchy jesienne, robili gorzkie dowcipy, gryźli siebie i innych, mieli fałszywe orientacje polityczne i czegoś im ciągle było brak. Cukru, oczywiście! To, co przed wojną zdobywało się w miłości za dwa brylanty, można było łatwo nabyć za dwa funty cukru. Gorzkie życie jest nie do zniesienia, toteż cukier był marzeniem i niebiańską rozkoszą; zamyślony człowiek nagle się oblizywał jęzorem, bo przypominał sobie dobre czasy, kiedy miał cukru pod dostatkiem.
Jak mądre narody ceniły ten biały diament nawet wtedy, kiedy go było wiele na świecie, można poznać z tego szczątkowego zabytku, jakim jest zamykana na klucz cukiernica. Tacy byli ludzie zachłanni na ten specjał, toteż się czasem zdarzało, że gość ukradł srebrną cukiernicę, nie dla srebra, oczywiście! tylko, by dostać się do cukru.
Miłość swoją i szacunek dla tego cudownego środka odżywczego okazywano symbolicznie przez to, że cukru nie brało się rękoma, tylko za pomocą szczypczyków; gołą ręką można było brać w demokratycznych czasach nawet kotlet z półmiska, nawet guwernantkę można było uszczypnąć gołą ręką, ale z cukrem tego nikt czynić nie śmiał. Zabobonna ta cześć przetrwała do dziś i najgorzej wychowany człowiek, choć weźmie kostkę cukru palcami, to jednak, jakby pchnięty podświadomym szacunkiem dla cukru, włoży ją w szczypce i dopiero potem wpuści do filiżanki. Można to często zaobserwować na bankietach oficjalnych.
O cukier wiodło się wojny domowe; uczciwa kucharka, choćby nigdy nie tknęła pieniędzy, zawsze kradnie cukier; jest bowiem w tej słodkiej substancji coś dziwnie pociągającego. Dobry ton od ulicy Zapiecek do Rybaków polega na tym, że gość na przyjęciu wkłada do szklanki dziesięć kawałków cukru. Gość w restauracji czasem tylko ukradnie srebrną łyżeczkę, podczas wojny zaś cukier kradł zawsze. „Mówię, bom smutny i sam pełen winy”.
Już Araby robiły jakiś cukier w dziewiątym wieku; takie mądre to były Żydy i przemyślne i dlatego takie wojownicze i pełne fantazji. Polska fantazja także z cukru się wywodzi. Trochę i z wódki, ale z cukru przede wszystkim. Cukrem można zdobyć nie tylko człowieka, ale i wszelkie inne bydlę; do konia z wizytą idzie się zawsze x cukrem i wtedy z nim można wejść w komitywę. Daj Anglikowi cukru, a nawet z Anglikiem dojdziesz do ładu. Takie to niezmierne ma cukier zalety. Jest to substancja tajemnicza i z innych powodów; tajemnica polskiego cukru w tym leży, że polski cukier jest podobno droższy w miejscu swojego urodzenia niż za granicą. Jest to gorzka dola; ci, którzy go produkują i mówią o tym, płaczą. Każda głowa polskiego cukru jest pełna rozpaczy i kiwając się w żałości, woła:
— Zaopiekujcie się mną! Pomóżcie mi osłodzić polskie życie! Dajcie mi żyć przede wszystkim!
Po długich rozważaniach doszedłem do niebywałej konkluzji: oto życzę Polsce jednej choroby — cukrowej choroby. Niech się w niej nagromadzi niebywała ilość cukru, aby i dla nas wystarczyło i aby go niezliczonymi wagonami wywożono na cały świat. Jest to bowiem wielce dobroczynna choroba; mówił jeden dorożkarz o wódce, że „wódka gubi narody, ale pojedynczemu człowiekowi nie szkodzi!” Z cukrem jest odwrotnie; cukrowa choroba szkodzi pojedynczemu człowiekowi, a bogaci narody.
W „Simplicissimusie” zrobiono raz taki dowcip:
Dzieweczka całuje bankiera i woła z zachwytem:
— Ach! jakie to słodkie!
— Myślę sobie! — mówi bankier — osiem procentów cukru!
Gdyby tak wielki, tłusty i gruby bankier Europy, całując polską dzieweczkę w cukrownię, zakrzyknął:
— Ach, jakie to słodkie!
— . Myślę sobie! — rzekłaby dzieweczka — sto procentów cukru!
Miły ten obraz zachęca do żywej propagandy cukru; należy mu się dać rozplenić i zalać cały kraj, osłodzić jego słodycz. Na każdym kroku powinno się wspominać o cukrze. Ludzie w Polsce powinni się słodko uśmiechać do siebie; polemiści powinni cokolwiek ocukrzyć swoje paskudztwa; miłość powinna być słodka i wszystko powinno być pełne słodyczy. Nie powinno się mówić: „ty, barania głowo!” — tylko: „głowo cukru!”; do żony powinno się mówić nie: „ty maju, ty raju, ty wiosno!” — tylko: „ty mój buraku cukrowy!”, do teściowej: „ty rafinado!”
Kończę, gdyż się obawiam cukrowej choroby. Ponieważ zaś piszę to w imię dobra publicznego, wielbiąc cukier, wiec mi pan minister skarbu raczy przebaczyć, że po takiej cukrzycy felietonowej wyjadę do Karlsbadu. Moje Żydy już tam są, biedne sieroty, bo beze mnie. Po tym felietonie zapyta mnie na dworcu w Karlsbadzie podejrzliwy Noah Piszczałka:
— To pan teraz robi w cukrze? Nie wiedziałem! To pan prezes od cukrowników pewnie teraz robi poezje?
Przedtem, przed pisaniem takich awantur, jak te, w tej książeczce, chcąc wpaść w szał i w niejaką wściekliznę, odczytywałem sobie na głos polemiczne artykuły prasy stołecznej. Ponieważ jednak na czas pewien postanowiłem pisać o wszystkim, byle nie o kobiecie, bo to ją i mnie doprowadza do zdenerwowania — mam teraz w sercu pogodę, a w spojrzeniu uśmiech, w słowach zaś moich mam maniery nieomal chińskie.
Chińskie?
Och! coś mi ciężkiego upadło na głowę i załomotało w mózgu.
Po co ja wyrzekłem to straszliwe słowo?
Jest ono straszliwe od pewnego czasu: stosunki nasze z „państwem środka świata” nie są zbyt dawne; dostawaliśmy z Chin herbatę, ryż, porcelanę, żółte niebezpieczeństwo, warkocze, obcinane nieboszczykom na sztukowanie damskich fryzur, i niewiele więcej ponad to. Eksportowaliśmy do Chin jedynie Karola Frycza. Między dwoma dalekimi krajami panowała niezamącona niczym zgoda i uprzejme stosunki. Miłowałem z daleka porcelanowe Chiny.
Teraz Chiny straciły dla mnie „swoją twarz” i czuję dla tego tajemniczego kraju żywiołową niechęć, nieomal nienawiść. I choćby wiadomość o tym miała spaść na Chiny jak grom z jasnego nieba i pogrążyć je w żałobie, zdania mojego nie cofnę. Serce moje jest przepełnione żalem i goryczą, mózg mój jest opętany, życie straciło dla mnie urok, a wszystkiemu winni są Chińczycy. Jest to naród zły i chytry. Wszyscy myśleli, że kiedyś Chińczycy ruszą na nas ławą i zaleją nas, jak żółte wody, kiedyś, kiedyś, za pięćset lat, że będzie jakaś wojna, jakiś kataklizm, jakaś rozpacz, rozpętanie, wędrówka ludów.
Akuratnie! Chińczycy uśmiechnęli się w kułak. Wojna? Kataklizm? Po co? Jest to trudne i ciężkie, zresztą Europa, choć stara, bezzębna i zjełczała baba, gotowa się bronić. Wymyśliły tedy chytre Kitajce inny, genialnie podstępny sposób zaguby Europy, postanowiwszy przyprawić ją o obłęd, wściekliznę, o furię, o manię straszliwą. Ha! A potem Europa albo zginie w szpitalu dla obłąkanych, albo wpuści morze do wszystkich wulkanów i wyleci w powietrze, kończąc marny żywot straszliwym samobójstwem. Jest to plan piekielny, godny chińskich diabłów. Diabły te przysłały Europie coś, co się nazywa: Mah–jong.
Gdybym wiedział, jak się mówi po chińsku: o psiakrew! — krzyknąłbym z radością.
Już nie ma nic w Europie: jest tylko mah–jong. O nim się mówi, bredzi, czyta, pisze, śni, majaczy, plotkuje; on jest mężem niewiasty i żoną męża; on zajął serca, głowy, mieszkania, całe życie, on zaludni wszystkie Tworki.
Jako żywo!
Mah–jong jest to taka chińska gra, w którą umiał grać dobrze jeden stuletni mandaryn, ale się wreszcie powiesił. Poza tym nikt jej nigdy nie zgłębił. Przypisywany jej wiek kilku tysięcy lat jest podobno europejskim szachrajstwem na chiński temat, bo tylko nowoczesny Chińczyk mógł wymyślić torturę tak brutalną, stare bowiem Chińczyk! miały sposoby wymyślne i wytworne na pozbawienie ludzi zmysłów, ładniejsze jest bowiem wpuszczenie komuś żywego szczura do — brzucha niż nazywanie kogo „wiatrem wschodnim”. Nowoczesny Chińczyk schował dla własnego użytku torturę tak zabawną, jak miarowe i monotonne spuszczanie komuś kropli wody na czaszkę przez dwadzieścia cztery godziny, a Europie posłał mah–jonga. Mądry jest to Chińczyk!
Niedługo nikt nie będzie orał ani siał, nie będzie płodził dzieci, nie będzie pisał ani czytał, bo wszyscy będą grali mah–jonga; rada ministrów nigdy niczego nie uradzi, bo będą grali; sejm będzie jedną wielką partią mah–jonga, w której Łańcucki będzie zawsze „wiatrem wschodnim”, Po mah–jongu przyjdzie moda na kaleczenie kobietom stóp, co od biedy można by ścierpieć, po czym moda na skośne spojrzenia, potem na jedzenie zgniłych jaj, do czego zresztą są czynione przez sklepikarzy przygotowania, po czym na noszenie długich warkoczów (co ja wtedy zrobię, co ja zrobię?). I oto w taki sposób łatwy i tani żółte niebezpieczeństwo stanie się faktem.
W tej chwili mah–jong szaleje w całej Polsce; ludzie nabrali żółtej cery, całe życie wygląda jak jajecznica, takie jest bardzo chińskie. Mah–jong jest w każdym domu i niedługo biada będzie temu, co go grać nie będzie umiał! Nikt się z nim nie ożeni, nikt mu nie poda kropli wody i ręki, nikt go nie pochowa w poświęconej ziemi. Ojciec wyprze się syna, matka córki, dzieci rodziców, służba chlebodawców, kochanek kochanki, złodziej policjanta, wydawca autora, wyborca posła. Kiedy przyjdzie taki nieszczęsny, co grać nie umie, ujrzy z rozpaczą, że trzeba mu się czym prędzej obwiesić; najlepiej grający zostanie ministrem, odda mu się każda kobieta, aby urodzić syna z graczem wspaniałym, syn zaś urodzi się już jako Chińczyk. Umierający ojciec zostawi dzieciom w spadku najlepszy sposób zrobienia mah–jonga, córki dostawać będą w posagu, jako pierwszy zaczyn na piernik toruński, sto czterdzieści cztery mah–jongowe kamienie.
Taka to jest ta gra wspaniała i pełna uroku! Proszą cię na wieczerzę na godzinę ósmą, ałe ją podają o trzeciej nad ranem, bo nie można było skończyć partii, zresztą kucharka grała jeszcze ze stróżem i lokajem, i z młodszą, więc i tak by nie było sposobu. Nie możesz z nikim pogadać, ho kto by tam z tobą gadał. Słyszysz tylko:
— Siedem bambusów.
— Biały smok!
— Dwa charaktery!
— Dziewięć kółek!
— Ogródek!
— Wiatr zachodni!
— Kong!
— Pong!
— Czau!
— Mah–jong!
Ponieważ nie masz z kim gadać, więc rozmyślasz mądrze i roztropnie. O tym przede wszystkim, że mah–jong nie jest zbyt wielką filozofią, tylko chińską alegorią, wyobrażonym życiem. Zawsze wieje jakiś „wiatr”, „bambus” czy wierzba, to mała różnica, „kółko” także niewielki rarytas, masz „ogródek” i „zielonego smoka”—żonę — oto i mah–jong.
— Cztery charaktery! — krzyczą przy grze.
— Cztery — myślisz sobie — aż cztery? Zaraz widać, że to zamorska gra. Skąd by to tak wziąć choć jeden?
— Trzeba mieć „trójkę w jednej rodzinie!” — mówi gracz.
— „Trzeba?” Dotąd się przynajmniej myślało, że tylko można, teraz zaś już „trzeba” powiększać rodzinę o tego trzeciego… jest to gra cyniczna! — myślisz sobie.
— Czy pan to ma „z głową i z ogonem?” — pyta panna grająca.
Wtedy przerywasz rozmyślanie i rumienisz się.
Co oni mówią, na Konfucjusza! — co to znaczy?
To jednak wiedzą tylko panie grające, bo obłęd ogarnął przede wszystkim panie. Dokonany jest przewrót w kobiecej naturze; piękna pani nie ma już na nic czasu, nawet dla „niego”. Pani naucza wszystkich tajemniczej chińskiej gry.
Najbardziej jednak ponure jest to. że jej nikt grać nie umie, wszyscy się zawszę kłócą, nikt nie jest zdecydowany ani co do prawideł, ani co do sposobu liczenia, ani co do terminologii, tak że osobna komisja Akademii Umiejętności będzie musiała ustalić, czy się mówi „ogródek”, czy też „kwiatek”? Do tego czasu jednakże rozejdzie się kilka małżeństw, zdarzyć się też może w partii bardzo namiętnej, że na stole będą leżały sto czterdzieści cztery chińskie kamienie i trzydzieści pięć polskich zębów.
Tylko patrzeć, jak ta mądra i chińska gra zejdzie pod strzechę. Tylko patrzeć, jak dorożkarz będzie mówił do pasażera:
— Jak pana wyrżnę w „charakter”, to z pana „wiatr zachodni” wyleci!
— Pong! — krzyknie znany złodziej, Janek Ospowaty, waląc po łbie Mańkę Syfon.
— Czau! Czau! — wrzaśnie ona. Wszystko będzie z mah–jonga. Dyplomata będzie mówił do dyplomaty:
— Skończmy te chińskie ceremonie i rozwalmy mur. „Smok czerwony” poczuł „wschodni wiatr” i diabli wezmą „ogródek”… ,
A kochankowie będą mówili:
— O, mój „kwiatuszku”!
— Czego chcesz, „biały smoku”?
— Czy nie można by tak zginąć w gąszczu „bambusów”?
— Boję się, pan mi może zrobić „czau–czau”…
— A jakiż pani ma twardy „charakter”! Trzy, cztery „charaktery”!
— To nie to, tylko że ja jestem gorący „wiatr południowy”, a pan…
— „Pong”! cóż ja?…
— A pan ma… „mah–jonga”…
Muszę się zapytać Frycza, co znaczy po chińsku: mah–jong?
To jednak musi być coś nieprzyzwoitego.
Przyjechał do mnie ze ślicznego, małego miasteczka dawno niewidziany przyjaciel. Był w Warszawie po raz pierwszy w życiu, przyjechał zaś w dziwnym celu. Maniak, wybornie wykształcony, esteta, duch piękny, człowiek wytworny, uwielbiał rzeczy proste i w harmonii swej doskonałe. Pieścił piękną książkę jak kochankę, kochankę czytał jak zajmującą książkę, oprawną ślicznie w cielęcą skórę, godzinami potrafił przyglądać się zachwyconym spojrzeniem zachodowi słońca, morzu lub renesansowym włoskim pałacom. Łatwo się tedy stać mogło, że rozburzone, roztłamszone, rozmierzwione, o grubych manierach życie nowoczesne, spanoszone, zgiełkliwe i wrzaskliwe, źle ubrane i czytające zeszytowe romanse, nie kochające kwiatów i gardzące poezją, że zezowate, jednym słowem, życie wytrąciło z równowagi duszę, zakochaną w pięknie i harmonii. Chciał uciec z takiego życia jak człowiek, którego dobry i wytworny smak dotkliwie obrażono, ucieka z podejrzanego domu.
Skarżył się przede mną jak ptaszek, tak że mi się serce krajało. Widziałem, że jest to człowiek stracony, gdyż bardzo cierpi i ma duszę porwaną na strzępy, jak płat jedwabnej, o tęczowych kolorach tkaniny. Płakał rzewnie na mojej piersi, ja zaś chętnie zaryzykowałem dla przyjaciela kamizelkę, bo łzy nie były krwawe, tylko kryształowe. Mój przyjaciel nawet płakać umiał pięknie.
Uciec z życia? Dobrze, ale jak się to robi? Najprostszym sposobem byłoby samobójstwo, mój przyjaciel jednak gardził samobójstwem, jako aktem zbyt brutalnym, po którym się wygląda niewytwornie, bo albo wisielcowi język wygląda z ust, albo się ma rozwaloną czaszkę. Przyjaciel mój uważał samobójstwo za bandycki napad ludzkiego zwierza na spokojnego, udręczonego i zmęczonego życiem gentelmana.
Można jednak zginąć łagodnie, powoli, można zgasnąć, jednym słowem, tak, że nikt nie zauważy i każdy powie: umarł jak należy. Jest to droga okrężna do śmierci; istnieją dwie takie drogi: można zostać urzędnikiem państwowym albo literatem i łagodnie, niewidocznie, po pewnym czasie zgasnąć cichutko, rzecz prosta, z głodu. Żadnego z tych dwóch sposobów przyjaciel mój użyć nie mógł; urzędnikiem nie mógł zostać, gdyż pisał bardzo prawidłowo po polsku i ludzkim językiem, literatem zostać nie mógł, gdyż miał nieludzki wstręt do alkoholu.
Sprawa stawała się zawikłana.
Nie jest tak łatwo uciec od życia, jest to prawie tak trudno, jak uciec od żony. Toteż jego ogarnęła melancholia, a mnie, który mu z duszy i serca chciał pomóc, zniecierpliwienie. Musi ostatecznie istnieć jakiś sposób na bezbolesny rozwód z życiem, na ucieczkę.
Zaraz! Zarazi Jak to mówi poeta? Poeta mówi: „Miło snami uciec z życia!”. Jest więc sposób: prześnić życie.
Co to znaczy „prześnić?” To znaczy unieść się w jakiś sposób ponad rzeczywistość, w krainę marzenia i ułudy, wzrok skierować ku regionom niewidzialnym, słyszeć tylko muzykę gwiazd, widzieć tylko fatamorgana. To wszystko razem, przetłumaczone na język pospolicie zrozumiały, znaczy, że trzeba zwariować! Wiadomo, że wariaci są to ludzie szczęśliwi; dla takiego szczęśliwca bryła kamienia jest bryłą złota, patyk berłem, a marka pocztowa całym światem. Taki o niczym nie wie, nic ziemskiego go nie obchodzi, o wszystkim przeszłym zapomina. Trzeba więc łagodnie zostać wariatem, oszaleć, sfiksować i w ten sposób z padołu łez przenieść się w świat lepszy, żyć, nie żyjąc, a żyć pięknie i wytwornie wśród istot równie wytwornych, bo urodzonych z pięknego marzenia.
— Wyborny pomysł! — zawołał mój przyjaciel. — Zwariować, chcę zwariować za wszelką cenę.
Zwariować! To się lekko mówi, ale jak się to robi? Życie wydaje się łatwą instytucją, a gdy przyjdzie co do czego, potyka się człowiek przy pierwszym zaraz kroku. Oto niby drobiazg: uczciwy człowiek chce zwariować, no i co? W jaki sposób?
Zaczęliśmy gorączkowo szukać sposobu na wariację. Najbliższą myślą była porada u lekarza.
— Panie! — rzekł mój przyjaciel — ja chcę zwariować. Niech mi pan za wysokim honorarium powie, jak to można zrobić?
— Mam wrażenie, że się to już zrobiło! — rzekł przerażony lekarz.
Otóż to jest nauka tych mędrców!
Trzeba więc było zdobyć błogosławiony stan szaleństwa sposobem domowym; należało szukać długo, by choćby przypadkiem natrafić na środek właściwy i niezawodny. Zaczęliśmy stosować wszelkie środki, które miały jakiekolwiek szansę, że zdołają zaćmić zdrowy mózg i przewrócić go do góry nogami.
Oto powolny proces, jaki stosowaliśmy długo, niestety, bez wybitnych rezultatów.
Najpierw nauczyłem mojego przyjaciela gry w mah–jonga, grał w niego dniami i nocami, ja zaś bacznie obserwowałem, czy mu już coś nie padło na mózg. Nic z tego.
Zastosowałem środek silniejszy i dałem mojemu biednemu przyjacielowi do przeczytania wszystkie moje książki, ale od razu. Skutków gwałtownych spodziewałem się po kilku dniach. On czytał, czytał, bladł, czerwieniał, skręcał się z boleści, czasem zawył ponuro, czasem cisnął czymś ciężkim w moją stronę, ale i na tym się skończyło.
Zawiodłem go więc na premierę, nazajutrz zaś kazałem mu jedną po drugiej przeczytać wszystkie krytyki o nowej sztuce. Przeraźliwość zdumienia może czasem zrodzić nagłe szaleństwo; harmonia ducha mego przyjaciela musiała się wzburzyć niezmierna rozmaitością sądów. Znowu nic. Pokazało się, że zwariował tylko szczęśliwy autor, mojemu przyjacielowi to nie pomogło. Ważyłem się na wielkie rzeczy.
Mój przyjaciel zerwał z kochanką, wdział zgrzebną koszulę, wyspowiadał się, odbył dwutygodniowe rekolekcje? jadł tylko korzonki, pił tylko wodę i tak, odpowiednio przygotowany, wstąpił jako uczeń do instytutu teatru Reduta. Myślałem sobie słusznie, że jak mu tam każą przez rok przeżywać wariata, to jednak poczciwy chłopak przecież kiedyś zwariuje.
I znowu nic z tego. Już się coś zaczynało, przyjaciel mój bowiem rozmyślał godzinami na zadany temat, czy w izbie Wesela miotła ma stać po prawej czy po lewej stronie pieca — ale go znowu odeszło.
Nieszczęśliwy człowiek! Płakać się chciało, patrząc na jego bezużyteczne wysiłki.
Ponieważ najłatwiej oszaleć na terenie teatralnym, zrobiliśmy go z wielką nadzieją na dobry skutek prezesem teatrów miejskich; jeżeli na tym stanowisku w ciągu dwóch miesięcy nie zwariuje, w takim razie nic mu nie pomoże, to już amen.
I znowu coś się już zaczęło dziać.
Mój przyjaciel chwytał się nagle za głowę albo nagle wybuchał płaczem. Patrzyliśmy z radością, jak obliczając wpływy opery, wrzasnął, a potem zaczai tłuc głową o mur,
I może byłoby się dobrze skończyło, gdyby nie to, że go wyleli z posady, bo się zaczął orientować w labiryncie i już się wiele nauczył. Szkoda, byłby zwariował z całą pewnością.
Ha! nie ma innej rady, tylko trzeba szukać sposobów bolesnych. Kazaliśmy mu obliczyć, ile ma zapłacić podatku za rok 1923, a potem znaleźć ten urząd, gdzie należy ten oto podatek zapłacić. Przez pół roku liczył i obliczyły że ma zapłacić groszy osiemdziesiąt siedem i że ma je zapłacić w Siedlcach, a gdyby tam nie chcieli przyjąć, to w Grudziądzu. Już, już był bliski pomieszania, zdrowa jednak natura przemogła i znowu zaczął powracać do prawidłowego myślenia.
Mózg jednak miał już od tych prób nadwyrężony, najsilniejszy bowiem człowiek nie może bezkarnie przechodzić prób tak ciężkich i dotkliwych. Widoczną było rzeczą, że wieża jego myślenia zachwiana jest w posadach i że teraz trzeba będzie tylko małego, lekkiego pchnięcia, aby runęła w przepaść. Widać to było po oznakach zewnętrznych, bo bladł i chwiał się, kiedy na przykład czytał ustawę—o ochronie lokatorów, wstępne artykuły polityczne, polemiki literackie lub wiersze. Znaczyło to, że go to wprawdzie nie przyprawia o obłęd zupełny, ale powoli miesza mu zmysły.
Trzeba było pomyśleć o zadaniu mu ostatecznego ciosu. Przebłagawszy tedy z góry Pana Boga za zbrodnię, która się ma dokonać na uczciwym człowieku — ożeniliśmy go. Cel uświęca nawet tak potworne środki! Wolałbym tego zacnego chłopca zarżnąć tępym nożem — cóż, trudno! Ożeniliśmy go z bardzo piękna aktorką, wiedząc, że kto jak kto, ale ta mu zada bobu! Sam fakt małżeństwa, operacja przeciwna ludzkiej naturze, może przyprawić umysł ludzki o szaleństwo, cóż dopiero małżeństwo z piękną aktorką? Toteż widząc, jak to małżeństwo szybko zaczyna wydawać owoce — nie o dzieciach mowa, bo to by było za prędko! — zacierałem z radości ręce; jeśli mój przyjaciel wydoli w tym małżeństwie miesiąc, dwa, zwariuje tak dokumentnie, że miło będzie patrzeć.
Straszliwego jednak pecha miał ten biedny człowiek; żona aktorka uciekła od niego po dwóch tygodniach, bo bałwan zaczai z nią gadać o sztuce. Tego najbardziej cierpliwa aktorka nie zniesie.
Ręce mi opadły. Nie ma rady na tego biedaka. Ten i ów czasem zwariuje i takiemu dobrze, ten zaś nieszczęśnik nie mógł zwariować w żaden sposób.
A oto wybawienie przyszło nagle, niespodzianie, zupełnie z nieznacznych powodów.
Jak już wspomniałem, przyjaciel mój nie był nigdy w Warszawie i teraz znał ją bardzo mało, wałęsał się bowiem po niej, patrząc w bruk, jakby na nim chciał znaleźć swoje upragnione szaleństwo. Nie widział, co się dzieje dokoła niego. Chcąc go więc nieco pocieszyć w jego nieznośnej melancholii, łaziłem z nim po mieście.
Kiedyśmy wchodzili z ulicy Marszałkowskiej w ulicę Widok, mój przyjaciel spojrzał przypadkiem i drgnął.
— Co to jest? — zapytał słabym głosem, tocząc błędnym wzrokiem.
— To? Dom u zbiegu Marszałkowskiej i Widoku.
— Dom? Na Boga! Gdzie my jesteśmy?
— W Warszawie, w stolicy…
Mój przyjaciel chwycił się za głowę.
— Zwariuję! — szepnął.
Co takiego? Oj! Zaczyna być dobrze! Czciciel harmonii i piękna dostał uderzenie w głowę…
Zorientowawszy się w sytuacji, poprowadziłem go na drugi koniec ulicy Widok i pokazałem dom, równie wspaniały, budowany przez rozpacz, zakonserwowany przez szaleństwo.
Na bladej twarzy mojego przyjaciela zjawiły się wypieki.
— Dobrze idzie! — pomyślałem.
I z triumfem poprowadziłem go na ulicę Chmielną. Mój przyjaciel spojrzał i zatoczył się, ujrzawszy coś straszliwego: parkan ohydny i przyczepiony do niego nowozbudowany dom, nieprawdopodobny dom, niebywały dom.
— Prędzej, prędzej! — krzyknąłem. Biegliśmy prawie.
— To jest Pałac Staszica! — pokazałem mu z radością. Mój przyjaciel zrobił się siny, a na usta wystąpiła mu piana wściekłości.
— Patrz tam, tam naprzeciwko, na róg Słowackiego!
— Jezus, Maria! — jęknął przyjaciel.
Ledwie się wlókł, coś mu w mózgu wyraźnie trzeszczało. Kiedy go postawiłem twarzą przed gmachem seminarium państwowego obok kościoła Wizytek, z ust mojego przyjaciela wybiegł dziwny, niesamowity uśmiech. Straszna, odrapana, jakby trądem pokryta rudera zwaliła mu się na piękny jego mózg.
— Odwróć się nagle! — krzyknąłem. Odwrócił się i zawył.
— To jest dawny jakiś pałac, Królewska 1. 1. Należy do kogoś z arystokracji.
Ja też zasłoniłem oczy ręką, bo nie miałem zamiaru zwariowania, a mogło się to zdarzyć, bo nie można bezkarnie patrzeć na trędowatego trupa domu.
— Prędzej, prędzej! — przynaglałem.
Powlokłem go na Saski plac.
— To jest najpiękniejszy plac w Polsce! Spojrzyj!
On spojrzał, zgrzytnął zębami, zapiał nagle jak kogut i dostał konwulsyj. I ja zacząłem czuć powiew obłędu. Chciałem krzyczeć głośno, aby wywołać zbiegowisko i zawołać: Ludzie! Czy wam nie wstyd, aby na historycznym placu stała psia buda, w której sprzedają orzechy i wodę sodową? Rzućmy się na tę ohydę i rozrzućmy ją, cegła po cegle, bo się Francuzy łapią za brzuchy ze śmiechu, a Angliki kiwają głowami, przecierając oczy i szepcząc:
— To nieprawdopodobne! tego nie ma nawet u Murzynów!
