Laurie R. King
UCZENNICA PASIECZNIKA
CZYLI O ODDZIELENIU KRÓLOWEJ
Tłumaczył Tomasz Bieroń
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Tytuł oryginału THE BEEKEEPER'S APPRENTICE
Copyright © by Laurie R. King, 1994
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.e.,
Poznań 2001
Redakcja Magdalena Pabich
Wydanie I
ISBN 83-7298-047-0
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10,61-774 Poznań
tel. (0-61 ) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dzial handlowy, ul. Zgoda 54,60-122 Poznań
tel. (0-61)864 14 03,864 14 04
e-mail: sklep@zysk.com.pl
nasza strona: www.zysk.com.pl
Druk: ABEDIK Poznań
Dla innej M.R.,
mojej matki, Mary Richardson
PRZEDMOWA WYDAWCY
Przede wszystkim Czytelnik winien wiedzieć, że nie miałam nic wspólnego z książką, którą trzyma w ręku. Owszem, piszę kryminały, lecz nawet wybujała wyobraźnia powieściopisarza ma swoje ograniczenia. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by Sherlock Holmes miał sobie wziąć na asystentkę pyskatą, feministyczną, piętnastoletnią pół-Amerykankę. Doprawdy, nawet jeśli Conan Doyle marzył o tym, by zrzucić Holmesa z wysokiej skały, młoda niewiasta o niewątpliwej inteligencji rozbiłaby detektywowi czerep przy pierwszym spotkaniu.
To jednak nie tłumaczy, w jaki sposób książka ta znalazła się w druku.
Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy doręczycielka firmy pocztowej UPS zajechała pod mój dom i ku memu niejakiemu zaskoczeniu zaczęła wyładowywać nie dostawę zamówionych przeze mnie nasion warzyw, lecz wielkie, opasane licznymi taśmami tekturowe pudło. Ocierało się o górną granicę wagi wyznaczoną przez UPS, bo doręczycielka musiała użyć wózka widłowego, aby dostarczyć tego olbrzyma na moją werandę. Po bezskutecznych wypytywaniach i sprawdzeniu, czy adres na paczce jest rzeczywiście mój, pokwitowałam odbiór i poszłam po nóż kuchenny, by przeciąć taśmę.
Nie wystarczyło to jednak do otworzenia pudła. Gdy je solidnie porżnęłam, stałam po kostki w strzępach tektury, a nóż już nigdy nie wrócił do dawnej formy.
W środku znajdował się duży, sfatygowany, staroświecki kufer podróżny z metalu, z nalepkami znanych i niezbyt prawdopodobnie brzmiących nazw hoteli (czy w Ibadanie rzeczywiście jest Ritz?). Ktoś troskliwie przylepił kluczyk do kłódki taśmą klejącą. Odkleiłam go,
włożyłam do kłódki i przekręciłam, czując się trochę jak Alicja, przed którą postawiono butelkę z napisem: „Wypij mnie”. Gdy zajrzałam do wnętrza kufra, moja ciekawość przerodziła się w strach. Szarpnęłam ręką do tyłu i odstąpiłam od kufra. Myśli o szaleńcach i podkładaczach bomb przesuwały mi się w głowie niby nagłówki gazet. Zeszłam po schodkach i skierowałam się na tyły domu, zdecydowana wezwać policję, lecz najpierw zaparzyłam sobie kawy. Gdy była już w kubku, podeszłam do okna od frontu i ostrożnie kuknęłam na powgniatany metal, zobaczyłam, że na pysznym fioletowym aksamicie w środku umościł się jeden z moich kotów. Nie potrafię wytłumaczyć, w jaki sposób śpiący kot zdołał rozwiać we mnie lęk przed eksplozją, lecz tak się właśnie stało. Chwilę później uklękłam na werandzie, odsunęłam kota łokciem i rozpoczęłam inspekcję przedmiotów w kufrze. Wydały mi się dosyć osobliwe, to znaczy ich zestawienie, pozbawione ładu i składu: kilka sztuk odzieży, w tym wyszywana paciorkami damska pelerynka (z rozcięciem blisko obrąbka), zszarzały i znoszony męski szlafrok i zwalający z nóg kaszmirowy szal, poprzetykany jedwabnymi nićmi; popękane szkło powiększające; dwa podbarwione wypukłe szkiełka — zapewne grube i potwornie uwierające szkła kontaktowe; sztuka materiału, w której znajoma później rozpoznała rozwinięty turban; boski złoty naszyjnik ze szmaragdami, który połyskiwał na mnie niby symbol bogactwa, aż go rozpięłam i zaniosłam do środka, by wsunąć go pod poduszkę; spinka do krawata ze szmaragdem; puste pudełko po zapałkach; rzeźbiona chińska pałeczka z kości słoniowej; jeden z tych angielskich rozkładów jazdy zatytułowanych „ABC”, na rok 1923; trzy dziwne kamienie; dwucalowa śruba przyrdzewiała do nakrętki; małe drewniane pudełko, z grawiurami i intarsjami, które ukazywały palmy i zwierzęta z dżungli; szczupły Nowy Testament Króla Jakuba, wydrukowany czerwoną czcionką, ze złotymi okuciami, oprawny w wytartą białą skórę; monokl na czarnej jedwabnej tasiemce; pudełko wycinków z gazet, częściowo poświęconych rozmaitym zbrodniom; wreszcie różne różności, które walały się po kątach kufra.
Na samym dnie leżały rękopisy. Tylko jeden dał się natychmiast rozpoznać jako taki, pozostałe papiery, różnych rozmiarów, pokryte były drobnym, prawie nieczytelnym pismem. Każdy plik związany był fioletową tasiemką i zapieczętowany woskiem z odciśniętą literą R.
Przez następne dwa tygodnie przedzierałam się przez te manuskrypty, mając nadzieję znaleźć odpowiedź na pytanie, kto mi je przysłał. Sądziłam, że rozwiązanie zagadki wyskoczy do góry niby zrobiona ze słów figurka na sprężynie. Nie znalazłam jednak żadnych wskazówek, tylko historie, które czytałam z przyjemnością, ale i nie bez wysiłku dla oczu.
Spróbowałam ustalić tożsamość nadawcy poprzez UPS, lecz agent nowojorski, z którego biura przyszła przesyłka, potrafił mi powiedzieć tylko tyle, że był to młody mężczyzna, który zapłacił gotówką. Zdezorientowana włożyłam pelerynkę, szlafrok i manuskrypty z powrotem do kufra, który wstawiłam do schowka (szmaragdy umieściłam w sejfie bankowym).
Tkwił tam miesiącami, latami, aż któregoś bezowocnego dnia po długiej serii bezowocnych dni, kiedy nic nie chciało wyjść spod mego pióra i z pieniędzmi było coraz bardziej krucho, przypomniałam sobie nie bez odrobiny zawiści, z jaką swobodną pewnością siebie przemawiał do mnie głos z manuskryptów. Wyjęłam jeden z kufra, przeczytałam ponownie i przystąpiłam do jego przerabiania, kierując się rozpaczą z powodu cieknącego dachu. Nieco zawstydzona, posłałam to mojej redaktorce.
Kiedy kilka dni później zadzwoniła z łagodnym komentarzem, iż brzmi to nieco inaczej niż moje pozostałe utwory, załamałam się i przyznałam do wszystkiego, kazałam jej odesłać maszynopis i powróciłam do gapienia się na pustą kartkę.
Następnego dnia znowu zadzwoniła, powiedziała, że naradziła się z prawnikiem firmy i że historia jej się podoba. Chciała jednak przeczytać oryginał i opublikować go, jeśli tylko wyrażę gotowość do rezygnacji z honorarium, gdyby pojawił się prawdziwy autor.
Batalia między moją dumą a potrzebą naprawy cieknącego dachu
dobiegła końca, zanim się jeszcze na dobre rozpoczęła. Mam jednak swoją ambicję, pozostałam więc przy opinii, że posiadane przeze mnie opowieści są trochę nazbyt surrealistyczne.
Nie wiem, ile jest w nich prawdy. Nie wiem nawet, czy w ogóle opierają się na faktach. Nie potrafię jednak wyzbyć się poczucia, że to się naprawdę zdarzyło, choć wydaje się takie absurdalne. Wolę wszakże sprzedać manuskrypty (z opcją zrzeczenia się honorarium) aniżeli ten przepiękny naszyjnik, którego przypuszczalnie nigdy nie założę. A jeśli mam prawo sprzedać naszyjnik, to tym bardziej dotyczy to opowiadań.
Oto pierwszy z owych rękopisów, nie upiększony, lecz w dokładnie takiej postaci, w jakiej napisała go (i wysłała, jeśli to była to sama osoba) autorka. Skorygowałam tylko jej fatalną ortografię i rozwinęłam kilka stenograficznych skrótów.
Nie wiem, co o tym myśleć. Mogę tylko mieć nadzieję, że publikacja dzieła, które autorka zatytułowała O oddzieleniu królowej (cóż za niefortunny tytuł, od razu widać, że nie była powieściopisarką!), przyniesie rozwiązanie kilku zagadek, a nie serię procesów o prawa autorskie. Jeśli ktoś z Czytelników zna Mary Russell, czy mógłby dać mi znać? Umieram z ciekawości.
Laurie R. King
Po mozolnej kwerendzie w bibliotece University of California udało mi się zlokalizować cytaty, którymi autorka poprzedziła poszczególne rozdziały. Pochodzą z wydanego w 1901 roku traktatu filozoficznego o hodowli pszczół Maurice'a Maeterlincka, zatytułowanego Życie pszczoły*.
* Cytaty według: M. Maeterlinck, Życie pszczoły, przeł. F. Mirandola, Książka i Wiedza, Warszawa 1958.
PRELUDIUM. UWAGI AUTORKI
„Wiekowy filozof wybrał to miejsce na
dożycie swych dni. [...] Tutaj zbudował
swój azyl, nieco znużony badaniem
obyczajów ludzkich”.
Drogi Czytelniku,
gdy nasze stulecie i ja osobiście wkraczamy w dziewiątą dekadę, zmuszona jestem przyznać, że sędziwy wiek nie zawsze jest stanem pożądanym. Starcza cielesność, rzecz jasna, nadaje życiu swoisty koloryt, lecz znacznie bardziej doskwiera mi inny problem. Przeszłość, która jawi mi się tak realnie, dla otaczających mnie osób zaczyna tonąć we mgle historii. Pierwsza wojna światowa rozsypała się w garstkę starych piosenek i fotografii w tonacji sepia, w których jest śmierć, lecz nie ma krwi. Lata dwudzieste zamieniły się w karykaturę, stroje, które nosiliśmy, teraz wiszą w muzeach, a ci z nas, którzy pamiętają początki tego porzuconego przez Boga stulecia, stoją jedną nogą w grobie. Wraz z nami odejdą nasze wspomnienia.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy uzmysłowiłam sobie, że Sherlock Holmes z krwi i kości, którego tak dobrze znałam, dla reszty świata był tylko wytworem fantazji pewnego bezrobotnego lekarza. Pamiętam natomiast, że odkrycie to wprawiło mnie w osłupienie i że moje poczucie własnej tożsamości na jakiś czas zachwiało się, osłabło, jakbym ja również, zarażona przez Holmesa, przeistaczała się w postać fikcyjną. Poczucie humoru wyratowało mnie z tej przypadłości, lecz było to bardzo osobliwe przeżycie.
Teraz proces ten dopełnił się. Historie Watsona, te blade przywołania
fascynującej osoby, którą oboje znaliśmy, zaczęły żyć swoim własnym życiem, a rzeczywisty Sherlock Holmes stał się eteryczną, fikcyjną postacią rodem ze snu.
To na swój sposób zabawne. Ludzie piszą teraz powieści o Holmesie, stawiają go w dziwacznych sytuacjach, wkładają mu w usta nieprawdopodobne słowa i czynią legendę jeszcze bardziej oniryczną.
Nie zdziwiłoby mnie nawet, gdyby moje własne wspomnienia zaklasyfikowano jako fikcję literacką, relegując mnie do krainy bajek. Pyszna ironia...
Muszę jednak z całą stanowczością podkreślić, że niniejsze dzieło zdaje sprawę z wczesnych dni i lat mojej rzeczywistej znajomości z Sherlockiem Holmesem. Czytelnikowi, który przystępuje do lektury, nic nie wiedząc z innych źródeł o nawykach i osobowości tego człowieka, mogą umknąć pewne odniesienia. Na przeciwległym biegunie lokują się ci Czytelnicy, którzy znają całe fragmenty twórczości Conan Doyle'a na pamięć. Ci drudzy mogą stwierdzić, że w niektórych miejscach moja relacja odbiega od wersji doktora Watsona, poprzedniego biografa Holmesa, i zapewne oburzą się, że moja prezentacja nie ma nic wspólnego z „prawdziwym” Holmesem z pism Watsona.
Ludziom tym mogę tylko powiedzieć, że mają słuszność. Holmes, którego znałam, rzeczywiście dalece różnił się od detektywa z Baker Street 221B. Oficjalnie od kilkunastu lat znajdował się na emeryturze i dawno osiągnął wiek średni. Zmieniło się jednak o wiele więcej, świat królowej Wiktorii już nie istniał. Samochody i elektryczność wypierały dorożki i lampy gazowe, telefon wtykał swój nachalny nos nawet w życie ludności wiejskiej, a potworności wojny w okopach zaczynały wżerać się głęboko w tkankę społeczną.
Sądzę jednak, że nawet gdyby świat się nie zmienił i gdybym poznała Holmesa jako młodego człowieka, sportretowałabym go zupełnie inaczej niż poczciwy doktor Watson. On zawsze postrzegał swego przyjaciela z pozycji podwładnego, co zasadniczo zniekształciło jego pogląd:
Proszę mnie źle nie zrozumieć — osoba doktora Watsona z czasem bardzo przypadła mi do serca. Był jednak z natury naiwny i, delikatnie mówiąc, potrzebował trochę za dużo czasu, by zobaczyć to, co oczywiste, jakkolwiek doszedł do niemałej mądrości i był człowiekiem bardzo ludzkim. Ja natomiast przyszłam na świat jako bojowniczka, w wieku trzech lat potrafiłam manipulować moją kamiennolicą szkocką nianią, a nim zaczęło się pokwitanie, utraciłam wszelką niewinność i mądrość, jaką kiedykolwiek posiadałam. Upłynęło sporo czasu, nim je odzyskałam.
Holmes i ja od początku pasowaliśmy do siebie. Górował nade mną doświadczeniem, lecz jego zdolności obserwacyjne i analityczne nie budziły we mnie takiego nabożeństwa jak w Watsonie. Moje własne oczy i umysł funkcjonowały dokładnie tak samo, znajdowałam się zatem na znajomym gruncie.
Tak, chętnie przyznaję: mój Holmes to nie jest Holmes Watsona. By pozostać przy analogii malarskiej, inaczej postrzegam perspektywę, inaczej prowadzę pędzel, inaczej posługuję się kolorami i cieniem. Temat jest zasadniczo ten sam, lecz zmieniły się oczy i ręce artysty.
M.R.H.
KSIĘGA PIERWSZA
TERMINOWANIE
UCZENNICA PASIECZNIKA
Rozdział pierwszy
Dwie obdarte postacie
„Odkrywając poza nami ślad prawdziwej
inteligencji, doznajemy czegoś w rodzaju
wzruszenia, jakie ogarnęło Robinsona,
kiedy znalazł odbicie stopy ludzkiej
na piasku swej wyspy”.
Miałam piętnaście lat, gdy poznałam Sherlocka Holmesa. Z nosem w książce spacerowałam po Sussex Downs i o mało na niego nie wpadłam. Na swoją obronę muszę powiedzieć, że była to bardzo wciągająca książka i że w tej części świata podczas wojny (mieliśmy 1915 rok) rzadko spotykało się ludzi. Przez siedem tygodni perypatetycznej lektury pośród owiec (które z reguły schodziły mi z drogi) i jałowców (których położenie metodą bolesnych doświadczeń nauczyłam się podświadomie wyczuwać) nie natknęłam się na ludzką istotę.
Książka, którą czytałam w chłodny, słoneczny poranek na początku kwietnia, była autorstwa Wergiliusza. W ciszy wczesnego poranka wyruszyłam z gospodarstwa, obrałam inny kierunek niż zazwyczaj
— na południowy wschód, ku morzu — i godziny przed spotkaniem Holmesa spędziłam na zmaganiu się z łacińskimi czasownikami. Bezwiednie przełaziłam przez murki, bezwiednie okrążałam żywopłoty i przypuszczalnie nie zauważyłabym morza, aż bym do niego wpadła z któregoś z wapiennych klifów.
Z tego, że we wszechświecie jest oprócz mnie ktoś jeszcze, zdałam sobie sprawę, gdy z męskiego gardła parę kroków ode mnie dobyło się głośne chrząknięcie. Łaciński tekst poleciał w powietrze, a w ślad za nim anglosaskie przekleństwo. Z bijącym sercem wezwałam na pomoc całą swoją godność i srogo spojrzałam przez okulary na postać przykucniętą u moich stóp: szczupły, siwawy mężczyzna po pięćdziesiątce, w sukiennej czapce, przedpotopowym tweedowy m płaszczu i porządnych butach. Na ziemi obok niego stał podniszczony plecak wojskowy. Ani chybi włóczęga, który zostawił resztę dobytku schowaną za krzakiem. Albo ekscentryk. Z pewnością nie pastuch.
Milczał. Bardzo sarkastycznie podniosłam z ziemi książkę i wytarłam z brudu.
— Co pan tu robi? Czyha pan na kogoś?
Uniósł brew, uśmiechnął się wyjątkowo irytująco i protekcjonalnie, po czym odezwał się tonem, po którym można nieomylnie poznać nadmiernie wykształconego angielskiego dżentelmena z klas wyższych. Głos dobitny, kąśliwy. Bez wątpienia ekscentryk.
— Raczej trudno mi zarzucić czyhanie, zważywszy, że siedzę na całkiem rozległym zboczu wzgórza, zajęty swoimi sprawami. To znaczy, kiedy nie muszę odganiać się od osób, które postanowiły mnie rozdeptać.
Swoim arystokratycznym akcentem przywołał mnie do porządku.
Gdyby powiedział cokolwiek innego albo nawet to samo, tylko nieco życzliwszym tonem, poszłabym swoją drogą, przeprosiwszy go opryskliwie, i moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Aliści człowiek ten niechcący trafił w mój w czuły punkt.
Wyszłam z domu z pierwszym brzaskiem, aby uciec przed ciotką.
Najnowszym powodem, dla którego chciałam uciec przed ciotką, była burzliwa kłótnia, którą odbyłyśmy poprzedniego wieczoru, wywołana niezaprzeczalnym faktem, że moje stopy, po raz drugi od mego przyjazdu trzy miesiące wcześniej, wyrosły z butów. Ciotka była osobą drobną, elegancką, zrzędliwą, nieprzebierającą w słowach, bystrą i dumną ze swoich filigranowych dłoni i stopek. Zawsze czułam się przy niej niezdarna i nieokrzesana, jak również zalęgła się w mnie nierozumna drażliwość na punkcie mego wzrostu i proporcjonalnych do niego rozmiarów stóp. Co gorsza, owego wieczoru w sporze o finanse ciotka zwyciężyła.
Niewinne słowa tego człowieka i daleki od niewinnego sposób bycia rozpaliły tlącą się we mnie wściekłość jak chluśnięcie benzyny. Wojowniczo wyprostowałam ramiona i wysunęłam podbródek do przodu. Nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję ani kim jest ten człowiek, czy stoję na jego ziemi, czy też on na mojej, czy jest niebezpiecznym szaleńcem, zbiegłym więźniem czy właścicielem ziemskim, i nie dbałam o to.
— Nie odpowiedział pan na moje pytanie, sir — rzuciłam wściekła.
Zignorował moją furię, ba, chyba jej nawet nie zauważył. Patrzył na mnie ze znudzoną miną, jakby jego jedynym pragnieniem było, abym już sobie poszła.
— Chcecie wiedzieć, co tutaj robię?
— Właśnie — odparłam, nie reagując na protekcjonalne „wy”.
— Obserwuję pszczoły — odparł węzłowato i powrócił do kontemplowania zbocza wzgórza.
Nic w jego zachowaniu nie świadczyło o obłąkaniu, które przebijało z jego słów. Mimo to na wszelki wypadek zerkałam na niego od czasu do czasu, gdy włożywszy książkę do kieszeni i ułożywszy się na trawie — w bezpiecznej odległości od niego — studiowałam krzątaninę, która toczyła się w kwiatach.
Rzeczywiście ujrzałam pszczoły, pracowicie napychające pyłkiem te swoje koszyczki, przelatujące z kwiatka na kwiatek. Właśnie myślałam sobie, że nie dostrzegam nic szczególnie ciekawego w tych stworzeniach, kiedy pojawił się nietypowo oznakowany egzemplarz. Wyglądało mi to na zwykłą pszczołę miodną, lecz miała na grzbiecie czerwoną plamkę. Przedziwne — może temu stworzeniu przyglądał się ekscentryk? Rzuciłam okiem w jego stronę — siedział teraz zamyślony ze wzrokiem utkwionym w dali — po czym dokładniej przyjrzałam się pszczołom, mimo woli zafascynowana. Szybko doszłam do wniosku, że zauważona przeze mnie plamka nie jest zjawiskiem naturalnym, lecz została namalowana, gdyż wkrótce pojawił się następny oznakowany owad, z plamką nieco z boku, i jeszcze następny. Potem kolejny dziwoląg: pszczoła z niebieską plamką oprócz czerwonej. Po chwili dwie czerwone plamki odleciały w kierunku północno-zachodnim. Uważnie patrzyłam, jak pszczoła z niebieską i czerwoną plamką napełnia swoje koszyczki i oddala się w kierunku północno-wschodnim.
Porozmyślałam chwilę, wstałam i poszłam na szczyt wzgórza, rozpraszając jagnięta i owce, a kiedy zobaczyłam wioskę i rzekę w dole, natychmiast wiedziałam, gdzie jestem. Mój dom stał niecałe dwie mile stamtąd. Skarciłam się w duchu za nieuwagę, pomyślałam jeszcze przez chwilę o tym człowieku tudzież o pszczołach z czerwonymi i niebieskimi plamkami, po czym wróciłam na dół, by się z nim pożegnać. Nie poruszył się, mówiłam więc do tyłu jego głowy.
— Niech pan się lepiej trzyma niebieskich, jeśli pan myśli o założeniu nowej pasieki. Te, które pan oznaczył tylko na czerwono, przypuszczalnie pochodzą z sadu pana Warnera. Niebieskie przylatują z jakiegoś dalej położonego miejsca, ale na pewno są dzikie.
Wyjęłam książkę z kieszeni i gdy spojrzałam na niego, by mu życzyć dobrego dnia, spoglądał na mnie z taką miną, że odebrało mi mowę — nie lada osiągnięcie. Jak często piszą autorzy powieści, choć w rzeczywistości ludzie rzadko to robią, ekscentryk rozdziawił usta. Z lekka przypominał wyrzuconą na brzeg rybę, gapiąc się na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. Powoli wstał i zamknął usta, ale wytrzeszcz oczu nie ustąpił.
— Co takiego?
— Przepraszam, pan nie dosłyszy? — Powoli i wyraźnie, podniesionym głosem, wyjaśniłam: — Jeśli chce pan założyć nową pasiekę, musi pan iść za niebieskimi, bo czerwone na pewno są od Toma Warnera.
— Słuch mam w porządku, tylko coś mnie tu zadziwia. Skąd wiecie o moich planach?
— Przecież to oczywiste — odparłam niecierpliwie, chociaż jako piętnastolatka wiedziałam już, że takie rzeczy dla większości ludzi nie są oczywiste. — Widzę farbę na pańskiej chusteczce i ślady na palcach, z których pan ją starł. Przychodzi mi do głowy tylko jeden cel oznaczania pszczół: żeby zaprowadziły do swego gniazda. Interesuje pana albo miód, albo same pszczoły. O tej porze roku nie zbiera się miodu. Trzy miesiące temu mieliśmy niespodziewany atak zimna, który wymroził wiele uli. Dlatego wnioskuję, że śledzi pan te pszczoły, aby uzupełnić swoją pasiekę.
Twarz, która na mnie spoglądała, nie przypominała już ryby. Była raczej niezwykle podobna do uwięzionego orła, którego raz widziałam, jak patrzył wyniośle ze swej żerdzi. Głęboko osadzone oczy ekscentryka spozierały zimno i wzgardliwie na to poślednie stworzenie.
— Mój Boże — powiedział z udawanym podziwem — toto potrafi myśleć.
Podczas obserwacji pszczół mój gniew nieco przygasł, lecz teraz rozniecił się na nowo po tej obraźliwej uwadze. Dlaczego ten wysoki, chudy, potwornie irytujący człowiek prowokuje nieznajomą dziewczynę, która nie zrobiła mu nic złego? Znowu zadarłam podbródek do góry, tylko częściowo dlatego, że ekscentryk był wyższy ode mnie, i odpowiedziałam szyderstwem na szyderstwo.
— Mój Boże, toto potrafi rozpoznać inną istotę ludzką, kiedy ta prawie na niego wejdzie — odpaliłam i dorzuciłam: — A mnie uczono, że starsi ludzie mają przyzwoite maniery.
Cofnęłam się, by sprawdzić, jaki efekt wywrze mój kontratak. I wtedy nareszcie połączyłam osobę ekscentryka z zasłyszanymi
pogłoskami i książkami przeczytanymi podczas rekonwalescencji. Wiedziałam już, kto to jest, i przeraziłam się.
Może warto nadmienić, że rozpływające się w zachwytach opowieści doktora Watsona zawsze uważałam za wytwory ubogiej wyobraźni tego pana. Nieodmiennie zakładał, że czytelnik jest równie tępy jak on sam. Nad wyraz irytujące. Niemniej za wszystkimi bzdurami, którymi raczył nas biograf, krył się prawdziwy geniusz, jeden z wielkich umysłów swego pokolenia. Człowiek legenda.
Padł na mnie blady strach. Stałam przed obliczem człowieka legendy, obrzucałam go szyderstwami, obszczekiwałam mu kostki niby piesek naprzykrzający się niedźwiedziowi. Skuliłam się wewnętrznie i czekałam, aż bestia trzepnie mnie od niechcenia łapą i wyekspediuje w powietrze.
Aliści ku memu zdumieniu i niemałej konsternacji, zamiast przystąpić do kontrnatarcia, uśmiechnął się z wyższością i schylił, by podnieść plecak. W środku zadzwoniły z cicha buteleczki z farbą. Wyprostował się, odsunął staromodną czapkę na tył siwiejących włosów i spojrzał na mnie zmęczonymi oczami.
— Młody człowieku...
Młody człowieku! Miarka się przebrała. Wściekłość pulsowała mi w żyłach. Prawda, że nie mogłam się jeszcze pochwalić kobiecymi zaokrągleniami, prawda, że miałam na sobie praktyczne, czyli męskie ubranie, ale tej zniewagi nie mogłam puścić płazem. Co mu tam strach, co mu tam człowiek legenda, rozjazgotany piesek zaatakował z całą siłą pogardy, jaką potrafi w sobie wzbudzić tylko dorastająca istota. Z lubością chwyciłam za broń, którą włożył mi w dłonie, i zamachnęłam się, by wymierzyć coup de grâce.
— „Młody człowieku”? — powtórzyłam. — Całe szczęście, że odszedł pan na emeryturę, jeśli tyle zostało z umysłu wybitnego detektywa!
Uniosłam brzeg mej nadwymiarowej czapki i długie jasnowłose warkocze zsunęły mi się na ramiona.
Na jego twarzy malowały się kolejno rozmaite uczucia — sowita nagroda za moje zwycięstwo. Zdziwienie ustąpiło ponuremu przyznaniu
się do porażki. A potem, gdy jeszcze raz przebiegł w myślach całą rozmowę, zaskoczył mnie. Mięśnie jego twarzy rozluźniły się, cienkie usta zadrgały, wokół szarych oczu uformowały się nieoczekiwane kreski — w końcu odrzucił głowę do tyłu i parsknął głośnym śmiechem. Jego ubawienie zawsze przynajmniej częściowo dotyczyło jego własnej osoby i ta sytuacja nie stanowiła wyjątku. Zupełnie mnie rozbroił.
W końcu wyjął chusteczkę wystającą z kieszeni płaszcza i wytarł oczy, zostawiając na kanciastym nosie smugę niebieskiej farby. Potem po raz pierwszy naprawdę na mnie spojrzał i wskazał na kwiaty.
— Rozumiecie się zatem trochę na pszczołach?
— Bardzo niewiele.
— Ale interesujecie się nimi?
— Nie.
Tym razem uniósł obie brwi.
— Skąd zatem taka stanowcza opinia?
— O ile wiem, są to bezrozumne stworzenia, w gruncie rzeczy narzędzia do zapylania. Samice wykonują całą pracę, samce zaś... no, samce głównie się obijają. A królowa — jedyna, która mogłaby coś sobą przedstawiać — dla dobra ula skazana jest na życie maszyny do produkowania jaj. Poza tym — powiedziałam, zapalając się do tematu — co się dzieje, gdy przyjdzie inna królowa, z którą może znalazłaby wspólny język? Zmusza się je — dla dobra ula — do walki na śmierć i życie. Pszczoły są bardzo pracowite, to prawda, ale czy owoc całego życia jednej pszczoły nie równa się jednej łyżeczce miodu? Każdy mieszkaniec ula daje z siebie tysiące roboczogodzin, które są rozsmarowywane na grzankach i formowane w świeczki, zamiast wypowiedzieć wojnę albo zastrajkować, jak postąpiłby każdy rozsądny, szanujący się gatunek. Na mój gust pszczoły zachowują się zbyt podobnie do rodzaju ludzkiego.
Pan Holmes przykucnął na piętach podczas mojej tyrady, aby przyjrzeć się osobnikowi z niebieską plamką. Gdy umilkłam, nic nie odpowiedział, lecz długim, cienkim palcem delikatnie dotknął mechatego odwłoka owada, nie płosząc go. Milczeliśmy przez kilka minut,
aż spęczniała pszczoła odleciała na północny wschód — do oddalonego o dwie mile lasku. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Pan Holmes obserwował jej odlot i mruknął jakby do siebie:
— Tak, bardzo przypominają Homo sapiens. Może dlatego tak się nimi interesuję.
— Nie wiem, na ile sapiens wydaje się panu przeciętny homo, lecz ja uważam tę klasyfikację za optymistyczną pomyłkę.
Znajdowałam się teraz na znajomym gruncie, na którym liczył się intelekt i poglądy, ukochanym terenie, po którym od wielu miesięcy nie wędrowałam. Niektóre opinie pochodziły od nieznośnego podlotka, lecz nie dawały się dzięki temu łatwiej obronić. Ku mojej radości odpowiedział.
— Macie na myśli homo w sensie ogólnym czy po prostu vir? —spytał z powagą, która kazała mi podejrzewać, że kpi sobie ze mnie.
No, ale przynajmniej nauczyłam go robić to subtelniej.
— Och, nie. Jestem feministką, lecz nie wrogiem mężczyzn.
Chyba generalnie mizantropem, tak jak pan. Jednak w przeciwieństwie do pana uważam kobiety za troszeczkę rozumniejszą połowę ludzkości.
Znowu się roześmiał, tym razem życzliwiej, i zdałam sobie sprawę, że tym razem próbowałam go sprowokować do śmiechu
— Młoda kobieto — zaakcentował to drugie słowo z delikatną ironią — rozbawiliście mnie dwa razy w ciągu jednego dnia, co od jakiegoś czasu nie udało się nikomu innemu. Nie potrafię się wam zrewanżować równą ilością humoru, lecz jeśli pozwolicie mi się zaprosić do domu, poczęstuję was przynajmniej herbatą.
— Z wielką przyjemnością, panie Holmes.
— A, macie nade mną przewagę. Znacie moje nazwisko, a niestety nie mam kogo poprosić, aby nas sobie przedstawił.
Te nieco oficjalne słowa brzmiały z lekka niedorzecznie, jeśli zważyć, że byliśmy parą nędznie odzianych osób stojących naprzeciw siebie w szczerym polu.
— Jestem Mary Russell.
Wyciągnęłam do niego palce, które uścisnął swoją szczupłą, zasuszoną dłonią. Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy zawierali traktat pokojowy, i w sumie chyba tak było.
— Mary. — Wypróbował moje imię na języku, wymawiając je z irlandzka, pieszcząc w ustach długą pierwszą sylabę. — Imię stosowne raczej dla biernej dziewczynki.
— Zostałam ochrzczona po Marii Magdalenie, a nie po Najświętszej Panience.
— A, to wszystko tłumaczy. Pójdziemy, panno Russell? Moja gospodyni z pewnością coś nam poda.
Długo wędrowaliśmy przez Downs, prawie cztery mile cudownego spaceru. Poruszyliśmy szereg tematów nanizanych na wspólną nić pszczelarstwa. Na wierzchołku niewielkiego wzgórka pan Holmes gestykulował żywo, porównując ustrój ula z Machiavellego teoriami rządu. Krowy pierzchły, prychając z oburzenia. Przystanął na środku strumienia, aby zilustrować swoją teorię, która zestawiała ze sobą rójkę pszczół z ekonomicznymi przyczynami wojny; jako przykładami posłużył się inwazją Niemiec na Francję oraz wysysanym z mlekiem matki patriotyzmem Anglików. Przez następną milę w butach nam chlupotało. Kulminacyjny punkt swej oracji osiągnął na wierzchołku wzgórza i puścił się w dół z taką prędkością, że przypominał jakieś wielkie trzepoczące stworzenie, które za chwilę wzbije się do lotu.
Obrócił się na pięcie, zauważył moją niemożność dotrzymania mu kroku, zarówno literalnie, jak i przenośnie, powściągnął więc nieco swój maniacki potok wymowy.
Jego wzloty fantazji okazały się oparte na mocnych podstawach, napisał nawet książkę apidologiczną, zatytułowaną Praktyczny podręcznik hodowli pszczół. Została dobrze przyjęta, powiedział z dumą (człowiek, który — jak pamiętałam — odmówił odebrania tytułu szlacheckiego z rąk świętej pamięci królowej). Szczególnie chwalono jego eksperymentalne, lecz bardzo udane nowe porządki w ulu, które nazwał dworem królewskim i od których pochodził prowokacyjny podtytuł jego książki: Z uwagami na temat oddzielenia królowej.
Spacer, słońce i kojący, chociaż miejscami niezrozumiały monolog pana Holmesa sprawiły, że moje wewnętrzne napięcie zaczęło nieco ustępować. Pewne pragnienie, o którym sądziłam, że je w sobie zabiłam, zaczęło ostrożnie budzić się do życia. Gdy dotarliśmy do jego domu, zdawało się, że znamy się od zawsze.
Już wcześniej z rosnącą natarczywością zaczęły się we mnie odzywać inne, bardziej określone drgnienia. W ostatnich miesiącach nauczyłam się nie zważać na głód, lecz zdrowa młoda osoba, która spędziła ponad pół dnia na świeżym powietrzu o jednej kanapce, raczej nie będzie w stanie skupić myśli na niczym innym prócz jedzenia. Modliłam się w duchu, aby do herbaty podano coś konkretnego, i zastanawiałam się, jak to dyskretnie zaproponować, gdyby z tym zwlekano.
W drzwiach pojawiła się gospodyni i na chwilę zapomniałam o moim zmartwieniu. Była to bowiem niespożyta pani Hudson, którą od dawna uważałam za najkarygodniej niedocenianą postać we wszystkich opowieściach doktora Watsona. Oto kolejny przykład ciasnego męskiego myślenia: mężczyzna nie rozpozna klejnotu, jeśli nie oprawić go w świecące złoto.
Droga pani Hudson miała się stać moją dobrą przyjaciółką. Już przy pierwszym spotkaniu pokazała swoją niezawodną umiejętność właściwej oceny sytuacji. Natychmiast zauważyła to, co umknęło jej chlebodawcy: że jestem głodna jak wilk, i opróżniła spiżarnię, aby zaspokoić mój nienasycony apetyt.
Pan Holmes protestował, gdy wnosiła kolejne talerze — chleb, ser, chutney, ciastka — obserwował jednak zamyślony, jak nakładam sobie kopiaste porcje wszystkiego. Byłam mu wdzięczna, że nie wygłaszał żadnych komentarzy na temat mojego apetytu, jak to miała w zwyczaju moja ciotka. Przeciwnie, starał się stwarzać pozory, że je razem ze mną. Gdy wreszcie rozsiadłam się w fotelu z trzecią filiżanką herbaty, po raz pierwszy od całych tygodni napełniwszy brzuch, pan Holmes przyglądał mi się z szacunkiem. Pani Hudson z zadowoloną miną uprzątała pobojowisko.
— Bardzo pani dziękuję — powiedziałam.
— O, ja lubię, jak ktoś umie docenić moje umiejętności kulinarne — stwierdziła, nie patrząc na pana Holmesa. — Rzadko mam okazję komuś dogodzić, chyba że przyjedzie z wizytą doktor Watson. Ten tutaj — wskazała ruchem głowy na mężczyznę naprzeciwko mnie, który wyjął fajkę z kieszeni płaszcza — je tyle, co kot napłakał. W ogóle nie docenia moich wysiłków, ani trochę.
— Ależ pani Hudson! — zaprotestował, ale spokojnym tonem, jakby to była między nimi stara sprawa. — Jem tyle, ile zawsze jadłem. To pani gotuje dla dziesięciu.
— Tyle, co kot napłakał — powtórzyła stanowczo. — Ale z radością zauważyłam, że dzisiaj coś pan zjadł. Jeśli pan skończył, Will chciałby zamienić z panem słowo, zanim pójdzie. Chodzi o tylny żywopłot.
— Nic mnie nie obchodzi tylny żywopłot — biadolił. — Po to mu płacę spore pieniądze, żebym nie musiał zaprzątać sobie głowy żywopłotami, murkami i tym podobnymi.
— Chciałby zamienić z panem słowo.
Stanowcze powtórzenie najwyraźniej było jej ulubioną metodą w stosunkach z panem Holmesem.
— A niech to piorun trzaśnie! Po co ja wyjeżdżałem z Londynu? Należało kupić sobie działkę pod miastem, wstawić tam ule i dalej mieszkać na Baker Street. Proszę sobie obejrzeć moją bibliotekę, panno Russell, wracam za minutkę.
Porwawszy tytoń i zapałki, wyszedł, a pani Hudson przewróciła oczami i zniknęła w kuchni, zostałam więc w pokoju sama.
Dom Sherlocka Holmesa był typowym dla Sussex ponadczasowym wiejskim domostwem z kamiennymi ścianami i czerwonymi dachówkami. Salon na parterze, niegdyś podzielony na dwa pomieszczenia, obecnie tworzył wielki czworokąt z ogromnym kominkiem z jednego końca, ciemnymi krokwiami wysokiej powały, dębową podłogą, która w drzwiach kuchennych przechodziła w łupek, i zaskakująco dużymi taflami okien od strony południowej, gdzie Downs opadały faliście do morza. Przy kominku ustawiono kanapę, dwa fotele z wysokimi oparciami
i postrzępiony wyplatany fotel, w południowym wykuszu (gdzie ja siedziałam) stał okrągły stół i cztery krzesła, a pod zachodnim oknem z wprawionymi w ołów romboidalnymi szybkami znajdowało się biurko zawalone papierami i różnymi drobiazgami — pokój wielofunkcyjny. Regały biblioteczne i kredensy zajmowały całe ściany.
Tego dnia bardziej mnie interesowała osoba gospodarza niż jego książki, więc jeśli z ciekawością czytałam tytuły (Płazińce z Borneo stały pomiędzy Myślą Goethego a Zbrodniami namiętności w osiemnastowiecznych Włoszech), to z myślą o nim, a nie o ich wypożyczeniu. Obeszłam wkoło cały pokój.
Z uśmiechem zauważyłam okruchy tytoniu w perskim pantoflu koło kominka; na jednym ze stolików mała skrzynka z wymalowanym od szablonu napisem LIMONES DE ESPAÑA i kilkoma rozebranymi na części rewolwerami w środku; na innym stoliku trzy niemal identyczne zegarki kieszonkowe bardzo starannie ułożone obok siebie, tak iż łańcuszki tworzyły linie równoległe, prócz tego silne szkło powiększające, sprawdzian szczękowy i blok do pisania z kolumną liczb z boku. Wreszcie stanęłam przy biurku.
Zdążyłam tylko pobieżnie rzucić okiem na równiutki charakter pisma, gdy zaskoczył mnie jego głos od drzwi:
— Usiądziemy na tarasie?
Szybko odłożyłam kartkę, którą trzymałam w dłoni. Był to tekst rozprawy o siedmiu rodzajach gipsu i ich relatywnej skuteczności w zdejmowaniu odcisków opon w różnych rodzajach gleby. Następnie zgodziłam się, że w ogrodzie będzie przyjemnie. Wzięliśmy ze sobą filiżanki, lecz gdy szłam za nim przez pokój w stronę drzwi balkonowych, moją uwagę przykuł osobliwy przedmiot przytwierdzony do południowej ściany pokoju: podłużne pudełko, szerokie na kilka cali, lecz wysokie na bez mała trzy stopy, a odstające od ściany na dobre osiemnaście cali. Wyglądało na lity drewniany kloc, lecz gdy przystanęłam, żeby mu się przyjrzeć, odkryłam po obu stronach suwane drzwiczki.
— Mój ul obserwacyjny — wyjaśnił pan Holmes.
— Pszczoły?! — zawołałam. — W domu?
Zamiast odpowiedzi sięgnął dłonią, otworzył suwane drzwiczki i pokazał mi piękny mały ul osłonięty szkłem. Przykucnęłam zafascynowana. Szeroki plaster, który zwężał się u dołu i u góry, pokryty był grubym płaszczem pomarańczowego i czarnego koloru. Całość wibrowała energią, chociaż poszczególne owady zdawały się błąkać w kółko bez celu.
Patrzyłam uważnie, starając się wykryć jakiś ład w tych pozornie bezsensownych ruchach. U dołu biegła szklana rurka, przez którą pszczoły wchodziły obładowane pyłkiem, a wychodziły, pozbywszy się go. Mniejsza rurka na górze, zasnuta skroploną parą, służyła zapewne do wentylacji.
— Widzicie królową? — spytał Holmes.
— Jest tutaj? Może uda mi się ją wypatrzyć. Wiedziałam, że królowa jest największą pszczołą w ulu oraz że zawsze ma przy sobie nadskakującą jej świtę, lecz zajęło mi zawstydzająco dużo czasu, zanim ją wyszukałam pośród około dwustu córek i synów. Dlaczego nie znalazłam jej od razu? Dwa razy większa od innych i emanująca durnym poczuciem własnej ważności, zdawała się należeć do innego gatunku niż pozostali mieszkańcy ula. Zadałam ich hodowcy kilka pytań. Czy nie przeszkadza im światło? Czy liczebność jest równie stała jak w większym ulu? Następne zasłonił drzwiczkami ten żywy obrazek i wyszliśmy na zewnątrz. Poniewczasie przypomniałam sobie, że nie interesuję się pszczołami.
Przez szklane drzwi wydostaliśmy się na duży kamienny taras, osłonięty od wiatru przez szklaną oranżerię dobudowaną do kuchni oraz zwieńczony zielenią kamienny murek. Powietrze drgało tutaj z gorąca, więc odetchnęłam z ulgą, gdy Holmes podszedł do sprawiających wrażenie wygodnych drewnianych krzeseł w cieniu olbrzymiego czerwonego buka. Wybrałam miejsce, z którego widać było wody Kanału ponad małym sadem leżącym w zagłębieniu u naszych stóp. Między drzewami stały ule, a w rabatach na obrzeżach sadu krzątały się pszczoły. Śpiewał ptak. Zza murka dobiegły nas głosy dwóch mężczyzn, po czym ucichły. W kuchni pobrzękiwały naczynia. Na horyzoncie
pojawił się mały kuter rybacki i sunął powoli ku nam.
Nagle uzmysłowiłam sobie, że zaniedbuję konwersacyjne obowiązki gościa. Przeniosłam zimną herbatę z poręczy fotela na stół i zwróciłam się do mego gospodarza. — Czy to pańskie dzieło? — spytałam, wskazując na ogród.
Nie wiem, czy ironia, której dosłuchałam się w jego śmiechu wynikała ze sceptycyzmu mojego tonu, czy też z tego, że savoir vivre kazał mi przerwać milczenie.
— Nie, to, co macie przed oczyma, to owoc współpracy pani Hudson i starego Willa Thompsona, niegdysiejszego głównego ogrodnika dworskiego. Zainteresowałem się ogrodnictwem po przeprowadzce tutaj, lecz moje liczne zajęcia nie pozostawiają mi na to zbyt wiele czasu. Czasami nie ma mnie przez kilka dni i po powrocie zastałbym całe rabaty pousychane lub pozarastane chwastami. Lecz pani Hudson lubi pracować w ogrodzie, a przy okazji ma coś innego do roboty niż zadręczanie mnie, bym doceniał jej kulinarne osiągnięcia. Doskonale wypoczywam, siedząc tu i rozmyślając. Poza tym ogród żywi moje pszczoły. Większość kwiatów została dobrana pod kątem bukietu smakowego miodu, który z nich powstaje.
— Rzeczywiście pięknie tutaj. Przypomina mi to ogród, w którym bawiłam się jako dziecko.
— Proszę opowiedzieć mi o sobie, panno Russell.
Chciałam udzielić mu rutynowej odpowiedzi, najpierw wykręty, a potem sucha autobiografia, lecz jego wyrażająca życzliwą obojętność mina powstrzymała mnie od tego.
— A może pan mi o mnie opowie, panie Holmes? — zaproponowałam, szczerząc zęby.
— Aha, wyzwanie, co?
W jego oczach błysnęło zainteresowanie.
— Właśnie.
— Dobrze, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze, wybaczycie mi, jeśli mój stary, zużyty mózg będzie pracował powoli i zgrzytliwie, bowiem mechanizmy myślowe, którymi niegdyś żyłem, rdzewieją,
jeśli mają zbyt długie przestoje. Codzienne życie z panią Hudson i Willem to marny kamień szlifierski, więc umysł tępieje.
— Nie do końca wierzę, że pański mózg jest za mało eksploatowany, lecz przystaję na ten warunek. A drugi?
— Ze odwzajemnicie mi się tym samym, kiedy skończę.
— Jak pan sobie życzy. Spróbuję, nawet gdybym miała narazić się na pański śmiech.
Widać głęboko zaszedł mi za skórę.
— Znakomicie.
Potarł o siebie swoje chude, zasuszone dłonie i raptem wwierciło się we mnie badawcze spojrzenie entomologa.
— Siedzi przede mną niejaka Mary Russell, ochrzczona po babce ze strony ojca.
Osłupiałam na chwilę, po czym sięgnęłam palcami do starego wisiora z wygrawerowanymi inicjałami MMR, który wysunął mi się spomiędzy guzików koszuli. Skinęłam głową.
— Lat ma, niech pomyślę — szesnaście? Piętnaście? Tak, piętnaście lat. Mimo młodego wieku i chociaż nie chodzi do szkoły, zamierza przystąpić do egzaminów wstępnych na uniwersytet. — Dotknęłam książki, którą miałam w kieszeni, i pokiwałam z uznaniem głową. — Jest leworęczna, to widać od razu, a jedno z rodziców było Żydem — matka? Tak, z pewnością matka — i nasza Mary czyta i pisze po hebrajsku. Jest obecnie około czterech cali niższa od swego amerykańskiego ojca — bo to był jego garnitur, prawda? Na razie wszystko się zgadza?
Moje myśli prześcigały się ze sobą.
— Skąd hebrajski? — spytałam.
— Układ plam inkaustu na pani palcach mógł powstać tylko przy pisaniu od prawej do lewej.
— Oczywiście. — Spojrzałam na ciemne smugi w pobliżu paznokcia lewego kciuka. — Imponujące.
— Gry salonowe — odparł, machając dłonią. — Lecz akcent jest całkiem interesujący.
Znowu zbadał mnie wzrokiem, po czym oparł się w fotelu z rękami
na poręczach, złożył palce w piramidę, na chwilę przytknął je delikatnie do ust, zamknął oczy i podjął analizę.
— Akcent... Niedawno przyjechała z domu swego ojca na zachodzie Stanów Zjednoczonych, najpewniej w północnej Kalifornii. Jej matka urodziła się z Żydów mówiących cockneyem, a sama panna Russell dorastała na południowo-zachodnich obrzeżach Londynu. Oceniam, że przed dwoma laty przeprowadziła się do Kalifornii. Proszę powiedzieć słowo „rarytas”. — Spełniłam jego życzenie. — Tak, przed dwoma laty. Gdzieś pomiędzy wyjazdem do Stanów a grudniem oboje rodzice zmarli, przypuszczalnie na skutek tego samego wypadku, w którym brała udział panna Russell we wrześniu lub październiku zeszłego roku. Wypadek ten pozostawił blizny na jej szyi, czaszce i prawej dłoni, osłabienie tejże dłoni i lekkie usztywnienie lewego kolana.
Zabawa nagle przestała być zabawna. Siedziałam w zastygłej pozie, a serce we mnie zamarło, gdy słuchałam jego zimnego, suchego głosu.
— Gdy odzyskała siły, wysłano ją do rodziny matki, a konkretnie do skąpej i pozbawionej uczuć krewnej, u której wiecznie niedojada. To ostatnie spostrzeżenie — dodał nawiasem — opiera się, przyznaję, głównie na domysłach, lecz jest to pożyteczna hipoteza robocza, która wyjaśnia, dlaczego szkielet naszej grubokościstej Mary okrywa tak nikła powłoka mięśniowa, jak również dlaczego przy stole obcego człowieka konsumuje nieco więcej, niżby sobie pozwoliła, gdyby kierowała się wyłącznie swymi niewątpliwymi dobrymi manierami. Jestem otwarty na inne wytłumaczenia.
Otworzył oczy i zobaczył moją minę.
— O mój Boże! — W jego głosie pobrzmiewał dziwny melanż współczucia i irytacji. — Ostrzegano mnie przed tą moją skłonnością do nazbyt gruntownych analiz. Wybaczcie, jeśli was dotknąłem.
Zamiast odpowiedzi pokręciłam przecząco głową. Gruda w gardle nie pozwalała mi mówić. Pan Holmes wstał i udał się do kuchni, gdzie zamienił z gospodynią kilka niezrozumiałych dla mnie zdań, po czym
wrócił z dwoma kieliszkami i otwartą butelką niemal przezroczystego wina. Rozlał je do kieliszków i podał mi jeden, wyjaśniając, że to wino miodowe — rzecz jasna, własnej roboty. Usiadł i oboje popijaliśmy aromatyczny trunek. Po kilku minutach gruda w gardle rozpuściła się i znowu usłyszałam śpiew ptaków. Głęboko wciągnęłam powietrze w płuca i strzeliłam spojrzeniem w pana Holmesa.
— Dwieście lat temu spłonąłby pan na stosie.
Moja próba zażycia go cierpkim humorem nie do końca się powiodła.
— Już mi to kiedyś powiedziano, aczkolwiek nie widzę się w roli czarownicy, skrzeczącej nad kotłem tajemne zaklęcia.
— Ściśle biorąc, Leviticus każe nie spalić, lecz ukamienować mężczyznę lub kobietę, która rozmawia z duchami. Iob, zaklinacz duchów lub medium, czy też jidoni, od czasownika „wiedzieć”, to osoba, która zdobywa wiedzę i władzę nie z łaski Boga Izraela, tylko sposobami czarowników.
Głos we mnie zamarł, gdy zauważyłam, że pan Holmes patrzy na mnie z zaniepokojeniem normalnie zarezerwowanym dla obcych ludzi bełkoczących pod nosem w przedziale kolejowym lub znajomych, którzy hołdują hermetycznym bądź nużącym pasjom. Mój krótki wykład był automatyczną reakcją, którą uruchomiło pojawienie się w naszej rozmowie wątku teologicznego.
Spróbowałam go uspokoić za pomocą nikłego uśmiechu. Odchrząknął.
— Mam dokończyć?
— Jak pan sobie życzy — odparłam z drżeniem.
— Rodzice tej młodej damy byli względnie dobrze sytuowani. Odziedziczony przez ich córkę spadek, w połączeniu z jej przytłaczającą inteligencją, sprawiają, że niezasobna krewna nie jest w stanie wziąć jej w karby. Dlatego też panna Russell włóczy się po Downs bez opieki i do późna przebywa poza domem.
Wyglądało na to, że zbliża się do końca, uporządkowałam więc moje pomieszane myśli.
— Ma pan całkowitą rację, panie Holmes. Odziedziczony spadek
daje mi znaczną władzę i nie zachowuję się tak, jak zgodnie z wyobrażeniami mojej ciotki powinna się zachowywać młoda dama. A że trzyma przy sobie klucz do spiżarni i próbuje kupić ode mnie posłuszeństwo w zamian za jedzenie, zdarza mi się chodzić o głodzie. W pańskiej analizie pojawiły się jednak dwa drobne błędy.
— Tak?
— Po pierwsze, nie przyjechałam do Sussex, by zamieszkać u ciotki. Dom i gospodarstwo należały do mojej matki. Spędzaliśmy tutaj wakacje, kiedy byłam mała — i ten czas zalicza się do najszczęśliwszych w moim życiu. Kiedy wysyłano mnie z Ameryki do Anglii, postawiłam warunek, że musimy zamieszkać tutaj, jeśli mam zaakceptować ciotkę jako swego opiekuna. Nie miała własnego domu, więc zgodziła się, choć niechętnie. Jeszcze przez sześć lat będzie sprawowała pieczę nad moimi finansami, lecz ściśle rzecz biorąc, to ona mieszka u mnie, a nie ja u niej.
Innemu słuchaczowi umknęłaby może odraza, jaka przebijała z mego głosu, lecz nie panu Holmesowi. Czym prędzej zarzuciłam ten temat, aby więcej przed nim nie obnażać tajni mojej duszy.
— Po drugie, dokładnie obrachowałam, o której godzinie muszę się z panem pożegnać, aby wrócić do domu przed zapadnięciem zmroku, a zatem późna pora nie ma nic do rzeczy. Będę musiała pana niedługo opuścić, bo zrobi się ciemno za dwie godziny z okładem, a mój dom znajduje się dwie mile na północ od miejsca, w którym się spotkaliśmy.
— Nie musicie się spieszyć z waszą częścią naszej umowy, panno Russell — powiedział spokojnie, pozwalając mi odłożyć poprzedni temat ad acta. — Jeden z mych sąsiadów dofinansowuje swoje zamiłowanie do automobilów, oferując, jak to uparcie nazywa, usługi taksówkarskie. Pani Hudson udała się do niego, aby zamówić podwiezienie was do domu. Macie jeszcze godzinę i kwadrans, zanim nasz automobilowy pasjonat przybędzie odstawić was do ukochanej ciotki.
Zażenowana, spuściłam wzrok na ziemię.
— Panie Holmes, niestety, nie mogę sobie pozwolić na taki zbytek. Moje kieszonkowe na ten tydzień wydałam już na Wergiliusza.
— Posiadam znaczne środki, panno Russell, a rzadko znajduję okazję, aby wydać pieniądze. Proszę mi pozwolić na tę drobną rozrzutność.
— Wykluczone!
Spojrzawszy na moją twarz, dał za wygraną.
— W takim razie proponuję kompromis. Pokryję ten i następne tego rodzaju wydatki, lecz w formie pożyczki. Tuszę, że kiedy obejmiecie spadek, powinno tego starczyć na spłacenie długu.
— O tak. — Roześmiałam się, gdy przypomniałam sobie scenę w kancelarii prawniczej, gdzie oczy mojej ciotki pociemniały pazernie. — Nie będzie z tym problemu.
Spojrzał na mnie przenikliwie, po czym zaczął mówić, z wahaniem i delikatnie:
— Darujcie, że mieszam się do nie swoich spraw, lecz skłaniam się ku pesymistycznemu poglądowi na ludzką naturę. Pozwolicie spytać o wasz testament?
Jasnowidz o nieomylnym wyczuciu podstaw ludzkiej egzystencji. Uśmiechnęłam się posępnie.
— W razie mojej śmierci ciotka otrzymywałaby niewygórowaną roczną rentę, niewiele więcej niż obecnie.
Miał taką minę, jakby sprawiło mu to ulgę.
— Rozumiem. Wróćmy do sprawy kredytu. Wasze stopy ucierpią, jeśli uprzecie się, by wracać pieszo do domu w tych butach. Przynajmniej dzisiaj skorzystajcie z taksówki. Jestem nawet gotów naliczać wam odsetki, jeśli sobie życzycie.
W tej ironicznej ofercie pobrzmiewał ton, który w ustach innej, mniej pewnej siebie osoby mógłby zostać odczytany jako prośba. Siedzieliśmy w popołudniowej ciszy ogrodu, badając się nawzajem wzrokiem, i przyszło mi na myśl, iż może znajdował w tym rozszczekanym piesku miłą towarzyszkę. Niewykluczone, że w tym, co widziałam na jego twarzy, znajdowały wyraz początki jego sympatii do mnie, mnie zaś wprost rozpierała radość, że mogę obcować z tak
bystrym i jasnym umysłem. Tworzyliśmy osobliwą parę: niezdarna dziewczyna w okularach i wysoki, sardoniczny odludek, oboje obdarzeni czy też pokarani bezlitosnym, ostrym jak nóż intelektem, który odstręczał od nich wszystkich prócz najbardziej wytrwałych. W ogóle nie przeszło mi przez głowę, że miałabym już nigdy nie odwiedzić tego domu. Z ochotą przyjęłam jego okrężnie wyrażoną propozycję przyjaźni.