Ukazałem mojemu przyjacielowi panoramę z tego miejsca z widokiem na wieże Świętego Krzyża. Postawił oczy w siup, a z gardła dobywało mu się bezsilne łkanie. Pomyślałem, że jeśli takie cudowne czyni na nim wrażenie potworne niechlujstwo, to go łatwo dobiję szaleństwem nie odrapanym, lecz pielęgnowanym, obłędem, który padnie na jego poczucie harmonii i dobrego smaku jak głaz. Toteż wiele ciekawych pokazawszy mu po drodze rzeczy, zawiodłem go, jak Wergili Danta, na zbieg ulicy Jasnej i ulicy Sienkiewicza, gdzie obok Filharmonii wybudowano trzy przybytki. To się nie da opisać, to trzeba by zobaczyć: zwariowany gmach teatru Komedia, wtłoczony między dwa olbrzymie domy; dachy, wykusze, mury niskie i wysokie, sto pięć stylów tworzą tak cudowną harmonię linii, dają efekt dla oka tak niebywały, że spojrzawszy na to cudo architektury, na ten obłęd nieprawdopodobny, chwyciłem się słupa latarni, aby nie upaść.
A on:
Mój przyjaciel, na którym nic nie sprawiało wrażenia, płakał jak dziecko. Potem ni stąd, ni zowąd zabulgotał, krzyknął, miauknął, zabeczał, a wreszcie roześmiał się przeraźliwie, wspaniałym śmiechem szaleńca i zwariował szczęśliwie.
Tragiczny człowiek Wellsa dlatego był niewidzialny, bo sam tego chciał. Istnieją natomiast niewidzialne panny, które trudno zobaczyć, chociażby tego nie chciały. To są telefonistki. Ja nigdy w życiu nie widziałem panny z telefonów. Są to same Aldony, zamknięte w wieży, elektryczne panny. Czasem tylko, piękny i głęboki usłyszawszy głos, starałem się do niego dorobić w fantazji osobę nadobną, błękitnooką, z rzewnym spojrzeniem. Do głosu cokolwiek zjeżonego i opryskliwego dodawałem srogie oblicze, energiczne spojrzenie, słowem, dragona. Może rzeczywistość była cokolwiek odmienna, bo głos często myli, a na balu maskowym często głosem słowiczym przemawia dama, na której widok, po zdjęciu maski, uciekłby najodważniejszy.
Jakkolwiek wyglądają owe panny niewidzialne, wielka mam dla nich sympatię, która teraz gwałtownie podskoczyła w górę, pomnożona przez żywe współczucie, kilkaset bowiem tych panienek skazano na wygnanie ze szwedzkiej warowni, ze srogiej wieży Babel. Jednego dnia zaludni się ulica Zielna tłumem niewieścich istot, bardzo dziwnych, bo każda będzie miała łzy w oczach. Po raz pierwszy tego dnia ujrzymy żywe głosy, a po załzawionych oczach od razu je poznamy. Wyjdą ze srogiej wieży i pójdą na poszukiwanie pracy, nowe, nieszczęsne ofiary przemądrej maszyny, która suchym głosem wypędza człowieka. Biedne, bardzo biedne panny…
Trudno. Taki już los. Szkoda łez, kochane biedactwa. Lepiej zachować dzielność i siły na nieskończoną udrękę szukania kawałka chleba, a łzy mącą jasność i bystrość spojrzenia, przeszkadzają tylko. Wszystkich nas to z czasem spotka, że nas maszyna weźmie za kark i zrzuci ze schodów, jako nieużytecznych ludzi, ostatnich Mohikanów. Dzisiaj automatyczny telefon wygnał na bruk panny pracowite, jutro telefon bez drutu zgruchoce automat telefoniczny, a potem Lucyfer wymyśli taką maszynę, którą będziemy nosili w kieszonce kamizelki; kupiec z Gęsiej naciśnie ją, a kupiec z ulicy Piotrkowskiej w Łodzi odpowie:
— Nu? co jest?
Życie przeobraża się w takim gwałtownym tempie, że nie ma czasu nawet na okrzyk zdumienia. Socjologowie niech sobie rozprawiają o tym, czy to dobrze, czy to źle. że demon maszyny ułapił nas w żelazne swoje szpony i ostatni z, nas wypuszcza dech. Niech prorokują proroki i zapowiadają ów dzień, kiedy zrozpaczony człowiek zacznie burzyć stalowe potwory. To nie nasze sprawy. My pragniemy jedynie melancholijnym spojrzeniem pożegnać tych wszystkich, co wyparci przez nielitościwą maszynę, odchodzą z naszego życia w niepamięć jako „ludzie niepotrzebni”, i ofiarować im na pożegnanie choćby jedno dobre słowo.
Żegnaliśmy tak kiedyś miniatury, dyliżanse, listy pieczętowane opłatkiem, książki, w których geografia była „jeografią”, a geometria — „jeometrią”, gęsie pióra, dagerotypy, sylwetki, z czarnego wycinane papieru, potem zegary z pozytywką, potem posłańców w czerwonych czapkach, potem śmieszne kolejki i tysiące innych rzeczy, spokojnych, cierpliwych, żółwich, groteskowych lub dziwacznych. Z kolei zawładnęła światem panna z telefonu, zwycięska, nowoczesna, szybka, migotliwa. Ale „czas wszystko pożre, bo ma czas”, — smok nienasycony, więc zjadł i te panienki. Już ich nie będzie. Zamiast pięknej panienki stoi taki łajdak robot, stwór straszliwy, i gada bezdźwięcznie: „Zajęte, zajęte, zajęte…” albo trąba huczy równo, nieumęczenie, nadąsanym głosem bąka. Jak długo były te miłe panny, przecież jakaś dusza tułała się w wysokiej wieży i w pięćdziesięciu tysiącach aparatów. Miło było ci usłyszeć ludzki głos, czasem nawet śliczny, niski, i czasem ciepły. Głos ten był uśmiechem złej i jadowitej maszyny. Wiadomo bowiem, co to jest telefon: „zwierz ohydny i pyskaty, pudło okropności, stalowy język plugastwa, narzędzie plotki, poseł od siedmiu boleści, rozpacz dzwoniąca i trąbiąca, wynalazek diabła i jego ciotki, Merkury, co zawsze był złośliwy, a tylko czasem pożyteczny. Wielu ludzi zwariowało przez telefon, a tylko kilku miało z niego korzyść. Na księgę telefoniczną! Jedno radio jest chyba złośliwszym pawianem od telefonu. «Przekleństwo im!» — jak śpiewa bas w jednej operze”. (Cytata z dzieł K. Makuszyńskiego).
Panny niewidzialne starały się potwora uczynić ludzkim i znośnym. Służyły nam przez wiele, wiele lat i potargane nerwy wielkiego miasta wiązały zręcznymi rękami. Nie miały chwili spoczynku, czuwały we dnie i w nocy, wysoko, nad śpiącym miastem, nieznużone i cierpliwe. Każda panienka w urzędzie czy w sklepie miała przynajmniej tę rozrywkę, że widziała ludzi, mogła wyjrzeć przez okno. mogła odetchnąć, a w nocy mogła spać albo oddać się nieprawdopodobnej rozkoszy czytania np. moich książek. Aldona ze szwedzkiej warowni nie mogła ani zobaczyć żywego człowieka, ani wyjrzeć przez okno, ani na moment jeden odpocząć, bo światło krzyczało na nią jaskrawym głosem, cyfry, jak piaszczysta burza, zasypywały jej oczy. wdzierały się w jej ucho i kołowały w biednej głowie.
Nie to jednak bolało ową pannę niewidzialną. Była to obłąkana praca, ale jednak praca, ciężko kupiony kawałek chleba. Najcichszą i najdotkliwszą ich rozpaczą było poczucie niezrozumiałej niechęci, jaką odczuwały ze strony tych, którym służyły, często ponad siły. W każdym wypadku była winna panna z telefonów. To był nieszczęsny Haman, którego każdy usiłował pobić, ofiara niewinna, na którą każdy wyprawę czynił z pyskiem. Szanowny człowiek, którego nazwisko raz w życiu wydrukowano w książce telefonicznej, jeśli się pokłócił z żoną, zniecierpliwienie swoje i swoją mękę serdeczną ciskał w biedną głowę biednej panienki. Ktoś, komu nie udał się interes, dalejże na pannę Soplicównę! Dama, która nie mogła sobie przypomnieć numeru swojego lubego, potrafiła ją zwymyślać na zielono. Nikt nigdy nie chciał pomyśleć, że tej panience dzwoni w oczach rozpacz przez siedem godzin, co pół minuty; że ją podrywa żądanie nagłe, niecierpliwe, zdenerwowane, rzadko kiedy łagodne, rzadko kiedy uprzejme.
Mało kogo obchodziło to, że tam, po drugiej stronie aparatu, ciężko pracuje żywy człowiek, co też ma nerwy i serce, któremu też czasem brak sił i który też ma swoje tragedie i wielkie smutki; ten żywy człowiek zawsze starał się być i uprzejmy, i grzeczny, lecz nieraz mu tyle opryskliwości ciśnięto przez tubę telefonu i to najniesłuszniej, że tracił panowanie nad sobą i stawał w obronie swojej pracowitej godności. Czasem długobrody szwargot wymawiał najstraszliwszej nazwy cyfry tak, że sam mądry diabeł tego by nie pojął, i miotał się, i na panienkę nastawał, że go źle łączy. A inny człowiek z temperamentem tłukł z hardą mocą w widełki aparatu i srogich używał wyrazów, bo któż ma być winien, jeśli nie ta nieszczęsna panienka, że telefon po drugiej stronie jest zajęty? Dziwna to rzecz, ale ja od trzydziestu lat gadałem dość często przez telefon i nigdy mi się nie zdarzyła żadna z owymi dziewojami awantura. Ja do nich ładnie, one do mnie jeszcze ładniej. Ja grzecznie, a one od razu wpadały w rozczulenie. Mówiłem: „Dziękuję!” — a wtedy słyszałem ciche westchnienie zdumienia. Panienki to są subtelne istoty, więc z taką panienką nie można tak, jak z dębową szafą albo z piecem. To też człowiek, choć panienka. Z żoną jeden z drugim nigdy nie był taki odważny i taki Bayard, boby prędko robił zimne na łbie okłady, ale z taką panienką to było można. Ciskało się w nią kamieniem groźby, że ją z posady wyrzucą, że to i owo, a panienka połykała tylko łzy.
A teraz to je wszystkie wyrzucają z posady, więc tym wszystkim, co kolczastych używali słów i bardzo krzyczeli do telefonu, pewnie ich bardzo, bardzo żal. Warszawiacy to miękki naród i dobry w sercu, tylko że zaraz z pyskiem. A przysiągłbym, że niejeden mówi sobie teraz po cichutku:
— Ma rację pan Makuszyński… Niepotrzebnie robiłem awantury… To biedne panienki…
Tak, tak. To bardzo biedne panienki. One już z pewnością zapomniały o tych małych, niemal rodzinnych nieporozumieniach i uśmiechają się rzewnie. Zapomnijmy i my o tym i rozstańmy się z nimi serdecznie i z wielką przyjaźnią. To przecie w całkowitą niepamięć odchodzi ktoś żywy i ktoś, co brał udział w naszym życiu. Ktoś, co pośredniczył w naszych troskach i radościach; co usłyszawszy głos, pomalowany czarną troską, łączył szybko z lekarzem czy z pogotowiem; co poznawał głosy miłosne, zniecierpliwione i pełne drżącego niepokoju i równie szybkę łączył je w jeden, długo nieprzerwany, pełen szeptów i zaklęć. Wielkie miasto zwierzało im swoje tajemnice, tak pogmatwane, jak życie, a ta cała rozpaczliwa opowieść przewiała ponad nimi jak wiatr; one tylko stawiały kropki po smutnych rozdziałach lub wykrzykniki po wesołych, lub łączyły porwane strzępy w jedną, niezmierną, nigdy nie kończącą się księgę. W swojej wieży siedziały jak w morskiej latarni, postawionej na skale, wśród burzliwego morza, które grzmi i jęczy, i wzdycha, i mnogimi gada głosami.
Kilka lat naszego życia przewaliło się falą przez tę wieżę; niewidzialne panienki brały w nim udział niemy i niewidoczny; wołaliśmy je nieustannie, a one były zawsze na posterunku, nieludzko cierpliwe. Nie można im tego zapomnieć. Za lat kilka zaginie o nich wspomnienie i będzie się mówiło:
— To było wtedy, kiedy w telefonach były jeszcze telefonistki.
Może zostanie ślad o nich w jakiejś powieści i w starych sztukach teatralnych, w których amant dzwonił do amancicy, a nigdy się nie zdarzyło, aby albo jej, albo jego nie było w domu. Zostanie grany pięknie w teatrze Rozmaitości dramacik Cocteau, w którym opuszczona kochanka płacze do telefonu i prosi kilka razy: — O, niech pani nie rozłącza!
Ta panienka nie rozłączyłaby nigdy, gdyby jej było wolno. I ona ma serce kobiece, a przez to serce przepłynęło tyle cudzych skarg i rozpaczy, tyle krzyków i jęków, że oszalałaby, gdyby je mogła wszystkie usłyszeć. Zostanie sztuczka z paryskiego Grand Guignolu pt. Przy telefonie, w której kobieta słyszy przez aparat, jak kogoś mordują „po tamtej stronie”. Mało więcej zostanie. Niechże zostanie i odrobina smutku, że maszyna nie przemówi już nigdy ludzkim głosem. Ten głos powędruje teraz i dobędzie z siebie całej kobiecej rzewności, aby znaleźć pracę. Obawiam się tylko, że te panny zapomniały sztuki mówienia, ozdobnej i umiejącej nabrzmiewać wzruszeniem. Mówiły zawsze krótko, szybko, powtarzały cyfry i suche zapytania.
Bądźcie zdrowe, dobre panienki z wysokiej wieży!
W imieniu wszystkich, chociaż nieupoważniony, żegnam was serdecznie. Pracowałyście ciężko dla nas wszystkich i dlatego wszyscy wam dziękujemy. Może wam będzie lżej w twardej i zimnej niedoli, kiedy odejdziecie z naszego życia z wiadomością o tym, że zostałyście uczciwie pożegnane najserdeczniejszym słowem. To od wielkiego zautomatyzowanego miasta.
A że ja nigdy własnego serca nie pozwolę zmienić na automat, więc życzę ludzkim głosem każdej z tych panienek, aby szybko znalazła połączenie z jakimś szlachetnym, męskim abonentem, aby każda mogła oznajmić wesoło o swoim sercu: „Zajęte! zajęte!” — aby nigdy jej nie połączono fałszywie, aby po szwedzkich tarapatach była po polsku szczęśliwa.
Młodym dżentelmenom, szukającym dobrych żon, najusilniej doradzani te panny niewidzialne. Każda ż nich, wdrożona do ścisłych zapytań i odpowiedzi, nigdy w gadaniu miary nie przekroczy, mężowi dłużej niż przez trzy minuty bredzić nie pozwoli, numery komisariatów, straży pożarnej i pogotowia zna na pamięć, pracować umie przez kilka godzin bez wytchnienia, punktualna jest jak zegarek,, cierpliwa jak anioł. I nigdy nie potrzeba wobec niej ani krzyków, ani wrzasków; wystarczy nagły błysk oczów, co się zaświecą jak telefoniczna lampka w centrali, a w niej—się czujność obudzi. A złoty, ciepły błysk oczów tak na nią podziała, że serce zacznie w niej dzwonić długo, długo i nieprzerwanie. Bo to są przecie dobre, strasznie dobre panienki.
Za to, że żyliśmy zawsze w zgodzie i za to, że słyszałem zawsze głosy miłe, serdeczne i ciepłe, niech sobie wybiorą z tych czarnych słów te, które wyglądają jak fiołki. Nakazałem tym słowom, aby poszły w ślad za tymi panienkami—na biedną drogę, na nowe życie, a kiedy im będzie — nie daj Boże — źle, aby je pocieszyły i otarły im ciche łzy, jakimi płacze człowiek, któremu powiedziano, że jest niepotrzebny.
Z radością patrzymy na to, jak się Warszawa w naszych oczach zawrotnym tempem europeizuje i usiłuje nabrać manier wielkiej stolicy. Krew jej uderzyła do głowy, trzęsie nią gorączka, a na twarzy ma wypieki. Była zawsze śliczna, tylko wyglądała jak kocmołuch i miała kochanka, dorożkarza z Pragi, który jechał sam, a od niego jechało wódką i paskudnym słowem.
Toteż kiedy Anglik, do Warszawy przyjechawszy, wyszedł na placyk przed dworcem kolejowym i ujrzał gęby dzikie, czerwonosine, od końskiej złości nabrzmiałe, kiedy ujrzał upiory końskie, chałaty brudne, dryndy jak stare, wycofane ze zbożnego użytku karawany, kiedy posłyszał okrzyki dzikie i rwetes, chwytał przerażony jedną ręką walizkę, a drugą sztucer na niedźwiedzie i gotował się do srogiego z sarmackim ludem boju. O niemądry!
Lud ten, plemię Grzędzicy, z pozoru tylko przypomina Buszmenów; są to bowiem ludzie o wielkiej słodyczy serca, mający tylko skłonności do soczystego stylu i bardzo rzadko, jedynie w wyjątkowym uniesieniu, zdarzało się, że taki władca końskiego trupa biczem pobił wariata, co chciał płacić wedle taksy. Na ogół jedynie słowem, mocnym i jak sos cebulowy zawiesistym, bił w pasażera taki syn konia i dryndy. I raczej należało się uśmiechać, słysząc tryl liryczny, z dobroci serca miodową strugą płynący: — A niech ci Matka Boska ręce i nogi połamie! Hrabia taki, co mu się jechać zachciewa, a złotówkę daje. Bodajeś na żydowskiej platformie na cmentarz pojechał!
Czy to nie jest ładnie i co to komu szkodziło? Tak to oni sobie przyjemnie gadali, aż nagle ucichli, patrząc z przerażeniem, że nagle w Warszawie, spod ziemi i na raty, wychynęło kilkaset automobilów.
— Te, szkapa, widzisz? — rzekł dorożkarz do swojej ciotki, trzydziestoletniej kobyły bez grzywy i ogona, sztucznie przyczepionej do dyszla.
— Nie widzę, bom ślepa — odrzekła mu kobyła. Zaczęło się — nareszcie! nareszcie! — automobilowe
szaleństwo. Bardzo to jest miłe i pocieszające, a jednak śmiać się chce człowiekowi, patrzącemu na ten nagły entuzjazm. Dotąd było w Warszawie dziesięć automobilowych dorożek; każda przypominała arkę Noego, trzęsła cię jak febra, pachniała jak klub ukraiński, wyła swoją trąbą jak zarzynany wieprz, wjeżdżała stale na tramwaj, miała zawsze złą orientację, stawała po każdych stu metrach, zastanawiając się, co robić dalej, łamała się w niej oś, zapalał się akumulator, pękały opony, wreszcie łamała kości nieopatrznemu pasażerowi, co nią jechał w podróż tak daleką i niebezpieczną, jak podróż do Wilanowa.
Tak to trwało parę lat i nikomu do głowy nie przyszło, żeby mogło być inaczej. Wreszcie się ktoś napił benzyny i w przystępie szaleństwa wypuścił kilka nadobnych automobilowych dorożek. Znakomity to uczynił psycholog. U nas nigdy nic nikomu nie przychodzi do głowy, kiedy zaś wreszcie się to zdarzy, w tej chwili co drugi człowiek uderza głową o mur, zdumiewa się, że on na to nie wpadł, i w tej chwili robi to samo. Jeżeliby kto jutro założył przy ulicy Zapiecek sztuczną wylęgarnię kurcząt, pojutrze będą tam trzy takie, trzeba czy nie trzeba.
Całe szczęście, że automobilów bardzo potrzeba, i ten pierwszy człowiek, co je .,wymyślił”, jest człowiekiem zasłużonym. Heca się bowiem uczyniła pierwszorzędna; ludzie zaczęli sprzedawać zegarki i poduszki, rodzice dzieci, dorożkarze konie, rzeźnicy trychiny, ziemianie weksle — kto czego miał pod dostatkiem, słowem, i zaczęli kupować dorożki automobilowe. Co dzień dziesięć nowych, błyszczących, szybkich i ładnych wozów wyskakuje w pląsach na miasto i o ile od razu nie skręci sobie karku i bez szwanku szczęśliwie kilka warszawskich przejedzie ulic, zaczyna wtedy karierę. Ludzie rzucają się na te wozy, tulą je w objęcia, całują je w numer porządkowy i są szczęśliwi, że się Warszawa wielkim czyni miastem.
— Znowu dziś czterech przejechało prawie na śmierć! — mówi z dumą warszawianin i z zazdrością czyta, że w Nowym Jorku było w ubiegłym roku dwieście tysięcy wypadków śmiertelnych.
— Kiedy to u nas do tego dojdzie? — myśli rozgoryczony, bo zdaje się, że jednak nieprędko.
Stało się to sportem modnym, aby wiedzieć, do jakiego przedsiębiorczego człowieka należy ta lub owa dorożka automobilowa ?
— Numer 365 należy do aktorki!
— Pan się myli; wiem z pewnością, że 365 — 6 — 7 należy do firmy Kiszkopol.
— No, to w takim razie 465 należy do aktorów z Polskiego Teatru.
— Ten tak; te trzy nowe należą do jednego księdza.
— Czy profesorowie uniwersytetu mają już co?
— Na razie tylko litr benzyny, ale już robią zrzeszenie na jeden wóz.
Każdy ma dorożkę; przedsiębiorca pogrzebowy ma ich sześć, kooperatywa żebraków spod św. Krzyża ma trzy małe fiaty na balonach, jedna akuszerka ma minerwę. a jeden aptekarz dwa citroeny. Literaci na razie mają tylko tramwaj „Mokotów — Powązki”.
Radość automobilowa napełniła Warszawę, stolica pijana jest benzyna; dumna jest i szczęśliwa ze swoich dorożek, które mają cudowną właściwość, że ich nigdy nigdzie nie można znaleźć. Szuka się ich w ten sposób, że się wynajmuje na godziny dorożkę konną i ugania się po mieście, aby schwytać auto–taksi. Schwytał kto jednak kiedy anioła za błękitne skrzydła? Czujesz zapach, więc gdzieś tu była w pobliżu, więc pędzisz i gnasz, aby go dogonić. Nareszcie! nareszcie! Widzisz lśniące pudło w alejach, doganiasz je szczęśliwy, lecz auto właśnie się pali, bo był wybuch.
Gdzież są u licha te ogniste wozy? Są one tak figlarne, że się bawią w chowanego i nigdy nie stoją tam, gdzie ich najbardziej potrzeba. Najwięcej ich stoi zawsze na Teatralnym placu i przyglądają się nie wiadomo czemu? Chyba regulaminowi teatrów miejskich albo też z entuzjazmu dla sztuki czekają na Redutę, która się wybiera do Wilna, nie wiedząc, że to biedaki, co pójdą piechotą i dopiero do Warszawy wrócą własnymi automobilami.
Szlachetny szał automobilowy ogarnął wszystkie warszawskie firmy; mają tedy swoje wozy fabryki czekolady i krawcy, i kuśnierze. Banki własnymi autami wożą weksle do protestu, kuśnierze wożą mole. To można zrozumieć. Zupełnie jednak niepojęcie wyglądają auta księgarń i redakcyj dzienników. Są to jeżdżące dowcipy.
Co wozi księgarz? Książki? Syrena automobilu księgarskiego ryknęła z uciechą. Nic nie wozi, a wóz jest tylko dla reklamowej parady i po to, aby konkurenta nagła benzyna zalała. Księgarz wsadza do swojego auta dwóch subiektów, którzy nic nie mają do roboty, i wozi ich po mieście; siedzą biedacy w pudle i czytają książki.
Po ulicy z tego samego powodu jeżdżą z wielkim szykiem auta dzienników; umarłoby z rozpaczy jedno pismo, gdyby drugie miało swój wóz, a ono nie, a ponieważ nic łatwiej nie można dostać na kredyt jak automobil, więc ma go każdy warszawski dziennik; jeżdżą nim gońcy i panny z administracji na spacer, odpowiedzialny redaktor do sądu na rozprawę, jeździ nim reporter, aby kogoś przejechać i mieć z tego notatkę, jeździ nim krytyk teatralny po autorze, naczelny redaktor po ministrach jak po łysej kobyle, przejeżdża się na nim na śmierć prawdę, przetrąca się nogi opinii, wybija się nim zęby przeciwnikowi polemiście, z szumem, z szykiem i trąbieniem. Ten sam automobil chętnie odwiezie do Tworek kilkoletniego abonenta, któremu się od brania na serio wszystkiego, co jest w gazecie, mózg zagrzał.
Automobil, rozwożący musztardę, listonoszów, paczki z magazynów i tym podobne rzeczy, jest wehikułem pożytecznym i korzyść tę można pojąć dość łatwo. To, że dorożką automobilową wraca do domu człowiek pijany, że nią jedzie ten i ów, to jest do pojęcia. Jednego tylko z chwilą wprowadzenia w użycie tych szybkich wehikułów pojąć nie można: jazdy automobilem do ślubu. Ze zgrozą, pełną zdumienia, patrzeć należy, jak w kilku automobilach pędzi orszak weselny do kościoła na ślub. Oblubieniec, blady z emocji, przytrzymując obiema rękami cylinder, wali w przepaść z szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę.
Chcesz mu krzyknąć:
— Bracie! zatrzymaj się! Czy ci życie niemiłe?
Ale on ani się obejrzał i pognał w szaleństwo, męki pełne.
Oto są dorożki automobilowe! Pierwej jechał taki w powozie, białym aksamitem wybijanym, powoli i dostojnie. Na koźle siedział wygalowany lokaj, który taką zawsze przedziwną miał gębę, że rano funkcjonował jako „grand hiszpański” przy karawanie, a wieczorem woził ludzi do ślubu. Powóz paradował stępa i jeździł okólną drogą zwykle przez aleje, aby się ludzie mogli napatrzyć. A to było takie zrządzenie boskie, aby się biedny człowiek, który się miał za chwilę ożenić, mógł się jeszcze namyślić, by w ostatecznym razie, gdyby nagle przyszła na niego chwila światłości, mógł bez wielkiej szkody dla siebie wyskoczyć z wehikułu i zwiać, uciekając jako jeleń. A dziś co? Trzyma go narzeczona z jednej strony, teściowa z drugiej t pędzą automobilem. Wyskakuj teraz, jeśliś mądry…
To jedno może ludzi zmrozić w entuzjazmie dla taksisów. Poza tym nie można im nie przyznać zalet wybornych. Jeśli cię wierzyciel dogania na ulicy w konnej dorożce, a ty siedzisz w dorożce automobilowej, cóż ci uczyni? Jeśli ty chcesz od kogo pożyczyć, jakże ci uciecze?
Zrozumieją niedługo te zalety zacni nieboszczycy, dotąd zbyt powolni i noga za nogą wlokący za sobą tłum ludzi. Za granicą już doszli do rozumu i jadą automobilem, szybko i wygodnie. W ten sposób można uciec od widoku spadkobierców, od fałszywych łez i co najważniejsze, od mów pogrzebowych, od tych godzinnych, „kilku ciepłych słów”, od których się zimno robi i które kłamliwością swoją ciężką zgryzotą napełniają dostojnego nieboszczyka, co już kłamstwem gardzi.
Zupełnie bezużyteczną okazuje się dorożka automobilowa, jeśli chcesz uciec od żony. Śmierć bowiem i żona znajdą cię wszędzie i wszędzie dopadną. Temu jednak nie jest winien automobil, tylko ten bęcwał, co się ożenił. Nie można z tego powodu zamykać oczu na niezmierną użyteczność automobilów i dziwić się nie należy, że się tak wspaniale mnożą w Warszawie, jak grzyby, plotki albo zaprotestowane weksle. Wszyscy już mają automobile. Ma auto nawet jeden z dyrektorów teatru; w tych czasach jest mu ono bardzo potrzebne, albowiem dobrzy ludzie nie chcą teraz chodzić do teatru nawet za darmo, kartkowicze, związawszy się w stowarzyszenie, żądają wożenia ich na przedstawienia dyrektorskim automobilem. Bezczelność ludzka jest bez granic.
Dorożki automobilowe bardzo są lubiane w sferach, które dotąd krzywo patrzyły na piękne limuzyny. Teraz stróż twojej kamienicy, kiedy jadąc taksisem, obryzga cię od stóp do głowy, patrzy na ciebie z przekąsem i mówi z niechęcią:
— Ot, burżuj! piechotą chodzi!
Nigdy nie wiadomo, jak dogodzić biednemu człowiekowi…
Derby warszawskie odbywa się przy udziale stu tysięcy łudzi i piętnastu koni. Konie są jednego wyznania, wśród sportsmanów zaś przeważa wyznanie mojżeszowe. Podniecenie jest tak wielkie, że ludzie rżą, tłok jest tak niesłychany, że z najgrubszych wielorybów warszawskich robią zwyczajne, mocno ugniecione śledzie. Aktorki są odświętnie wymalowane, tak że można je żywcem wystawić na paryskiej wystawie sztuk dekoracyjnych. Do kasy totalizatora wnoszą podczas derbów około pół miliona złotych; czasy bowiem są ciężkie; gra stróż z mojej kamienicy, baba, która mi przynosi gazetę, prezes stowarzyszenia żebraków spod św. Krzyża i wielu, wielu dżentelmanów w tym stylu.
Ponieważ jestem słynnym znawcą koni, poszedłem i ja na derby. Konie patrzyły na mnie z ukosa, choć byłem bardzo godny współczucia. Godne bowiem skargi rzewnej i serdecznej jest to, że się ohydnie zgrałem.
Rzeknie ktoś:
— Jeżeli pan jest takim słynnym znawcą koni, za jakiego się pan uważa, to jak się pan mógł zgrać? — Otóż jest to rozumowanie godne trzyletniego wałacha.
Przecież dlatego się właśnie zgrałem, że i sam jestem „znawcą”, bardziej jednak dlatego, że na własnym nie polegając zdaniu, pytałem ustawicznie o radę znawców zawodowych, znających rodowód konia tak, że każdy umie nazwać najdalszą ciotkę faworyta i prababkę leadera. Ha! Nikt prorokiem między końmi.
Przed wielkim biegiem robię dyplomatyczny wywiad;
— Panie drogi! Pan się na tym zna… Kto wygra?
— To trudny bieg! — odpowiada znawca.
— Któryś koń jednak wygra?
— Bez wątpienia! Ja panu powiem ściśle: powinna przyjść cantrem „Pola Negri”, ale niech pan patrzy na jej tylną lewą nogę, to mi się bardzo nie podoba…
— Mnie także, choć nie wiem czemu? Więc nie ona przyjdzie pierwsza?
— Mogłaby i ona, tylko że w ubiegły piątek był deszcz, a ona tego nie lubi.
— Więc przyjdzie „Wariat”? Wariaci mają szczęście…
— „Wariat”? Panie! To chabeta, koń dobry do wożenia wody. Będzie biegał jak kulawy pies…
Nie jestem psychiatrą, więc w istocie nie wiem, co uczyni „Wariat”. Idę tedy do drugiego znawcy.
— Panie, kto wygra ten bieg?
— To łatwy bieg, ale konie same łajdaki. Może się wyrwać „Kanarek”, choć to ciężki ogier.
— To go dziwnie nazwali. Przyjdzie tedy „Pola Negri”?
— Nigdy! Przenigdy!
— Oj, a czemu?
— Bo ona nie lubi być pierwszą!
— Nie lubi. To ciekawe… Więc „Wariat”?
— Niemożliwe. Pokaszliwał we środę i proszę spojrzeć, jaki dziś jest smutny. Może za to przyjść „Bęcwał”.
— Czy to taki dobry koń?
— Jest to ordynarna szkapa, bo na „prostej” zawsze zdycha, ale jeśli mu się uda „przyjść do siodła”…
— Co to znaczy „przyjść do siodła”?
Znawca spojrzał na mnie jak na żydowskiego konia. Takiemu, co tego nie wie, nie warto tłumaczyć, taki nie jest wart machnięcia ogonem. Wobec tego pytam innego znawcy:
— Czy „Pola Negri” przyjdzie?
— Tak, ale z drugiego końca…
— Więc „Wariat”?
— To krowa, nie koń!
— Więc może „Kanarek”?
— Śmiej się pan z „Kanarka”!
— Więc chyba „Bęcwał”?
— Wie pan, „Bęcwał” ma szansę, bo mu Żydzi dobrze życzą…
— Co ma wspólnego jedno z drugim?
— Nic, proszę pana, niby nic, ale jak taki koń słyszy przyjazne krzyki, to może wyrwać.
— Nadzwyczajne! Więc jednak „Bęcwał”?
— Na dwoje babka, uważa pan… Jeśli podczas wyścigu będzie latał nad torem aeroplan, wtedy poniesie i przyjdzie pierwszy ze strachu.
— A jeśli nie będzie aeroplanu?
— To nie przyjdzie!
— Zostaje więc „Protest” i ogier „Komornik”…
— Chce pan wiedzieć na pewno? „Komornik”… mógłby przyjść, ale spojrzyj pan, jak on wywija ogonem!
— To dobrze! Ma bydlę fantazję i przyjdzie…
— Właśnie że przeciwnie. To sprytna szelma i on tak tylko myli ludzi. Ale nie dla mnie takie sztuczki. To kombinator, on tak chce zwieść „Połę Negri”!
— Więc „Protest” jest murowany?
— Może pan stawiać, ale to na przepadło! Ta szkapa i nieszczęśliwie się nazywa, i ma dziwne zwyczaje, bo się czasem podczas biegu ni stąd, ni zowąd zamyśli. To dobry koń, tylko filozof, bestia!
Inny wybitny znawca, widząc moje strapienie, odwołuje mnie ukradkiem.
— Panie! — powiada — co on tam panu kręci głowę. W tym biegu „Pola Negri” jest pewna, jak dwa a dwa — cztery.
— Doskonale, ale skąd pan to wie?
— Na podstawie prostego obliczenia. Która to gonitwa?
— Szósta…
— Więc niech pan uważa: w pierwszym biegu wygrała dwójka i w drugim dwójka; w trzecim czwórka i w czwartym czwórka, w piątym jedynka, więc w szóstym też wygra jedynka.
— Nadzwyczajne! Czy to jednak pewne?
— Pewne, bo dziś taki dzień, że idzie seriami.
— Ja mam jednak przeczucie, że przyjdzie „Wariat”, a to przecież piątka…
— Jeśli panu spodnie niemile, niech pan stawia wedle swoich przeczuć…
Jestem zrozpaczony i idę do dwudziestego znawcy.
— Panie, który przyjdzie?
— „Bęcwał”!
— I pan stawia na niego?
— Ja? Nie!
— To czemu pan mnie radzi?
— Na wszelki wypadek, aby pan nie miał do mnie żalu, jeśli przyjdzie.
Mam wrażenie, że głowa moja jest torem wyścigowym i że galopuje po niej sześć koni. Zagrałem na „Polę Negri”, bo to klacz i dobrze wygląda. Siadam zrezygnowany obok największego znawcy, który słowa nie mówi, bo myśli.
Dzwonek, bomba, ludzie robią wielki wrzask. Pierwszy przyszedł ten „pies”, ta „krowa”, to „kulawe bydlę” — „Wariat”.
Wtedy największy znawca, ten, który słowa jednego nie powiedział, zwraca się do mnie ż wyrzutem:
— A mówiłem panu, że „Wariat” jest murowany, ale pan zawsze woli słuchać innych.
Ten człowiek dlatego tylko żyje, że ja zemdlałem.
Jednak jest to bardzo wesołe, co uczynił francuski złodziej, raczej Złodziej przez dużą literę, słusznie bowiem, chociaż tak nieznaczne, należy się mu odznaczenie; otóż, jak to zresztą całemu światu wiadomo, wesoły ten złodziej ukradł z paryskiego placu posąg Republiki. Doskonale! Wielu ludzi okrada zazwyczaj Republikę, pierwszy to jest wypadek, żeby ją samą ukradziono. Musiał to uczynić jakiś monarchista zażarty lub też człowiek wesoły, uczeń Arsena Łupina, który chciał udowodnić, że wszystko na świecie można ukraść.
Pod tym względem czyni ludzkość znakomite postępy; w dawnych książkach czytało się, że „Artur ukradł Idalii pocałunek”, później zaczęto przechodzić do rzeczy więcej serio i „hrabia skradł biednej dziewczynie jej wianek”. Kiedy wianek począł być tańszy — kopa za grosz — zaczęto kraść rzeczy wspaniałe, wobec czego kobieta wyła w spazmach: „ukradłeś mi moją duszę!” (kradziono: duszę, serce, sumienie, honor, spokój i inne takie klejnoty).
Zorientowano się wreszcie, że szkoda na to zachodu, i skierowano uwagę ku rzeczywistości: zaczęto kraść przedmioty cięższej wagi: żony i kochanki. Te mało znaczące przedmioty wzbudziły powoli w człowieku pożądanie i człowiek zaczął kraść banknoty, brylanty i złoto. Teraz nie istnieje już żadna metoda, nie ma okresów mody i nie ma specjalności; zapanowała pod tym względem anarchia dowolności i skończyło się na tym, że wszyscy kradną wszystko.
Zawód złodziejski uczynił się nudny, szary, banalny i pozbawiony cienia romantyzmu. Spróbuj, aby ci dzisiaj ukradli żonę! Będziesz długo czekał. Nawet Cyganie nie chcą kraść książęcych dzieci, bo takie książątko ma dziurawe buciki i wytarte porcięta. Kas nikt nie rabuje, bo szkoda zachodu, akcyj nikt kraść nie chce, bo trudno złodziejowi zajeżdżać po łup meblowym wozem. Wróci chyba moda na ukradzione spojrzenia i pocałunki.
Toteż należy z uznaniem pełnym podziwu powitać złodziejski czyn śmiały i oryginalny, który nieco poruszy niczemu się nie dziwiące umysły. Kiedy ukradziono Giocondę, cały świat wyraził swój podziw dla złodzieja. To samo spotyka teraz tego wybornego ananasa, co ukradł Republikę.
Śmiałe i pełne humoru czyny zawsze znajdują naśladowców; mógł paryski złodziej ukraść posąg z publicznego placu, może to zrobić równie dowcipnie złodziej warszawski. Nie należy być skromnym; trzeba przyznać, że nasi złodzieje, jeśli idzie o odwagę i humor, mogą zapędzić międzynarodowych złodziejaszków w kozi róg kryminału. Na konkursach międzynarodowych mógłby premiowany warszawski włamywacz dostać złoty puchar.
Nic więc dziwnego, że zachwyceni śmiałym i dowcipnym czynem paryskiego kolegi złodzieje nasi, podrażnieni w swej ambicji, postanowili dokonać dzieła równie głośnego, choćby miało ono być tylko kopią. Na wielkiej radzie złodziejskiej uchwalono kradzież w biały dzień jednego z pomników warszawskich. Najmniejszym, więc najłatwiejszym do przeniesienia jest jeden z pomników na Krakowskim Przedmieściu.
Złodzieje wymyślili genialny plan i zajechali z wozem w biały dzień, udając konserwatorów sztuki. Powoli, nie śpiesząc się, zaczynają zdejmować posąg. Za niewiele chwil zebrał się tłum ludzi, patrzących z dziwnym niepokojem i niedowierzaniem.
— Co panowie robią? — pyta ktoś nerwowo z tłumu.
— Zdejmujemy tego posąga! — odpowiada spokojnie złodziej.
— Nie może być!
— Niech pan poczeka, to pan zobaczy!
— Zdejmują pomnik, zdejmują pomnik! — krzyknięto w tłumie.
Zaczęto zatrzymywać przechodniów; stawały tramwaje, z których wyskakiwali zdenerwowani ludzie; nadbiegł policjant pieszy i otworzył usta z podziwu; przygalopował konny i zarżał wraz z koniem dziwnym głosem. Zebrała się ciżba wielotysięczna. Złodzieje poczęli się niepokoić, sztuka wydawała się zbyt trudna. Za chwilę tłum rzuci się na nich i zrobi z nich potrawkę. Ha! Co to jest?
— Prędzej! prędzej! — krzyknięto.
I zniecierpliwiony tłum otoczył pomnik i zaczął złodziejom pomagać w oderwaniu go od podstawy. Policja pomagała również. Jakaś pani, łkając, obrzuciła złodziejów kwiatami. Setki rąk chwyciły ciężki głaz i zaniosły na wóz; ludzie śpiewali i rzucali się sobie w objęcia. Matki podnosiły dzieci na rękach i pokazując im zdumione gęby złodziejskie, wołały:
— Patrzcie, patrzcie! Tak wyglądają!
Konny policjant torował drogę wozowi. Z otwartych okien sypano kwiaty.
Zdumieni złodzieje odjechali z pomnikiem, nie wiedząc, co o tym myśleć. Po raz pierwszy w życiu składano im gratulacje.
I słusznie…
Jesteśmy najgościnniejszym narodem świata. Cudzoziemiec, do Polski wjeżdżający, to widzi przede wszystkim, że: „brama nawciąż otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza”. Obce nacje nigdy nie mogły się dość nadziwić niewysłowionej naszej gościnności i szerokiemu otwieraniu ramion, aby chwycić za serce przybysza, co miało zazwyczaj ten nieoczekiwany skutek, że gość jeżeli „z cicha nie pękł”, przejedzony, to się przynajmniej rozchorował obłożnie i potem kąśliwe pisał o nas historie. A inne niewdzięczne kreatury zgoła się z nas naśmiewały, po cichu i w kułak, ale jednak się naśmiewały. Wielki i przezacny Chesterton, zaprzysięgły nasz przyjaciel, lubił zjeść „coś dobrego, byle dużo”, wiec mu ucztę urządzono w Warszawie. Zjadł, wypił i chce się żegnać. Wtedy mu powiedziano, że podano dotąd zaledwie przekąski i teraz dopiero należy zasiąść do obiadu. Wielki pisarz pobladnął, przejęty zgrozą, i chciał uciekać.
Atoli nie o gościach tak znakomitych będziemy snuli głębokie rozważania, lecz o gatunku pośledniejszym, rodzimej proweniencji. Wyborny jest właśnie czas po temu, nigdy bowiem gatunek ten głośniej nie daje znać o sobie jak podczas świąt wielkanocnych. Należy przeto uwagi te przeczytać dokładnie i mieć się na baczności. W okresie świąt gość mnoży się modą szarańczy i we wielkiej ilości odmian krąży po wiosennym świecie, zanim — objedzony jak anakonda — ułoży się na spoczynek, do następnej dobrej okazji.
Gość jest zabytkiem szczątkowym minionych czasów, kiedy to poczciwi i serdeczni, lecz dość ciężko i powoli myślący Lechici nie spenetrowali, że jest to osobistość niebezpieczna. Przemyślni goście — bo chyba nikt inny! — wymyślili rozmaite chytre przypowiastki i porzekadła, aby dobre o sobie utrwalić mniemanie. Oni to puścili w ruch powiedzonko: „Gość w dom, Bóg w dom”.
Zuchwała tych słów przesada wyszła wreszcie na jaw, długo jednak gość cieszył się niezasłużonym szacunkiem. Chytra zmowa gości wymyśliła ongi zwyczaj zdejmowania kół z kałamaszki, by gość nie mógł odjechać. Toteż nie wyjeżdżał czasem i przez cały rok, co tym można sobie jako tako wytłumaczyć, że drzewiej ludzie mieli nerwy jak postronki. Coś im jednak zaczęło świtać w twardych, podgolonych głowach, skoro poczęli bąkać nieśmiało o tym, że „gość nie w porę gorszy od Tatarzyna”. Gościom jednakże dobrze się działo, czasy bowiem były zawiesiste, flaki na oleju nudne były wprawdzie, lecz tanie, gość miał własną łyżkę za cholewą, jadł wszystko i spał byle gdzie. a czasem pod stołem. Od biedy można było z takim wytrzymać, choćby przez rok. Ba! Bywali nawet i tacy dziwaczni gospodarze, co łowili gości po gościńcach, szukając w ten sposób kompanii.
Należy przyznać, że w owych rubasznych czasach i z gościa niejaki był pożytek, jako z żywej gazety. Gość „jeździł po świecie i zbierał wszystkie śmiecie”, plotki i wiadomości, a o czym nie wiedział, o tym misternie zełgał. Oświecane smolnym łuczywem życie było smętne i zakopcone, przeto nowa w domu gęba wiele mogła przyczynić radości. W gościach jednakże obudziło to mniemanie, że są zawsze pożądani i upragnieni, i do dnia dzisiejszego nie można im tego wybić z głowy. A flaków na oleju i pieczonej rzepy już, szelmy, jeść nie chcą. Myślą, że zawsze tak być powinno, jak za króla Sasa. Przeto nawet z niejakim rozczuleniem zaczynamy wspominać poczciwego gościa dawnego zawołania, i cierpko rozważać instytucję nowoczesną. Zdarzy się i dzisiaj gość miły i najmilszy, serdecznie oczekiwany: „Ktoś mi znany, ktoś kochany…” Są ludzie i ludzie. (Dawno nie wypowiedziałem równie świetnej złotej myśli!) Z takim gościem wymarzonym, z takim arcygościem, podzielilibyśmy się wszystkim, co mamy. Jest on jednak rajskim ptakiem, przedziwną rzadkością, wystawowym okazem, rodzynkiem w zakalcu życia (!), słonecznym promieniem. Lecz reszta — pożal się Boże!
Sposobem naturalistów, co rozmaite zwierzaki klasyfikują wedle ich właściwości, dokładnie opisując każdy gatunek, spróbujmy chociaż pobieżnie, grubymi rysami, oznaczyć niektóre najpospolitsze odmiany gatunku gościa. W żaden sposób nie można utrwalić naukowo wszystkich, gość bowiem obdarzony jest niebywałą chytrością i mąci ścisłość naukowych dociekań, przybierając kłamliwe i udane pozy, przedziwne strojąc miny i odmieniając barwę skóry. Wobec sprytnego gościa lis jest idiotą, znającym łatwe i mizerne sztuczki, a wąż jest stworzeniem nieporadnym.
Przypatrzmy się gościowi, którego nazwać by można „przywódcą stada”. Jest to może okaz najgroźniejszy. Najbardziej się takiego strzeżcie, o Lechici! Wyraz jego twarzy jest poczciwy i jowialny, w nikim przeto nie budzi postrachu. Ci, co już o nim wiedzą, unikają go jak zarazy, zdarzy się jednak, że ktoś rzeczy nieświadom, zaprosi go na święta w dość słusznej kalkulacji, że jedna gęba mniej, jedna więcej… Całego indyka przecież nie połknie…
Wchodzi ów gość. Ha! A za nim pochód Słowian… Za nim żona i czworo dziatek. Wszyscy się uśmiechają tak szeroko, tak poczciwie i rzewnie, że miło patrzeć. Pan domu ma minę barana, którego ktoś z nagła ugodził w ciemię. Nie można przecie zamknąć drzwi przed kobieta z dziećmi.
— Już po mnie! — jęczy indyk.
— Żegnaj, o świecie! — kwili przelękły prosiak. Tylko pani domu nic nie powiada, bo na czas dłuższy głos jej odjęło.
Płaczmy dalej.
Ustęp ten należałoby opatrzyć tytułem: Gość niepozorny, czyli nie dowierzaj nikomu na tym świecie! — Jest skromny, milczący, pokorny i cichutki. Znalazłszy się w doborowym, wytwornym towarzystwie, rad usuwa się w cień i nikomu nie wadzi. To raczej szare widmo gościa, co mało zabiera miejsca i takie jedynie sprawia wrażenie, jak gdyby na coś czekał. Skoro jednak usiądzie przy dostatnim stole, współbiesiadników zaczyna ogarniać niepokój. Patrzą wszyscy i oczom własnym nie wierzą: ten cichutki człowieczek je za trzech, nie, za siedmiu! Czyni to z magiczną wprawą, wspaniale, przepysznie. Zjada wszystko \ wszystko pije. Pomiesza kompot z grzybami, a barszcz z winem.
— O, mistrz, mistrz — szepcą zalękli ludzie.
Jego jednak nic nie obchodzi, o czym kto szepce. Gargantua… Ganiasz… Witeliusz… Wszystkim się zdawało, że gość już dawno przestał, jemu jeszcze mało!
Gość w ostatniej chwili… Jest to indywiduum chytre i bardzo przemyślne. Nikt go nie prosił, bo go mało kto zna. On natomiast zjawia się — nie na świąteczne przyjęcie, broń Panie Boże! — on wpadł jedynie na krótką chwilę, aby złożyć życzenia. To bardzo rozczulające. Złożył te życzenia i siedzi. Bardzo chwali obrazki i ogromnie podoba mu się mieszkanie. To też ładnie z jego strony, ale czemu opryszek nie odchodzi? Pan Bęcwalski spogląda ukradkiem na połowicę, a ona na niego. Rozmowa rwie się jak sparciałe sznurowadło u buta, a gość siedzi, a gość siedzi. Z pobliskiej komnaty słychać brzęk talerzy, bo już nakrywają stół. Gość złowił to uchem i zaczyna bredzić o bombie atomowej. Zjawiają się goście uprawnieni, prawidłowo zaproszeni na sympozjon. A ten nic! Cholera, nie gość… Żona patrzy na męża, mąż na żonę, a oboje na ciężki przycisk, którym by można ludzką głowę roztłuc jak wielkanocne jajko. A gość nic. Siedzi. Służebna dziewoja szepce coś do ucha pani, pani szepce coś do pana, on zaś po cichej walce z dusza, dobywa wreszcie z gardła słowa kolczaste:
— Może pan zostanie na świeconym? Wtedy łajdak gość wykrzyka:
— Ach, jakże się zasiedziałem! Ale skoro państwo tak łaskawi…
Koszmarną odmianą jest gość uparty. Mamy do takiego wielki żal, jest to bowiem człowiek bez litości i z sercem kamiennym. Zaprosili go jak kogo dobrego, nakarmili, napoili, on zaś, na nic nie bacząc, czarną odpłaca się niewdzięcznością. Jest już bardzo późno, przyzwoici ludzie pięknie się żegnają i idą spać. Wszyscy już wreszcie odeszli, a ten tkwi, jakby wrósł korzeniami w urodzajna ziemię. Pani domu powoli blednie i słania się na nogach. Wzdycha, chwyta się za głowę na znak, że jej pęka głowa nieszczęsna. Zrozumiałby głuchoniemy, pojąłby Hotentot, a on to nic. Lekkomyślny gospodarz spogląda niby nieznacznie na zegarek, co na gościu najmniejszego nie czyni wrażenia. Wreszcie pani domu, zdobywszy się na bohaterstwo idzie spać. Pana gościa bynajmniej to nie wzrusza, bo jest jeszcze pan domu. Wprawdzie coraz bardziej bladosiny, ale jest. Gość obrasta powoli mchem. Wyborny zwyczaj wynoszenia gości przez silnych pachołków, praktykowany w oberżach, nie jest, niestety, przyjęty w gościnnych domach.
Równie ponurą odmianą jest „gość z kwiatkiem”. Przychodzi z tym warzywem w dzień świąteczny, oczywiście w chwili sposobnej, mocno kiełbasą pachnącej. Nie przyszedł jak byle łapserdak z pustymi rękami. Kwiatek przyniósł! Pamiętał, miał wydatki, niósł zielsko, trudził się. Zaproszeni nawet kwiatka nie przynieśli, on jednak serce ma czułe i wielkie. Niby to drobiazg, ale zawsze kwiatek… Hołd dla pani domu. Pan mąż powinien być zadowolony, że „uczcili mu… małżonkę, chociaż tylko po kądzieli”.
Przeto żona powiada do męża:
— Trzeba by go zaprosić…
— A to czemu?
— Przecie przyniósł kwiatek…
Stawiają badyl na stole, a gościa sadzają za stołem. Wtykają w niego kręte kiełbasy i potężne salcesony. Ja bym mu dał do zjedzenia ten kwiatek.
Długa praktyka wykazuje, że w przedświątecznym okresie należy bacznie zwracać uwagę na wszystko, co się mówi, i nie rzucać słów na wiatr, aby uniknąć gości niepożądanych. Kobieta podejść się nie da, w lot bowiem świetnym umysłem przejrzy wszystkie sztuczki, mężczyzna natomiast powoli myślący ani się spostrzeże, jak go przywiodą na hak. Spotyka go znajomek i wykrzyka:
— Wyjeżdżam na święta, bo w Krakowie nie wiadomo, co począć?
Ponieważ znajomek wyjeżdża, więc się go bać nie trzeba. Mężczyzna powiada przeto przeciwnie:
— My zostajemy… Będzie u nas kilka osób w drugie święto…
— O, to mi serdecznie żal, że wyjeżdżam. Zresztą pal licho. W pociągach tłok… Wie pan co? Jeśli nie zrobię państwu wielkiego ambarasu, to i ja wpadnę! Co pan o tym myśli?
Człowiek, tak haniebnie ocyganiony, myśli, że zostanie wśród domowych pieleszy pobity po głowie przedmiotem tak zbrodniczym, jak wałek od ciasta, powiada jednak konającym głosem:
— Ależ bardzo prosimy…
Mógłbym tak przez dwa dni świąteczne wyliczać niezwykłe odmiany gości i ponure ich sposoby. Jest jeszcze do omówienia: gość—dowcipny, gość–kretyn, gość–mówca, gość–daleki kuzyn, gość z niezwykłą nowiną.
Wszystko to jednak tylko wesołe żarty. Nie należy wierzyć wszystkiemu, co zgorzkniała wygaduje wyobraźnia. Chciałem jedynie przestraszyć zacnych i gościnnych ponad miarę Sarmatów. Naprawdę istnieje w przyrodzie jedna tylko koszmarna odmiana gościa: gość—literat. Takiego nigdy nie proszą, bo gotów wypić nawet atrament.
Zdarzyło się w pewnej szanownej rodzinie… Nie! Najpierw przypomnijmy sobie, jak było dawniej, a potem dopiero opowiemy o straszliwym zdarzeniu w pewnej szanownej rodzinie.
Idzie o te urocze, wiosenne, kwitnące chwile, dni, tygodnie i miesiące, poprzedzające wielkie familijne zdarzenie: ślub białej atłasowej sukni i pomarańczowego kwiatu ze świeżo wyprasowanym, często benzyną pachnącym alba wypożyczonym frakiem. Bardzo musimy trudzić świetną naszą pamięć, aby wywołać z mroku wspomnienia te wyborne premiery. Zdarza się wprawdzie i dzisiaj, że przez ulicę wlecze się powóz zaprzężony we dwa jasnokościste rumaki, a w powozie ich dwoje: ona z bukietem w dłoni, a on w czarnym, żałobnym obleczeniu. Szczęście ich jest tak promieniste, że na ślubnej karecie powinna wisieć kartka z napisem: „Uwaga, świeżo malowane!” — Rzadki to jednak widok. Jeszcze tylko górale w Zakopanem jadą do ślubu hucznie i strojnie, z orkiestrą i z niezmiernym zapałem drą się pod niebiosy, płosząc konie, przystrojone papierowymi kwiatami.
Zanim w dawnych czasach doszło do wspaniałej demonstracji i do wynajęcia powozu, wstępne przygotowania, wywiady, preliminaria ugodowe i starodawne obrzędy trwały tak długo, jak konferencja paryska. Jak nie można w uczciwym kraju wykonać egzekucji na skazańcu, nie przeprowadziwszy wpierw rozprawy sądowej i nie odczytawszy mu wyroku, tak, rzecz oczywista, nie mogło dojść do ślubu bez tych wstępnych ceremonii, które się nazywają „oświadczynami”. Porównanie jest cokolwiek niezręczne, wielu jest jednak takich, którym ono przemówi do zbolałego serca.
W gwałtownym skrócie przypomnijmy sobie, jak odbywała się uwertura do wielkiej opery, zwanej małżeństwem. My, ludzie wiekowi, pamiętamy o każdym szczególe, młodzież jednakże odczyta to jak ustęp z romansu Waltera Scotta. Miłość jest wprawdzie nieśmiertelna, lecz jej teatr ulega zmianom, zmienia się libretto i dekoracje. Za czasów Bałuckiego było jeszcze bardzo uroczyście, potem coraz skromniej i prościej, zasadnicza jednak linia postępowania nieznacznym tylko poddawała się odchyleniom.
Głównym bohaterem bardzo złożonej i zawiłej akcji była zawsze i wszędzie mama. Reszta to figuranci, pionki, statyści. Mama była wojownikiem, dyplomatą, detektywem i dynamomaszyną o sile stu koni. Nieszczęsna mama, przyszła teściowa, z której strojono głupkowate żarty, jak ten na przykład: „Twoja mamusia się nudzi? Daj jej granat, niech się rozerwie!” — nikomu bowiem wtedy nie przyszło na myśl, że to wilczyca walczy bohatersko o szczęście dla swego potomstwa. Rozpoczynała ona wojnę podjazdową od pierwszego balu, na który wywiodła córuchnę, i z pluszowej kanapy, jak Napoleon ze wzgórka, obserwowała spod oczu teren bitwy.
Skoro dziewicze serce drgnęło, a panienka zaczęła wzdychać, mama od tej chwili brała sprawy w swoje doświadczone ręce. Zaczynało się od przenikliwych wywiadów, kto zacz jest ten, co jej dziecięciu zawrócił w głowie? Argus wielooki, Sherlock Holmes, Nat Pinkerton, Lecoque, Ganimard, ojciec Brown, wszyscy razem byli gromadą detektywistycznych fuszerów wobec genialnej przenikliwości każdej mamy. Po dwóch dniach wiedziała nieomylnie: kto, jak, ile, jakie widoki, pije czy nie pije, gra czy nie gra w karcięta, jaka emerytura po latach trzydziestu, czy dziadek miał raka, a prababka gruźlicę? Wiedziała wszystko, a nawet jeszcze więcej. Wtedy padał nieodwołalny wyrok: „Wybij go sobie z głowy!” albo: „Powiedz mu, że może zacząć bywać…”
Ze zdaniem ojca rodu zupełnie się nie liczono. W tych delikatnych sprawach potrzebne były metody subtelne i zawiłe, do których nie jest zdolny żaden stwór wąsaty.