— Kiedy spędza się kilka godzin dziennie na chodzeniu, zostaje niewiele czasu na inne rzeczy. Z wdzięcznością przyjmuję propozycję pożyczki. Może pani Hudson będzie prowadziła księgę rachunkową?
— Tak, w przeciwieństwie do mnie skrupulatnie obchodzi się z liczbami. Proszę wypić jeszcze jeden kieliszek wina i opowiedzieć mi coś o Sherlocku Holmesie.
— Pan już zatem skończył?
— Poza sprawami oczywistymi — wasze buty, czytanie do późna w nocy przy marnym świetle, to, że macie stosunkowo niewiele złych nawyków, aczkolwiek wasz ojciec palił tudzież w odróżnieniu od większości Amerykanów, kupując odzież, przykładał wagę do jej dobrej jakości — na razie zadowolę się tym, co powiedziałem. Ruch należy do was. Proszę jednak pamiętać, że chcę usłyszeć waszą opinię, oszczędźcie mi zatem informacji zaczerpniętych od mego entuzjastycznego przyjaciela Watsona.
— Będę się tego wystrzegała — odparłam cierpko — chociaż zadaję sobie pytanie, czy to nie byłaby obosieczna broń, wykorzystać jego historie do napisania pańskiej biografii. Ilustracje z pewnością są zwodnicze, znacznie pana postarzają. Nie umiem dobrze oceniać wieku mężczyzny, ale wygląda mi pan na niewiele więcej niż pięćdziesiąt lat. Och, przepraszam. Niektórzy nie lubią, gdy mówi się o ich wieku.
— Mam pięćdziesiąt cztery lata. Conan Doyle i jego wspólnicy z pisma „The Strand” uznali, że dodadzą mi dostojeństwa, jeśli mi dopiszą kilka lat. Młodość nie budzi zaufania, tak w życiu, jak i w literaturze, o czym się przekonałem z niemałą przykrością, gdy zamieszkałem przy Baker Street. Nie skończyłem jeszcze dwudziestu jeden lat
i z początku powierzano mi bardzo niewiele spraw. A tak przy okazji, mam nadzieję, że nie macie nawyku zgadywania. Zgadywanie to słabość wynikła z indolencji i nie należy jej mylić z intuicją.
— Będę o tym pamiętała. — Pociągnęłam łyk wina, rozmyślając o tym, co widziałam w jego pokoju. Starannie dobierałam słowa.
— A zatem do rzeczy. Pochodzi pan z umiarkowanie zamożnej rodziny, lecz pańskie stosunki z rodzicami nie układały się najlepiej. Do dzisiaj myśli pan o nich i usiłuje się uporać z tą częścią swej przeszłości. — Uniósł pytająco brew, wyjaśniłam więc: — Dlatego oficjalną fotografię swojej rodziny trzyma pan na półce w pobliżu fotela, dla innych prawie zasłoniętą przez książki, zamiast zwyczajnie powiesić ją na ścianie i zapomnieć o rodzicach.
Ach, jak rozkosznie było zobaczyć jego pełną uznania minę i usłyszeć, jak mruczy pod nosem:
— Doskonale, naprawdę doskonale.
To było jak powrót do domu.
— Z tego powodu nigdy nie opowiadał pan doktorowi Watsonowi o swoim dzieciństwie, gdyż ktoś o tak z gruntu typowej historii życiowej miałby trudności ze zrozumieniem szczególnego balastu, jaki ciąży na człowieku wybitnie uzdolnionym. Nie mam jednak zamiaru posługiwać się jego frazeologią, zostawmy zatem tę kwestię. Nie chcę być niedyskretna, lecz sądzę, że pańskie problemy z rodzicami miały wpływ na podjętą w młodym wieku decyzję, by trzymać się z dala od kobiet. Kiedy taki człowiek jak pan łączy swój los z kobietą, musi to być związek obejmujący wszystkie aspekty życia, w odróżnieniu od nierównoprawnego i cokolwiek chimerycznego stosunku, który łączył pana z doktorem Watsonem.
Wyraz jego twarzy w tamtym momencie nie daje się opisać; przez chwilę błąkał się pomiędzy ubawieniem, urażoną dumą i złością, a w końcu górę wzięło zaciekawienie. Podniesiona na duchu, że zrewanżowałam mu się za rany, które zadał mi lekką ręką, ciągnęłam dalej:
— Nie chcę się mieszać do pańskiego prywatnego życia, lecz
przeszłość waży na teraźniejszości. Przeniósł się pan w to ustronie, aby uciec od towarzystwa pośledniejszych umysłów, które nie potrafią panu dotrzymać kroku, bo po prostu nie są do tego stworzone. Dwanaście lat temu zaskakująco wcześnie zawiesił pan zawód detektywa na kołku, rzekomo po to, by móc studiować doskonałość i wyjątkowość pszczół tudzież pracować nad swoim opus magnum o metodach detektywistycznych. Jak widzę po regale obok pańskiego biurka, ukończył pan siedem tomów, a stojące poniżej pudełka z notatkami każą przewidywać jeszcze co najmniej taką samą liczbę.
Skinął głową i nalał nam obojgu wina. Butelka była prawie pusta.
— Materiał, którego dostarczył mi pan sam i doktor Watson, pozostawia niewiele miejsca na dedukcję. Spróbuję jednak. Na przykład, trudno byłoby przypuścić, że zarzucił pan eksperymenty chemiczne, a dodatkowo stan pańskich mankietów wskazuje na niedawną aktywność w tej dziedzinie — dziury wypalone przez kwas są świeże, bo nie zdążyły się jeszcze wystrzępić przy wielokrotnym praniu. Po pańskich palcach widać, że nie pali pan już papierosów, lecz często używa fajki. Zrogowacenia na czubkach palców wskazują, że wciąż gra pan na skrzypcach. Ukąszenia pszczół zajmują w pańskich myślach równie mało miejsca, co finanse i ogród, pańska skóra poznaczona jest bowiem śladami starych i nowych ukłuć. Elastyczność pańskich ruchów każe zaś wnosić, że teorie o użądleniach pszczół jako terapii antyreumatycznej należy potraktować poważnie. Czy też chodzi o artretyzm?
— W moim przypadku reumatyzm.
— Nie wykluczam również, że nie całkiem zrezygnował pan z dawnego życia bądź ono nie całkiem zrezygnowało z pana. Skóra na pańskim podbródku jest nieco jaśniejsza, a zatem zeszłego lata zapuścił pan szpicbródkę, którą pan później zgolił. Za mało było słońca, aby zatrzeć granicę. Normalnie nie nosi pan brody i moim zdaniem nie byłoby z nią panu do twarzy, wnoszę więc, że potrzebował pan kilkumiesięcznego incognito. Przypuszczalnie wiązało się to z początkową fazą wojny. Może szpiegował pan kajzera.
Przez dłuższą chwilę badał mnie pozbawionym wyrazu wzrokiem,
a ja zmusiłam się do zakłopotanego uśmiechu. W końcu przerwał milczenie.
— Sam się o to prosiłem, prawda? Znacie prace doktora Sigmunda Freuda?
— Tak, jakkolwiek dokonania następnego pokolenia oceniam jako wartościowsze. Freud przywiązuje nadmierną wagę do zachowań krańcowych. W pańskiej pracy to może być pomocne, lecz ogół niewiele ma z tego pożytku.
Raptem coś się poruszyło w rabacie kwiatowej. Wyskoczyły z niej dwa rude koty, przebiegły trawnikiem i znikły przez otwór w murze. Pan Holmes podążył za nimi wzrokiem i zmrużył oczy ku zawieszonemu nisko nad horyzontem słońcu.
— Dwadzieścia lat temu — mruknął. — Nawet dziesięć. Ale tutaj? Teraz?—Pokręcił głową i ponownie skupił wzrok na mnie. — Co chcecie studiować na uniwersytecie?
Uśmiechnęłam się mimo woli. Wiedziałam, jak będzie poruszony tym, co usłyszy.
— Teologię.
Nie zaskoczył mnie. Zareagował tak gwałtownie, jak się tego spodziewałam. Poszliśmy na spacer przez zmierzch na nadmorskie skały, gdzie ja patrzyłam na morze, on zaś zmagał się z usłyszaną nowiną. Gdy wróciliśmy do domu, pan Holmes stwierdził, że takie studia są nie gorsze od innych, jakkolwiek uważa to za stratę czasu. Nic nie odpowiedziałam.
Wkrótce zajechał samochód i pani Hudson wyszła opłacić przejazd. Holmes objaśnił jej naszą umowę i z rozbawieniem obiecała zapisać należną kwotę.
— Muszę dokończyć pewien eksperyment — rzekł — więc zechcecie mi wybaczyć.
Już po kilku wizytach wiedziałam, że nie lubi się żegnać. Wyciągnęłam do niego rękę, lecz prawie mu ją wyrwałam, gdy zamiast uścisnąć ją jak wcześniej, podniósł ją do ust. Jego chłodne wargi musnęły moją skórę.
— Proszę nas odwiedzać, kiedy tylko zechcecie. Nawiasem mówiąc, mamy telefon. Ale proście o panią Hudson. Te poczciwe panie
udają czasem, że mnie nie znają, aby mnie ochronić przed intruzami, lecz z gospodynią zazwyczaj połączą.
Kiwnął głową i chciał się obrócić, lecz zatrzymałam go.
— Panie Holmes... — Poczułam, jak krew występuje mi na policzki. — Mogę zadać panu pytanie?
— Naturalnie, panno Russell.
— Jak kończy się Dolina grozy?
— Jak kończy się co? — odrzekł zaskoczony.
— Dolina grozy. W „Strandzie”. Nie znoszę tych seriali, a ten kończy się w przyszłym miesiącu. Mógłby mi pan powiedzieć?
— Rozumiem, że to jedna z tych historii Watsona?
— Oczywiście. Sprawa Birlstone'a, Scowrerów, Johna McMurdo, profesoraMoriarty'ego i...
— Tak, chyba wiem, o którą sprawę chodzi. Wszelako często się zastanawiałem, dlaczego Conan Doyle, który tak przepada za pseudonimami, mnie i Watsonowi kazał występować pod własnymi nazwiskami.
— Więc jak to się skończyło?
— Nie mam zielonego pojęcia. Musielibyście spytać Watsona.
— Ależ chyba pan wie, jak skończyła się sprawa? — rzekłam z osłupieniem.
— Sprawa owszem, ale co Watson z tego zrobił, nawet nie próbuję się domyślać, prócz tego, że będą potoki krwi, targające bohaterami silne wzruszenia i potajemne uściski dłoni. No i, rzecz jasna, jakaś zakochana parka. Ja wyciągam wnioski, panno Russell, a Watson nadaje temu kształt literacki. Życzę dobrej nocy.
Z tymi słowy wrócił do domu.
Pani Hudson, która przysłuchiwała się naszej rozmowie, nie skomentowała, lecz wsunęła mi w dłonie pakunek. „Na drogę”. Jednakże sądząc po ciężarze prowiantu, potrzebowałabym znacznie więcej czasu, niż mogła trwać jazda, aby to wszystko pochłonąć. Gdyby mi się wszelako udało przeszmuglować pakunek, żeby nie zauważyła go ciotka, byłoby to mile widziane uzupełnienie moich skąpych racji. Podziękowałam jej serdecznie.
— A ja dziękuję pani za odwiedziny, moje dziecko. Już od kilku
miesięcy nie widziałam pana Holmesa tak ożywionego. Proszę rychło do nas wrócić.
Obiecałam jej to i wsiadłam do samochodu. Szofer odjechał, sypiąc żwirem spod kół. Tak zaczęła się moja długa znajomość z panem Sherlockiem Holmesem.
W tym miejscu muszę przerwać moją opowieść i powiedzieć kilka zdań o osobie, którą chciałam zupełnie pominąć. Dochodzę jednak do przekonania, że jej nieobecność zanadto przykuwałaby uwagę. Mam na myśli moją ciotkę.
Przez bez mała siedem lat, od tragicznej śmierci moich rodziców do moich dwudziestych pierwszych urodzin, mieszkała w moim domu, wydawała moje pieniądze, manipulowała moim życiem i robiła wszystko, co w jej mocy, aby ograniczyć moją wolność. W okresie tym dwukrotnie zmuszona byłam zwrócić się o pomoc do wykonawców testamentu moich rodziców, oba razy odnosząc zwycięstwo i zaskarbiając sobie jej mściwą wrogość. Nie wiem dokładnie, ile pieniędzy moich rodziców sobie przywłaszczyła. Jedno wiem na pewno: gdy się rozstałyśmy, nabyła dom szeregowy w Londynie, choć przyszła do mnie niemal bez grosza. Dałam jej do zrozumienia, że traktuję to jako zapłatę za lata służby, i zakończyłam tym sprawę. Kilka lat później nie poszłam na jej pogrzeb i tak to urządziłam, aby dom dostał się niezamożnej kuzynce.
Przez większość czasu, gdy ze mną mieszkała, nie zwracałam na nią uwagi, co jeszcze bardziej ją rozwścieczało. Sądzę, że była dość mądra, aby rozpoznać talenty innych, lecz zamiast cieszyć się z tego wielkodusznie, próbowała sprowadzić do swego poziomu wszystkich, którzy ją przewyższali. Nieszczęśliwa dusza, bardzo smutny przypadek, lecz to, jak mnie traktowała, wyleczyło mnie z wszelkiego współczucia. Będę ją zatem dalej ignorowała, pomijając ją w niniejszej opowieści, jeśli to tylko będzie możliwe. To jest moja zemsta.
Jej mieszanie się do mojego życia przeszkadzało mi tylko w związku ze znajomością z panem Holmesem. W kolejnych tygodniach stało
się widoczne, że znalazłam sobie coś, co wiele dla mnie znaczy, jak też — w oczach ciotki jeszcze straszniejsza rzecz — daje mi życie w wolności, z dala od niej.
Bez skrępowania korzystałam z kredytu, który otworzył mi Holmes. Gdy osiągnęłam pełnoletniość, uzbierała się tego niemała sumka. (Pierwszą moją czynnością w kancelarii prawniczej było wypisanie czeku na kwotę, którą byłam winna Holmesowi, plus pięć procent dla pani Hudson. Nie wiem, czy dała te pieniądze na dobroczynność czy też ogrodnikowi, lecz w końcu je przyjęła).
Przeciwko mojej znajomości z Holmesem ciotka posłużyła się typową bronią. Groziła, że rozpuści po okolicy plotki, a to byłoby nieprzyjemne, co nawet ja musiałam przyznać. Mniej więcej raz do roku wygłaszała te groźby, wpierw zawoalowane, potem bez osłonek, aż w końcu musiałam przejść do kontrnatarcia, które przybierało formę szantażu lub przekupstwa. Raz uznałam za konieczne poprosić Holmesa, aby zaświadczył, że chociaż od dziesięciu lat znajduje się rzekomo na emeryturze, wciąż cieszy się tak wielkim poważaniem, iż żaden urzędnik nie uwierzy w jej komeraże. List, który otrzymała, a przede wszystkim adres zwrotny na kopercie uciszyły ją na osiemnaście miesięcy. Jej kampania osiągnęła punkt szczytowy, gdy wyraziłam chęć towarzyszenia Holmesowi w sześciotygodniowej podróży na kontynent. Z wielką ochotą uniemożliwiłaby mi wyjazd, a przynajmniej go opóźniła. Ja jednak zdążyłam do tego czasu wytropić jej konto bankowe i do moich dwudziestych pierwszych urodzin nie czyniła mi już żadnych wstrętów.
To tyle o jedynej siostrze mojej matki. Zostawię ją w tym miejscu, niespełnioną i bezimienną, z nadzieją, że już więcej nie pokaże się w mojej opowieści.
Rozdział drugi
Uczennica czarnoksiężnika
„Uczyłem się tutaj, w szkole pszczół, czym się zajmuje wszechpotężna natura, [...] zgłębiałem sens moralny pracy usilnej i bezosobistej. [...] I tonąłem w nieuchwytnym niemal życiu, jakie dają płynące falą nieprzerwaną dni, wirujące jakby w przestrzeni na własnej osi, gdy pamięć nie chwyta nic określonego, jeno patrzy w jakiś dziwnie przejrzysty, pusty sferoid, bez wspomnień, niby w szczęście, wolne od wszelkich przyciemnień ziemskich”.
Trzy miesiące po moich piętnastych urodzinach Sherlock Holmes wkroczył w moje życie, by zostać moim najlepszym przyjacielem, preceptorem, zastępczym ojcem i w końcu zausznikiem. Nie zdarzył się tydzień, bym nie spędziła u niego co najmniej jednego dnia, a czasem, gdy pomagałam mu w jakimś eksperymencie lub projekcie, przebywałam tam trzy lub cztery dni. Kiedy patrzę za siebie, muszę przyznać, że nawet z rodzicami nigdy nie byłam taka szczęśliwa. Nawet z moim błyskotliwym ojcem nie rozumiałam się tak dobrze jak z Holmesem. Podczas drugiego spotkania przestałam tytułować go „pan”, a on mnie „panna”. Z przyczyn, o których będzie mowa poniżej, nie zrezygnował z formy „wy”, która nie brzmiała mi już jednak protekcjonalnie, lecz raczej służbowo. Po latach potrafiliśmy dokończyć za siebie zdania, a nawet odpowiedzieć na niezadane pytanie — lecz zanadto wybiegam naprzód.
W tych pierwszych tygodniach wiosny byłam niby tropikalne ziarno oblane wodą i gorącem. Rozkwitałam — moje ciało dzięki trosce pani Hudson, a mój umysł pod pieczą tego niezwykłego człowieka, który zostawił za sobą pełne dreszczyku londyńskie śledztwa i zamieszkał w
wiejskim zaciszu, by hodować pszczoły, pisać książki — i może, by spotkać mnie. Nie wiem, jaki to los umieścił nas mniej niż dziesięć mil od siebie. Jedno wiem na pewno: podczas wszystkich moich podróży nie poznałam człowieka, który dorównywałby intelektem Holmesowi. On zaś twierdzi, że nigdy nie spotkał kogoś takiego jak ja. Gdyby nie on, władza mojej ciotki pozostałaby niepodważona i być może wyrosłabym na osobę równie pokręconą jak ona. Nie wątpię również, że mój wpływ na Holmesa był niemały. Wielki detektyw popadał w marazm — tak, nawet on — i przypuszczalnie zanudziłby się lub zanarkotyzował na śmierć. Moja obecność, moja — nie waham się tego powiedzieć — miłość od tego pierwszego dnia nadała jego życiu sens.
O ile on zajął miejsce mego ojca, o tyle poczciwa pani Hudson została moją matką. (Nie chcę przez to bynajmniej sugerować, że coś między nimi było). Pani Hudson miała syna w Australii, który pisał do niej sumiennie co miesiąc, lecz ja byłam jej jedyną córką. Karmiła mnie, aż nabrałam ciała (nigdy nie nabrałam krągłych kształtów, lecz moja figura odpowiadała modzie z lat dwudziestych). W tym pierwszym roku podrosłam o dwa cale, w drugim o półtora, by prawie dobić do sześciu stóp. W końcu pogodziłam się ze swoim wzrostem, lecz przez wiele lat byłam potwornie niezdarna i stwarzałam zagrożenie dla wszystkich tłukących się przedmiotów dokoła. Dopiero gdy wyjechałam do Oksfordu, Holmes załatwił mi lekcje z azjatyckiej szkoły samoobrony (z gruntu niekobiece — początkowo tylko nauczyciel chciał ze mną ćwiczyć!), co zaprowadziło jako taką koordynację w moich ruchach. Pani Hudson naturalnie wolałaby lekcje baletu.
Obecność pani Hudson umożliwiała moje wizyty u nieżonatego mężczyzny, jakim był Holmes, lecz w żadnym razie nie sprowadzała się do roli przyzwoitki. To ona nauczyła mnie pielęgnować ogród, przyszywać guziki, gotować proste posiłki. Wpoiła mi również, że kobiecość niekoniecznie musi iść w parze z głupotą. To ona, a nie moja ciotka, wytłumaczyła mi funkcjonowanie kobiecego ciała (zrozumiałymi słowy, jakich nie napotkałam w książkach do anatomii,
które raczej zaciemniały, niż rozjaśniały obraz rzeczy). To ona zabrała mnie do krawców i salonów fryzjerskich w Londynie, toteż gdy wróciłam z Oksfordu w osiemnaste urodziny, na mój widok Holmes omal nie padł trupem rażony apopleksją. Dobrze, że był z nami doktor Watson. Gdybym zabiła Holmesa swoim wystrojeniem się, to po zakończeniu trymestru z pewnością rzuciłabym się w odmęty Isis.
Dochodzimy zatem do Watsona, przemiłego, pogodnego człowieka, którego ku jego największej radości nazywałam wujem. Spodziewałam się, że wzbudzi we mnie niechęć. Jak można było tak długo współpracować z Holmesem i tak niewiele się nauczyć, zadawałam sobie pytanie. Jak to możliwe, aby człowiek, wydawałoby się, inteligentny tak konsekwentnie nie umiał pojąć najprostszych rzeczy? Jak on może być taki durny? Mój nastoletni umysł buntował się przeciw niemu.
A co najgorsze, stworzył wrażenie, że Holmes — mój Holmes — potrzebował go tylko do dwóch rzeczy: noszenia rewolweru (chociaż Holmes był wyborowym strzelcem) i podkreślania bystrości detektywa prawem kontrastu. Co Holmes widzi w tym tępaku? O tak, byłam gotowa go znienawidzić i unicestwić moim ostrym językiem. Wyszło zupełnie inaczej.
Pewnego dnia na początku września zjawiłam się niezapowiedziana u drzwi Holmesa. Pierwsza jesienna burza spowodowała awarię centrali telefonicznej, nie mogłam więc jak zwykle zadzwonić i zaanonsować swej wizyty. Droga zamieniła się w strugę błota, więc zamiast przyjechać na rowerze (zakupionym, rzecz jasna, z kredytu od pani Hudson), włożyłam buty z cholewami i ruszyłam przez Downs. Słońce wyszło zza chmur, gdy maszerowałam przez podmokłe wzgórza, i robiło się coraz goręcej. Zostawiłam buty za drzwiami i weszłam do domu przez kuchnię, zabłocona i spocona, ubrałam się bowiem o wiele za ciepło. Pani Hudson nie było w kuchni, trochę zaskakująco o tak wczesnej porze, lecz z salonu doleciały mnie ściszone głosy. Nie mówił jednak Holmes, lecz inny mężczyzna, siermiężnym tonem z londyńskim akcentem. Pewnie sąsiad albo przybyły w odwiedziny gość.
— Dzień dobry, pani Hudson — zawołałam niegłośno, sądząc, że Holmes jeszcze śpi.
Często chodził spać o późnej porze, toteż rano zostawał dłużej w łóżku. Sen jest potrzebą ciała, która musi się dostosować do wymogów ducha, a nie zegara, oświadczył. Poszłam do pomywalni i nalałam wody do zlewu, by umyć spoconą twarz i ubłocone ręce, lecz gdy sięgnęłam po omacku po ręcznik, moje palce natrafiły na zimną rurkę. Gdy zirytowana szukałam dalej, usłyszałam kroki i wciśnięto mi do ręki zaginiony ręcznik. Wytarłam sobie twarz.
— Dziękuję, pani Hudson — powiedziałam do miękkiego frotté. — Usłyszałam, że z kimś pani rozmawia. Przyszłam nie w porę?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, podniosłam wzrok i ujrzałam w drzwiach wąsatego mężczyznę słusznej postury, który uśmiechał się do mnie promiennie. Jakkolwiek zdjęłam do mycia okulary, od razu wiedziałam, z kim mam do czynienia, i ukryłam swoje niezadowolenie.
— Doktor Watson, jak tuszę?
Wytarłam ręce i przywitaliśmy się. O wiele za długo nie wypuszczał moich palców z dłoni i szczerzył do mnie zęby.
— Miał rację, rzeczywiście jest pani piękna.
Wprawiło mnie to w niemałe pomieszanie. Kto miał rację? Z pewnością nie Holmes. I „piękna”? Śmierdząca potem, w wełnianych skarpetach nie do pary z dziurami na dużych palcach, włosy jak strąki, jedna noga powleczona skorupą błota aż po kolano — to ma być „piękna”?
Wyswobodziłam dłoń, znalazłam na podręcznym stoliku okulary, włożyłam je i obraz jego okrągłej twarzy wyostrzył się. Patrzył na mnie z taką nieudawaną rozkoszą, że zwyczajnie nie wiedziałam, jak się zachować, więc po prostu stałam jak osioł.
— Panno Russell, bardzo się cieszę, że mogę panią nareszcie poznać. Nie ma teraz czasu na długie przemowy, bo Holmes zaraz wstanie. Chciałem pani z głębi serca podziękować za to, co pani zrobiła przez kilka ostatnich miesięcy dla mojego przyjaciela.
Gdybym o tym przeczytał w zbiorze przypadków, to bym nie uwierzył, ale widzę to na własne oczy.
— Co pan widzi? — spytałam durnowato.
— Miała pani zapewne świadomość, że jest chory, ale być może nie zdawała sobie pani sprawy, że aż tak bardzo. Obserwowałem go z rozpaczą, bo bałem się, że nie dożyje następnego lata, a nawet nowego roku. Od maja przybrał jednak kilkanaście funtów, ma mocny puls i zdrowy rumieniec na twarzy. Pani Hudson mówi, że sypia, jak zawsze nieregularnie, ale sypia. Holmes utrzymuje, że przestał zażywać kokainę, od której szybko się uzależniał, i wierzę mu. I dziękuję pani z całej duszy, bo osiągnęła pani to, czemu nie mogła podołać moja sztuka lekarska: wyciągnęła pani z grobu mojego najlepszego przyjaciela.
Osłupiała patrzyłam na niego wytrzeszczonymi oczyma. Holmes chory? Kiedy się poznaliśmy, był chudy i nieco zszarzały, ale umierający? Na dźwięk sardonicznego głosu, który dobiegł nas z pokoju, oboje podskoczyliśmy z minami winowajców.
— Daj spokój, Watsonie, nie strasz dziecka swoimi bezzasadnymi zmartwieniami. — Holmes stanął w drzwiach w szlafroku mysiej barwy. — „Z grobu”, też mi coś. Może byłem trochę przepracowany, ale u progu śmierci — to gruba przesada. Przyznaję, że Russell pomogła mi się nieco odprężyć, nie neguję też, że więcej jadam w jej towarzystwie, ale reszta to bajki. Nie będziesz mi tu zamartwiał dziecka, które w żaden sposób nie jest za mnie odpowiedzialne, słyszysz, Watsonie?
Zwrócona ku mnie twarz była tak zatroskana, że resztki mego pragnienia, by go nie lubić, rozwiały się. Parsknęłam śmiechem.
— Kiedy ja chciałem jej tylko podziękować...
— Dobrze, podziękowałeś jej. A teraz napijmy się herbaty, podczas gdy pani Hudson przyszykuje śniadanie. Śmierć i zmartwychwstanie! — prychnął. — Duby smalone!
Miło spędziłam ten dzień, jakkolwiek chwilami czułam się tak, jakbym otworzyła książkę w połowie i próbowała zrekonstruować dotychczasowy przebieg fabuły. Nieznane mi postacie zjawiały się w rozmowie i wychodziły z niej, nazwy miejscowości służyły jako
skrótowe symbole całych przygód, a przede wszystkim wznosiła się przede mną cała konstrukcja wieloletniej znajomości, skomplikowany, nie widziany wcześniej gmach. W takiej sytuacji strona trzecia, czyli ja, z łatwością mogła się poczuć niezręcznie i nie na miejscu, lecz o dziwo mnie to ominęło. Wynikało to, jak sądzę, z tego, że byłam już pewna trwałości gmachu, który zaczęliśmy wznosić z Holmesem. Przez te nieliczne tygodnie zdążyliśmy już zadzierzgnąć mocne więzi przyjaźni, toteż nie bałam się więcej Watsona i tego, co sobą stanowił. Watson ze swej strony nigdy nie bał się mnie ani nie odczuwał do mnie niechęci. Przed tym dniem uznałabym, że jest zbyt ograniczony, aby dostrzegać we mnie zagrożenie. Nim nadeszło popołudnie, wiedziałam już, że jego serce jest na tyle wielkie, aby pomieścić w sobie wszystko, co dotyczy Holmesa.
Dzień szybko zleciał i spodobało mi się, że uzupełniłam trójcę starych przyjaciół, złożoną z Holmesa, Watsona i pani Hudson. Gdy po kolacji Watson poszedł spakować bagaże przed wieczorną jazdą pociągiem do Londynu, usiadłam obok Holmesa trawiona niejasną potrzebą, by się komuś wytłumaczyć.
— Pewnie wie pan, że chciałam go nienawidzić.
— O tak.
— Teraz rozumiem, dlaczego pielęgnował pan tę przyjaźń. On jest taki... dobry. Naiwny, owszem, i nie sprawia wrażenia szczególnie rozgarniętego, lecz kiedy pomyślę o tej całej brzydocie, złu i bólu, o które się w życiu otarł... To go wypolerowało, oczyściło.
— Wypolerowało to dobra metafora. Widzieć się odbitym w oczach Watsona, to często pomagało mi rozwiązać trudne przypadki. Wiele mnie nauczył o ludzkich pobudkach i dążeniach. I nauczył mnie zachowywać pokorę. — Na widok mojego powątpiewającego spojrzenia dorzucił: — Przynajmniej na tyle, na ile jestem do tego zdolny.
Latem 1915 roku moje życie zaczęło się więc od nowa. Pierwszy okres wojny miałam spędzić jako uczennica Holmesa. Jakkolwiek
upłynęło trochę czasu, zanim zdałam sobie sprawę, że nie tylko odwiedzam przyjaciela, ale pobieram też nauki. Nie chodziło przy tym o niezobowiązujące lekcje z ciekawych i zajmujących dziedzin. Nie, wybitny ekspert systematycznie wprowadzał mnie w swój fach.
Nie myślałam o sobie jako o detektywie. Studiowałam teologię i zamierzałam poświęcić życie nie badaniu mrocznych zakamarków ludzkich przekroczeń, lecz wzniosłym rozważaniom dotyczącym natury boskości. Dopiero wiele lat później uświadomiłam sobie, że nie są to dziedziny rozłączne.
Nie zauważywszy tego, rozpoczęłam terminowanie. Czy Holmes celowo podjął się roli nauczyciela? Mogło być tak, że z braku bardziej wymagających zadań zaczął się troszczyć o swoją osobliwą sąsiadkę, a w końcu wyszła z tego w pełni wyszkolona pani detektyw. Dopiero po latach przypomniałam sobie dziwne zdanie, które wymruczał pod nosem w pierwszym dniu naszej znajomości: „Dwadzieścia lat temu. Nawet dziesięć. Ale tutaj? Teraz?”
Spytałam go o to, on zaś odparł, że od pierwszej w chwili dostrzegł we mnie materiał na detektywa. Holmes zawsze jednak uważał się za wszechwiedzącego, nie bardzo mu więc w tej kwestii ufam.
Generalnie było szalenie mało prawdopodobne, aby dżentelmen w każdym calu, jakim był Holmes, wziął do terminu młodą kobietę, zwłaszcza w swoim spowitym otoczką tajemnicy fachu. Dwadzieścia lat wcześniej, gdy na tronie zasiadała Wiktoria, tego rodzaju stosunki, jakie panowały między Holmesem a mną — bez przyzwoitki (pani Hudson rzadko się do nas przyłączała) i nieusankcjonowane więzami krwi — byłyby nie do pomyślenia. Jeszcze dziesięć lat temu, za Edwarda, wiejska społeczność przeżyłaby wstrząs i utrudniałaby nam życie.
Mówimy jednak o roku 1915, kiedy wyższe warstwy bez zbytniego przekonania trzymały się starego porządku, lecz powiększało to tylko chaos, który panował wokół nich. Podczas wojny społeczeństwo angielskie rozeszło się w szwach i spruło. Konieczność dyktowała, aby kobiety pracowały poza domem, czy to swoim, czy swojego pracodawcy,
aby wkładały męskie buty i kierowały tramwajami, browarami, fabrykami i robotami na roli. Kobiety z wyższych warstw zaciągały się do pracy pielęgniarek w błocie i krwi na francuskich polach bitewnych, a podczas żniw wkładały fartuchy i kamasze i w pocie czoła pracowały w polu. Nieubłagane żądania króla i ojczyzny tudzież nieustanne obawy o mężczyzn na froncie znacznie okroiły kodeks przyzwoitości. Ludzie po prostu nie mieli energii na takie sprawy jak stosowność.
Dzięki obecności pani Hudson moje długie wizyty u Holmesa nieco traciły swój skandaliczny posmak. Moi rodzice nie żyli, moja ciotka nie dbała o to, czym się zajmuję, byle to nie krzyżowało jej planów. Pomagało nam również to, że mieszkaliśmy na wsi, gdyż społeczność wiejska umie rozpoznać prawdziwego dżentelmena, dzięki czemu rolnicy ufali Holmesowi tak, jak nigdy nie ufali mu mieszczanie. Jeśli pojawiły się jakieś plotki, to do mnie rzadko docierały.
Sądzę, że największą przeszkodą dla naszych stosunków był sam Holmes, ta jego wrodzona skłonność do przestrzegania zasad etykiety, a przede wszystkim do widzenia w kobietach obcego, egzotycznego i nie całkiem godnego zaufania gatunku. Okoliczności wspomagały jednak nasz związek. Co się tyczy jego znajomości i interesów, Holmes był człowiekiem niekonwencjonalnym, by nie rzec ekscentrycznym. Jego przyjaźnie przebiegały całe spektrum społeczne, od młodszego syna diuka przez statecznego i przestrzegającego konwenansów doktora Watsona po właściciela lombardu z Whitechapel, a z racji swego zawodu miał styczność z królami, czyścicielami kanałów i paniami lekkich obyczajów. Nawet drobniejszych wykroczeń przeciwko prawu nie uważał za przeszkodę dla stosunków towarzyskich czy zawodowych, jak o tym świadczy długoletnie obcowanie z różnymi podejrzanymi typkami w czasach Baker Street. Samą panią Hudson poznał przy okazji rozwikływania zagadki pewnego morderstwa (opisanego przez doktora Watsona pod nagłówkiem „Gloria Scott”).
Może jest trochę prawdy w powiedzeniu o nieodwoływalności pierwszych wrażeń. Holmes od początku traktował mnie bardziej jak chłopca niż jak dziewczynę i zdawał się odsuwać od siebie problemy, których mogła mu przysporzyć moja płeć, zwyczajnie przymykając na to oczy. Byłam dla niego Russell, a nie jakąś dziewczyną, i jeśli zaszła konieczność, byśmy przebywali ze sobą jakiś czas sam na sam, a nawet spędzili noc pod jednym dachem bez przyzwoitki, to tak się działo. Holmes był w pierwszym rzędzie pragmatykiem i nie pozwalał, by zbędne konwenanse mieszały mu szyki.
Podobnie jak Watsona, poznał mnie przypadkowo i ja również stałam się dla niego nawykiem, jeśli można tak powiedzieć. Mój sposób bycia, moje ubranie, nawet moja figura składały się na to, że nie musiał rejestrować mojej kobiecości. Nim stałam się dojrzałą kobietą, wrosłam w jego życie i było już za późno, aby zmienił swój stosunek do mnie.
W tych pierwszych dniach nie miałam wszakże pojęcia, jak się sprawy rozwiną. Po prostu zachodziłam do niego co kilka dni i rozmawialiśmy. Albo pokazywał mi eksperyment, nad którym pracował. Oboje zauważaliśmy, że brak mi wiedzy niezbędnej do ogarnięcia zagadnienia, obładowywał mnie więc książkami, które zabierałam do domu i odnosiłam po skończonej lekturze. Czasem zastawałam go przy biurku, jak grzebał w notatkach, i z przyjemnością przerywał tę czynność, by przeczytać mi to, co napisał. Zadawałam pytania i dostawałam kolejne książki.
Często wędrowaliśmy po okolicy, w słońcu, deszczu czy śniegu, tropiliśmy ślady, porównywaliśmy próbki ziemi i ustalaliśmy, w jaki sposób rodzaj gleby wpływa na jakość i trwałość odcisku stopy lub kopyta. Przynajmniej raz odwiedziliśmy każdego sąsiada w promieniu dziesięciu mil, studiowaliśmy dłonie mleczarza i leśnika, porównywaliśmy zrogowacenia skóry i muskulaturę ramion, a jak nam pozwolili, to także pleców. Stanowiliśmy częsty widok na tych drogach: wysoki, kościsty, siwy mężczyzna w sukiennej czapce obok chudej dziewczyny z jasnymi warkoczami, głowa przy głowie, zatopieni w
rozmowie lub pochyleni nad jakimś przedmiotem. Rolnicy machali do nas życzliwie z pól i nawet mieszkańcy dworu pozdrawiali nas trąbieniem, gdy mknęli obok nas swoim rolls-royce'em.
Jesienią Holmes zaczął wymyślać dla mnie zagadki. Gdy spadły deszcze, a wcześniejszy zachód słońca skrócił czas na spacery po Downs, gdy angielscy żołnierze umierali w okopach Europy, a zeppeliny zrzucały bomby na Londyn, my wykonywaliśmy różne ćwiczenia. Graliśmy, rzecz jasna, w szachy, ale zajmowaliśmy się też ćwiczeniami detektywistycznymi i analitycznymi. Holmes zaczął od opisywania mi zbrodni, którymi się kiedyś zajmował, i prosił, bym je rozwiązała na podstawie zgromadzonego materiału. Jedna ze zbrodni nie pochodziła z jego archiwum, lecz z artykułów gazetowych. Chodziło o śledztwo w sprawie morderstwa, prowadzone wówczas w Londynie. Sprawa ta frustrowała mnie, ponieważ przedstawiane fakty nigdy nie były pełne lub na tyle starannie zebrane, by dało się na nich pracować. Jednakże człowiek, którego wytypowałam na głównego podejrzanego, w końcu został oskarżony i przyznał się do winy.
Któregoś dnia przyszłam na jego farmę z umówioną wizytą, lecz zastałam przybitą do tylnych drzwi kartkę, na której przeczytałam: „R., znajdźcie mnie, H.” Od razu wiedziałam, że nie chodzi mu o poszukiwanie na chybił trafił, udałam się więc z kartką do pani Hudson, która pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć, że nie podobają się jej te dziecinne zabawy.
— Wie pani, o co chodzi? — spytałam.
— Nie. Kiedy zrozumiem tego człowieka, przejdę na emeryturę w glorii chwały. Dzisiaj rano szoruję na kolanach podłogę, a on przychodzi i mówi, czy Will mógłby zanieść jego nowe buty do wioski, bo jeden ćwiek się obluzował. Will szykuje się do wyjścia, lecz po panu Holmesie i jego butach ani śladu! Nigdy nie pojmę tego człowieka.
Przez kilka minut stałam i drapałam się w głowę (w sensie przenośnym), zanim zdałam sobie sprawę, że wcześniej potknęłam się (też w sensie przenośnym) o punkt zaczepienia. Wyszłam na zewnątrz i naturalnie znalazłam dużą liczbę odcisków stóp.
Jednakże poprzedniego dnia padało, toteż nowsze ślady rysowały się dosyć wyraźnie w miękkiej ziemi wokół domu. Znalazłam serię odcisków z małym wgłębieniem w wewnętrznym rogu prawego obcasa, które musiało pochodzić od wystającego ćwieka. Zaprowadziły mnie do poletka, na którym Holmes uprawiał zioła do swoich rozmaitych mikstur i eksperymentów. Znalazłam tam buty, lecz nie samego Holmesa. Żadne ślady nie biegły przez trawnik. Główkowałam przez kilka minut, aż wreszcie zauważyłam, że kilka makówek zostało niedawno uciętych. Wróciłam do domu, dałam buty zaskoczonej pani Hudson i zgodnie z oczekiwaniami znalazłam Holmesa w laboratorium, pochylonego nad makówkami. Na nogach miał pantofle. Podniósł na mnie wzrok.
— Nie było zgadywania?
— Nie.
— Dobrze. A teraz pokażę wam, jak się otrzymuje opium.
Szkolenie u Holmesa wyostrzało mi wzrok i intelekt, lecz w żaden sposób nie przygotowywało mnie do egzaminów wstępnych w Oksfordzie. W tamtych czasach kobiety nie miały wstępu na uniwersytet, istniały jednak dobre kolegia żeńskie, a gdzie indziej miałam prawo słuchać tylko wykładów. Z początku byłam rozczarowana, że mnie nie przyjmą, ze względu na wojnę, mój wiek, wybrany kierunek studiów tudzież — powiedzmy sobie bez ogródek — moją płeć. Czas spędzany z Holmesem tak mnie wszakże absorbował, że prawie nie zauważyłam zmiany planów.
Groziło mi jednak, że nie zdam egzaminów wstępnych, jeśli dalej tak będę sobie poczynała, zaczęłam się więc rozglądać za kimś, kto by uzupełnił pokaźne luki w moim wykształceniu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w wiosce mieszkała emerytowana nauczycielka, która zgodziła się pokierować moją lekturą. Niech Bóg błogosławi pannie Sim i jej podobnym. Rozbudziła we mnie zamiłowanie do literatury angielskiej, mimo mych oporów karmiła mnie poezją angielską i delikatnie wtłoczyła mi do głowy podstawy wiedzy humanistycznej. Jej zawdzięczam pozytywne wyniki egzaminów wstępnych.
Jesienią 1917 roku miałam rozpocząć studia w Oksfordzie. Po dwóch
latach znajomości z Holmesem umiałam podążać na przełaj za tropem dziesięć mil, odróżnić po ubraniu rachmistrza z Londynu od nauczyciela z Bath, podać rysopis danej osoby na podstawie wyglądu jej buta, przebrać się tak skutecznie, by oszukać panią Hudson i rozpoznać popiół 112 najczęściej spotykanych gatunków papierosów i cygar. Prócz tego umiałam wyrecytować z pamięci całe fragmenty greckich i łacińskich klasyków, Biblii i Szekspira, opisać najważniejsze wykopaliska archeologiczne na Bliskim Wschodzie oraz — dzięki pani Hudson — odróżnić floksa od petunii.
A przecież w tle tych wszystkich gier i zagadek, w powietrzu, którym wówczas oddychaliśmy, była śmierć, trwoga i świadomość, że życie nie będzie już nigdy takie jak przedtem. Gdy ja rosłam i ćwiczyłam umysł, ciała mocnych młodych mężczyzn wpadały do pięćsetmilowego rynsztoka frontu zachodniego, całe pokolenie mężczyzn było przepuszczane przez wojenną maszynkę do mięsa, ciała i dusze ginęły, walczyły po pas w błocie, w oparach trującego gazu, pod gradem kul karabinów maszynowych, pośród plątaniny drutu kolczastego.
Życie nie było w tamtych latach normalne. Wszyscy wykonywali nienormalną ilość niezwyczajnej dla nich pracy: dzieci na roli, kobiety w fabrykach i za kierownicą. Każdy znał kogoś, kto zginął, został ślepcem lub kaleką. W jednej z okolicznych wiosek mężczyźni zaciągnęli się en masse do „pułku kumpli”. W październiku 1916 wróg zdobył ich pozycję i po wojnie nie było w wiosce ani jednego sprawnego na ciele mężczyzny w wieku od czternastu do czterdziestu sześciu lat.
Byłam wystarczająco młoda, aby przystosować się do tego schizofrenicznego życia, wystarczająco elastyczna, aby nie widzieć nic nadzwyczajnego w tym, że przedpołudnie upływa mi w pobliskim prowizorycznym szpitalu, bandażuję ropiejącą skórę, próbuję nie zadławić się smrodem rozkładanego gangreną ciała i zastanawiam się, którego z mężczyzn nie zastanę tam następnym razem, popołudnie spędzam zaś z Holmesem przy palniku Bunsena lub mikroskopie, a wieczór
nad tekstem greckim. Były to obłąkane czasy i obiektywnie rzecz biorąc, chyba najgorsze w moim życiu, lecz obłęd wokół mnie i wzburzenie w moim wnętrzu jakimś sposobem wzajemnie się równoważyły, a ja przeżyłam pośrodku.
Czasami mnie dziwiło, że to wszystko zdaje się w tak niewielkim stopniu odbijać na Holmesie. Gdy jego ojczyzna była żywcem obdzierana ze skóry na polach bitewnych pod Verdun i Ypres, on siedział w Sussex, hodował pszczoły, przeprowadzał alchemiczne eksperymenty i toczył ze mną długie dysputy. Wiedziałam, że czasem pełni funkcję doradczą. O wszelkich możliwych porach pojawiali się jacyś dziwni ludzie, zamykali się z nim na cały dzień i znikali w środku nocy. Dwa razy pojechał do Londynu na tygodniowe kursy szkoleniowe. Z drugiego wrócił z cienką szramą na twarzy i charczącym kaszlem, od którego nie mógł się uwolnić przez wiele tygodni. Cóż to za kursy, pomyślałam sobie. Kiedy go o to spytałam, nie chciał o tym mówić. Dopiero po latach poznałam odpowiedź.
W końcu i ja zaczęłam się uginać pod naporem ciężkich czasów i pozory normalności rozwiały się. Jaką wartość ma dyplom akademicki? Jaki jest sens uczyć się, jak wykryć mordercę, skoro pół miliona żołnierzy użyźnia swoją krwią glebę Europy, skoro każdy mężczyzna wchodzący na pokład okrętu wie, że ma znikome szanse, aby powrócić do Anglii cały i zdrów?
Straszna beznadziejność tego wszystkiego przytłoczyła mnie pewnego ponurego dnia na początku 1917 roku, gdy siedziałam na łóżku młodego żołnierza i czytałam mu list od żony. Chwilę później patrzyłam, jak dławi się krwią z pokiereszowanych płuc. Większość siedemnastolatek uciekłaby do domu, żeby wypłakać się w poduszkę. Ja wtargnęłam do domu Holmesa i wyrzuciłam z siebie mój gniew, stwarzając zagrożenie dla szklanych naczyń i aparatury, gdy maszerowałam tam i z powrotem przed strwożonym detektywem.
— Na litość boską, co my tu robimy?! — krzyczałam. — Nie ma pan żadnych pomysłów? Na pewno potrzebują szpiegów albo tłumaczy, albo kogoś, a my tu się bawimy i...
Tyrada trwała dosyć długo. Gdy opadłam z sił, Holmes bez słowa
wstał i poszedł poprosić panią Hudson, aby zaparzyła herbaty. Sam ją przyniósł, nalał nam obojgu po filiżance i usiadł.
— Co się za tym kryje? — spytał spokojnie.
Klapnęłam wyczerpana na drugi fotel i opowiedziałam mu, co się stało. Holmes powoli popijał herbatę.
— Czyli uważacie, że nic nie robimy. Nie, nie wycofujcie się ze swego stanowiska, macie najzupełniejszą słuszność. W krótkiej perspektywie po prostu migamy się od wojny, poza drobnymi wyjątkami. Zostawiamy ją tumanom, którzy dzierżą władzę, i wiernym hufcom, które maszerują w objęcia śmierci. A później, Russell? Stać was na spojrzenie w dłuższej perspektywie i wyobrażenie sobie, co będzie, gdy ten obłęd się skończy? Są dwie możliwości, prawda? Pierwsza, że przegramy. Że nawet jeśli Amerykanie przyjdą nam w sukurs, to prędzej niż Niemcom wyczerpią się nam zapasy żywności i mięsa armatniego i wróg zajmie tę niewielką wyspę. I druga możliwość, która, muszę przyznać, sprawia obecnie wrażenie nierealnej: odeprzemy ich. Co dalej? Rząd zabierze się za odbudowę, żołnierze, którzy przeżyją, pokuśtykają do domów i z wierzchu zapanuje powszechne szczęście i dostatek. Pod spodem zaś nastąpi bezprecedensowy wzrost przestępczości, żywiący się padliną i kwitnący pod niebacznym okiem władzy. Jeśli wygramy tę wojnę, Russell, to ludzie z moimi umiejętnościami — naszymi umiejętnościami — będą potrzebni.
— A jeśli nie wygramy?
— Jeśli przegramy? Potraficie sobie wyobrazić, aby osoba wyćwiczona w graniu ról i dostrzeganiu szczegółów nie była potrzebna w okupowanej Wielkiej Brytanii?
Cóż miałam na to odpowiedzieć? Uspokoiłam się i z zaciekłą determinacją wróciłam do książek. W postawie tej wytrwałam do następnego roku, kiedy to zyskałam sposobność konkretnego wspomożenia brytyjskich wysiłków wojennych.
W Oksfordzie wybrałam dwa główne kierunki studiów: chemię i teologię, by poznać funkcjonowanie wszechświata fizycznego i najgłębsze osiągnięcia ludzkiego umysłu.
*
Ostatnie wiosenne i letnie miesiące, które niemal nieprzerwanie spędzałam z Holmesem, przebiegały bardzo intensywnie. Gdy sojusznicy, wzmocnieni pomocą gospodarczą, a w końcu również zbrojną Stanów Zjednoczonych, powoli spychali wroga do obrony, moje lekcje z Holmesem wymagały coraz większego wysiłku i często oboje czuliśmy się po nich wyczerpani. Nasze eksperymenty chemiczne nabierały coraz większego wyrafinowania, a rozwiązanie zagadek i zadań, które dla mnie wymyślał, czasem zajmowało mi wiele dni. Nauczyłam się cenić jego zdawkowy, dumny śmiech, którym z rzadka nagradzał jakiś szczególnie godzien uwagi sukces, wiedziałam wtedy, że ten egzamin zdałam na medal.
Gdy lato zbliżało się do końca, miejsce sprawdzianów zajęły długie rozmowy. Po tamtej stronie Kanału krew wciąż płynęła szerokimi strugami, a pod koniec lipca przez wiele dni wibrowało powietrze i tłukły się szyby podczas bitwy nad Sommą. Chociaż wiem, że na pewno spędziłam multum godzin w lazarecie, dużo wyraziściej pamiętam, jak piękne było niebo latem 1917 roku. Lato sprawiało wrażenie złożonego prawie wyłącznie z nieba i wzgórz, pośród których spędzaliśmy długie godziny na rozmowach. Kupiłam piękne szachy z intarsjonowanego drewna z figurami z kości słoniowej, które nosiłam przy sobie w skórzanym etui. Rozegraliśmy nieprawdopodobną liczbę partii pod tym rozpalonym niebem. Holmes nie musiał już dawać mi dużych forów, aby się solidnie namęczyć nad zwycięstwem. Wciąż mam te szachy i kiedy je otwieram, czuję zapach trawy koszonej opodal na siano w dniu, w którym po raz pierwszy wygrałam z nim na równych warunkach.
Pewnego ciepłego, spokojnego wieczoru tuż po zmierzchu wracaliśmy z wycieczki na drugi koniec Eastbourne. Szliśmy do domu od strony Kanału i gdy byliśmy już blisko ogrodzonego sadu, w którym mieszkały jego pszczoły, Holmes stanął jak wryty. Z głową przechyloną na bok prychnął i ruszył pędem po torfiastej ziemi w stronę furtki sadu. Ruszyłam za nim i w końcu usłyszałam hałas, który jego doświadczone uszy wychwyciły wcześniej : z jednego z uli dochodził
ostry, gwałtowny, nieomylny wrzask furii. Holmes patrzył na poza tym spokojną białą skrzynię i z niezadowoleniem mlasnął językiem.
— O co chodzi? — spytałam. — Dlaczego tak hałasują?
— To głos rozwścieczonej królowej. Ten ul roił się już dwa razy, lecz widać chce to powtarzać aż do wyczerpania. Nowa królowa w zeszłym tygodniu odbyła lot godowy i teraz chce wymordować rywalki w ich łóżkach. Normalnie robotnice ją do tego zachęcają, lecz teraz albo wiedzą, że jest w nastroju rojowym, albo ją do tego popędzają. W jednym i drugim przypadku nie pozwalają jej się pozbyć nienarodzonych królowych. Zasklepiają królewskie komórki grubą warstwą wosku, toteż królowa nie może się dostać do księżniczek, one zaś nie mogą utorować sobie drogi na zewnątrz, by odpowiedzieć na jej wezwanie. Ten hałas robią królowe, urodzone i uwięzione, wściekające się na siebie przez ściany swych komórek.
— Co by było, gdyby któraś się wydostała?
— Pierwsza królowa ma przewagę i niemal na pewno zabiłaby konkurentkę.
— Mimo że i tak porzuci ul?
— Żądza mordu nie jest rzeczą racjonalną. U królowych to instynktowny odruch.
Kilka tygodni później pojechałam pociągiem do Oksfordu. Holmes i pani Hudson towarzyszyli mi, aby wydać opinię o moim nowym domu. Brzegiem Cherwell doszliśmy do Isis, aby nakarmić zapalczywe łabędzie, a potem wróciliśmy na dworzec obok fontanny Merkurego i niemego dzwonu imieniem Tom. Uściskałam panią Hudson i zwróciłam się do Holmesa.
— Dziękuję.
Więcej nie potrafiłam z siebie wydusić.
— Nauczcie się czegoś, znajdźcie dobrych nauczycieli i nauczcie się czegoś.
Tyle zdołał powiedzieć. Wymieniliśmy uścisk dłoni i poszliśmy każde swoją drogą.
*
W 1917 roku uniwersytet w Oksfordzie był tylko cieniem samego siebie, liczba profesorów i studentów wynosiła jedną dziesiątą tego, co przed wojną, jeszcze mniej niż w latach po czarnej śmierci. Niebieskomundurowi ranni, słabi i dygoczący pod ogorzałą skórą, przewyższający liczebnie akademików w czarnych togach, kwaterowali w kilku kolegiach, łącznie z moim.
Wiele oczekiwałam po tym uniwersytecie i otrzymałam to w obfitości. Zgodnie z przykazaniem Holmesa znalazłam nauczycieli, jeszcze zanim większość profesorów wróciła z Francji, rzadko bez uszczerbku na ciele. Poznałam ludzi, którzy nie dali się zastraszyć mojemu aroganckiemu, szorstkiemu umysłowi, którzy rzucali mi wyzwania i walczyli ze mną, którzy nie wzdragali się przed krytyką, kiedy mi się należała. Kilku z jeszcze większą niż Holmes maestrią umiało zawstydzić mnie lakoniczną, miażdżącą uwagą. Nauczyciele poświęcali mi podczas wojny znacznie więcej uwagi niż po powrocie młodych mężczyzn z frontu, co miało swoje dobre i złe strony. Stwierdziłam, że nie brakuje mi Holmesa tak bardzo, jak się tego obawiałam, a radość, jaką napawało mnie rozłączenie z ciotką, łagodziła złość na obowiązujące reguły przyzwoitości (wyjście tylko za pozwoleniem, co najmniej dwie kobiety w każdym mieszanym towarzystwie, mieszane towarzystwo w kawiarniach tylko między czternastą a siedemnastą trzydzieści i za pozwoleniem itd., itp.). Wiele dziewcząt regulamin ten doprowadzał do białej gorączki. Mnie tak bardzo nie irytował, lecz chyba tylko dlatego, że zręczniej przełaziłam przez murki i przeskakiwałam z dachu dorożki na parapet w porannych godzinach.
Jednej rzeczy nie spodziewałam się znaleźć na uniwersytecie — dobrej zabawy. W końcu Oksford był małym miastem złożonym z brudnych, zimnych kamiennych budynków zamieszkanych przez rannych żołnierzy. Mało było studentów, mało profesorów poniżej wieku emerytalnego, słowem — mało mężczyzn, którzy nie zaliczaliby się do okaleczonych na ciele i duszy weteranów wojennych. Jedzenie było skąpe i bez smaku, ogrzewanie niedostateczne, wojna wszędzie obecna, praca społeczna zabierała nam czas, a połowa stowarzyszeń
uniwersyteckich zawiesiła działalność, łącznie z kółkiem teatralnym.
Paradoksalnie właśnie ta ostatnia luka w oksfordzkim krajobrazie zaraz po moim przejeździe otworzyła przede mną drzwi communitas. Pierwszego dnia rano na czworakach sprawdzałam w swoim pokoju możliwość naprawienia regału bibliotecznego, który zawalił się pod skomasowanym ciężarem czterech herbacianych skrzynek z książkami, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołałam.
— Czy ty... Czy wszystko w porządku? — spytał głos, w którym zaciekawienie mieszało się z troską.
Nasunęłam sobie okulary z powrotem na nos, wierzchem dłoni odgarnęłam włosy z twarzy i po raz pierwszy mój wzrok spoczął na lady Veronice Beaconsfield, okrągłej, wysokiej napięć stóp i jeden cal postaci zawiniętej w niesłychanie krzykliwy szlafrok z zielonożółtego jedwabiu, który nie najlepiej przysługiwał się jej karnacji.