Okres następny mógłby mieć za dewizę „serce i miecz”. Serce należało do córuchny, miecz do mamy. Mama stała z mieczem ognistym na straży ogrodu, w którym kwitła miłość. Czasem biedna mama musiała zgrzytnąć zębami jak tygrys, zdarzyć się bowiem mogło, że jakaś inna mama czyhała na ofiarę, na jagnię, już przeznaczone do uboju, na tak zwaną „partię”. Poza tym i wtedy już krążyły po świecie wampy, lwice żarłoczne, przed którymi strzec się trzeba było pilnie. Zdarzały się takie bezwstydnice, które chciały wydać się za mąż w podeszłym wieku. U pana Prusa mówią wyraźnie: „Patrz pan, ma już chyba pod trzydziestkę, a jeszcze kokietka!” Krwawy wampir nie zważał nawet na tak podeszły wiek, na hańbę lat trzydziestu! Nieszczęśliwa mama srogie miała do zwalczenia przeszkody, przeto z drżeniem serca czekała owego dnia, w którym się płochy młodzieniec wreszcie oświadczy.
Tymczasem młodzieńca zapraszano od czasu do czasu do rodzinnego ogniska. („Niech pani wejdzie, tu panią zjem wygodniej!” — rzekł raz pająk do muchy.) Po obiedzie zostawiano młodych w salonie wedle wypróbowanych zasad strategii, aby sobie pogadali. Papa szedł spać, a mama, strażnik niezłomny, trwała na stanowisku jak strażak na wieży, nasłuchując alarmu: „Pali się!”
Czasem trwało to długie tygodnie, jeśli panna była niemrawa albo młodzian nieśmiały, czasem, jeśli mamie los sprzyjał, a córeczka dokładnie pojęła mądre rady, petarda wybuchała niespodzianie.
Najczęściej dzień przełomowy był z góry przez wiele zapowiedziany znaków. Istniały trzy sposoby oświadczyn, Jeden był patriarchalny. Młodzian przysyła do rodziców panny swoich rodzicieli albo „wuja starca”, albo okazałego kuzyna „na stanowisku”. Wszyscy bardzo długo pili kawę. jedli domowego wypieku ciastka, wreszcie wydobywali z zanadrza tajemnicę. Oświadczyny takie, chociaż uroczyste i solenne, nie były efektowne.
Mamy przepadały za innym ich rodzajem. Odbywało się to tak: młodzi przebywali w salonie, w cieniu zdechłej palmy i w towarzystwie znarowionej kobyły fortepianu. W odpowiedniej chwili młodzieniec padał na kolana i bredził coś na temat: „Żyć bez pani nie mogę!” — albo: „Czy chcesz być moja!?”
Istniało dwadzieścia siedem podobnych okrzyków, dziurawiących na wylot dziewicze serca. Panna, usłyszawszy jedno z nich, kładła rękę na lewą stronę piersi i szepnąwszy: „Niech pan pomówi z mamą!” — uciekała jak przepióreczka w proso.
Ponieważ mama, jak pogotowie ratunkowe, czuwała (papa wciąż spał!), rozprawa odbywała się w trybie przyśpieszonym. Mama mówiła sakramentalnie: „My godzimy się chętnie, ale niech Zosia sama zadecyduje…” Ponieważ Zosieńka podsłuchiwała za drzwiami, więc odnajdywano ja bez straty czasu. „Zosiu, ten pan prosi o twoją rękę, co ty na to?” Zosia nie mogła odpowiedzieć, że ona na to jak na lato, tylko wedle odwiecznego zwyczaju, rzucała się mamusi na szyję. Mama poczynała lać ślozy, potem do wezbranej piersi tuliła głowę przyszłego zięcia.
Zgoła dramatyczny był sposób trzeci, polegający na nagłym zaskoczeniu wahającego się konkurenta. Jeśli szelma zbyt długo kręcił i wywijał się jak piskorz ze wszystkich misternych zasadzek, trzeba było użyć środków przynaglających, schwytać go w sieci i już nie wypuścić. Mama trwała na posterunku, a papa, chociaż spał, ale nie opodal, aby każdej chwili był gotów do wejścia na scenę. Młodzian, uniesiony zapałem, albo ukląkł przed panienką, albo jak się ongi mówiło, „skradł jej całusa”. Wtedy, jak diabeł z magicznego pudełka, wyskakiwała mama, ciągnąc za połę zaspanego papę, krzyczała jeszcze za drzwiami: „Błogosławię was, moje dzieci!”
Papa też zwykle coś mruczał, ale to nie było ważne. Mama uderzała we wielki szloch, córeczka czyniła to nieco inaczej, papa pociągał nosem. Przybiegała kucharka i zawodziła z wielkiego szczęścia.
Jeden tylko młodzian nie płakał, ino toczył przerażonym spojrzeniem jak baran, nie mogąc sobie zdać sprawy z dramatyczności chwili. Do końca żywota nie mógł pojąć, w jaki sposób mama znalazła się tak błyskawicznie na placu? Co taki wie! Na pocieszenie zapraszano go na kolację i wpychano w niego sześć siekanych kotletów. Tylko papa patrzył na niego z niejakim współczuciem, jak gdyby mu chciał powiedzieć spojrzeniem: „Młodzieńcze, znam ten ból!”
Potem miłość święciła swoje gody i kwitła liliowym kolorem. Okres narzeczeństwa był długi, złożony z westchnień iż wizyt. Trzeba było złożyć wizyty babkom prawidłowym i ciotecznym, ciotkom prawdziwym i przyszywanym, prawdziwym krewnym i niedokrewnym. Panienka czyniła to z zapałem, narzeczony wędrował od babki do babki jak młody wół, kwiatami przystrojony. Oglądano go, szacowano, zaglądano mu w zęby. Małżeńskie przedwiośnie wielkim było owiane urokiem, który o jawne potrącał szaleństwo, z chwilą kiedy zaczynano „szyć wyprawę”. Ogromne było przedsięwzięcie, bardzo złożone i odpowiedzialne.
Cała rodzina, bliska i daleka, dawała rady, a dwie teściowe gdakały od rana do wieczora, rzewnie popłakując.
Obyczaje te przetrwały długie lata i gdy jedna z tych chwil uroczystych, drżących, pełnych wzruszenia, łez, westchnień i omdleń, ominęła panienkę, panienka była niepocieszona. Chwile te okupywały wszystkie przyszłe „dole i niedole pożycia małżeńskiego”.
Dlaczegóż to wspominamy o tych sprawach kwiecistych? Dlaczego ukazujemy ten stary, drgający film? Albowiem uległ zagładzie. Atłasem wybita kareta poszła na szmelc, a koniki na kiełbaski. Do straszliwego rozrzewnienia nad tym stanem rzeczy przywiodło mnie takie zdarzenie: onegdaj w szanownym domu pana Bujdy przy obiedzie, w mojej obecności, córka pana Bujdy rzekła niespodzianie:
— Ach, żebym nie zapomniała… Jutro jest mój ślub! Łyżka mamy upadła z brzękiem na podłogę, a szkła pana Bujdy do szczawiowej zupy.
— Z kim?! — zapytał ojciec, bo mama nie mogła dobyć głosu.
— Wszystko jedno i tak go nie znacie. Bardzo miły chłopiec… Doskonały narciarz. Ślub odbędzie się o dziesiątej. Gdybyście chcieli przyjść, to przyjdźcie.
— Ja jestem zajęty! — rzekł papa.
— Ja… ja… może przyjdę… — mówiła cicho mama. Potem zaczęła bardzo płakać, bo ze starych śmiesznych obyczajów ten jeden zachował się niezmiennie.
Bystrym spojrzeniem wypatruję na szerokim świecie wszystkich krzywd, wyrządzanych kobiecie, aby złych ludzi roztrzaskać piorunem, i szukam, jak pereł, wszystkich uśmiechów, ofiarowanych kobiecej niedoli, aby je oznajmić słowem triumfalnym i krzykiem radości. Właśnie mi wiatr zza morza przyniósł taki uśmiech, wiadomość cokolwiek dziwną, niby radosną, a tak gorzkiej ironii pełną, że się nad nią zastanowić należy ze zmarszczeniem czoła. Jakiś miły pastor z Kalifornii, gdzie dojrzewa cytryna i stare kinowe wampy, głęboko poruszony smętną dolą kobiety w codziennej szarości żywota, założył klub, którego członkowie przysięgają, że każdy z nich każdego dnia ucałuje swoją żonę i powie jej sercu słowo jakieś przyjemne.
Skoro taki klub założono, nie trudno wywieść z tego wniosek, że nie wszyscy ludzie całują swoje żony i nie wszyscy mówią im słowa pełne słodyczy. Zdaje mi się, że jest coś w tym prawdy, nie tylko na drugiej półkuli, ale i na naszej; zdaje mi się, że we wszystkich częściach tego straszliwego i nieuprzejmego świata trzeba by założyć takie kluby. Wprawdzie bowiem zaniechano już tu i ówdzie zaprzęgania kobiety do pługa i poganiania jej biczem świszczącego słowa, wprawdzie u czarnych ludzi jedynie kobiety służą do dźwigania ciężarów, ale u najbielszych nawet nie wprowadzono jeszcze obowiązkowego zwyczaju mówienia kobiecie codziennie słów bardzo przyjemnych i całowania ich na dzień powszedni.
Ten pomysł obdarzania jej kwiatem uśmiechu, słowa i pocałunku jest przeto wzruszającym pomysłem. Kobiety całego świata ze smutnym powitają go uśmiechem, jeśli jeszcze nie zapomniały sztuki uśmiechu; wiadomo bowiem, że uśmiech długo nie żywiony i długo nie wołany więdnie, niszczeje, potem się zapada w jakieś serdeczne czeluście i nigdy już nie zjawia się ani na spłowiałych oczach, ani na ustach, mocno zaciśniętych. Coraz mniej jest uśmiechów na ziemi, coraz więcej grymasów, które go niezdarnie udają. Kobieta uśmiecha się prawdziwie trzy razy w życiu: do matki, po pierwszym pocałunku i do swego dziecka. Mogłaby się uśmiechać sto razy dziennie, ale jej to zostało wzbronione i odzwyczajono ją od tego. A któż to śmiał uczynić? Kto zamordował najniewinniejsze stworzenie, uśmiech? Zakryjmy oczy, drodzy panowie, i jęczmy głucho…
Istnieją, oczywiście, na świecie kobiety szczęśliwe, tak jak istnieją kwiaty, uśmiechnięte poranki, radość i śpiewanie; czarnym oszczerstwem byłoby generalne oświadczenie, że nie ma takich mężów, co całują chociażby raz dziennie swoje żony, i takich, którzy żonom swoim mówią słowa przyjemne. Muszą tacy być, bo czasem i mężczyzna wyrodzi się i nie jest podobny do gromady, jak biały kruk, zielona wrona, łysy Murzyn, prostooki Chińczyk albo niezarozumiały poeta. Natura dość często szaleje i rodzi dziwolągi. My jednak chcemy, aby każdy mężczyzna całował swoją żonę i przez długość doby wyszperał w sercu ze dwa, trzy słowa czerwone, żywe, radosne i miłe i składał je kobiecie w dobrowolnej ofierze.
Nie samym bowiem chlebem powszednim żyje kobieta. Jest to istota tak przedziwna, że czasem bardziej niż chleba trzeba jej do życia odrobiny słodyczy i takiego złotego słowa, co otwiera duszę jak złoty kluczyk. (Pięknie powiedziane, daję słowo!) Jest to istota, która spełniać będzie najcięższe prace, każdej, choćby najtrudniejszej, dokona ofiary, cała się poświęci, serca własnego nie oszczędzi i żadnej za to nie żąda nagrody, prócz tej mizernej: uśmiechu, dobrego słowa, pocałunku.
Może być ta kobieta szefem biura, dyrektorem banku, ministrem czy ambasadorem, może być wszystkim, a jednak zawsze będzie kobietą i zawsze będą się za nią wlokły jej śliczne, często gwałtownie ukrywane tęsknoty, które zbudziły się w niej wtedy, kiedy miała osiemnaście lat. Kobiety czasem udają, że uważają kwiaty życia za mizerne badyle, a uśmiech za idiotyczne wykrzywienie fizjognomii. Świetnie to udają, tylko czasem w nocy płaczą, kiedy nikt nie widzi. Jeszcze nie wynaleziono lekarstwa na tę chorobę serca i całe to szczęście, że nie wynaleziono; serce kobiety jest najcudowniejszym wynalazkiem i na to nie ma rady. Pragnie miłości i będzie jej pragnęła do ostatniego tchnienia ostatniej kobiety na tym zwariowanym świecie.
Kobieta „w swoich dni poranku” rozgorzałymi oczami wyglądająca swojego szczęścia, najcudowniejsze roi sobie nadzieje. Rozkwitłe drzewo jest tak oszołomione zapachem wiosny, że wierzy we wieczne jej trwanie; bardzo boleśnie jest zdumione, kiedy się zjawi rozpłakana jesień albo zła, opryskliwa, gniewna, mroźna zima. Młoda dziewczyna żywo przypomina wiosnę albo wiosenną rzodkiewkę, co to czerwona na twarzy, a w głowie zielono. Raduje się i jest szczęśliwa. Zjawia się bowiem płomienny młodzian i mówi do niej: „Ty maju, ty raju, ty wiosno!”
Od tej chwili zaczyna się odwieczne szachrajstwo i cygaństwo; rozpoczyna się awantura, której początek był zawsze taki sam i takie samo będzie jej zakończenie. Miłość rozpoczyna swoje śliczne łgarstwa, a nikt na świecie tak nie łże, jak człowiek zakochany, bo powtarza wszystkie cygaństwa, jakie w tym przedsiębiorstwie wymyślono od początku świata. Jedynie dlatego nie grozi jej kryminał za krzywoprzysięstwo, że miłość jest najgłębiej przekonana, iż nie łże. Wierzy każdemu swojemu słowu i dałaby się zabić za nie. Okrada poezję, słynne listy miłosne, ściąga całe ustępy z powieści albo sama wymyśla najcudowniejsze bzdury. Nie gada ludzkim językiem, lecz spieszcza wszystkie nazwy fauny i flory ojczystej ziemi. Mężczyzna, drab przemyślny, ma w robaczywym sercu całą menażerię, w której jest: kotek, ptaszek, żabusia, małpka, robaczek itd., za czym sadzi w swoim miłosnym ogrodzie wszystkie warzywa i kwiaty, wreszcie sypie swojej lubej w rozmarzone oczy słoneczkiem i gwiazdkami.
Każdy Romeo przyrzeka nieodmiennie Julii, że ją „będzie na rękach nosił”. Ten ustęp z miłosnego repertuaru jest tak ulubiony, że młodzian powtarza go i takiej dziewoi, którą można by postawić w kącie zamiast pieca, gdyby piec ukradli. Miłość — jak to miłość — wszystkiemu wierzy; i temu, że jest najcudowniejszym kwiatkiem, i temu Koszeniu na rękach. Chcącemu nie dzieje się krzywda. Łatwowierność jest urokiem i wdziękiem miłości, oszołomienie jest jej największym szczęściem. Kiepska to jest miłość, która radzi nad tym, gdzie kupić szafę, zamiast patrzyć w gwiazdy i mówić:
— To twoja gwiazda, a ta srebrna będzie moja!
Tak, tak… Dziewczęce serce wierzy i dlatego jest szczęśliwe; całuje czarne słowa w miłosnym liście, bo jej się wydają purpurowe albo złote. W miłosnym liście każdy przecinek jest westchnieniem, każdy pytajnik rozdarciem serca, a pocałunkiem każda jej kropka. Dziewczęce serce marzy błękitnie, że tak będzie zawsze, zawsze, aż do grobu, a nawet poza grób… O, biedactwo ty moje! Tak wygląda poezja, jakże wygląda proza?
Kiedy przekwitły kwiaty i pocałunki, patrzy ono niespokojnie; coś się zmieniło, coś poszarzało, jakieś gwiazdy przygasły, zbladło jakieś słońce. Słowa zwiędły i zmieniły się w szeleszczące badyle; umarły róże i ukazały się ciernie; spod świetnego stroju zgrzebna wyłazi podszewka; urocze listy stały się krótsze i przypominają sądowe wezwania. Kobieta nie może pojąć, co się stało? Wie o tym, oczywiście, że w szarości dnia wszystko szarzeje, a zgryzoty i troski gaszą uśmiechy jak świece, przeto nie żąda nieustannej adoracji i śpiewania. Mądre życie szybko ją oduczyło iluzji i śmiesznych marzeń o słowiku i róży. Tonące serce chwyta się czym prędzej brzytwy i niczego już nie chce, tylko odrobiny: jednego pocałunku, jednego uśmiechu, jednego ciepłego słowa. Nie pragnie ani maja, ani raju, ani wiosny, ani noszenia na rękach, tego tylko całą pożąda duszą, aby przemawiano do niej miękkim głosem, dobrym spojrzeniem i aby na cała nędzę życia rzucono jej czasem kwiat uśmiechu, tego, który się rodzi w sercu, a na ustach zakwita.
Niech ręka boska broni, aby to miała być jałmużna! Kobieta, wielka pani serca, odtrąciłaby z pogardą miłosierne, wytarte miedziaki. Ona pragnie uczciwej wymiany: „uśmiecham się do ciebie, uśmiechnij się do mnie!” Nawet tego uzyskać nie może… Nikt do niej nie mówi miękkim głosem, nikt jej nie wita pocałunkiem ani nie żegna wzruszonym spojrzeniem. Patrzą na nią jak na szafę albo na piec. Jest — to dobrze, nie ma jej — to jeszcze lepiej.
Zalękłym spojrzeniem patrzy na tego, który ją miał „nosić na rękach”. A ten stwór wałęsa się po domu, czasem nie zapięty i zmięty, nie ogolony i niewytworny, rozlewa czerwone wino na biel obrusa, wtyka niedopałki w zagięcia foteli, sypie popiół na posadzkę, jeden but ciska na biurko, drugi na szafę. Jest niecierpliwy i opryskliwy. zawsze zmarszczony i odęty jak sowa. Lecz o dziwo! Tylko w domu jest taki. W domu dla lubej żony i miłych dziatek ma minę taką, jakby mocnego napił się octu, głos ma zjeżony jak ryżowa szczotka, a kiedy chłepce zupę, oznajmia to rozgłośnie całej Rzeczypospolitej. Poza domem za to gębę ma uśmiechniętą, jak na wielkanocnym stole głowa pewnego zwierzaka, któremu dla urody wsadzają w fizjognomię pomarańczę albo czerwone jabłko.
Tak nie można, miły panie! W domu jest istota smutna, która uwierzyła zaklęciom i przysięgom; oddała mężowi swój ostatni uśmiech jak nędzarz, co „ostatniego rozmieniał cekina”; czym prędzej brała z jego serca trzy czwarte każdej zgryzoty, jemu zostawiając cząstkę jedynie, jeśli nie mogła zabrać i tej reszty. Płakała często, lecz tak cichutko, aby on nie słyszał; śmiała się, choć jej się płakać chciało, aby on się uśmiechnął. Setki nocy nie zmrużyła oka, pochylona nad dzieckiem, a rano z trudem starała się mieć twarz pogodną. Oczekiwała czasem do białego świtu, kiedy mąż miał powrócić licho wie skąd? Wszystko w niej łkało, a ona przebaczyła, sto razy i tysiąc razy.
Naiwna? Niemądra? O, nie! tylko kobieta; taką już ma zadawnioną i nieuleczalną chorobę serca. Mogłaby się zbuntować, czyni to jednak bardzo rzadko, gdyż ze smutnym jej domem udręczeń wiąże ją głębokie, serdeczne wspomnienie, marzenie umarłe, tęczowe iluzje i to wszystko, czego było najwięcej, a co było cierpieniem. Niektóre tylko kobiety wyzwalają w sobie furie, niektóre płaczą, a najwięcej jest takich, co milczą smutnym milczeniem.
Mężczyzna zaś nie widzi tej tragedii: albo nie ma na to czasu, chociaż jednego tylko trzeba na to spojrzenia, albo nie ma w sobie tej duchowej wytworności, bez której człowiek niczym nie odróżnia się od drewnianego bałwana. Uprzejmy jest jedynie na wynos, w domu jest barbarzyńcą. Może być, że przydałoby mu się obudzenie, gwałtownym dokonane sposobem przez miarowe uderzanie jakimś nad—naturalnie ciężkim przedmiotem w ciemię, kobiety jednak niechętnie stosują te zabiegi. Czekają na cud. Wciąż im się zdaje, że jakaś smutna zaszła pomyłka i czarne jakieś nieporozumienie, wreszcie do najczarniejszej dochodzą konkluzji, że to one są temu winne.
Rozpacz nieoczekiwane miewa pomysły. Grzebią prosto w sercu i ostatni z niego wynoszą uśmiech. Na nic… Nie zauważono go. Dobierają słów, przypominają sobie te najpiękniejsze, z owych czasów przysiąg i zaklęć. Na nic… Nie usłyszano ich. Rozpalają w oczach blask radości i patrzą z drżeniem serca w jego oczy… Na nic… On czyta gazetę. Przychodzą nieśmiało z ostatnim cudownym swoim darem: z pocałunkiem. Na nic… Odpędzono ten pocałunek jak muchę z czoła. Więc „dziwię się tylko, że ciernie pod twymi stopami nie rosną…”
O, niezbadane serce kobiety! Kiedy na tego zniecierpliwionego człowieka nagle padnie cios, wtedy zalękły, przerażony i bezradny, szuka pomocy u tego wiernego przyjaciela. Zapomniał, że je okłamał, że je zranił i ciężko znieważył, teraz o tym zapomniał. A ono, cudowne serce, też o tym zapomniało, śpiewa z radości i czym prędzej wielką miłością ratuje nieszczęśliwca i jego zgryzotę słodkimi pociesza słowami.
Czyż tak nie jest, czy to nieprawda? Zaprzecz, dobra kobieto, jeśli możesz… Za to wszystko szlachetny pastor z dalekiej ziemi żąda dla kobiety: jednego pocałunku i jednego uprzejmego słowa. Kobieta nie pragnie więcej. Nie trzeba jej mówić: „Ty maju, ty raju, ty wiosno!”, bo to i nieprawda, i brzmi zbyt figlarnie, ale trzeba uśmiechnąć się tym uśmiechem, który mówi: „Jestem zawsze z tobą!” — powiedzieć ślicznie pooranej zmarszczkami i troskami kobiecie: „Wyglądasz jak róża, droga moja!” — bo piękne kłamstwo stokroć więcej jest warte od zgryźliwej prawdy — a wreszcie ucałować tę kobietę, aby w dzień najbardziej mroczny ujrzała słońce. To słońce, które świeciło, kiedy miała lat dwadzieścia, i które jej pierwszy widziało pocałunek.
— Jaka? jaka? — wola wielki chór kobiet.
Zaraz, zaraz, powoli! Sprawa zostanie oświetlona należycie i wyświetlona. Winni zostaną zawstydzeni.
Rozpoczniemy awanturę z policją i przejdziemy z pychą na ukos przez ulicę naszego tematu i nic nam policja nie zrobi.
Oto pewnego razu zdarzyło się w Warszawie, że młoda dziewczyna, odurzona zapachem wiosny i bzu, namówiona przez bujne serce i przez własną radość, ucałowała z nagła przystojnego policjanta, sterczącego na rozstaju dróg. Policjant najpierw zdębiał i odebrało mu mowę. A potem… — nie szlochaj, serce! — potem zaaresztował tę cudowną dziewczynę. Pisałem kiedyś o tym z takim oburzeniem, że do końca świata żadna dziewczyna nie pocałuje policjanta na służbie, a kiedy będzie poza służbą, ucałuje go z niesmakiem. Zły to był człowiek, z drewna wyciosany, niegodny pocałunku. Ona do niego z pocałunkiem, on do niej z gumową pałką. A cóż ma robić dziewczyna na wiosnę, biedactwo, jak nie całować, choćby policjanta?
To zrobił zbrojny mąż. Teraz czytajmy, co uczynił drugi. Oto dowiedział się przez „szpiegrze”, że:
Panna Katarzyna Cieślak w dowodzie osobistym rok urodzenia 1900 — przerobiła „z łatwością” (jak powiada protokół policyjny) na rok 1908, odmłodziwszy się o lat osiem. Pociągnięto ją za to do odpowiedzialności karnej i odstawiono z Raszyna etapem do Warszawy.
„Oj, Kasiu, Kasieńko!” — płacze Lucjan Rydel. „Oj, Kasieńko, skarby moje!” — jak się naigrawa Mefistofeles.
„Katarzyno Cieślak! Cóżeś uczyniła?” — jak jej powie sędzia.
Nieszczęsna i w srogie kajdany zakuta Katarzyna będzie zapewne protestowała łzami i narzekaniem. Gdybym był Szurlejem, pobieżałbym szybko i broniłbym jej z takim zapałem, że sąd wręczyłby jej kwiaty z uprzejma uwagą wśród motywów wyroku, że gdyby każdą kobietę karać za umniejszenie sobie wieku, cały świat byłby jednym, uroczym kryminałem. Oczywiście, owa Katarzyna upadła na młodą głowę zmniejszając sobie wiek w dokumencie, zamiast to robić „na gębę”. Dokument — trudno! — wielka rzecz i sroga. Gdyby każdy chciał w nim coś—wyskrobać, życie by się cokolwiek skomplikowało. Tylko nie wyskrobywać, Kasiu, tylko nie to! Policja tego nie lubi i nikt tego nie lubi, bo jeden to zrobi z dowodem osobistym, a drugi zaraz z wekslem, z losem loteryjnym, z testamentem. Pomysłowość ludzka jest wzniosła i niewyczerpana.
Nie o to mi jednak idzie, lecz o dobrą sposobność, aby się użalić kobiecej krzywdy i jej odwiecznej męki serdecznej. Kto stanie w obronie kobiety, jeśli ja tego nie uczynię? (Otarłem łzę w lewym oku…) — Po co — pytam głosem nabrzmiałym od bólu — wciąż, zawsze, uporczywie, jadowicie i z katowską lubieżnością zapytywać kobietę o wiek. Po co ranić w samo serce jej wieczną, kwitnącą fiołkami młodość? Wymyślił to jakiś człowiek zły, trzykrotnie żonaty i z tego powodu cokolwiek szalony. Po c& ją uszczęśliwiać wbrew jej woli? Kobieta świetnie wprawdzie i z cudowną namiętnością walczyła o równe prawa z męskim połamańcem, ale tego prawa najzagorzalsza zrzeknie się feministka.
Wiek mężczyzny musi być znany, bo mężczyznę trzeba wziąć do wojska albo posłać na emeryturę, władza musi przeto wiedzieć, czy mężczyzna ma w pierwszym wypadku lat dwadzieścia jeden, a w drugim trzydzieści osiem? Mógłby się taki przemycić i zostać na posadzie do sędziwego wieku, do jakichś lat czterdziestu pięciu, oszust jeden! Wiek kobiety musi być znany w kilku wypadkach mizernych jak zamążpójście i w jednym wielkim: w czasie głosowania do senatu. Ponieważ jednak prawo to jest pono zachwiane jak ząb mądrości, nic już przeto nie stoi na przeszkodzie, aby rok urodzenia kobiety pozostał na wieki wieków jej serdeczną tajemnicą. W tej chwili jest tajemnica ta obrażana i podawana świętokradzko do publicznej wiadomości. Przy ślubie — trudno! — trzeba wyznać prawdę choćby po cichutku, bo Pan Bóg wszystko wie, więc nie opłaci się żadne krętactwo. Zdarza się jednak, że kobieta zgubi parasol. Nie jest to zdarzenie zdolne wstrząsnąć światem. A w urzędzie pytają:
— Imię i nazwisko?
— Nazwiska rodziców?
— Miejsce zamieszkania?
Pytania te są łatwe i kobieta płynnie na nie odpowiada, choć imię matki nigdy jeszcze nie pomogło do odnalezienia parasola. Ale władza pyta na koniec:
— Dzień i rok urodzenia?
Na połamany parasol! Co to pana obchodzi? Pytaj pan o wiek parasola, nie o wiek damy! Dama bowiem, jeśli uważa swoją tajemnicę za świętą, wyrzeknie się zguby
1 wyjdzie oburzona i odmłodzona o lat dziesięć, bo jej od gniewu przybędzie rumieńców.
To by można jeszcze przeżyć, bo przy tej awanturze jedynym świadkiem jest parasol. Gorzej jednak nieszczęsnej kobiecinie, jeśli ją zawołano do sądu, aby świadczyła. Przede wszystkim pytają ją o tzw. generalia. Ha! ha! Czy kobieta lepiej będzie świadczyć mając o dziesięć lat więcej, czy będzie świadczyć gorzej, odmłodziwszy się o taki sam drobiazg? Kobieta, schwytana w pułapkę, odpowiada wtedy przedziwnie szybko:
— Mam lat… dzieści dwa!
Jeśli sędzia jest bez duszy, zaraz w krzyk:
— Ile? ile? Proszę mówić wyraźnie.
Nieczęsto to się jednak zdarza. Sędzia jest mądry i pobłażliwie przyjmuje do wiadomości owe „dzieści dwa”. Tak być powinno. A adwokat strony przeciwnej, który by się na wszystko ważył, nie waży się podać takiej odpowiedzi w wątpliwość, bo zbudziłby tygrysa i demona zemsty. Wszystko jedno jest już bowiem kobiecie, której wydarto z serca prawdziwą cyfrę lat.
A po co to czynią? „Nazywa się Manon, ma dziewiętnaście lat” — i koniec. Każdej kobiecie powinno przysługiwać prawo do ogłaszania takiej liczby lat, jaka się jej żywnie podoba. Sama się będzie chyba strzegła zbyt jaskrawej przesady i mając sześć podbródków i już wąsy, nie będzie śpiewała dyszkancikiem, że „nazywa się Manon i ma dziewiętnaście lat”, albo udając ptaszka będzie świegotała jak Butterfly, że ma lat trzynaście.
Niedobrze jest, kiedy dama, która tańczyła poloneza z Kościuszką, udaje, że nie wie, kto to taki? Należy przeto polegać na dobrym smaku damy, jednakże w granicach prawdopodobieństwa należy dać jej całkowitą wolność. Kilka lat mniej, kilka więcej, to drobiazg. Das schadet weder ihr, noch mir — jak rzekł Marcin Luter przy zgoła innej sposobności. — „Ani im to nie szkodzi, ani mnie”.
Zdawałoby się bowiem, tak na oko tylko, że kobieta pragnie się odmłodzić — z pospolitej próżności. Zapewne są i takie, ale jest jeszcze siedemdziesiąt siedem innych, głębszych powodów. Jednym z nich i nienajgorszym jest ten, że głęboko zakorzeniona jadowitość ludzka nigdy nie chce uwierzyć w prawdę. Gdyby kobieta nieroztropnie wyjawiła prawdziwą liczbę swoich lat, i tak jej nikt nie uwierzy, zawsze jej dodadzą, mimo przysiąg i zaklęć. Pragnąc tego uniknąć postępuje wedle zasad umowy społecznej: mając lat trzydzieści ogłasza, że ma lat dwadzieścia. Wtedy automatycznie głos powszechny dodaje jej dziesięć i oto wychodzi liczba prawdziwa: trzydziestki. Prawda triumfuje, tylko okólną drogą dochodzi do tego mizernego triumfu. Jest bowiem pewna metoda w tym obłędzie. Może to się mści odwieczne, pierwsze kłamstwo, jednakże nikt już tego nie odmieni.
Jest to gra towarzyska, w której każdy pragnie brać udział. Niech się kilku matołów zbierze przy kawiarnianym stoliku i niech w tej chwili wejdzie do kawiarni głośna aktorka. Aktorka piękna jak orchidea, ma w oczach wiosnę, a na ustach promienisty uśmiech wschodzącego słońca, jest piękna i młoda. Nagle jeden z matołów powiada:
— Ależ ta się trzyma! Ma już pod pięćdziesiątkę, a patrzcie, jak udaje młodą dziewczynkę.
— Pod pięćdziesiątkę? — powiada drugi matoł boży. — Ona musi mieć najmniej pięćdziesiąt pięć. Zaraz panu obliczę… Kiedy ja miałem lat piętnaście, ona już grała w Ćwiartce papieru.
— Panie, to nie ta!
— Mnie pan będzie uczył? Słowo honoru daję, że ją widziałem… Trzydzieści kilka lat temu. Musiała mieć wtedy ze dwadzieścia.
Piękne biedactwo, zanim wyszło z kawiarni, jest stara miotłą, zakurzonym gratem, piramidą Cheopsa i ciotka Tutankhamena. A dlaczego? Ja nie wiem. Ludzie nie lubią, jeśli kto jest od nich młodszy. Małpia złośliwość. Tacy wymyślili okrutne narzędzie, zwane „zębem czasu”. Łagodnemu, wszystko przebaczającemu czasowi wprawiono jakiś potworny kieł, którym gryzie kobiety, i tylko kobiety. Mężczyzna jest zdania, że „klepsydra drży w rękach czasu”, kiedy się do niego zbliża. Sam używa rozmaitych paskudztw, czernidła na wąsy, brylantyny na głowę, masuje sobie fizjonomię, czerwieni paznokcie, ale tylko jemu to wolno. A niech będzie wiecznie młody, niech sobie najdorodniejszego upatrzy szympansa, niech jednak pozwoli innym promienieć młodzieńczo! Faust duszę zaprzedał diabłu, byle mu odjął siwą brodę i zgrzybiałość serca. I każdy mężczyzna snadnie by to uczynił, tylko że diabły zmądrzały i nie handlują już wypłowiałą starzyzną. Kobieta, nie czyniąc szachrajstw z piekłem, sama walczy bohatersko o swoją młodość.
Dobrze robi, wybornie czyni! Chwyta się tej młodości rozpętanym pragnieniem, każdym włóknem serca, każdym linieniem oka. Czasem to mi jej serdecznie żal, tyle znosi udręczeń i tyle daremnych czyni wysiłków. Czasem czyste popełnia wariactwa i wyprawia tragikomedie. To też jest nieznośna przesada, pokarana dotkliwie śmiesznością, o tych pomylonych, platynowych główkach nie chcemy mówić. My pragniemy uwielbić — aż uwielbić! — tę. kobietę, która jak długo może, walczy ze starością, ze smętkiem jesieni, z melancholią, gnuśnością i stetryczeniem.
Taka kobieta wie, że kosmyk siwizny jest najpiękniejszym kolorem włosów i wcale go nie ukrywa. Można bowiem mieć srebro we włosach, a duszę cudownie młodą i serce, głośno śpiewające. Wtedy ta dusza odbija się w oczach, a oczy się uśmiechają. Serce wysyła swoje burzliwe głosy na usta i usta śpiewają. Co to kogo obchodzi. ile ma lat taka promienna kobieta, która sieje blask i radość i „wszystka jest piękna”? Wiek nie jest żadnym nieszczęściem, nieszczęściem jest świadomość wieku, poddanie się przemocy lat i ugięcie się pod ich ciężarem. Starość można zwyciężyć i można z triumfalnym okrzykiem wybić ząb czasowi. Nie kłamie przeto kobieta pięćdziesięcioletnia mówiąc, że ma lat trzydzieści, bo ona naprawdę ma ich tylko tyle.
Nowa, dzielna kobieta ma ich jeszcze mniej! Wrzuciliśmy do pieca fatalny mebel: ohydnego, narowistego konia, starą, jęczącą kanapę, na której siadywały nasze babki, posyłane na nią jak na zesłanie. Babka, biedactwo, miała czterdzieści lat i była staruszką. Na weselach klaskano w dłonie, kiedy „puściła się w tany”, i pito jej zdrowie. Teraz babka kanapę wyniesie na własnych plecach i sama wypije niezgorzej, bo jest młoda, młoda! Wmówili w nią starość i robronowe dostojeństwo jak w Żyda chorobę, aż wreszcie przejrzała. Nic nikomu do jej lat! Kiedy sama uzna, że już czas, wtedy odejdzie bez jednego słowa w swoja srebrną ciszę! Dobry jej smak wydzwoni tę godzinę. A ludzie ze złym smakiem wymyślili paszporty i pytają przy każdej sposobności o lata.
Kobieta tak długo jest młoda, jak długo młode jest jej serce. Instrument ten jest tak przedziwnie urządzony, że nikt nie odgadnie jego wieku, ani nikt nie może oznaczyć granic jego radosnej siły. W okresie młodych staruszek historia notowała z dziesięcioma wykrzyknikami kobiece fenomeny, mające w bardzo srebrnych swoich latach odwagę młodości. Dzisiaj nie warto z tego robić wielkiej awantury. Młodość idzie przez świat, śmieje się i śpiewa.
Starość, zgryziona, stetryczała, z rozlaną żółcią, z octem w każdym słowie, zaniedbana, niechlujna i brzydka, czeka nadaremnie na swoje ofiary, te wypłowiałe, z wypłowiałej kanapy pod zwierciadłem, w które nikt nie śmiał spojrzeć.
Powinniśmy być z całego serca wdzięczni kobiecie, że ona jedyna ważyła się na walkę ze starością i jej bolesnym teatrem anatomicznym. Mężczyzna, zapuszczony jak dziki ogród, dźwigający przed sobą beczkę brzucha, nie pojmie jej brawury. Duch, jak wiadomo, w brzuchu nie mieszka. Mieszka on, wiecznie młody, w sprężystej, śmigłej, smukłej, zdrowej, promienistej kobiecie. Zwyciężyła ona już starość, ba! a może zwycięży nawet śmierć?
Kobiety najdziwniejsze mają pomysły… Patrząc na nie. amazonki zwycięskie, Pentesilee, dumnie ze starością walczące, wczepmy się także pazurami w młodość i nie wypuszczajmy jej z uścisku. Trzeba w siebie wmówić młodość, jak one to czynią, i odmładzać się wiarą w ciągłe jej trwanie. To znacznie mądrzejsze niż liczenie lat kobiecie, jadowite i ponure. Lepiej niech sobie taki kamienie w żółci policzy niż cudze lata, mandryl jeden, wołający w komedii Oskara Wilde’a: „Młodzieńcze, uszanuj farbę moich włosów!”
Zawsze będę bronił kobiety, która pragnie być młoda. Czyniąc to pracuje usilnie, oczywiście dla siebie, ale poza tym dla ciebie, dla mnie, dla nas wszystkich. Chce wygładzić nasze zmarszczki i usiłuje zetrzeć pleśń z kory serca: pragnie, aby w naszym ogrodzie rumieniły się czerwone kwiaty, a nie szeleściły nudnym, beznadziejnym szelestem zwiotczałe, uschnięte badyle.
I ja mam za to takiej kobiecie liczyć lata? Na starego Matuzalema, dziarskiego w wieku lat siedmiuset! Na sto trzydzieści lat wesołego Turka, Achmeta, co się niedawno chciał żenić! Na cudowna młodość Ludwika Solskiego, co onegdaj poleciał aeroplanem na przedstawienie do Poznania, a wczoraj do Lwowa! Na moje serce, które wieku niepomne, śpiewa, i na moją siwa duszę, która jak król Dawid pląsa skocznie, kiedy ujrzy wino! Lata każdej kobiety są Jej własnością i niech z nimi czyni najbardziej czarodziejskie sztuki. Mężczyzna ma tyle lat, na ile wygląda, a kobieta ma ich tyle, ile jej się podoba; tyle ma lat, ile ma serce jej i uśmiech w jej oczach. Jak długo umie dom napełnić śpiewającymi głosami, jasnością i złotą pogodą — młoda jest! Choćby miała wnuka dryblasa i wnuczkę, co już sobie odjęła ze dwa, trzy lata…
Raz dzielna jedna kobieta, zapytana przez sędziego, ile ma lat, odrzekła dumnie:
— Mam lat trzydzieści… I długo będę je miała!
Oto mi wyborna odpowiedź!
Dlatego wnoszę:
Wysoki Sejm raczy uchwalić, aby nie zmuszać kobiet do wyznawania bez szczególnej potrzeby liczby swoich lat; nie wypisywać ich wielkimi cyframi w dowodach osobistych, nie wyciągać ich za włosy z serca kobiety w sądzie i w innym urzędzie. A ową Katarzynę, co sobie wyskrobała marnych lat osiem, natychmiast uwolnić!
Zdarza się znakomita sposobność dla jakiegoś posła, aby okazał, że nie za darmo bierze diety. Ponieważ ja, niestety, jestem tylko na diecie, ale nie jestem posłem, pragnę wyśpiewać chwałę wiecznie młodej kobiety. Dziarsko zanucę tedy skocznego krakowiaka Edmunda Wasilewskiego. bo się dobrze do tej nadaje uroczystości:
Na wysmukłej jej kibici sześć wieków zdrzymało,
Przecież stoi jak dziewica, przecież stoi cało!
(bis)
Gdy na widnokręgu ukaże się niewiasta, którą by można zaanonsować okrzykiem z Makbeta: „Palec mnie świerzbi, co dowodzi, że jakiś potwór tu nadchodzi!” — wtedy się mówi w pospolitym skróceniu: „O! idzie Ksantypa!”
Gdy kobieta opuszczona albo zgoła pobita przez męża, wielkim krzykiem domaga się sprawiedliwości u dobrych ludzi, dobrzy ludzie wzruszają ramionami i powiadają niechętnie: „Ależ to Ksantypa!”
Gdy białogłowa, co ma popiół na twarzy, na sercu i w oczach, sponiewierana i zgryziona, ostatkiem sił napełni swoją nagle zbudzoną furię i z całym światem szuka zwady za swoją krzywdę, nieodmiennie będzie nazywana Ksantypa. Słusznie czy niesłusznie, trafnie czy nietrafnie, z sensem czy bez sensu, zawsze ona musi żyrować każdy podejrzany weksel; cokolwiek się zdarzy w „Babim kole”, co naszą wytworność i dobry smak słusznym napełnia żalem, zawsze winna będzie ona — Ksantypa, ściślej pisząc, Xantippa. Imię jej, wskutek częstego używania, zostało odpowiednio spolszczone na powszedni użytek; stało się prawem, aby każdą kobietę, która w jakikolwiek sposób okaże indywidualną postawę wobec męskiej przemocy, każdą, tzw. herod–babę z urodzenia lub też z przypadku, złą, kłótliwą, ciężką, twardą, zjełczałą, kwaśną i burzliwą, nazywać w skrócie — Ksantypą.
Przejmuje mnie to smutną grozą, że owej greckiej damie wyrządza się krzywdę od dwudziestu trzech wieków. Jeśli była nawet zła jak jadowity czort, jeśli miała zapiekłą wątrobę, rozlanie żółci i „latającą nerkę”, jeśli wojownicy achajscy mogli na jej języku ostrzyć miecze, jeśli ją było słychać od Aten do Delf — nawet wtedy kara byłaby zbyt sroga. Największy zabójca, jeśli odcierpi swoje, może żądać zapomnienia o swojej bujnej karierze, a tej kobiecie nie zapomniano i nie ma nadziei, aby zapomniano kiedykolwiek; nieszczęsne to imię stało się czarną smołą, ciężkim kamieniem, straszliwym przezwiskiem. Przez dwadzieścia trzy wieki! Były po niej w tej branży pierwszorzędne damy; były takie, że diabeł uciekł przed nimi w trwożliwym popłochu; były takie, jak morowe powietrze i jak sama śmierć. I nic! Tym się upiekło, bo jak raz wzięto biedna Ksantypę na rożen, tak ją smażą do dzisiaj. Została babina opatentowana, naznaczona, napiętnowana i ustawiona w gabinecie ludzkich okropności, tuż obok Heroda i blisko czarnego kosmatego diabła.
Na Sokratesa! Żal mi tej kobiety… Rad bym widział gdyby Zieliński czy Przychocki, spece znakomici epoki, obronili ją fachowo i położyli kres oczernianiu jej przez wieki wieków. Może już kogo wzruszyła czarna jej niedola, tak jak mnie wzrusza, i może już kto na świecie wziął ja w obronę, tylko ja o tym nie wiem; mnie się wciąż wydaje, że cały świat nieznośnie się uparł i nie chce zmienić repertuaru*. Czepił się jeden z drugim biednej baby i podaje ja sobie z rąk do rąk na pohańbienie, i czyni ja „przysłowiową’”.
Przysłowia natomiast maja matołkowaty zwyczaj ośmieszania Bogu ducha winnych ludzi, po których ślad zaginał: za tysiąc lat Zabłocki będzie głupi w mydlarskiej sprawie. a Grabski będzie źle się spisywał w tańcu. Z Ksantypą jednak jest gorzej, bo o wszystkich mówi się wesoło, a o niej jadowicie; uczyniono ją patronką złych kobiet. Czy są takie? Podobno są. Ja temu, oczywiście, nie wierzę, historia jednak opowiada nieśmiało, że czasem morowe powietrze było lżejsze do zniesienia. Mąż tak niezmiernie dostojny, jak Mickiewicz, tw:erdzi, że diabeł uciekł przed panią Twardowską przez dziurkę od klucza i dotąd ucieka. Owocem gorzkich doświadczeń ludzkości są takie spostrzeżenia:
„Kobiety nie dybią na całkowitą zgubę mężczyzny, gdyby się bowiem skończyły nasze męki, one utraciłyby źródło swoich przyjemności”.
Uf! Srogi to jest aforyzm. Nawet człowiek tak wytworny, jak Oskar Wilde, śmiał powiedzieć:
„Jeśli kobieta chce wyjść za mąż, czyni to przede wszystkim dlatego, by miała komu urządzać sceny”.
Od Wilde’a do Felicjana Dulskiego, wielu ludzi zgodna powzięło opinię, że jeśli się zdarzy baba, ciotka diabła, wtedy — „klękajcie narody”.
Tak, widać, być musi, aby nie było zastoju w interesie i aby w życiu był jakiś ruch; nudno by było na tym mdłym świecie, gdyby go ktoś do szewskiej czasem nie przywiódł pasji. Smutne i ckliwe byłoby życie samymi karmione konfiturami i samo sobie by zbrzydło, gdyby wszystkie damy od rana do nocy przygrywały na luteńce, jak kanarek wyjmowały cukier z buzi i wzdychały nadobnie. — ,,Kto nie zaznał goryczy ni razu…” itd. — Zła kobieta jest bocianem w sennym stawie, w którym żaby pędzą głupawy żywot, jest wilkiem w owczarni, aby sobie owieczki pobiegały cokolwiek dla zdrowia i szybszego krążenia krwi. Ten sam Wilde dowcipnie odpowiedział na pytanie: Co to jest zła kobieta? — „Jest to taki rodzaj kobiety, który sit; nigdy nie sprzykrzy”.
I słusznie to powiedział. Zmienia ona smętne życie w teatr i cyrk, czasem w walkę atletów, czasem w młyn, w piekło, w meniżerię; nie pozwala ci usnąć, gnuśnieć, zasklepić się, utonąć w puchach far niente; jak surma Gradywa woła cię na bój, gryzie cię jak sumienie, zjada ci wątrobę jak sęp i w ten sposób możesz tanio zostać Prometeuszem.
Nieczęsto się zdarza, aby takie złe damy przychodziły na świat w całkowicie doskonalej formie. Dawniej może było inaczej, stąd tyle po świecie wałęsało się wiedźm i czarownic, od czasu jednak, kiedy straszliwa mądrość Szekspira znalazła sposoby wyborne na „poskromienie złośnicy”, przelękła tym natura wydaje na świat jedynie półfabrykaty, reszty zaś dokonuje złośliwość żywota. Jadowitość jego jest tak wielka, że nawet najlepszy materiał umie zepsuć, skwasić najsłodsze wino, zatruć spokojne «serce, a duszę kobiecą kolcami pokryć jak jeża. Tak długo znęca się nad bezbronną niewiastą, że niewiasta z rozpaczy staje się zła i krążąc patrzy, kogo by pożarła. W ten sposób: die Weiber werden zu Hyaenen.
Biedne złe kobiety! W jakiejś czeluści zapewne gorzko płaczą nad tym, że uśmiech spadł z ich oczu, tak jak liść z uschniętego drzewa. („Łzy są nadzieją kobiet brzydkich…”) Łatwo jest być dobrym, gdy się jest szczęśliwym, ale nieszczęście, srogie i zawistne losy, nędza, zgryzoty i brak miłości tak strasznie podjudzą serce, że zaczyna szczekać złym głosem, zamiast śpiewać. Każda ze złych niewiast była kiedyś młoda, a młodość rzadko kiedy ma złe spojrzenie i język jaszczurczy. Coś się tedy stało, coś takiego, co zaprawiło młodość żółcią i witriolejem.
Czy tak, czy owak, czy z własnej winy, czy z cudzej damy te fatalną zrobiły karierę, nie ma dość dobrego powo
du, aby symbolem ich czarnej goryczy czynić ową Ksantypą nieszczęsną. Mam dla niej wiele współczucia, wydaje się bowiem, że nie tylko ona winna jest swojej straszliwej opinii. Niczego jej, prawdę mówiąc, nie dowiedziono. Może to była zwyczajna babina^ ani zła, ani dobra, taka sobie ateńska kumoszka. Nagle cały świat ciska na jej stroskaną głowę kamienie wieków i naigrawa się z niej. Dlaczego? Dlatego, że ją bogi pokarały mężem—filozofem, samym Sokratesem, najmędrszym ze śmiertelnych, symbolem mądrości. Gdyby nie to, kulawy pies nigdy by o niej nie wspomniał, a tak, hajże na Ksantypę! — że ona też nie miała wzniosłego umysłu, że „nie stanęła na wysokości zadania”.
Baba była głupawa, ale o tym najmędrszy człowiek świata mógł wiedzieć, zanim ją pojął za małżonkę. Po co się żenił? Kuta na cztery nogi w tych sprawach Ninon de Lenclos powiedziała nieco później: że „w miłości trzeba mieć sto razy więcej rozumu niż w dowodzeniu armiami”. Sokrates nie okazał zbytniej przenikliwości w tym interesie. Ożenił się i co z tego? To mianowicie, że nie ona jemu, lecz on jej zatruł życie.
Rozważmy spokojnie. Piękny nie był; filozofowie mało kiedy bywają piękni. Sokrates jednak dopuścił w swoim wyglądzie do zbyt jaskrawej przesady w tym nawyku filozofów; ojciec jego był rzeźbiarzem, syn jednak nie był jego najwspanialszym dziełem. Geniusz obrał sobie za siedlisko „czerep rubaszny”. Bez obawy pomyłki można przypuścić, że chiton miał splamiony, a sandały tak źle związane, jak małżeństwo.
Wedle odwiecznej mody filozofów był zapewne roztargniony, niedbały i mało go obchodziło, co będzie jadł i za co? Chociaż największy z filozofów nie miał jednakże nawet uposażenia docenta naszych czasów. Funduszu kultury narodowej nie było, więc wałęsał się goły, bez złamanego obola, ale do domu przychodził spać i jeść. O to jednak niech się martwi nieszczęsna Ksantypa; biła zapewne głową o marmur, skąd wziąć oliwę, skąd figi, czosnek i odrobinę prażonego bobu? Nieśmiertelny lubił zapewne wino, bo trochę wygląda na opoja. A on sobie wstawał rano i szedł na włóczęgę; gadał z każdym i — „akuszer umysłu” — wyciągał z niego prawdę udając franta. Bawił się doskonale przywodząc na hak rozmaitych prostaczków i „ściągając filozofię z nieba na ziemię”, mądrość jego była przeraźliwa, ale Ksantypa o tym nie wiedziała. Wiedziała, że wieczorem wróci do domu i zechce jeść. a potem spać.
Musiała, samotna przez dzień cały, ciężkie wylewać ślozy, a potem, słuszne mając powody, wylała nie raz na Sokratesa kubeł zimnej i dotkliwej wymowy. Nie mając do kogo przemówić słowa, rzucała się na nie przy dobrej okazji jak wygłodniały tygrys na mięso, stad ta odrobina przesady w rozlewności jej przemówień. Źli ludzie opowiadają, że na promienistą jego głowę, na słońce filozofii, wylała jednego razu oprócz słów nieczystości z takiego naczynia, które dwaj szlachcice wynosili później z wielką ceremonią z sypialni francuskiego króla. O, potwarzy! Czy można przypuścić, że komfort w domu genialnego oberwańca pysznił się takim naczyniem? Musiał ktoś z Krety zełgać na ten temat i podał łgarstwo plotkującej potomności.
To jest pewne, że biedną Ksantypę musieli brać wszyscy diabli achajscy; małżonek był włóczykij, niezdara i wałkoń. a ty, kobieto, tłucz głową o mur, aby miał co jeść i gdzie spać. „Rozum służy nam czasem do robienia wielkich głupstw” — musiała myśleć przed Rochefoucauldem. Dalej przeto z gębą na małżonka! Wrzask musiał być na całe Ateny, lecz nie można się dziwić, jeśli nawet, na chwile głos utraciwszy, wyrwała mędrcowi parę kosmyków z zatłuszczonej oliwą brody. Gdyby największy mędrzec miał dowcip Barbey d’Aurevilly’a, mógłby rzec smętnie: „Ochrypłem słuchając tej damy!” — On jednak nic nie mówił, lecz uciekł z domu i nawet nie sprał uczciwie uczciwej żony, co by jej może niejaką uczyniło przyjemność. Nie dał jej nawet tak drobnego dowodu — już nie miłości, lecz jakiego takiego zainteresowania! Trudno jest żyć bez filozofii, lecz — na styksowe wody! — znacznie trudniej jest żyć z filozofem. Taki, zagadnięty przez małżonkę, czy ją miłuje, wydaje okrzyk zdumienia i podziwu, że ją w ogóle posiada!
Wielka przeto, niezmierna, musiała być jej rozpacz. Z pewnością bowiem była pośmiewiskiem całego przedmieścia; naśmiewały się z niej żony uczciwych rzemieślników: balwierza, rzeźnika i garbarza, że jej mąż jest filozofem, co sam do siebie gada, śmieje się bez powodu, czasem podskakuje, choć jest stary. Nieszczęście uczyniło ją złą i napastliwą, bieda gorzką, zgryzota kwaśną. I to wszystko za to, że zaufała miłości filozofa. („Łatwo poznać kobiety, które ufają swoim mężom; są bardzo nieszczęśliwe”). Może bywała głodna, gdyż czosnek i bób chowała dla niego? Może go kochała, a nienawidziła filozofii uważając ją za kręćka, któremu uległ i który go jej zabierał na cały dzień? Ksantypa przeto to nie potwór, to rozkrzyczane nieszczęście…
I oto za ten ciężki żywot skazano ją na wieczystą hańbę i każdą autentyczną, renomowaną wiedźmę nazywają jej pięknym imieniem. Wielkim ludziom wszystko wolno, bo cały świat stoi po ich stronie, tylko żonom wielkich ludzi niczego nie wolno; zapamiętają im każde złe słowo i każdy garnek, rozbity na dostojnej głowie, nikt jednak nie pożałuje nigdy biednej niewiasty i nie zapyta, czy przypadkiem nie miała wiele słuszności? „Bieda! bieda!” — jak w greckiej jęczą tragedii. — „Trud na trudzie niesie trud!”, a ty, płacz, nieszczęsna Ksaiitypo, którą sobie ludzie podają z rąk do rąk i pędzą przed siebie jak diabła. Należy ją już ułaskawić, bo wiele wycierpiała.
I dziś niejedna znalazłaby się dama, co by Ksantypę zapędziła w kozi róg, nie ma jednak Sokratesa, co by jej do. słusznego pomógł rozgłosu.
Klątwą człowieka pisującego felietony jest to, że każde jego spojrzenie, każde zetkniecie się z najbardziej szarym przedmiotem, najmniejszy udział w najbłahszym zdarzeniu jest drożdżowym zaczynem kwaśnego wina, który potem wypija czytelnik. Taki człowiek nie spojrzy obojętnie nawet na muchę. Drobne to i kosmate stworzonko urasta natychmiast w jego oczach do wielkości kosmatych potworów z noweli E. A. Poego. Bohater jej tak był „psychicznie nastawiony”, że przelatujące owady widział w kształcie i rozmiarach mastodontów. Jest to początek dziwacznego obłędu, choroba wyobraźni, cwałującej na dzikim hypogryfie, który jest zwyczajnym krzesłem, i wiodącej homeryckie boje z przywidzeniem. Dolegliwość ta jest źródłem wybornej zabawy; powiększa świat, który już zmalał, a wyasfaltowane, nudne życie zamienia w kwiecistą łąkę.
Czy może istnieć na świecie coś bardziej znikomego niż na ten przykład para zwyczajnych spodni? (Dla czytelników więcej wytwornych, którzy by nie pojęli tego ludowego wyrazu, nazwijmy je: ineksprymable). Nie ma nic bardziej pospolitego. A jednak, kiedy ujrzałem „na wystawie polskiego lnu”, za lustrzaną szybą, ów dziwaczny przedmiot, z białego uczyniony płótna, zastanowiłem się. Poczęła nad nimi grzmieć burza myśli, wybiegały z nich węże błyskawic. Nie są to bowiem te zwyczajne, z dziadka, pradziadka, są to nowe i w nowym, lnianym zrodzone czasie, ostatni parzysty „krzyk mody” męskiej. Mężczyzna zapragnął coś odmienić w głupawym swoim stroju! Mężczyzna chce okazać, że nie jest zacofańcem i powiewa też lnianym sztandarem. Ponieważ kobiety zaczęły namiętnie zamieniać len niebieskooki, nad Wilią zrodzony, w rozmaite cuda: w kiecki nieporównane, w śliczności najrozmaitsze, tedy i on, mężczyzna, ciężko stąpający mamut, konserwatysta zasuszony na twaróg, podniósł senne powieki i urządził — rewolucję w męskiej modzie.
Jest wprawdzie coś przeraźliwego w zestawieniu mojej osoby z tym czymś, co się zowie modą. Mogę wyobrazić sobie tę moją osobę na księżycu, na polowaniu z prawdziwą strzelbą, na własnym jubileuszu, na szczycie góry, na koniu, na dobroczynnym raucie, na antyalkoholicznym odczycie — słowem, w najdzikszym towarzystwie i w najwymyślniejszej sytuacji, ale rozpętawszy fantazję i do białej doprowadziwszy ją gorączki, nie mogę sobie siebie wyobrazić jako arbitra elegantiarum albo znawcę damskiego obleczenia. Ujmującym jednakże z mojej strony gestem powinna być szczera o tym uwaga, że ponura, czarna i beznadziejna rozpacz wyników nie przeczy gorliwości moich, dziś już wypłowiałych pragnień. Któż z nas bowiem w zielonej młodości nie usiłował być kawalerem d’0rsay, Oskarem Wildem, księciem Walii albo świetnie odzianym tenorem z operetki? Do osiągnięcia zupełnego ideału nie można było dojść jedynie z powodu nieznacznej różnicy majątkowej, która Edwardowi VII dawała nade mną przewagę, niewielką wprawdzie, wystarczającą jednakże, aby on mógł nie zapinać dolnego guzika kamizelki, czego ja nie mogłem dokonać ze zwyczajnego braku „takowej” (jak piszą, na swój wstyd, niektórzy komornicy w edyktach licytacyjnych).