— Naturalnie, że wszystko w porządku. A, książki. Nie, nie spadły na mnie, to ja na nich leżę. Nie sądzę, byś miała coś takiego jak śrubokręt.
— Ja też nie sądzę.
— Może portier będzie miał. Szukasz kogoś?
— Tak, ciebie.
— No to znalazłaś mnie.
— Petruchio — wyjaśniła i patrzyła na mnie wyczekująco. Kucnęłam pomiędzy porozrzucanymi książkami.
— „A cóż to, Kasiu? Znów nosek na kwintę?”* — rzuciłam.
* W. Shakespeare, Poskromienie złośnicy, przel. S. Barańczak, Wydawnictwo W drodze, Poznań 1992, akt IV, sc. 3.
Klasnęła w dłonie i pisnęła ku sufitowi.
— Wiedziałam! Głos jak trzeba, wzrost jak trzeba i nawet zna tekst! Potrafiłabyś zagrać to à la vaudeville!
— Ja, ee...
— Naturalnie nie możemy użyć prawdziwego jedzenia w scenie, w
której rzucasz nim w służących, to byłoby faux pas przy dzisiejszych niedoborach.
— Mogę zapytać... ?
— Och, przepraszam, ależ ze mnie dureń! Veronica Beaconsfield. Mów mi Ronnie.
— Mary Russell.
— Tak, wiem. A zatem dzisiaj o dziewiątej w moim pokoju, Mary. Premiera za dwa tygodnie.
— Kiedy ja... — zaprotestowałam, lecz jej już nie było.
Byłam po prostu kolejną osobą, która się przekonała, że nie sposób odmówić udziału w jednym z projektów Ronnie Beaconsfield. Wieczorem znalazłam się u niej wraz z kilkunastoma innymi osobami, a trzy tygodnie później zagraliśmy Poskromienie złośnicy dla zabawienia Mężczyzn z Sommerville, jak ich nazywaliśmy. Wątpię, czy to szacowne kolegium żeńskie przeżyło kiedykolwiek wcześniej albo później taki tumult. Tego wieczoru kilku młodych mężczyzn zaciągnęło się do naszej trupy teatralnej i wkrótce odebrano mi rolę Petruchia.
Pozostałam jednak członkiem tego amatorskiego stowarzyszenia, rychło mnie bowiem przekonano, że posiadam pewne umiejętności z dziedziny charakteryzacji i kostiumów, jakkolwiek nigdy nie zdradziłam nazwiska mego preceptora. Już nie pamiętam, jak doszło do tego, że Mary Russell, nieśmiała intelektualistka, znalazła się w samym centrum najbardziej skomplikowanego żakowskiego psikusa tamtego sezonu. Kilka miesięcy później, pośród szaleństw trymestru letniego, siedziałam przebrana za hinduskiego szlachcica w jadalni kolegium Baliol. Moje długie włosy skrywał turban. Dreszczyk ryzyka tylko pomnażał naszą przyjemność, bo gdyby nas przyłapano, mogliśmy zostać relegowani bądź przynajmniej zawieszeni w prawach studenta do końca trymestru.
Kariera Ratnakara Sanji w Oksfordzie trwała przez prawie cały maj. Widziano go w trzech męskich kolegiach; wygłosił (złą angielszczyzną) krótką przemowę na forum związku studenckiego; pojawił się na sherry-party z estetami z kolegium Christ Church (gdzie dał się
poznać jako człowiek o nienagannych manierach) i na meczu piłkarskim z dziarskimi chłopcami z Brasenrose (gdzie wlał w siebie pokaźną ilość piwa i uzupełnił jedną z bardziej knajackich piosenek o dwie nieznane wcześniej strofki); zasłużył sobie nawet na krótką wzmiankę z jednym z pism studenckich, zatytułowaną „Syn księcia Radżputu dzieli się swymi oksfordzkimi wrażeniami”. W końcu prawda wyszła na jaw. Tylko o włos umknęłam buldogom proktora. Panna Mary Russell z godnością opuściła pub tylnymi drzwiami, zostawiwszy Ratnakara Sanji w kuble na śmieci. Proktorzy i władze kolegium przeprowadziły gruntowne śledztwo i kilku młodzieńców, których widziano w towarzystwie Ratnakara, otrzymało surowe nagany. Obyło się jednak bez skandalu, głównie dlatego, że nie wykryto kobiety, która, jak głosiła plotka, była w to zamieszana. Naturalnie kolegia żeńskie wzięto pod lupę. Wezwano Ronnie, z racji temperamentu najbardziej prawdopodobną winowajczynię, lecz kiedy weszłam za nią na dywanik — cichy mol książkowy, depczący Ronnie po piętach niby melancholijny wilk — przeoczono mój wzrost tudzież fakt, że moje okulary były podobne do tych, które nosił Sanji, po czym z irytacją zwolniono mnie z przesłuchania.
Spisek ten miał dla mnie dwie konsekwencje, których się nie spodziewałam po uniwersyteckim życiu: krąg wiernych przyjaciół (nic tak nie łączy ludzi jak wspólne niebezpieczeństwo, nawet zainscenizowane) i umiłowanie wolności, które budzi się w człowieku przywdziewającym cudzą tożsamość.
Z powyższego nie wynika wszakże, iż zaniedbywałam naukę. Z rozkoszą słuchałam wykładów i brałam udział w konwersatoriach. Do Biblioteki Bodleya pędziłam niby do kochanka, który, zwłaszcza zanim w maju zaczęła się kariera Ratnakara, wypuszczał mnie z ramion dopiero po wielu godzinach, oszołomioną zapachem i dotykiem tych wszystkich książek. Laboratoria chemiczne, nieporównanie nowocześniejsze od aparatury Holmesa, były dla mnie objawieniem. Kwatery, które normalnie by mi przydzielono, zajmowali żołnierze, dzięki czemu
otrzymałam zmodernizowane lokum z elektrycznym oświetleniem, funkcjonującym od czasu do czasu centralnym ogrzewaniem, a nawet — cud nad cudy — bieżącą wodą. Umywalka w kącie stanowiła niezwykły luksus (nawet panicze w Christ Church byli zdani na młode nogi skautów, którzy przynosili im ciepłą wodę) i umożliwiła mi urządzenie w sypialni niewielkiego laboratorium. Kuchenkę gazową, przeznaczoną do podgrzewania kakao, przekwalifikowałam na palnik Bunsena.
Rozkosze nauki i wymogi życia towarzyskiego pozostawiały mi niewiele czasu na sen. Po zakończeniu pierwszego trymestru, w grudniu, wróciłam do domu, wyczerpana intensywnymi przeżyciami moich pierwszych tygodni w akademickim świecie. Na szczęście konduktor pamiętał, dokąd jadę, i zbudził mnie przed przesiadką.
Drugiego stycznia 1918 roku skończyłam osiemnaście lat. Stanęłam u drzwi Holmesa z kunsztownie ufryzowanymi włosami, włożywszy brylantowe klipsy mojej matki do eleganckiej sukni z ciemnozielonego aksamitu. Gdy pani Hudson otworzyła mi drzwi, zobaczyłam ucieszona, że gospodyni, Holmes i doktor Watson również przywdziali wieczorowe stroje. W tej nieco zapuszczonej scenerii bił zatem od nas majestatyczny blask. Gdy Watson odratował Holmesa po ataku apopleksji spowodowanym moim widokiem, zasiedliśmy do zakrapianego szampanem obiadu, a potem pani Hudson przyniosła tort urodzinowy ze świeczkami, wszyscy zaśpiewali mi sto lat i obsypali prezentami. Od pani Hudson dostałam dwa srebrne grzebienie, a od Watsona piękną przenośną maszynę do pisania, razem z bibułką, piórem i kałamarzem w wytłaczanym skórzanym etui. Małe puzderko, które położył przede mną Holmes, zawierało prosty, delikatny srebrny medalion wysadzany perełkami.
— Holmesie, jakie to piękne!
— Należał do mojej babki. Potraficie otworzyć?
Szukałam haczyka, lecz wypity szampan nieco upośledził mój wzrok i sprawność manualną. W końcu Holmes nacisnął na dwie perły i medalion otworzył mi się na dłoni. Wewnątrz znajdował się
miniaturowy portret młodej kobiety o jasnych włosach i krystalicznych oczach, które odziedziczył po niej Holmes.
— Namalował to jej brat, francuski malarz Vernet, z okazji jej osiemnastych urodzin — powiedział Holmes. — Nawet na starość miała bardzo podobny kolor włosów do was, Russell.
Łzy cieknące mi po policzkach rozmazały portret.
— Dziękuję. Wszystkim wam dziękuję — wykrztusiłam i zaniosłam się ckliwym łkaniem.
Pani Hudson zaprowadziła mnie do pokoju gościnnego, żeby położyć mnie do łóżka.
W nocy obudziłam się, skonsternowana nieznanym otoczeniem i resztkami alkoholu w krwiobiegu. Wydawało mi się, że słyszę pod drzwiami ciche kroki, lecz kiedy nastawiłam ucha, dochodziło mnie tylko tykanie zegara za ścianą.
Wróciłam do Oksfordu w następny weekend, z początkiem drugiego trymestru, jeszcze bardziej gorączkowego niż poprzedni. Do moich nowych pasji zaliczała się matematyka teoretyczna i zawiłości rabinicznego judaizmu, dziedziny tylko z pozoru odległe od siebie. Ukochana Biblioteka Bodleya znowu otworzyła przede mną ramiona, Ronnie Beaconsfield znowu wciągnęła mnie w swoje projekty (tym razem Wieczór Trzech Króli tudzież kampanię na rzecz poprawy warunków pracy koni pociągowych). Ratnakar Sanji został poczęty w końcowych tygodniach trymestru, narodził się zaś w maju po feriach wiosennych. Znowu prawie nie spałam, a czasami nie jadłam. I znowu wróciłam do domu letargiczna i wyczerpana.
Kwaterami studenckimi opiekowali się państwo Thomas, para poczciwców, którzy kultywowali silny wiejski akcent z Oxfordshire. Pan Thomas pomógł mi znieść rzeczy do dorożki, gdy wyjeżdżałam do domu. Gdy jęknął pod ciężarem jednej ze skrzyń, załadowanej książkami, pospieszyłam z pomocą. Odgonił mnie i krytycznym okiem spojrzał na skrzynię, a potem na mnie.
— Pani daruje śmiałość, ale mam nadzieję, że nie zamiaruje pani spędzić całych ferii za biurkiem. Przyjechała pani z rumianymi liczkami
i co się z nich zostało? Niech pani jak najwięcej przebywa na świeżym powietrzu, słyszy pani? Mózg będzie pani dużo lepiej pracował.
Zaskoczyła mnie ta najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek słyszałam z jego ust, i zapewniłam go, że zamierzam spędzić wiele godzin na wolnym powietrzu. Gdy na dworcu mignęła mi w lustrze moja twarz, zrozumiałam, co miał na myśli. Nie zdawałam sobie sprawy, że mam taką zmordowaną minę, a sine cienie pod oczyma zmartwiły mnie.
Następnego ranka zbudziły mnie cisza i śpiew ptaków, od których zdążyłam się już odzwyczaić. Włożyłam najstarsze robocze ubranie i parę nowych butów z cholewami, naciągnęłam rękawiczki i wełnianą czapkę chroniącą przed zimnym marcowym powietrzem i poszłam szukać Patricka Masona, zwalistego, flegmatycznego rolnika z Sussex, pięćdziesięciodwulatka, który poruszał się niespiesznie, miał ręce podobne do czegoś, co wyrosło z ziemi, i nos, który trzy razy zakręcał. Prowadził gospodarstwo jeszcze przed ślubem moich rodziców, jako dziecko ganiał z moją matką (młodszą od niego o trzy lata) po polach, które teraz uprawiał; przypuszczalnie przez całe życie się w niej podkochiwał. W każdym razie wielbił i czcił swoją panią. Po śmierci żony musiał sam wychowywać szóstkę dzieci i tylko wynagrodzenie zarządcy pozwalało mu związać koniec z końcem. W dniu osiemnastych urodzin swego najstarszego syna Patrick podzielił ziemię i zamieszkał na farmie, której ja byłam teraz właścicielką. W gruncie rzeczy ziemia ta należała jednak bardziej do niego niż do mnie, co oboje uznawaliśmy. Darzył ten dom niezłomną lojalnością, jakkolwiek nie tolerował żadnych nonsensów ze strony prawowitej właścicielki.
Moje próby wspomożenia go w niezliczonych obowiązkach gospodarskich do tej pory spotykały się z takim samym uprzejmym niedowierzaniem, z jakim chłopi wersalscy przyjęli zapewne kaprysy Marii Antoniny, która chciała zostać mleczarką. Byłam dziedziczką i jeśli naszła mnie ochota ubrudzić sobie ręce, nie mógł mi w tym przeszkodzić. Aliści nie licząc wojennej konieczności skorzystania z mojej
pomocy podczas żniw (widocznie dla niego bolesnej), uważał, że „córka mojej pani” powinna być ponad takie rzeczy. On prowadził farmę, jak mu się podobało, ja tam mieszkałam i od czasu do czasu zachodziłam do niego z głównego domu, aby pogawędzić, lecz żadnej ze stron nie przychodziło do głowy, że miałabym się do tego mieszać. Tego ranka zaszła zmiana.
W przejrzystym, choć słabym świetle zimowego słońca zeszłam ze wzgórza do obory i zawołałam go. Odpowiedź zaprowadziła mnie do jednego z tylnych boksów, który właśnie sprzątał.
— Dzień dobry, Patricku.
— Witam w domu, panno Mary.
Już dawno zabroniłam mu bardziej ceremonialnych form, on zaś nie godził się na bardziej familiarne, zostaliśmy więc przy „pannie Mary”.
— Dziękuję, dobrze jest być z powrotem. Patricku, potrzebuję pana pomocy.
— Jasne, panno Mary. Możemy z tym zaczekać, aż skończę?
— Och, nie chcę przeszkadzać. Niech mi pan po prostu da coś do roboty.
— Coś do roboty? — powtórzył zaskoczony.
— Tak, Patricku, spędziłam ostatnie sześć miesięcy pochylona nad książkami i jeśli nie użyję mięśni, to zapomną, do czego służą. Musi mi pan powiedzieć, co tu trzeba zrobić. Od czego mogę zacząć? Może dokończę sprzątanie tego boksu?
Patrick pospiesznie wziął widły poza zasięg mojej ręki i zatarasował mi wejście do boksu.
— Nie, panno Mary, ja dokończę. Co chciałaby pani robić?
— Co jest do zrobienia — odparłam stanowczo, aby wiedział, że jestem zdecydowana.
— No... — Zdesperowany rozejrzał się dokoła, aż jego wzrok padł na miotłę. — Chce pani pozamiatać? W warsztacie trzeba uprzątnąć trociny.
— Dobra.
Złapałam za wielką miotłę i dziesięć minut później zastał mnie w
warsztacie na wzbijaniu wielkiego tumanu pyłu i drobin drewna, które miękko osiadały na każdej powierzchni.
— Eee, trochę wolniej, panno Mary. Jakby pani mogła najpierw za drzwi, a potem dopiero do góry...
— Jak to? Aha, rozumiem, wymiatam na zewnątrz.
Pociągnęłam miotłą wzdłuż stołu roboczego, zawadzając kijem o skrzynkę z narzędziami, które poleciały we wszystkich kierunkach. Patrick podniósł z ziemi wyszczerbione dłuto i spojrzał na mnie tak, jakbym napadła na jego syna.
— Nigdy wcześniej nie miała pani w ręce miotły?
— No, nie za często.
— To może przyniesie pani do domu drewna na opał.
Nazwoziłam pod dom kilka taczek polan i uznałam, że potrzeba też szczypek na podpałkę. Miałam się już zabrać do rozłupywania dużego kloca dwustronnym toporem na dużym kamieniu koło tylnych drzwi, gdy podbiegł Patrick i nie pozwolił, bym odrąbała sobie palce. Pokazał mi pniak do rąbania drewna, dał mniejszą siekierę i poinstruował mnie, jak należy się z nią obchodzić. Dwie godziny po zejściu ze wzgórza moja praca zaowocowała małą kupką drewna na opał i rozdygotanymi mięśniami.
Droga do domu Holmesa jakby się wydłużyła, odkąd ostatni raz tamtędy jechałam, a może uczucie zdenerwowania na dnie żołądka spowodowało takie wrażenie. To nie droga, lecz ja się zmieniłam i po raz pierwszy opadły mnie wątpliwości, czy zdołam ze sobą pogodzić te dwie zupełnie różne strony mego życia. Naciskałam pedały mocniej, niżby sobie tego życzyły moje niewytrenowane nogi, lecz kiedy pokonałam ostatnie wzniesienie i zobaczyłam za polami znajomy budynek, wstęgę dymu wijącą się nad kuchennym kominem, napięcie zaczęło ustępować. Potem otworzyłam drzwi, wciągnęłam w płuca niepowtarzalny zapach tego domu i byłam u siebie, bezpieczna.
— Pani Hudson? — zawołałam, lecz w kuchni nie było nikogo.
Dzień targowy, pomyślałam, i ruszyłam po schodach do góry.
— Holmesie?
— To wy, Russell? — W jego głosie dawało się wyczuć lekkie zaskoczenie, mimo że napisałam tydzień wcześniej i zapowiedziałam swój przyjazd. — Dobrze. Właśnie przeglądałem te eksperymenty z typologią krwi, które rozpoczęliśmy przed waszym wyjazdem w styczniu. Chyba wiem, gdzie tkwi problem. Spójrzcie na swoje notatki. A teraz zerknijcie w mikroskop.
Poczciwy stary Holmes, jak zawsze wylewny i uczuciowy... Posłusznie usiadłam nad mikroskopem i poczułam się tak, jak bym nigdy nie wyjeżdżała. Życie wróciło na właściwy tor i zwątpienie już więcej się mnie nie imało.
W środę trzeciego tygodnia ferii pojechałam do domu Holmesa na rowerze. Pani Hudson zazwyczaj spędzała ten dzień w mieście, toteż zaplanowaliśmy z Holmesem pewną dosyć smrodliwą reakcję chemiczną, lecz kiedy weszłam drzwiami kuchennymi, z salonu dobiegły mnie głosy.
— Russell?
— Tak, Holmesie.
Podeszłam do drzwi i ze zdziwieniem zobaczyłam Holmesa przy kominku obok elegancko ubranej kobiety, której twarz wydawała mi się znajoma. Odruchowo zaczęłam rekonstruować w umyśle otoczenie, w którym ją widziałam, lecz Holmes mi w tym przerwał.
— Wejdźcie, Russell. Czekamy na was. To jest pani Barker. Pamiętacie — mieszka z mężem we dworze. Pani Barker, oto młoda dama, o której mówiłem... tak, pod tym ubraniem kryje się młoda dama. Skoro już tutaj jest, byłaby pani łaskawa jeszcze raz przedstawić problem? Russell, nalejcie sobie kawy i siadajcie.
Była to pierwsza sprawa podjęta przez naszą spółkę.
Rozdział trzeci
Psia pani
„Na widok i zapach dymu, [...] wyobrażają sobie, że nie idzie tu o napaść jakiegoś silnego wroga, [...] ale że zdarzyła się jakaś katastrofa naturalna, której skutkom należy się poddać bez szemrania”.
Było chyba nieuniknione, że Holmes i ja będziemy kiedyś razem rozpracowywali jedną z jego spraw. Choć oficjalnie przeszedł w stan spoczynku, to, jak już wspomniałam, od czasu do czasu dało się zauważyć przejawy jego dawnego życia — dziwni goście, nieregularne godziny chodzenia spać, odmowa jedzenia, długie nasiadówki fajczane i wielogodzinne koncerty kociej muzyki na skrzypcach. Dwa razy przyszłam do domu Holmesa bez zapowiedzi i nie zastałam go. O nic nie pytałam, gdyż wiedziałam, że zajmuje się tylko najdziwniejszymi lub najdelikatniejszymi sprawami. Badanie bardziej konwencjonalnych przestępstw zostawiał policji, która z upływem lat przyswoiła sobie jego metody.
Natychmiast mnie zaintrygowało, co Holmes widzi w tej sprawie. Mimo że pani Barker była sąsiadką, a do tego osobą zamożną, bez wahania odesłałby ją na miejscowy posterunek, gdyby uznał problem za błahy. On wszelako nie odmówił jej i wyczuwałam, że jest zaciekawiony. Aliści pani Barker sprawiała wrażenie zdezorientowanej jego niejednoznaczną postawą. Jako że przez większość rozmowy patrzył w sufit, zetknąwszy ze sobą czubki palców dłoni, rozmawiała ze mną. Znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że ten pozorny brak zainteresowania wskazuje coś wręcz przeciwnego, pierwsze drgnienia pobudzonego umysłu. Uważnie słuchałam jej opowieści.
— Jak pani zapewne wiadomo — zaczęła — mój mąż i ja kupiliśmy dwór cztery lata temu. Przed wojną mieszkaliśmy w Ameryce, lecz Richard — mój mąż — zawsze chciał wrócić do kraju. Przy kilku
inwestycjach dopisało mu szczęście, toteż w 1913 roku przyjechaliśmy do Anglii, aby poszukać sobie domu. W tutejszym dworze zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia i kupiliśmy go tuż przed wybuchem wojny. Z powodu niedoborów na rynku i braku rąk do pracy renowacja posuwała się bardzo powoli, lecz obecnie jedno skrzydło nadaje się do zamieszkania. Mniej więcej rok temu mój mąż zachorował. Z początku wydawało się, że to nic poważnego, zwykły rozstrój żołądka. Jego stan pogarszał się jednak i po paru dniach Richard leżał w łóżku zwinięty w kłębek, zlany potem i potwornie jęczał. Lekarze nie umieli znaleźć przyczyny i zaczęło ich już ogarniać zwątpienie, kiedy nagle gorączka ustąpiła i Richard usnął. Po tygodniu całkowicie wrócił do sił, a przynajmniej tak sądziliśmy. Od tej pory miał dziesięć takich napadów choroby, choć już nie tak ostrych jak pierwszy. Każdy zaczyna się od zimnych potów, później przychodzi ból żołądka i majaczenia, a potem gorączka obniża się i mąż zapada w głęboki sen. Pierwszej nocy nie znosi, gdy jestem w pobliżu, lecz parę dni później znów jest sobą — aż do następnego razu. Lekarze byli skonfundowani i mówili o otruciu, lecz zawsze oboje jemy to samo, a ja nadzoruję przyrządzanie posiłków. To nie trucizna, lecz choroba. Wiem, co pan sobie myśli, panie Holmes. — Uniósł brew na tę uwagę. — Zastanawia się pan, dlaczego zgłosiłam się do pana z problemem lekarskim. Panie Holmes, doszłam do wniosku, że to nie jest problem lekarski. Konsultowaliśmy się ze specjalistami krajowymi i zagranicznymi, w tym także z doktorem Freudem, podejrzewając podłoże psychiczne. Wszyscy bezradnie rozkładają ręce, z wyjątkiem doktora Freuda, który wyraził przypuszczenie, że owe tajemnicze dolegliwości są fizycznym objawem poczucia winy mego męża, który wyrzuca sobie, że ożenił się z kobietą dwadzieścia lat młodszą od siebie. Słyszeliście państwo kiedyś podobne dyrdymały? — oburzyła się.
Pokręciliśmy współczująco głowami, a potem z głębin fotela, na którym siedział Holmes, rozległ się głos detektywa:
— Pani Barker, proszę nam powiedzieć, dlaczego wątpi pani, aby to był problem lekarski.
— Panie Holmes, panno Russell, nie będę was obrażała żądaniem przyrzeczenia, iż to, co teraz powiem, nie wyjdzie poza ten pokój. Przed przyjściem tutaj zdecydowałam, że musicie się dowiedzieć, i zdaję się na waszą dyskrecję. Mój mąż pełni funkcję doradcy rządu angielskiego. Nie informuje mnie o szczegółach swej pracy, lecz trudno, aby uszły mojej uwagi sprawy, które rozgrywają się przed moim nosem. Z tej też przyczyny pociągnięto z centrali kabel telefoniczny, choć to duża odległość. Dysponuje pan telefonem tylko dlatego, że premier musi mieć możliwość skontaktowania się o każdej porze z moim mężem. Wszyscy sądzą, że zawdzięczamy telefon naszym pieniądzom, lecz zapewniam pana, że to nie był nasz pomysł.
— Fakt, że pani mąż jest doradcą rządowym, nie musi się łączyć z jego okresowym zapadaniem na tajemniczą chorobę, pani Barker.
— Nie musi, lecz zauważyłam coś bardzo dziwnego. Ataki choroby zawsze występują przy bezchmurnym niebie, nigdy podczas deszczu. Zwróciłam na to uwagę sześć tygodni temu, bodaj w pierwszym tygodniu marca, po tym, jak przez długi czas padał deszcz i śnieg. W końcu się przejaśniło i w rozgwieżdżoną noc mój mąż zachorował po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy. Wtedy zdałam sobie sprawę, że zawsze tak było.
— Czy pani mąż zachorował, gdy konsultowali się państwo z zagranicznymi lekarzami, pani Barker? Jak długo trwał pobyt na kontynencie i jakie były warunki pogodowe?
— Przebywaliśmy w Europie siedem tygodni, mieliśmy wiele bezchmurnych nocy, lecz mój mąż cieszył się dobrym zdrowiem.
— Sądzę, że nie wszystko nam pani opowiedziała — stwierdził Holmes. — Proszę kontynuować.
Pani Barker westchnęła głęboko i ze zdziwieniem zauważyłam, że jej pięknie wymanikiurowane dłonie drżą.
— Ma pan słuszność, panie Holmes. Są jeszcze dwie sprawy. Dwa tygodnie temu znowu zachorował, miesiąc po tym, ja dostrzegłam związek z bezchmurną pogodą. W nocy jak zwykle poprosił mnie, abym zostawiła go samego. Wyszłam na dwór, aby zażyć świeżego
powietrza. Spacerowałam po ogrodzie, aż zrobiło się całkiem późno. Kiedy odwróciłam się w stronę domu, na dachu nad jego pokojem zobaczyłam mrugające światło...
— I sądzi pani, że jej mąż przekazywał kajzerowi tajemnice rządowe — przerwał jej Holmes z odcieniem zniecierpliwienia w głosie.
Pani Barker zrobiła się blada jak ściana i zdawała się bliska omdlenia. Zerwałam się i przytrzymałam ją, a Holmes poszedł po koniak. Nie straciła przytomności, alkohol zaś do reszty ją ocucił, lecz wciąż była blada i roztrzęsiona, gdy na powrót usiedliśmy.
— Skąd pan o tym wie, panie Holmes?
— Moja droga, sama mi pani powiedziała. — Na widok jej zaskoczonej miny wyjaśnił z udawaną cierpliwością: — Powiedziała pani, że napady choroby przychodzą w bezchmurne noce, kiedy takie sygnały widać z odległości wielu mil, oraz że zawsze jest w takie noce sam. Prócz tego widziałem go wielekroć w automobilu i nie uszła mej uwagi jego germańska fizjonomia. Pani emocje zdradzają, że jest pani rozdarta między pragnieniem odkrycia prawdy, a lękiem przed możliwością odkrycia, że pani mąż jest zdrajcą. Gdyby pani podejrzewała kogoś innego, nie byłaby pani taka wzburzona. A teraz proszę nam opowiedzieć o domownikach.
Drżącymi ustami wypiła łyk koniaku.
— Pięć osób ze służby mieszka we dworze, reszta dochodzi. Jest Terrence Howell, kamerdyner mojego męża, Sylvia Jacobs, moja pokojówka, Sally Woods, kucharka, Ronald Woods, ogrodnik, i Ron Athens, który zajmuje się stajnią i dwoma automobilami. Terrence jest na służbie u mego męża od wielu lat, Sylvię zgodziłam osiem lat temu. Pozostałych zatrudniliśmy po wprowadzeniu się do dworu.
Holmes przez kilka chwil wpatrywał się w kąt pokoju, by raptem zerwać się na nogi.
— Łaskawa pani, jeśli byłaby pani tak dobra wrócić teraz do siebie, to może dziś po południu stawiłoby się u pani drzwi dwoje sąsiadów. Powiedzmy, koło trzeciej? Niezapowiedziana wizyta, rozumie pani?
Elegancka dama podniosła się i wzięła torebkę.
— Dziękuję, panie Holmes. Mam nadzieję... — Spuściła wzrok. — Jeśli moje obawy są słuszne, to wyszłam za zdrajcę ojczyzny. Jeśli się mylę, to mam na sumieniu nielojalne myśli o moim mężu. Tak czy owak jestem przegrana. Muszę jednak wypełnić swój obowiązek.
Holmes dotknął jej dłoni i podniosła na niego oczy. Uśmiechnął się do niej życzliwie.
— Prawda może być bolesna, łaskawa pani, lecz nie ma dla człowieka szlachetniejszej drogi, jak uczciwie spojrzeć w oczy wszystkim możliwym wnioskom, które płyną z danego zespołu okoliczności.
Holmes potrafił niekiedy wykazać się zaskakującą empatią i jego słowa podziałały na panią Barker uspokajająco. Uśmiechnęła się wątle, poklepała go po dłoni i poszła.
Podjęliśmy przerwany mało aromatyczny eksperyment i o drugiej pootwieraliśmy wszystkie okna i drzwi. Następnie ruszyliśmy w odwiedziny do państwa Barkerów.
Nie szliśmy drogą, lecz na przełaj. Wstępując na wzgórze, na którym stał dwór, bacznie go obserwowaliśmy.
Trzykondygnacyjny budynek górował nad okolicą, wieńczył bowiem jedno z najwyższych wzgórz. Na jednym końcu wznosiła się wysoka, czworokątna wieża, najpewniej imitacja normańskiego oryginału. Zaburzała równowagę całości założenia, które wyglądało na wygodne i solidne. Gdy podzieliłam się z Holmesem tymi architektonicznymi spostrzeżeniami, odparł:
— Budowniczy tej okropności przypuszczalnie chciał mieć widok na morze. Sądzę, że rzucenie okiem na mapy topograficzne wykazałoby, że da się połączyć linią prostą wieżę i przesmyk między tymi dwoma wzgórzami.
— Da się.
— A, więc tym się zajmowaliście, kiedy sznurowałem buty.
— Tak, studiowałam mapy. Nie znam tej części Downs tak dobrze jak pan i chciałam się zorientować.
— Możemy chyba przyjąć, że górne pokoje w wieży należą do
Richarda Barkera. A teraz przybierzcie swobodną minę, Russell, i udawajcie sąsiadkę, która znalazła się tutaj przypadkiem, bo oto nasz jegomość we własnej osobie. Halo! — zawołał.
Okrzyk ten natychmiast pociągnął za sobą dwie zaskakujące konsekwencje. Starszy pan zerwał się ze skąpanego w słońcu fotela, odwrócił się do nas plecami i zaczął wymachiwać rękoma, wrzeszcząc coś niezrozumiale. Holmes i ja wymieniliśmy zaciekawione spojrzenia, lecz przyczyny tego niezwykłego zachowania natychmiast się wyjaśniły. Sfora bodaj ze czterdziestu psów ruszyła ku nam przez taras, jazgocząc dziko. To wielobarwne morze rozlało się wokół starszego pana, zupełnie nie zważając na jego gorączkowe wymachiwania. Holmes i ja rozstąpiliśmy się nieco i przyszykowaliśmy ciężkie laski, które zawsze mieliśmy ze sobą na takie okoliczności, lecz psia tłuszcza nie pożądała krwi ; stworzenia te otoczyły nas, szczekając jak najęte. Starszy pan pospieszył ku nam i coś gardłował, lecz nie zrobiło to na psach żadnego wrażenia. Aliści z rogu domu wybiegł inny mężczyzna, a za nim następny. Chwytali psy za karki i ogony, powoli przywracając porządek. Spełniwszy swój obowiązek, psy siedziały lub stały, oczekując kolejnej rozrywki. W tym momencie wyszła z domu pani Barker. Wszystkie psy zwróciły się w jej stronę, uczynił to również jej mąż.
— Moja droga, coś trzeba zrobić z tymi psami — stwierdził słabym głosem.
— Wstydźcie się! — powiedziała do nich srogo. — Tak witacie sąsiadów przybyłych z wizytą? Spodziewałam się po was lepszych manier.
Efekt tych słów nie dał na siebie czekać. Pyski pozamykały się, łby poopuszczały na dół, ogony podkuliły. Potulne i skruszone psy po cichutku odstąpiły od nas. Było ich tylko siedemnaście, zauważyłam, a skala rozciągała się od dwóch maleńkich Yorkshire terierów po olbrzymiego wilka, który spokojnie mógł ważyć sto czterdzieści funtów. Pani Barker stała wsparta pod boki, aż ostatni zniknął w zaroślach, po czym odwróciła się do nas, kręcąc głową.
— Najmocniej przepraszam. Miewamy tak niewielu gości, że zaszumiało im w głowach z ekscytacji.
— Niech psy szczekają i gryzą, na to je Pan Bóg stworzył — grzecznie, acz niespodzianie skomentował Holmes. — Nie należało przychodzić bez zapowiedzi. Nazywam się Holmes, a to jest Mary Russell. Wybraliśmy się na spacer i chcieliśmy obejrzeć z bliska państwa wspaniałą siedzibę. Nie będziemy państwu więcej przeszkadzać.
— Nie, nie — zaprotestowała pani Barker, zanim jej mąż zdążył się odezwać. — Musicie pozwolić się ugościć. Lampkę sherry czy trochę przyspieszymy herbatę? A zatem herbata. Jesteśmy, zdaje się, sąsiadami. Widziałam z drogi. Jestem pani Barker, a to mój mąż. — Zwróciła się do pozostałych mężczyzn. — Dziękuję wam, Ron, psy będą już spokojne. Terrence, bądźcie łaskawi powiedzieć pani Woods, że napijemy się herbaty i że jest nas czworo. Za kilka minut przyjdziemy do oranżerii. Dziękuję.
— To bardzo miło z pani strony, pani Barker. Jestem pewien, że panna Russell w równym stopniu co ja potrzebuje czegoś na wzmocnienie po naszym spacerze. — Teraz Holmes zwrócił się do starszego pana, który z czułością patrzył, jak sprawnie jego żona obchodzi się z psami, gośćmi i służbą.
— Bardzo ciekawy budynek, panie Barker. Kamień portlandzki, prawda? Z początku osiemnastego wieku? A kiedy dobudowano wieżę?
Nieskrywane zainteresowanie Holmesa zagadnieniami budowlanymi dało asumpt do fachowej rozmowy na temat pękających fundamentów, korników, okien dzielonych ołowiem, kosztów ogrzewania i przywar brytyjskich dostawców. Gdy wlaliśmy w siebie po parę filiżanek herbaty, zaproponowano nam zwiedzanie z przewodnikiem. Holmes, zapalony miłośnik architektury, wprosił się również na wieżę. Wspinaliśmy się do góry po wąskich drewnianych schodach, podczas gdy pan Barker skorzystał z windy, którą kazał zainstalować. Czekał na nas na górze.
— Zawsze marzyłem o wieży z kości słoniowej — uśmiechnął się. — To był najważniejszy powód, dla którego kupiłem ten dom. Winda
to naturalnie ekstrawagancja, lecz wdrapywanie się po tych schodach to dla mnie mordęga. Tutaj są moje pokoje. Proszę podziwiać widok!
Widok istotnie robił wrażenie, roztaczał się w kierunku północnym aż po morze. Gdy się już napodziwialiśmy panoramy i apartamentów, Holmes nagle ruszył w stronę drabiny, która stała oparta o ścianę na końcu korytarza.
— Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, panie Barker, ale po prostu muszę zobaczyć szczyt tej wspaniałej wieży. Zaraz wracam, Russell. Spójrzcie, jaka zmyślna zapadnia...
Te ostatnie słowa dobiegły nas już z dachu.
— Kiedy tam nie jest bezpiecznie, panie Holmes! — zawołał za nim pan Barker. A do mnie: — Nie wiem, czemu te drzwi są otwarte. Kazałem Ronowi założyć kłódkę. Trzy lata temu wyszedłem na dach i wcale mi się tam nie spodobało.
— Będzie bardzo ostrożny, panie Barker... O, już jest z powrotem.
Długie nogi Holmesa znowu pojawiły się na drabinie. Oczy miał jakby ciemniejsze, gdy zwrócił się do nas z radosną miną.
— Dziękuję, panie Barker, zamieszkuje pan nadzwyczaj interesującą wieżę. A teraz proszę mi opowiedzieć o sztuce ludów pierwotnych, którą widziałem w holu na dole. Nowogwinejska, czy tak? Zdaje się znad rzeki Sepik?
Udało się skierować uwagę pana Barkera na inne tory. Schodząc na dół, wsparty na ramieniu Holmesa, mówił o swoich podróżach po szerokim świecie. Zanim wyszliśmy, godzinę później, zdążyliśmy obejrzeć kilka pięknych afrykańskich rzeźb z brązu, bambusowe trąby australijskich aborygenów, trzy eskimoskie rzeźbione kły morsa i wspaniałą złotą figurkę z peruwiańskiej epoki Inków. Państwo Barkerowie odprowadzili nas do drzwi i pożegnaliśmy się, lecz Holmes nagle przecisnął się obok nich do środka.
— Muszę osobiście podziękować kucharce za wyśmienity podwieczorek. Sądzi pani, że dałaby pannie Russell przepis na te różowe ciasteczka? Do kuchni to tędy, jak sądzę?
Na zaskoczone spojrzenia Barkerów odpowiedziałam wymownym wzruszeniem ramion, aby dać im do zrozumienia, że nie odpowiadam za dziwactwa Holmesa, i puściłam się za nim na dół. Gdy zeszłam do kuchni, ściskał dłoń zdezorientowanej siwowłosej kobiety o ziemistych policzkach, dziękując jej wylewnie. Inna kobieta, młodsza i ładniejsza, siedziała przy stole nad filiżanką herbaty.
— Moje najserdeczniejsze dzięki — pani Woods, prawda? Pani herbata postawiła mnie i pannę Russell na nogi po tym, jak rzuciły się na nas te okropne psy. Ależ ich jest, czy to pani się nimi zajmuje? Nie? To dobrze. To raczej zadanie dla mężczyzny. Ale na pewno są strasznie żarłoczne i podejrzewam, że to pani szykuje im jedzenie?
Pani Woods skwitowała jego trajkotanie zaskakująco dziewczęcym chichotem.
— O tak, sir, gdyby nie one, to rzeźnik by dawno poszedł z torbami. Samych kości bierzemy po dwadzieścia funtów naraz.
— Psy jedzą dużo kości, prawda?
Zastanawiałam się, do czego on zmierza, ale po jego minie widać było, że uzyskał potrzebne mu informacje.
— Jeszcze raz pani dziękuję, pani Woods, i proszę nie zapomnieć napisać ten przepis dla panny Russell.
Pomachała nam wesoło na pożegnanie. Na zewnątrz psy leżały na rozkopanym trawniku i nie zwracały na nas uwagi. Obeszliśmy dom wkoło i ruszyliśmy drogą.
— O co chodziło z tymi ciasteczkami, Holmesie? Wie pan, że nie umiem piec. A może sądzi pan, że dodają do nich truciznę, która wywołuje chorobę pana Barkera?
— To był tylko fortel. Czy to nie miłe, że rząd pociągnął linię telefoniczną na użytek państwa Barker i mój? Już nie mówiąc o ptakach.
Napowietrzny kabel obsiadły śpiewające czarnopióre stworzenia i jednym skrajem drogi biegła puentylistyczna biała linia. Spojrzałam na mego towarzysza i wyczytałam na jego twarzy satysfakcję tudzież niemało złośliwości.
— Przepraszam, Holmesie, ale czego my szukamy? Widział pan coś na dachu?
— Och, Russell, to ja powinienem przeprosić. Przecież wy nie byliście na dachu. Inaczej znaleźlibyście to — pokazał mi maleńką drzazgę czarnego drewna — i pół tuzina niedopałków papierosów, które zbadamy po powrocie do domu.
Przyglądnęłam się drewienku, lecz nic mi nie mówiło.
— Mogę prosić o jakąś wskazówkę, Holmesie?
— Srodze mnie rozczarowujecie, Russell. To zupełnie proste.
— Elementarz?
— Otóż to. Rozważcie: kawałek zakonserwowanego drewna na nieużywanym dachu wieży; dzień targowy; kości; sztuka znad rzeki Sepik; żadnej trucizny; droga przez las.
Stanęłam w miejscu i mój mózg pracował gorączkowo, podczas gdy Holmes wsparł się na lasce i patrzył z zaciekawieniem. Kawałek drewna... ktoś na wieży... wiedzieliśmy, że, ale dlaczego... dzień targowy... zawsze w środę... kości dla psów i linia telefoniczna wzdłuż drogi — podniosłam wzrok urażona.
— Chce mi pan powiedzieć, że kamerdyner to zrobił?
— Niestety, takie rzeczy się zdarzają. Poszukamy w lesie odpadków?
Znalezienie niewielkiej polany usłanej kośćmi zajęło nam około dziesięciu minut. Rzeźnik uzupełniał dietę psów od wielu miesięcy, sądząc po wieku niektórych zbrązowiałych piszczeli.
— Macie ochotę trochę się powspinać czy ja mam to zrobić?
— Jeśli pożyczy mi pan paska do zabezpieczenia się, to z przyjemnością się tego podejmę.
Obejrzeliśmy pobliskie słupy telefoniczne, aż wreszcie Holmes zawołał z cicha:
— To ten, Russell!
Podeszłam bliżej i zobaczyłam nieomylne ślady częstego i niedawnego korzystania z raków wspinaczkowych.
— Na jego butach nie zauważyłam nic, co by wskazywało na używanie raków — powiedziałam, pochyliwszy się, by rozsznurować moje ciężkie obuwie.
— Nie, lecz jestem pewien, że gdybyśmy przeszukali jego szafę, to znaleźlibyśmy parę z wymownymi wgnieceniami i zadrapaniami.
— Dobra, jestem gotowa. Jakby co, to proszę mnie łapać.
Wsparłam się na naszych spiętych razem paskach, przycisnęłam bose stopy do szorstkiego drewna i zaczęłam cal po calu posuwać się do góry: jedna stopa, druga stopa, podciągnąć pasek. Bez przygód dotarłam na samą górę, przypięłam się bezpieczniej i przystąpiłam do oględzin kabla. Ślady były wyraźne.
— Ktoś się tutaj podłączył — zawołałam do Holmesa. — W ciągu ostatnich kilku dni, bo nie osadził się jeszcze kurz w miejscu styku. Wrócimy z zestawem daktyloskopijnym?
Zeszłam na dół i oddałam Holmesowi pasek. Spojrzał sceptycznie na wygiętą sprzączkę, dodałam zatem:
— Wskazana byłaby mocniejsza uprząż.
— O ile pogoda się utrzyma, to powinniśmy być w stanie zdjąć nie odciski, lecz same palce, jeśli nie dzisiaj w nocy, to z pewnością jutro. Przypomnijcie mi, żebym zadzwonił po powrocie do naszej miłej gospodyni, podziękował jej i wywiedział się o stan zdrowia jej męża.
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, kiedy weszliśmy do domu, gdzie powietrze było już znośniejsze niż w południe. Holmes udał się do laboratorium z niedopałkami papierosów, ja zaś znalazłam zimny posiłek, który przyszykowała dla nas pani Hudson, i zaparzyłam kawę. Jedliśmy pochyleni nad mikroskopami, jakkolwiek odciski naszych lepkich paluchów na szkiełkach nie pomagały nam w identyfikacji.
— Papierosy pochodzą od niewielkiego trafikanta w Portsmouth — stwierdził wreszcie Holmes. — Sądzę, że tamtejsza policja mogłaby dla nas ustalić parę rzeczy. Ale najpierw pani Barker.
Słuchawkę podniosła sama pani domu. Holmes powtórnie podziękował jej za gościnność. Subtelna reakcja detektywa na jej słowa wskazywała, że pani Barker nie jest sama.
— Chciałbym podziękować również pani mężowi. Nie ma go przy pani? Och, jakże przykro mi to usłyszeć, ale po południu odniosłem wrażenie, że nie czuje się zbyt dobrze. Proszę mi powiedzieć, czy pani
mąż pali papierosy? Tak sądziłem. A, nic takiego. Pani Barker, proszę mnie posłuchać. Sądzę, że pani mężowi wkrótce się poprawi. Rozumie pani? Dobranoc pani i jeszcze raz dziękuję.
Oczy mu się świeciły, kiedy odwiesił słuchawkę.
— Czyli dzisiaj w nocy, Holmesie?
— Na to wygląda. Pan Barker udał się do swego pokoju, gdzie powierzył się czułej opiece swego kamerdynera. Odpocznijcie sobie, Russell, a ja zadzwonię do właściwych czynników, chociaż jestem pewien, że mamy co najmniej dwie godziny, zanim cokolwiek się wydarzy.
Posłuchałam i mimo pobudzenia nerwowego, do wtóru mruczenia głosu Holmesa dochodzącego z sąsiedniego pokoju, zapadłam w sen. Jakiś czas później wyrwał mnie z niego chrzęst kół na podjeździe. Gdy zeszłam na dół, zastałam Holmesa w salonie z dwoma mężczyznami.
— Dobrze, Russell, przygotujcie się. Włóżcie najcieplejszy płaszcz, to może chwilę potrwać. Russell, to jest pan Jones, a to pan Smith, którzy przyjechali z Londynu w związku z naszym małym projektem. Panowie, panna Russell, moja prawa ręka. Pójdziemy?
Holmes zarzucił na ramię mały plecaczek, nasunął na głowę sukienną czapkę i odmaszerowaliśmy.
Drogą szło się do dworu trzy mile. Wędrowaliśmy w milczeniu trawiastym poboczem. Gdy dotarliśmy do lasku, zeszliśmy z drogi i między drzewami dobiliśmy do granicy ogrodów. Staliśmy tam i szeptali ze sobą. Zerwał się lekki wietrzyk, który ciągnął w stronę morza, co oznaczało, że psy nas nie zwęszą.
— Widać stąd wierzchołek wieży. Koledzy panów zajęli już pewnie stanowiska w przesmyku między wzgórzami i nad morzem?
— Tak jest, panie Holmes. Uzgodniliśmy, że o jedenastej wszyscy mają być na swoich miejscach, a jest już dziesięć po.
Światła we dworze gasły jedno po drugim. Ogarnął nas ten szczególny stan znudzenia i podniecenia, który towarzyszy długiemu czekaniu. Bo rzeczywiście było długie. O pierwszej pochyliłam się, by szepnąć Holmesowi do ucha:
— Z pewnością nie było tak późno, gdy pani Barker zobaczyła z ogrodu sygnały świetlne. Może jednak dzisiaj nic się nie stanie.
Nie widziałam go w ciemnościach, lecz wyczuwałam jego wewnętrzne napięcie.
— Widzicie cokolwiek na tej wieży, Russell?
Zmrużonymi oczami patrzyłam na ciemną sylwetę wieży na tle czarnego nieba. Po chwili zarejestrowałam minimalną zmianę barwy tonu. Wydałam z siebie stłumiony okrzyk i Holmes natychmiast zerwał się na nogi.
— Szybko, Russell, na drzewo. Siedzimy tu ślepi jak krety, bo jesteśmy za nisko i krawędź dachu nam go zasłania. Co widzicie?
Wspinając się do góry, obserwowałam wieżę. Gdy byłam na wysokości piętnastu stóp, pojawił się promień światła, pulsujący z tylnego rogu wieży w kierunku wzgórz i morza.
— Jest! — Szybko zsunęłam się na dół, co kosztowało mnie wiele zadrapań. — Jest na górze ze światłem...
Lecz oni pognali już na wzgórze, wymachując w ciemnościach latarkami. Ruszyłam za nimi, tratując rabaty kwiatowe i omijając fontannę, gdy nagle noc eksplodowała. Siedemnaście gardzieli otworzyło ogień na intruzów, szczekania, ujadania i mrożące krew w żyłach warknięcia rozrywały powietrze, potem rozległy się krzyki ludzi i brzęk szkła. Usłyszałam, jak Holmes woła coś do swoich towarzyszy, ujadanie psów przeszło w skowytanie i wycie, dwa głosy kasłały i przeklinały, szkło rozbiło się jeszcze dosadniej i doleciał mnie dźwięk otwieranych drzwi. W domu zapalały się światła elektryczne i zobaczyłam psy goniące we wszystkich kierunkach. Gdy uderzyła mnie w nozdrza pierwsza cuchnąca fala, wstrzymałam oddech, aż znalazłam się za drzwiami.
Wewnątrz paliły się wszystkie światła. Popędziłam w stronę wieży, słysząc ciężkie kroki na schodach nad sobą. Nagle ucichły razem z głosami, z czego wywnioskowałam, że biegnący są już na dachu.
W tym momencie naszła mnie pewna myśl. Od wszczęcia alarmu przez psy do chwili, gdy Holmes dopadł schodów, minęło dobrych
dwadzieścia sekund. A jeśli...? Na pierwszym podeście ukryłam się pod stopniami i na wszelki wypadek czekałam.
Nagle z góry dobiegł mnie odgłos pospiesznych, lecz stłumionych kroków. Wyciągnęłam rękę między stopniami, zobaczyłam nieznajomy but i modląc się, by nie należał do Smitha, Jonesa lub Barkera, złapałam za niego. Po wrzasku i łoskocie spadającego po schodach ciała nastąpiły krzyki i tupot z góry. Powoli wysunęłam się ze swojej kryjówki, aby dokonać oględzin swego dzieła.
Żołądek chciał podejść mi do gardła, gdy patrzyłam na poskręcaną postać Terrence'a Howella kilkanaście stopni niżej. Potem stanął obok mnie Holmes i objął mnie ramieniem, gdy dwaj policjanci przecisnęli się obok nas. Drżałam na całym ciele.
— O Boże, Holmesie, zabiłam go! Nie sądziłam, że tak poleci. O Boże, co ja zrobiłam?
Na czubkach palców wciąż czułam skórę buta, a w duszy widziałam koziołkującą postać. Z dołu dobiegł nas czyjś głos.
— Proszę zadzwonić po lekarza, pani Barker. Potłukł sobie głowę i złamał kilka kości, ale żyje.
Spłynęła na mnie słodka ulga i w głowie nagle zrobiło mi się lekko.
— Muszę na chwilkę usiąść, Holmesie.
Pomógł mi usiąść na stopniu podestu i położyłam sobie głowę na kolanach. Jego plecaczek stuknął koło mnie o drewno i ujrzałam jak przez mgłę, że Holmes wyjmuje z niego butelkę. Koreczek wystrzelił i do moich przewodów nosowych wtargnął stężony odór porannego eksperymentu. Szarpnęłam głową do tyłu i łupnęłam nią w kamienną ścianę. Łzy napłynęły mi do oczu, rozmywając obraz.
Gdy wróciło mi widzenie, zobaczyłam strapioną minę Holmesa.
— Nic wam nie jest, Russell?
Delikatnie obmacałam sobie głowę.
— Nic, dzięki pańskim solom trzeźwiącym, Holmesie. Nie widzę większego sensu, żeby kogoś w tak drastyczny sposób rozbudzać, ale flaszeczka stanowi wyśmienitą broń przeciwko sforze psów.
W jego oczach pojawił się wyraz ulgi, a na twarz wróciła zwyczajowa sardoniczna mina.
— Kiedy dojdziecie do siebie, musimy się zająć panem Barkerem, Russell.
Podałam mu rękę, by pomógł mi wstać, i powoli poszliśmy do pokoju starca. W drzwiach powitał nas zaduch potu i choroby, a światło lampy wydobywało z mroku bladą, zroszoną twarz i szkliste oczy człowieka trawionego wysoką gorączką.
— Ochłodźcie mu trochę twarz, Russell — nakazał Holmes — zanim przyjdzie pani Barker. Ja tymczasem sprawdzę, co się da znaleźć w pokoju Howella. O, już pani jest, pani Barker. Mąż pani potrzebuje. Chodźmy, Russell.
Minął ją, nie odpowiadając na jej zatroskane pytania.
— Czego szukamy? — spytałam, podążywszy jego śladem.
— Torebki proszku lub butelki płynu. Zacznę od szafy garderobianej, wy zajmijcie się łazienką.
Sypialnię wkrótce wypełniły pomruki i fruwające ubrania, a powietrze w łazience przeszło rozmaitymi zapachami, gdy kolejno otwierałam mnogość pachnideł, płynów po goleniu i soli kąpielowych, które znalazłam w szufladach. Mój biedny nos nieco odrętwiał, lecz w końcu znalazłam buteleczkę, która pachniała podejrzanie. Wzięłam ją do sąsiedniego pokoju, gdzie Holmes stał po kostki w ubraniach, opróżnionych szufladach i pościeli.
— Znalazł pan coś?
— Papierosy od Frasera w Portsmouth i buty z zadrapaniami na podbiciu. Co tam macie?
— Nie wiem, nic już nie czuję. Czy według pana to pachnie jak Eau d'Arabe?
Szybki niuch, po czym Holmes wymaszerował z pokoju, trzymając buteleczkę wysoko w górze.
— Znaleźliście co trzeba, Russell. Teraz musimy ustalić, ile mu dać. — Podszedł do schodów i zapuścił żurawia w dół. — Jones, obudził się już?
— Gdzie tam, będzie spał jeszcze wiele godzin.
— No cóż, będziemy musieli zaeksperymentować — powiedział do
mnie. — Pani Barker? — Podniosła wzrok, gdy weszliśmy, trzymała w ręce zwilżony ręczniczek. — Ma pani łyżeczkę? Tak, nada się. Lejcie, Russell, tylko ostrożnie. Na początek dwie krople. Będziemy powtarzać zabieg co dwadzieścia minut, aż do skutku. Wsuńcie mu między zęby, dobrze. Trochę wody... Dobrze. Teraz czekamy.
— Co to za płyn, panie Holmes?
— Odtrutka. Nie chcę zaszkodzić pani mężowi, dając mu za dużo i za szybko. Będzie musiał ją brać do końca życia, ale już nigdy tak ciężko nie zachoruje.
— Ale już panu mówiłam, że nie jest truty, bo inaczej ja też byłabym chora.
— O, już od ponad roku nie przyjął trucizny. Regularnie otrzymuje odtrutkę, podobnie jak pani, bez negatywnych skutków. Powiedziała mi pani, że kamerdyner służy u niego od wielu lat. Czy to obejmuje pobyt na Nowej Gwinei?
— Tak, chyba tak. Czemu pan pyta?
— Trucizny to jeden z moich koników, proszę pani. Istnieje niewielka liczba nietypowych trucizn, które na zawsze pozostają w systemie nerwowym. Nie można ich usunąć, lecz da się skutecznie zahamować ich działanie, regularnie biorąc odtrutkę. Jedną z tych trucizn upodobali sobie tubylcy znad rzeki Sepik na Nowej Gwinei. Wytwarza się ją z bardzo osobliwej odmiany łupacza, który występuje tylko na tym obszarze. Co ciekawe, odtrutka pochodzi z rośliny, którą również można znaleźć tylko tam. Kiedy pani mąż przebywał na wyspie, kamerdyner snadź prowadził na boku swoje badania. Zapewne w końcu nam opowie, dlaczego postanowił zdradzić ojczyznę i użyć w zeszłym roku trucizny. Pani mąż zazwyczaj odbywał swoje rozmowy telefoniczne w dzień targowy, prawda?
— Owszem, skąd pan wiedział? Ron woził Woodsów do miasta, a ja szłam na przechadzkę lub woziłam się po okolicy automobilem. A Howell...
— A Howell wyprowadzał psy na spacer, czy tak?
— Rzeczywiście. Skąd...
— Szedł do lasku, wdrapywał się na słup telefoniczny i podsłuchiwał rozmowy pani męża, a psy w tym czasie ogryzały kości. W następną bezchmurną noc nie podawał odtrutki, zamykał się ze swoim panem i wychodził na dach, aby przekazać wyszpiegowane wiadomości wspólnikowi na wybrzeżu. O, już chyba zaczyna działać.
Dwoje zamglonych oczu wyglądnęło z bladej twarzy i skierowało się na panią Barker.
— Moja droga — szepnął — co robią tutaj ci ludzie?
— Russell — rzekł półgłosem Holmes — powinniśmy dać państwu Barker trochę spokoju i sprawdzić, czy możemy pomóc przywrócić Howella do przytomności. Pani Barker, radzę strzec tej buteleczki jak oka w głowie, póki się nie przeanalizuje i nie odtworzy zawartości. Dobranoc.
Sanitariusze powoli znosili kamerdynera po wąskich schodach. Przy drzwiach frontowych czekał Jones, żeby ich wypuścić. Z zewnątrz dobiegł nas znajomy jazgot. Holmes sięgnął do plecaczka po swoją małą flaszeczkę, lecz chwyciłam go za ramię.
— Najpierw ja spróbuję.
Odchrząknęłam, wyprężyłam się na całą wysokość (ponad sześć stóp w tych butach) i otworzyłam drzwi. Potem wzięłam się pod boki i zmierzyłam sforę srogim spojrzeniem.