Niewiele tedy wiemy o nieustępliwej modzie męskiej. Wiemy, że egipski Tutmosis przypinał sobie capią bródkę, bogaci Persowie malowali sobie brody na szkarłatne, a król asyryjski ukrywał w niej kulki z wonnościami, aby zabić zapach starego łoju, który bił od jego świętej osoby. Petroniusze przetrwali do niedawnych czasów. U nas wielka poezja pozostawiła ślad w tej dziedzinie, a mianowicie rozchełstaną na piersiach „koszulę a la Słowacki”. Dlatego ją letnią porą noszą wszystkie puryce, krzykliwe, eleganckie łapserdaki.
Są to słynne wypadki odmian rewolucyjnych i wysilonych pomysłów. Moda męska jest omszała i brodata. Widać, że spodnie są w swojej metafizycznej istocie czymś bardzo niepomysłowym i wiodą żywot kretynicznie tępy. Jakaż bowiem rozmaitość może być w ich budowie, kiedy ilość nóg jest niezmienna? Co do nich można dodać, co z nich można ująć? Nieszczęsny to wynalazek, ów symbol męskiej mody, i bardzo mało dowcipny. Jedynie skąpy i wrzosami karmiony Szkot, aby zaoszczędzić materiału, zamienił je w kraciastą kieckę, czyli poszedł po wzór do wroga — do kobiety.
Mężczyzna dlatego jest w rozpaczy, którą nadaremnie i niezdarnie ukrywa. Sam zabił własną pomysłowość w dziedzinie stroju, przyodziawszy ją w pludry, i teraz nadrabia miną kręcąc się w kółko jak niedźwiedź… Jednego roku doda guzik, w następnym go ujmie, aby go znowu przyszyć w roku przyszłym. Jedna kieszeń mniej, jedna więcej i po całej paradzie. Wszyscy wszystkich oszukują w tym załganym interesie wyginając lub prostując brzegi kapelusza i udając, że są to sprawy wielkiej wagi. Wobec zupełnego wyjałowienia w tej dziedzinie, moda męska czepia się byle czego i ogłasza rewolucję. Widomym jej znakiem jest od niedawna ta nieszczęsna, rzewna, melankoliczna para płóciennych… Z polskiego lnu… Oto wiszą, jak smętny sztandar po przegranej bitwie: marne, niestrojne, bez fantazji. To cały efekt potężnych namysłów, rozważań, artykułów w gazecie i konferencyj.
Wstyd mnie pali, bo i ja mam wąsy. Mam szesnaście kieszeni, odziany jestem w twardą zbroję, stroskaną głowę sztywnym podtrzymuję kołnierzykiem, a na wszelkie uroczystości wdziewam małpi, ogoniasty, pomylony strój: frak. Wtedy na młodzieńczej piersi — („Ma pierś płomieniem pali!” — to z Rycerskości wieśniaczej) — dźwigani wykrochmaloną twardą deskę, od której odbije się każda kula i szybsze od niej — spojrzenie pięknej kobiety. Przez taki na biało wysmarowany mur serce nie może wyjrzeć na świat. Dlatego mężczyźni we fraku są to albo nieszczęśnicy, albo są z rozpaczy kelnerami.
Z jakim politowaniem patrzą zapewne kobiety na tę męską, wykrochmaloną tępotę! Patrzą, jak wielcy poeci na analfabetów, jak rajski ptak na zaskorupionego żółwia, jak rozkwiecone drzewo na kartofle, z których sporządza się krochmal, jak sonet na urzędową, pomyloną, sztywną prozę, jak kolorowa tęcza na szarą ziemię. Dobrze nam tak, Kalibanom, „w stal zakutym rycerzom”, fakirom połykającym kije, szarym nietoperzom, śmiesznym pingwinom z białym gorsem na piersiach i czarnym odwłokiem. W tym samym czasie, w którym ospały i gnuśny, zamyślony i mądry mężczyzna zdołał wymyślić jedynie kieszonkę po lewej stronie i szósty guzik, ona, kobieta przemyślna, zmieniła sto sześć razy nie tylko krój sukni, nie tylko jej materiał i barwę, ale i całą budowę ciała, kształt głowy i nóg, zmieniła umeblowanie domu, kształt torebki i parasola, rękawiczek i bucików, rasę psa, męża i kota, modnego autora i sposób malowania paznokci, ba! — zdołała też odmienić tęczową duszę. Jeszcze tylko niewiele kapitolińskich gęsi, krzykliwych pantarek i kur domowych pozostawiła natura dla zachowania gatunku.
Mężczyzna zaś sterczy, jak kamienny bożek, Światowid, ledwie ociosany, a obok niego kameleon zmienia barwę, tęczy się opal, mieni się złocista jaszczurka, barwi się motyl i tysiącem kolorów pysznią się kolibry. Mężczyzna zabija krokodyla i odchodzi, zadowolony morderca; kobieta uczyni sobie z jego skóry (krokodyla oczywiście, nie mężczyzny!) torebkę. Wielcy naturaliści badają żaby, ropuchy i węże, a zbadawszy nie wiedzą, co z nimi począć? Kobieta, najgenialniejszy naturalista, uczynić umie z ich obleczenia cacka pantofelków. Oto jest twórcza potęga kobiety! Nawet niebo musi być zdumione.
W niezmierzonej swej dobroci niebo stworzyło kobietę raz jeden, a ona stwarza siebie na nowo co roku i to cztery razy do roku. Seryjny fordowski model rajski, niezgrabny i z grubsza ociosany, zmieniła nie do poznania. Kobieta sprzed potopu tak przypomina kobietę wypieszczoną przez modę, jak słoń przypomina filigranową figurynkę ze słonionej kości. Uczyniła z siebie arcydzieło, podczas gdy mężczyzna przez tysiące tysięcy lat na to się zdobył jedynie, że postradał kły, może ogon, obciął pazury, z których pomocą wdrapywał się na drzewo, i cokolwiek wyłysiał pozbywszy się nadmiaru niedźwiedzich kudłów. Jedynym w jego smutnej karierze przebłyskiem natchnienia było odkrycie, że ludzkość musi dążyć do odwłosienia i że łysina jest nieomylną oznaką umysłów wzniosłych i ludzi, na szczycie drabiny ewolucyjnej w promienistej chwale siedzących.
Wielki był trud kobiet i ani na moment jeden nie osłabnął, skoro do tak oszołamiającego doszły mistrzostwa. Z rajskiej poczwary zmieniły się w Wenus Medycejska, a to bóstwo, nieprawdopodobnie piękne, lecz zbyt w budowie solidne i „nabite w sobie”, zaczęły urabiać powoli na Wenus paryską, bardziej subtelną. Nie można rzec, aby im to przyszło łatwo. Mężczyzna chcąc byle czym zaimponować zwycięskiej kobiecie, niesłusznie się chlubi swoim niby bohaterstwem i ofiarami, które poniósł, by wydobyć świat z mgły i mroku. Bo i cóż z tego, że Kopernik zatrzymał słońce, skoro się to na nic nikomu nie przydało, bo ze słońcem, wbitym w niebo, jak gwóźdź w ścianę, czy też wałęsającym się po nim starym obyczajem, żylibyśmy, jak żyjemy. Czy jednak ten sam Kopernik okładałby twarz na noc surową cielęciną, czy piłby sok z cytryny albo ocet, czy zdobyłby się na taki hart ducha, aby sobie dać wyrwać zdrowy, lecz cokolwiek nieforemny ząb? W Ameryce podobno dobrym sposobem na schudnięcie jest połykanie solitera. Czy Pasteur ważyłby się na takie długie, kilkunastołokciowe bohaterstwo? „Wątpię tego!” — jak pisze jeden tłumacz Wallace’a. Czy Napoleon dałby sobie wyskubać brwi albo nasztukowałby rzęsy? Nie! Łatwo jest prowadzić wojny, ale gdyby przyszło co do czego…
Moda sroższa jest niźli największa wojna i niźli morowe powietrze. Od morowego powietrza albo na wojnie można tylko umrzeć, ale cierpieć krótko, moda zaś każe walczyć i cierpieć nieustannie. Wielki i niezłomny duch musi przeto mieszkać w pięknym ciele kobiety, jeśli zdołał wytrwać przez długie wieki, nosić drewniane kółka w nosie, wykręcać sobie stopy, za czym dźwigał pełne insektów peruki, straszliwe krynoliny, sposobne na namiot dla trzech najmniej muszkieterów, i ciasne gorsety, zanim się wyzwolił. Toteż zwycięstwo kobiety jest oszołamiające i w całej pełni zasłużone. Teraz kobiety nie cierpią i są piękne. Są już piękne, a wciąż myślą i myślą, jak się stać piękniejszymi jeszcze. Ale to chyba jest niemożliwe. Natura została pokonana, całkowicie pokonana i jeśli się — babsztyl złośliwy — jeszcze czymkolwiek pociesza, to tym tylko, że kobieta zdołała wszystko odmienić; w sobie i na sobie, lecz nie zdołała odmienić odwiecznej strategii miłości. Oto jest wspaniała kariera kobiety.
— „A my?!” — jak ryczy jeszcze jeden niedźwiedź, grenadier Flambeau w dramacie Rostanda.
My, zatrwożeni tym zwycięskim pochodem, nowym okrzykiem: „Len! Len! — i furkotem kołowrotków: „Kręć się, kręć, wrzeciono, wić się tobie wić!” — wymyśliliśmy w czeluściach duszy tę płócienną, białą parę… Zazdrość nas gryzie, jak mole stary frak. I oto jest całe nasze zwycięstwo i cała chluba ostatnich lat — ta para niegodnych, niewymawialnych, wiszących smętnie w oknie magazynu i w widzeniu felietonisty wydymających się do koszmarnych rozmiarów. Nikt ich bowiem nie kupi. Mężczyzna może odmienić świat, ale nie odmieni swojego śmiesznego obleczenia z wełnistego barana i z głupawej owcy, jego żony. Płótno ma tylko w kieszeni…
Ale tylko w skocznej kolędzie. Cieszy się w niej w świątecznym czasie i „wróbelek z swoim synem”, i gołąb, i szpak tenorem śpiewający. Najradośniejsze są to święta, słusznie więc radość chodzi po skrzypiącym śniegu. Jest ci jednakże istota, która nawet w onej promienistej dobie nie zazna nigdy radości, nie ma bowiem na nią czasu. Wszyscy wszystko spychają na jej nieszczęsną głowę. Ona jedna ma pamiętać o wszystkim, aby się inni mogli radować. Ona tylko musi się zaprząc do pługa, aby inni mogli sobie odpocząć w cieniu choinki. — „Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś”. — Tak zawsze jakoś wypada, że ona nie śpi, czarny Murzyn, nieumęczony Murzyn.
Cóż to za istota? Nad kimże to tak się żali moje serce? Jest to zagadka dla bardzo małych dzieci; nieszczęsną istotą, co nie znajdzie podczas świąt ani jednej chwili spokoju, jest kobieta, pani domu.
Mógłbym na tym ponurym odkryciu zakończyć moje rzewne pisanie, a resztę wypełnić niezliczonymi westchnieniami kobiet. Zamiast kropki na końcu, mógłbym użyć łzy, co padnie z czułego oka. Nie chcę jednak pominąć sposobności, aby rodzajowi męskiemu nie przypiec sumienia i nie nakarmić go wstydem. Najchętniej wyłowiłbym w przepaści rozsierdzonego serca sporą wiązankę słów grubych i tak dosadnych, aby wszystkim nam, niedźwiedziom, w pięty poszło, ale pan cenzor nie pozwoli. Wiadomo, mężczyzna, członek męskiej mafii, taki sam ciemiężyciel, jak każdy. A słodkie kobiety ledwie dyszą. Wszyscy wyglądają świąt rozpromienionym spojrzeniem, a one z trwogą. Któż bowiem urządzi te święta? — One. Kto będzie skrobał rybę, tarł mak, łuszczył migdały, ubierał choinkę, piekł kołacze, namawiał idiotę indyka, aby skruszał? — One.
Kto będzie trudził skołataną głowę, aby na cztery dni starczyło spyży i aby ją utrzymać w stanie jadalnym? — One.
Kto będzie liczył z góry na dół i znowu z dołu do góry, aby starczyło na wszystko? — One, one!
Kto będzie pamiętał, aby dzieciska były schludnie odziane, umyte i szczęśliwe? — One.
Kto będzie łamał ręce, kiedy uprzejmi diabłowie przyniosą dwa tuziny gości, żarłocznych jak rekiny? — One.
Mógłbym tak wyliczać do białego rana, muszę jednak przerwać, bowiem serce by mi pękło. Lista gorzkich utrapień kobiety jest bodajże dłuższa niż lista składek dobroczynnych. „Ptaszki w górę podlatują”, a ona, nieszczęsna westalka dymiącego domowego ogniska, nawet tak drobnej musi sobie odmówić przyjemności. Tylko siąść i płakać do niecki z nieczułymi rybami.
Czy się kto kiedy zastanowił nad ową białogłowską dolą? Czy się kto kiedy użalił? Nikt za mojej pamięci. Dał jej Pan Bóg męża, niechże przeto żona umie ocenić to niebotyczne szczęście. Niechże i święta urządza. Wąsaty drągal sięgnął do kieszeni i myśli, że już uczynił wszystko, do czego był zobowiązany. Ha, ha! Żaden szatan nie potrafił zaśmiać się tak jadowicie, jak ja to czynię w tej chwili… Za pozwoleniem, smętna męska kreaturo! (Zdaje się, że grozi mi kilka pojedynków, ale wtedy ja zwołam bohaterskie kobiety Ł wałkami od ciasta i połowę rodzaju męskiego wyniesiemy na noszach). Za pozwoleniem! Zważmy uczciwie, co robi podczas świąt żona, a co robi mąż? O zacnej żonie wiemy wszystko; spełnia ona .dwanaście prac Herkulesa i jeszcze siedemdziesiąt siedem innych. A teraz wypatroszmy pana męża, oczywiście, z abominacją.
Pan mąż przede wszystkim idzie „na rybkę”. Jest to odwieczna instytucja pijacka, męski uzurpowany przywilej, broniony z haniebnym uporem. Jest to wieloryb, a nie „rybka”. Siedem grzechów głównych i kilka pobocznych zebranych przy jednym stole. Niezmiennie powtarza się podczas tej uroczystości gruby dowcipas, że „rybka lubi pływać”. Toteż pływa, hejże ha! Dlatego niewinnym dziatkom tłumaczy się wieczorem, że tatusia „rozebrało’”. Przedtem kazano im mówić rzewnie: „Tato nie wraca…” Człowiek wracający z onej „rybki” przypomina sobie czasem, że w czarodziejski wieczór wigilijny zwierzęta gadają ludzkim językiem; dlatego to często ujrzeć można wąsate indywiduum czule przemawiające do dorożkarskiego konia, szlachetny rumak jednakże nigdy z takim nie wdaje się w rozmowę.
Nie to jednak jest najstraszliwszym pomysłem mężczyzny. W świątecznym czasie polska dusza przedziwnie czyni się rozlewna i pragnęłaby cały świat objąć ramionami i całować się z dubeltówki z całym światem. Przeto Polak wszystkich zaprasza na święta, a jest to najwięcej godne podziwu, że najbardziej zaczadziały i zamroczony gość o wszystkim zapomni, ale nigdy o tym, że został zaproszony; zabiera przeto liczną rodzinę, czasem i własnego gościa i wkracza tryumfalnie z łyżką za cholewą.
I co wtedy? Pani domu, sierota i biedactwo, nawet zemdleć nie może, bo nie ma czasu. Jest zdumiona, przerażona i pobita rozpaczą. Mąż nigdy nie powie, że zaprosił gości, mniemając naiwnie, że nie wezmą tego na serio i nie przyjdą. Wilk może by nie przyszedł, ale gość? Pani domu, mająca poza sobą kilka dni mordęgi, zaczyna czynić przedziwne sztuki, aby nakarmić rzeszę, i tłucze jakieś zamrożone mięso, zamiast utłuc męża, też go przedtem zamroziwszy. Ponieważ kucharka odbywa świąteczne wizyty, nieszczęsna żona… Nie mogę mówić, gdyż cierniste słowa więzną mi w gardle.
Oto jest czarny los żon rozlewnych Sarmatów, podczas świąt najczarniejszy. Jeśli się taki o co zatroska, to chyba o napoje, bo nie dowierza kobiecemu znawstwu. Sam je też wypija. Resztę spycha się na pękająca złotowłosą głowę. Wtedy to jest i „najdroższa”, i „jedyna”, i „ty moje największe szczęście”, i nawet „moja duszyczko”. Proste i bez fałszu serce wierzy tym wszystkim scukrzałym konfiturom. „Uwielbiam cię, moja duszko!” — rzekł raz żarłoczny pająk. Nie chcę siać waśni, radziłbym jednakże słodkim istotom, aby się pilnie przyjrzały tym płomienistym apostrofom. Mąż jest stworzeniem chytrym i podstępnym. Udaje, że jest okropnie przepracowany i że pragnie odpocząć podczas świąt. Kobiecie tego nie potrzeba. Przewrotny wąsal wmówił w nią, że go zgoła obłędnym podziwem napełnia jej mrówcza pracowitość, i wciąż pokrzykuje:
— Wy, kobiety, jesteście cudowne, jak wy wszystkiemu możecie podołać?
I niby cmoka z podziwem, drab przebiegły, a ona, sromotnie ocyganiona, wyłazi ze siódmej gładkiej skóry, aby jeszcze więcej zdumieć barbarzyńcę. Nie tylko, że upiecze rozmaite makagigi, nie tylko, że upitrasi sosy i bigosy, nie tylko wybłyszczy mieszkanie, posypane przez niego popiołem z papierosów i fajki, nie tylko oporządzi dzieci, nie tylko zbada pod światło każde jajko i każdej rybie zajrzy w skrzela, ale jeszcze temu baszybużukowi wyczyści benzyną zaplamione ubranie i wyprasuje krawat. Co, może nieprawda? Może ja nie wiem?
A co będzie po świętach?
To samo, co zawsze było i będzie. Mąż zacznie się sierdzić, że święta okropnie dużo kosztowały, więc niech żona znowu kręci głową, aby zawiązać ogon domowych rachunków, niech doprowadzi do porządku mieszkanie i niech wywabi z obrusów rozlewne plamy po czerwonym winie. Już nie „ptaszek”, już nie „duszyczka”, tylko: „Słuchaj no, Zosiu” — „A pamiętaj, Marysiu” — wedle doraźnej procedury dnia powszedniego.
O, gdybym ja tak został na miesiąc dyktatorem! („Ach. to marzenie, różany sen!…”) Wielkie nastąpiłyby zmiany. Wtedy i kobieta miałaby radosne święta i odetchnęłaby jak każde stworzenie. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, tylko co krok — oszukaństwo. Wielkie to szczęście, że się znalazł duch wzniosły, taki jak ja, co się ujmie cudzej krzywdy i użali. Po mojej głowie lata jednak myśl uporczywa i taka mroczna, jak nietoperz. Wielcy reformatorowie często trafiali na posępne nieporozumienie i często karmiono ich niewdzięcznością. Coś mi mówi, że i mnie może spotkać los podobny. Kobiety mogą mi rzec głosem suchym, jak pieprz i jak bobkowe liście:
— Może pan ma i rację. Bardzo to nawet prawdopodobne, że pan ją ma… Lecz może nam jest z tym dobrze? Może to cała nasza radość, że możemy się zamęczać dla tych, których kochamy? Może kobiece szczęście mieści się w tych tysiącznych udrękach i może my chętnie płacimy ta udręka za uśmiech w drogich oczach? Więc niech pana o to głowa nie boli…
Tak, tak… Molier był mądrym człowiekiem. Kiedy w jego komedii mąż bił żonę, a w jej obronie stanął kiepski znawca ludzi, wtedy i mąż bijący, i pobita żona solidarnie pobili tego, co pchał palce między drzwi.
Jeśli tak — odchodzę. Życzę sobie wesołych świąt!
Nosił wilk, nosił… itd. Tak długo dzban wodę nosi… itd. Jak ty komu… itd. Kto pod kim dołki kopie… itd.
Nareszcie się doczekałem. Wypisywałem rozmaite śmieszne rzeczy o kobiecie — (nie o uczciwej kobiecie, co ma dzieci i szlachetnie żyje, tylko o nieznośnej damie, która nie wie, po co żyje? — powtarzam to po raz setny, a wciąż się gdzieś z kruchty jakaś dewotka czasem odezwie, że ja pogardzam kobietą, i nie może odróżnić żartu od prawdy) — i wciąż czekałem, czy wreszcie się jakieś odezwą nożyce. Oto jakowaś miła białogłowa, pisząca pod pseudonimem „Jagienka spod Lublina” (oj! jaki to rafinowany pseudonim!) wydała książeczkę pt. Żywot pana — mnie poświęconą, z czego jestem oczywiście dumny. Książeczka wyszła w samym Lubartowie, skąd wyszedł dotychczas jedynie, miły bardzo, Srul z Lubartowa. Patrzcie! Patrzcie! Kto by się spodziewał, że w Lubartowie piszą książki! Bardzo mnie cieszy taki postęp.
O książeczce tej, która ma zemstą straszliwą pognębić zwierzę męskie, nic złego nie mogę oczywiście powiedzieć, gdyż pisała ją kobieta i mnie tę książkę poświęciła. Ponieważ zachęci ona zapewne i inne przetowłose Isoldy do pisania, muszę im dać receptę na pisanie pełne radości i wesela, aby ich nadobne książeczki nigdy nie były nudne. Powiem im tedy, jak ja rozmyślam o kobiecie i jak ja o niej piszę, z głośnym zastrzeżeniem, po raz sto drugi, bo sto i jeden nie wystarczyło, że szanuję naprawdę kobiety godne szacunku, a natrząsam się z lichych imitacji kobiecości, z papug różnokolorowych, z arcydzieł sztuki ornamentacyjnej, z malowanych lalek, co to ani dziecka nie wychowa, ani kochać nie umie, ani myśleć nie zdoła, tylko w karty gra, obcina włosy, krawcowe zamęcza i męża, pali, pije i — nie daj Boże! — wiersze pisze.
Kiedy dwoje kochających ludzi czyni sobie igraszkę ze słów, wtedy „nikt nikogo nie obraża, nikt nikogo nie dosięga”. Toteż pewny radosnego efektu głębokich rozmyślań, postanowiłem streścić żywot i myśli kobiety w tysiącu i jednej przypowieści, z których tysiąc będzie kłamliwych i tylko dla żartu powiedzianych, a jedna, jako taka, będzie prawdziwa. Nie znalazł się bowiem jeszcze taki filozof, który by powiedział prawdę o kobiecie, każdy filozof jest na to za głupi.
Jak się rozmyśla o kobiecie? Oto czyni się to zawsze w piątek albo w dzień pochmurny i ponury; najlepiej się myśli o tych sprawach, kiedy człowieka bolą zęby. Siada się w głębokim fotelu, otacza się chmurą dymu, ręce zakłada na brzuchu i w ten sposób oddaje się kontemplacji. Jeśli cię w takiej chwili zapytają:
— O czym myślisz?
— O niczym! — należy odrzec, aby być w zgodzie z prawdą.
Wymyślone wspaniałe aforyzmy należy zapisywać sobie pismem tajemnym, może się bowiem zdarzyć, że twoje zapisane kartki znajdzie żona, która należąc z fachu do rodzaju kobiecego, bierze kobiety w obronę sposobem zbyt bohaterskim i natarczywym. W ten sposób możesz nie mieć w domu ani jednego talerza do zjedzenia zupy ze łzami, a na skorupach je się niewygodnie… Należy tedy być przezornym i mieć za żonę niewiastę tak rozsądną, że się rozumie nawet na dowcipach i śmieje się z nich szczerze i głośno. Ja tylko dlatego ocalałem. Swoją drogą, uwagi moje o kobietach są niebywale łagodne i poczciwe. Moje uwagi o kobietach są to żarty małego dzieciaka. Teraz, kiedy przygotowuję 1001 aforyzmów o kobiecie, jestem szczególnie napojony słodyczą i staram się być dobrym i łaskawym jak słońce. Zawsze należy być takim wobec kobiety. Jako przykład posłużyć mogą te uwagi, które wymyśliłem w ubiegły piątek.
Powiadają one:
„Przyjacielu! Jeśli w odpowiedzi na twoje pytanie kobieta odpowiada — nie wierz jej, jeśli jednak milczy — nie wierz jej tym bardziej”.
Oto mi wyborne spostrzeżenie! Albo takie:
„Jeśli kobieta cię zdradzi, zawsze mieć będzie żal do ciebie, że z twego powodu nie mogła tego uczynić wcześniej”.
Kto mi udowodni, że jest inaczej? Myślmy dalej:
„Kiedy kobieta mdleje, tyle razy przypomnij sobie, że omdlenie jest jednak podobne do śmierci. I to jest pociechą!”
„Niesmaczną obelgą jest twierdzenie, że kobieta nie ma wcale duszy. O, głupcze! kobieta ma ich trzysta sześćdziesiąt i pięć”.
„Kobiecie dlatego mąż szybko obrzydnie, że go moda odmienić nie może”.
„Jeśli ci kobieta powie, że pragnie umrzeć, pomyśl smutno, jak bezczelne jest przysłowie, że chęć starczy za uczynek”.
„Kiedy kobieta się modli, w wielkim jest Pan Bóg kłopocie, kobieta bowiem prosi o siedemdziesiąt siedem rzeczy równocześnie”.
„Kobieta nigdy nie życzy wrogowi swojemu źle, lecz zawsze najgorzej”.
„Subtelność kobieca jest tak cudowna, że kobieta żałuje cię już kilka dni przedtem, zanim cię zdradziła”.
„Porównywanie kobiety do diabła jest niemądre i niesmaczne. Cóż komu zawinił biedny diabeł?”
„Ksantypa nie była złą kobietą, lecz miała słuszny i wielki żal do Sokratesa, że nie był tak głupi, jak ona”.
„Z żalu i zemsty, że ją zdradził tenor, kobieta gotowa jest poślubić nawet filozofa”.
„Jeżeli dwie kobiety kochają jednego mężczyznę, jedynym dla niego ratunkiem jest ucieczka z trzecią”.
„Nie mów kobiecie: «O, moja Egerio!» — bo ci powie, że się nazywa Zofia, a ty śmiesz przy niej myśleć o kim innym”.
„Nie mów wobec kobiety: «Bóg tak chce!» — bo powie, że jej zupełnie nie bierzesz w rachubę”.
„Jeśli uwierzysz, że kobieta jest aniołem, stracisz wiarę inną: w wiekuisty spokój nieba”.
„Jeśli kobieta mówi, że jest zmęczona życiem, znaczy to, że kogoś zamęczyła na śmierć”.
„Wszystko na świecie da się uzasadnić i pojąć prócz wielożeństwa”.
Myślę, że na dziś dość, wszelka bowiem przesada budzi niesmak. Już jednak z tych kilku uwag dobrotliwych każda z czytelniczek pozna, jak wielką sprawą w życiu jest sprawa kobiety i jej przedziwnych tajemnic, ile się o niej myśli, ile się rozważa, jak się pracuje ciężko, byle ją tylko wysławić i przystroić w nadobne aforyzmy jak w brylanty. Wprawdzie na aforyzmy o kobiecie kobieta mało zwraca uwagi, bo wszystko to jest zawsze naciągnięte jak struna z baraniej kiszki, lepiej jest jednak, że ludzie o kimś mówią, niż gdy nie mówią wcale. Kobieta nie chce pojąć tego, sama bowiem nigdy, przenigdy o nikim nie powie źle, nie lubiąc mówić w ogóle. Czy kwiaty mówią? Po co? Są śliczne.
Postscriptum.
Czasem czytając kiepskie, nudne i głupawe aforyzmy o kobiecie, cudze i swoje, myślę ze zgrozą i bladym strachem, co by to było, gdyby się tak tysiąc kobiet zebrało na posiedzeniu i wymyśliło jeden, ale lapidarny aforyzm o mężczyźnie. Nie wiem, jakby to brzmiało, na to jestem zbyt mało subtelny. Gdybym był kobietą (dech mi zaparło ze szczęścia) — napisałbym tak:
„Osioł przez całe życie zjada kwiaty i nic mu to jeszcze nigdy nie pomogło!”
Oto byłaby wyborna oupowiedź dla zawodowych układaczy aforyzmów o kobiecie. Ja zrobiłem ich kilka jako przygodny amator. O tych 1001 aforyzmach — to nieprawda. Chciałem tylko zażartować. Wycofuję się z tego interesu.