— Wstydźcie się! — siedemnaście pysków powoli się zamknęło, trzydzieścioro czworo oczu przywarło do mojej twarzy. — Wstydźcie się, wszystkie razem! Tak się traktuje funkcjonariuszy Jego Królewskiej Mości? Co wy sobie wyobrażacie?
Siedemnaście pysków spojrzało po sobie, a potem na mnie, na mężczyzn stojących w drzwiach. Wilk pierwszy podkulił ogon i zniknął w ciemnościach, a terier ostatni.
— Widzę, że drzemie w was wiele nieujawnionych talentów, Russell — mruknął Holmes. — Przypominajcie mi, żebym was wzywał, jeśli trzeba będzie poskromić jakąś dziką bestię.
Odprowadziliśmy zdrajcę-kamerdynera i jego opiekunów do bramy i ruszyliśmy do domu ciemną drogą wzdłuż linii telefonicznej, rozmawiając o tym i owym.
Rozdział czwarty
Moje własne śledztwo
„Co marne i nikczemne, zawsze warte jest więcej niż to, czego nie ma wcale”.
Sprawa Barkerów była pierwszą, przy której Holmes i ja współpracowaliśmy (o ile można nazwać współpracą sytuację, gdy jedna osoba wydaje polecenia, a druga je wykonuje). Pozostałe dni ferii wiosennych przebiegły bez sensacji. Wróciłam do Oksfordu wzmocniona ciężką pracą pod okiem Patricka tudzież z pierwszym złapanym przestępcą na koncie. (Powinnam może wspomnieć, że nasza akcja doprowadziła do ujęcia równego tuzina niemieckich szpiegów, że pan Barker odzyskał zdrowie, a pani Barker hojnie nas wynagrodziła za oddane usługi).
Po moim powrocie do akademika pan Thomas sprawiał wrażenie, że pozytywnie ocenia mój wygląd. Ze wzmożonym zapałem zabrałam się do matematyki, dociekań teologicznych i kariery Ratnakara Sanji. Postanowiłam też zażywać więcej ruchu, wędrowałam po wzgórzach otaczających miasto (naturalnie z książką w ręku), dzięki czemu w czerwcu, kiedy skończył się rok szkolny, nie byłam tak wyczerpana jak po poprzednim trymestrze.
Wiosna i lato 1918 roku to był czas wielkich emocji i doniosłych wydarzeń nie tylko dla jednej studentki, ale również dla całego kraju. Kajzer przystąpił do huraganowego ostatniego natarcia, przez co wymizerowane, wygłodniałe twarze wokół mnie dodatkowo przybrały ponury wyraz. Nie spaliśmy dobrze za zasłonami zaciemnienia. A potem stał się cud, ofensywa niemiecka straciła impet, a jednocześnie siły sojusznicze stale wspomagali amerykańscy żołnierze i wzmacniały dostawy. Nawet potężne bombardowanie, które w maju spustoszyło Londyn, nie zmieniło przekonania, że armia niemiecka się wykrwawia. Po wielu latach walki o przetrwanie zaświtała nowa nadzieja.
W połowie lata znowu maszerowałam do domu. Miałam osiemnaście
i pół roku, byłam silna, dorosła i świat leżał u mych stóp. Tego lata zaczęłam się bardziej interesować prowadzeniem gospodarstwa i zadawać Patrickowi pytania na temat maszyn rolniczych i planów na powojenną przyszłość.
Pod moją nieobecność Holmes się zmienił. Potrzebowałam trochę czasu, aby zrozumieć, że może trochę go onieśmiela ta młoda kobieta, która nagle wykluła się z niezdarnej, nad wiek rozwiniętej umysłowo nastolatki. Z wyglądu nie zmieniłam się tak bardzo — nabrałam ciała, ale poszło to głównie w kości i mięśnie, a nie kobiece krągłości. Nosiłam te same ubrania i dalej splatałam włosy w dwa długie warkocze. Chodziło o mój sposób bycia i poruszania się tudzież to, że rozmawiałam z nim jak równy z równym (także, choć nie całkiem, pod względem wzrostu). Coraz bardziej uświadamiałam sobie swoją siłę fizyczną i zaczęłam badać tkwiące w niej możliwości, przez co, jak sądzę, poczuł się stary. Tego lata po raz pierwszy zauważyłam, że stał się ostrożniejszy — obszedł skarpę, zamiast z niej zeskoczyć. Bynajmniej nie zrobił się z niego zramolały starzec. Holmes był teraz bardziej zamyślony i czasami wpadał w zadumę, gdy dopuściłam się jakiegoś bardziej zuchwałego czynu.
Parę razy pojechaliśmy do Londynu, aby sprawdzić oferowany w stolicy ograniczony wojenny asortyment. Holmes poruszał się tam inaczej, jakby wielkomiejskie powietrze zmieniało go, mięśnie mu się napinały, a stawy obluzowywały. Londyn był jego domem, którym nigdy nie mogły się stać Sussex Downs. Wrócił odprężony i ze wzmożoną energią oddał się swoim eksperymentom i pracy pisarskiej. Poprzednie lato było latem słońca i gry w szachy na wolnym powietrzu, to zaś domieszało do beczki miodu łyżkę dziegciu. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że nawet Holmes jest śmiertelny.
Objawienie to pozostawało jednak wtedy na obrzeżach mojej świadomości. Gorycz jest posmakiem, który przychodzi, gdy ulotni się słodycz, a tego lata zaznałam wiele słodyczy. Najbardziej smakowały mi dwa śledztwa, które nam się nawinęły.
Mówię dwa, choć pierwsze należałoby raczej zakwalifikować jako
wprawkę. Pewnego lipcowego ranka szłam do domu Patricka z artykułem gazetowym na temat opracowanej w Stanach Zjednoczonych techniki okrywania roślin mierzwą. Patrick miotał się wściekle po kuchni. Zabrałam mu imbryk, żeby sobie krzywdy nie zrobił, zalałam herbatę i spytałam, o co chodzi.
— A, nic takiego, panno Mary. Zeszłego wieczoru okradli Tillie Whiteneck z gospody.
Do „Mniszego Antałka”, gospody przy drodze z Eastbourne do Lewes, lubili zachodzić miejscowi i wakacjusze. I Patrick.
— Okradli? Stało jej się coś?
— Nie, wszyscy spali. Rabusie wyważyli tylne drzwi i zabrali kasetę z pieniędzmi i trochę jedzenia — bez żadnego hałasu. Nikt nic nie zauważył, dopiero gdy Tillie zeszła rano na dół, żeby rozpalić w piecu, zobaczyła, że tylne drzwi są otwarte. W kasecie była kupa pieniędzy, więcej niż zwykle. Wczoraj miała w gospodzie dwie duże zabawy i nie zdążyła zanieść pieniędzy do banku.
Czyli kradzież z włamaniem. Poleciłam mu, aby przekazał wyrazy współczucia, dałam mu artykuł i poszłam zamyślona do głównego domu. Zadzwoniłam do Holmesa i gdy pani Hudson go wołała, siedziałam za biurkiem i patrzyłam, jak Patrick idzie przez podwórze zgarbiony ze złości i przygnębienia. Kiedy Holmes podniósł słuchawkę, od razu przeszłam do rzeczy.
— Czy nie powiedział mi pan kilka tygodni temu, że była seria kradzieży w oberżach i gospodach w Eastbourne?
— Dwa przypadki raczej nie tworzą serii, Russell. Odrywacie mnie od dosyć delikatnego eksperymentu z hemoglobiną.
— Teraz są już trzy — odparłam, puszczając mimo uszu jego protesty. — Wczoraj w nocy znajomej Patricka w „Antałku” zabrano kasetę z pieniędzmi.
— Moja droga Russell, jestem na emeryturze i nie poczuwam się do obowiązku odzyskiwania zagubionych piórników lub odnajdywania zabłąkanych mężów.
— Sprawcy wybrali dzień, w którym w kasecie było więcej pieniędzy niż zazwyczaj — nie poddawałam się. — To mało przyjemne
wiedzieć, że w okolicy grasuje złodziej. Poza tym — dodałam, wyczuwszy wahanie na drugim końcu linii — Patrick to mój przyjaciel. Zagrałam złą kartą.
— Cieszy mnie, że liczycie zarządcę gospodarstwa między swoich przyjaciół, Russell, ale to nie usprawiedliwia wciągania mnie w tę aferkę. Doszły mnie słuchy, że w Sussex działa policja. Może bylibyście tak mili i pozwolili tym ludziom robić, co do nich należy — i mnie również.
— Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, bym przyjrzała się tej sprawie?
— Święty Boże, Russell, jeśli zbywa wam czasu, a w lazarecie skończyły się bandaże na zmianę, to wsadźcie nos w tę wołającą o pomstę do nieba zbrodnię, tę eksplozję nieprawości tuż przed waszym progiem. Życzyłbym sobie tylko, żebyście nie denerwowali policji więcej niż potrzeba.
Rozłączył się. Poirytowana odwiesiłam słuchawkę i poszłam po rower.
Zajechałam pod gospodę zgrzana i zakurzona, nie przedstawiałam się więc zbyt okazale, i musiałam dosłownie wyszarpać policjanta za rękaw, nim pozwolono mi rzucić okiem na miejsce zdarzenia. Naturalnie rwałam się do tego, żeby zobaczyć więcej, lecz poczciwy konstabl Rogers, dumny, że w jego rewirze popełniono tak zuchwałą zbrodnię, odgrodził większą część parteru linami w oczekiwaniu na inspektora. Osoby postronne nie miały wstępu na ten obszar. Nawet właścicielka oraz jej pracownicy i klienci zmuszeni byli przeciskać się przez salę za ścianą z palm doniczkowych, które zdążyły zawrzeć już bliższą znajomość z kuframi i walizami podróżnymi.
— Przysięgam, że nic nie ruszę — błagałam. — Chcę tylko spojrzeć na dywan.
— Nie wolno, panno Russell. Mam polecenie nikogo nie wpuszczać.
— Co oczywiście znaczy — warknął głos zza falujących dziko palm — że nie mogę podać jedzenia i oprócz kasety stracę cały dzisiejszy
utarg. A, dzień dobry, to panna Russell od Patricka, prawda? Przyszła pani rozgryźć nasze włamanie?
— Spróbuję — przyznałam.
— Ojejku, Jammy, pozwól jej... Dobra, dobra, panie konstablu, proszę jej pozwolić rzucić okiem. To bystra dziewucha... i jest tutaj, czego nie można powiedzieć o tym twoim inspektorze.
— Tak, Rogers, pozwólcie jej — huknął głos od drzwi. — Macie moją osobistą porękę, że niczego nie ruszy.
— Pan Holmes! — powiedział zdziwiony konstabl, sięgnął do kasku, lecz potem zmienił zamiar i wyprężył ramiona.
— Holmesie! — zakrzyknęłam. — Sądziłam, że jest pan zajęty.
— Zanim byliście łaskawi zakończyć rozmowę, krew zakrzepła.
Nie zważając na miny, które wywołało jego oświadczenie, pomachał młodemu policjantowi.
— Puśćcie ją, Rogers.
Mundurowy potulnie zniżył dla mnie linę. Rozdarta między furią a skruchą, podeszłam do dywanu i przybrawszy jak najgodniejszą minę, pochyliłam się, by dokonać oględzin. Dywan był stosunkowo nowy, a poprzedniego wieczoru go wyszczotkowano, nie skrywał więc zbyt pieczołowicie swych tajemnic. Niemal dotykając policzkiem nici, aby światło padało pod odpowiednim kątem, zwróciłam się do Holmesa:
— Odciski średnich rozmiarów męskich butów do szpica ze zdartym lewym obcasem — co na dywanie widać wyraźniej niż na podłodze. Maleńkie ziarenka żwiru, ciemnoszare i czarne... czy też...
Holmes zjawił się koło mego kolana i podał mi lupę, której zapomniałam zabrać. Przez soczewkę trzy kamyczki łatwiej było rozpoznać.
— Ciemny żwir, nasmołowany i z powłoczką nafty. A tutaj — czerwonawa ziemia na skraju dywanu.
Holmes odebrał mi ciężką lupę, by zweryfikować moje ustalenia, lecz wstrzymał się od komentarzy. Oddał mi lupę i skinął na mnie,
bym kontynuowała. Cała sytuacja zamieniała się w nieco nazbyt publiczny egzamin praktyczny.
— Skąd się wzięła czerwona ziemia? — myślałam głośno. — Jest jej kawałek tam, gdzie droga opada, na południe od wioski, i w paru miejscach nad rzeką. I w pobliżu domu Barkerów...
— Raczej nie aż tak czerwona — skontrował. — A mocniejsza soczewka zapewne by ujawniła, że ta próbka jest bardziej gliniasta.
Na tym poprzestał. Dobrze, pomyślałam, tak się zachowuj. Spytałam konstabla Rogersa, który miał nieswoja minę:
— Gmina wysypywała ostatnio żwirem kilka dróg, prawda? Nie wie pan przypadkiem, gdzie pracowały ekipy w zeszłym tygodniu?
Obrócił się do Holmesa po poradę i chyba ją otrzymał, bo znowu spojrzał na mnie i powiedział:
— Sześć mil na północ stąd też jest kawałek czerwonej ziemi. W zeszłym tygodniu robili drogę do młyna. I odcinek na wschód od Warnerów. Nic bliżej od zeszłego miesiąca.
— Dziękuję, to zawęża trochę obszar naszego zainteresowania. Mogłabym zamienić z panią dwa słowa, pani Whiteneck?
Wzięłam znajomą Patricka na stronę i poprosiłam o spis nazwisk i adresów jej pracowników oraz zapewniłam ją, że inspektor szybko pozwoli jej korzystać z kuchni. Na jej twarzy odmalowała się ulga.
— Patrick mówił, że złodziej zabrał też jedzenie — powiedziałam.
— Zgadza się. Cztery piękne szynki przywiezione prosto z wędzarni i trzy butelki najlepszej whisky. Bóg jeden wie, skąd wezmę nowe zapasy, skoro wszystko jest reglamentowane. Jest pani pewna, że pozwoli mi używać kuchni?
— Absolutnie. Nawet jeśli dostanie napadu wściekłej sumienności, będzie potrzebował tylko ten kawałek dywanu i drzwi, żeby pobrać odciski palców. Dam pani znać, co ustaliłam.
Na dworze świeciło słońce; na wąską drogę biegnącą przez wieś lał się z nieba żar. Przemknęła mi myśl o ekipie roboczej, z którą powinnam
teraz być, lecz odpędziłam ją. Poczułam obok siebie obecność Holmesa.
— Jeśli pan pozwoli, chciałabym rzucić okiem na pańskie mapy topograficzne — powiedziałam, przyznając tym samym, że nie znam na pamięć ukształtowania terenu we własnej gminie.
— Wszystkie zasoby firmy są do waszej dyspozycji.
Okazało się, że wchodzi w to samochód firmy taksówkarskiej jego sąsiada, który parkował koło gospody. Wsiedliśmy i pojechaliśmy do domu Holmesa.
Przywitałam się z panią Hudson i podeszłam do szafy, w której detektyw trzymał swoją olbrzymią kolekcję map. Znalazłam te, których potrzebowałam, rozłożyłam na biurku i zaznaczyłam pięć miejsc, gdzie według moich informacji wapienną glebę Downs pokrywała warstwa czerwonej gliny. Holmes zajął się jakimś kolejnym projektem, lecz gdy mijał mnie w drodze po jakąś książkę, w przelocie pokazał palcem dwa inne miejsca na mapie.
— Dziękuję! — powiedziałam do jego pleców. — We wszystkich gliniastych miejscach, z wyjątkiem jednego, mapa pokazuje sterczące skały. Dwa z nich... Czy pana to w ogóle interesuje, Holmesie?
Nie podnosząc wzroku znad książki, dał mi znak, bym mówiła dalej.
— Są tylko dwa miejsca, w których współwystępuje czerwona gleba, niedawne roboty drogowe i pracownicy „Antałka”. Jedno leży dwie mile na północ przy drodze do Heathfield, a drugie na zachód, niedaleko rzeki.
Czekałam na odpowiedź i nie doczekawszy się, podeszłam do telefonu. Miałam snadź samodzielnie prowadzić to śledztwo, chociaż, jak podejrzewałam, nie bez jego krytycznego dozoru. Gdy czekałam na połączenie, przyszło mi na myśl, że nie słyszałam odjazdu taksówki, i rzeczywiście, stała na podjeździe, a kierowca czytał książkę. Przez moment złościłam się na Holmesa — nie dlatego, że tak łatwo przewidywał nasze potrzeby, lecz dlatego, że ja nie pomyślałam, aby kazać samochodowi czekać.
Centrala połączyła mnie z „Antałkiem”.
— Pani Whiteneck? Mówi Mary Russell. Czy inspektor już przyjechał? Tak? Och... Konstabl Rogers musiał być zawiedziony. Ale przynajmniej może pani znowu korzystać z kuchni. Pani Whiteneck, czy może mi pani powiedzieć, którzy z pani pracowników dzisiaj pracują i w jakich godzinach? Tak... Tak... Dobrze, bardzo pani dziękuję. Tak, będę w kontakcie.
Odwiesiłam słuchawkę.
— Inspektor Mitchell przyjechał, rzucił okiem, zrugał konstabla za marnowanie jego czasu i wyjechał.
Zrelacjonowałam to wszystko bardziej pokojowi niż Holmesowi i otrzymałam spodziewaną odpowiedź, czyli żadnej. Usiadłam nad listą nazwisk. Była na niej Jenny Wharton, posługaczka w gospodzie, która mieszkała przy drodze na północ i pracowała tego dnia do ósmej, oraz Tony Sylvester, nowy barman, który miał wrócić do swego domu blisko rzeki dobrze po siódmej.
Co teraz?
Nie mogłam przeszukać ich domów pod ich nieobecność. Gdybym jednak przypadkiem natknęła się na kryjówkę ze skradzionym towarem, to byłaby inna historia. Kto by mi wszakże uwierzył, że niechcący zobaczyłam kasetę pod łóżkiem w sypialni na piętrze albo poczułam zapach szynki... Zaraz, cztery szynki, a może...?
— Jak pan sądzi, Holmesie... Zresztą, nieważne.
Podniosłam słuchawkę i poprosiłam o połączenie z innym numerem. Holmes przewrócił kartkę.
— Dzień dobry, pani Barker, tu Mary Russell. Jak się pani miewa? A mąż? Bardzo się cieszę. Tak, szczęście się do nas uśmiechnęło. Niech mi pani powie, czy ma pani psa-tropiciela? Takiego, który umie iść za śladem. Ma pani? A nie pożyczyłaby mi go pani na trochę? Nie, nie, przyjadę po niego. Nie boi się jazdy samochodem? Dobrze, zaraz będę. Dziękuję pani.
Odwiesiłam słuchawkę.
— Holmesie, nie będzie panu przeszkadzało, jeśli skorzystam z taksówki, która tak ostentacyjnie czeka?
— Naturalnie, że nie — odparł i postawił książkę z powrotem na półkę.
Pojechaliśmy do gospody, gdzie pożyczyłam serwetę i potarłam o jedną z szynek, których nie skradziono. Potem ruszyliśmy w stronę domu Barkerów. Ujadająca horda opadła samochód i szofer obracał gwałtownie kierownicą, klnąc pod nosem, gdy psy gryzły koła i zachowywały się tak, jakby chciały zjeść nas żywcem razem z całym pojazdem. Otworzyłam drzwi i kiedy wysiadłam, cała sfora natychmiast ucichła, by zająć się kontemplacją nieba i obwąchiwaniem kępek trawy, po czym pieski oddaliły się dyskretnie. Pani Barker wyszła do nas z obrożą i smyczą w ręku, spojrzała zdziwiona na spotulniałą gromadę i podeszła do krzaka, aby wyłowić spośród innych wyjątkowo żałośnie wyglądającego osobnika z długimi uszami, wyliniałym futrem i włóczącym się po ziemi podwoziem. Przyprowadziła go do nas i podała mi smycz.
— To jest Justynian. Wszystkie otrzymały imiona po cesarzach lub królach.
— Rozumiem. Sądzę, że jeszcze przed zmrokiem Jego Wysokość wróci do pałacu. Chodź, Justynianie.
Poczłapał na smyczy obok mnie, z mozołem wsiadł do samochodu i przystąpił do gruntownego oblizywania butów Holmesa.
Skierowałam szofera najpierw na drogę prowadzącą na północ, gdzie wysiedliśmy i przechadzaliśmy się dokoła. Justynian węszył pilnie, lecz nie zareagował na szynkową serwetę. Po chwili wróciliśmy do taksówki i pojechaliśmy na drogę do młyna, przy której mieszkał Tony Sylvester. Znowu spacerowaliśmy z Holmesem, podczas gdy nasz czworonożny asystent obwąchiwał i zraszał chwasty. Posuwaliśmy się w tej procesji — pies, nas dwoje, samochód — na tyle długo, że zdążyłam pożałować, iż zaangażowałam się w tę komedię. Holmes nic nie mówił. Wszelkie komentarze były zbędne.
— Jeszcze pół mili — wycedziłam — i będziemy mogli uznać, że albo sprawca nie szedł piechotą, albo cesarski nos nie jest już tak czuły jak dawniej. Dalej, Justynianie! — Pomachałam mu serwetą przed nosem. — Szukaj, szukaj!
Przerwał gruntowną inspekcję rozpłaszczonej ropuchy koło drogi, aby ze spuszczonym w zamyśleniu wzrokiem powdychać zapach szynki. Przez jakiś czas stał nieruchomo, zatopiony w głębokich myślach, które wypełniały jego nieufryzowaną głowę, usiadł, by podrapać się w lewe ucho, wstał, powęszył energicznie i stanowczym krokiem ruszył drogą. Ruszyliśmy za nim, teraz trochę szybszym tempem; po kilku minutach zboczył na wąziutką ścieżkę i przepełznął pod płotem na pole. Holmes dał znak kierowcy, by zaczekał na nas w tym miejscu, i pospieszyliśmy w ślad za Justynianem.
— Mam nadzieję, że nie pasą się tu byki — mruknęłam.
— To mało prawdopodobne, skoro prowadzi tędy ścieżka. Halo, a co to?
Był to banknot dziesięcioszylingowy, wgnieciony w ziemię bydlęcym kopytem. Holmes wydobył go ostrożnie i położył na mojej dłoni.
— Mało profesjonalna robota, co, Russell? Nie zaczekał nawet, aż dojdzie do domu, zanim pochwalił się swoim łupem.
— Nie podjęłam tego śledztwa, spodziewając się wielkich wyzwań intelektualnych. Chciałam tylko pomóc znajomej.
— Cóż, nie można być nazbyt wymagającym. Może uda mi się wrócić do domu na tyle wcześnie, by powtórzyć eksperyment z hemoglobiną. A, chyba znaleźliście dom pana Sylvestera.
Ścieżka prowadziła przez kolejny płot i do małego kamiennego domu gospodarskiego, który wyglądał raczej na opuszczony. Nie było żadnych oznak życia, nikt nie odpowiedział na nasze wołania. Justynian zaciągnął nas do małej wędzarni, która stała nieco z boku, wysnuwając z siebie wstęgi wonnego dymu. Jego Wysokość wcisnął nos w jakąś szczelinę i ujadał gniewnie. Otworzyłam drzwi i w ciemnym, zadymionym wnętrzu zobaczyłam trzy całe szynki i część czwartej. Zadowolona wyjęłam z torebki nóż, odkroiłam duży kawałek i rzuciłam pod nos Justynianowi.
— Mądry pies. — Pogłaskałam go i szarpnęłam ręką do tyłu, gdy na mnie warknął. — Głupi pies, przecież nie po to dałam ci szynki, żeby ci odbierać.
— Gdzie będziecie szukali kasety z pieniędzmi, Russell?
— Zapewne jest w jakimś trudno dostępnym miejscu, na przykład na krokwiach tej wędzarni albo w dole wychodka. Nic wymagającego dużej wyobraźni i pomyślunku; jakkolwiek umieszczenie szynek w czynnej wędzarni było całkiem sprytne, przypisuję to raczej zdrowym instynktom przestępczym aniżeli intelektowi. Nawet miejski inspektor byłby zdziwiony widokiem doczesnych szczątków świni, którą natura obdarzyła dwiema parami szynek, lecz poskąpiła jej racic i bekonu.
— Tak — westchnął. — Zbrodniarze, którzy posiadali instynkt, lecz nie rozum, byli plagą mego życia. Tego tutaj zostawię wam, a sam pójdę sprowadzić szofera. Otworzyć wam dom, zanim pójdę? — spytał uprzejmie, wyjmując pęk wytrychów.
— Tak, proszę.
Kaseta z pieniędzmi nie znalazła się ani między krokwiami wędzarni, ani w woniejącym dole. Nie wisiała też w studni, nie leżała pod łóżkiem, w więźbie strychu ani nawet pod obluzowaną klepką podłogi. Szofer był zagłębiony w groszowej powieści, nie miał więc nic przeciwko czekaniu, robiło się wszelako coraz później. Holmes i ja spotkaliśmy się w maleńkiej kuchni nad brudnymi naczyniami. Sylvester poprzedniego wieczoru jadł na kolację fasolę, i na pomocniku stał zaskorupiały garnek. Na talerzu w kredensie znajdowały się resztki czwartej szynki, którą ze smakiem zajadały muchy.
— Kradzieży dokonał niezbyt lotnie, lecz dobrze ukrył łup — powiedziałam.
— Prawda, że dobrze? Co mówiła pani Whiteneck, o której on kończy służbę? Zdaje się, że o siódmej. Jest wpół do, więc automobil musi zniknąć. Pozwolę sobie zaproponować, abyśmy wysłali go z wiadomością dla naszego poczciwego konstabla, którego obecność przydałaby się nam koło wpół do ósmej.
— Może nieco później. Sylvester potrzebuje co najmniej dwudziestu minut, aby przypedałować tutaj z gospody. Nie byłoby dobrze, gdyby po drodze wyprzedziła go policja.
— Macie słuszność, Russell, niech będzie za piętnaście ósma. Czyli
ustalone. Dam szoferowi pisemną wiadomość dla konstabla Rogersa.
— I niech odwiezie Justyniana. Już nic nie stoi na przeszkodzie tryumfalnemu powrotowi Jego Cesarskiej Mości do domu.
Samochód zawrócił na podwórzu i odjechał, a Holmes znikł w szopie. Wyszedł z niej zaopatrzony w majzel i młotek i przystąpił do drzwi domu.
— Co pan robi, Holmesie? — spytałam.
Znieruchomiał.
— Najmocniej przepraszam, zapomniałem się. Trudno jest wykorzenić stare nawyki. Już odnoszę te rzeczy.
— Chwileczkę, ja tylko pytałam.
— Ach... Zdarzało mi się niekiedy korzystać z faktu, że ludzie natychmiast sięgają po cenny dla nich przedmiot, jeśli uznają, że znajduje się on w niebezpieczeństwie. Przepraszam, że się wmieszałem.
— Nie, nie, ja nie mam nic przeciwko temu. Proszę robić, co pan uważa za słuszne.
Zręcznie zamknął drzwi do kuchni wytrychem, po czym posypały się wióry, gdy zniszczył zamek majzlem i młotkiem. Poszedł odnieść narzędzia pracy, ja zaś weszłam do kuchni, wyjęłam z papierowej torby cztery nie pierwszej świeżości bułki i wróciłam do wędzarni, aby się poczęstować kilkoma plastrami skradzionej szynki, która nie padła jeszcze ofiarą żarłoczności much domowych z Sussex. Zasadniczo nie jem wieprzowiny, lecz postanowiłam tym razem uczynić wyjątek. Starłam plamę brudu z tłustego blatu, położyłam szynkę na bułki i spojrzałam z zadumą na swoją dłoń, potem na szynkę, potem na podłogę.
— Holmesie! — zawołałam.
— Znaleźliście coś, Russell?
— Czy rozkojarzenie jest zaraźliwe? Bo chyba oboje na nie cierpimy.
— Słucham?
— Ta szynka leżała na czerwonej glinie, a jakaś stopa naniosła czerwonej gliny do wędzarni. Nie sądzi pan, że należałoby dokładniej
zbadać to poletko czerwonej gliny? Proszę, tu jest kanapka. Niestety, bez piwa.
— Jedną chwileczkę.
Holmes wrócił przez zniszczone drzwi do kuchni. Usłyszałam kilka ciężkich tąpnięć i brzęk tłuczonego szkła, po czym detektyw wyłonił się z flachą jasnego piwa marki Bass i dwiema szklankami, które wypłukał pod pompą.
— Idziemy?
Zabraliśmy nasz prowiant na zbocze opodal domu i znaleźliśmy czerwoną glinę obok usypiska sterczących wysoko do góry głazów. Było już po siódmej, a wdrapanie się na głazy i rozejrzenie za jakąś kryjówką potrwałoby trochę. Dokonaliśmy inspekcji gleby i znaleźliśmy odciski stóp identyczne z tymi, które widzieliśmy na dywanie w gospodzie. Czerwone smugi wiodły na jeden z głazów. Ugryzłam kęs suchej buły i skrzywiłam się.
— Pozwólmy mu, żeby sam nam zniósł kasetę, Holmesie. Chciałabym skosztować tej szynki i napić się trochę.
— Szynka znakomita, mimo drugiego wędzenia. Może uda nam się przekonać panią Whiteneck, aby nieco uszczupliła swoje zapasy tytułem zapłaty za nasze usługi. Sądzę, Russell, że jeśli skryjemy się w tych zaroślach, będziemy mieli doskonały widok na dom i zbocze wzgórza.
Tak właśnie uczyniliśmy. Holmes otworzył butelkę i spożyliśmy posiłek. Wkrótce pojawił się nasz ścigany, pedałując raźno drogą i przez bramę. Od tego momentu wszystko potoczyło się jak dobrze skonstruowana wywrotka kostek domina, uruchomiona przez rozbity zamek drzwi do kuchni. Nie przerywając jedzenia, patrzyliśmy, jak Sylvester stoi zbulwersowany przy drzwiach i znika w środku, gdzie czekały go ślady brutalnej rewizji. Potem wypadł na zewnątrz i pogonił w naszą stronę. Twarz miał czerwoną i spoconą, gdy wdrapywał się na piarżysko. Szedł nieostrożnie i pośliznął się, mocno tłukąc sobie łydkę. W połowie drogi położył się i sięgnął za dwa duże kamienie. Widzieliśmy, jak całe jego ciało rozluźniło się, gdy trafił dłonią na kasetę.
— No, bądź grzeczny i znieś na dół, oszczędź nam wspinaczki
— mruknął Holmes. — A, dobrze, już myślałem, że zechcesz się tym znowu pobawić.
Sylvester, przyciskając nieporęczną kasetę do piersi, powoli schodził ze skał. Raz prawie upadł i wstrzymałam oddech, czekając na chrupnięcia pękających kości i brzęk rozsypujących się pieniędzy. Złapał jednak równowagę i dotarł na dół bez szwanku, jeśli nie liczyć zadrapanego kolana. Promieniał z radości i dumy, gdy cwałował do domu, przyciskając do piersi ciężką kasetę. Holmes i ja opróżniliśmy butelkę do końca i pospieszyliśmy za nim.
— Sądzę, że potrzebujemy posiłków, Russell. Ja zaczekam tutaj, a wy biegnijcie na drogę i sprowadźcie konstabla Rogersa. Tylko bez hałasu!
— Psy Barkerów może mnie słuchają, ale konstabl Rogers nie bardzo. Jeśli rzeczywiście ma tu przyjść, to pan musi go do tego nakłonić.
— Hm, chyba macie słuszność. Nie wolno wam jednak pod żadnym pozorem zbliżać się do pana Sylvestera. Jeśli wyjdzie, to śledźcie go z dyskretnego oddalenia. Przyciśnięty do muru szczur gryzie. Proszę bez heroicznych wyczynów, Russell!
Zapewniłam go, że nie mam zamiaru rzucać się na Sylvestera w pojedynkę, i rozdzieliliśmy się. Zajęłam stanowisko za wędzarnią, skąd widziałabym go, gdyby próbował uciec nad rzekę. Żeby się nie nudzić, podniosłam kilka kamyczków i żonglowałam nimi — sztuka, którą regularnie uprawiałam. Doszłam do pięciu kamyczków, gdy coś dla mnie niewidocznego i niesłyszalnego uruchomiło kolejną szybką serię wydarzeń.
Pierwszym tego znakiem było szuranie i stuknięcie wewnątrz domu. Drzwi kuchni otworzyły się z hukiem i wypadł z nich młody złodziej z przestrachem na twarzy. Banknoty fruwały wokół niego niby jesienne liście. Z przodu domu słychać było krzyki i tupot nóg, lecz Sylvester był prędki i miał sporą przewagę. Gdy przemknął obok mnie, bez namysłu cisnęłam za nim jednym z moich żonglerskich kamyków. Trafiłam go w tył nogi i ból musiał go na chwilę odrętwić, bo padł na ziemię jak worek owsa. Sięgnęłam po następny kamyk,
lecz zjawili się Holmes i Rogers, co oszczędziło mi dalszych wysiłków.
Tego wieczoru jedliśmy obiad w lokalu pani Whiteneck. Holmes zamówił szynkę, a ja wzięłam baraninę w sosie miętowym. Podano do tego małe kartofelki, marchewki w miodzie i rozmaite inne delikatesy, które rodziła żyzna ziemia Sussex. Pani Whiteneck obsłużyła nas sprawnie i bez ceregieli, po czym zostawiła nas samych.
Upłynęło trochę czasu, nim zagłębiłam się w krześle i westchnęłam z zadowoleniem.
— Dziękuję, Holmesie, fajnie było.
— Sprawia wam radość taka prowincjonalna, pozbawiona wszelkiego wyrafinowania zabawa w detektywów?
— Tak. Nie wyobrażam sobie, bym miała poświęcić życie takim zajęciom, ale jako sposób na aktywne spędzenie letniego dnia było to bardzo przyjemne, nie uważa pan?
— Ja traktuję to raczej jako ćwiczenie dla was. Poprowadziliście śledztwo nadzwyczaj profesjonalnie, Russell.
— Bardzo dziękuję, Holmesie.
Ucieszyłam się jak dziecko z jego pochwały.
— Nawiasem mówiąc, gdzieście się nauczyli tak rzucać?
— Mój ojciec wyznawał pogląd, że wszystkie młode damy powinny umieć rzucać i biegać. Nie bawiła go wypielęgnowana dziewczęca niezdarność. Był wielkim miłośnikiem sportu i latem przed... wypadkiem usiłował spopularyzować w San Francisco krykiet. Ja miałam być jego miotaczką.
— Wspaniały pomysł — mruknął mój współbiesiadnik.
— On też tak uważał. Pożyteczna umiejętność, musi pan przyznać. Zawsze znajdzie się jakiś kamyk, którym można cisnąć w przestępcę.
— Quod erat demonstrandum. Jednakowoż, Russell...
Utkwił we mnie zimne spojrzenie i szykowałam się na jakąś miażdżącą krytykę, lecz powiedział tylko:
— Co się tyczy eksperymentu z hemoglobiną...
KSIĘGA DRUGA
STAŻ
CÓRKA SENATORA
Rozdział piąty
Cygańskie życie
„Zostanie zabrana, uwięziona, uniesiona gdzieś w dal”.
Sprawa „Mniszego Antałka”, jak już powiedziałam, była tylko wprawką — trudno to w ogóle uznać za śledztwo i nawet taki romantyk pełną gębą jak Watson miałby kłopoty z zaklęciem jej w trzymającą w napięciu historię. Policja z pewnością szybko schwytałaby sprawcę bez mojej pomocy. Poza tym trzydzieści gwinei i cztery szynki nawet w czasach chronicznych niedoborów żywności nie stanowiło sensacji na miarę nagłówków „Timesa”.
A jednak spomiędzy wszystkich burzliwych wydarzeń późniejszych lat sprawa ta odcina się wyraźnie w mojej pamięci, z tej prostej przyczyny, że Holmes po raz pierwszy dał mi wolną rękę i pozwolił mi samodzielnie podejmować decyzje. Rzecz jasna, od początku miałam świadomość, że gdyby sprawa posiadała jakiekolwiek donioślejsze znaczenie, znowu przypadłaby mi w udziale rola pomocnicy. Mimo to jeszcze długo towarzyszyło mi poczucie ukrytej satysfakcji. Śledztwo wprawdzie błahe — ale moje własne...
Pięć tygodni później nawinęła się wszakże sprawa, która przywróciła epizodowi z „Mniszym Antałkiem” jego właściwy wymiar. Porwanie córki amerykańskiego senatora nie było wprawką, lecz zdarzeniem wagi międzynarodowej — dramatycznym i sensacyjnym, klasyczną zagadką holmesowską, z jaką nie miałam jeszcze do czynienia, zwłaszcza jako protagonistka. Śledztwo to dobitnie uzmysłowiło mi celowość mego wieloletniego szkolenia i raison d'être osobowości, na którą wykreował się Sherlock Holmes, tudzież odsłoniło przede mną ciemniejszą stronę jego życia.
Sprawa ta bardziej nas do siebie zbliżyła niż okres mej nauki, na tej samej zasadzie, na jakiej dwie osoby, które przeżyły klęskę żywiołową, czują się nierozerwalnie ze sobą związane po kres swych dni. Dodała mi pewności siebie, ale również, paradoksalnie, ostrożności, miałam się bowiem okazję naocznie przekonać, jak fatalne w skutkach mogły się okazać moje nieprzemyślane działania. Zmienił się także Holmes, gdy zobaczył wyniki odbytego przeze mnie pół żartem, pół serio szkolenia. Dopiero teraz miał okazję naprawdę się przekonać, jaką siłę wyhodował pod swoim bokiem, a zaczęło się to wszystko przecież od przypadkowego spotkania. Jego nowa ocena moich możliwości, które ujawniłam, by tak rzec, w ogniu walki, nie pozostała bez wpływu na decyzje, które podejmował cztery miesiące później, gdy spadł na nas istny kataklizm.
A przecież niewiele brakowało, by sprawa ta mnie ominęła. Jeszcze dzisiaj zimny dreszcz przebiega mnie na myśl, co by się stało w grudniu, gdybyśmy nie mieli za sobą wspólnych doświadczeń sierpnia, gdyż podczas pobytu w Walii położone zostały zręby wzajemnego zaufania, które zaprocentowały pod koniec roku. Gdybym nie wzięła udziału w sprawie Simpsonów, gdyby Holmes po prostu rozpłynął się w rozgrzanym powietrzu lata (jak to mu się wielokrotnie zdarzyło), grudniowe mrozy zastałyby nas nieprzygotowanych i bezbronnych.
W prażącym upale południa w środku sierpnia zbiórka siana została zakończona i nasza zmęczona ekipa wolontariuszek na ciężkich
nogach udała się do domów. Tego roku nieco rubaszny nastrój swobodnej koleżeńskości mąciła obecność wśród nas mężczyzny. Milczący, sztywny chłopak, który cierpiał na nerwicę wojenną i wzdrygał się na najmniejszy hałas, sam niewiele robił, lecz pobudzał nas do pracy samym swym deprymującym towarzystwem. Dzięki niemu skończyłyśmy wcześnie, tuż przed południem osiemnastego sierpnia. Potuptałam do domu, bez słowa pochłonęłam górę jedzenia w kuchni Patricka i miałam tylko jedno marzenie — zwalić się do łóżka na co najmniej dwadzieścia godzin. Zamiast tego zawlokłam się do łazienki, zrzuciłam powalany fartuch wolontariuszki i zeskrobałam ze skóry skorupę kurzu i potu. Fizycznie byłam zmęczona, lecz promieniałam wewnętrzną siłą i poczuciem wolności, które daje dobrze wykonana ciężka praca. Wsiadłam więc na rower i powiewając wilgotnymi włosami, pojechałam do Holmesa.
Powoli zbliżałam się do jego domu. Nagle usłyszałam niezwykły dźwięk, zniekształcony przez kamienne murki po obu stronach. Muzyka, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałam w domu Holmesa: taneczna melodia, wprawiająca w skoczny nastrój i zupełnie nieoczekiwana. Nacisnęłam mocniej na pedały i podjechałam pod drzwi kuchenne. Melodia zaprowadziła mnie na próg salonu. W pierwszej chwili nie rozpoznałam smagłego, czarnowłosego mężczyzny, który podbródkiem z dwudniowym zarostem przyciskał do ramienia pudło skrzypiec. Na znajomej twarzy mignął przestrach, natychmiast wyparty przez złote błyśniecie lewego siekacza, gdy ten egzotyczny nieokrzesaniec po knajacku wyszczerzył do mnie zęby. Nie dałam się nabrać. Widziałam jego pierwszą reakcję na moje pojawienie się w drzwiach i zwęszyłam jakiś podstęp.
— Holmesie, niech mi pan nie wmawia, że proboszcz potrzebuje cygańskiego skrzypka na wiejską zabawę.
— Witajcie, Russell — pozdrowił mnie z wystudiowaną nonszalancją. — Co za nieoczekiwana radość! Cieszę się, że zajrzeliście, bo nie będę musiał pisać do was listu. Moglibyście przypilnować mojego eksperymentu z roślinami? Tylko przez kilka dni. Nie jest szczególnie skomplikowany...
— Co się dzieje, Holmesie?
Nie dałam się zwieść minie niewiniątka.
— Nic, po prostu muszę wyjechać na parę dni.
— Wziął pan śledztwo. ,
— Och, dajcie spokój, Russell...
— Dlaczego nie chce mi pan o nim powiedzieć? I niech się pan nie zasłania tajemnicą państwową!
— Kiedy to jest tajemnica. Nie mogę wam o tym powiedzieć. Może później. Ale naprawdę potrzebuję, żebyście...
— Do diabła z pańskimi roślinami, Holmesie! — rozgniewałam się. — Ten eksperyment jest zupełnie błahy.
— Russell! — skarcił mnie urażony. — Zostawiam moje rośliny tylko dlatego, że poprosiła mnie o to osoba, której nie mogę odmówić.
— Holmesie! — ostrzegłam go. — Rozmawia pan z Russell, a nie z Watsonem czy panią Hudson. Nie dam się panu zastraszyć. Chcę wiedzieć, dlaczego zamierzał pan się wymknąć, nic mi nie mówiąc.
— Wymknąć się? Przecież powiedziałem, że cieszę się, iż zajrzeliście do mnie.
— Ma mnie pan za ślepą? Przebrał się pan cały, od stóp do głów, a w kącie stoi zapakowana torba podróżna. Powtarzam: co się dzieje?
— Przepraszam, ale nie mogę was wziąć do współpracy w tej sprawie.
— Dlaczego?
Teraz byłam już mocno zła, podobnie jak on.
— Bo nie chcę was narażać na niebezpieczeństwo, do licha ciężkiego!
Wlepiłam w niego wzrok. Z satysfakcją stwierdziłam, że mój głos brzmi spokojnie i chłodno.
— Mój drogi Holmesie, będę udawała, że te słowa nie padły. Wyjdę teraz na jakieś dziesięć minut do ogrodu, aby pospacerować i pozachwycać się kwiatami. Kiedy wrócę, zaczniemy tę rozmowę od nowa. Jeżeli nasza przyjaźń ma dla pana jakiekolwiek znaczenie, proszę
raz na zawsze wybić sobie z głowy myśl o trzymaniu małej Mary Russell pod kloszem.
Cicho zamknęłam za sobą drzwi i poszłam porozmawiać z Willem i dwoma kotami. Wyrwałam kilka chwastów, ponownie usłyszałam skrzypce, które tym razem grały bardziej klasyczną melodię. Po dziesięciu minutach wróciłam do salonu.
— Dzień dobry, Holmesie. Ależ się pan wystroił! Osobiście nie włożyłabym pomarańczowego krawata do koszuli w tym odcieniu czerwieni, lecz efekt jest bardzo oryginalny. A zatem dokąd prowadzi nasza droga?
Holmes patrzył na mnie przez półprzymknięte oczy, a ja stałam w drzwiach w niedbałej pozie, założywszy ramiona na piersiach. W końcu prychnął i włożył skrzypce do poobijanego futerału.
— No dobrze, Russell. Może to szaleństwo z mojej strony, ale spróbujemy. Śledziliście w gazetach sprawę porwania panny Simpson?
— Parę dni temu natknęłam się na jakiś artykuł. Pomagałam Patrickowi w zbiórce siana, więc nie miałam czasu na czytanie prasy.
— Rzeczywiście. Przyjrzyjcie się temu, a ja tymczasem przygotuję wasze incognito.
Podał mi stos wydań „Timesa”, po czym zniknął w laboratorium na górze.
Posortowałam je według daty. W egzemplarzu z dziesiątego sierpnia Holmes zakreślił krótką notkę z jednej z ostatnich stron. Dotyczyła ona amerykańskiego senatora Jonathana Simpsona, który wyjeżdżał na wakacje do Walii z żoną i sześcioletnią córeczką.
Następny artykuł ukazał się trzy dni później, tym razem nagłówki na pierwszej stronie krzyczały: „Córka senatora uprowadzona! Porywacze żądają wysokiego okupu!” Simpsonowie otrzymali napisaną na maszynie wiadomość, że ich córeczka jest przetrzymywana, że mają dwa tygodnie na zebranie dwudziestu tysięcy funtów oraz że jeśli zwrócą się o pomoc do policji, ich dziecko umrze. Artykuł nie wyjaśniał,
skąd gazeta uzyskała te informacje bądź w jaki sposób Simpson ma powstrzymać policję od włączenia się w sprawę, skoro znalazła się na pierwszej stronie poczytnego dziennika. Zainteresowanie prasy tą historią z każdym dniem malało i dzisiejsza gazeta, pięć dni po tłustych nagłówkach, zamieszczała na dalszej stronie ziarnistą fotografię dwóch wymizerowanych osób — rodziców.
Poszłam na górę i oparta o framugę drzwi patrzyłam, jak Holmes odmierza, nalewa, miesza.
— Kto się do pana zgłosił?
— Wygląda na to, że pani Simpson obstawała przy moim udziale.
— Nie sprawia pan wrażenia zbyt zadowolonego.
Stuknął w stół pipetą, która, rzecz jasna, rozbiła się.
— Jak mam być zadowolony? Połowa Walii rozdeptała zbocze wzgórza na błotnistą maź, trop tygodniowy, wszystkie ślady zatarte, rodzice w histerii. Nikt nie wie, co robić, więc spełniają kaprys pani senatorowej i wzywają czarodzieja Holmesa.
Posępnie patrzył na krwawiący palec, który oklejałam mu plastrem.
— Ludzie, którzy czytają bajdurzenia Watsona, nie mają pojęcia o moich porażkach. A jednak zdarzyły się sprawy, które nie dawały mi spać. Wiem, jak się zaczynają, a ta nosi wszelkie znamiona takowej. Na milę zalatuje przegraną i chcę być jak najdalej od Walii, kiedy znajdą ciało dziecka.
— To niech pan nie bierze tej sprawy.
— Nie mogę. Zawsze istnieje możliwość, że coś przegapili, że te podejrzliwe stare oczy coś wypatrzą. — Parsknął krótkim, cynicznym śmiechem. — To byłoby jak znalazł dla Watsona: Sherlock Holmes ufa swemu szczęściu. Siadajcie, Russell, natrę wam twarz tą miksturą.
To było coś ohydnego — ciepłe, czarne i śliskie jak psia kupa — i musiał mi tym posmarować wnętrze nosa, uszu i okolice ust. Aliści poddałam się temu potulnie.
— Będziemy parą Cyganów — wyjaśnił Holmes. — W Cardiff czeka
na nas wóz cygański. Spotkamy się z Simpsonami, a potem pojedziemy na północ. Planowałem wynająć wozaka, ale jako że ćwiczyliście z zaprzęgiem Patricka, mogę wam powierzyć tę funkcję. Podejrzewam, że w Oksfordzie nie nabyliście żadnych potrzebnych umiejętności, na przykład z obszaru wróżbiarstwa.
— Dziewczyna, która mieszka pode mną, jest zapaloną miłośniczką tarota. Przypuszczam, że umiałabym naśladować ten żargon. Umiem też żonglować.
— W kredensie jest talia kart... Siedźcie spokojnie! Powiedziałem Scotland Yardowi, że będę w Cardiff jutro.
— Przecież porywacze napisali Simpsonom, że dają im tydzień. Co pan spodziewa się osiągnąć w ciągu dwóch dni?
— Termin został wyznaczony tylko pro forma. To samo dotyczy warunku, by nie angażować policji. Nikt nie traktuje takich żądań poważnie, zwłaszcza jeśli wysuwają je porywacze. Mamy czas do trzynastego sierpnia. Senator Simpson zbiera pieniądze, ale będzie bliski ruiny — stwierdził roztargnionym głosem i pomazał mi ohydną breją powieki. — Nawet taki wpływowy senator jak Simpson nie musi automatycznie być bogaty.
— Jedziemy do Walii. Sądzi pan, że dziecko wciąż tam jest?
— To bardzo odludny teren. Po zmroku nikt nie słyszał automobilu, a do szóstej rano policja zablokowała wszystkie drogi. Blokad do tej pory nie usunięto, lecz Scotland Yard, policja walijska i Amerykanie sądzą, że dziewczynka jest w Londynie. Tam się uwijają, a żeby Simpsonowie nie siedzieli im na głowie, wysyłają nas do Walii. To oznacza, że będziemy mieli wolną rękę. Tak, sądzę, że nadal jest w Walii. Powiem więcej, sądzę, że znajduje się w promieniu dwudziestu mil od miejsca, w którym zniknęła. Mówiłem, siedźcie spokojnie! — warknął. Pakował mi to ohydztwo do ucha, nie widziałam więc jego twarzy.
— Jeśli to prawda, to porywacze mają żelazne nerwy.
— Właśnie. I są bardzo ostrożni: wiadomości zostały napisane na tanim papierze na trzy- lub czteroletniej popularnej maszynie do pisania i wysłane w zwyczajnych kopertach z ruchliwych poczt londyńskich. Żadnych odcisków palców. Ortografia, dobór słów i
interpunkcja konsekwentnie fatalne. Układ strony precyzyjny, dokładnie pięć spacji na początku każdego akapitu. Nacisk na klawisze wskazuje na osobę, która posiada pewne doświadczenie stenopisarskie. Półanalfabetyzm to kamuflaż, za którym kryje się sprytna głowa, a nie jakiś krewki bandzior.
Poznałam po tonie głosu, że odraza do zbrodniczości czynu toczy w nim beznadziejną batalię z wrodzonym upodobaniem do skomplikowanych spraw. Nic nie powiedziałam, on zaś nadal smarował mi dłonie i ramiona aż po łokcie tą paskudną substancją.
— Dlatego nie możemy ryzykować — ciągnął — i liczyć na ich słabe punkty. Nasze incognito obowiązuje od momentu, gdy wyjdziemy z domu i ani na chwilę go z siebie nie zdejmujemy. Jeśli sądzicie, że nie dacie rady, to powiedzcie od razu, bo jedna wpadka może kosztować życie dziecka. Już nie mówiąc o komplikacjach politycznych, które się wywiążą, jeśli dopuścimy do tego, aby przedstawiciel naszego cokolwiek niezdecydowanego sojusznika stracił córkę na terenie naszego kraju.
Jego głos brzmiał zupełnie spokojnie, lecz kiedy spojrzałam w jego oczy, przeszył mnie dreszcz. To nie była zabawa w turbany i wodewilowe akcenty Ratnakara Sanji, gdzie w najgorszym razie groziło mi relegowanie z uczelni. Karą za złe zagranie tej roli mogła być śmierć dziecka, a może nawet nas obojga. Łatwiej byłoby zatem wycofać się z tej imprezy. Zadałam sobie jednak pytanie, czy — jeśli w przyszłości zdobędę się na odwagę — nadarzy się jeszcze okazja. Przełknęłam ślinę i skinęłam głową. Holmes odwrócił się i postawił dzbanek z pastą na stole, gdzie miał na nas czekać aż do naszego powrotu.
— Gotowe — rzekł Holmes. — Miejmy nadzieję, że rury się znowu nie zatkają. Idźcie się wykąpać i przepłukać tym włosy.
Z butelką lepkiej czarnej farby w dłoni poszłam do łazienki po drugiej stronie korytarza. Jakiś czas później patrzyła na mnie z lustra kruczoczarna dziewczyna o cerze koloru kawy z mlekiem, z parą egzotycznych niebieskich oczu, odziana w wiele warstw obszernych spódnic z kufrów Holmesa. Barwne chusty owijały mój korpus, a na szyi i nadgarstkach podzwaniały pozłacane łańcuchy i migotały sztuczne
klejnoty. Włożyłam okulary, żeby przyjrzeć się swemu zwierciadlanemu odbiciu, uznałam, że wyglądam w nich zbyt uczenie i zamieniłam je na szkła w grubszych złotych oprawkach i z lekko przyciemnianymi soczewkami. Nieco lepiej pasowały do kakofonii, jaką miałam na sobie. Odstąpiłam parę kroków, aby poćwiczyć uwodzicielski, promienny uśmiech, ale udało mi się tylko wzbudzić w sobie chichot.
— Na szczęście pani Hudson ma dzisiaj wychodne — brzmiał jedyny komentarz Holmesa, gdy tanecznym krokiem weszłam do salonu. — Siadajcie. Zobaczymy, jak sobie radzicie z tymi kartami.
Po zapadnięciu zmroku pojechaliśmy na stację i wsiedliśmy do ostatniego pociągu na wschód. Jeszcze z domu Holmesa zadzwoniłam do ciotki, aby ją poinformować, że postanowiłam spędzić kilka dni z moją przyjaciółką Veronicą w Berkshire. Zmarła jej babka, wyjaśniłam, więc przyda jej się życzliwa dusza pod ręką. Nie należy mnie oczekiwać przez najbliższy tydzień. Pośród jej dociekań i protestów odłożyłam słuchawkę. Trzeba będzie jakoś rozładować jej gniew po powrocie, pomyślałam, ale przynajmniej nie skomplikuje sytuacji, zawiadamiając policję o zniknięciu siostrzenicy.
Na stacji wysiedliśmy ze stękającego omnibusu i z naszymi rozlicznymi pakunkami udaliśmy się do okienka biletowego. Zdjęłam szkła i schowałam je do kieszeni, żeby znajomemu ajentowi Seaforda nie przyszło do głowy przyjrzeć mi się uważniej. Aliści nawet moje ślepawe oczy zauważyły wyraz niechęci na jego twarzy, pokrywany zawodową uprzejmością.
— Tak, sir? — spytał chłodno.
— Pierwsza klasa do Bristolu.
— Pierwsza klasa? Przykro mi, ale nie będzie nic odpowiedniego. Lecz o tej porze nocy zupełnie wygodnie pojedzie się państwu drugą klasą.
— Nie, musi być pierwsza. Córka ma urodziny i chce jechać pierwszą klasą.
Ajent spojrzał na mnie, a ja posłałam mu nieśmiały uśmiech (który
wyglądał zapewne jak dziewczęce warkoczyki u matrony, ale wyraźnie go udobruchał).
— Jest noc, może coś się uda znaleźć. Lecz musicie pozostać w przedziale. Żadnego wędrowania po pociągu, przeszkadzania innym pasażerom.
Holmes wyprężył się na całą wysokość i utkwił w ajencie srogi wzrok.
— Byle oni nam nie przeszkadzali, to i my im nie będziemy. Ile płacę?
Zgorszone oczy uciekały ze spojrzeniem, gdy wsiadaliśmy obładowani rozlicznymi torbami i wielobarwnymi pakunkami (ciekawe, ile listów do redakcji „Timesa” zostanie jutro wysłanych, pomyślałam, lecz przez następne kilka dni byliśmy tak zajęci, że nie sprawdziłam, czy się ukazały) i przez całą podróż mieliśmy przedział dla siebie. Otworzyłam akta sprawy, które wręczył mi Holmes, lecz napięcie i zmęczenie ciężką pracą w słońcu sprzysięgły się przeciwko mnie. Holmes zbudził mnie w Bristolu, gdzie znaleźliśmy pokoje w obskurnym hotelu blisko dworca i dospaliśmy do rana.
Dalszą część podróży do Cardiff odbyliśmy w znacznie mniej luksusowych warunkach. Holmes musiał mi pomóc wysiąść z pociągu, gdyż moja noga, pod ciężarem bagażu i naciskiem współpasażerki, zdrętwiała zupełnie. Gdy mogłam już chodzić, przysunął brodatą twarz do mojego ucha i powiedział zniżonym głosem:
— Teraz zobaczymy, na co was stać, Russell. Mamy spotkanie z Simpsonami w biurze głównego inspektora Connora o wpół do pierwszej. Nie byłoby najlepszym pomysłem wchodzić drzwiami frontowymi, więc pozwolimy się aresztować. Bądźcie tak mili zanadto nie poniewierać swym prześladowcą. Jego kości są już dosyć wiekowe.
Wziął dwie najmniejsze torby i poszedł, zostawiając mnie z czterema. Podążyłam za nim do wyjścia, mijając mundurowego konstabla, który obserwował tłum — a nas z pewnością szczególnie uważnie. W drzwiach zrobił się ścisk i Holmes nagle stanął, żeby nie nadepnąć na dziecko. Wpadłam na niego i upuściłam jeden pakunek. Próbowałam
go odzyskać, lecz kopały go różne stopy, począwszy od tych w jaskrawych cygańskich kamaszach. Pomagając sobie łokciami i ramionami, udałam się w ślad za pakunkiem. Kiedy się po niego schyliłam, nagle coś łupnęło mną o ścianę i runęłam, tworząc stertę spódnic i bagażu. Świdrujący głos warknął mi nad głową:
— Na litość boską, uważajże na rzeczy! Trzeba było zabrać twojego brata, on przynajmniej umie ustać prosto.