Różni — różnie powiadają o tym, co jest największa plagą ludzkości; ani uczeni, ani też ludzie prawdziwie mądrzy nie mogą zgodzić się na jedno i wybrać z bogatego składu Pandory jakiegoś szczególniejszego paskudztwa, aby mu najwyższą i arcypiekielną nadać rangę. Plagi, coraz to nowsze, wymyślniejsze i jadowitsze — wobec których owe patentowane, egipskie, przez sprytną propagandę ówczesną w celu zastraszenia starożytnego świata nadmiernie okrzyczane, są krotochwilną igraszką — rodzą się tak tłumnie, że nie jest sprawą łatwą wybór wśród nich rozsądny i ostateczny. Zaświtała wreszcie nadzieja, że bardzo zwichrzone zdania dokonają wyboru „miss plagi” i że udręczona ludzkość odetchnie i zamianuje tak zwany „kryzys” plagą najwyższej klasy, bezkonkurencyjną i ostateczną. Złudne nadzieje! Wedle zdania niektórych, wcale dobrze uposażonych teoretyków, ów dziwaczny „kryzys” jest przywidzeniem czarnowidzów i smętnych obszarpańców, którzy nudząc się w głodnym bezrobociu, wymyślają niestworzone historie. Nie ma przeto plagi powszechnej, takiej solidnej, jakie dawniej bywały, nie ma dżumy ani morowego powietrza; nawet szczury miała wytępić rozsypana chytrze z nakazu władz trucizna, którą młode szczury uważają za ,’j niewinny środek przeczyszczający, a stare za przysmak,
A jednak jest jedna taka plaga, na którą gorzko jeszcze ludzie zapłaczą. Mało kto zwraca na nią uwagę i mało kto zdaje sobie sprawę z jej jadowitości, jest to bowiem plaga tak w swojej istocie podstępna, że na pozór jest śmieszna i niewinna. Miłość też ma pozór anielski i słodycz na uściech, a przecież czasem kończy się małżeństwem. Szatan przybiera często postać uśmiechniętego młodziana, a adwokat, jego pociotek, stroi miny sprawiedliwego męża.
Taką zmorą podstępną, chytrą, jadowitą, dokuczliwą, pospolitą, kłamliwą, a upozowaną na niewinnego towarzysza równie niewinnej zabawy, jest człowiek, zwany kibicem.
— Och, tak! tak! — zakrzyknęło w tej chwili milion dwieście tysięcy czterystu dwunastu czytelników tej książki.
Oczywiście. Wszyscy o tym wiedzą, ale nikt sobie nie zdaje z tego sprawy. Poczciwi i spokojni ludzie, poddani nieznośnej tyranii tych łapserdaków, cierpliwie ją znoszą. Toteż plaga ta tak się rozrosła, jak pieczarki i jak chwasty w zapuszczonym ogrodzie. Bezczelny sublokator wziął za łeb mazgajowatego gospodarza domu, a myszy gryzą w ogon kota. Myślę, że czas największy, aby odkryć ich brudną robotę, złośliwość i perfidię i ukrócić ich pretensje.
Może sobie ten i ów narzekać, że świat dał się opętać grze, zwanej brydżem. Nie można jednak zaprzeczyć, Że w tym względzie nie wymyślono niczego lepszego, że jest to igraszka mądra, inteligentna, bujna, pomysłowa i przyjemna i że uprawiana rozsądnie i w miarę, jest przewybornym odpoczynkiem, o ile nie biorą w niej udziału śledziennicy, wątrobiarze, nerwowcy, pomyleńcy, szaleńcy, Harpagony, zezowaci — na boki patrzący, krzykliwcy i pieniacze obojga płci. Nie ma jednak konia bez błędu, literata bez zaliczki, nagrody literackiej bez awantury, miasta bez długów i nie ma przyjemności bez przykrości.
— Co jeden wymyśli, drugi zepsuje — jak mówił jeden autor, czytając swego krytyka.
Tak się stało i z tą grą nadobną, zwaną brydżem. Licha imitacja człowieka — kibic — nie mógł tego znieść, że ktoś się beztrosko bawi. Gdybym pisał przypowieści, napisałbym snadnie:
Diabeł widząc, że człowiek brydżem się zachwyca,
wnet ryczącego osła zamienił w kibica.
Ku niezmiernemu zadowoleniu wszystkich spokojnych ludzi, ku cichej radości wszystkich, miłujących grę w brydża, zastanówmy się z piekielnym uśmiechem nad pochodzeniem, zwyczajami i obyczajami takiego zwierzaka, co nam wszystkim mądrą i roztropna zatruwa przyjemność. Ha! ha! Dajcie mi arszeniku i smoły, i wężowego jadu, bo zwyczajny atrament do tego celu nie wystarczy. Jestem, jak wiadomo, człowiekiem spokojnym. Boję się rewolweru, ze zgrozą patrzę nawet na scyzoryk. W złość wpadam raz do roku dla przemiany materii. Nie klnę i nie używam opasłych wyrażeń. A oto na widok „kibica” gorycz zalewa moje niewinne serce, a oczy moje zachodzą mgłą. Przypominam sobie gwałtownie dziennikarskie polemiki, aby odświeżyć zapas wyrazów potężnych i zawiesistych. Drżącą ręką szukam rewolweru i z głuchym okrzykiem: „Kęsim! kęsim!” — chwytani nóż między zęby. Jestem gotów do zwady i do bójki. I to nie tylko ja. W tej chwili tłum ludzi, głośno się okrzykując, bieży ze wszystkich stron świata, aby mi uścisnąć rękę.
Spokojnie jednak… spokojnie…
Więc najpierw: skąd pochodzi brzydka, jak jej treść, nazwa; kibic?
Der Kiebitz — znaczy czajka, po łacinie Vanellus. Jest to ptak dość plugawy, krzykliwy, czujny i wiercipięta: w obronie swego gniazda skacze do oczu jak śmiały awanturnik. Otóż jeżeli tego ptaszka, dostawcę smakowitych jaj, dotkliwie znieważono odarciem go z imienia, aby nim naznaczyć ludzką zmorę, przyznać należy, że charakterystyczne jego cechy wybornie przystają do owej zmory, głupawej, krzykliwej, czujnej i niespokojnej, a broniącej swego gniazda za krzesłem gracza, uporczywie i napastliwie. Tuż pod „kibicem–czajką” — encyklopedia niemiecka zamieszcza smutną i rozgoryczoną uwagę:
Kiebitz — już w XVI wieku pospolite określenie dla przypatrującego się grze w karty, który jej przeszkadza ustawicznym wtrącaniem się, wskutek czego ustanowiono przecie niemu odpowiednie kary,
A więc już w szesnastym wieku mnożyło się to tałałajstwo! Cierpliwość ludzka jest niezmierna, jeżeli przez cztery wieki nie wynaleziono środka, który by zniszczył je do korzenia. Tracono głupią szarańczę, tępiono wilki i niedźwiedzie, palono czarownice, wieszano miłych zbójców, smażono na ogniu uczonych, zabrano się wreszcie do biednych, malutkich bakcylów — a nikomu do głowy nie przyszło, że tuż obok człowieka, za jego plecami, rośnie i rozmnaża się klątwa i zaraza, upiór i wilkołak, gorszy od szarańczy i wilka, i od bakcyla dżumy. Mamy teraz za swoje! Nie wytracono pierwszych kibiców, owych z szesnastego wieku, co można było uczynić bez większego zachodu, jakżeż teraz zmóc armię, tłum niezmierny, niepoliczoną hałastrę? Trudno zakatrupić bez większego rozgłosu parę milionów, nie można powiedzieć: ludzi, lecz czegoś takiego, co jednak anatomicznie przypomina człowieka. Jeden mój przyjaciel, malarz, radzi smutno, ażeby kibicami zasypywać glinianki. Rada byłaby nienajgorsza, tylko skąd wziąć tyle glinianek? Przy sposobności dodać należy, że kibic tak się rozmnożył, że nie mogąc znaleźć posady przy grze w karty, ze względu na mniejszą ilość grających niż kibicujących, przeniósł się na inne tereny i owładnął wszystkimi przejawami życia. Istnieją kibice przy władzy, przy polityce, przy teatrze i literaturze. Są kibice, specjaliści od wesel i pogrzebów, uroczystych bankietów i świątecznych zdarzeń. Czasem mąż jest tylko kibicem swojego szczęścia małżeńskiego, kibicem autora jest wydawca. Największą ilość kibiców ma każda praca, dokonywana w miejscu dla wszystkich dostępnym. Zdarza się — na ten przykład — w miesiącach letnich, że naprawiają asfalt: dwu dzielnych ludzi żelaznymi dziobami, z niefrasobliwością wróbelków, kole ulicę; wtedy w głębokim milczeniu i z pracowitym zamyśleniem na gębach przystaje pięćdziesięciu przechodniów i przypatruje się godzinami, jak tych dwu łaskocze lekko i bez pośpiechu płaską ulicę. Zdarza się też, że beczka z wodą skrapla ją cienką strugą łez albo dychawiczne auto znarowi się i wypuści ostatni dech z grubej kiszki. Wtedy też gromadzi «ię wielki tłum kibiców i patrzy zachłannie, co się dalej stanie.
Szkodliwym jest jednak tylko kibic karciany, zakalec słodkiego brydża, brzękliwa mucha, zatruwająca ludzki spokój, truteń w pracowitym ulu, piąte koło u wozu, niepotrzebne i głupawe słowo w szlachetnej mowie, trujący grzyb w barszczu, karaluch w czekoladzie, brodawka na przystojnej twarzy, błąd zecerski w mądrej książce, dziura w moście, Marek tłukący się po piekle — słowem: coś. co nie powinno istnieć i chodzić po bożym świecie. Można mieć jakiś pożytek i z żaby, i z myszy; wielbłądzi nawóz przydaje się na paliwo w pustyni; nawet zwariowany wyrostek robaczkowy jest na coś tam potrzebny. Tylko kibic jest w całej naturze całkowicie zbędny. Najwięksi zoologowie świata nie mogliby wynaleźć racji istnienia indywiduum, zwanego kibicem. Nie przynosi on żadnego pożytku, natomiast jest szkodnikiem tak wszechstronnym, że tych jego właściwości trujących nie można by wyliczyć w grubym tomie. Spróbujmy, choćby najpobieżniej, uczynić przegląd najrozmaitszych odmian tego gatunku, aby mieć jakie takie pojęcie o tej zarazie. Bezstronny człowiek zadrży i jęknie głębokim jękiem.
Oto najzłośliwsze odmiany tego samego zwierza:
Jest to typ zwyrodniały, dość zresztą rzadki. Całymi godzinami siedzi, utkwiwszy tępy wzrok w cudzych kartach. Czasem marszczy czoło i bardzo się czemuś dziwi. Kretyństwo jego polega na tym, że wcale nie wie, o co idzie. O kibicu takim opowiadają, że przez lat dwadzieścia, przez dziesięć godzin dziennie, przypatrywał się grze. Kiedy go ras poproszono, aby zastąpił gracza, oświadczył, że nie może tego uczynić, bo wcale grać nie umie.
Jest to jedna z odmian, najbardziej niebezpiecznych. Namawia zawsze do najdroższej gry, gdyż chce bawić się za cudze pieniądze. On przecież nie płaci. Najspokojniejszych graczów może doprowadzić do szalu powolnym, cierpliwym i doświadczonym podjudzaniem jednego przeciw drugiemu. Kiedy partner przegrał grę, kibic—prowokator oświadcza nieodmiennie:
— Tę grę można było wygrać!
Na tej podstawie wspólnik partnera zaczyna rościć pretensje. Od słowa do słowa dochodzi do sprzeczki. Gry wygrać nie było można, ale prowokator zrobił swoje. Atmosfera jest naelektryzowana, nikt już nikomu nie wierzy; wreszcie spokój umiera, raniony w samo serce przez zatrutą strzałę kibica.
Podła i marna odmiana. Siada za graczem i stroi rozmaite miny. Kiedy gracz ma złe karty, kibic–lustro robi smutną twarz i kiwa znacząco czymś takim, co ma być głową. Z uznaniem rozszerza gębę w uśmiechu, kiedy gracz dostał wielką kartę. Czasem nawet powiada:
— Asy, nie pchajcie się!
W matołku tym odbija się wszystko jak w lustrze i graca i naprzeciwka może, jeżeli chce, korzystać z odbicia.
Takiemu nie wystarcza sianie niezgody, taki posuwa się do obelg i do wyrywania kart z ręki gracza. Jest bezczelny. bardzo drażliwy i szuka zaczepki. Nie znosi atmosfery spokojnej i umie doprowadzić do tego, że gracze rzucają karty i chcą wywrócić stół.
Jest to taki rezydent brydżowy, turkuć—podjadek i pieczeniarz. Dotąd godzono się czasem na obecność kibica, używając go do lokajskich posług, kibic bowiem miał obowiązek zapalania papierosów, szukania kredy do zapisów albo szczotki do wytarcia stołu. Z czasem, kiedy kibic porósł w pierze i poczuł za sobą zwarty tłum, kibicłapserdak stał się bezczelny. Wypala cudze papierosy, wypija cudzą kawę i pierwszy chwyta za kieliszek wina. Nie wart jest dłuższego wspomnienia.
Odmiana przykra, dokuczliwa i męcząca. Zwierzak taki nauczy się najdziwaczniejszych przygadanek i nieunieczenie powtarza przez całe lata najgłupsze jakieś porzekadła, bulgoce jakieś brednie, przekonany, że to najdowcipniejsze powiedzenia, jakie zna świat.
O takim istnieje następująca opowieść: gracz zapowiada cztery piki, drugi gracz wola: contra! i w tejże samej chwili, tknięty apopleksją, wali się na podłogę z kartami w ręku. Konsternacja, rozpacz, przerażenie. Wszyscy milkną. Wtedy kibic pochyla się i powiada:
— Zobaczmy, z czym to nieboszczyk dawał contrę na cztery piki?
Indywiduum takie w razie sporu między graczami, wezwane na świadka, zawsze świadczy fałszywie, aby dolać oliwy do ognia i podtrzymać omdlewającą awanturę. Świadczy zazwyczaj na rzecz „swojego” gracza.
Typ rozpaczliwy, mąciwoda, z językiem długim jak u mrówkojada. Biega po mieście i opowiada, kto ile przegrał, jaka była awantura i zawsze prorokuje, że ktoś z grających źle skończy. Piątemu graczowi szepce do ucha, co mówili o nim czterej gracze po jego odejściu.
Taki potrafi siedzieć kamieniem przez wiele godzin i nawet trzęsienie ziemi nie da rnu rady. Nie poruszy się z miejsca, choć gracz ukrywa przed nim karty. Ogarnia go rozpacz, kiedy gra się kończy; wtedy z westchnieniem przechodzi do innego stolika.
Prawdę mówiąc, morowa dziewica, rozsiewająca dżumę, jest miłym wobec takiego dziewczątkiern. Tego kibica demon karty nienawidzi. Tam, gdzie on usiądzie, trawa nie porośnie; gracz nie ujrzy przez kilka godzin dobrej karty i łzawym wzrokiem spogląda na kibica, wskazując mu łagodnie drogę do diabła. Wtedy kibic–dżuma powiada:
— Zaraz się panu odmieni!
Kiedy jednak widzi nową zarazę w kartach, odsuwa się nieznacznie ku temu graczowi, co ma znakomitą kartę i szepce:
— Widzi pan? Ledwiem usiadł!…
Ale i ten gracz za chwilę pocznie płakać z rozpaczy.
Odmian kibica jest kilka tysięcy, każda zaś ma w sobie cechy diabelskie. Wiedzą o tym ludzie, grający w brydża, i wyrywają sobie włosy z głowy, co jak wiadomo, mało pomaga. Wobec rozpowszechnienia się gry w brydża musi się jednak znaleźć jakiś środek na ukrócenie zuchwałości tych figur, coraz to straszliwszej. Gdyby nie zjadano ryb. ryby z czasem mogłyby zniszczyć świat. Ponieważ nie tępi się kibiców, zagłada świata może przyjść z tej strony. Przeto śmiem twierdzić, że nowy kodeks karny jest niekompletny i tak długo nie będzie doskonałym, jak długo nie będzie w nim ustępu wyraźnie napisanego:
Kto pozbawi życia kibica środkiem gwałtownie lub też powolnie działającym, wolny jest od wszelkiej kary.
Ulżyło mi!
Jestem bowiem brydżysta, jak zresztą połowa literatury. A przekleństwo moje na tym polega, że gdyby tam, gdzie grają w brydża, było stu graczów i jeden tylko kibic — kibic ten z całą pewnością usiądzie przy mnie. W Zakopanem, gdzie jest dwudziestu brydżystów, a siedmiuset czterdziestu sześciu kibiców, na mnie zawsze przypada około trzystu.
A powiadam wam, przyjaciele brydżyści: nie masz w całej Rzeczypospolitej kibiców straszliwszych, namiętniej—szych i wytrwalszych niźli tam.
I pierwszy kibic, który padnie z ręki gracza, to będzie kibic zakopiański. A coś mi mówi, że to mnie uwieńczą jako tego, który zrobi dobry początek i zacznie wyzwalać ludzkość od plagi.
Kiedy nieustraszony mój traktat o zarazie kibiców zosta! ogłoszony po raz pierwszy drukiem w „Kurierze Warszawskim”, rozpętała się potężna burza, odbyło się małe trzęsienie lechickiej ziemicy.
Ja otrzymałem listy, kwiaty, pisma dziękczynne, najwspanialsi brydżyści wyprzęgli konie z mego powozu, a na kibiców padł blady strach. W klubach stołecznych rozdano graczom rewolwery, a w prowincjonalnych dano im sękate kije i prawo doraźnego ich użycia. Wielki odnieśliśmy triumf, lecz roztropna dusza moja nie dała się omamić i „rozważywszy sprawę wszechstronnie” — jak to się pisze w protokółach sądów honorowych — doszła do wniosku, że szlachetną grę, zwaną brydżem, zatruwają nie tylko kibice.
Straszliwe muszę uczynić wyznanie: zatruwają ją też i sami gracze. Wyznaję to z jękiem i z boleścią. Pośród milionów graczów brydżowych istnieje bowiem liczny odsetek przeraźliwców, tak hańbiących mądrą zabawę, że zastanowić się należy, kto jest czasem gorszy: kibic czy taki gracz od czternastu boleści? I oto, zanim zajmiemy się naukową klasyfikacją graczów, podziałem ich i przenikliwym określeniem, musimy podać na wstyd publiczny i na publiczną hańbę ludzi grających wprawdzie w brydża, lecą wcale tego niegodnych, aby się tak rozkoszną zajmować zabawą.
Piszemy zaś te gorzkie słowa w nadziei, że po zagładzie kibiców przyjdzie do zagłady onego tałatajstwa, co graczów
szlachetnych, rasowych, pogodnych, a mądrych doprowadza do powolnego rozstroju nerwowego i do pomieszania zmysłów. Dzieje się to: non vi, sed saepe gadando. Zajmiemy się nędznym pokoleniem graczów gadających. Unika się ich jak zarazy, ucieka się przed nimi jak przed komornikiem, spogląda się na nich zachłannie, jak patrzy psychiatra na dojrzewającego wariata. Ich to sprawa, jeżeli widzom, nie rozumiejącym gry w brydża, wydaje się, że zeszło się kilku pomyleńców i gada buszmeńskim narzeczem. Ich to sprawa, że zdrowy rozsądek tłucze głową o twardą, dębową szafę, a mowa polska, dotkliwie obrażona, jęczy i łka, i złote włosy ze ślicznej wydziera sobie głowy. To jest główna przyczyna, nakazująca tępić te przeraźliwe stwory, dziwny z siebie i nierozumny wydające bełkot.
Istnieje tedy taka odmiana brydżystów, która mniema, że przy grze należy być niezmiernie dowcipnym. Są to takie rozkoszne dziubdziusie, przyjemniaczki, wesołki, takie sroczki kochane, tacy Jowialscy, którzy mają mowę do każdej karty, znają powiedzonka na każdy przypadek i dowcipki na każdą chwilę. Wszystkie te brednie leżą na lodzie, jak nieświeże ryby, od wielu, wielu lat i oto taki kretyniasty brydżysta częstuje cię nimi zawsze i wszędzie. Chińska tortura, spadających miarowo kropel wody, jest rozkoszną igraszką wobec tej tortury. Każda dzielnica i każde miasto ma swoich specjalistów i swoje miejscowe bełkoty. Znam ich część zaledwie tysiączną, ale i tego będzie dość, aby obiema rękami schwytać się za głowę w bezsilnej rozpaczy. A laik niech pojmie, że wybornie mógłby grać w brydża człowiek, znający niewiele więcej ponad dziesięć terminów specjalnych.
Posłuchajże, zdumiony czytelniku, co gracz z nieprawdziwego zdarzenia uczynił z tych dziesięciu słów i bacz, abyś nie oszalał.
Taki gracz — hańba mu! — nie powie nigdy: „piki” — tylko musi dodać: „piki–optyki” albo: „piki–patyki”, albo: „pikies–Małachowskies”. Nie powie: „dwa piki” — tylko; „pidwaki”. Śmieszne, co?
O biednych treflach powiada: „trefelki–kolorek niewielki” albo: „trefeliansy”, albo: „kolor trefloidalny”, albo; „fretle”.
O karach mówi zawsze: „karo, panno Klaro!” i objaśnia „pik i karo chodzą parą”.
O kierach bredzi: „kiery–numery” albo: „kiery–ogiery”. Jeden gracz, widać romantyk i dusza czulą, wymyślił na ten temat rzewne powiedzonko i zamiast słowa „kiery” — mówi: „serduszko Marysieńki”. I to „serduszko”, jako gracz zresztą wyborny i miły, zamienia na ciężkie talary. Nikt się, bowiem nie spodziewa, że taki, co czule mówi o „serduszku”, jest brydżowym tygrysem.
O figurach brednie są następujące:
„As na warcie — diabeł w karcie!” — „król… coraz ich mniej na świecie”, a o damie: „dama chodzi sama!” — „leci dama z Amsterdama!” — trzymajcie mnie, dobrzy ludzie! — a potem: „o walecie nic nie wiecie!” Piekielna ta poezja czepia się jak smoła i czasem gracz, na oko rozsądny człowiek, ma jednak w mózgu tę „damę z Amsterdama”.
Do przeraźliwych należą powiedzonka, pochodzące z Małopolski. Szczerego lwowianina poznasz na biegunie, bo żeby mu zęby rwali, nie powie nigdy prawidłowo: „bez atu” — tylko zawsze: „bez adu”. Mój ziomek — nie wart za to tego szczęścia — o małej karcie mówi, że „karta jest jak owiesek” — poza tym karo określa przedziwnym powiedzeniem: Karolina Pichler, geborene Gräuner. Ponieważ będą o tej Karolinie gadali jeszcze za lat sto, a dzisiaj mało już kto wie, czemu o niej mówi, przeto do wiadomości małopolskich brydżystów podaję, że:
Wielce ta szlachetna pani Pichler była najpłodniejsza pisarką wiedeńską (1769–1843). Pisała tyle, że wszystkie połączone związki literackie autorek nie dałyby jej rady. Jej zbiorowe wydanie obejmuje 60 (słowami sześćdziesiąt) tomów. Należy ją wspomnieć w roku króla Jana, między innymi napisała bowiem trzytomowy romans historyczny Oblężenie Wiednia. Bardzo popularna swego czasu, rozwiała się biedactwo w mgłę, a mole zjadły jej dzieła rozliczne. Pozostał po zacnej pisarce ślad bardzo życzliwy w historii literatury i ów ślad w karcianej gwarze. Myślę, że brydżyści, dowiedziawszy się, kto zacz owa Pichler, geborene Gräuner, będą cytowali to sędziwe nazwisko sześćdziesięciotomowej damy z większym niż dotąd szacunkiem.
On też — małopolski ziomek mój — wygłasza zasadę w austriackim gadaniu: Wenn man nicht weiss wie und wo, spielt man Karo!
Niedaleko od tych zwariowanych przypowieści krążą powiedzonka, o których bez pomyłki można powiedzieć od razu, że nie są utworzone w języku portugalskim. Na ten przykład: gracz pragnie powiedzieć, że nie chcąc się narażać na ryzyko, ucieka z tym, co zyskał. Wtedy we Lwowie. w Krakowie czy Zakopanem usłyszysz niezwykły okrzyk:
— Entlojf, Desdemone!
Czy kto wie, co znaczy to portugalskie hasło? Ja wiem. Kiedy w żydowskim teatrze Otello skradał się, aby zakatrupić Desdemonę, przerażony i wzruszony jakiś widz wrzasnął: „Entlojf, Desdemone!” — Uciekaj, Desdemono!” Na pamiątkę tego zdarzenia gracze, szczególnie ci, którzy mogli być na owym przedstawieniu, z lubością powtarzają ten okrzyk. Ci sami krótkim: „szluf!” zastępują słowo „pas!” Gracz powiada przez to, że śpi, więc nie ma nic do gadania. Humanista z tej branży określa swoją bezsilność wobec przemocy srogiego wroga i jego potężnej karty zrezygnowaną sentencją: „Nec Herculies contra Margulies!”
Ile przedziwnego jest w tym smutku, ile bolesnej rezygnacji Breitbarta starożytności! Nu?
Gracze z kresów, sławni ongi winciarze, spokojni i cierpliwi filozofowie z Polesia, Białej Rusi czy z Podola, powiadają słodko: „Nie bij ja króla…” — albo: „Wyjdź ja w piki…” A już oko ci zbieleje, kiedy taki mówi: „W co bym ja nie zagrał, wszystko źle!” — Inne okazy, z dalszych rubieży, wyrazić umieją rezygnację jedynie powiedzeniem: „Dumaj, nie dumaj, cariom nie budiesz!” Zdaje się, że to tak brzmi, bo nie jestem pewny.
Dział osobny stanowią bajdurzenia na tematy wzniosłe, poetyckie i górne. Taki gracz, co olśniewa cytatami, kiedy pragnie, aby jakieś figury razem padły, zawsze woła: „Razem, młodzi przyjaciele!” No! no! A kiedy pewna gra ponad spodziewanie nie udała się wrogowi, powiada taki z szatańską ironią za wieszczem: „Już był w ogródku, już witał się z gąską!” No, no, no! O partnerze–wariacie wykrzyka: „O, szalony, gdzie on goni?” — a kiedy ktoś na niego nastaje, pyta słowami ballady: Was willst du mit dem Dolche, sprich! — albo naśmiewa się literacko: „A choć się opierał i kopa! nogami…” — Fenomenalne!
Istnieją też uczone brednie na temat malarski. „W Małopolsce mówią o takim, co wciąż ma dobre karty: „Ależ z pana Makart!”
Jak jednemu historykowi sztuki i kilku czytelnikom — właśnie tobie, czytelniku! — wiadomo, był to sławny wiedeński malarz, znany z imienia w byłym królestwie Galicji i Lodomerii.
Czytelnik dawno już zrozumiał, że świętej trzeba cierpliwości, aby wysłuchać tego wszystkiego i nie stać się mordercą, a przecież to nie koniec.
Istnieje np. wyrażenie techniczne, słowo „contra”. Zdawałoby się, że z tej kontry, jak z literackiej kieszeni, już
Brydżowe brednie
niczego wydusić nie można. A oto przemyślny hydrokefalos brydżowy oświadczy: Contrare humanum est — albo: Contramentum purum nigrum destillatumque. — To powiedzonko ma tysiąc odmian farmaceutycznych. W ogóle kontra ma szczęście do porównań z dziedziny zabiegów felczerskich i Molier miałby pociechę, że nazwa symbolicznego, a przez jego doktorów uwielbionego, narzędzia zastępuje to słowo brydżowe. Taki okrzyk dziubasków brydżowych jak — contra tibi ribi! — (?) — kiedy stary jakiś koń udaje szczebiocące niemowlę, przyprawił mnie o przedwczesną siwiznę.
Hamlet z tej brydżowej Danii powiada zawsze przy grze niepewnej: „Jeden by tak, drugi by inaczej!” — zaczyna grę zawsze: „spod wielkiego palca” — o pewnym sposobie gry powie nieodmiennie: „Pan zgrywa asy, jak ciocia Kownacka!” — natrząsa się z partnera: „Ha, ha, jaki taki uciekł w krzaki!” — ma do niego żal, że licytuje: „z kotem w galarecie”. — Ten kot, tak podany, przyprawia o obłęd najbardziej wytwornego dżentelmena. Wreszcie dowcipem, haniebnie ponurym i wypranym z wszelkiej ambicji, jest zamiana zasady brydżowej, orzekającej, że „impasse jest duszą gry” — na zdanie: „impasse dusi grę”. — O, z jaką dziką rozkoszą można by zadusić takiego słowiczka, co takie wyśpiewuje trele!
Obawiam się, że jeżeli będę dłużej snuł te rozważania, stanie się coś strasznego, bo najpierw postradam zmysły ja, potem pan zecer, potem pan korektor, potem rotacyjna maszyna, która trzaśnie z jękiem: „Nec Herculies contra Margulies!” Więc jedynie w szybkim tempie podam jeszcze kilka nieartykułowanych okrzyków tych fałszywych brydżystów, którzy z ojca na syna powtarzają taki repertuar szaleństwa:
„Karta lubi dym!”
„Jak pan gra? Żeby panu tak w piersiach grało!”‘ ..Figur na figor, mówił święty Igor!” „W brydżu ani ojca, ani matki!” „Chodź koza do wożą!” „Z górki na pazurki!” „Nie chodź po wsi!” „Reszta kart o sosnę!” „A ja tego króla po główce!”
„Zagrałem, bom chciał. Pańskiej babki interes!” „Gdzie dziewiątka, tam i dama!” .,Uśmiałem się jak wieśniak!” „Hul, piper, na wodę!” „Tędy kozy do Piemontu gnali!” „Graj pan, bo w Pińczowie świta!”
„Jeśli pan to wygra, kupię panu zieloną wiewiórkę!” Ta „zielona wiewiórka” jest świętym bydlęciem brydża, jak krokodyl był świętym potworem Egipcjan. Obok „kota w galarecie” wyobraża faunę w brydżowym szwargocie.
Czy to jest ludzki język? Jako Żywo, nie! To jest żargon, brednia, bełkot. I tak sobie przemawiają ludzie pięknie przybrani, często nawet wykąpani, poza tym nieraz roztropni i znający na codzień boska sztukę ludzkiej mowy. Brydż powinien być wesoły i pogodny, ale dlaczego — na Karolinę Pichler! — „kot ma być w galarecie?” A nawet piękne damy ciągną tego widomego kota za ogon i kwilą czasem rzewnie:
— „Objadł się pan pików, a grę sfajczył pan jak koń!” To tak, jakby wonna lelija brzydkimi słowy spotwarzała pokrzywę. Poezja płacze i chce napić się octowej esencji.
Tak, tak! Kiedy w Żydówce powtarza oszalały z rozpaczy sopran: „A jednak on, on nadejść ma!” — 13 (słowami: trzynaście) razy — można zemdleć albo nie zemdleć. Jak kto chce. Ale kiedy ci gracz dowcipniś powie sto trzydzieści razy w ciągu godziny: „Rżnij Walenty!” — zaczynasz toczyć obłąkanym wzrokiem i wreszcie musisz zemdleć. I cóż z tego, że zastrzelisz takiego, co gada, kiedy on ostatnim tchem powie ci jeszcze: „Umieram bez adu!”
Nie ma rady! „Nec Herculies…” Tfu! Zmysły mi się mącą… Już nie mogę… Wiec „reszta o sosnę!”
Nie drzyj, czytelniku, ten ci bowiem trzeci rozdział w brydżowej materii będzie już ostatni; chociaż bowiem mógłbym wzorem przemyślnej Szecherezady snuć te opowieści bez końca, nie uczynię tego. Szecherezadzie łatwo przebaczono, bo była cudem piękności. A ja… Hej, łzy się kręcą!…
Wracając tedy do naszych rozważań, uczyńmy próbną i fantastyczną klasyfikację graczów brydżowych, unikając suchej metody znakomitych naturalistów, ustawiających w rzędach swoje ssaki, ptaki itd. Brydżysta jest wprawdzie czasem ssakiem, czasem ptakiem, czasem rybą (jest taka ryba, co się zowie Amphioxus lanceolatus, Niślimka bezgłowa), czasem nawet czymś znacznie niższym w łańcuchu ewolucji, lecz nie podlega ustalonym i ściśle zbadanym prawom i wymyka się metodzie naukowej. Z czasem, kiedy psychiatra ogarnie nieznane dotąd dziedziny zboczeń ducha ludzkiego, sprawa z tym stanie się łatwiejsza i każdy brydżysta otrzyma swój numer w wielkim panopticum ludzkim i nazwę łacińską, w której określenia takie, jak: „szalony”, „wściekły”, „smutny”, „ponury”, „roztropny” lub „kretyniasty” powtarzać się będą w przedziwnej rozmaitości.
My zaś tymczasem — dla wesołej igraszki — wywołajmy z niepoliczonej gromady brydżystów okazy reprezentacyjne, oznaczając je sposobem, którym mianuje się róże, jakimś głośnym nazwiskiem. Wprawdzie brydżystę można raczej porównać z podejrzanym zielem, które nosi znamienną nazwę „fioła”, niźli z różą, bądźmy jednak zawsze wytworni, szczególnie wobec przeczulonych maniaków. Układ nasz będzie przejrzysty, choć tylko lekko naszkicowany, pozwoli jednak zorientować się nam w oszalałej różnorodności brydżystów. Zastrzegamy się, że bogactwa tej różnorodności nikt nigdy nie wyczerpie. Oto najczęściej spotykani brydżowi pomyleńcy, gabinet figur woskowych, nadobna menażeria, wielki cyrk, wesołe ZOO, oto opis mniej lub więcej sympatycznych dziwolągów, którym damy często—gęsto jakieś książkowe, sławne miano. Na scenę, panowie!
Jak wiadomo, jest to słynna postać z Trzech muszkieterów (dlatego „trzech”, bo ich było czterech). Gracz tego zawołania jest mołojcem, miłym półgłówkiem, awanturnikiem i ryzykantem. Ciska się gorącym łbem w wir niebezpieczeństwa, kocha brydża i umiera z uśmiechem. Szpadę ojców, czyli talię kart, otrzymał w testamencie. Będzie grał przez dwie doby, niezbyt troszcząc się o to, jak się skończy taki muszkieterski żywot. Toteż stary d’Artagnan powinien od czasu do czasu sprać młodego d’Artagnana i tą okrężną drogą wbić mu w głowę dość prawdziwy morał, że oprócz brydża istnieją na świecie inne jeszcze ciekawe rzeczy.
Jest to gracz, o którym pióro moje pisze z abominacja. Obdziera cię ze skóry, bo ma szczęście rzezimieszka, a przy tym leje nad tobą ślozy. Jest baczny, bystry i podstępny, a udaje smętnie roztargnionego.
Unikajcie gracza Tartufa!
Jest to taki filozof, z którym nigdy nie można się dogadać. Na najprostszą uwagę zawsze ci odpowie: „To jest względne, proszę pana!”, a kiedy go zapytasz, dlaczego zagrał jak wielbłąd, któremu słońce przypaliło rozum, odpowie ci zawsze: „To kwestia nosa!”
Typ nieuleczalny, stracony, beznadziejny.
Ma niespokojne wejrzenie i boi się przegranej, jak nadmorski rybak kąpieli. Chce wygrać, wygrać, wygrać! Kiedy musi płacić, słychać, jak jego dusza jęczy, a serce pęka, jak zbyt ciasna kacabajka. Na gracza, zgarniającego dukaty — (!) — patrzy jak na włamywacza i gdyby miał pod ręką kamień, wyostrzyłby na nim swoje spojrzenie jak sztylet.
Gdzie ten człowiek nie był, z kim ten człowiek nie grał! Jeśli mowa o Londynie, on tam grał z lordem Kundelburym, Alfonsowi XIII dał w Escurialu taką kontrę, że grandowie zbledli. Jest członkiem wszystkich najwspanialszych klubów świata. Wybiera się na olimpiadę brydżowa do Chicago. Na luksusowym okręcie: Nowy Jork — Kalkuta, patrząc na jego grę, powiedział wicekról Indyj:
— No, wie pan!…
Dzielny mąż z pięknej powieści Fennimora Coopera. nazwany tak z powodu niezwykłej bystrości wzroku. Jego brydżowy potomek widzi też przedziwnie, nie tylko to, co się dzieje na dalekim widnokręgu, ale i to, co się dzieje na lewo i na prawo przy stole gry. Łatwo ujrzy jaguara
w puszczy, ale jeszcze łatwiej asa pik w kartach wrogiej Bladej Twardy, która je trzyma niezręcznie. Sokole Oko jest śmiertelnym przeciwnikiem w gronie naiwnych graczów.
Precz z tym Indianinem!
O, jakaż to postać smętna i melancholiczna! Jeszcze taki jej potomek nie usiadł do gry, a już płacze, że przegra, że mu nigdy się nie szczęści, że taki jego los, że lepiej się powiesić. Demon karty patrzy na niego ze wściekłością, słucha jego jęków z irytacją i istotnie sprawia, by taki Kassandrowicz nie płakał nadaremnie.
Smutny ten mąż wiele, jak wiadomo, ucierpiał od przemocy fizycznej i jest dotąd w porzekadle „bity jak Haman”. Mąż brydżowy tego nazwania, to wieczysta bezbronna ofiara. Idzie na rzeź, jak baran ze złoconym porożem. Każdy go symbolicznie „bije”, jak chce. Haman jest zawsze mile przestraszony i lepiej dla niego, że nigdy nie wygra, bo wygrawszy, postradałby przestraszone zmysły.
Litwin umrze prawdopodobnie, kiedy pala się trzy świece; kiedy zobaczy trzy wrony, wróci z drogi, bo nie dojedzie; kiedy ujrzy pająka, szuka haka i kręci z konopi stryczek. Otóż, co trzeci z brydżowego pospólstwa jest takim przesadnym, miłym Litwinem. Zgroza i utrapienie. Taki nosi przy sobie zajęczą łapkę, małe pajace, kawałek sznurka, najrozmaitsze paskudztwa. Wciąż zmienia miejsce i odwraca krzesło, a czasem okadza je zapałką. Słowo daję, to nie łgarstwo. Będzie pisał tylko swoją kredą, nie wierzy kartom czerwonym, płacze, że musi trzymać w ręku kart trzynaście, unika niektórych partnerów jak zarazy, trzech wron i jak pająka. Nie grywa nigdy w piątek; głupi natomiast jest przez cały tydzień.
Tym krwistym, napęczniałym imieniem mianuje się w powieściach szlachcica—zawalidrogę, awanturnika i pojedynkowicza. Rzadko zdarzy się taki zespół brydżowy, ażeby nie było jakiegoś w nim Hałaburdy z gębą jak brama miasta Gazy, z głosem jak zepsute organy, z ręka równie ciężką, jak dowcip. Ma rację, czy jej nie ma, zawsze krzyczy i rwie się do korda. Ponieważ nie ma korda, chwyta za popielniczkę. Używa wyrażeń stufuntowych. Do kolacji jest jeszcze jaki taki, po kolacji staje się straszny. Współtowarzysze pocieszają się zazwyczaj złudną nadzieją, że nagły przypływ krwi do głowy wywołuje ucieszną historię, zwana apopleksją, i patrzą z serdecznym oczekiwaniem na Hałaburdę. A Hałaburda ryczy i jest zdrów jak jego pociotek, wół.
Pogarda dla pana Hałaburdy!
Jest to słynna postać z mojego poematu filozoficznego dla dzieci do lat pięciu. Głupawy cap, choć strasznie poczciwy. Cokolwiek uczyni, wszystko wypada na odwrót. Kuzyn Matołka, brydżysta jego pokroju, nie powinien być nazywany tak zdrobniale. Może grać w brydża sto siedem lat i nigdy nie będzie umiał. Tłumaczą mu np., bijąc kamieniem po głowie, że jeśli się ma asa i króla w jednym kolorze, należy wyjść w króla. Po chwili Matołek wychodzi w króla pik ni w pięć, ni w dziewięć.
— Dlaczego pan wyszedł w tego króla?
— Bo miałem asa. Asa karo!
Lepiej zemdleć i nic już nie mówić. Opowiadają o takim cierpliwym bęcwale, że kiedy zagrał ponad wszelkie pojęcie bezmyślnie, zirytowany kibic gruchnął go pięścią w łeb. A Matołek na to:
— Czego pan chce ode mnie? A jak miałem zagrać?
Och, to jest straszny gracz! Żeby mu stu znakomitych brydżystów tłumaczyło, że zagrał źle, nie przyzna nigdy nikomu racji. Będzie słuchał argumentów i wreszcie powie:
— A ja się z tym nie zgadzam!
Niemądrzy ludzie wiodą z takim dyskusje, zamiast zastrzelić go od razu. Kiedy grałeś z takim do dwunastej w nocy, wśród wielkich awantur, o trzeciej po północy zbudzi cię telefon, a Kauzyperda powiada twojej rozpaczy:
— A ja panu mówię, że pan mógł wygrać te cztery piki!
Rozmawiałem z żoną i twierdzi to samo!
Po tej rozmowie przychodzisz do przekonania, że nie należy zakatrupić tylko Kauzyperdy, lecz trzeba wygubić cały ród i zacząć od połowicy.
Jest to gracz uczony, milczący, ponury, chodzący w czarnym chałacie powagi i gładzący długo brodę siwej mądrości. On wszystko wie. On czytał wszystkie brydżowe podręczniki. On rozwiązuje brydżowe zadania. On jest teoretyk. On jest w ogóle kapcan brydżowy i gra jak głuchy na wiolonczeli, ale on siebie uwielbia. Nad najprostszą, dziecinną grą zastanawia się długo i mądrze. Zawsze wynajduje trudności i powikłania. Uparty jest jak muł albo jak ów Turek Karaban z Verne’a, co nie chcąc zapłacić pieniążka za prom przez Bosfor, obszedł dookoła Morze
Czarne. Kiedy ma dorzucić jedyną dwójkę, myśli nad tym niezmiernym zagadnieniem. Czyni z lotnej gry jazdę na żółwiu. Gdyby człowiek mógł skąpiec od samych spojrzeń. Rebbe pomerłby od spojrzeń swoich towarzyszów. Kiedy taki uczenie czegoś dowodzi, należy mu rzec z wdziękiem:
— Rebbe. zai nyszt myszuge!
Król tenorów, tenor królów. Gracz—śpiewak. Wesoło sobie podśpiewuje, arie nadobne wyciąga, piosenkom przypina skrzydła. Poważni gracze kiwają głowami, jak Ana—draci na feście u Wołodyjowskiego, a on śpiewa. Poważny, uparty gracz toczy krwawym spojrzeniem, jak andaluzyjski byk, a tenor brydżowy natrząsa się z niego:
— „Torreador do walki staje rad, bo nań patrzą oczy dziewoi!…”
Nigdy nie wie, co się gra, co kto mówił, co on sam mówił, bo radość rozpiera mvi duszę.
— „…Ja nie wiem sam, kocham i gram!”
Przy końcu gry chrypnie i pieśń się urywa, albowiem gracze twierdzą, że pieśń jest nieśmiertelna, ale nie jest środkiem płatniczym w Rzeczypospolitej Polskiej.
Wspaniały szaleniec, co wzlatuje do stratosfery, ponad chmury i obłoki. Lotnik nieustraszony, którego żadna nie straszy wysokość. Pikard jest wszędzie, nie ma brydża bez pana Pikarda. Daj mu tylko karty do rąk. a zobaczysz jazdę — ha! Brydż polega na licytacji in plus. Niechże kto spróbuje przelicytować owego Pikarda, niech go kto usiłuje przewyższyć w dążeniu ku wysokościom! Jeszcze się taki nie urodził. Wyleziesz na kiery, on na piki, ty na piki. on na „bez atu” — nie dopędzisz. czarna wrono, orła w przestworzach. Leci Ikar na słońce wielkiego szlema i potem papa Dedal zbiera kosteczki, płaci i płacze. Straszny jest los pokolenia Pikardów!
Niemiła figura, uczyniona ze stali, ze sprężyn i kółek, niepokojące sprawia wrażenie. Gra jak maszyna, mądra, precyzyjna, nieumęczona. Nie posiada serca ani rozkosznej sztuki uśmiechu, ani kocha, ani nienawidzi. Robot gra równo, ze śmiertelnym spokojem, ze stalowym spojrzeniem. Karty uważa za mądry wynalazek do pomnażania dóbr doczesnych pod warunkiem, że odbywać się to będzie bez namiętności, z beznamiętną cierpliwością. Jest to gracz zawsze świetny, potężny i niech go porwą diabłowie.
Stary piekielnik, co na zbutwiałej łodzi woził Greczynów do Hadesu. Kiedy taki usiądzie naprzeciwko ciebie, lepiej ci było, abyś się był nie rodził. Ten cię zawiezie do Hadu, gdzie jest płacz i niedola, ten cię wywiezie na czarne styksowe wody i utopi z całą twoją umiejętnością i z twoim szczęściem. Sto lat możesz dochodzić i nie dojdziesz tego, co ten potrafi uczynić z gry. Śmierć, śmierć ł zagłada!
Co tu wiele gadać? Wystarczy okrzyk: „Ja wam zarazę przyniosłem!” Za takim chodzi nieszczęście i całe wojsko dwójek, trójek i czwórek, do siódemki włącznie. Ten człowiek czytał tylko o asach; króla nie oglądał na oczy; mizernego waleta, smętnego karcianego idioty, nie napotkał na swej drodze. Kiedy jest twoim partnerem, zamknij oczy, zaciśnij zęby i staraj się, aby czym prędzej dostał go w spadku następny gracz.
Wielki ten mąż, gdyby był chciał, byłby wymyślił śpiewające guziki i grające kołnierzyki. Gdyby jednak nawet bardzo chciał, nie wydoliłby wymyśleć tego, co w wichrze natchnienia zdoła wymyśleć gracz–wynalazca. Burzy on wszystkie reguły i z szaleńczą lotnością stwarza nowe. Można ostatecznie przypuścić, co wymyśli zasiedziały w Tworkach recydywista, gracza Edisona nikt przenigdy nie odgadnie. On jest sprawcą częstej u brydżystów dolegliwości, zwanej miserere. Wytrzymałość ludzka ma bowiem granice.
Użyjmy tego dostojnego miana na pamiątkę roztargnienia wielkiego męża, co opłukawszy przezornie owoce w szklance wody, wypił potem tę wodę. Lepszym patronem graczów roztargnionych byłby ów astronom, co posmarował masłem własną dłoń, przekonany, że trzyma na niej bułkę, nie znamy jednak jego nazwiska. Przez roztargnienie zapomniał podać je do powszechnej wiadomości. Gracz spod tego znaku nigdy nie wie, co gra, z kim gra i gdzie się właściwie znajduje? Czasem patrzy na partnera zdumiony, dziwiąc się, skąd się ten pan tutaj znalazł. Z trudem przypomina sobie, że gra w brydża, bo był przekonany, że w domino. Zrywa się przerażony od gry w niedzielę o godzinie trzeciej po północy, bo sobie przypomniał, że w sobotę w południe miał się spotkać z żoną na dworcu kolejowym.
Niech cię los przed tym uchroni, ale może się zdarzyć, że ci każą grać w brydża z jakimś wspaniałym dygnitarzem. Wtedy dopiero poznasz, jak łatwo jest być dygnitarzem, a jak trudno grać w brydża. Wtedy ujrzysz władzę przerażoną, chwiejną, niezdecydowaną, grającą po omacku. Ha! ha! Skromny porucznik patrzy z politowaniem na swojego jenerała, nieszczęsny student uśmiecha się litościwie, patrząc na grę Jego Magnificencji, pana rektora. Piąty stopień służbowy zgrzyta zębami, widząc, jak minister „odcina się od stołu”. Zaprawdę, trudniej jest wygrać zapowiedzianego szlema, niż obalić gabinet. Wiedzą o tym gronostajowi gracze i zachowują się przy brydżu z wytworną skromnością.
Aby nie być gołosłownym, podejmuję się bez żadnych awantur wygrać od najmilszego prezydenta stołecznego miasta Warszawy: wieżę ratuszową z zegarem, całoroczny podatek od szaletów miejskich i dwa tramwaje.
Głośny magik i czarnoksiężnik. Myślisz, że wyciągnie z kieszeni chustkę, a on wyciąga dwie kaczki! Bosco brydżowy powinien wyciągnąć z kieszeni portfel, aby zapłacić, tymczasem zaś wyciąga chustkę od nosa. Jest to bardzo śmieszna sztuka, z której ludzie kwaśno się śmieją, a magik powiada:
— Zapomniałem portfelu w innym ubraniu. Stu świadków można postawić, że nigdy nie miał drugiego ubrania. Kiedy jest przegrany, umie tak wybornie urządzić, że właśnie dzwoni telefon, który go wzywa w pilnej sprawie. Wtedy rzecze:
— Niech ktoś za mnie dokończy gry, a ja wrócę za pół godziny i ureguluję rachunek.
Solwejga też czekała kilkadziesiąt lat na Peer Gynta, bardzo posiwiała i śpiewała smutno. Jeśli miałeś sprawę z takim magikiem, zaśpiewaj: „On nie powróci”. Przy spotkaniu też ci się nie ukłoni. Czas jednak kończyć.
Należałoby jeszcze wspomnieć o Orlandzie Szalonym, o Jontku, o rejencie Milczku, o Ossowieckim, o Mac Donaldzie i o wielu najdziwaczniejszych figurach brydżowych. A przede Wszystkim należałoby napisać rozprawę o graczu idealnym; napiszę ją wtedy, kiedy niesławnie zejdzie z tego świata ostatni kibic. Nie można zresztą pisać tyle o brydżu, albowiem może się w głowie autorskiej zachwiać piąta klepka. Nie mogę już więcej!
Raz jeden kataryniarz kręcił swoją katarynkę, obwiązawszy sobie fizjognomię wełnianą chustką.
— Czy pana bolą zęby? — zapytali go dobrzy ludzie (czytelnicy).
— Nie! tylko nie mogę już słuchać tej przeklętej katarynki! — odrzekł im ów rozumny człowiek (autor).
Kornel Makuszyński urodził się 8 stycznia 1884 roku w Stryju. Egzamin dojrzałości złożył w gimnazjum im. Długosza we Lwowie. Studiował na wydziale filozoficznym lwowskiego uniwersytetu im. Jana Kazimierza i dodatkowo w latach 1908–1910 w Sorbonie w Paryżu.
Od czternastego roku życia, pozostawiony własnej zaradności, utrzymywał się sam, początkowo z korepetycji, później z pracy dziennikarskiej.
Jako siedemnastoletni uczeń gimnazjalny zadebiutował utworami poetyckimi w redagowanym przez Jana Kasprowicza „Dodatku Literackim Słowa Polskiego”. W czasie studiów uniwersyteckich wiele drukował w lwowskich pismach, zwłaszcza w akademickim piśmie „Teka”. Pierwszą książkę, zbiór poezji pt. Połów gwiazd, ogłosił drukiem w roku 1908.
Po powrocie z Paryża, w roku 1910, został stałym współpracownikiem lwowskiego „Słowa Polskiego”, prowadząc po ustąpieniu Jana Kasprowicza dział krytyki teatralnej. W tym czasie Makuszyński wydawał mniej więcej co rok nową książkę. Odbywał częste podróże po Europie (najczęściej do Włoch) w towarzystwie Jana Kasprowicza, Leopolda Staffa, Władysława Orkana i innych.
Wojna 1914 roku zastała Makuszyńskiego na Litwie, skąd został wywieziony za Wołgę jako austriacki poddany. Po powrocie do Lwowa, w roku 1914, zorganizował wspólnie z Jakubem Gliksonem teatr. Lata 1915–1918 spędził na przymusowej emigracji w Kijowie. Zajmował tu stanowisko kierownika literackiego teatru polskiego, był prezesem Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy.
Po powrocie do Warszawy nastąpił okres żywiołowej działalności pisarza. Prowadził w „Rzeczypospolitej” dział krytyki teatralnej, pisał felietony do wszystkich niemal znaczniejszych pism w kraju, wydawał cały szereg książek, zdobywając sobie niebywałą popularność jako felietonista, a szczególnie jako pisarz dla młodzieży.
W roku 1926 został odznaczony najwyższą literacką Nagrodą Państwową, w roku 1937 został powołany do Polskiej Akademii Literatury.
Okupację hitlerowską i powstanie warszawskie przeżył w Warszawie. Po przebyciu obozu w Pruszkowie został wywieziony do Opoczna, skąd przedostał się do Zakopanego (był on od 1931 roku honorowym obywatelem Zakopanego).
Po wyzwoleniu podjął na nowo pracę pisarską, znów pisał felietony do różnych pism: „Przekroju”, „Dziennika Polskiego”, „Młodej Rzeczypospolitej” itd., pracował społecznie, wygłaszając odczyty w szkołach, w sanatoriach, w teatrach. Kornel Makuszyński zmarł dnia 31 lipca 1953 roku. Pochowany został na cmentarzu zasłużonych w Zakopanem.
Niniejszy wybór felietonów, opatrzony tytułem zapożyczonym ze zbioru wydanego w roku 1939, obejmuje utwory Kornela Makuszyńskiego z przeszło dwudziestoletniego okresu jego działalności literackiej.
Wyboru dokonano z następujących wydań zbiorowych: Wycinanki, Warszawa 1925; wydanie drugie, Warszawa 1926; Śpiewający diabeł, Lwów 1934; Kartki z kalendarza, Warszawa 1939, oraz z publikacji w tygodniku „Przekrój”, Kraków 1946–1947, i „Łódź Teatralna”, 1946–1947.
Wymienione publikacje stanowiły podstawę druku obecnego wydania.
Wybrane felietony zostały przez wydawcę ułożone w dziewięć grup tematycznych. Projekt tego układu pochodzi niejako od samego autora, który w podobny sposób usystematyzował swe felietony w zbiorach: Śpiewający diabeł czy Kartki z kalendarza.
Część pierwsza obejmuje następujące felietony: Moje miasteczko (Kartki z kalendarza), Skąd pierwsze gwiazdy… (Kartki z kalendarza), Zjazd koleżeński (Śpiewający diabeł), Namiot poezji (Kartki z kalendarza), Życie paryskie (Kartki z kalendarza), Mój dziennikarski jubileusz (Kartki z kalendarza). Wymienione felietony zawierają osobiste wspomnienia pisarza z okresu dzieciństwa, lat szkolnych i młodości.
Felietony części drugiej dokumentują bliską zażyłość pisarza z najmłodszymi czytelnikami. Zawiera ona następujące tytuły: Tyle listów… skąd te listy? (Kartki z kalendarza), W młodym lesie (Wycinanki), Czarnooki opryszek (Kartki z kalendarza), Odwiedziny (Kartki z kalendarza), Historia straszna, lecz prawdziwa (Kartki z kalendarza).
W części trzeciej, obejmującej felietony: Onorate faltissimo poeta! („Przekrój”, 1946, nr 69), O Reymoncie wspaniałym i Reymoncie nielitościwym (Wycinanki), Zapolska (Kartki z kalendarza), Czarujący Perz („Łódź Teatralna”, 1946–1947, nr 5), Tragiczna postać sztuki polskiej (Kartki z kalendarza), Ostatnie karty pamiętnika (Kartki z kalendarza), Czlówiek czarujący (Kartki z kalendarza), Nieznane karykatury Sichulskiego („Przekrój”, 1946, nr 72), Jak w romansie Stevensona (Kartki z kalendarza), Balamuctwa w wielkim stylu („Przekrój”, 1946, nr 61), Skrzydlaty koń („Przekrój”, 1946, nr 71), Polski Ragueneau („Przekrój”, 1946, nr 60), Łosoś srebrzysty („Przekrój”, 1946, nr 62) — zebrano wspomnienia poświęcone wielkim i mniejszym, ale o swoistej indywidualności, współczesnym pisarza.
Tematem felietonów części czwartej: Historia się. powtarza (Śpiewający diabeł), Jak żyć bez pieniędzy (Wycinanki), Muzyk i śmierć (Wycinanki) — jest przysłowiowa nędza braci artystycznej. Autor wraca wspomnieniami do przebytych w młodości niedostatków.
Felietony części piątej: Rozporządzenia szlachetnego człowieka (Wycinanki), Teatr i apteka (Wycinanki), Uprzejmi pomocnicy (Kartki z kalendarza), Raz przeczytać i umrzeć (Wycinanki), Jak i gdzie kradną (Wycinanki), Lisy i gęsi (Wycinanki) — są istotnie „wycinankami”, małymi obrazkami życia kulturalnego dwudziestolecia międzywojennego.
Podobną tematykę posiada część szósta, pozornie tylko ograniczona do zagadnień związanych z prasą: Jak się robi gazetę (Wycinanki), Wywiady (Śpiewający diabeł), Królewicz Pióro (Śpiewający diabeł), Konkurs łgarstwa (Śpiewający diabeł), Notatki drukowane petitem (Śpiewający diabeł). Felietony tej części zawierają wiele materiału obyczajowo–anegdotycznego.
Najbardziej różnorodną tematycznie jest część siódma: Cukrzyca (Wycinanki), Szkoła wariatów (Wycinanki), Panny niewidzialne (Śpiewający diabeł). Ostatnia godzina konia (Wycinanki), Warszawskie derby (Wycinanki), Złodziejskie dowcipy (Wycinanki), Gość i jego zwyczaje („Przekrój”, 1946, nr 86), Miłość i nowe czasy („Przekrój”, 1947, nr 103–104). Większość wśród wymienionych felietonów stanowi przyczynki do obrazu życia obyczajowego Warszawy w dwudziestoleciu międzywojennym. Dwa ostatnie felietony ukazują zawsze żywe problemy życia codziennego.
Tytuły felietonów części ósmej: Ty maju, ty raju, ty wiosno! (Kartki z kalendarza), Kobiecie dzieje się krzywda (Kartki z kalendarza), Kobieta zbyt oczerniona (Kartki z kalendarza), One i my (Kartki z kalendarza), Radość wszelkiego stworzenia… (Kartki z kalendarza), Straszliwa zemsta (Wycinanki) — informują w pełni o temacie w nich poruszonym.
Trzy felietony części dziewiątej: Kibic (Śpiewający diabeł), Brydżowe brednie (Śpiewający diabeł), Historia naturalna brydżystów (Śpiewający diabeł) — opisują dole i niedole brydżystów.
* W chwili, gdy robię korektę tych słów, szlachetny poeta L. H. Morstin stanął w jej obronie i biedną tę damę osłonił jasnym mieczem wybornej komedii. (Przyp. autora).