Mocna dłoń zacisnęła się wokół mojego ramienia i dźwignęła mnie do góry, lecz puściła mnie zbyt szybko, toteż zatoczyłam się na grupkę elegancko ubranych mężczyzn. Urękawicznione dłonie uchroniły mnie przed upadkiem, lecz wyjście zakorkowało się.
— Do licha, dziewucho, jesteś gorsza niż twoja matka! Ona też ciągle pada w ramiona obcym mężczyznom. Choć tutaj i pozbieraj rzeczy!
Wyrwał mnie z pomocnych dłoni mych wybawicieli i popchnął brutalnie w stronę toreb. Uderzenie o ścianę napędziło mi łzy do oczu, więc trochę po omacku szukałam za rączkami toreb i sznurkami. Rozległy się pomruki protestu przeciwko maltretowaniu mnie, lecz nikt się nie ruszył, by powstrzymać mego „ojca”.
— Ale, tato, oni mi tylko chcieli pomóc...
Zobaczyłam zmierzającą ku mnie jego dłoń i próbowałam się uchylić, lecz mimo to wylądowała z plaśnięciem na mojej twarzy. Skuliłam się pod ścianą, ukrywszy głowę w ramionach i płakałam żałościwie, gdy jego but kopnął walizkę, na której siedziałam. Nareszcie zabrzmiał gwizdek policyjny.
— Przestańcie, człowieku! — zawołał walijski głos władzy. — Jak wam nie wstyd bić dziecko!
— To już nie dziecko i trza jej naprać do głowy trochę rozumu.
— Co to to nie, człowieku! — Policjant chwycił uniesioną dłoń Holmesa. — Na to nie pozwolimy. Oboje marsz na posterunek! Może tam trochę ochłoniecie.
Przyjrzał mi się dokładniej, po czym zwrócił się do mężczyzn, którzy mi pomogli:
— Zechcieliby panowie sprawdzić w kieszeniach, czy niczego nie brakuje?
Ku mojej uldze nic nie zginęło, chociaż Holmes gotów byłby posunąć się do kradzieży, aby przydać naszej akcji znamion prawdopodobieństwa. Konstabl tak czy owak zrealizował swoją groźbę. Zapakowano nas, miotających przekleństwa, do policyjnego furgonu, który ruszył z miejsca. Siedząc w wozie, nie patrzyliśmy na siebie. Ja od czasu prychałam, aby ukryć uśmiech, który błąkał mi się po wargach.
Na posterunku jakiś funkcjonariusz złapał Holmesa za ramię, które jego kolega skuł wcześniej kajdankami, i brutalnie go odprowadził. Młody konstabl z dworca przekazał mnie policjantce. Żadne z nich nie mogło się zdecydować, czy jestem niewinną ofiarą, czy kryminalistką jeszcze gorszą od mego ojca. Kosztowało mnie ogromnie wiele wysiłku i czasu, zanim na tyle zszarpałam im nerwy, że przystali na moją prośbę o krótką rozmowę z głównym inspektorem Connorem. Nareszcie stanęłam przed drzwiami z jego nazwiskiem wypisanym na mosiężnej tabliczce. Policjantka — która pod mundurem miała ciasno zasznurowany gorset — syknęła ma mnie przez zaciśnięte usta, żebym nie ruszała się z miejsca, i poszła porozmawiać z sekretarką. Srogie spojrzenie funkcjonariuszki i zgorszony wzrok sekretarki nie przeszkadzały mi. Dotarłam do celu, a było dopiero dwadzieścia po dwunastej.
Ku mojemu przerażeniu sekretarka pokręciła głową, wskazując na zamknięte drzwi, dając mi jednoznacznie do zrozumienia, że nie dopuści mnie do znajdującego się za nimi człowieka. W moich przepastnych kieszeniach dogrzebałam się pióra i kawałka papieru, by po chwili namysłu napisać na nim imię i nazwisko dziecka, którego los nas tam sprowadził. Złożyłam karteczkę trzy razy i z pokorą podałam sekretarce.
— Bardzo panią przepraszam, nie odważyłabym się zakłócać spokoju głównemu inspektorowi, gdybym nie miała całkowitej pewności, że zechce mnie przyjąć. Proszę mu to dać. Jeżeli w dalszym ciągu nie będzie chciał mnie widzieć, to pójdę sobie, nie stawiając oporu.
Spojrzała nieufnie na poskładany papierek, lecz mój górnolotny sposób wyrażania się przekonał ją chyba, bo otworzyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Głosy wewnątrz umilkły raptownie i doszło mych uszu, jak sekretarka przepraszającym tonem wyłuszcza moją sprawę. Zdążyłam tylko usłyszeć zduszony okrzyk, zanim wypadł z pokoju mocno zbudowany mężczyzna w średnim wieku, ubrany w źle na nim leżący tweedowy garnitur. Wspaniale charczące „r” zdradzało jego walijskie pochodzenie.
— Gdyby faraon w Egipcie był tak nękany przez Mojżesza, jak ja jestem nękany przez wszystkie zakały tego świata, własnym rydwanem odwiózłby dzieci Izraela pod same bramy Jerycha. Słuchajcie, moja panno...—Przyszpilił mnie spojrzeniem zmęczonych jasnoniebieskich oczu. — Toż to wstyd tak się podstępnie...
Przerwałam potok jego wymowy, cicho, lecz energicznie wypowiadając dwa słowa:
— Sherlock Holmes.
Głowa odskoczyła mu do góry, jakbym go spoliczkowała. Odstąpił krok do tyłu i przebiegł mnie wzrokiem. Z rozbawieniem zobaczyłam na jego twarzy konstatację, że nawet słynny na cały świat mistrz charakteryzacji nie zdołałby się przedzierzgnąć w istotę, którą inspektor miał przed oczyma. Oczy mu się zwęziły.
— A wy skąd wiecie...
Urwał, łypnął na zaskoczoną sekretarkę, poszedł zamknąć drzwi do swego biura i zabrał mnie do mniejszego, bardziej obskurnego pomieszczenia, które już wcześniej widziałam. Była to sala przesłuchań, z trzema parami drzwi.
— Proszę się wytłumaczyć! — nakazał.
— Z największą przyjemnością — odparłam słodko jak miód. — Czy byłby to wielki despekt, gdybym usiadła?
Po raz pierwszy rzeczywiście na mnie spojrzał, zaskoczony takim słownictwem i oksfordzkim akcentem w ustach cygańskiej dziewczyny. Zadumałam się nad tym, jakich cudów potrafi dokonać sposób mówienia niezgodny z wyglądem zewnętrznym. Inspektor wskazał mi krzesło, zajęłam miejsce i czekałam, aż on też usiądzie.
— Dziękuję — powiedziałam. — W jednej z pańskich cel znajduje się pewien romski dżentelmen — mój „ojciec”. W istocie jest to Sherlock Holmes. Nie życzył sobie, by wiedziano, że pracuje nad sprawą Simpsonów, przybyliśmy zatem na spotkanie, by tak rzec, kuchennymi drzwiami. Pańscy funkcjonariusze byli bardzo uprzejmi — zapewniłam go, nie do końca zgodnie z prawdą.
— Do stu tysięcy piorunów! — zaklął pod nosem. — Sherlock Holmes w ciupie! Donaldson! — ryknął. Za moimi plecami otworzyły się drzwi. — Sprowadźcie mi tutaj tego Cygana aresztowanego na dworcu.
Zaległa niezręczna cisza, po czym Connor nagle przypomniał sobie o dwojgu Amerykanów w swoim biurze i wrócił do nich w te pędy. Przez parę minut jego wibrujący głos dolatywał dwa pokoje dalej, po czym inspektor wyszedł ze swego biura i zwrócił się już ciszej do swojej sekretarki.
— Herbata i ciasteczka, panno Carter. Zanieście Simpsonom tacę. A tutaj trzy herbaty. Tak, trzy.
Wrócił do pokoju przesłuchań, opuścił się ostrożnie na krzesło naprzeciwko mnie i położył na stole splecione dłonie.
— Komiczna historia. Czemu mi nie powiedziano... — Urwał i z wysiłkiem przestawił się z walijskiego na angielski. — Nie wiedziałem, że ktoś będzie mu towarzyszył.
— On sam jeszcze tego nie wiedział aż do wczoraj. Nazywam się Mary Russell i będę jego asystentką przy tej sprawie.
Głos zaczął odmawiać mu posłuszeństwa, lecz przybycie Donaldsona i Holmesa ocaliło go od konieczności dalszej rozmowy ze mną. Holmes wciąż był skuty kajdankami, lecz w oczach migotały mu iskierki rozbawienia i widać było, że to wszystko to dla niego wielka frajda, mimo siniaka odcinającego się od smagłego policzka i opuchlizny po lewej stronie ust. Connor patrzył na niego przerażony.
— Co to ma znaczyć, Donaldson? Co się stało z jego twarzą? I zdejmijcie te kajdanki.
— Nie ma problema, szefuniu — wtrącił Holmes gardłowym głosem. — Chłopcy ino robili, co do nich należy.
Connor przyglądał mu się uważnie, a potem jego wzrok powędrował w stronę sierżanta.
— Panie Donaldson, pójdziecie do cel i powiecie tym skorym do bitki gościom, że dłużej nie będę tego tolerował. Nie obchodzi mnie, czy ten pan ich do tego sprowokował — ma być z tym koniec! A teraz znikajcie!
Gdy sierżant oddalił się pospiesznie, weszła panna Carter i postawiła na stole tacę z trzeba filiżankami i talerzem ciasteczek. Oczy miała spuszczone, lecz z całego jej zachowania przebijało zaciekawienie. Najwyraźniej nie zaliczaliśmy się do tej kategorii gości, którą Connor normalnie podejmował herbatą.
Drzwi zamknęły się za nią, po czym Holmes usiadł na krześle obok mnie.
— Byliście bardzo punktualni, Russell. Mam nadzieję, że nie zrobiłem wam krzywdy?
— Tylko kilka siniaków. Udało się panu nie trafić w okulary. A pan?
— Jak się rzekło, nie ma problema. Inspektorze Connor, wnoszę, że zawarł pan już znajomość z panną Russell?
— Tak, przedstawiła się. Jako pańska „asystentka”. Ja się pana pytam, panie Holmes, czy to jest naprawdę konieczne?
Pytanie to rozbrzmiewało rozlicznymi podtekstami, lecz w swojej niewinności nie od razu je odczytałam — dopóki nie zauważyłam, że Holmes sztyletuje go wzrokiem. Nagle poczułam, że czerwienię się od stóp do głów. Wstałam.
— Holmesie, sądzę, że mimo wszystko będzie lepiej, jeśli sam zajmie się pan tą sprawą. Wrócę do domu...
— Proszę natychmiast siadać.
Rozkazujący ton nie pozostawił mi wyboru, opadłam więc z powrotem na krzesło. Nie patrzyłam na głównego inspektora Connora.
— Panna Russell jest moją asystentką, inspektorze — powiedział Holmes. — Przy tej i innych sprawach.
Dalsze wyjaśnienia były zbędne. Connor zagłębił się w krześle, odchrząknął i w formie przeprosin obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.
— Pańska asystentka. Znakomicie.
— Jej obecność nie ma jednak wpływu na nasze ustalenia. Czy Simpsonowie są tutaj?
— W moim biurze. Uznałem, że powinniśmy najpierw zamienić kilka słów na osobności.
— Słusznie. Wyjedziemy z miasta zaraz po rozmowie z nimi. Zakładam, że blokady dróg zostały utrzymane, lecz wycofał pan swoich ludzi z tego terenu, tak jak wyszczególniłem.
— Tak, pańska prośba została spełniona—potwierdził Connor, lecz wyczułam po jego tonie, że niechętnie wykonał rozkaz z góry.
Holmes spojrzał na niego ostro, po czym położył splecione palce na poplamionej kamizelce, a na ustach zaigrał mu uśmiech.
— Chyba powinniśmy wyjaśnić sobie tę kwestię, inspektorze. O nic nie „prosiłem”. Z pewnością nie „prosiłem” o przydzielenie mi tej sprawy. Policja zgłosiła się do mnie i zgodziłem się na współpracę tylko pod warunkiem, że moje rozkazy będą miały pierwszeństwo na tych kilku milach kwadratowych walijskiego terenu. Może pan je sobie nazywać prośbami, ale niech ich pan nie traktuje jako takich. Chciałbym podkreślić jeszcze jedną rzecz. Panna Russell jest moją oficjalną przedstawicielką i jeżeli zjawi się tutaj beze mnie, jej polecenia czy prośby mają być wykonane natychmiast i bez szemrania. Rozumiemy się, inspektorze?
— E, panie Holmes — wydukał Connor i znowu powrócił walijski rytm — nie wyobrażam sobie...
— To rzuca się w oczy, młody człowieku. Gdyby miał pan choć odrobinę wyobraźni, toby pan wiedział, że wystarczy zwykłe „tak” lub „nie”. Jeśli przystaje pan na moje warunki, to porozmawiamy z Simpsonami i zabierzemy się do roboty. Jeśli odpowiedź brzmi „nie”, to może pan oddać pannie Russell jej bagaże, a ja w zamian przekażę sprawę z powrotem w pańskie ręce. Decyzja należy wyłącznie do pana. Osobiście z rozkoszą wróciłbym do moich eksperymentów i spał w swoim własnym łóżku. Na co się pan decyduje?
Zimne szare oczy zwarły się z jasnoniebieskimi i po dłuższej chwili niebieskie dały za wygraną.
— Nie mam wyboru. Ta kobieta zażądałaby mojej głowy.
Przez trzecie drzwi pomieszczenia poszliśmy za inspektorem do jego biura.
Dwie arystokratyczne twarze, które uniosły się po naszym wejściu, nosiły znamiona przeżywanej katastrofy. Ludzie ci przekroczyli granicę rozpaczy i wyczerpania, czuli tylko tępy strach przed możliwym rozwojem wydarzeń. Oboje byli zszarzali i zaniedbani. Mężczyzna nie wstał po naszym wyjściu, tylko spojrzał obok nas na Connora. Herbata stała na biurku nietknięta.
— Panie senatorze, pani Simpson, pozwolę sobie przedstawić państwu pana Sherlocka Holmesa i jego asystentkę, pannę Mary Russell.
Senator szarpnął się do tyłu jak główny żałobnik na pogrzebie, który usłyszał jakiś niesmaczny żart. Holmes natychmiast podszedł do niego.
— Zechce mi pan wybaczyć mój niecodzienny wygląd — powiedział swoją kwiecistą oksfordzką angielszczyzną. — Uznałem, że ze względu na bezpieczeństwo pańskiej córki rozsądniej będzie, jeśli nikt mnie nie zobaczy wchodzącego na posterunek, wemknąłem się zatem, by tak rzec, wejściem dla służby. Zapewniam pana, że strój panny Russell to tylko kamuflaż, podobnie jak mój złoty ząb.
Słowa te uspokoiły Simpsona. Wstał, by uścisnąć Holmesowi dłoń. Odniosłam wrażenie, że pani Simpson w ogóle nie zwróciła uwagi na nasze przebranie. Z chwilą, gdy Connor wypowiedział nazwisko Holmesa, uczepiła się detektywa wzrokiem jak tonąca kobieta wpatrzona w kłodę drzewa unoszącą się na wodzie. Śledziła oczami każdy jego ruch, gdy przysuwał krzesło, aby usiąść naprzeciwko nich. Ja usiadłam obok niego, a Connor zajął miejsce za biurkiem, które oddzielało go od rozgrywających się przed nim niekonwencjonalnych zdarzeń.
— Przejdźmy do rzeczy — zaczął Holmes energicznym tonem. —Czytałem zeznania państwa, widziałem fotografie, przejrzałem materiał dowodowy. Nie ma sensu zmuszać państwa, byście jeszcze raz przez to przechodzili. Pozwolę sobie tylko zrekapitulować kolejność
zdarzeń, a państwo mnie poprawicie, jeśli się omylę.
Wyliczył informacje zaczerpnięte z akt policyjnych i z gazet: decyzja Simpsonów, by zamieszkać pod namiotem wśród walijskich wzgórz, jazda pociągiem do Cardiff i samochodem w głąb lądu, dwa dni spokoju i po przebudzeniu trzeciego dnia konstatacja, że dziecko zniknęło ze śpiwora.
— Czy coś pominąłem? — Spojrzeli po sobie i pokręcili głowami. — Dobrze, mam tylko dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego państwo tutaj przyjechali?
— Obawiam się, że to ja naciskałam — odparła pani Simpson, skręcając w palcach delikatną koronkową chusteczkę. — Johnny od dwóch lat nie miał ani jednego wolnego dnia i powiedziałam mu... powiedziałam mu, że jeśli nie weźmie urlopu, to zabiorę Jessie i pojadę do domu.
Głos jej się załamał i w jednej chwili Holmes był przy niej, z tym współczuciem i zrozumieniem dla udręczonej duszy, które było dla niego tak charakterystyczne, a jednak z jakiegoś powodu zawsze zaskakiwało. Tym razem posunął się do tego, że uścisnął Amerykance rękę, zmuszając ją tym, aby na niego spojrzała.
— Pani Simpson, proszę mnie posłuchać — powiedział stanowczym tonem. — To nie był wypadek. Pani córka nie została porwana dlatego, że w nieodpowiednim momencie znalazła się na tym wzgórzu. Znam się na kidnaperach. Gdyby nie porwano jej w Walii, to zabrano by ją z parku albo z sypialni w domu. To było starannie zaplanowane przestępstwo, któremu nie mogła pani zapobiec.
Oczywiście do reszty się rozkleiła i potrzeba było wielu chusteczek do nosa i podwójnej porcji koniaku, zanim mogliśmy podjąć rozmowę.
— Ale dlaczego postanowili państwo przyjechać akurat tutaj? — drążył Holmes. — Z jakim wyprzedzeniem zaplanowali państwo ten urlop i kto o nim wiedział?
Tym razem zabrał głos senator.
— Chcieliśmy uciec możliwie jak najdalej od cywilizacji. Londyn
— wiem, że to mało dyplomatyczne z mojej strony — uważam za potworne miasto. Powietrze cuchnie, gwiazd nie widać mimo zaciemnienia, wieczny hałas i nigdy nie wiadomo, kiedy znowu polecą bomby. Walia wydawała nam się najbardziej od tego oddalona. Wziąłem tydzień wolnego. Zaczęliśmy planować ten wyjazd gdzieś pod koniec maja, wkrótce po ostatnim dużym nalocie.
— Czy ktoś państwu podsunął ten region?
— Nie. Rodzina mojej żony pochodzi z Aberystwyth, więc znamy tę okolicę, chociaż tylko ogólnie. Jest tu górzyście jak w Kolorado, gdzie dorastałem, oczywiście trudno mówić o prawdziwych górach, ale pomyśleliśmy, że byłoby miło przez kilka dni pochodzić sobie i ponamiotować. Oczywiście nie przewidywaliśmy żadnych forsownych marszów, bo Jessie była... Jessie jest jeszcze za mała. Zależało nam na odrobinie ciszy z dala od wielkiego miasta.
— A przygotowania, sprzęt, transport, automobil, który was przywiózł i pięć dni później miał odwieźć? Zawiadomienie policji i prasy? Kto to wszystko załatwił?
— Mój osobisty sekretarz, Anglik. Zdaje się, że o tym, gdzie można wypożyczyć namiot i resztę ekwipunku, dowiedział się od swego brata, ale to jego musiałby pan zapytać o szczegóły.
— Mam dla pana te informacje, panie Holmes — burknął Connor zza biurka. — Otrzyma pan je wszystkie przed wyjściem.
— Dziękuję, inspektorze. A teraz przejdźmy do tego ostatniego dnia, senatorze. Wybraliście się na spacer, kupiliście od rolnika chleb i kiełbaski, upiekliście je i zjedli o piątej, a potem siedzieliście w namiocie i czytaliście, bo zaczęło padać. O jedenastej zasnęliście, a kiedy zbudziliście się o czwartej, waszej córki nie było.
— Nie wyszła sama z namiotu — wtrąciła się pani Simpson — bo bała się ciemności. Nawet konie by jej nie wywabiły, chociaż uwielbiała te dzikie koniki, które tam biegały. Ale moja Jessie nigdy by za nimi nie poleciała.
Holmes spojrzał prosto w jej zrozpaczone oczy.
— To prowadzi mnie do mojego drugiego pytania. Jak się czuliście po przebudzeniu następnego ranka?
— Jak się czuliśmy? — Senator spojrzał na niego z niedowierzaniem i przyznam, że mnie też pytanie to przez chwilę wydawało się obłąkane. — A jak pan sądzi, do diabła? Co czuje człowiek, któremu zniknęła córka?
Holmes uspokajająco uniósł dłoń.
— Źle mnie pan zrozumiał. Naturalnie byliście przerażeni i spanikowani. Ale jak czuliście się fizycznie?
— Nie wiem, chyba normalnie. Nie pamiętam.
Spojrzał na żonę.
— Ja pamiętam. Czułam się źle. Głowę miałam ciężką i świeże powietrze na zewnątrz dobrze mi zrobiło — czułam się jak po wypiciu szampana. — Jej duże, nieszczęśliwe oczy wpatrywały się w Holmesa. — Odurzono nas?
— To bardzo prawdopodobne. Inspektorze, co się stało z kiełbaskami?
— Naturalnie oddano je do analizy. W tych dwóch, które zostały, nic nie stwierdzono, podobnie jak w reszcie żywności. Starsi państwo z farmy sprawiali wrażenie zupełnie niewinnych. To wszystko stoi napisane w sprawozdaniu.
Przez kolejne pół godziny Holmes przesłuchiwał inspektora i Simpsonów, bez większego rezultatu. Żadnych wrogów, poprzedniego dnia nie widzieli żadnych obcych ludzi, pieniądze na okup sprowadzane z Ameryki, pożyczka od ojca. Pod koniec rozmowy senator był jeszcze bledszy niż przedtem, a jego żona drżała na całym ciele. Holmes podziękował im obojgu.
— Bardzo mi przykro, że musiałem poddać państwa tym torturom. W tym stadium śledztwa jeszcze nie wiadomo, który szczegół może się okazać niezwykle ważny. Russell, macie jakieś pytania?
— Tylko jedno, dotyczące dziecka. Chciałabym wiedzieć, jak pani zdaniem ona to znosi, pani Simpson. Jak się czuje w rękach zupełnie obcych ludzi?
Obawiałam się, że moje pytanie ją załamie, ale o dziwo wzięła się
w garść, usiadła wyprostowana i po raz pierwszy spojrzała mi prosto w oczy.
— Jessica to opanowane, bardzo inteligentne dziecko, które niełatwo wpada w panikę. Prawdę rzekłszy, jeżeli dobrze ją traktują, to przypuszczalnie jest mniej zdenerwowana niż jej matka.
Na jej bladej jak płótno twarzy zamajaczył cień uśmiechu. Nie miałam więcej pytań.
Connor odprowadził ich i wrócił z grubą teczką.
— Tutaj macie pełne sprawozdanie, wszystko, czego się dowiedzieliśmy, kopie odcisków palców, rozmowy z okolicznymi mieszkańcami. Większość tego już znacie. Sądzę, że będziecie woleli zabrać to ze sobą, zamiast tracić czas na czytanie tutaj.
— Tak, chcę jak najszybciej ruszać w drogę. Gdzie wóz cygański?
— Na północnym końcu miasta, przy drodze do Caerphilly. W stadninie pana Gwilhema Andrewesa. Raczej nie można go nazwać przyjacielem policji i nie odwróciłbym się do niego plecami, ale ma to, czego pan potrzebuje. Życzycie sobie, aby was zawieźć automobilem?
— Nie, takie królewskie traktowanie pary Cyganów mogłoby wzbudzić zdziwienie. Musi pan porozmawiać z panną Carter i sierżantem Donaldsonem. Nie chcemy, aby cały rewir wiedział, że senator Simpson przez godzinę rozmawiał z dwójką aresztowanych Cyganów, prawda? Będziemy się zachowywali tak, jakby pan nas zwolnił, udzieliwszy nam pouczenia. Wie pan, gdzie nas znaleźć. Jeśli będzie chciał pan ze mną porozmawiać, to niech pan pośle po mnie konstabla. Nikogo nie zdziwi, że policjant zatrzymał Cygana. Ale jeśli będzie mnie musiał aresztować, to niech to zrobi delikatnie. Ja ze swej strony obiecuję, że nie będę już bił swojej córki na dworcach kolejowych.
Connor zawahał się, a potem roześmiał wymuszenie. Może okoliczności przejściowo pozbawiły go poczucia humoru.
Gdy wstaliśmy, by się pożegnać, po krótkim wahaniu wyszedł zza biurka i wyciągnął dłoń do Holmesa.
— Bardzo pana przepraszam za to, co pana spotkało w mojej komendzie. Jestem tu nowy, co podaję jako wyjaśnienie, a nie usprawiedliwienie.
Holmes uścisnął mu dłoń.
— Spotkałem tutaj dzielnych funkcjonariuszy, panie Connor. Prawda, że młodych wiekiem, lecz sądząc po panu, szybko się zestarzeją.
— Też tak sądzę, panie Holmes. A teraz życzę panu szerokiej drogi i złamania karku! I pani, panno Russell.
Niosąc po trzy torby, wyszliśmy na ulicę i skierowaliśmy się na obrzeża miasta, gdzie wkrótce zlokalizowaliśmy stadninę Andrewesa. Holmes zostawił mnie w biurze i wyruszył na poszukiwania właściciela. Przez pół godziny uspokajałam nerwy, ćwicząc żonglerkę. Marzyłam o czymś do czytania (jakkolwiek w skład mojego incognito wchodził analfabetyzm). W końcu usłyszałam głosy pod drzwiami i do środka wszedł podejrzany, oślizły typ, a za nim tylko odrobinę szacowniejszy Holmes, który mocno cuchnął gorzałką i łyskał złotym zębem. Andrewes gapił się na mnie pożądliwie, dopóki Holmes nie podsunął mu pod nos pieniędzy.
— No to wszystko uregulowane, panie Andrewes. Dziękuję za przechowanie wozu mojego brata. Tutaj ma pan, co jestem panu winien. Chodź, Mary, wóz czeka na podwórzu.
— Chwileczkę, panie Todd, brakuje szylinga.
— Och, najmocniej przepraszam, musiał mi upaść. — Pracowicie odliczył trzy jednopensówki, półpensówkę i sześć ć wierć pensówek. — No, to jesteśmy kwita. Bierz torby, dziewucho — warknął.
— Już się robi, tatku.
Potulnie poszłam za nim, znowu obładowana czterema największymi torbami, przez błotniste podwórze do cygańskiego wozu. Między dyszle wprowadzano konia o grubych pęcinach i szorstkiej skórze. Złożyłam na ziemi swoje brzemię i poszłam pomóc w zaprzęganiu, błogosławiąc czas nauki u Patricka. Chociaż system był inny niż przy pługu czy furmance, szybko się w tym rozeznałam. Wdrapałam
się na drewnianą ławeczkę, na której siedział już Holmes. Z nieodgadniona miną podał mi lejce. Zerknęłam na stojących opodal dwóch mężczyzn, ułożyłam sobie w dłoniach grube pasy skóry i mocno smagnęłam nimi szeroki zad konia. Zwierzę posłusznie ruszyło z miejsca i wyjechaliśmy na drogę prowadzącą na północ, w trop za Jessicą Simpson.
Rozdział szósty
Dziecko zabrane z legowiska
„Jeśli jednak rodzicielka przywrócona zostanie ulowi, [...] gotują jej przyjęcie wzruszające i niezwykłe. [...] Ul rozbrzmiewa ponownie ową słodką, monotonną pieśnią zadowolenia”.
Na rogatkach miasta Holmes kazał mi zjechać na skraj drogi i wypróbować hamulce.
— Obawiam się, że musimy dokładnie sprawdzić ten ekwipaż — powiedział. — Ostatnim razem, gdy wynająłem coś takiego, odpadło koło, a to byłoby wysoce niewskazane. Wyprzęgnijcie konia, zajrzyjcie pod postronki, a zauważycie pewnie niejedną ranę. W perkalowej torbie jest zgrzebło, szmaty do podkładania i maść na rany.
Zniknął pod wozem i gdy ja czesałam i pielęgnowałam zaskoczonego konia, on podokręcał śruby i naoliwił suche ośki. Zaprzągłszy konia, poszłam sprawdzić, czy mogłabym się na coś przydać Holmesowi i zobaczyłam jego sterczące spod spodu długie nogi.
— Mogę coś pomóc?
— Nie ma sensu, żebyśmy oboje wyglądali jak mechanicy. Już prawie skończyłem.
Minęła minuta, ja milczałam, on zaś stękał i przeklinał z cicha.
— Holmesie, muszę pana o coś zapytać.
— Nie teraz, Russell.
— Kiedy ja muszę wiedzieć. Czy moja obecność jest dla pana... niezręczna?
— Nie bądźcie śmieszni.
— Mówię poważnie, Holmesie. Niewiele brakowało, aby inspektor Connor oskarżył mnie i pana... Muszę wiedzieć, czy moja obecność jest dla pana niewygodna.
— Moja droga Russell, chyba nie pochlebiacie sobie, iż zabrałem was na tę rozkoszną wycieczkę tylko dlatego, że nie umiałem odmówić. Ku memu niemałemu... A niech to wszyscy diabli! Podajcie mi szmatę! Dziękuję. Ku memu niemałemu zaskoczeniu okazaliście się kompetentną asystentką, a rokujecie nadzieje, że staniecie się asystentką bezcenną. Mogę wręcz powiedzieć, że jest to dla mnie nowe, a niekiedy zaskakujące doświadczenie pracować z kimś, kto inspiruje mnie nie chybionymi, lecz trafnymi uwagami. Podajcie mi duży klucz. — Jego kolejne uwagi były przerywane stęknięciami. — Connor to osioł. Nie obchodzi mnie, co on i jemu podobni sobie myślą, a jak do tej pory wam to nie zaszkodziło. Nie możecie nic poradzić na to, że jesteście kobietą, a ja sam byłbym osłem, gdyby zewnętrzna powłoka przesłaniała mi czyjeś talenty.
— Tak, rozumiem.
— Nadto... — Jego stłumiony głos dochodził do mnie spod wozu.—Wszyscy mnie znają jako starego kawalera, byłoby więc dla mnie bardziej kłopotliwe, gdybyście byli chłopcem.
Nie przyszła mi do głowy żadna odpowiedź na tę uwagę. Po kilku minutach, uwalany jak górnik, Holmes wygramolił się na wierzch, z grubsza oczyścił i ruszyliśmy w dalszą drogę.
W kolorowym, wyjątkowo niewygodnym wozie taborowym telepaliśmy się na północ, idąc obok konia, gdy trzeba było pokonać wzgórze albo gdy krzyże nie wytrzymywały tej poniewierki, czyli bardzo często. Holmes zasypywał mnie informacjami, bezlitośnie wbijał mnie w moją rolę, krytykował i poprawiał mój chód, wymowę i sposób bycia, wtłaczał mi do gardła walijskie słownictwo i składnię, a w
wolnych chwilach głosił różne mądrości na temat walijskiej ziemi i jej mieszkańców. Gdybyśmy nie musieli stale pamiętać o życiu córeczki senatora, które wisiało na strzępiącej się nici, wycieczka byłaby świetną zabawą.
Na przemian jechaliśmy i szliśmy do Glamorgan, dotarliśmy do Gwent i Powys, skręciliśmy na zachód i wjechaliśmy na pagórkowate łąki, które wznosiły się ku Brecon Beacons. Na porośniętych orlicą terasach pasły się owce. Pasterze spozierali na nas nieufnie, lecz ich chude, czarne, bystrookie, podejrzliwe psy — wyciągnięte na brzuchach i baczne niby pesymistyczny kaznodzieja, zawsze gotowy zawrócić ze złej drogi zbłąkaną owieczkę — nie zaszczyciły nas ani jednym spojrzeniem. Gdy przejeżdżaliśmy przez wsie, bosonogie, ubłocone dzieci wybiegały z krzykiem na drogę, po czym w milczeniu, z palcami w buziach podziwiały czerwono-zielono-złotą wspaniałość naszego wozu.
Wszędzie dawaliśmy występy. Dla dziecięcej widowni żonglowałam, wyciągałam kolorowe chusty z ich bezbarwnych kieszeni i półpensówki z brudnych uszu. Kiedy zainteresowały się nami matki, Holmes wychodził z karczmy, wycierał usta wierzchem dłoni i wyjmował skrzypki. Przepowiadałam przyszłość kobietom, które nie miały żadnej przyszłości, czytałam popękane linie na ich stwardniałych dłoniach, szeptałam ogólnikowe proroctwa o tajemniczych nieznajomych i niespodziewanym bogactwie, a nieco precyzyjniej obiecywałam im zdrowe dzieci, które osłodzą im starość. Wieczorami, po zjawieniu się mężczyzn, kobiety ciskały mi złe spojrzenia, lecz wybaczały mi łypnięcia i uwagi swych mężów, kiedy tylko mój wygadany tatko zadbał o rozrywkę i kiedy okazywało się, że nie zostajemy na noc.
Drugiego dnia trafiliśmy na policyjny szlaban, lecz maglowano nas tylko przez parę minut, bo wjeżdżaliśmy na strzeżony obszar, a nie wyjeżdżaliśmy z niego. Trzeciego dnia minęliśmy obozowisko Simpsonów, ujechaliśmy jeszcze milę i skręciliśmy w boczną dróżkę.
Zaparzyłam herbatę, a kiedy Holmes ograniczył się do uwagi, że
nie sądził, iż fasolę z puszki można tak przyrządzić, aby smakowała, jakby była niedogotowana, uznałam, że moje umiejętności kulinarne są coraz lepsze.
Kiedy garnki i talerze były pomyte, zapaliliśmy lampę olejną i zamknęliśmy drzwi, odgradzając się od cudnego zmierzchu.
Jeszcze raz przejrzeliśmy papiery, które dał nam Connor — fotografie i napisane na maszynie wiadomości, zapisy rozmów z rodzicami, zeznania miejscowych świadków i londyńskich pracowników senatora, błyszczące zdjęcie zrobione poprzedniej wiosny, na którym Jessica prezentowała szczerbaty uśmiech w atelier na malowanym tle kwitnącego rozarium. Grube akta sprawy przypominały nam tylko, że brakuje jakichkolwiek solidnych poszlak, iż rodzinie Simpsonów zagląda w oczy bankructwo; wreszcie iż porywacze po otrzymaniu pieniędzy często oddają w zamian zwłoki, które z ich punktu widzenia mają tę zaletę, że milczą...
Holmes wypalił trzy fajki i wdrapał się w milczeniu na swoją pryczę. Zamknęłam teczkę z aktami na zdjęciu radosnej Jessie, zgasiłam lampę i leżałam bezsennie w ciemnościach jeszcze długo po tym, jak oddech nade mną zwolnił do regularnego rytmu. Wreszcie, pod koniec krótkiej letniej nocy, zapadłam w sen. Przyplątał się znajomy koszmar, by dręczyć mnie poczuciem winy, zgrozy i osierocenia, wtrącił mnie w przejmującą, bezładną, potworną nieuchronność mego osobistego piekła. Tym razem jednak — tuż przed straszliwą kulminacją — ostry głos przywołał mnie z powrotem do rzeczywistości. Z drżeniem i sapnięciem ocknęłam się w ciszy wozu cygańskiego.
— Russell! Russell! Co wam jest?
Usiadłam, a on puścił moje ramię.
— Nic. Wszystko w porządku, Holmesie — odparłam i spróbowałam się uspokoić. — Przepraszam, że pana obudziłam. Miałam zły sen, pewnie z powodu zmartwień o Jessie. Czasami nachodzą mnie takie koszmary. Nie ma się czym przejmować.
Podszedł do maleńkiego stolika i zapalił świecę. Odwróciłam od niego twarz.
— Przynieść wam coś? Filiżankę herbaty?
Nie chciałam jednak, żeby mi matkował.
— Nie, dziękuję, Holmesie, zaraz się lepiej poczuję. Niech pan wraca do łóżka.
Stał plecami do światła i poczułam na sobie jego wzrok. Podniosłam się i poszłam po okulary i płaszcz.
— Pójdę się trochę przewietrzyć. Niech pan wraca do łóżka! — powtórzyłam energicznie i wyskoczyłam z wozu.
Po dwudziestu minutach marszu moje stopy zwolniły kroku. Dziesięć minut później usiadłam na czymś ciemnym, co okazało się niskim murkiem. Świeciły gwiazdy, rzecz raczej niecodzienna w tym deszczowym zakątku deszczowej krainy. Powietrze było czyste, pachniało orlicą, trawą i końmi. Łykałam je wielkimi haustami i przypomniało mi się, jak pani Simpson powiedziała, że czuła się jak po wypiciu szampana. Czy Jessica Simpson oddycha teraz tym powietrzem?
Koszmar stopniowo usunął się w cień. Zmory i złe wspomnienia zaczęły się od śmierci moich rodziców. Powracały jak żywe sceny, które prześladowały mnie i ścigały za dnia, a noce zamieniały w gehennę. Tej nocy Holmes uratował mnie od najgorszego. Po godzinie zziębnięta wróciłam o pierwszym brzasku do wozu, położyłam się do łóżka i zasnęłam na krótko.
Rano żadne z nas nie wspomniało o zdarzeniach tej nocy. Na śniadanie ugotowałam owsiankę, przyprawioną pyłkami popiołu i tak grudowatą, że pani Hudson w najlepszym razie podałaby ją kurom. Potem okrężną drogą poszliśmy w stronę obozowiska Simpsonów, zabierając łopatę, która miała uzasadniać naszą obecność.
Nikogo tam nie było. Namiot wciąż stał, z poluzowanymi odciągami i zapadłymi bokami. Trochę dalej zobaczyliśmy czarne pogorzelisko i dwa rdzewiejące garnki, w których pani Simpson gotowała posiłki. Sceneria trąciła zapachem starych, mokrych popiołów i wyglądała smutno jak zabawka, którą dziecko zostawiło na deszczu. Zadygotałam, gdy przyszło mi do głowy to porównanie.
Zajrzałam do środka namiotu i zobaczyłam kłębowisko śpiworów,
plecaków i ubrań — wszystko porzucone w panicznych poszukiwaniach dziewczynki i policyjnym zwyczajem zostawione w stanie nie naruszonym. Holmes poszedł za namiot, badając wzrokiem zadeptany, rozmokły grunt.
— Ile mamy czasu? — spytałam.
— Strażnik został odwołany do dziewiątej. Connor to załatwił. Zostały nam więc niecałe dwie godziny. Ach!
Gdy usłyszałam jego zadowolony okrzyk, puściłam płócienną klapę i przeszłam na tył namiotu, gdzie oczekiwał mnie niecodzienny widok: podstarzały Cygan leżał pomiędzy linkami namiotu ze szkłem powiększającym w dłoni i delikatnie szturchał dolny szew namiotu wiecznym piórem. Pióro znikło we wnętrzu namiotu. Znowu obeszłam namiot wkoło, wczołgałam się do środka i po odsunięciu śpiworów zobaczyłam, co odkrył Holmes: maleńkie przecięcie tuż pod szwem, z krawędziami wgiętymi do środka i lekko wystrzępione.
— Spodziewał się pan tego? — spytałam.
— A wy nie?
Chociaż nie zobaczyłby tego przez płótno, oparłam się pokusie pokazania mu języka. I tak by o tym wiedział.
— Rurka, przez którą wpuszczono gaz usypiający?
— Brawo, Mary Todd!
Pióro cofnęło się. Wstałam i pochyliwszy głowę, aby nie dotykać nasiąkniętego wodą dachu namiotu, spojrzałam w ten róg, gdzie spała Jessica Simpson. Jak twierdzili rodzice, z jej rzeczy zginęły tylko buciki. Były wszystkie sweterki, wszystkie skarpetki, nawet jej ukochana lalka, brakowało tylko bucików.
Lalka stała na głowie pod skotłowaną pościelą. Wydobyłam ją, wygładziłam pomiętą sukienkę i odgarnęłam kosmyk włóczkowych włosów z jej szerokich malowanych oczu. Niegdyś czerwone wargi uśmiechały się do mnie enigmatycznie.
— Może byś mi powiedziała, co widziałaś tamtej nocy, hę? — zwróciłam się do niej. — To by nam oszczędziło wiele zachodu.
— Słucham? — dobiegł mnie z oddali głos Holmesa.
— Nic takiego. Myśli pan, że policja miałaby nam za złe, gdybyśmy zabrali lalkę ze sobą?
— Nie sądzę. Zostawili to wszystko tutaj, abyśmy mogli sobie obejrzeć. Mają zdjęcia.
Włożyłam lalkę do kieszeni spódnicy, ostatni raz potoczyłam w krąg spojrzeniem i wyszłam na zewnątrz. Holmes stał wsparty pod boki tyłem do namiotu i spoglądał w dolinę.
— Zapoznaje się pan z układem terenu? — spytałam.
— Gdybyście uprowadzali dziecko, Russell, to jak byście je stąd zabrali?
— Osobiście użyłabym automobilu, ale tej nocy nikt nie słyszał motoru. Przechadzka z czterdziestopięciofuntowym dzieckiem na plecach byłaby dosyć męcząca nawet dla silnego mężczyzny. — Przyjrzałam się śladom kopyt, które przebiegały wzgórze we wszystkich kierunkach. — Oczywiście: konie. Nikt nie zauważyłby dodatkowych śladów. Przyjechali wierzchem, prawda?
— Jakie to smutne, że nowoczesna dziewczyna najpierw myśli o automobilu, kiedy patrzy na takie piękne wzgórze... Tym razem poszło wam nieskoro, Mary Todd, i przegapiliście rzecz oczywistą. Tak jak się obawiałem, nauka teologii niekorzystnie wpływa na waszą sprawność umysłową.
— Och, tatko — zaskomliłam — nie krzycz na mnie, musiała żem se najsamprzód popatrzeć, co i jak.
— „T” za miękkie — skorygował mnie nieobecnym tonem.
— Czyli w którą stronę?
— Nie w stronę drogi. Tam im groziło, że ich ktoś zobaczy. — Doliną czy przez wzgórze? — rozmyślał głośno.
— Szkoda, że nas tu nie było tydzień temu. Może byśmy coś znaleźli.
— Gdyby babcia miała wąsy...
— ...to by była detektywem — dokończyłam. — Trzymałabym się jak najdalej od najbliższej wioski i pojechała wokół wzgórza albo przez wierzchołek.
— Mamy godzinę do powrotu policji. Zobaczmy, co można jeszcze znaleźć. Ja pójdę na szczyt, wy zbadajcie podstawę wzgórza.
Przeszukaliśmy wzgórze, posuwając się coraz większymi zygzakami. Następne pół godziny zaowocowało jedynie bolącymi kręgosłupami i zesztywniałymi karkami. Po czterdziestu pięciu minutach zaczęłam nerwowo nasłuchiwać za walijskimi głosami od strony obozowiska. Oboje dotarliśmy do skrajnych punktów naszych ekspedycji i zaczęliśmy wracać do punktu wyjścia w środku. Coś wpadło mi w oko — nic szczególnego, tylko błyszczący nagi kamień w miejscu, o które otarło się końskie kopyto. Poszłam dalej, zawróciłam i przyjrzałam się temu jeszcze raz. Czy niepodkute kopyto starłoby kamień? Chyba nie.
— Hol... Tatku! — zawołałam.
Uniósł głowę, po czym ruszył ku mnie rysią. Łopata podskakiwała mu na ramieniu. Gdy do mnie dotarł, brakowało mu tchu. Pokazałam na kamień, a on wziął go pod lupę.
— Dobra robota. Zrehabilitowaliście się za wcześniejszą wpadkę — powiedział wielkodusznie. — Sprawdźmy, dokąd nas to zaprowadzi.
Ruszyliśmy w kierunku, z którego przybyliśmy, wolnym krokiem idąc po obu stronach wyraźnego szlaku wydeptanego przez pokolenia kopyt. Godzinę później dotarliśmy do granicy policyjnych poszukiwań.
Białą plamkę zauważyliśmy w tej samej chwili. Była to chusteczka, prawie całkiem wdeptana w błoto. Holmes wydłubał ją z ziemi i rozpostarł. W rogu widniało wyhaftowane J.
— Przypadek? — zastanawiałam się głośno. — Czy też Jessie była na tyle przytomna, że specjalnie ją upuściła? Czy sześciolatka byłaby do tego zdolna? Raczej wątpię.
Ruszyliśmy dalej i po kilku minutach moje wątpliwości rozwiały się, bo z orlicy obok ścieżki zwisała wąska niebieska wstążeczka. Tryumfalnie podniosłam ją do góry.
— Dzielna z ciebie dziewczyna, Jessie. Twoja wstążka do włosów.
Dalej już nic nie znaleźliśmy. Później ścieżka rozwidlała się, jedna odnoga prowadziła na wzgórze, druga opadała ku kępie drzew. Z
nadzieją patrzyliśmy w obu kierunkach, lecz nie zobaczyliśmy żadnych chusteczek, wstążek czy innych znaków.
— Ja biorę wzgórze tak jak przedtem... — zaczął Holmes.
— Zaraz! Czy ziemia pod tymi drzewami nie jest poryta?
Zeszliśmy tam i w niewielkim zagłębieniu natrafiliśmy na ślady gorączkowej aktywności. Holmes powoli obszedł dołek, po czym schylił się szybko, aby sięgnąć po coś niewidocznego dla mnie z odległości dwudziestu stóp. Kontynuował wizję lokalną, podniósł następny przedmiot i wreszcie pozwolił mi się zbliżyć.
— Zeskoczyła z konia — powiedział, przeciągając końcami palców tuż nad rozdeptaną ziemią. — Miała bose stopy. Zabrali z namiotu buciki, ale to był dla nich zbyt duży wysiłek, żeby włożyć je dziewczynce. Rąk nie miała związanych. Widzicie te krótkie równoległe linie? — Wycelował palcem w grudę torfu. — Jej duże palce. A tutaj dłuższe, które schodzą się razem — jej palce odcisnęły się głębiej, gdy zerwała się do biegu w stronę tych zarośli.
Choć w tym czasie spadł deszcz, widziałam ślady bardzo wyraźnie. Holmes wstał i poszedł za śladami kopyt i pięt.
— Dobiegła do tego miejsca, zanim ją złapali za koszulę nocną, u której urwał się guzik. — Uniósł znaleziony wcześniej rzeczony przedmiot. — I za włosy, które miała oczywiście rozpuszczone, bo upuściła wcześniej wstążkę.
Wziął do ręki kilka zlepionych błotem pasemek kasztanowych włosów.
— Boże drogi — jęknęłam. — Mam nadzieję, że nie zrobili jej krzywdy, kiedy ją złapali.
— Nie widzę na ziemi nic, co pozwalałoby to potwierdzić albo wykluczyć. Jaki księżyc świecił dwunastego sierpnia?
Byłam pewna, że sam to wie, lecz zastanawiałam się chwilę i odparłam:
— W trzeciej kwadrze i rozchmurzyło się. Widoczność była zapewne wystarczająca, aby Jessie zauważyła, że droga się rozwidliła, a może uciekała w stronę drzew. W każdym razie wiemy, że dotarła do tego miejsca. Nadzwyczajne dziecko z tej naszej panny Simpson. Wątpię jednak, żebyśmy znaleźli dalsze drogowskazy.
— To mało prawdopodobne, lecz patrzmy uważnie.
Podążaliśmy końską ścieżką przez następną godzinę, lecz nie było więcej wskazówek, a ślady podkutych kopyt się skończyły. Na kolejnych rozstajach zatrzymaliśmy się.
— Wracamy do wozu, Mary, moja dziewucho. Cyganie coś przekąszą i wrócą na wędrowny szlak, by bawić naród swymi sztuczkami.
Przy wozie czekało na nas towarzystwo w osobie zwalistego konstabla o ponurej minie.
— A co to się porabiało na tym wzgórzu?
— Co się porabiało? Nocowało się, to chyba każdy głupi zrozumi — odpalił Holmes i minął go, żeby odłożyć łopatę na miejsce.
— A gdzieście się włóczyli całe rano?
— Kopali my za truflami. Pokazał palcem na łopatę.
— Że jak?
— Za truflami. To takie korzonki, dobrze za nie płacą w sklepach. Bogaci panowie i panie lubią je sobie wrzucić do jedzenia. Można je czasem znaleźć na wzgórzach.
— Wiem, co to trufle, ale tego się szuka ze świniami, a nie z łopatami.
— Nie trza świń, jak ktoś ma szósty zmysł, tak jak moja córka.
— Co też powiecie! — Spojrzał na mnie sceptycznie, a ja uśmiechnęłam się do niego nieśmiało. — I znalazła trufle?
— Nie, dzisiaj nie.
— Dobrze, to nie zrobi wam różnicy, jak się stąd wyniesiecie. Najdalej za godzinę.
— Najpierw chcę zjeść drugie śniadanie — odburknął Holmes, choć bliżej było pory podwieczorku.
— Niech będzie. Ale za dwie godziny was tu nie ma, bo inaczej wylądujecie w celi. Dwie godziny.
Policjant zostawił nas, a ja odetchnęłam z ulgą, usiadłam i zachichotałam.
— Trufle! Na litość boską, czy w Walii są trufle?
— Tak sądzę. Poszukajcie czegoś do zjedzenia, a ja tymczasem wyciągnę mapy.
Były to bardzo dokładne mapy topograficzne, z zaznaczoną roślinnością, prawem przejazdu i pojedynczymi domami. Holmes złożył stolik, odstawił na bok i z płytkiej szuflady pod moją pryczą wyjął kilka map. Podałam mu kanapkę i blaszany kubek piwa. Rozłożył mapy na podłodze i wędrowaliśmy po nich w skarpetkach.
— Tu jest nasza trasa — zaczął. — Obozowisko, dalej końska ścieżka. — Koniuszkiem brunatnego palca powiódł po obrysie wzgórza, zjechał do zagłębienia na drugiej mapie i zatrzymał się przy rozwidleniu na skraju trzeciej. — A dalej? Przed świtem musiała się znaleźć wewnątrz. W jakimś budynku albo automobilu.
— Ale nie... pod ziemią?
— Wątpię. Gdyby zamierzali ją zabić, zrobiliby to po próbie ucieczki, żeby oszczędzić sobie dalszych kłopotów. Nie widziałem żadnych śladów krwi.
— Holmesie! — oburzyłam się.
— O co chodzi, Russell?
— Nic. Zabrzmiało to tak bezdusznie.
— Wolicie chirurga roniącego łzy na myśl o bólu, który za chwilę zada? Sądziłem, że macie już tę lekcję za sobą, Russell. Emocje mogą tylko odebrać chirurgowi pewność ręki, a detektywowi też w niczym nie pomogą. Załóżmy, że dziecko zostało uprowadzone już o północy. Widno robi się o piątej. Bez automobilu dotarliby w przybliżeniu tutaj. — Narysował półkole, biorąc za jego środek rozwidlenie, przy którym zniknął trop. — Na tym obszarze musimy znaleźć wioskę z telefonem, na tyle dużą, żeby doręczenie „Timesa” z Londynu przeszło niezauważone. Zauważyliście, w jaki sposób sztab porozumiewa się z żołnierzami w polu?
— Naturalnie, że tak — zapewniłam go szybko.
Wyjął kolejne pół tuzina map o największej podziałce i zestawił je ze sobą. Studiowaliśmy przebieg strumieni, dróg i ścieżek, położenie domów. Machinalnie strzepnęłam z mapy okruszki i zaczęłam głośno myśleć.
— W tym kierunku są tylko cztery niewielkie wioski. Pięć, jeśli liczyć tę najdalej położoną, lecz musieliby jechać bardzo szybko, aby do niej dotrzeć. Wszystkie leżą na tyle blisko drogi, że mogą mieć telefon. W tych dwóch domy są bardziej oddalone od siebie, co zapewnia lepszą kryjówkę. Do jutra nie zdążymy ich wszystkich objechać.
— W istocie.
— Termin zapłaty okupu upływa za sześć dni.
— Mam tę świadomość — odparł z rozdrażnieniem. — Zaprzęgnijcie konia.
Odjechaliśmy przed powrotem konstabla, lecz było już prawie ciemno, zanim dotarliśmy do najbliższej wioski. Holmes poczłapał do karczmy, która mieściła się na parterze czyjegoś domu, a ja zajęłam się koniem i próbowałam skupić myśli na rozmowie z dziećmi, które jak zawsze wyległy nas powitać. Na ogół jedno dziecko brało na siebie odpowiedzialność za kontakty z niecodziennymi gośćmi. Tym razem przedstawicielką wiejskiej dziatwy była dziewczynka w wieku około dziesięciu lat. Pozostałe komentowały naszą rozmowę na bieżąco lub też przekładały symultanicznie na dialekt walijski, tak szybko i niewyraźnie, że nic nie rozumiałam. Nie zważając na nie, poświęciłam się swoim obowiązkom.
— Pani jest Cyganka? — spytała dziewczynka, która nie mamrotała tak okropnie jak pozostałe dzieci.
— A jak myślisz? — odburknęłam.
— Mój tata mówi, że tak.
— Twój tata się myli.
Bluźnierstwo to na chwilę odebrało jej mowę.
— Jak pani nie jest Cyganka, to kto pani jest?
— Romka.
— U nas kromka to się mówi na kawałek chleba.
— Nie kromka, tylko Romka. Chcesz to dać koniowi? — Mały chłopiec wziął ode mnie trochę owsa. — Czy ktoś w tej wsi sprzeda mi coś ciepłego do jedzenia?
Rzeczniczka w milczeniu spoglądała na tłumek, po czym powiedziała:
— Maddie, biegnij do mamy i zapytaj. Szybko.
Mała dziewczynka, rozdarta między pragnieniem śledzenia dalszego rozwoju wypadków a niewątpliwym zaszczytem, jakim było wyświadczenie mi przysługi, po chwili wahania popędziła do karczmy.
— Nie ma pani garnka? — spytała mała osoba nieodgadnionej płci.
— Nie lubię gotować — odparłam z godnością.
Zbulwersowana cisza tym razem trwała jeszcze dłużej. Jeśli tamta uwaga była bluźnierstwem, to za tę mogłam spłonąć na stosie.
— Czy we wsi jest telefon? — spytałam rzeczniczkę.
— Telefon?
— Tak, telefon, wiesz, podnosisz i mówisz do tego. Jest tak ciemno, że nie widzę, czy są druty. No to jak z tym telefonem?
Po zaskoczonych minach poznałam, że przyjechaliśmy nie do tej wioski co potrzeba. Potem któreś dziecko zaświergoliło:
— Mój tata raz do tego mówił, jak umarła babcia i musiał zawiadomić brata, co mieszka koło Caerphilly.
— Dokąd poszedł?
Wymowne wzruszenie ramion w świetle lamp. No cóż...
— Po co pani maszyna telefonowa?
— Żeby zadzwonić do mojego maklera. — Zanim zdążyły mnie poprosić o definicję, spytałam: — Rzadko przyjeżdżają tu do was obcy, prawda?
— Jakże, dużo przyjeżdża. W lipcu było auto z Anglikami. Zatrzymali się i wypili po piwie u mamusi Maddie.
— To się nie liczy, skoro tylko przejeżdżali — odparłam wyniośle. — Mnie chodziło o takich, co przyjadą, porządnie zjedzą, wypiją i pobędą jakiś czas. Takich nie macie za wielu, co?
Widziałam po ich minach, że nie mają się czym pochwalić, i westchnęłam w duchu. Może jutro. A tymczasem...
— My przyjechaliśmy, ale długo nie pobędziemy. Biegnijcie do domów i powiedźcie swoim, że za godzinę urządzimy dla was występ. Chyba że tatkowi za bardzo posmakuje piwo. Wróżę też przyszłość. A teraz lećcie.
Obiad był smaczny i obfity, natomiast wpływy za grę na skrzypkach i wróżenie marne. Nazajutrz przed świtem ruszyliśmy w dalszą drogę.
W następnej wiosce były słupy telefoniczne, lecz niewiele domów na uboczu. Ani mój mały informator, ani bywalcy karczmy nie udzielili nam żadnych wiadomości o niedawnym najeździe obcych ludzi. Tuż po dwunastej pojechaliśmy dalej, nie tracąc czasu na występy.
Pobyt w kolejnej wiosce zaczął się obiecująco. Słupy telefoniczne, kilka odosobnionych budynków, a nawet odpowiedź na pytanie o obcych, która przyspieszyła mi puls. Aliści nim nadeszła pora podwieczorku, trop się urwał. Mówiąc o obcych, mój interlokutor miał na myśli dwie Angielki, które sześć lat wcześniej osiedliły się w wiosce.
Aby dotrzeć do drogi wiodącej do pozostałych wiosek, musieliśmy się trochę cofnąć. Gdy zapadł zmierzch, miałam już serdecznie dosyć twardego siedzenia i brązowego zadu niestrudzonego konia przed sobą. Zapaliliśmy boczne latarnie wozu i zeskoczyliśmy na dół z lampą, żeby poprowadzić konia.
— Czy porywaczami nie mogli być miejscowi? — spytałam Holmesa ściszonym głosem. — Wiem, że na to nie wygląda, ale może błądzimy?
— Chcecie powiedzieć, że ktoś zobaczył amerykańskiego senatora, po czym spontanicznie wymyślił zakup pistoletu gazowego i zaczął pisać listy do „Timesa”? — odparł sarkastycznie. — Róbcie użytek z rozumu, którym obdarzył was Bóg, Mary Todd! Miejscowi z całą pewnością mają w tym udział, lecz nie są sami.
Znużeni dotelepaliśmy się do wioski numer cztery, gdzie po raz pierwszy nie wybiegła nam na powitanie czereda dzieci.
— Pewnie za późno na maluchy — mruknął Holmes i z odrazą spojrzał na małą kamienną karczmę.
— Ach, co bym dał za butelkę przyzwoitego czerwonego bordo! — westchnął i wszedł do środka, aby w służbie króla wkraść się w łaski klientów nad kuflem piwa.
Zatroszczywszy się najpierw o konia, poszukałam puszki fasoli,
którą podgrzałam na maleńkiej kuchence, po czym zasiadłam przy miniaturowym stoliczku z talią kart do tarota, aby zajrzeć w swoją przyszłość. Wyświecił się wisielec, enigmatyczny głupiec i wieża wróżąca zupełną katastrofę. Holmes długo nie wracał z karczmy i zastanawiałam się już, czy nie zwalić się w ubraniu do łóżka, kiedy nagle na drodze przez wieś rozbrzmiał jego przenikliwy głos.
— ...moje skrzypki i zagram dla was taneczną melodię, najweselszą melodię, jaką w życiu słyszeliście.
Zerwałam się, nie myśląc już więcej o spaniu, a strączki fasoli zamieniły mi się w żołądku w cegły. Drzwi wozu otworzyły się z rozmachem i do środka wżeglował mój tata, z dużym przechyłem. Potknął się na wąskich schodach i upadł głową na moje kolana.
— A, moja słodka dzieweczka! — zawołał i z wysiłkiem podniósł się na nogi. — Nie widziałaś, co zrobiłem ze skrzypkami? — Sięgnął po nie na półkę, szepcząc mi przy tym do ucha: — Baczność, Russell: piętrowy biały dom pół mili na północ, jeden platan z przodu, jeden z tyłu. Wynajęty pod koniec czerwca, mieszka tam pięciu mężczyzn, szósty przyjeżdża i odjeżdża. A niech to diabli! — ryknął.
— Mówiłem
ci, żebyś naprawiła tę przeklętą strunę! — Pochylony
nad
instrumentem, ciągnął dalej: — Za pięćdziesiąt minut narobię
przed domem trochę zamieszania. Wy pójdziecie na tyły — tylko
bardzo ostrożnie! — i sprawdzicie, co się da zobaczyć bez
podchodzenia za blisko. Nasmarujecie sobie skórę sadzą i
zabierzecie rewolwer, ale użyjecie go tylko w obronie życia.
Uważajcie na wartownika albo psy. Jak was zobaczą, to koniec. Dacie
radę?
— Tak sądzę, ale...
— Moja ukochana Mary! — ryknął mi po pijacku do ucha. — Jesteś pewno zmęczona. Kładź się spać i nie czekaj na mnie.
— Ale tatku, zjedz coś...
— Gdzie tam, Mary, nie będę psuł sobie smaku tego pysznego piwa jedzeniem. Marsz do łóżka i przyjemnych snów, Mary.
Z hukiem zamknął za sobą drzwi i chwilę później rozbrzmiał dźwięk skrzypek.
Z bijącym sercem przygotowałam się do akcji, włożyłam spodnie
pod ciemne spódnice, owinęłam się w pasie kawałkiem jedwabnego sznura, zabrałam maleńką lornetkę i latarkę kieszonkową. Rewolwer. Sadza na ręce i twarz. Ostatnie spojrzenie dokoła przed zgaszeniem lamp.
Mój wzrok padł na lalkę, która siedziała niepocieszona na półce. Pod wpływem nagłego impulsu wsunęłam ją do kieszeni — na szczęście? Potem wymknęłam się bezgłośnie na zewnątrz i pospieszyłam do dużego, kwadratowego domu, nieco oddalonego od drogi i od sąsiadów.
Przemykałam się chyłkiem, lecz nikogo nie spotkałam i wkrótce przycupnęłam w zaroślach naprzeciwko domu, obserwując go przez lornetkę. Pokoje na parterze były oświetlone. W oknach wisiały cienkie, lecz nieprzezroczyste zasłony. Tylko głosy, które dobywały się, jak oceniałam, z narożnego pokoju z drugiej strony domu, pozwalały się domyślać, co dzieje się w środku. Na górze od frontu było ciemno.
Przez dziesięć minut zauważyłam tylko jedną oznakę życia — cień wysokiego mężczyzny, który przeszedł przez narożny pokój i wrócił minutę później. Nie dostrzegłam żadnych wartowników ani psów, więc podeszłam bliżej, przesmyrgnęłam przy ziemi na drugą stronę i pełzłam w kierunku rozlatującej się szopy, od której wionęło węglem i parafiną. Cienkie zasłony przepuszczały na tyle światła, że gdy moje oczy przyzwyczaiły się do zmroku, mogłam się rozeznać w otoczeniu. Czekałam dziesięć minut. Nie licząc kapryśnego wiaterku, nic się nie poruszyło.
Zaczęłam się mozolnie przebijać przez zarośnięty ogród warzywny, pokonałam wymagający naprawy płot, minęłam drugą szopę (od której dla odmiany szedł lekki zapach benzyny) z przyległym do niej kurnikiem i pod gałęziami niewielkiego sadu, rozgniatając pod stopami zgniłe śliwki, dotarłam do trzeciej budki, której rozmiary i położenie zdradziłyby mi jej funkcję, nawet gdyby nie uczyniła tego bijąca w nozdrza woń. Widziałam spod niej cały tył domu i podwórze.
W pokoju na piętrze paliło się światło. Na podstawie układu okien poznałam, że od tej strony są dwa pomieszczenia, plus może schowek
bez okien pomiędzy nimi. Oświetlony był pokój po prawej. Z radością zauważyłam, że zasłony są niedokładnie zaciągnięte, wypuszczały bowiem żółtą żyłę światła. Z odpowiedniej wysokości mogłabym zobaczyć, co się wewnątrz znajduje, a bardzo mnie to interesowało.
Rozejrzałam się dokoła. Gdzieś musiał być jakiś wzgórek, lecz w ciemnościach potrafiłam rozpoznać tylko tyle, że żaden nie wznosi się w bezpośredniej bliskości domu. Zamyślona spoglądałam na budkę, przy której się schroniłam. Ta wysokość powinna wystarczyć, a dach sprawiał wrażenie dość mocnego, aby udźwignąć mój ciężar.
Potrzebowałam czegoś, na czym mogłabym stanąć, bo wdrapując się z ziemi narobiłabym za dużo hałasu. Przypomniałam sobie, że pośród chwastów w ogrodzie widziałam wyrzucone wiadro. Poszłam po nie. Dno było dziurawe, ale boki całe. Deska, którą położyłam na moim prowizorycznym stopniu, umożliwiła mi sięgnięcie do dachu wychodka. Zaczęłam sobie gratulować, że zdołałam wspiąć się na górę bez hałasu, gdy tylne drzwi domu otworzyły się i stanął w nich ogromnej postury mężczyzna z przerażająco jasną lampą w dłoni.
Lekcje Holmesa nie poszły na marne. Obłąkany odruch, by zeskoczyć na ziemię i schronić się w ciemnościach nocy, pozostawił po sobie tylko usztywnione mięśnie i nierealne pragnienie, by stopić się w jedno z dachem wychodka. Aliści gdy mężczyzna był już w połowie drogi, mój umysł powiadomił mnie, że chociaż człowiek ten zmierza w moim kierunku, to nie planuje nic innego, jak skorzystać z pomieszczenia pode mną. Kuliłam się przerażona, że dach zaskrzypi, a jednocześnie trudno mi było opanować śmiech, lecz kiedy mężczyzna wrócił wreszcie do domu (po siedmiu minutach, które zdawały mi się wiecznością), wesołość się ulotniła, a niemiłe uczucie spotęgowało.
Powoli uzmysłowiłam sobie dwie inne rzeczy. Mężczyzna wyszedł z kuchni, a co ważniejsze, nie wzbudził swoją obecnością na podwórzu żadnej reakcji i nie spodziewał się jej. A zatem przypuszczalnie nie ma wartownika ani psa.
Wzeszedł księżyc i oświetlił niebo. Podniosłam się powoli i poczułam się wyeksponowana jak słoń na boisku do krykieta, lecz wszystko na nic — kąt patrzenia był nieodpowiedni. Przez lornetkę udało mi się zobaczyć tylko wierzchołek framugi drzwi po drugiej stronie pokoju. Bezgłośnie opuściłam się na dół, odniosłam wiadro i deskę na miejsce, po czym z zamyśleniem patrzyłam na oświetlone okno.
Skoro nikt nie trzyma straży, nic nie stoi na przeszkodzie, abym weszła na rosnące za domem drzewo. Zza względnie bezpiecznej osłony jego gęstego listowia z pewnością udałoby mi się zajrzeć do pokoju. Chociaż pierwszy odcinek pnia był widoczny, na gałęziach byłabym z pewnością bezpieczniejsza, niż kręcąc się po żwirowym podwórzu i czekając, aż ktoś wyjdzie i na mnie nadepnie.
Najpierw jednak musiałam się pozbyć niepotrzebnego balastu. Tuż za podjazdem wznosiło się niewysokie ogrodzenie, które okazało się zaniedbanym ligustrowym żywopłotem. Zostawiłam za nim buty i kilka spódnic, wsunęłam lalkę za ściągacz spodni, pozostały dobytek powkładałam do rozmaitych kieszeni i na czworakach przedostałam się przez podjazd pod ścianę domu. Za osiem minut miał się zacząć odwracający uwagę manewr Holmesa. Dwie z nich spędziłam z uchem przyciśniętym do okna kuchni i skonstatowałam, że wszelka aktywność — gra w karty, sądząc po odgłosach — toczy się na drugim końcu domu.
Najniższe gałęzie drzewa były za wysoko, aby do nich doskoczyć, a zwykła wspinaczka narobiłaby za dużo hałasu. Rozwiązałam linę, którą miałam owiniętą wokół talii (zawsze trzeba mieć ze sobą linę, to najpotrzebniejsza rzecz na świecie) i zarzuciłam jeden koniec na jedną z gałęzi. Przy drugiej próbie zahaczyła się i weszłam po pniu. Skrzypienie i grzechot, z jakimi się to wiązało, w nocnej ciszy brzmiały jak wystrzały z rewolweru, lecz nikt nie wyszedł z domu, zwinęłam więc linę i wspięłam się do góry.
Los mi sprzyjał: przez szparę w zasłonach zobaczyłam, że Jessie tam jest. Z początku widziałam tylko łóżko i skotłowaną pościel. Serce się we mnie ścisnęło, lecz kiedy dopełzłam do końca niezbyt grubej
gałęzi, zobaczyłam na poduszce małą głowę z warkoczem kasztanowych włosów. Włosy Jessiki Simpson. Twarz Jessiki Simpson.
Pierwsza część mojego zadania była wypełniona: wiedzieliśmy już, gdzie znajduje się córka senatora. Druga, znacznie ważniejsza część, polegała na znalezieniu sposobu, by ją stamtąd wydostać.
Niestety, do okna nie biegła żadna piękna, gruba gałąź — nawet mój cierpiący na rozwolnienie kolega nie przeoczyłby czegoś takiego przy wyborze pokoju dla więźniarki. Drzewo rosło jednak znacznie bliżej drugiego, nieoświetlonego pokoju. (Nagle usłyszałam wrzawę od strony wioski, głośny śpiew męskich głosów — zapowiedź odwracającego uwagę manewru, który zaplanował Holmes). Zbliżyłam się do nieoświetlonego pokoju i zobaczyłam, że jedna z gałęzi prawie ociera się o ścianę. Kusząca sprawa. Ale gdy znajdę się w środku — co dalej? Okien nie łączył parapet, a rynna biegła za wysoko. Nie uśmiechał mi się też specjalnie widok Holmesa zwisającego jak pająk na linie obwiązanej wokół komina. Nie pozostawało nic innego, jak wejść do nieoświetlonego pokoju.
Pięciu mężczyzn, być może sześciu. Czterech gra w karty — nie, słyszałam cztery głosy, skorygowałam się. A piąty? Na dole, z dzieckiem czy w ciemnym pokoju? Tej nocy nie miało to większego znaczenia, ale następnej, kiedy wrócimy...
W tym momencie przyszedł mi do głowy pomysł, który mnie samą zaszokował. To nie jest zabawa, Russell, powiedziałam do siebie z niesmakiem. Zrób, co ci kazali, a potem wracaj do wozu.
Lecz idea ta tkwiła w moim mózgu jak cierń i nie potrafiłam o niej nie myśleć, gdy kucałam nieruchomo i bacznie pośród gałęzi drzewa. Obracałam ją na wszystkie strony, odsuwałam od siebie, ale uparcie wracała, po prostu nie chciała się ode mnie odczepić.
A gdybym tak nie czekała, aż Holmes przeprowadzi następnego dnia akcję ratunkową?
Szaleństwo. Wziąć los dziecka w swoje niedoświadczone ręce
— pokręciłam głową, jakbym chciała odgonić natrętną muchę, i usadowiłam się wygodniej na moim stanowisku obserwacyjnym. Stanowisku, które mi przydzielono. Od którego zależał los dziecka.
Chór głosów narastał, już prawie dało się zrozumieć słowa piosenki. Byli już poza wsią. Niedługo usłyszą ich mężczyźni w domu... Przesunęłam się w stronę oświetlonego pokoju.
Po chwili natrętna myśl wróciła, mocniejsza i bardziej stanowcza. Jak inaczej tego dokonamy, jeśli nie przez ciemne okno, odciągnąwszy uwagę porywaczy na przód domu? Nie było sensu odbijać jej siłą. Zakładniczka z pistoletem przyłożonym do głowy jest jeszcze bardziej zakładniczką, niż kiedy leży w łóżku w osobnym pokoju. Czy Holmes dotrze do niej jakąś inną drogą? Blisko sześćdziesięcioletni detektyw, który zaczął się już odrobinę bać o swoje kości, musiałby balansować swoim cięższym i dłuższym ciałem na tej samej gałęzi. A wraz ze zbliżaniem się wyznaczonego terminu z pewnością wzrastała nerwowość porywaczy, już nie mówiąc o ich zwiększonej czujności, gdyby hałas na drodze powtórzył się drugą noc z rzędu.
Szaleństwo. Obłęd. Wynieść Jessicę przez okno i znieść po gałęziach na dół — nawet gdyby się nie broniła, a niewątpliwie by się broniła. Nawet „opanowane, inteligentne” dziecko wpadłoby w panikę, gdyby zabrała ją z łóżka obca kobieta z twarzą posmarowaną sadzą i po raz drugi uprowadziła ją w noc. Rozdarta między posłuszną ostrożnością a zuchwałym szaleństwem, między rozsądnymi przygotowaniami do przyszłych działań a świadomością straconej szansy, między wykonaniem rozkazów Holmesa a skorzystaniem z nastręczającej się, może jedynej okazji, modliłam się, żeby przyszedł Holmes i wybawił mnie z rozterki.
Śpiewali kolędy. Zarejestrowała to ta część mego umysłu, która nie była sparaliżowana niemożnością podjęcia wyboru. Mojemu „tatce” jakimś sposobem udało się zmobilizować w tej maleńkiej wiosce pijacki tłumek, który szedł teraz drogą za dźwiękiem jego skrzypek z radosną pieśnią na ustach. Angielskie kolędy w walijskiej wiosce w ciepłą noc sierpniową. Nagle zdało mi się, że nie ma nic niemożliwego.
Myśl ta jakby zbudziła dom z letargu, bo w jego murach coś się poruszyło.
Snop żółtego światła przede mną przeciął cień. Wychyliłam się niebezpiecznie i zostałam nagrodzona widokiem pleców mężczyzny. Ubrany był w koszulę i kamizelkę, na głowie miał włóczkową kominiarkę i stał w otwartych drzwiach koło wezgłowia łóżka Jessiki. Wyjrzał na korytarz, znieruchomiał (czy to był męski głos, który krzyczał jakieś niezrozumiałe słowa, wybijające się ponad coraz większą wrzawę?), otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka.
Gdyby nie widok tych szerokich pleców, nigdy bym tego nie zrobiła, nigdy nie przysunęłabym się do ciemnego okna. Paraliż mięśni i mózgu ustąpił, zahaczyłam więc linę o gałąź nad głową. Rozsądek zameldował się jednak z powrotem i kazał mi zawrzeć z losem umowę, że jeśli okno nie da się otworzyć, natychmiast odstąpię od mego planu.
Ponad śpiew wybiły się chrapliwe salwy śmiechu. Przestawiłam jedną stopę z gałęzi na parapet, podparłam się dłonią o linę, wyjęłam nóż kieszonkowy („Przyszliśmy tu świętować pośród zielonych liści...”), otworzyłam najcieńsze ostrze, wsunęłam między framugi i po trwającej sekundę wieczności bardziej poczułam niż usłyszałam, że rygiel się otwiera. Zaczekałam, lecz w środku nic się nie poruszyło, więc („Jesteśmy tu wszyscy, wesoła gromada...”) prawie bezgłośnie podniosłam dolną kwaterę okna do góry. Wgramoliłam się do pokoju, stanęłam na gołych klepkach podłogi, sprężyłam się w sobie, gotowa odeprzeć atak, lecz nikt mnie nie napadł. W pokoju nie było nikogo. Odetchnąwszy z ulgą, szybko podeszłam („Niech miłość i radość spłynie na was wszystkich. ..”) do drzwi. Na korytarzu i na schodach było pusto, z dołu, z wnętrza domu i z drogi, dobiegały podniesione głosy, a drzwi do pokoju w rogu były uchylone. Wyjęłam zza ściągacza spodni lalkę i wyszłam na przeraźliwie jasny korytarz. („Z Bożym błogosławieństwem wychylmy kielicha...”)
— Jessica! — szepnęłam. — Nie bój się. Ktoś przyszedł się z tobą zobaczyć.
Wyciągnęłam lalkę przed siebie, pchnęłam drzwi i spojrzałam na bardzo poważną, sześcioletnią buzię. Jessica powoli podniosła się na łokciach, zmierzyła wzrokiem moje usmolone, lecz przyjazne oblicze i czekała.
— Jessie, twoja mama i tata przysłali mnie, żebym cię zabrała do domu. Musimy iść od razu, bo inaczej ci ludzie nas zatrzymają.
— Nie mogę — szepnęła.
O Boże, pomyślałam, co znowu?
— Dlaczego?
Usiadła i zsunęła kołdrę z nóg, odsłaniając metalową obręcz przymocowaną łańcuchem do nogi łóżka.
— Próbowałam uciec, więc mi to założyli.
Harmider na zewnątrz osiągnął punkt szczytowy, rozległ się brzęk pękającego szkła, potem wściekłe okrzyki i nawała pijackiego śmiechu. Za chwilę porywacze przypomną sobie o jeńcu, trzeba więc wcześniej zniknąć.
— Chwileczkę, skarbeńku. Weź lalkę.
Przytuliła swoją ukochaną zabawkę, a ja uklękłam, żeby przyjrzeć się łańcuchowi. Był nowy i mocny, przypięty z jednej strony do opasującej kostkę obręczy — pod którą podłożono szmatę, jak z radością zauważyłam — solidną kłódką, a z drugiej do nogi łóżka, za pomocą śruby grubości mniej więcej mojego małego palca. Łóżko wyglądało na zwyczajne i tanie, lecz drewniana noga miała dobre trzy cale średnicy i była porządnie zespolona ze stelażem. Zważywszy na niewielką ilość czasu, była tylko jedna możliwość — i pozostało mi tylko modlić się, abym sobie nie połamała wszystkich kości stopy.
Dźwignęłam koniec łóżka, przeniosłam ciężar ciała na lewą nogę i z całej siły kopnęłam prawą. Kąt padania był niefortunny i rzeczywiście pękła jedna z kości, lecz była to niewielka cena do zapłacenia, bo łóżko miało już teraz tylko trzy nogi. Jessica była wolna. Nie zważając już na hałas, po prostu spuściłam łóżko na podłogę, podniosłam dziecko razem z łańcuchem i kikutem nogi łóżka, by przerzucić je sobie przez ramię niby worek kartofli.
Klucz tkwił w zamku, więc po wyjściu na korytarz przekręciłam go
i schowałam do kieszeni. Na schodach słychać było tupot ciężkich buciorów, gdy dałam nura do ciemnego pokoju. Zamknęłam za sobą drzwi, wskoczyłam na okno i przez kilka pełnych grozy sekund balansowałam między parapetem i gałęzią, próbując zamknąć okno. Mało brakowało, a upuściłabym Jessicę, lecz ani pisnęła, jedną ręką trzymała się mojej koszuli, a drugą ściskała lalkę. Złapałam koniec liny, którą tam zostawiłam, obolałą stopą zsunęłam okno, przeszłam na konar i dobrnęłam już do pnia, gdy rozległ się łomot do drzwi pokoju dziecka, a potem krzyki. Podrzuciłam linę do góry, aby jej zwisający koniec nas nie zdradził i przygotowałam się do zeskoku.
— Trzymaj się mocno, Jessico — syknęłam.
Oplotła mnie nogami i ramionami, zsunęłam się po pniu, w pięciu susach dopadłam żywopłotu, przedarłam się przez niego kosztem licznych zadrapań i zdążyłam jeszcze zatkać dziecku usta, gdy tylne drzwi się otworzyły.
Tym razem mężczyzna, który z nich wyszedł, miał w ręku dużą strzelbę. Mocniej przycisnęłam dłoń do ust Jessiki i zobaczyłam, jak mężczyzna podchodzi do drzewa, na którym byłyśmy dziesięć sekund wcześniej i patrzy do góry na oświetlone okno.
— Nie uciekła, Owen! — krzyknął do wnętrza domu. — Okno jest zamknięte na głucho.
Nie usłyszałam odpowiedzi, jaka na to padła, bo zagłuszyła ją wrzawa z drogi, lecz mężczyzna zbliżył się do nas o kilka kroków i spojrzał między gałęzie. Ledwo śmiałyśmy oddychać i słuchałyśmy nawzajem swoich bijących jak szalone serc, lecz Jessica nie odezwała się ani słowem. Ja siedziałam w absolutnym bezruchu, bojąc się, że zadzwoni łańcuch albo w moich okularach odbije się światło z kuchni. Mężczyzna chodził po podwórzu przez dwie lub trzy minuty, po czym głos z domu zawołał go do środka. (W tym czasie na drodze nieco przycichło). Natychmiast po zamknięciu się drzwi wzięłam Jessicę na plecy, złapałam buty i spódnice i pognałam boso po trawie.
— Bardzo dzielnie się spisujesz, Jessico. Nie rób hałasu, a uratujemy cię. Ci ludzie przed domem to nasi przyjaciele, choć może jeszcze
sami o tym nie wiedzą. Musimy ukryć się na jakiś czas, zanim przyjedzie policja, a potem zobaczysz się z rodzicami. Wszystko jasne?
Poczułam, jak skinęła głową. Czułam też wciśniętą pomiędzy nas szmacianą lalkę. Co sił w nogach szłam w kierunku wsi, przed pijaną bandą, która zaczynała się już rozchodzić; przytrzymywałam łańcuch i nogę łóżka, aby nie dzwoniły. Trzymałam się cienia, lecz kiedy spojrzałam za siebie, na tle rozświetlonego domu zobaczyłam, że jeden z kolędników wymachuje ku nam. Holmes nas widział; reszta należała do niego.
Zabrałam z wozu koce i żywność, po czym zaniosłam dziecko na majaczące w mroku wzgórze. Moje oczy na tyle przywykły do ciemności, że rozróżniałam ogólne kształty. Zatrzymałam się pod drzewem i opuściłam Jessicę na ziemię. Trzymając ją lekko za ramię, rozprostowałam kręgosłup i usiadłam oparta o pień. Nie stawiała oporu, gdy posadziłam ją sobie na kolanach i owinęłam nas obie kocami.
Ulga była przejmująca, z początku potrafiłam tylko siedzieć, podczas gdy całe moje ciało dygotało, a w ubranie wsączał się pot. Wyobraziwszy sobie miny porywaczy, gdy wreszcie zdołali wyważyć drzwi, zaczęłam chichotać. Jessica zesztywniała, więc przezwyciężyłam narastającą we mnie histerię, wzięłam głęboki wdech, potem jeszcze jeden i szepnęłam jej do ucha:
— Jesteś bezpieczna, Jessico, zupełnie bezpieczna. Ci ludzie już cię nie znajdą. Zaczekamy tutaj chwilę, aż przyjedzie po nich policja, a potem twoi rodzice zabiorą cię do domu. Jesteś głodna? — Poczułam, że kręci głową z boku na bok. — To dobrze. Na razie nie możemy więcej rozmawiać. Musimy siedzieć cicho jak sarenka w lesie. Będę przy tobie, no i masz swoją lalkę. Aha, na imię mi Mary.
Bez słowa pokiwała głową. Otuliłam nas ciaśniej kocami, oparłam się o pień i czekałyśmy. Małe ciałko w moich ramionach powoli się rozluźniło, a potem, ku mojemu zdumieniu, Jessica zasnęła. Wsłuchiwałam się w głosy piwoszy, którzy wracali do domów, a po pół godzinie drogą przyjechało kilka automobili.
Odległe wrzaski, dwa strzały (dziecko drgnęło przez sen), potem cisza. Godzinę później odgłos pojedynczych kroków na drodze i światło lampy między drzewami.
— Russell?
— Tutaj, Holmesie.
Wyjęłam z koszyka na jedzenie latarkę i włączyłam. Wszedł na wzgórze i stał, patrząc na nas. Nie widziałam wyrazu jego twarzy.
— Przepraszam, Holmesie, jeśli... — zaczęłam, lecz nie zdążyłam wyrazić mej prośby o zrozumienie, gdyż mój głos zbudził Jessicę, która krzyknęła na widok Holmesa.
— Nie bój się, Jessie — uspokoiłam ją szybko — to przyjaciel. Przyjaciel mój i twojej matki, to on narobił tej wrzawy, żebym mogła cię zabrać z domu. Nazywa się pan Holmes i nie zawsze tak dziwnie wygląda. Oboje jesteśmy przebrani.
Moje słowa spełniły swoje zadanie. Zwinęłam koce, podałam je Holmesowi i zeszłam ze wzgórza, niosąc Jessicę w ramionach.
Zabraliśmy ją do wozu, rozpaliliśmy w piecyku i ubraliśmy ją w jedną z moich wełnianych spódnic, która włóczyła się na niej po ziemi. Żona karczmarza przyniosła nam gorącą potrawkę baranią, którą my pochłonęliśmy żarłocznie, a dziewczynka tylko przewracała mięso widelcem na talerzu. Potem Holmes postawił na piecyku czajnik z wodą i kiedy się zagrzała, przemył i zbadał moją bolącą stopę, zabandażował ją, żeby unieruchomić kość, a resztę wody zużył do zaparzenia kawy i zgolenia parodniowego zarostu. Jessica z uwagą śledziła każdy jego ruch. Gdy był już ogolony, usiadł i pokazał jej, jak wyjmuje złoty ząb, co wzbudziło jej duże zainteresowanie. Następnie wyjął z kieszeni pęk wytrychów, rozłożył na stole i spytał, czy chciałaby, aby zdjął jej łańcuch z nogi. Skrzywiła się i wtuliła we mnie jak najgłębiej.
— Nikt cię nie dotknie, jeśli nie będziesz chciała, skarbeńku — powiedziałam. — Chcesz, żebym ja zdjęła łańcuch? Ale musiałabyś usiąść na stole. Nie dam rady tego zrobić, mając cię na kolanach.
Żadnej odpowiedzi. Odczekaliśmy chwilę, po czym Holmes wzruszył
ramionami i sięgnął po wytrychy. Jessica drgnęła i powoli podsunęła mu stopę. Bez słowa zabrał się do pracy i starał się jak najmniej ją dotykać. Po dwóch minutach okowy leżały na podłodze. Zmierzyła go długim, poważnym spojrzeniem, które odwzajemnił, a potem znowu wtuliła się we mnie i włożyła sobie kciuk do buzi.
Siedzieliśmy, drzemaliśmy, czekaliśmy, aż w końcu przyjechał jeszcze jeden samochód, który zahamował tuż koło wozu. Holmes otworzył Simpsonom drzwi i Jessica rzuciła się w ramiona matki, oplotła ją rękami i nogami, jakby nie miała zamiaru już nigdy wypuścić jej z objęć. Pan Simpson otoczył je obie ramieniem i zaprowadził do samochodu.
Wzrok mi się trochę rozmazał i usłyszałam, jak Holmes głośno siąka nosem.
Rozdział siódmy
Rozmowa z panią Simpson
„Nie wydaje rozkazów i nie stanowi praw, przeciwnie — musi słuchać praw i podlegać im jak każda z robotnic”.
Zakończenie sprawy jest zawsze długie, nudne i rozczarowujące. To moja historia, pominę więc następne godziny, nie będę opisywała psychicznego i fizycznego wyczerpania, pytań i nieprzyjemnej konfrontacji z porywaczami. Wystarczy, jeśli powiem, że noc się skończyła, zwaliłam się na moją pryczę, a po kilku godzinach łomot pięści do drzwi wozu zaanonsował nowy dzień. Jakkolwiek wypiłam kilka filiżanek czarnej kawy, nie potrafiłam usunąć z kości i mózgu gęstego poczucia otępienia.
Z wielkim zadowoleniem patrzyłam tego popołudnia, jak ostatnie auto policyjne odjeżdża wąską drogą. Przetarłam zmęczone oczy,
oparłam bolącą stopę na splecionych dłoniach i zastanawiałam się nad gorącą kąpielą, lecz energii miałam akurat tyle, by siedzieć na tylnym stopniu wozu i patrzeć, jak koń szczypie trawę. Mniej więcej godzinę później zauważyłam, że Holmes siedzi na pniaku i raz po raz rzuca nożem kieszonkowym w pobliskie drzewo.
— Holmesie?
— Tak, Russell?
— Czy po zakończeniu śledztwa człowiek zawsze czuje się tak okropnie pusto?
Nie odpowiedział od razu, wstał i patrzył wzdłuż drogi w stronę domu z platanami, a kiedy się do mnie odwrócił, na jego ustach błąkał się smutny uśmiech.
— Nie zawsze, ale przeważnie.
— Dlatego kokaina.
— Tak, dlatego kokaina.
Pokuśtykałam do wozu i wyniosłam kolejną filiżankę letniej kawy na ostatnie promienie zachodzącego słońca. Oleista plama na wierzchu wyglądała niezbyt smakowicie. W nagłym odruchu wylałam obrzydliwą ciecz, patrzyłam, jak wsiąka w zadeptaną trawę i wyrzuciłam z siebie potok słów, których nie zamierzałam powiedzieć.
— Holmesie, chyba nie jestem w stanie spędzić tutaj nocy. Wiem, że jest późno i daleko nie ujedziemy, ale czy bardzo by panu przeszkadzało, gdybyśmy przenocowali gdzie indziej ? Tutaj chyba naprawdę bym nie wytrzymała.
Głos zaczął mi drżeć, lecz gdy podniosłam wzrok, na ustach Holmesa zobaczyłam znacznie weselszy uśmiech.
— Mary,
moja dzieweczko, wyjęliście mi te słowa z ust. Zaprzęgnijcie
konia, a ja wszystko zapakuję. To potrwa najwyżej
minutkę.
Naturalnie potrwało to znacznie dłużej, lecz słońce wciąż wisiało nad wzgórzami, kiedy zawróciliśmy wóz i ruszyliśmy drogą, którą poprzedniego dnia przyjechaliśmy. Wkrótce mogłam już swobodniej oddychać, a po paru milach Holmes oparł się o malowane drzwi wozu i odetchnął głęboko.
— Myśli pan, że złapią tego, co zlecił porwanie?
— To możliwe, lecz mało prawdopodobne. Był bardzo ostrożny. Nikt go nie widział — na pewno tu nie był, bo nie przegapiłby gałęzi dochodzącej do okna ani szpary między zasłonami. Tych pięciu mężczyzn wynajęto i opłacono anonimowo, nie znali jego adresu ani telefonu, mogli się z nim kontaktować tylko za pośrednictwem gazety, a rozkazy przesyłano im z urzędów pocztowych rozrzuconych po całym Londynie. Te instrukcje, które widziałem, zostały napisane na tej samej maszynie, która rychło znajdzie się na dnie Tamizy. Może Scotland Yardowi uda się wyśledzić, skąd pochodzą pieniądze, lecz szczerze w to wątpię. Aliści prędzej czy później mózg tej operacji znowu wystawi głowę i może go wtedy ujrzymy. Russell? Ej, Russell, nie wpadnijcie no pod koła, tak was proszę! Dajcie mi lejce i idźcie spać. Pewnie, że dam radę. Jeszcze was na świecie nie było, jak ja powoziłem. No, zdrzemnijcie się ździebeczko.
Tak też uczyniłam.
Kiedy zbudziłam się wiele godzin później, była już ciemna noc i usłyszałam, jak otwierają się tylne drzwi wozu. Buty zastukały cicho o drewniane klepki podłogi, zaszeleściła wierzchnia odzież i Holmes położył się na swojej pryczy. Obróciłam się na drugi bok i spałam dalej.
Chwała Bogu, że byliśmy obarczeni konnym wozem i musieliśmy wlec się do Cardiff przez parę dni. Gdybyśmy wsiedli w samochód, załatwili sprawy z policją i wrócili pociągiem do domu, bylibyśmy zdyszani i oszołomieni — ja na pewno, a Holmes przypuszczalnie też. Dwudniowa podróż pomogła nam umieścić zakończoną sprawę we właściwej perspektywie. Siedzieliśmy na drewnianej ławeczce albo szliśmy obok konia, a Holmes to palił fajkę, to wygrywał delikatne, liryczne melodie na skrzypkach. Rozmawialiśmy, lecz nie o śledztwie i nie o mojej samowolnej decyzji.
Zostawiwszy konia i wóz u Andrewesa, zapakowaliśmy nasze rozliczne tobołki do dorożki i pojechaliśmy do najlepszego hotelu, który zdaniem fiakra mógł nas przyjąć. I rzeczywiście znalazły się pokoje
dla pary Cyganów. Bez końca leżałam w wannie, a po czterech płukaniach znowu byłam blondynką, choć moja skóra zachowała zdecydowanie ciemniejszy odcień. Stałam przed lustrem i wiązałam krawat, gdy dwakroć zastukano do drzwi.
— Russell?
— Niech pan wejdzie, Holmesie, jestem już prawie gotowa.
Wszedł i zauważyłam, że jego również zrumieniło słońce. Nad uszami ponownie pojawiły się szpakowate pasemka. Usiadł i czekał, gdy ja upinałam moje wciąż wilgotne włosy. Przyszło mi do głowy, że nie ma na świecie innej osoby, która może po prostu siedzieć i patrzeć na mnie, i żadne z nas nie czuje się w obowiązku rozmawiać. Dokończyłam toaletę i zabrałam klucz do swojego pokoju.
— Idziemy?
Zgodnie z oczekiwaniami Simpsonowie byli wdzięczni i szczęśliwi. Pani Simpson stale dotykała córkę, jakby chciała się upewnić o jej obecności. Senator wyglądał na świeżego i wypoczętego. Wyjaśnił, że chętnie zostałby dłużej i porozmawiał z nami na spokojnie, lecz jest pilnie potrzebny w Londynie.
Między nimi siedziała Jessica, która przywitała się ze mną uroczyście. Zauważyłam na jej policzku blaknący siniec, który tamtej nocy uszedł mojej uwagi. Spytałam ją o lalkę, a ona odparła poważnie, że jej towarzyszka ma się dobrze, dziękuję. Czy miałabym ochotę zobaczyć jej pokój hotelowy? Przeprosiłam pozostałych i poszłam za Jessicą korytarzem. (Simpsonowie mieszkali w znacznie bardziej luksusowych apartamentach od naszych).
Usiadłyśmy na łóżku i rozmawiałyśmy ze szmacianą osóbką, po czym zostałam przedstawiona niedźwiedziowi, dwóm królikom i drewnianej kukiełce, która mogła zginać rączki i nóżki. Jessica pokazała mi kilka książek i rozmawiałyśmy o literaturze.
— Umiem je wszystkie przeczytać — powiedziała bez cienia chełpliwości w głosie.
— Nie wątpię.
— Umiała pani czytać w wieku sześciu lat, panno Russell?
O dziwo, również tutaj nie dosłuchałam się ani śladu dumy. Jessica zwyczajnie prosiła mnie o informację.
— Tak, o ile dobrze pamiętam.
— Tak myślałam.
Z zadowoleniem skinęła głową i wygładziła lalce spódnicę.
— Jak lalka ma na imię?
Reakcja Jessie na to proste pytanie zaskoczyła mnie. Ręce jej znieruchomiały i skupiła wzrok na nieco sfatygowanej twarzy trzymanej na kolanach lalki. Potem zagryzła wargę i odpowiedziała:
— Dawniej nazywała się Elizabeth.
— Dawniej? A teraz?
Widziałam, że to wiele dla niej znaczy, lecz nie rozumiałam, dlaczego.
— Mary — wyszeptała, a po kilku sekundach spotkała się ze mną wzrokiem. Dopiero wtedy mnie olśniło:
— Tak jak ja?
— Tak, panno Russell.
Przyszła kolej na mnie, by spuścić oczy i oglądać sobie dłonie. Kult bohaterów nie należał do tematów, które Holmes uznał za wskazane poruszyć w swoich lekcjach, toteż mój głos brzmiał trochę niepewnie.
— Jessico, zrobiłabyś coś dla mnie?
— Tak, panno Russell.
Ani śladu wahania. Jej głos mówił, że gdybym kazała jej rzucić się z okna, zrobiłaby to. Z radością.
— Możesz mówić do mnie Mary?
— Kiedy mama powiedziała...
— Wiem, matki chcą nauczyć swoje dzieci dobrych manier i to jest bardzo ważne. Ale kiedy jesteśmy sam na sam, bardzo bym chciała, żebyś mówiła do mnie Mary. Ja... — W gardle miałam grudę i musiałam przełknąć ślinę. — Nigdy nie miałam siostry, Jessico, a mój brat zmarł — tak samo jak moi rodzice. Teraz nie mam już rodziny. Chciałabyś zostać moją siostrą?
Osłupiała adoracja w jej oczach to już było dla mnie za wiele. Przygarnęłam ją do siebie, bym nie musiała tego widzieć. Jej włosy pachniały rumiankiem. Gdy trzymałam ją w ramionach, zaczęła płakać.
Szlochała bardziej jak kobieta niż sześcioletnie dziecko. Kołysałam ją w milczeniu. Po kilku minutach z drżeniem wzięła wdech i strumień łez wysechł.
— Lepiej?
Skinęła głową na mojej piersi.
— Od tego są łzy — żeby spłukać strach i schłodzić nienawiść.
Tak jak się spodziewałam, to ostatnie słowo trafiło w czuły punkt. Odsunęła się ode mnie i spojrzała na mnie pałającymi oczyma.
— Tak, nienawidzę ich. Mama mówi, że mi nie wolno, ale tak jest. Gdybym miała pistolet, to bym ich wszystkich pozabijała.
— Naprawdę byś to zrobiła?
Zastanawiała się przez chwilę i zwiesiła ramiona.
— Może nie. Ale chciałabym.
— Rozumiem cię. To źli ludzie. Zrobili ci coś strasznego i skrzywdzili twoich rodziców. Ale cieszę się, że byś ich nie zabiła, bo nie chciałabym, byś poszła do więzienia. Ale możesz ich nienawidzić. Popełnili straszne przestępstwo, uprowadzili cię, bili i związali jak psa. Ja też ich nienawidzę.
Rozdziawiła usta na mój wybuch emocji.
— Tak, nienawidzę ich, a wiesz, za co najbardziej? Za to, że odebrali ci szczęście. Nie ufasz ludziom, prawda? Nie tak, jak kilka tygodni temu. Sześcioletnia dziewczynka nie powinna bać się ludzi.
Dziecko potrzebowało pomocy, lecz byłam przekonana, że propozycja wysłania jej do psychoterapeuty zostałaby przyjęta z połączeniem zgrozy i zakłopotania. Na razie Jessica musiała oprzeć się na mnie. Lekarzu, ulecz się sam, pomyślałam zgryźliwie.
— Mary?
— Tak, Jessico?
— Zabrałaś mnie od tych ludzi, razem z panem Holmesem.
— Tak, pomogliśmy policji uratować cię — odparłam ostrożnie i nie do końca zgodnie z prawdą. Do czego ona zmierza?
— Kiedy się budzę, wydaje mi się czasem, że dalej jestem w tym
łóżku. I słyszę, jak dzwoni łańcuch. W ciągu dnia często myślę, że to sen i że kiedy się obudzę, to będę leżała w tym łóżku, a obok mnie będzie siedział jeden z tych mężczyzn w masce na twarzy. Znaczy, wiem, że znowu jestem z mamą i tatą, ale czuję się tak, jakbym nie była. Rozumiesz, o czym mówię? — spytała bez większej nadziei.
Eksperiencjalne rezyduum doznania traumatycznego, zjawisko badane w Niemczech przez doktor Leę Ginzberg.
— O tak, znam to uczucie, Jessico. Znam je bardzo dobrze. I to się miesza z wieloma innymi uczuciami, prawda? Na przykład, że może było w tym trochę twojej winy, że gdybyś bardziej się starała, to byś uciekła. — Wytrzeszczyła na mnie oczy, jakbym wyczarowywała króliki z kapelusza. — I jesteś trochę zła na rodziców, że cię wcześniej nie uratowali.
Oba przypuszczenia trafiły w dziesiątkę i w duszy dziecka pękła jakaś tama.
— Prawie uciekłam, ale się pośliznęłam i wywróciłam, i złapali mnie. Potem sobie pomyślałam, że jak nie będę jadła, to może mnie puszczą, ale byłam strasznie głodna, chociaż to znaczyło, że... będę musiała korzystać z nocnika. A potem nie mogłam zdjąć łańcucha z nogi i zawsze ktoś przy mnie był, mijały dni i nikt po mnie nie przychodził, i pomyślałam sobie, może... może mama pojechała do Ameryki i tata nie będzie mnie chciał z powrotem.
Te ostatnie słowa wyszeptała prawie niedosłyszalnie, skubiąc rąbek spódnicy.
— Rozmawiałaś o tym z mamą?
— Wczoraj próbowałam, ale miała łzy w oczach, a nie lubię, jak mama płacze.
— Oczywiście, że nie — przytaknęłam i zezłościł mnie brak samokontroli u tej kobiety. — Była bardzo nieszczęśliwa, Jessie, ale za kilka dni dojdzie do siebie. Wtedy spróbujesz znowu albo porozmawiasz z ojcem.
— Tak, spróbuję — odparła niepewnie.
Położyłam jej dłonie na ramionach i zmusiłam ją, żeby na mnie spojrzała.
— Ufasz mi, Jessie?
— Tak.
— Ale tak naprawdę? Wielu dorosłych mówi ci rzeczy, które nie są do końca prawdziwe, bo chcą, żebyś się lepiej poczuła. Uwierzysz mi, jeśli przysięgnę, że ja tego nigdy nie zrobię?
— Tak.
— W takim razie posłuchaj mnie. Wiem, że słyszałaś to już od innych ludzi, ale teraz słyszysz to ode mnie, twojej siostry Mary, i to jest prawda. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś zrobić, i to na medal. Upuściłaś chusteczkę i wstążeczkę, żebyśmy mogli cię znaleźć...
— Jak Jaś i Małgosia — wtrąciła.
— Właśnie — trop przez las. Próbowałaś uciec, chociaż na pewno się bałaś, że jeśli się nie uda, to porywacze cię za to zbiją. A kiedy cię zamknęli w tym pokoju i byłaś bezsilna, czekałaś i nie dałaś tym ludziom żadnego powodu, żeby cię skrzywdzili. Czekałaś na nas, chociaż strasznie się nudziłaś i bałaś, i czułaś się potwornie samotna. A kiedy przyszłam po ciebie, poczynałaś sobie bardzo mądrze i rozsądnie. Zachowywałaś się całkiem cichutko, kiedy cię znosiłam z drzewa, i nie krzyknęłaś, kiedy ścisnęłam ci ramię przy schodzeniu.
— To nie bolało tak bardzo.
— Byłaś dzielna, mądra i cierpliwa. Jak sama powiedziałaś, to się jeszcze nie skończyło. Będziesz musiała jeszcze przez jakiś czas być dzielna, mądra i cierpliwa — i zaczekać, aż złość i strach miną. Któregoś dnia tak się stanie. (A co z koszmarami sennymi, spytał mój wewnętrzny głos). Nie od razu i nie całkiem, ale miną. Wierzysz mi?
— Tak. Ale dalej bardzo się złoszczę.
— Dobrze, złość się. Masz prawo do gniewu, kiedy ktoś skrzywdzi cię bez powodu. Ale czy mogłabyś spróbować nie bać się już więcej i być trochę szczęśliwsza?
— Być zła i szczęśliwa? — Ta sprzeczność wyraźnie jej się spodobała. Jessica rozmyślała o tym przez chwilę, a następnie zerwała się na nogi. — Będę zła i szczęśliwa.
Wybiegła z pokoju. Poszłam za nią z lalką Mary w dłoni. Gdy dotarłam do salonu, obwieszczała osłupiałej matce swoją nową filozofię życiową. Holmes wstał, gdy spotkałam się z nim wzrokiem.
— Och, nie zostanie pan na herbacie, panie Holmes? Panno Russell?
— Przykro mi, pani Simpson, ale musimy iść na posterunek policji, a potem, o siódmej, mamy pociąg.
Przykucnęłam przed Jessica, dałam jej lalkę, a ona oplotła mnie mocno ramionami.
— Umiesz już pisać, Jessie?
— Trochę.
— Może mama pomoże ci czasem napisać do mnie list. Tak bardzo bym chciała się dowiedzieć, co u ciebie słychać. I pamiętaj, że masz być szczęśliwa ze swoim gniewem. Do widzenia, siostro Jessie.
— Do widzenia, siostro Mary — odszepnęła, żeby matka jej nie usłyszała, i zachichotała.
Pożegnaliśmy się z zakłopotanym głównym inspektorem Connorem, który oddał nam do dyspozycji samochód, abyśmy mogli dojechać do Bristolu na wcześniejszy pociąg i tym samym szybciej znaleźć się poza jego rewirem. Znowu mieliśmy cały przedział dla siebie, chociaż nie wyglądaliśmy gorzej niż nasze bagaże.
Za oknem ciągnęły się białe pola. Holmes wyjął fajkę i kapciuch z tytoniem. Powoli wróciła normalność, z każdym zgrzytnięciem żelaznych kół była coraz bardziej namacalna, lecz pomiędzy mną a Holmesem pozostało coś do wyjaśnienia.
— Nie chciał pan, abym wzięła udział w tej sprawie — zaczęłam, a on skinął głową. — Żałuje pan, że mnie pan zabrał?
Od razu wiedział, o co mi chodzi, i nie udawał, że jest inaczej. Nie spojrzał jednak na mnie, tylko wysunął fajkę z ust, dokładnie obejrzał palenisko, wyjął stopkę i przez chwilę ugniatał tytoń, zanim odpowiedział.
— Istotnie, nie byłem zachwycony tą perspektywą. Przyznaję się bez bicia. To jednak nie znaczy, że powątpiewałem w wasze umiejętności.
Mam nadzieję, że o tym wiecie. Lubię pracować sam. Zawsze tak było. Kiedy Watson mnie wspomagał, funkcjonował raczej jako dodatkowa para rąk, nie zaś jako pełnoprawny partner. Wy nie należycie jednak do ludzi, którzy zadowolą się wykonywaniem rozkazów. Moje wahania nie brały się z obaw, że coś fatalnie pokpicie z własnej inicjatywy. Bałem się raczej, że ja was do tego skłonię błędnymi poleceniami bądź moją głęboko zakorzenioną niechęcią do pracy w zespole. A potem, nie chcąc powierzyć wam nawet prostego manewru odwracającego uwagę, paradoksalnie stworzyłem wam okazję do samodzielnego rozwiązania sprawy.
— Przepraszam, Holmesie, ale jak już...
— Na litość boską, Russell — przerwał mi zniecierpliwiony — nie przepraszajcie! Znam okoliczności i wiem, że podjęliście właściwą decyzję. Powiem więcej, byłoby poważnym błędem, gdybyście przepuścili tę okazję. Przyznaję, że mocno się przeraziłem, kiedy was ujrzałem na drodze z dzieckiem na barana. Watson nigdy by tego nie zrobił, nawet gdyby miał zdrową nogę. Jego wielką siłą było niezawodne posłuszeństwo. Jego próby samodzielnych działań na ogół kończyły się źle, więc go do nich nie zachęcałem. Was zabrałem ze sobą, gdyż w którymś momencie trzeba było poczynić ten krok, a uznałem, że najlepiej będzie wybrać sytuację, kiedy ja będę cały czas w pobliżu. Nie wiedziałem tylko, że wystarczy na chwilę spuścić was z oczu, abyście porwali się na taki niebezpieczny wyczyn... Urwał i ponownie zajął się fajką, która wyraźnie sprawiała mu kłopoty. Kiedy nareszcie kopciła zgodnie z jego wymaganiami, zwrócił na mnie wzrok, a wyraz jego oczu najlepiej oddaje słowo „melancholijny”. — Postąpiliście dokładnie tak, jak na waszym miejscu postąpiłbym ja.
Natychmiast spadł mi cetnar z ramion, a moja sylwetka stała się dojrzalsza o pięć lat. Chociaż musiałam wołami wyciągać z niego ten komplement, poczułam niedorzeczną radość, lecz ukryłam przed nim tryumfalny uśmiech, odwracając się do okna. Kilkadziesiąt słupów telegraficznych dalej przypomniałam sobie o Jessice i wewnętrznych
zmaganiach, które ją czekały. Holmes czytał mi w myślach.
— Jak wam się udało tak rozweselić to dziecko? Przeszła całkowitą metamorfozę.
— Naprawdę? To dobrze.
Słupy uciekały rytmicznie do tyłu, a hipnotyczny stukot kół zaczynał mnie usypiać, ale ponieważ to Holmes zadał mi to pytanie, odpowiedziałam mu:
— Powtórzyłam jej pewne rzeczy, które sama od kogoś usłyszałam po śmierci rodziców. Mam nadzieję, że jej to pomoże.
Potem obserwowałam nasze odbicia w ciemniejącej szybie; Holmes palił fajkę i milczeliśmy, aż pociąg zajechał do Seaford.
Holmes oczywiście trafnie ocenił sprawę. Walijczycy zostali bardzo dobrze opłaceni za swoją robotę i otrzymywali rozkazy anonimowo, zmienionym głosem przez telefon z Londynu lub za pośrednictwem poczty. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane. Otrzymali szczegółowe instrukcje, jak się mają zachowywać — począwszy od wynajęcia domu i zakupu ubrania w Cardiff po typ konstrukcji pistoletu gazowego, drogę z obozowiska do wioski i sformułowanie wiadomości w listach do redakcji. Polecił im też, aby przy dziecku zawsze nosili maskę (co sprawiło mi ulgę, bo oznaczało, że nie planował jej zamordowania).
Chociaż trwało to kilka tygodni, nie pozostał ani jeden ślad kontaktów Walijczyków w Londynem. Kiedy mężczyzn zatrzymano, wszystkie nici się pourywały i zostało nam pięciu gadatliwych ludzi, pewna suma pieniędzy, których pochodzenia nie dało się wytropić tudzież świadomość, że pociągający za sznurki inscenizator tego przedstawienia uszedł karzącej dłoni sprawiedliwości.
KSIĘGA TRZECIA
SPÓŁKA DETEKTYWISTYCZNA
ZWIERZYNA JEST BLISKO
Rozdział ósmy
Prowadzimy sprawę
„Zbyt szybko zapadające sieci mroku, [... ] nadchodzi groźna, ponura zima”.
Kalendarz oksfordzki składa się z trzech trymestrów, z których każdy ma swój niepowtarzalny charakter. Rok szkolny zaczyna się jesienią od trymestru św. Michała, kiedy dusze i ciała, które bujały swobodnie latem, znowu wdrażają się w rygory życia akademickiego. Dni stają się krótsze, niebo znika, deszcz przyczernia kamienie i cegły budynków, a umysł narzuca sobie nową dyscyplinę.
Podczas trymestru zimowego, który zaczyna się w styczniu, zima wydaje się wieczna. Człowiek ledwo zauważa, że dni są coraz dłuższe i zaczynają kiełkować pierwsze rośliny. Lecz w maju, z początkiem trymestru letniego, rozgrzana słońcem przyroda kipi życiem, a cała ludzka energia koncentruje się na egzaminach końcowych.
Najbardziej lubię trymestr św. Michała, kiedy to umysł ponownie
zaprzęga się w kierat obowiązków, a wilgotne jesienne liście zaściełają ulice.
Trymestru jesiennego w 1918 roku nie potrafię traktować odrębnie, nie umiem go oddzielić od burz, które się później rozpętały. Wypróbowywanie możliwości mego umysłu sprawiało mi wielką radość. W pierwszym roku położyłam fundamenty i miałam teraz na czym budować. Długie godziny w Bibliotece Bodleya już mnie tak bardzo nie upajały, chociaż zapach książek wciąż był dla mnie natchnieniem. Zaczęłam poważnie pracować z mymi opiekunami naukowymi i pamiętam parę sytuacji, kiedy ich zainteresowane i pełne szacunku spojrzenia ucieszyły mnie prawie tak samo, jak Holmesowe „dobra robota, Russell”. Świat zewnętrzny rzadko wtrącał się do mego życia, chociaż wspomnienie uniesienia, które zapanowało w dniu, gdy w Europie ucichły działa, pozostanie ze mną do końca życia. Na ulicach zaroiło się od czarnych tóg akademickich i czworograniaste czapki pofrunęły do góry, później krzyki i buziaki, radosne bicie dzwonów, które tak długo milczały, a potem uroczysta i żarliwa minuta ciszy...
Przygodę, która zaczęła się po zakończeniu tego trymestru, trudno nazwać „sprawą”, gdyż jedynymi klientami byliśmy my sami, a jedyną ewentualną zapłatą — nasze życie. Spadło to na nas jak burza, zagrażając naszym ciałom, umysłom i zaskakująco delikatnej więzi, jaka wytworzyła się pomiędzy mną a Holmesem.
Dla mnie rzecz zaczęła się, co znamienne, w przykry deszczowy wieczór grudniowy. Miałam już dosyć Oksfordu ze wszystkimi jego złośliwościami, do których zaliczał się jego osławiony paskudny klimat. Tym razem po śnieżycy przyszła ulewa, wiadra lodowatej wody przesiąkały przez najgrubsze wełniane płaszcze i zamieniały normalne buty w rozmokłe skórzane worki. Ubrałam się odpowiednio do pogody, lecz nawet moje wysokie traperki i płaszcz zwany żartobliwie nieprzemakalnym nie potrafiły mnie ochronić, gdy szłam z biblioteki do akademika. Miałam już po uszy pogody i Oksfordu, złościły mnie żądania moich opiekunów naukowych i konieczność tkwienia w czterech ścianach, byłam głodna, zmęczona i ogólnie rozdrażniona.
Tylko jedno ratowało mnie przed czarną rozpaczą, a mianowicie świadomość, że jest to stan przejściowy, że nazajutrz będę daleko od tego wszystkiego, że następnego dnia o tej godzinie będę siedziała przy ogromnym kamiennym kominku z szklanką czegoś rozgrzewającego w dłoni, nie mogąc się doczekać pysznej kolacji w miłym towarzystwie z dobrą muzyką. By nie wspomnieć o przystojnym, ciemnowłosym starszym bracie Veroniki Beaconsfield, który miał spędzić w domu przerwę świąteczną...
A do tego wszystkiego — co za radość, co za szczęście! — perspektywa spędzenia świąt z dala od mojej ciotki! Miałam spędzić dwa tygodnie w domu Ronnie w Berkshire. Zamierzałam pojechać razem z nią już trzy dni wcześniej, lecz jedna z moich bardziej kapryśnych i wymagających profesorek niespodziewanie i nierozsądnie zażądała ode mnie napisania eseju.
Miałam to już za sobą, po sześciu godzinach pobytu w bibliotece Bodleya opracowałam wszystkie trzy zadane zagadnienia i zostawiłam esej wraz z objaśnieniami (wilgotny, lecz czytelny) w kolegium profesorki. Wywiązałam się z obowiązku i byłam wolna. Myśl o tym, co mnie czeka następnego dnia, chroniła mnie przed zimnem, a nawet przywróciła mi nieco mego uszczypliwego poczucia humoru.
Czułam się jak przysłowiowy zmokły szczur, kiedy dotarłam do akademika. W holu zdjęłam płaszcz i powiesiłam na gwoździu. Woda kapała z niego obficie na kamienną posadzkę. Wygrzebałam z kieszeni niemal suchą chusteczkę, aby wytrzeć sobie okulary, po czym weszłam do portierni.
— Dzień dobry, panie Thomas.
— Już prawie wieczór, panno Russell. Widzę, że piękna pogoda na zewnątrz.
— O tak, cudowny wieczór, w sam raz na spacer. Może zabierze pan małżonkę na piknik albo przejażdżkę pychówką? Bardzo ładna choinka — czy to dzieło pani Thomas?
Nasunęłam na nos okulary, które szybko zaszły parą, i spojrzałam na maleńkie drzewko, które pyszniło się na końcu długiego kontuaru.
— Tak. Śliczna, co? Aha, jest dla pani parę rzeczy w skrytce, już pani daję.
Odwrócił się do przegródek, które były poukładane według numerów pokojów. Moja była pierwsza z lewej w najwyższym, trzecim rzędzie, mieszkałam bowiem na ostatnim piętrze w pokoju na końcu korytarza.
— Proszę. To przyszło z popołudniową pocztą, a to przyniosła pewna starsza... starszawa pani. Była tutaj i pytała o panią.
Nadawcą listu była pani Hudson, przyszedł we wtorek, jak co tydzień. Holmes pisał rzadko, jakkolwiek od czasu do czasu zasypywał mnie serią zaszyfrowanych telegramów. Nieregularnie korespondował ze mną również doktor Watson (teraz wuj John).
Z zaciekawieniem spojrzałam na drugą kopertę.
— Starsza pani? Co chciała?
— Nie wiem, proszę pani. Mówiła, że musi z panią porozmawiać, a jak jej powiedziałem, że będzie pani dopiero pod wieczór, to zostawiła dla pani wiadomość.
Koperta była tania, z rodzaju tych, które można kupić u każdego sprzedawcy gazet lub na stacji kolejowej, z moim nazwiskiem wypisanym starannymi drukowanymi literami.
— To pańskie pismo, prawda, panie Thomas?
— Tak, proszę pani. Tamta pani dała mi czystą kopertę, więc napisałem pani nazwisko.
Uważając, by nie dotknąć odciśniętej kciukiem smugi w rogu, otworzyłam kopertę nożykiem do papieru pana Thomasa. Wyjęłam poskładaną kartkę i rozłożyłam ją z trudnością — była zlepiona. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest to reklama producenta okien z Banbury Road, którą widziałam już wielokrotnie w mieście. Ten egzemplarz miał z tyłu resztki kleju, ale jeszcze wilgotnego, więc dało się go rozlepić. Kawałek odcisku buta w jednym rogu i ślad dużej łapy psa na środku wskazywały, że ulotka leżała na ulicy, zanim została włożona do koperty. Oglądałam ją z obu stron i zastanawiałam się, co to może znaczyć. Pan Thomas przyglądał mi się ciekawie. Widać było,
że korci go, aby zadać mi to samo pytanie, lecz był na to zbyt dobrze wychowany. Kiedy podniosłam ulotkę do światła, powiedział:
— Bardzo osobliwa wiadomość, panno Russell.
— Prawda? Mam dosyć ekscentryczną ciotkę, która czasami mnie ściga. Podejrzewam, że to ona. Przepraszam, jeśli grała panu na nerwach. Jak wyglądała?
— Ano, proszę pani, nigdy bym nie pomyślał, że to pani rodzina. Czarne włosy i okropnie szpetna... bardzo panią przepraszam, ale ta kobieta naprawdę powinna iść do lekarza z tą ohydną krostą na brodzie.
— Kiedy tu była?
— Ze trzy godziny temu. Zaproponowałem, żeby zaczekała, i dałem jej herbaty, ale jak poszedłem zamknąć tylną bramę, powiedziała, że musi iść i nie było jej, jak wróciłem. Zaprowadzić ją na górę, jakby wróciła?
— Lepiej nie, panie Thomas. Proszę przysłać kogoś, zejdę na dół.
Droga z portierni do pokojów była zadaszona, więc bym nie zmokła. Poza tym chciałam najpierw zobaczyć tę osobę, zanim ją wpuszczę do siebie. Moje oczy powędrowały do przegródki, z której pan Thomas wyjął listy. Bardzo osobliwe. Kto chciał wiedzieć, gdzie jest mój pokój, co ważniejsze jednak — po co chciał to wiedzieć?
Podziękowałam panu Thomasowi i przeszłam korytarzem do skrzydła, w którym znajdował się mój pokój. Usiadłam na najniższym stopniu, aby zdjąć buty — nie jestem pewna, dlaczego to zrobiłam, ale chyba dlatego, że były niewygodne i że nie chciałam dokładać pani Thomas roboty. Szłam zatem po schodach bezszelestnie, w samych pończochach.
Budynek wypełniała przytłaczająca cisza. Najgłośniejszym dźwiękiem był szum deszczu, który wpuszczały okna na półpiętrach. A ja tak często dziwiłam się, idąc po tych schodach, że garstka studentek potrafi narobić tyle hałasu...
Drzwi do pokoju Veroniki były zamknięte, co zdarzało się tylko podczas jej nieobecności. Mimo to zdawało mi się, że wciąż słyszę
wrzawę przyjęcia, które urządziła tydzień wcześniej. Potem minęłam pokój Jane DelaField, spokojnej, religijnej Jane, która piła kakao i miała talent do komponowania impromptu limeryków, po czym nieodmiennie się rumieniła. I Catharine, której przystojny brat uwielbiał róże — nie, irysy... Teraz wszystkie wróciły na łono rodziny, tylko zziębnięta i samotna Mary Russell wspinała się po pełnych przeciągów schodach na górę.
Gdy znalazłam się na swoim piętrze, skierowałam się w stronę tyłu budynku i wyjęłam z kieszeni klucz. Gdy sięgałam ręką do klamki, byłam tak głęboko pogrążona w melancholijnych myślach, że dziwny epizod z kobietą, której uroda nie znalazła aprobaty pana Thomasa, wypadł mi z pamięci i niewiele brakowało, abym przeoczyła ślady na drzwiach. Zastygłam i poczułam się jak silnik samochodu, który po długiej jeździe do przodu nagle zostaje przestawiony na wsteczny bieg. Na błyszczącej mosiężnej gałce zobaczyłam czarną, tłustą smugę, a w dziurce od klucza maleńkie, świeże rysy. Spod drzwi sączyło się światło...
Otrząsnęłam się. Nie bądźcie śmieszni, Russell. Pani Thomas często zostawiała światło włączone po zmroku i rozpalała ogień w kominku. Nie było więc powodu do obaw. Mimo to nerwy miałam napięte — to pewnie przez tę pogodę i profesorkę, która opóźniła mój wyjazd do Berkshire, powiedziałam sobie. Za tymi drzwiami jest zwyczajny pokój, jak mogłam się przekonać, zaglądając przez dziurkę od klucza, a nawet, jeszcze bardziej niedorzecznie, przez szparę na dole.
Nie zdobyłam się wszelako na to, by włożyć klucz do zamka, lecz rozejrzałam się dokoła, nie dostrzegając nic niepokojącego. A jednak — gdy mój wzrok wędrował korytarzem, uzmysłowiłam sobie, że coś wcześniej zauważyłam, coś bardzo małego. Powoli podeszłam z powrotem do schodów i na oknie półpiętra ujrzałam smugę błota, dwa listki bluszczu i kilka kropli deszczu. Czy to możliwe, by zawsze czujna szmata pani Thomas to wszystko przegapiła?
Nie, Russell, twoja fantazja zerwała się z uwięzi. To pewnie sama pani Thomas nabrudziła, otworzyła okno, żeby wypuścić ćmę, i wtedy
to wpadło... Nie? Ekipa od przycinania bluszczu, która zeszłej wiosny tak marnie się spisała, wróciła dokończyć robotę? Ale dlaczego mieliby otworzyć okno?
Wzięłam się mocno w garść i energicznym krokiem podeszłam do drzwi. Tam jednak stałam przez kilka minut z kluczem w ręku, nie mogąc zdobyć się na to, by wsunąć go do zamka. Gdybym miała przy sobie rewolwer, tak jak nakłaniał mnie do tego Holmes... Leżał jednak w szufladzie mojej komody — równie dobrze mógłby sobie leżeć w Chinach.
Holmes miał wrogów, i to wielu. Wyjaśniał mi to niejednokrotnie, nakłaniał do ostrożności, tłumaczył, że ja również mogę stać się celem ataku jego szukających zemsty znajomków. Uważałam to za wysoce nieprawdopodobne, lecz musiałam przyznać, że nie można tego wykluczyć. A teraz wszystkie podejrzenia, które tak pracowicie zaszczepił we mnie Holmes, kazały mi się zastanowić, czy tego deszczowego wieczoru w Oksfordzie czyjaś animozja do Holmesa nie przelała się na mnie.
Kusiło mnie, żeby wrócić na dół i kazać panu Thomasowi zadzwonić po policję. Jednak obraz mało subtelnych funkcjonariuszy, którzy wtarabaniliby się na górę w swoich ciężkich buciorach, nie dodał mi otuchy. Na jakiś czas odstraszyliby delikwenta czy delikwentkę, lecz wcale nie spałabym potem spokojniej.
Wykluczywszy wezwanie policji, miałam dwie możliwości. Mogłam otworzyć drzwi i stawić czoło znajdującej się za nimi osobie — sposób działania, którego jako uczennica Holmesa nie mogłam uznać za godzien polecenia. Drugi wybór to dostać się do pokoju inną drogą. Niestety, była tylko jedna — przez okna, które wychodziły na kamienny dziedziniec dwadzieścia pięć stóp niżej. Latem zdarzyło mi się raz wdrapać po bluszczu, do czego skłonił mnie nastrój niealkoholowego upojenia długim sierpniowym zmierzchem. Wtedy jednak było ciepło i jasno, a u celu wspinaczki czekał mnie w najgorszym razie upadek do wewnątrz przez otwarte okno. Wiedziałam, że pnącza utrzymają mój ciężar, ale czy mogłam zaufać zdenerwowanym palcom?
„Na litość boską, Russell, to tylko dwadzieścia pięć stóp. Oksford
was rozleniwia. Nic dziwnego, skoro przez cały dzień przesiadujecie na tyłku w bibliotece. Boicie się zimna? Potem znowu się rozgrzejecie. Nie macie wyboru, więc do dzieła!” Gdy rozmawiałam sama ze sobą, często dochodził do głosu przeciągły amerykański akcent mego ojca, jak również jego irytująca nieomylność.
Bezgłośnie zeszłam po schodach prowadzących na dziedziniec. Zdjęłam wełniane pończochy i żakiet, by razem z butami i teczką zostawić je w ciemnym kącie podwórca. Okulary starannie włożyłam do zapinanej na guzik kieszeni koszuli. Wzięłam głęboki wdech i wypuściłam się na smagany deszczem kamienny bruk.
Temperatura zdążyła tymczasem spaść prawie do zera, a moje wełniane ubranie po kilku sekundach całkowicie przemokło. Lodowata woda przylepiła mi koszulę do piersi, spódnicę do nóg. Za pomocą zgrabiałych palców zaczęłam się podciągać do góry, stawiając pozbawione czucia stopy na grubszych pnączach. Należało jednak kazać panu Thomasowi wezwać policję, pomyślałam. Aliści moje ciało zwyciężyło nad rozsądkiem. Automatycznie pięłam się dalej do góry.
Niebawem dotarłam do drugiego rzędu ciemnych okien i zobaczyłam nad sobą rozświetlone czworokąty moich własnych. Ze wzmożoną ostrożnością sięgnęłam do następnego punktu zaczepienia, by stwierdzić, że moja dłoń została w poprzednim. Od tej pory musiałam świadomie sterować ruchami mięśni dłoni, aby palce otwierały się oraz — co ważniejsze — zamykały wokół pnączy. Powoli, bardzo powoli dotarłam na wysokość swoich okien i przez szczelinę między zasłonami zajrzałam do środka. W świetle trzaskającego wesoło ognia w kominku nikogo nie zobaczyłam. Przeklinając się w duchu zmusiłam oporne palce, by zaniosły mnie do drugiego okna. Bluszcz był tutaj mniej gęsty i gdy jedno pnącze pękło mi w dłoni, o mało nie spadłam na bruk w dole, jednak druga ręka mnie utrzymała, a wiatr zagłuszył hałasy. Niby dyndająca małpa wisiałam przy murze i zajrzałam w drugi jasno oświetlony prostokąt.
Tym razem mi się poszczęściło. Nawet bez okularów zobaczyłam
staruszkę, którą opisał mi pan Thomas. Siedziała przy ogniu pochylona nad książką, z nogami na poręczy kominka. Zesztywniałymi palcami prawej dłoni rozpięłam guzik kieszeni koszuli, wyjęłam okulary, dwa razy o mało ich nie upuściłam i w końcu udało mi się założyć je krzywo na nos. Nawet z boku kobieta była wyjątkowo brzydka; czarna krosta, o której mówił pan Thomas, przypominała wielkiego insekta pełzającego po podbródku. Odsunęłam się od szyby i próbowałam zebrać myśli. Jeśli szybko czegoś nie zrobię, to moje pozbawione czucia dłonie wkrótce staną się zupełnie bezużyteczne.
Spod koszuli wypływał mi strumyczek roztopionego lodu i ściekał na gołą stopę. Mój mózg, sparaliżowany zimnem, pracował bardzo powoli, lecz chciał mi coś powiedzieć na temat tej staruszki. Ale co? Oparłam jedną stopę na kamiennym parapecie, pochyliłam się niebezpiecznie do przodu i studiowałam tę postać. Ucho? Raptem wszystko stało się jasne. Wsunęłam moje biedne, zziębnięte palce pod framugę okna i pociągnęłam do siebie. Staruszka podniosła wzrok znad książki, po czym wstała i podeszła do okna, by je szerzej otworzyć. Spojrzałam na „nią” z wściekłością.
— Do licha, Holmesie, co pan tu robi? Na litość boską, niech mi pan pomoże, bo będzie mnie pan musiał zeskrobywać z dziedzińca!
Wkrótce stałam dygocząca i ociekająca wodą na dywanie, wycierając okulary w zasłonę, aby móc patrzeć na Holmesa bez mrużenia oczu. Stał w powalanej sukience starszej pani, z tą okropną krostą na twarzy, i nie widać było po nim ani śladu skruchy za niedogodności, na które mnie naraził.
— Wielki Boże, Holmesie, przez tę pańską skłonność do dramatycznych entrées mogłam sobie kark skręcić. Modlę się tylko, żebym nie dostała zapalenia płuc. Niech się pan odwróci, muszę zdjąć z siebie to ubranie.
Posłusznie przekręcił fotel do ściany, na której nie wisiały żadne odbijające światło przedmioty. Zrzuciłam ubranie koło kominka, wdziałam długi szary szlafrok, który rano zostawiłam złożony na krześle i przyniosłam sobie ręcznik do wytarcia włosów.
— Może pan już patrzeć.
Na razie kopnęłam przemoczone rzeczy w kąt. Stosunki łączące mnie z Holmesem były zażyłe, lecz nie do tego stopnia, bym wymachiwała mu przed nosem moją bielizną. Nawet przyjaźń ma swoje granice.
Wzięłam z nocnego stolika grzebień i usiadłszy na stołku przed kominkiem, zaczęłam rozplatać długie warkocze, aby wyschły w cieple ognia. Palce i nos mnie świerzbiły, gdy zaczęło mi w nich wracać czucie. Dygotanie ustąpiło, chociaż od czasu do czasu przechodził mnie gwałtowny dreszcz. Holmes zmarszczył czoło.
— Macie koniak?
— Wie pan, że nie piję tego świństwa.
— Nie o to pytałem — odparł cierpliwie i protekcjonalnie. — Pytałem, czy macie na stanie. Chętnie bym się napił.
— Musiałby się pan z tym zwrócić do mojej sąsiadki.
— Czemuś wątpię, by tej młodej damie spodobał się taki widok w drzwiach.
— To nie gra roli, bo ona pojechała na ferie do Kentu.
— W takim razie przyjmiemy, że udzieliła mi pozwolenia. — Wyszedł na korytarz, po czym wsunął głowę przez drzwi. — Aha, nie dotykajcie tego ustrojstwa na stole. To bomba.
Oglądałam gęstwinę drutów sterczących z czarnego pudełka, dopóki nie wrócił z butelką koniaku mojej sąsiadki i dwoma gustownymi kieliszkami. Jeden napełnił niemal po brzegi i podał mi, sobie zaś nalał mniejszą porcję.
— Trunek raczej podłego gatunku, ale w tym szkle powinien smakować niezgorzej. Pijcie! — nakazał.
Posłusznie wychyliłam jeden łyk. Zakrztusiłam się, lecz dreszcze ustąpiły, a gdy osuszyłam cały kieliszek, ciepło rozlało się we mnie aż po koniuszki palców.
— Ma pan zapewne świadomość, że alkohol nie stanowi optymalnego środka na wyziębienie organizmu? — rzuciłam nieco napastliwie. Zezłościła mnie cała ta farsa, a melodramatyczny rekwizyt w postaci bomby wydawał mi się niedorzeczny.
— Gdyby groziło wam wyziębienie organizmu, to nie dał bym wam
koniaku. Widzę jednak, że czujecie się już lepiej, więc skończcie czesać włosy i usiądźcie w wygodnym fotelu. Czeka nas długa rozmowa. Och, pamięć zaczyna mi szwankować na stare lata. Podszedł do koszyka starszej pani i wyjął z niego paczkę, w której natychmiast rozpoznałam troskliwą dłoń pani Hudson. Naburmuszenie minęło jak ręką odjął.
— Cóż za stawiająca na nogi niespodzianka! Kochana pani Hudson. Nie potrafię jednak przełknąć ani kęsa, siedząc naprzeciwko brudnej starszej pani z insektem pełzającym jej po brodzie. A jeśli naniósł mi pan do pokoju wszy, to nieprędko panu wybaczę.
— To czysta koszula — zapewnił mnie i odlepił ohydną krostę. Wstał, zdjął spódnicę i luźną koszulę, po czym znowu usiadł — mniej więcej dawny Sherlock Holmes.
— Mój apetyt dziękuje panu.
Gdy włosy były już suche, łapczywie sięgnęłam po jeden z niepowtarzalnych pasztecików z mięsem dzieła pani Hudson. Miałam w pokoju chleb i ser na przegryzki między posiłkami, lecz choć paszteciki liczyły sobie już dwa dni, gnijący w szufladzie z pończochami stilton nie umywał się do nich.
Po skończonej uczcie zauważyłam, że Holmes przygląda mi się z zaciekawioną miną, która natychmiast zniknęła, wyparta przez jego zwyczajowe, nieco lekceważące spojrzenie.
— Byłam głodna — stwierdziłam zbytecznie. — Musiałam napisać strasznie trudny esej, w związku z czym przesiedziałam cały dzień w bibliotece i nie zdążyłam zjeść lunchu. Nie pamiętam, jak było ze śniadaniem, ale niewykluczone, że coś przekąsiłam.
— O czym jest esej?
— Temat mógłby pana zainteresować. Pracowaliśmy z moją profesorką od matematyki nad zagadnieniami teoretycznymi związanymi z systemem ósemkowym i natrafiliśmy na ćwiczenia arytmetyczne, które wymyślił pewien pański znajomy.
— Macie zapewne na myśli profesora Moriarty'ego?
Głos miał zimny jak bluszcz na zewnątrz, lecz nie dałam się sterroryzować.
— Właśnie. Spędziłam dzisiejszy dzień na wyszukiwaniu artykułów, które napisał. Zainteresowały mnie nie tylko jego badania matematyczne, ale również jego osobowość.
— I jakie wywarł na was wrażenie?
— Przychodzi mi do głowy określenie „najbardziej przebiegłe zwierzę w ogrodzie”. Skojarzenie to nasunęło mi jego chłodne, pozbawione skrupułów posługiwanie się logiką i językiem, choć może jestem niesprawiedliwa wobec gadów. Sądzę, że nawet gdybym nie znała tożsamości autora, włosy zjeżyłyby mi się na głowie od tej lektury.
— Bo w przeciwieństwie do waszego nauczyciela nie jesteście pozbawioną uczuć maszyną myślącą, tylko poczciwym ssakiem — odparł cierpko.
— Ale ja nigdy nie oskarżałam pana o brak uczuć, prawda, Holmesie? — odparłam lekkim tonem, gdyż koniak rozwiązał mi język.
Przez chwilę nic nie mówił, po czym odchrząknął.
— Nie, nigdy. Pojedliście sobie?
— Tak, dziękuję.
Pozwoliłam mu zapakować resztę prowiantu. Jego ruchy wydały mi się przeraźliwie sztywne, ale nie znosił, żeby mu przypominać o jego dolegliwościach, zmilczałam więc. Pewnie zmarzł w przebraniu staruszki i odezwał się jego reumatyzm.
— Niech pan tam położy, będę miała jak znalazł jutro na lunch.
— Przykro mi, ale muszę to schować z powrotem do koszyka. Jutro może nam się przydać.
— Nie podoba mi się to, Holmesie. Jestem umówiona. Jadę do Berkshire. Miałam tam być już trzy dni temu i nie zamierzam znowu odkładać wyjazdu dla jakiegoś pańskiego kaprysu.
— Nie macie wyboru, Russell. Musimy stąd zniknąć, zanim nas znajdą.
— Kto, Holmesie, co się dzieje? Niech mi pan nie mówi, że musimy wyjść na zewnątrz! — Pokazałam dłonią na okno, gdzie rozbryzgujące się krople zapowiadały, że deszcz wkrótce przemieni się w śnieg. — Jeszcze dobrze nie wyschłam. A to, co pan przytaszczył, to
naprawdę bomba? Po co pan to położył na moim stole? Niech pan mówi!
— Krótko i węzłowato: wyjdziemy, lecz jeszcze nie teraz; bomba tu była, przymocowana kawałkiem drutu do waszych drzwi; a „dzieje się” ni mniej, ni więcej tylko próba morderstwa.
Wytrzeszczyłam na niego przerażone oczy. Odniosłam wrażenie, że splątane macki na moim stole zaczęły się poruszać i dreszcze przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa. Gdy mogłam już oddychać i mówić, z zadowoleniem zauważyłam, że głos mi aż tak bardzo nie drży.
— Kto chce mnie zabić? I skąd pan o tym wiedział?
Uznałam za zbyteczne pytać o powód.
— Dobra robota, Russell. Szybki umysł jest mało wart, jeśli nie umiemy się nim również posłużyć do kontrolowania emocji. Powiedzcie mi najpierw, dlaczego weszliście po bluszczu, zamiast drzwiami. Nie mieliście rewolweru, a trudno było liczyć na na to, że wskoczycie przez okno i obezwładnicie intruza.
Jego suchy głos brzmiał odrobinę zbyt obojętnie, a poza tym nie rozumiałam, dlaczego tak mu zależy na odpowiedzi na to pytanie.
— Chodziło o informację. Zanim podjęłam decyzję, musiałam wiedzieć, co mnie czeka. Gdybym zobaczyła uzbrojony komitet powitalny, zeszłabym na dół i kazała panu Thomasowi wezwać policję. Czy słusznie wnioskuję, że celowo zostawił pan czarną smugę na gałce drzwi?
— Tak.
— A błoto i liście na parapecie okna?
— Błoto już było. Dołożyłem jeden liść, aby mieć pewność, że zauważycie.
— Po co ta farsa, Holmesie? Po co narażać moje kości i zmuszać mnie do tej wspinaczki?
Spojrzał mi prosto w oczy i przemówił śmiertelnie poważnym tonem:
— Moje drogie dziecko, chciałem mieć absolutną pewność, że nawet zmęczeni, zziębnięci i głodni nie przegapicie drobnych wskazówek i zachowacie się odpowiednio.
— Kopertę w mojej przegródce trudno nazwać „drobną wskazówką”. Trochę mało finezyjne jak na pana. Czemu pan nie spytał pani Hudson o mój numer pokoju? Odwiedzała mnie już tutaj.
— Nie widziałem się z panią Hudson od wielu dni.
— A paszteciki?
— Stary Will mi je dostarczył. Może zdążyliście już zauważyć, że jest kimś więcej niż tylko ogrodnikiem — dodał, jakkolwiek nie sądziłam, aby to się w jakikolwiek sposób łączyło ze sprawą.
— Tak, już jakiś czas temu tak sobie pomyślałam. Ale czemu pana nie było... — Urwałam i oczy mi się zwęziły, gdy zestawiłam ze sobą rozmaite fakty, przede wszystkim sztywność ruchów Holmesa. — Mój Boże, jest pan ranny. Najpierw próbowali zabić pana, prawda? Ciężko pana zranili?
— Tylko kilka dotkliwych ran szarpanych na plecach, to wszystko. Niestety, będę musiał was prosić o zmianę opatrunków, ale jeszcze nie teraz. Na szczęście osoba, która podłożyła bombę, sądzi, że nie żyję. Zaraz po tym, jak przywieźli mnie do szpitala, jakiegoś włóczęgę potrącił samochód. Biedak wciąż tam leży z obandażowaną głową i moim nazwiskiem na karcie choroby. Jak również konstablem, który pełni przy nim straż.
— Ktoś jeszcze doznał obrażeń? Pani Hudson?
— Pani Hudson nic nie jest, lecz połowa szyb w południowej ścianie domu wybita. Przy tej pogodzie nie może tam mieszkać, pojechała więc do znajomej w Lewes, gdzie zostanie, dopóki nie skończą się prace remontowe. Bomba eksplodowała nie w domu, lecz w jednym z uli. Sprawca lub sprawcy musieli podłożyć ją poprzedniej nocy, licząc na to, że zostanę zabity podczas porannej inspekcji pasieki. Może zdetonowali ją za pomocą nadajnika radiowego, a może wystarczył ruch w sąsiednich ulach. W każdym razie mogę tylko dziękować Bogu, że nie wybuchło mi to prosto w twarz.
— Ale kto to zrobił, Holmesie? Kto?
— Przychodzą mi do głowy trzy nazwiska, jakkolwiek posłużenie
się ulem świadczy o poczuciu humoru, o które nie podejrzewałbym żadnej z tych osób. W swoim czasie posłałem do pudła czterech pirotechników. Jeden z nich nie żyje. Pierwszy z pozostałych wyszedł pięć lat temu, lecz doszły mnie słuchy, że się ustatkował i jest wzorowym ojcem rodziny. Drugi osiemnaście miesięcy temu odzyskał wolność i wygląda na to, że pozostał w Londynie. Trzeci uciekł z więzienia w Princetown w lipcu tego roku. Każdy z nich potrafiłby dokonać tego zamachu. Bomba była profesjonalnie podłożona i zostawiła niewiele namacalnych śladów. Z tym oto urządzeniem sprawa ma się inaczej. Taka rzecz jest równie zindywidualizowana jak linie papilarne. Nie jestem wszelako au courant w temacie bomb, zatem do odczytania tego konkretnego odcisku palca potrzebowałbym fachowca. Zabierzemy bombę ze sobą.
— Dokąd jedziemy? — zapytałam z godną podziwu cierpliwością, jeśli zważyć, że zupełnie mi to rujnowało moje piękne plany na ferie.
— Naturalnie do wielkiej kloaki.
— Dlaczego Londyn?
— Ze względu na mojego brata Mycrofta, drogie dziecko. Posiada te same informacje co Scotland Yard, nie cierpiąc przy tym na obsesyjną skrytość tej czcigodnej instytucji, która pilnuje swoich zasobów wiedzy równie skrzętnie co smok złota. Wykonawszy jeden telefon, Mycroft jest władny podać mi dokładną lokalizację naszych trzech kandydatów, jak również wytypować najbardziej prawdopodobnego autora niniejszego mechanizmu. Jeżeli zamachowiec sądzi, że wciąż leżę w szpitalu, nie skojarzy was z Mycroftem, bo nigdy nie poznaliście się z moim bratem. Spędzimy u niego bezpiecznie parę dni i zobaczymy, czy pojawią się jakieś punkty zaczepienia. Obawiam się, że trop już dawno wystygł. Przyjechałem tutaj tak szybko, jak tylko mogłem, ale za późno, aby złapać zamachowca na gorącym uczynku. Przepraszam was za to. Macie przed sobą pośledniejszą wersję Sherlocka Holmesa, starą, zardzewiałą i łatwą do wywiedzenia w pole.
— Przecież bomba o mało pana nie zabiła! — Jego długie, pełne
wyrazu palce odsunęły te słowa na bok. — Pójdziemy? — spytałam.
— Nie. Zamachowiec już wie, że bomba nie wybuchła. Bez wątpienia przyjął, że będziecie dzisiaj bardzo ostrożni, co podpowiada mu fakt, że nie wezwaliście policji. Przeczeka dzisiejszą noc i jutro podłoży następną bombę, a jeśli, jak podejrzewam, jest inteligentny i elastycznie myślący, posłuży się karabinem snajperskim lub szybkim automobilem, gdybyście byli na tyle nierozsądni, aby wystawić mu się na cel. Tego jednak nie uczynicie. Wyjdziemy na ulicę tuż przed świtem, ale nie wcześniej. Do tego czasu możecie odpocząć.
— Dziękuję. — Oderwałam oczy od bomby. — Najpierw zajmę się pańskimi plecami. Ile gazy będę potrzebowała?
— Sądzę, że znaczną ilość. Macie tutaj?
— Parę drzwi dalej mieszka hipochondryczka, której matka jest pielęgniarką. Jeżeli otworzy pan jej drzwi równie sprawnie jak te od pokoju sąsiadki, to znajdziemy wszystko, czego potrzebujemy.
— A, to mi o czymś przypomina, Russell. Przedwczesny prezent urodzinowy. — Wyjął wąski, długi pakunek zawinięty w błyszczący papier.
Tak rzadko sprawiał mi prezenty, że rozwiązywałam wstążki, umierając z ciekawości. Otworzyłam jubilerskie pudełeczko z ciemnego aksamitu i znalazłam w środku błyszczący zestaw nowych wytrychów, młodszą wersję jego własnych.
— Jak zawsze romantyk! Szkoda, że nie ma z nami pan Hudson, byłaby zachwycona.
Zarechotał i podniósł się ostrożnie.
— Pójdziemy je wypróbować?
Jakiś czas później znowu siedzieliśmy przed kominkiem, wzbogaceni o kilka jardów kwadratowych gazy, olbrzymią rolkę plastra i kwartę wody utlenionej. Nalałam mu solidną porcję koniaku, a kiedy zdjął koszulę, zobaczyłam, że gazy nie jest wcale za dużo. Uzupełniwszy wypity przezeń trunek, odstąpiłam do tyłu, aby dokonać oględzin pokiereszowanych pleców.
— Należałoby to powierzyć Watsonowi.
— Gdyby był z nami, tak bym uczynił. Bierzcie się do roboty.
Opróżnił kieliszek, więc po raz trzeci nalałam mu koniaku. Potem wzięłam do ręki nożyczki, lecz coś przyszło mi do głowy.
— Wiem z autopsji, że umysł lepiej znosi ból, jeśli go czymś zająć. Mam: niech mi pan opowie o sprawie czeskiego króla i Ireny Adler.
Holmes rzadko przegrywał, lecz ta kobieta pokonała go, z łatwością i rozmachem, które wciąż sprawiały mu ból. Na półce z książkami stała jej fotografia, memento jego porażki. Może udałoby mu się nie myśleć o swoich plecach, gdyby opowiadał mi tę historię.
W pierwszej chwili odmówił, lecz gdy rozcinałam i odrywałam plaster i bandaże razem z kawałkami skóry, zaczął opowiadać przez zaciśnięte zęby.
— To zaczęło się pewnego wieczoru wiosną 1888 roku, bodaj w marcu, kiedy król Czech stanął u mych drzwi, aby poprosić o... Dobry Boże, Russell, zostawcie mi trochę skóry, co? No więc przyszedł i poprosił mnie o pomoc. Łączyły go intymne więzi z pewną panią, śpiewaczką operową, której ze względu na jej stanowisko społeczne nie mógł poślubić. Na nieszczęście dla niego, owa kobieta kochała go i nie chciała zwrócić zdjęcia, na którym stali w pozie wskazującej na wzajemny afekt. Pragnął odzyskać to zdjęcie i zatrudnił mnie do tego zadania.
Opowieść toczyła się dalej, gdy ja spryskiwałam, cięłam i odrywałam, często robiąc przerwy, gdy mięśnie jego żuchwy zaciskały się lub gdy pot występował mu na skroń. Zdążyłam zmienić opatrunek, zanim historia dobiegła końca. Podeszłam z zakrwawioną koszulą Holmesa do umywalki w rogu i usłyszałam, jak to pani Adler rozpoznała detektywa mimo jego przebrania i wraz ze swoim świeżo poślubionym małżonkiem uszli zarówno Holmesowi, jak i monarsze. Potem mój pacjent dopił koniak i usiadł zapatrzony w ogień, dysząc ciężko.
Rozłożyłam koszulę blisko ognia, żeby wyschła i zwróciłam się do wycieńczonego mężczyzny obok mnie:
— Musi się pan przespać. Niech się pan położy na moim łóżku; nie
chcę słyszeć żadnych protestów. Musi pan przez jakiś czas poleżeć na brzuchu, a na fotelu to raczej niemożliwe. Rozum każe słuchać względów konieczności, nie będę więc zważała na to, co dyktuje panu pańska niedorzeczna galanteria.
— Znowu porażka... Poddaję się.
Z nikłą imitacją swego sardonicznego uśmiechu na ustach wstał i poszedł za mną. Odsunęłam pościel i Holmes powoli opuścił się na moje łóżko. Delikatnie naciągnęłam kołdrę na jego nagie ramiona.
— Pogodnych snów.
— Jutro będziecie się musieli przebrać za młodego mężczyznę — mruknął do poduszki. — Mam nadzieję, że posiadacie odpowiednią odzież.
— Naturalnie.
— Włóżcie parę rzeczy do małego plecaczka. Jeśli podróż się przedłuży, to kupimy jakieś ubrania na zmianę.
— Spakuję się dzisiaj.
— Zostawcie panu Thomasowi wiadomość, że pan Holmes miał wypadek i musicie do niego pojechać na parę dni. To mój człowiek, zrozumie.
— Pański czło... Ależ z pana szczwany lis! Niech pan już śpi.
W liście do pana Thomasa poprosiłam też o zadzwonienie do Veroniki Beaconsfield z informacją, żeby nie wychodziła po mnie na stację, po czym usiadłam przy ogniu, by zapleść włosy, które nareszcie wyschły. (To jest zła strona posiadania długich włosów, zwłaszcza w zimie). Wpatrywałam się w migoczące węgielki, gdy moje palce powoli splatały połowę włosów w długi, sięgający mi do pasa warkocz, który na końcu ściągnęłam gumką. Zabrałam się do drugiej połowy, gdy z pogrążonego w ciemnościach rogu pokoju dobiegł mnie głos Holmesa, ściszony i trochę bełkotliwy od rozespania i alkoholu.
— Spytałem kiedyś panią Hudson, dlaczego zapuściliście takie długie włosy. Powiedziała, że to jedyne ustępstwo na rzecz waszej kobiecości.
Ręce mi znieruchomiały. Po raz pierwszy od początku naszej
znajomości wygłosił komentarz na temat mojego wyglądu, nie wykpiwając go przy tym. Watson nigdy by w to nie uwierzył. Uśmiechnęłam się do ognia i wróciłam do zaplatania warkocza.
— Tak, to zrozumiałe, że pan Hudson tak uważa.
— Ale to nieprawda?
— Nie. Z krótkimi włosami wbrew pozorom jest więcej zachodu, stale je trzeba czesać i przycinać.
Nie było odpowiedzi i wkrótce dobiegło mnie ciche chrapanie. Wzięłam z półki zapasowy koc i otuliłam się nim w fotelu. Położyłam okulary na stoliczku obok, kontury pokoju rozmyły się i zasnęłam.
Kilka godzin później zbudziłam się zesztywniała i w pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Ogień zgasł, lecz mimo to zobaczyłam postać usadowioną przy oknie, zawiniętą w koc i zapatrzoną w ciemności. Wyprostowałam się i sięgnęłam po okulary.
— Holmesie? Jest tam ktoś?
Odwrócił się ku mnie szybko i położył palec na wargach.
— Nie. Cicho, moje dziecko, śpijcie. Rozmyślam, chociaż bez fajki dużo mniejszy z tego pożytek. Obudzę was, kiedy przyjdzie pora.
Odłożyłam okulary na stoliczek, pochyliłam się, żeby dorzucić węgla do ognia i znowu zagłębiłam się w fotel. Zasypiając, przeżyłam jeden z tych rzadkich i niezwykłych momentów ze snu, które odciskają się w pamięci i z perspektywy czasu sprawiają wrażenie proroczych. Oczyma duszy zobaczyłam pewne zdanie, tak wyraźnie, jakby było wydrukowane wielkimi literami. Pochodziło z teoretycznego czy też filozoficznego wprowadzenia do książki Holmesa o hodowli pszczół. „Społeczność pszczelą należy traktować niejako jeden gatunek, lecz jako triumwirat ściśle ze sobą powiązanych, lecz odrębnych typów, z których każdy pełni osobną funkcję, aczkolwiek są od siebie wzajemnie zależne. Pojedyncza pszczoła oddzielona od swych braci i sióstr zginie, nawet jeżeli zapewni się jej optymalne wyżywienie i opiekę. Pojedyncza pszczoła nie przeżyje poza ulem”.
Zaskoczona tym zdaniem rozbudziłam się częściowo — a przynajmniej
tak mi się wydawało — i kiedy spojrzałam na Holmesa, odniosłam przedziwne wrażenie, że ma na policzku kroplę deszczu.
To było oczywiście zupełnie niemożliwe. Jestem przekonana, że mi się to przyśniło, jakkolwiek obraz był wyraźny, nawet jeżeli trochę rozmyty skutkiem mojej krótkowzroczności. Powołuję się na to nie jako fakt historyczny, lecz jako symptom złożonego stanu, w jakim znajdował się owej nocy mój umysł — jak również ze względu na wspomniany już proroczy wydźwięk.
Rozdział dziewiąty
Zwierzyna, blisko
„Musimy zatem rozwikłać, co jest splątane”.
— Zbudźcie się, Russell! — zawołał jakiś głos do mojego ucha. — Zwierzyna jest blisko!
W pokoju było ciemno, jeśli nie liczyć płomienia palnika Bunsena, a w powietrzu unosił się zapach kawy.
— Wołajcie w natarciu: „Bóg jest z Henrykiem, z Anglią Święty Jerzy!”* — wystękałam gderliwie, uzupełniając cytat z przemowy króla Henryka. Raz jeszcze skoczmy w wyłom itd.
* W. Shakespeare, Dzieje żywota Henryka Piątego, przeł. M. Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1984, akt III, sc. 1.
— W rzeczy samej. Obawiam się wszelako, że zwierzyną, za którą gonią charty, jesteśmy my. A teraz wstawać i pić kawę! Może upłynąć trochę czasu, zanim napijecie się czegoś ciepłego. A jeśli chodzi o ubranie, to zapakujcie wszystkie ciepłe rzeczy, jakie macie. Ja tymczasem zwrócę sąsiadkom to, co pożyczyliśmy — a raczej to, co z tego
pozostało. Może należałoby kupić butelkę tego okropnego koniaku, zanim wróci dziewczyna, która mieszka obok. Nie zapalajcie! Nie mogą nas zobaczyć.
Kiedy wrócił, byłam przebrana za młodego mężczyznę i trzymałam w rękach moje najcięższe buty.
— Włożę je przy drzwiach od frontu. Pan Thomas ma doskonały słuch.
— Znacie budynek lepiej niż ja, Russell, ale sądzę, że powinniśmy wyjść tyłem. Drzwi od ulicy z pewnością są obserwowane.
Zastanawiając się, popijałam małymi łyczkami kawę i skrzywiłam się odruchowo.
— Nie mógł pan umyć dzbanka, zanim zrobił pan w nim kawę? Smakuje siarką, której wczoraj używałam. Całe szczęście, że nie eksperymentowałam z arszenikiem!
— Powąchałem dzbanek. Odrobina siarki dobrze robi na krew.
— Ale źle robi kawie.
— To nie pijcie. Ej, Russell, przestańcie marudzić!
Wypiłam połowę parzącej cieczy i wylałam resztę do umywalki.
— Nie musimy się pokazywać ani na ulicy, ani na tylnej uliczce — powiedziałam. — Wątpię, czy nawet ktoś, kto przestudiował średniowieczne mapy Oksfordu, wie o tej drodze. Prowadzi przez dziedziniec, gdzie makabrycznie cuchnie.
— Brzmi doskonale. Nie zapomnijcie zabrać rewolweru, Russell. Może być potrzebny, a w szufladzie z tym paskudnym serem do niczego się nie przydaje.
— Mój piękny stilton! Już prawie dojrzały. Mam nadzieję, że posmakuje panu Thomasowi.
— Jeśli osiągnie jeszcze wyższy stopień dojrzałości, to przeżre się przez drewno i spadnie do pokoju piętro niżej.
— Zazdrości mi pan mojego wyrafinowanego smaku.
— Nie zaszczycę tej uwagi odpowiedzią. W drogę, Russell!
Przemknęliśmy bezgłośnie korytarzami i schodami na strych, gdzie otworzyłam wytrychem drzwi do kryjówki z czasów prześladowań
katolickiego kleru. Przez dwieście pięćdziesiąt lat nikt tam nie wchodził, aż do zeszłego lata, kiedy to narzeczony jednej z moich sąsiadek znalazł w trzewiach Biblioteki Bodleya list ze wskazówkami, wyszukał ten kamerlik i został nagrodzony za swe wysiłki docenturą. Przez małe okienko wyszliśmy na niebezpiecznie śliski dach. Warstwa lodu była przykryta dwoma calami śniegu.
W końcu Holmes syknął do mnie:
— Zgubiliście się, Russell? Błądzimy po tym labiryncie już od kwadransa. Chyba rozumiecie, że liczy się każda minuta.
— Rozumiem. Druga możliwa droga wymagałaby przeskakiwania z dachu na dach między budynkami. Wiem wprawdzie, że ma pan za nic fizyczne niewygody, ale wolałabym zaczekać na inną porę z opatrzeniem panu pleców.
Ciężar odpowiedzialności wyostrzył mi język, lecz powstrzymałam się od dalszych uszczypliwości, żeby skoncentrować się na drodze.
W końcu dotarliśmy na smrodliwe podwórze i stanęliśmy przed dziewiczo białą powłoką, która kryła pod sobą pochodzące z wielu dziesięcioleci końskie odchody, odpadki kuchenne i inne rzeczy, które pozwolę sobie pominąć milczeniem. W lecie podwórze to dorównywało przenikliwością zapachu mojemu stiltonowi.
Przycupnęliśmy w niszy drzwi i szepnęłam Holmesowi do ucha:
— Jak pan widzi, oprócz tych drzwi są tylko dwa wyjścia i żadnej kryjówki, z której ktoś mógłby nas obserwować. Rysują się wszakże dwa problemy. Po pierwsze, może ktoś stoi na straży w uliczce. Po drugie, kiedy zauważą nasze zniknięcie, przeszukają okolicę i znajdą dwa ślady stóp. Woli pan, żebyśmy dalej szli dachami?
— Doprawdy, Russell, rozczarowujecie mnie, biorąc za punkty orientacyjne najbardziej oczywiste możliwości. Na dalsze podniebne wspinaczki nie mamy czasu. Nasi przeciwnicy wkrótce się dowiedzą, że im uciekliście, więc zostawienie waszych śladów nie zaszkodzi. Moich nie odkryją. Jeśli traficie na strażników, użyjcie broni.
Przełknęłam ślinę, włożyłam dłoń do kieszeni i stanowczym krokiem wyszłam na podwórze, wdzięczna za grube ćwieki w podeszwach. Gdy obejrzałam się przez ramię, zobaczyłam Holmesa, jak ostrożnie idzie po moich śladach, zakasawszy spódnicę, spod której wystawały portki. Gdyby nie wiszące nad nami niebezpieczeństwo, zachichotałabym na ten widok. Z rewolwerem w dłoni wyszłam na ulicę. Nie było tam żywej duszy, tylko od strony kubłów na śmieci rozległy się jakieś piski.
Tym samym systemem doszliśmy do głównej ulicy, gdzie poranni przechodnie zdążyli już zamienić śnieg w błoto. Tutaj mogliśmy już iść obok siebie: Holmes jako kuśtykająca staruszka, ja jako niezgrabny parobek. Holmes zamienił brudny czarny zestaw z poprzedniego dnia (spódnica, koszula i czapka) na równie brudny strój w kolorze niebieskim. Krosta zniknęła z podbródka, pojawił się za to garnitur spróchniałych zębów. Z estetycznego punktu widzenia nie nastąpiła zatem znaczna poprawa, lecz ujrzawszy zęby niewiele oczu zechciałoby spojrzeć na twarz Holmesa — a raczej ten jej skrawek, który było widać pomiędzy chuścinami i czapką.
— Nie stawiajcie takich dużych kroków, Russell! — syknął. — Powłóczcie trochę nogami i lekko wystawcie łokcie na boki. Przydałoby się też, żebyście rozdziawili głupawo gębę. I na litość boską, zdejmijcie okulary, przynajmniej dopóki nie znajdziemy się za miastem! Przypilnuję, żebyście na nic nie wleźli. Byłby też bardzo zgrabny efekt, gdyby wam odrobinę kapało z nosa... potraficie go do tego przekonać?
Wkrótce człapałam przed siebie w nikłym świetle brzasku i potykałam się od czasu do czasu, udając jednocześnie, że jestem podporą dla mej wiekowej matki. Zanim się całkiem rozwidniło, byliśmy na wylotowej Banbury Road, która prowadziła na północ.
— Ależ to nas oddala od Londynu! — zaprotestowałam. — Czeka nas długa wędrówka.
— Tak jest bezpieczniej. Spróbujcie przekonać tego furmana, żeby nas podwiózł parę mil.
Posłusznie wyszłam na środek drogi, by zatrzymać rolnika, który wracał pustym wozem z Oksfordu i ucieszył się z trzech pensów, które mu zaproponowałam, żeby „moja stara matula nie musiała wlec się na nogach do Banbury, gdzie się urodził kolejny wnuk”.
Ten gadatliwy człowiek cały czas trajkotał, gdy jego koń truchtał drogą. Dzięki temu nie musieliśmy zmyślać żadnej historii. Jednak po przyjeździe do Banbury miałam serdecznie dosyć uśmiechania się debilnie spod daszka czapki i powstrzymywania się przed mrużeniem krótkowzrocznych oczu. Gdy furmanka odjechała, powiedziałam do Holmesa:
— Następnym razem ja gram przygłuchą staruszkę, a pan przez godzinę śmieje się z ordynarnych dowcipów.
Holmes zarechotał wesoło i ruszył w dalszą drogę.
Mieliśmy za sobą długi, męczący dzień, gdy w końcu przybyliśmy do Londynu — dwoje zziębniętych, wygłodniałych wędrowców, którzy posuwali się do przodu tylko siłą odruchu. Opuściliśmy Oksford w kierunku północno-zachodnim. Nadłożyliśmy wiele mil, żeby dostać się do stolicy od południowego wschodu, bo przy drodze oksfordzkiej nasi prześladowcy z pewnością wystawili czujki. Z Banbury do Broughton Poggs, z Hungerfordu do Guildfordu, rubieżami Kentu i Greenwich — pieszo, furmankami, powozami i samochodami, przejazdy opłacone, wyżebrane i jeden skradziony.
W końcu dotarliśmy do wielkiego miasta Londyn, do którego koniec końców prowadzą wszystkie drogi. Poznawałam po milczeniu Holmesa, że bolą go plecy, lecz nie dało się nic zrobić, jak tylko kupić butelkę koniaku i iść dalej, ze świadomością, że u Mycrofta znajdziemy wszelką niezbędną pomoc.
Późnym popołudniem zaczął padać śnieg, lecz nie na tyle obfity, aby zatamować ruch. Było wpół do ósmej, gdy odrętwiali wysiedliśmy z omnibusu na Pall Mail, sto jardów od Klubu Diogenesa, którego Mycroft Holmes był współzałożycielem i podporą. Holmes wyjął z
kieszeni ogryzek ołówka i brudną, dwa razy użytą kopertę. W świetle latarni ulicznej pisał powoli zsiniałymi, drżącymi palcami, które sterczały z rękawiczek bez palców. Jego cienkie wargi odcinały się fioletowo od bladej twarzy, mimo szalika, którym ciasno się owinął dla ukrycia całodniowego zarostu.
— Zanieście to na portiernię. Raczej was nie wpuszczą, lecz przekażą wiadomość Mycroftowi, jeśli wyjaśnicie, że to od kuzyna. Macie pół korony, na wypadek, gdyby portier się wahał? Dobrze. Ja tutaj zostanę. Aha, Russell, może powinniście założyć okulary.
Ciężkim krokiem powlokłam się do drzwi. Buty, w których moje stopy miały tak ciepło i sucho przez cały dzień, teraz zdawały się ważyć po pół cetnara każdy. Portier istotnie nie zapałał entuzjazmem na widok mało dostojnie wyglądającej koperty, lecz okazałam wytrwałość i niebawem zaprowadził mnie do ciepłego wnętrza klubu. Okulary natychmiast zaszły mi parą, toteż kiedy głos przede mną zahuczał basowo: „Jestem Mycroft Holmes. Gdzie mój brat?”, mogłam jedynie wyciągnąć dłoń w przybliżonym kierunku mówiącego. Została mocno uściśnięta przez coś, co przypominało kluchę ciepłego, surowego ciasta chlebowego. Spojrzałam nad okularami na tę olbrzymią sylwetkę.
— Czeka na zewnątrz, sir. Jeśli to możliwe, chciałby — chcielibyśmy przenocować pod dachem i zjeść ciepły posiłek. Poza tym — dodałam ciszej — przydałby się lekarz.
— Tak, wiem, że jest ranny. Pani Hudson zadzwoniła do mnie i odmalowała mi sytuację w niezwykle dramatycznych barwach. Przekonywała mnie ze wszystkich sił, abym sprowadził do Sussex doktora Watsona, lecz wyjaśniłem jej, że nasza obecność byłaby niemądra, a tamtejsi lekarze też znają się na swoim fachu. W końcu obiecała, że nie zawiadomi naszego kochanego Watsona, zanim Sherlock nie będzie na tyle silny, by przyjmować gości. Przyznaję, że ze zdziwieniem dowiedziałem się od moich znajomych ze Scotland Yardu o jego zniknięciu ze szpitala. Został więc tylko lekko ranny?
— Nie. Cierpi znaczny ból, ale jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, naturalnie pod warunkiem, że nic wda się infekcja. Potrzebuje odpoczynku, spokoju i pożywnej diety.
— A na razie czeka na zimnie.
Mycroft zawołał, by podano mu płaszcz i wyszliśmy na zaśnieżoną ulicę. Para szybko zeszła mi z okularów i spojrzałam w stronę najbliższej latarni.
— Tam go zostawiłam.
Człowiek obok mnie był tak zwalisty, jak na to wskazywał uścisk jego dłoni, lecz zaskakująco prędki. Szybciej ode mnie dotarł do skulonej ciemnoniebieskiej postaci i pomógł jej wstać z odwróconej skrzynki po owocach.
— Dobry wieczór, Mycroft — rzekł Holmes. — Przepraszam, że zakłócam ci spokojną wieczorną lekturę moimi błahymi problemami, ale niestety wygląda na to, że ktoś próbuje zgładzić pannę Russell i mnie. Pomyślałem, że może zechcesz nam pomóc.
— Sherlock, ty ośle, czemu się wcześniej ze mną nie skontaktowałeś? Może udałoby mi się oszczędzić ci całodniowego trudu. No i wiesz, że twoje śledztwa zawsze mnie interesują — naturalnie z wyjątkiem tych, które wymagają nadmiernej aktywności fizycznej. Chodźmy do mnie.
Okulary znowu mi zaparowały, gdy weszliśmy do budynku naprzeciwko klubu, więc je zdjęłam i powlokłam się po schodach za dwójką braci. W pokoju z zaciągniętymi zasłonami rzuciłam plecaczek na podłogę, przypomniałam sobie poniewczasie, że zawiera środek wybuchowy, i zwaliłam się na fotel przed kominkiem. Miałam niejasną świadomość, że Mycroft Holmes posyła po jedzenie i wsuwa nam w dłonie szklanki z gorącym napojem, lecz ciepło i bezruch, w których się pogrążyłam, napawały mnie taką rozkoszą, że nic innego mnie nie interesowało.
Musiałam zasnąć, bo nagle poczułam, że Holmes trzyma dłoń na moim ramieniu i usłyszałam w prawym uchu jego głos:
— Nie pozwolę, żebyście drugą noc z rzędu spędzili w fotelu, Russell. Chodźcie i zjedzcie z nami.
Podniosłam się niezdarnie i założyłam moje uciążliwe okulary.
— Mogę się najpierw umyć?
Wskazałam na miejsce w połowie drogi między Holmesem a jego bratem.
— Ależ naturalnie! — zawołał Mycroft Holmes. Zaprowadził mnie do małego pokoju z leżanką. — Tutaj panią ulokuję. Do łazienki itp. idzie się tędy. Pożyczyłem od sąsiadki kilka rzeczy na wypadek, gdyby chciała pani zrzucić z siebie obecny strój.
Ta z konieczności niedyskretna uwaga nieco go speszyła, lecz gdy podziękowałam mu serdecznie, odetchnął z ulgą. Widać było, że do uwzględniania potrzeb kobiecych jest przyzwyczajony równie mało jak Holmes przed moim przybyciem do Downs.
— Jeszcze tylko jedno—dodałam z wahaniem i zobaczyłam, jak na jego pulchną twarz wraca zatroskanie. — Rany pańskiego brata... Naprawdę nie powinien spędzać nocy w fotelu. Jeśli tutaj byłoby mu wygodniej...
Jego twarz się wypogodziła.
— Proszę się nie martwić, panno Russell. Jest dosyć miejsca dla was obojga.
Po tych słowach udał się do jadalni.
Umyłam się szybko i włożyłam gruby niebieski szlafrok, który znalazłam w szafie garderobianej. Włosy zostawiłam upięte wysoko, nie zważając na liczne kosmyki, które się powymykały. Moje stopy z wdzięcznością wsunęły się w parę tylko odrobinę za ciasnych bamboszy i poszłam do braci, którzy siedzieli już za stołem.
Na mój widok Mycroft natychmiast wstał i podszedł, by przysunąć mi krzesło. Holmes (w swoim normalnym wydaniu, z białymi zębami i w męskim odzieniu) przyglądał mu się przez chwilę, rzucił okiem na mnie, odłożył serwetkę i podniósł się powoli z tajemniczym uśmieszkiem. Po kolei — ja, Mycroft, Holmes — usiedliśmy, Holmes z dziwnie ściągniętym w dół kącikiem ust. Zawsze był zaskoczony, gdy coś przypomniało mu o tym, że jestem kobietą. Nie mogłam go wszakże za to winić, bo ja również byłam zaskoczona.
Kapłon z rusztu był przepyszny, pieczywo świeże, wino musowało na języku. Rozmawialiśmy o sprawach nieistotnych i zakończyliśmy
posiłek deską serów, wśród których z radością znalazłam kawałek starego stiltona. Podzieliłam się nim z Mycroftem, zostawiając cheddar Holmesowi. Obiad był wspaniały, o czym nie omieszkałam powiadomić gospodarza, gdy odsunęłam od siebie talerz.
— Pełny żołądek, odrobinę podchmielony mózg i świadomość, że jest gdzie bezpiecznie przenocować — czego można sobie więcej życzyć? Dziękuję, panie Holmes.
Przenieśliśmy się przed kominek i Mycroft nalał nam wszystkim po dużym koniaku. Spojrzałam na kieliszek, zatęskniłam za łóżkiem i westchnęłam z cicha.
— Skonsultuje się pan dzisiaj z lekarzem, Holmesie?
— Nie. Nikt nie może wiedzieć, że tutaj jesteśmy.
— A co z klubem, kucharzem? Oni na pewno wiedzą.
— Klub jest dyskretny — powiedział Mycroft — a kucharza poinformowałem, że mam dzisiaj wilczy apetyt.
— Czyli z lekarza nici. Nawet w Watsonem się pan nie zobaczy?
— Zwłaszcza z Watsonem.
Ponownie westchnęłam.
— To pewnie kolejny sprawdzian moich umiejętności udzielania pierwszej pomocy czy czego tam. Dobrze zatem, niech przyniosą bandaże.
Mycroft poszedł po wszystkie potrzebne rzeczy, Holmes zaś zdjął marynarkę i zaczął rozpinać guziki koszuli.
— Czym mogę dzisiaj zająć pana myśli? — spytałam współczująco. — Może historią Moriarty'ego i wodospadu Reichenbach?
— To zbyteczne, Russell — odparł rozdrażniony. — Już wam mówiłem, że umysł, który nie potrafi kontrolować reakcji emocjonalnych ciała, nie jest nic wart.
— Co pan wie, rzecz jasna, z własnego doświadczenia — wyzłośliwiałam się. — Może zatem rozkaże pan swemu umysłowi, aby powstrzymał fizyczne reakcje tych ran na plecach. Koszula jest nie do odratowania.
Bandaże przybrały brunatny kolor, a skóra pod spodem składała
się w głównej mierze z sińców i strupów. Większość ran zaczęła się wszakże goić, tylko jedna jątrzyła się gniewnie.
— Myślę, że ta nie została dobrze oczyszczona — powiedziałam. Spojrzałam na Mycrofta, który stanął dyskretnie w kącie. — Mógłby pan przynieść gorący kompres?
Przez następne pół godziny przykładałam rozgrzane kompresy do boku Holmesa, podczas gdy on omawiał z bratem oba zamachy. Zapaliwszy niepewnymi dłońmi fajkę, Holmes polecił, bym opowiedziała moją część historii.
— A bomba? — spytał Mycroft, gdy skończyłam.
— Jest w plecaczku Russell.
Mycroft przyniósł ją, położył przed sobą na stole, ostrożnie unosił kable i stukał w połączenia.
— Poproszę znajomego, by rzucił na to jutro okiem, ale wydaje mi się podobna do tej, którą znalazłeś przed planowanym napadem na bank przy Western Street.
— Mimo to umieściłem jej konstruktora, który nazywa się Dickson, na ostatnim miejscu listy podejrzanych. Inspektor Lestrade poinformował mnie, że człowiek ten wyszedł pięć lat temu z więzienia, ożenił się, ma dwójkę dzieci, z powodzeniem prowadzi sklep muzyczny teścia i ubóstwia swoją rodzinę. Mało prawdopodobny kandydat.
W tym momencie zakiełkowała mi w głowie nieprzyjemna myśl i powiedziałam:
— Holmesie, mówił pan, że pani Hudson jest bezpieczna, ale nie sądzi pan, że powinniśmy kazać Watsonowi przenieść się na parę dni do hotelu albo odwiedzić krewnych, zanim będziemy wiedzieli, co się naprawdę dzieje?
Chude plecy zesztywniały pod moimi palcami. Holmes szarpnął się, zaklął i powoli odwrócił do mnie z przerażoną miną.
— Mój Boże, Russell, jak mogłem... Mycroft, masz telefon. Zadzwońcie do niego, Russell. Tylko mu nie zdradźcie, gdzie się znajdujecie ani że ja jestem z wami. Znacie jego numer? Wybornie. Och, jeśli coś mu się stało przez moją bezdenną i bezgraniczną głupotę...
Ze słuchawką przyciśniętą do ucha czekałam na połączenie. Watson zazwyczaj udawał się na spoczynek o wczesnej porze, a było już po jedenastej. Wreszcie usłyszałam po drugiej stronie słuchawki zaspany głos.
— Hm?
— Watsonie, drogi wuju, to wuj? Mówi Mary, muszę... Nie, nic mi nie jest. Niech wuj posłucha, ja... Nie, Holmes czuje się dobrze, a w każdym razie czuł się dobrze, gdy go ostatni raz widziałam. Musi mnie wuj posłuchać. Słucha wuj? Przepraszam, że dzwonię tak późno, wiem, że wuja obudziłam, ale musi wuj jeszcze dzisiaj opuścić dom, tak, zaraz. Wiem, że jest późno, ale na pewno znajdzie się hotel, który wuja przyjmie. Jaki? Tak, może być. Musi wuj zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i wyjść z domu. Słucham? Nie, nie mam czasu na wyjaśnienia, ale podłożono dwie bomby, jedną u Holmesa, jedną u mnie i... Tak. Nie, moja nie wybuchła, a Holmes odniósł tylko lekkie obrażenia, ale wuju, być może znajduje się wuj w wielkim niebezpieczeństwie i musi wuj natychmiast zniknąć z domu. W tej chwili. Tak, pani Hudson jest bezpieczna. Nie, Holmesa nie ma ze mną, nie wiem dokładnie, gdzie przebywa. — Odwróciłam się do Holmesa plecami, aby moje słowa przynajmniej formalnie nie mijały się z prawdą. — Kazał mi do wuja zadzwonić. Nie, nie jestem w Oksfordzie, jestem u znajomej. Proszę, niech wuj już idzie. Zadzwonię do hotelu, kiedy dowiem się czegoś o Holmesie. Aha, wuju, niech wuj nikomu nie mówi o tej rozmowie, rozumie wuj? Potrzeba, aby wszyscy myśleli, że Holmes jest w Sussex. Wiem, że wuj nie umie zbyt dobrze udawać, ale to strasznie ważne. Wie wuj, co by zrobili dziennikarze, gdyby się zwiedzieli. Niech wuj idzie do hotelu, zostanie tam i z nikim nie rozmawia, dopóki nie zadzwonię. Bardzo wuja proszę... Ach, dziękuję. Będę spokojniejsza. Pospieszy się wuj, tak? Dobrze. Do widzenia.
Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na Holmesa.
— Pani Hudson? — spytałam.
— Nie ma potrzeby zawracać jej głowy o tej godzinie. Jutro rano najzupełniej wystarczy.
Napięcie opadło i zmęczenie ponownie rozlało mi się po kościach. Delikatnie przylepiłam Holmesowi opatrunki na plecach, podniosłam kieliszek i skinęłam nim w stronę obu braci.
— Życzę dobrej nocy, panowie. Ufam, że z ułożeniem planu możemy zaczekać do rana?
— Gdy umysły są świeższe — odparł Holmes, jakby cytował osobę, której opinie traktowałby podejrzliwie — może Oskara Wilde'a. — Dobrej nocy, Russell.
— Mam nadzieję, Holmesie, że da pan trochę odpocząć ciału?
Sięgnął po fajkę.
— Russell, zdarzają się chwile, kiedy dolegliwości ciała można wyzyskać gwoli lepszej koncentracji umysłu. Byłbym osłem, gdybym nie wykorzystał tego zjawiska.
Mówił to człowiek, który ledwo potrafił usiedzieć w fotelu. Zacisnęłam usta i wycedziłam z celowym okrucieństwem:
— Ta wspaniała metoda koncentracji umysłu bez wątpienia tłumaczy, dlaczego zaniedbał pan uwzględnić Watsona w swoich rachubach. — Natychmiast pożałowałam tych słów, ale nie mogłam ich już cofnąć. — Na litość boską, niech się pan prześpi, Holmesie!
— Powtarzam, dobrej nocy, Russell — rzucił przez zaciśnięte zęby, zapalił zapałkę tak gwałtownym ruchem, że z pewnością zabolały go plecy, i przyłożył do paleniska.
Spojrzałam na Mycrofta, który nieznacznie wzruszył ramionami, rozłożyłam ręce w geście bezradności i poszłam do swojego pokoju. Było bardzo późno czy raczej bardzo wcześnie, gdy zapach tytoniu przestał się sączyć pod moimi drzwiami.
Rozdział dziesiąty
Pusty dom i jego problemy
„Rzeź samców”.
O szarym świcie zbudził mnie okrzyk ulicznego handlarza. Gdy leżałam w łóżku i zbroiłam się w energię niezbędną do tego, by znaleźć zegarek, w sąsiednim pokoju zadzwoniły filiżanki, co dawało nadzieję, że będę się mogła napić herbaty. Szybko włożyłam wyjęte z plecaczka wymięte spodnie i koszulę, by udać się do salonu.
— Jak
widzę, śniadanie nie całkiem mnie ominęło — powiedziałam,
wchodząc i stanęłam jak wryta na widok trzeciej osoby
przy
stole. — Wuju Johnie! Ale jak...
Holmes zwolnił swoje krzesło i z filiżanką w dłoni podszedł do okna, którego zasłony wciąż były zaciągnięte. Poruszał się ostrożnie i wyglądał co najmniej na swoje lata, lecz sądząc po minie, nie czuł bólu. Gładko wygolony podbródek i starannie uczesane włosy świadczyły o powrocie do normalności, który jeszcze poprzedniego dnia byłby niemożliwy.
— Niestety, Russell, mój wieloletni kronikarz wziął sobie do serca kilka moich nauk. Zostaliśmy wyśledzeni.
Z jego głosu przebijało ubawienie, złość i coś jeszcze, może zmartwienie. Skrzywił się, gdy Watson zarechotał i posmarował sobie grzankę masłem.
— Elementarz, mój drogi Holmesie — powiedział, co detektyw skwitował prychnięciem. — Gdzie mogłaby przebywać Mary, gdybyście oboje znajdowali się w niebezpieczeństwie, jeśli nie z tobą, i gdzie moglibyście się udać, jeśli nie do twojego brata? Napij się herbaty, Mary — zaproponował, spozierając na mnie znad okularów. — Jakkolwiek oczekuję przeprosin za powiedzenie mi nieprawdy.
Z jego głosu wynikało jednak, że nie jest urażony, a jedynie zrezygnowany. Przyszło mi na myśl, że Holmes często wprowadzał go w
błąd, ponieważ ten człowiek, jak się rzekło, bardzo kiepsko kłamał, toteż nie można mu było zaufać, że zagra wyznaczoną mu rolę. Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak bardzo musiało mu to doskwierać, jak bardzo musiała go smucić niemożność wspomożenia swego przyjaciela inaczej, niż pozwalając mu sobą manipulować. Kiedy ja poszłam w ślady mego nauczyciela, doktor spojrzał na mnie z lekkim tylko wyrzutem i przystąpił do dekapitacji drugiego jajka. Usiadłam na zwolnionym przez Holmesa krześle i przykryłam dłoń Watsona swoją.
— Przepraszam, wuju. Naprawdę bardzo przepraszam. Bałam się o wuja, bałam się, że będą wuja śledzili, jeśli wuj tu przyjdzie. Nie chciałam wciągać wuja w to wszystko.
Chrząknął z zażenowaniem, niezdarnie poklepał mnie po dłoni i poczerwieniał aż po korzonki krzaczastych siwych brwi.
— Najzupełniej słusznie, moja droga, najzupełniej słusznie. Nie zapominaj jednak, że żyję na tym świecie już od wielu lat. Nie jestem małym chłopcem.
Być może, pomyślałam sobie, mój telefon w mało przyjemny sposób przypomniał mu również, że został zastąpiony u boku Holmesa przez energiczną młodą osobę, a do tego kobietę. Po raz kolejny uzmysłowiłam sobie, jaki z niego wielkoduszny człowiek.
— Wiem o tym, wuju. Należało to staranniej przemyśleć. Ale jak się wuj tutaj dostał? I kiedy wuj zgolił wąsy?
— Bardzo niedawno, sądząc po stanie skóry.
Holmes zabrał głos, tonem rodzica, który z dumą, ale i z rozdrażnieniem komentuje inteligentny nowy wybryk swego dziecka.
— Wskocz w swoje alter ego, Watsonie — polecił.
Watson posłusznie odłożył łyżkę i podszedł do drzwi, gdzie po krótkich zmaganiach wdział połatany płaszcz skrojony na o wiele wyższego mężczyznę. Potem nasunął na głowę pokrzywiony melonik, włożył porozciągane wełniane rękawiczki i owinął sobie szyję szalem „udzierganym przez kochającą żonę”.
— Należą do portiera w hotelu — wyjaśnił tryumfalnym tonem. —Mówię ci, Holmesie, to było zupełnie jak za dawnych czasów. Wyszedłem z hotelu kuchennymi drzwiami, przebrnąłem przez trzy restauracje
i Victoria Station, jechałem dwoma tramwajami, autobusem konnym i dorożką. Ostatnie ćwierć mili pokonałem pieszo w pół godziny, w każdej bramie wypatrując włóczęgów. Nawet Holmes nie potrafiłby mnie śledzić niezauważony przeze mnie.
— Ale po co wuj to zrobił? Przecież mówiłam, że zadzwonię.
Stary doktor wyprężył się dumnie.
— Jestem lekarzem, a mój przyjaciel został ranny. Było moim obowiązkiem przyjść tutaj.
Holmes mruknął coś spod okna, odsunąwszy jednym ze swoich długich palców brzeg grubej story. Watson nie usłyszał jego słów, dla mnie natomiast zabrzmiały one następująco: „Dobroć i miłosierdzie będą mnie prześladowały do końca moich dni”.
Do tej pory sądziłam, że nie orientuje się zbyt biegle w Biblii, lecz zawsze miał w zanadrzu mnóstwo niespodzianek, nawet jeżeli przykrawał cytaty do okoliczności.
— Watsonie, dlaczego miałbym pozwolić ci uszkodzić te nędzne resztki mojej epidermy, które przetrwały zabiegi Russell? Dostarczyła już rozrywki dwóm lekarzom i wielu pielęgniarkom w moim pobliskim szpitalu. Tak bardzo brakuje ci pacjentów?
— Nie wyjdę stąd, dopóki nie pozwolisz mi zbadać swych obrażeń — powiedział szorstko Watson.
Holmes spojrzał na niego z taką furią, że Mycroft i ja parsknęliśmy śmiechem. Wypuścił storę z palców.
— Dobrze, Watsonie, miejmy to już za sobą.
Watson poszedł z Mycroftem umyć ręce, zabierając torbę lekarską, którą niósł ze sobą przez miasto. Spojrzałam na Holmesa z rozpaczą. Zamknął oczy i skinął głową, po czym pokazał dłonią na okno.
— Na końcu ulicy — rzekł i ruszył w ślad za Watsonem.
Ostrożnie wyjrzałam na zewnątrz. Śnieg stopił się w żółtoszare kopczyki pod ścianami. Na końcu ulicy stał ślepiec sprzedający ołówki. O tej godzinie obroty miał znikome. Obserwowałam go przez kilka minut, jednym uchem słuchając odgłosów z sąsiedniego pokoju. Miałam się już odwrócić, gdy do zakutanego po uszy ślepca podeszło
dziecko i wrzuciło coś do kubka, otrzymując w zamian ołówek. Patrzyłam zamyślona na obdartego uczniaka, który pobiegł dalej. Ubrany na czarno sprzedawca sięgnął do kubka, lecz wyjął nie monetę, tylko złożoną na kilka razy karteczkę. Wytropili nas.
Mycroft wszedł do pokoju i nalał sobie filiżankę herbaty. Pod drzwiami wejściowymi coś zaszeleściło i spięłam się, lecz wyjaśnił mi spokojnie:
— Poranna gazeta.
Gdy ją przyniósł, Watson zawołał go z sąsiedniego pokoju, podał mi więc gazetę i poszedł.
Nagłówek na pierwszej stronie brzmiał:
ZAMACHOWIEC GINIE OD PODŁOŻONEJ PRZEZ
SIEBIE BOMBY.
CELEM WATSON I HOLMES?
Czytałam dalej:
„Krótko po północy eksplodowała duża bomba w domu doktora Johna Watsona, słynnego biografa pana Sherlocka Holmesa, przypuszczalnie zabijając człowieka, który ją tam umieścił. Wszystko wskazuje na to, że doktora Watsona nie było w domu, a jego obecne miejsce pobytu jest nieznane. Dom został mocno uszkodzony. Pożar spowodowany przez wybuch szybko opanowano. Innych ofiar śmiertelnych ani rannych nie było. Rzecznik Nowego Scotland Yardu powiedział naszej redakcji, że denata zidentyfikowano jako pana Johna Dicksona z Reading. Pan Dickson w 1908 roku został skazany na karę więzienia za próbę napadu z użyciem bomby na Empire Bank przy Western Street w Southampton. Pan Holmes złożył podczas procesu zeznania, które doprowadziły do tego wyroku.
Do naszej redakcji dotarły niepotwierdzone doniesienia o wcześniejszej próbie zamachu bombowego na farmie pana Holmesa w Sussex. Jak dowiedzieliśmy się z wiarygodnego źródła,
detektyw odniósł w wyniku tej eksplozji ciężkie obrażenia. Dalsze szczegóły podamy w późniejszym wydaniu naszej gazety”.
Przeczytałam ponownie krótki artykuł, a właściwie notkę, z onirycznym poczuciem nierzeczywistości. Literalnie nie potrafiłam zrozumieć słów, które miałam przed oczyma, częściowo na skutek szoku, ale bardziej dlatego, że po prostu nie miały sensu. Czułam się tak, jakby mój intelekt musiał się przedzierać przez gęstą smołę. Moje ręce odłożyły gazetę na stół, pomiędzy chaos filiżanek i skorupek po jajkach, a następnie spoczęły na moim podołku. Nie wiem dokładnie, ile czasu upłynęło, zanim usłyszałam za plecami ostry głos Mycrofta:
— Co się stało, panno Russell? Kazać podać więcej herbaty?
Powoli wyplątałam jedną dłoń z drugiej i pokazałam na artykuł. Kiedy Mycroft go przeczytał, opuścił się na fotel. Zobaczyłam te pałające, pełne pasji oczy osadzone w pulchnej, bladej twarzy i wiedziałam, że główkuje równie zawzięcie i równie bezproduktywnie co ja. W końcu odezwał się:
— Coś potwornego, zdążyliśmy w ostatniej chwili.
— Zdążyliśmy z czym?
Holmes wszedł do pokoju, zapinając mankiet. Mycroft podał mu gazetę i detektyw aż świsnął podczas lektury. Potem zwrócił się do Watsona, który w tym momencie przybył.
— Wygląda na to, stary przyjacielu, że winni jesteśmy Russell najgłębsze podziękowania.
Watson przeczytał, jak blisko był śmierci, i opadł na fotel, który podsunął mu Holmes.
— Trzeba mu whisky, Mycroft.
Aliści jego zwalisty brat już stał przy barku i nalewał. Watson wziął szklankę do ręki i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nagle wstał i sięgnął po swoją czarną torbę.
— Muszę iść do domu.
— Nic podobnego — zaprotestował Holmes i odebrał mu torbę.
— Ale właścicielka, moje papiery...
— W artykule jest napisane, że poza zamachowcem nikomu nic się nie stało — stwierdził trzeźwo Holmes. — Twoje papiery zaczekają, a z policją i sąsiadami możesz skontaktować się później. Teraz pójdziesz do łóżka. Całą noc byłeś na nogach i przeżyłeś ciężki wstrząs. Dopij whisky.
Watson, któremu posłuszne reakcje na głos przyjaciela weszły w krew, opróżnił szklankę do końca. Potem stał oszołomiony. Mycroft wziął go za łokieć i zaprowadził do łóżka, które przez krótki czas zajmował w nocy Holmes.
Detektyw zapalił fajkę i jej ciche syczenie zmieszało się z pomrukiem ruchu ulicznego w dole tudzież niewyraźnymi głosami z sypialni w głębi korytarza. Milczeliśmy, choć wydawało mi się, że prawie słychać nasze myśli. Holmes wpatrywał się ze zmarszczonym czołem w jakiś punkt na ścianie, ja — ze zmarszczonym czołem — bawiłam się znalezionym w kieszeni kawałkiem sznurka, a Mycroft, kiedy już wrócił, usiadł na fotelu przy kominku pomiędzy nami i zmarszczył czoło.
Moje palce ułożyły sznurek w kocią kołyskę, tworzyły różne skomplikowane ornamenty, aż wreszcie wypadła mi jedna pętla i wszystko się splątało. Przerwałam milczenie.
— No cóż, panowie, przyznaję, że nic z tego nie rozumiem. Czy któryś z panów może mi wyjaśnić, dlaczego, skoro Watsona śledzono, Dickson zdetonował bombę? Chyba nie był zainteresowany zniszczeniem budynku ani papierów Watsona?
— Istotnie zawiły problem, co, Mycroft?
— Zasadniczo zmienia obraz rzeczy, co, Sherlock?
— Dickson nie działał sam...
— I nie kierował operacją...
— A jeśli kierował, to jego podwładni wykazali się rażącym brakiem fachowości — dodał Holmes.
— Nie został bowiem poinformowany, że obiekt zamachu wyszedł z domu godzinę wcześniej...
— Z premedytacją czy skutkiem przeoczenia?
— Sądzę, że grupa przestępców może zaniedbać pewne sprawy organizacyjne...
— Na litość boską, Mycroft, nie mamy do czynienia z rządem.
— To prawda, aby przeżyć jako kryminalista, niezbędny jest pewien poziom kompetencji.
— Dziwna historia. Nigdy bym nie podejrzewał Dicksona o taką niezdarność.
— Nie sugerujesz chyba samobójstwa po serii zabójstw odwetowych?
— Nikt z nas nie zginął — przypomniał mu Holmes.
— Jeszcze nie — mruknęłam, lecz mnie zignorowali.
— Tak, musimy mieć na uwadze ten zaskakujący fakt.
— Jeśli ktoś go zatrudnił...
— Zakładam, że Lestrade sprawdzi jego konta bankowe? — spytał Mycroft powątpiewająco.
— ...i nie był to tylko kaprys kilku spośród moich starych znajomych...
— Mało prawdopodobne.
— ... aby skrzyknąć się razem celem zgładzenia mnie i wszystkich moich bliskich...
— Pewnie ja byłbym następny — dywagował Mycroft.
— ...to śmierć Dicksona daje mi do myślenia.
— Wypadek i samobójstwo możemy raczej wykluczyć. Czy szef bombardiera mógł zabić bombardiera bombą?
— Weź się w garść, Mycroft! — polecił Holmes surowo.
— To zasadne pytanie — zaprotestował jego brat.
— Tak, naturalnie — ustąpił jego brat. — Czy paru twoich ludzi nie mogłoby się tym zająć, zanim Scotland Yard pójdzie w tym kierunku?
— Może nie zanim, tylko jednocześnie.
— Choć należy sądzić, że ślady zostały pozacierane, jeśli ktoś majstrował przy bombie.
— Dlaczego miałby to robić? Aby dać wyraz niezadowoleniu z niefachowości tego człowieka?
— Albo nie musieć wypłacać reszty pieniędzy?
— Wtedy w przyszłości trudno byłoby kogoś zaangażować — stwierdził praktycznie Mycroft.
— A raczej nie sądzę, by pieniądze stanowiły tutaj jakiś problem.
— Bomba panny Russell była najwyższej jakości — przytaknął Mycroft.
— Co za pech, że Dickson nie jest już do dyspozycji — narzekał Holmes.
— Może nie pech, tylko właśnie o to chodziło.
— Ale przecież nie udało mu się nas zabić — zaoponował Holmes.
— Złość z powodu tej porażki i postanowienie, by posłużyć się innymi metodami?
— To brzmi optymistycznie: koniec z bombami — wtrąciłam, lecz Holmes brnął dalej:
— Przypuszczalnie masz słuszność. Mimo to żałuję, że nie miałem okazji z nim porozmawiać.
— Czynię sobie wyrzuty, bo należało natychmiast postawić człowieka na straży, ale...
— Nie miałeś powodów sądzić, że przybędzie tak szybko.
— Nie, skoro upłynął...
— ...cały dzień — uzupełnił Holmes pozbawionym wyrazu tonem.
— Cały dzień — powtórzył Mycroft, nie patrząc na mnie.
— Ach, gdybym wcześniej dotarł do Russell...
Miałam dosyć tego słownego meczu tenisowego, wyszłam więc na kort i przecięłam siatkę.
— Nie dotarł pan „do Russell”, ponieważ niedzielna próba rozerwania pana na multum nieforemnych kawałków pozbawiła pana przytomności do poniedziałku wieczór.
Holmes spojrzał na mnie, Mycroft Holmes spojrzał na swego brata, a ja patrzyłam z zadufaną miną na trzymany w dłoniach sznurek, niby Madame Defarge na swoją robótkę.
— Nie powiedziałem, że straciłem przytomność — rzucił Holmes oskarżycielskim tonem.
— Nie, i udawał pan, że bomba wybuchła w poniedziałek o zmierzchu. Zapomina pan jednak, że mam pewne doświadczenie i
potrafię rozpoznać, jak dawne są rany i sińce, uszkodzenia na pańskich plecach były co najmniej dwudobowe, gdy je pierwszy raz zobaczyłam, nie jednodobowe. W poniedziałek byłam w swoim pokoju do trzeciej godziny, a pan się ze mną nie skontaktował. Pani Thomas rozpaliła ogień w kominku, należy sądzić, że o zwykłej porze. Zatem co najmniej do godziny piątej był pan non compos mentis. O godzinie ósmej, kiedy wróciłam, zastałam pana Thomasa na niepotrzebnym naprawianiu oświetlenia na korytarzu koło moich drzwi, a ponieważ poinformował mnie pan, że jest to pański człowiek, nasuwa się oczywisty wniosek, że w którymś momencie między piątą a ósmą zadzwonił pan do niego i polecił, by wartował przy moim pokoju, dopóki nie wrócę. A nawet potem, znając pana. We wtorek zleciłby mu pan zapewne, aby mnie nie dopuszczał do mojego pokoju, gdyby pan nie postanowił, że sam się pan do mnie uda, mimo wstrząśniętego mózgu i poszarpanych pleców. Sądzę, że przyjechał pan trochę później, niż pan zaplanował, toteż pan Thomas zszedł z posterunku, miał bowiem powiedziane, że jego usługi będą potrzebne tylko do określonej pory. Co pana zatrzymało? Dlaczego przybył pan do mojego pokoju dopiero o wpół do siódmej?
— O szóstej dwadzieścia dwie. Zadecydował o tym wprost diaboliczny splot niefortunnych okoliczności. Lestrade spóźnił się na spotkanie, oddziałowa schowała moje ubranie, przywieziono włóczęgę i musiałem zaczekać na sposobność, by uzgodnić z personelem szpitala podmianę pacjentów. Kiedy dotarłem do swojego domu, roiło się tam od policji i musiałem zaczekać, aż zrobią sobie przerwę na herbatę, zanim mogłem niepostrzeżenie wynieść z domu, co mi było potrzebne, i sprawdzić ewentualne ślady koło zniszczonego ula. Na szczęście miałem przy sobie Willa, bez niego bym sobie nie poradził. Spóźniłem się na pociąg, a przed dworcem w Oksfordzie nie czekała ani jedna taksówka. Jak się rzekło — wprost diaboliczne.
— Dlaczego pan po prostu nie zatelefonował ze szpitala? Albo nie wysłał telegramu?
— Wysłałem telegram, do Thomasa, z tak małej stacyjki, że wątpię,
czy zatrzymuje się tam więcej jak sześć pociągów rocznic. Kiedy wreszcie dobrnąłem do Oksfordu, zadzwoniłem do niego i poleciłem, aby o niczym wam nie mówił, bo ten mały problem został już rozwiązany.
— Ale dlaczego pan do mnie przyjechał? Miał pan jakieś powody sądzić, że jestem w niebezpieczeństwie? Czy też wynikło to z pańskiej wrodzonej podejrzliwości? — Miał obolałą minę, lecz przyczyną tego nie były plecy. — Czy istniały jakieś racje...
— Nie! — krzyknął. — Była to idée fixe, która nawiedziła zmaltretowany umysł. Racjonalność wymagała, abym pozostał na miejscu zdarzenia, zadzwoniwszy wcześniej do was z przestrogą, ale... Prawdę powiedziawszy, byłem niezdolny do logicznego myślenia. To najniezwyklejszy skutek uboczny wstrząsu mózgu, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem. We wtorek o świcie potrafiłem myśleć tylko o tym, by przed zmierzchem zjawić się u waszych drzwi, i kiedy stwierdziłem, że mogę chodzić — po prostu wymaszerowałem ze szpitala.
— Niezwykłe — powiedziałam i rzeczywiście wydawało mi się to niezwykłe. Nigdy bym nie sądziła, że jego sympatia do mnie może wpłynąć na przebieg prowadzonego przezeń śledztwa, nawet jeżeli doznał wstrząśnienia mózgu. Z kolei jego brak zaufania, że w razie potrzeby podejmę odpowiednie kroki (zasadzę się na ewentualnego zamachowca, użyję broni), zabolał mnie. Zwłaszcza że jemu samemu nie całkiem się powiodło. Otworzyłam usta, żeby poruszyć tę sprawę, lecz w porę ugryzłam się w język. Musiałam zresztą uczciwie przyznać, że miał rację.
— Niezwykłe — powtórzyłam — ale cieszę się z tego. Gdyby się pan nie wmieszał, najprawdopodobniej weszłabym do mojego pokoju, jako że jedynymi wskazówkami, które mogły mnie przed tym powstrzymać, były dwie maleńkie rysy w dziurce od klucza tudzież jeden liść i odrobina błota na oknie po drugiej stronie źle oświetlonego korytarza.
Moja ironia chyba sprawiła mu ulgę, bo wypuścił powietrze, zanim odpowiedział:
— Zauważylibyście to.
— Być może, ale czy przejęłabym się tym na tyle, aby przy takiej pogodzie wspinać się po bluszczu? Wątpię. Tak czy owak przybył pan, zobaczył, rozbroił. A tak przy okazji, czy pan również wszedł po bluszczu, z takimi pokiereszowanymi plecami? Czy też zdołał pan unieszkodliwić bombę przez drzwi?
Holmes wymienił spojrzenia ze swym bratem i pokręcił współczująco głową.
— Pomieszało się jej we łbie od nadmiaru nauki — powiedział, po czym zwrócił się do mnie.—Alternatywne rozwiązania, Russell. Musicie zawsze pamiętać o alternatywnych rozwiązaniach.
Po chwili namysłu poddałam się.
— Drabina — wyjaśnił. — Po drugiej stronie podwórza stała drabina. Przez ostatnie kilka tygodni musieliście ją codziennie widzieć.
Obaj bracia śmiali się z mojej skruszonej miny.
— Dobra, przyznaję, tutaj poszkapiłam. Wyszedł pan po drabinie, rozbroił bombę, odstawił drabinę na miejsce i wrócił korytarzem, zostawiając jeden liść i niemożliwy do zidentyfikowania tłusty odcisk kciuka. Aliści musiał się pan o włos rozminąć z Dicksonem.
— Podejrzewam, że minąłem się z nim na ulicy, ale padał deszcz, widziałem zatem tylko pochylone głowy.
— Widać, że Dickson — lub jego szef — znał moje warunki lokalowe. Wiedział, w którym pokoju mieszkam. Wiedział, że pani Thomas sprząta o tej porze i zaczekał, aż wyjdzie ode mnie, co zapewne mógł zobaczyć z ulicy. Wspiął się w ciemnościach po bluszczu, niosąc bombę, wszedł przez okno, otworzył wytrychem zamek, nastawił urządzenie... — Przyszło mi do głowy pytanie do Mycrofta. — Czy mógł wyjść drzwiami po podłożeniu bomby?
— Naturalnie. Uruchamiał ją wyłącznik przerzutkowy. Zamontował bombę przy otwartych drzwiach i zamknięcie drzwi uzbroiło ją.
— Potem wyszedł przez okno i uciekł, wszystko w ciągu godziny z niewielkim okładem. Godzien podziwu człowiek, ten nasz pan Dickson.
— A jednak trzydzieści godzin później popełnia fatalny błąd i ginie,
wysadzając w powietrze pusty dom — zadumał się Holmes.
— Twoja młoda towarzyszka podniosła inną kwestię, którą warto wziąć pod rozwagę — powiedział Mycroft Holmes — a mianowicie fakt, że Dickson znał jej obyczaje. To samo dotyczy wiedzy sprawcy czy też całej organizacji na temat twoich codziennych poczynań.
— Masz na myśli to, że przed udaniem się na spoczynek robię obchód pasieki? Większość pszczelarzy ma ten zwyczaj.
— Owszem, lecz ty wspomniałeś o tym w swojej książce, prawda?
— Tak, lecz gdybym nie zdetonował bomby wieczorem, uczyniłbym to rano.
— Istotnie nie zrobiłoby to większej różnicy — zgodził się Mycroft.
— Muszę sobie chyba kupić psa — westchnął Holmes. — Nie jest mi wszakże znana żadna publikacja, która traktowałaby o harmonogramie dnia panny Russell.
— O naszej współpracy wiedzą wszyscy we wsi.
— A zatem twój adwersarz przeczytał twoją książkę, a po waszej wsi porusza się równie swobodnie co po Oksfordzie.
— Należy uświadomić te fakty inspektorowi Lestrade — rzekł Holmes.
— Jest jeszcze kwestia posługiwania się dziećmi jako posłańcami.
— Dostrzegasz tutaj nieprzyjemne podobieństwo do moich metod?
— Owszem. Powiedziałeś kiedyś, że dzieci są niewidzialne, choć Watson zapomniał o tym dzisiaj.
— Morderca zatrudniający dzieci: to mi się nie podoba — stwierdził Holmes ponuro.
— Istotnie, to niekorzystnie wpływa na ich rozwój moralny i zakłóca sen.
— Jak również procesy wychowawcze — dodał sentencjonalnie detektyw.
— Ale kto? — wtrąciłam zrozpaczona. — Kto to jest? Z pewnością nie ma pan aż tylu wrogów, którzy nienawidzą pana tak mocno, że chcą zamordować nie tylko pana, ale również pańskich przyjaciół; którzy mają pieniądze na wynajęcie pirotechników i szpiegów tudzież są wystarczająco inteligentni, aby zorganizować takie przedsięwzięcie.
— Siedziałem do wczesnych godzin rannych, rozmyślając nad tym pytaniem, lecz bez rezultatu. Och, jest wielu ludzi, którzy zaliczają się do tej pierwszej kategorii, a paru z nich posiada niezbędne środki finansowe, lecz co się tyczy trzeciego kryterium, to jestem ciemny jak tabaka w rogu. Z mojego rozległego kręgu znajomych nie przypominam sobie nikogo, kto potrafiłby skonstruować taki plan.
— Wybitny umysł? — spytałam.
— W każdym razie nietuzinkowy, należący do człowieka dbałego o szczegóły, stosunkowo majętnego i całkowicie pozbawionego skrupułów.
— Wykapany Moriarty — zażartowałam, ale on potraktował to poważnie.
— W rzeczy samej.
— Och, Holmesie, nie sądzi pan chyba...
— Nie, nie — zapewnił mnie pospiesznie. — W tej kwestii Watson nie minął się z prawdą: ten człowiek nie żyje. Nie, jakiś inny Moriarty dobiera nam się do skóry. Myślę, że nadszedł czas, abym odnowił stosunki ze światkiem przestępczym w tym pięknym mieście.
Oczy mu się zaświeciły na tę perspektywę, a mi zrobiło się ciężko na sercu.
— Dzisiaj? Ależ pański brat...
— Mycroft porusza się w sferach nieco wyższych od tych, które mam na myśli. Jego domena to szpiegostwo i polityczne intrygi, natomiast kręgi emerytowanych pirotechników i wygłodniałych ulicznych urwisów pozostają na rubieżach jego zainteresowań. Nie, muszę rozpytać się wśród pewnych znajomych.
— Pójdę z panem.
— Wykluczone. Nie patrzcie tak na mnie. Russell. Nie chodzi mi o to, by nie narażać waszej delikatnej duszy na wstrząsy, jakkolwiek przyznaję, że w londyńskim podziemnym światku są rzeczy, które mogłyby zbulwersować nawet wasze oczy. Jednak jest to zadanie dla konkretnego starszego pana, któremu zdarzało się już odwiedzać męty społeczeństwa londyńskiego. Gdyby przyszedł w towarzystwie, wywołałoby to komentarze, a języki byłyby mniej skore do rozmowy.
— Ale pańskie plecy...
— Moje plecy mają się bardzo dobrze, dziękuję.
— Co powiedział Watson? — nie ustępowałam.
— Że goją się szybciej, niż na to zasługuję — odparł tonem ucinającym dalszą dyskusję. Poddałam się.
— Chce pan, żebym tutaj została?
— To nie jest konieczne, o ile nikt nie będzie was śledził. Właściwie byłoby chyba najlepiej, gdybyście stąd zniknęli i gdyby nasi wrogowie o tym wiedzieli. Jak by to... A, tak — odetchnął z miną geniusza, którego umysł znowu normalnie funkcjonuje. — Pięknie to urządzimy. Gdzie wsadziliśmy ostatnim razem kuferek do charakteryzacji, Mycroft?
Jego brat dźwignął się z fotela, któremu mocno ulżyło, i wyszedł z pokoju. Holmes puścił do mnie oko.
— Jeśli nie dowiem się niczego do siódmej, to nie będzie sensu dalej w to brnąć. W Covent Garden jest dzisiaj wieczór włoski. Umówimy się tam za piętnaście ósma? Po spektaklu zdecydujemy — zależnie od plonów moich dociekań — czy wrócimy tutaj, czy pojedziemy do domu przygotować się do świąt.
Tę drugą propozycję potraktowałam jako beztroską frywolność, a nie realną możliwość. Poprzedniego roku pierwszy dzień świąt upłynął nam na sekcji zwłok otrutego barana.
— Naturalnie musicie być dzisiaj szczególnie ostrożni — powiedział. — Trzymajcie się tłumu, co jakiś czas wracajcie i tak dalej. I zabierzecie rewolwer, dobrze?
Zapewniłam go, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby
punktualnie przybyć na nasze rendez-vous. Potem udzielił mi szczegółowych instrukcji, jak pozbyć się przebrania, które miało mi dopomóc w ucieczce, w tym wcieleniu nie wypadało bowiem się pokazać w Covent Garden.
Wszedł Mycroft z zatroskaną miną i wielką torbą podróżną.
— Zjesz lunch, zanim pójdziesz, proszę cię, Sherlocku! I błagam cię, nie wywlekaj panny Russell na dwór, zanim się nie posili.
Od śniadania minęły dopiero dwie godziny, lecz Holmes odpowiedział uspokajająco:
— Ależ naturalnie. Same przygotowania zajmą godzinę. Zamów lunch, a ja zabiorę się do rzeczy.
— Najpierw telefon — wtrąciłam.
Zmusiłam Holmesa, żeby zadzwonił do pani Hudson. Rozmowa była długa, centrala raz ich rozłączyła, a dwa razy zagroziła, że to zrobi. W końcu jednak pani Hudson zgodziła się pozostać u krewnych jeszcze przez parę dni i nie zbliżać się do domu Holmesa ani do szpitala. Moja rozmowa z Veronicą Beaconsfield zajęła mniej czasu i przebiegała w jeszcze mniej przyjacielskiej atmosferze. Przyjaciół z reguły trudniej się okłamuje aniżeli obcych czy zbrodniarzy, toteż nie sądzę, aby uwierzyła w moją nagłą sytuację awaryjną. Posmutniała zasiadłam do posiłku, który wjechał na stół, gdy Holmes przygotowywał swoje incognito.
Sherlock Holmes, twórca profesji detektywa, był w swoim żywiole. Pełni podziwu graniczącego z trwogą patrzyliśmy, jak jego umiłowanie wyzwań, zmysł dramatyczny, dbałość o szczegóły i lisia inteligencja za pomocą plasteliny i szminki zamieniają jego wychudzone oblicze w pulchną twarz jego brata. Bliższych oględzin maska ta by nie wytrzymała, lecz z odległości kilku jardów podobieństwo było perfekcyjne. Tymczasowo wyjął z ust plastelinowe formy, aby móc mówić, ja zaś w pośpiechu dokończyłam lunch.
— Na szczęście Watson złożył wąsy na ołtarzu swej bezskutecznej maskarady, bo musielibyśmy przykleić wam pod nosem trochę włosów, Russell. Mycroft, byłbyś uprzejmy przynieść spodnie i płaszcz
naszego przyjaciela tudzież znalazłbyś odpowiednie watowanie i dużą ilość plastra?
Holmes zaokrąglił mi woskiem policzki, zagęścił brwi i dorysował zmarszczki. Przyjrzał mi się krytycznym okiem.
— Nie ruszajcie za dużo twarzą. Teraz podrę parę koców na watowanie. Zdejmijcie koszulę, Russell — polecił tak zwyczajnym tonem, że zdążyłam sięgnąć ręką do górnego guzika, zanim Mycroft odchrząknął delikatnie za naszymi plecami.
— Czy to jest naprawdę konieczne, Sherlocku? Czy plaster nie chwyci do ubrania?
— Słucham? — Holmes podniósł wzrok znad kawałków i strzępów materiału, by zdać sobie sprawę, czego w ostatniej chwili uniknęliśmy. — A, tak, chyba chwyci. — Zarumienił się odrobinę. — No to podejdźcie tutaj, Russell.
Tak mnie „wywatował”, że upodobniłam się z figury do Watsona, jego szalik, kapelusz i rękawiczki pozostawiły na widoku tylko ucharakteryzowaną twarz, okulary zaś miał na tyle podobne do moich, że tutaj nie trzeba było nic kombinować.
Następnie Holmes wywatował swoje ubranie, skutkiem czego oboje wyglądaliśmy jak dwie słusznej tuszy egipskie mumie, które wstały z komnaty grobowej. Ostrożnie wbił się w ubranie swego brata i dokonał ostatnich poprawek charakteryzacji.
— Powtórzmy sobie nasz plan punkt po punkcie... A, Watson, przychodzisz akurat na czas.
— To ty, Holmesie? Gdzie moje spodnie? Co wy wyczyniacie?
Zaskoczony, zaspany głos Watsona uzmysłowił mi absurdalność całego przedsięwzięcia i zaczęłam chichotać. Holmes/Mycroft spojrzał na mnie krzywo, lecz dołączył do mnie prawdziwy Mycroft i wkrótce nawet detektyw uśmiechnął się bez przekonania.
— Mój drogi Watsonie, inscenizujemy swoją ucieczkę. Niestety, wróg przyszedł tutaj twoim tropem bądź też siedział nam na karku już wcześniej. Jeżeli szli za tobą, to może jeszcze nie wiedzą, że jestem na wolności i sądzą, że tylko Russell się tutaj schroniła. Za dużo tych „jeżeli” jak na mój gust, ale nie możemy na to nic poradzić. Opuszczę ten dom przebrany za mego brata. Russell wyjdzie dwadzieścia minut
później przebrana za ciebie, Watsonie. Skręcę w prawo, bo moje incognito jest bardziej realistyczne. Russell skręci w lewo, tak iż będą ją widzieli tylko z daleka. Dwadzieścia minut po niej wy dwaj wyjdziecie razem na zewnątrz i powoli ruszycie ulicą w prawo. Obaj zabierzecie rewolwery, jakkolwiek sądzę, że nasi adwersarze są bardziej zainteresowani dostaniem nas w swoje ręce niźli popełnieniem podwójnego morderstwa w biały dzień. Pójdziesz z Mycroftem, Watsonie, będziesz zupełnie bezpieczny. Spotkamy się, kiedy tylko nadarzy się sposobność.
Włożył kapelusz Mycrofta, który zsunął mu się aż po brwi. Wyniośle ignorując nasze uśmiechy, wykleił rondo od wewnątrz wieloma warstwami plastra i ponowił próbę. Okręcił szyję grubym szalikiem Mycrofta, naciągnął skórzane rękawiczki, które powiększały mu dłonie. Oczy Holmesa wyglądały z twarzy jego brata.
— A więc za piętnaście ósma przed teatrem, Russell. Wiecie, co macie robić. I na litość boską, bądźcie ostrożni.
— Holmesie? — zaczął Watson błagalnym tonem. — Stary przyjacielu, dobrze się czujesz? Chodzi mi o ból. Dać ci jakiś środek? Mam w torbie buteleczkę morfiny... —Urwał zakłopotany.
— Żebyś ty proponował mi morfinę! — prychnął. — Mój drogi Watsonie, posiadasz niezrównany talent do sprowadzania rzeczy do ich właściwego wymiaru. — Uspokoił się i kpiąco uniósł brew. — Wiesz, że nigdy nie folguję nałogowi, kiedy prowadzę śledztwo.
Wsunął plastelinowe formy pod policzki i już go nie było.
Gdy tylko pojawił się na ulicy, obszarpany chłopiec, który siedział u boku ślepca, podniósł się i zniknął z pola widzenia. Wkrótce przyszła kolej na mnie. Odwróciłam się, by podziękować Mycroftowi, uścisnęłam mu dłoń, po czym pochyliłam się impulsywnie i ucałowałam go w policzek. Oblał się szkarłatem. Watson przycisnął mnie do serca na pożegnanie, po czym wyszłam na korytarz z czarną torbą lekarską w dłoni i rewolwerem, który krzepiąco obciążał mi kieszeń płaszcza.
Nim zamknęły się za mną drzwi budynku, poczułam, że jestem obserwowana. Nie tylko przez Watsona i Mycrofta Holmesa, którzy stali w oknie — były też inne, wrogie oczy za moimi plecami. Wymagało ode mnie sporej samokontroli, żeby oddalić się ciężkim, statecznym krokiem Watsona, zamiast dać nogę. Wlokłam się przez śniegową breję jako emerytowany lekarz, który wraca do domu. Stosując się ściśle do wskazówek Holmesa, machnęłam na taksówkę, po czym zrezygnowałam z niej. Szłam na zachód, w stronę Green Park, i zatrzymałam inną taksówkę. Z tej również nie skorzystałam, by przecznicę dalej wsiąść w końcu do trzeciej. Mrukliwym głosem powiedziałam kierowcy adres Watsona, lecz gdy minęliśmy Park Lane, podałam mu nowe instrukcje. Przed domem handlowym, do którego polecił mi się udać Holmes, zapłaciłam szoferowi, dając mu suty napiwek.
Weszłam do środka, zostawiłam (pustą) torbę lekarską w przechowalni bagażu, wdrapałam się na trzecie piętro i obserwowałam odcinki schodów pode mną. Przecięłam herbaciarnię, dotarłam do korytarza, kolejnych schodów i wreszcie do drzwi oznaczonych „Magazyn”. Z pomocą otrzymanego od Holmesa klucza dostałam się do środka, zapaliłam światło, zamknęłam drzwi i wyplułam ohydne bryły plasteliny. Następnie, oparta o ścianę, uległam łagodnemu napadowi histerii.
Niebawem mi przeszło. Nieco rozdygotana wstałam, gdy ciekawość przeważyła strach. Magazyn należał do niewielkiej grupy małych, prawie niedostępnych kryjówek Holmesa, rozrzuconych po Londynie od Whitechapel po Whitehall. Watson wspomniał o nich w kilku ze swych opowiadań, a detektyw również mówił mi o nich, wszelako nigdy wcześniej nie byłam w żadnej z tych dziupli.
Ta nie miała do zaproponowania wiele więcej, niż kazała spodziewać się nazwa — było to pozbawione okien, duszne pomieszczenie o dziwnym kształcie, gdzie Holmes przechowywał podstawowe artykuły żywnościowe, jak też rozbudowany wszechstronny ekwipunek do zmiany tożsamości. Jedną czwartą powierzchni podłogi zajmowały
trzy mocno obciążone metalowe wieszaki na ubrania, a drugie tyle olbrzymi stół charakteryzatorski zastawiony tubkami, szminkami i tygielkami, za którym wisiało lustro na całą ścianę, obwiedzione żaróweczkami. Kuchnia składała się z pozaciekanego zlewu, przepływowego ogrzewacza wody, kuchenki gazowej i dwóch garnków. Krzesło przy biureczku wyglądało mi na wyjątkowo pięknego chippendale'a, który spędził ostatnie lata jako stołek malarza, sądząc po wielobarwnych chlapnięciach na siedzisku i oparciu. Prócz tego była jeszcze sofa, która sprawiała wrażenie przywleczonej spod jakiegoś mostu, tudzież jaskrawy chiński parawan za „kuchnią”. Zgodnie z oczekiwaniami za parawanem znajdował się klozet, błyszczący nowością i, jak się wkrótce przekonałam, imponująco bezszmerowy.
Rozglądając się, zrzuciłam z siebie liczne warstwy przebrania. Odzienie wierzchnie starannie złożyłam, aby oddać je Watsonowi, bandaże, którymi byłam poowijana jak mumia, wcisnęłam do kubła ze szmatami za sofą, a charakteryzacja dołączyła do zacieków na zlewie. Koszulę Holmes przylepił mi plastrem do łopatek, aby zmienić kształt ramion. Zaczęłam przeszukiwać wieszaki ubraniowe. Znalazłam smoking, tweedowy garnitur, sutannę, tunikę i spodnie maharadży z brokatu, tudzież niebiańską szkarłatną suknię wieczorową. Zdecydowałam się na wygodny haftowany szlafrok z bawełny i włożyłam go zamiast koszuli, która dołączyła do egipskich rekwizytów w kuble.
W kuchni znalazłam pojemnik z sypaną herbatą, czajniczek i kilka puszek mleka. Zaparzyłam herbatę, nalałam do filiżanki (piękna bieluteńka porcelana, bez spodeczka) i usiadłam z nią za stołem charakteryzatorskim, zaintrygowana istnieniem tego pomieszczenia i zawartością szuflad. Cóż to za człowiek, który trzyma całą szufladę wąsów i bród? Albo całą półkę peruk (krzaczasta ruda, przylizana czarna, jasne kobiece loczki) ustawionych na stojakach, przez co przypominały oniryczny rząd wbitych na pal głów? Czy Holmes naprawdę wyobrażał sobie, że włoży kiedyś tę suknię? Albo sari? Ilu normalnych mężczyzn ma wystające z szuflad komody wstążki, kolekcję mocno
wywatowanej damskiej bielizny, trzy pary sztucznych rzęs, dwa tuziny starych krawatów szkolnych i klubowych oraz makabryczne pudełko po cygarach, pełne sztucznych szczęk? A pomijając samo istnienie kryjówki, jak on zdołał wnieść tutaj sofę i lustro, nie budząc komentarzy? Owszem, był to duży budynek, w którym panował ruch i zgiełk, ale czy nikt nigdy nie słyszał dochodzących z magazynu odgłosów, szumu wody w nocy, nie zauważył wchodzenia i wychodzenia dziwnych typów? Jak zachowywał się Holmes, poproszony o wyjaśnienie, gdy wcielił się w jedną ze swoich mniej apetycznych ról? Naturalnie liczne możliwości komediowe i burleskowe fascynowały mnie, wyobraziłam sobie szereg groteskowych scen. Potem zadałam sobie pytanie, kto zainstalował zlew i klozet. I na litość boską, kto płaci za gaz, za prąd?
Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej mi się to wszystko wydawało osobliwe. Jaki człowiek potrzebuje kryjówki, która pozwalałaby przetrzymać oblężenie? Albowiem liczne, choć mało zachęcające konserwy, dwa koce podróżne na sofie, trzy puszki tytoniu fajkowego, funt kawy i obfita lektura (poważne pisma medyczne, dzieła filozoficzne, powieści w krzykliwych okładkach i sypiące się gazety, które pochodziły chyba z wykopalisk) — wszystko to zdradzało cel pomieszczenia: pozwolić przetrwać wielotygodniowe uwięzienie. Wygoda nie należała do priorytetów, gdyż przy swoim wzroście Holmes nie byłby w stanie wyciągnąć się porządnie na sofie. Nie było to również miejsce do spędzania wolnych chwil w atmosferze relaksu. Wytarta linia biegnąca środkiem dywanu zdradzała, że ktoś bezustannie przemierzał pokój tam i z powrotem.
Nie miałam żadnych wątpliwości — albo mój przyjaciel i mentor jest szalony i nie szczędzi wysiłków ani kosztów, by zaspokoić swoje zrodzone z paranoi dziwaczne, romantyczne marzenia, albo obdarzony niepospolitymi talentami pasiecznik wiedzie znacznie niebezpieczniejsze życie, niż sobie wyobrażałam.
Jakoś nie mogłam uwierzyć, by postradał rozum.
Wiele poszlak wskazywało, że w pomieszczeniu ktoś niedawno przebywał: herbata była względnie świeża, na biureczku i czajniczku
osadziło się stosunkowo niewiele kurzu, a duszne, lecz nie stęchłe powietrze zalatywało tytoniem. Pokręciłam głową. Nawet ja nie podejrzewałam, że wciąż jest taki aktywny.
Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni tego dnia zadałam sobie pytanie, co teraz się z nim dzieje.
To z kolei nasunęło mi kwestię, co ja powinnam ze sobą począć. Mogłam, rzecz jasna, nie ruszać się z miejsca, aż przyjdzie pora spotkania z Holmesem. Gdy pomyślałam sobie o materiałach wybuchowych i pełnych fantazji potencjalnych mordercach, idea, by przezimować w tej kryjówce z herbatą, fasolą w konserwie i powieściami przygodowymi (nie wspominając już o rewolwerze, który ze sobą przyniosłam, i jeszcze jednym, znalezionym w imbryku), wydała mi się kusząca i zarazem niezwykle rozsądna.
Aliści Holmes krążył po mieście, a Mycroft i Watson przemykali pod ścianami, toteż uznałam, że byłoby nielojalne, a nawet tchórzowskie, gdybym została w tej norze i naciągnęła koc na głowę. Brak w tym logiki, ale tak właśnie pomyślałam. Raczej nic nie mogłam zrobić, lecz moje poczucie własnej godności wymagało, abym nie dała się zastraszyć nieznanemu napastnikowi. Gdybym wiedziała, z jak i pomysłowym i giętkiego intelektu przeciwnikiem mamy do czynienia, przypuszczalnie nie wychylałabym nosa z mojej dziupli.
Postanowiłam jednak podjąć wyzwanie i sprawdzić, w jakim stopniu potrafię uszczuplić zapas banknotów o wysokim nominale, które leżały w torebce na rewolwerze. Przystąpiłam do komponowania odpowiedniego stroju.
Po czterech latach wojny normy dotyczące ubioru uległy znacznemu złagodzeniu, toteż nawet członków wyższych sfer społecznych widywano w odzieniu, które przed 1914 rokiem podarowano by służącej lub oddano na kościelną wentę. Mimo to upłynęła dłuższa chwila, zanim zdołałam coś sobie wybrać z kolekcji Holmesa. W końcu znalazłam tweedową spódnicę, którą musiałam nieco skrócić, aby ją dostosować do obecnej mody, tudzież bluzkę, która nie wyglądała na
odziedziczoną po żonie rzeźnika. Pończoch i podwiązek było pod dostatkiem, lecz gdy przyszło do butów, omal nie dałam za wygraną. Holmes miał większe stopy ode mnie, a jego kolekcja damskiego obuwia nie przedstawiała się już tak bogato. Wzięłam do ręki szkarłatne satynowe sandałki na czterocalowych obcasach i spróbowałam wyobrazić sobie w nich sobie detektywa. Imaginacja odmówiła mi posłuszeństwa. (Lecz jeśli nie Holmes, to kto w tym chodzi? Nagle je odłożyłam, zaszokowana samą sobą. Trzymaj się bieżących spraw, Russell!) Koniec końców zdecydowałam się na mało gustowne czarne buty z paskiem przez podbicie i na niskim obcasie, które miały przynajmniej tę zaletę, że potrafiłam w nich chodzić.
Włączyłam żarówki wokół lustra i zasiadłam przed tubkami, tygielkami i sztyftami, aby zmienić sobie twarz. (Ile kobiet nauczyło się arkanów makijażu od mężczyzny?) Potem włożyłam sznur (prawdziwych) pereł i małe (sztuczne) kolczyki, owinęłam głowę szalem (który, sądząc po kształcie, służył niegdyś jako podszewka płaszcza) i wreszcie odstąpiłam do tyłu, aby przyjrzeć się sobie w lustrze.
Zdumiewające. Nic na mnie dobrze nie leżało, nic do siebie nie pasowało, a stopy już mnie zaczynały boleć, lecz ludzie mogliby bez problemu wziąć mnie za młodą wiejską dziewuchę, która wybrała się na jeden dzień do miasta. Pociemniłam oprawki okularów brązowym lakierem do paznokci i niechętnie postanowiłam, że będę je zakładała tylko w razie konieczności, jak przystało na próżną krótkowzroczną dzierlatkę. Spakowałam ubranie Watsona, pogasiłam światła, wzięłam głęboki wdech i, trzymając rękę w torebce, otworzyłam drzwi.
Nie wybuchły bomby, nie posypały się kule, nie pochwyciły mnie brutalne ręce. Zamknęłam drzwi za sobą i poszłam w miasto, aby wydać pieniądze, które tak bezwstydnie pożyczyłam od braci Holmesów.
Rozdział jedenasty
Kolejny problem — sponiewierana dorożka
„Co chwila z onej półprzezroczystej fali może wynurzyć się fakt nowy, niweczący wszystko, czego się dociekło w długich, mozolnych badaniach”.
Najpierw musiałam dostarczyć Watsonowi spodnie, lecz kiedy szłam przez herbaciarnię i liczne działy domu handlowego, przyszło mi do głowy, że kryjówka Holmesa jest idealnie położona. Mogłam wypełnić swoje zadania, nie wychodząc na ulicę, był to bowiem jeden z dwóch domów handlowych w Londynie (nie zdradzę który, na wypadek gdyby magazyn wciąż był w użyciu), które chełpiły się tym, że zaspokajają wszystkie potrzeby od kolebki po grób. Z pewnością mogłam tu przez cały dzień znaleźć bezpieczeństwo, wyżywienie i rozrywkę.
Z tą szczęśliwą myślą zapakowałam ubrania Watsona do jego czarnej torby i wysłałam Mycroftowi pokwitowanie z przechowalni bagażu na adres klubu. Następnie przystąpiłam do mało mi wcześniej znanego, lecz zaskakująco przyjemnego zajęcia, jakim okazało się wydawanie pieniędzy. Późnym popołudniem moja garderoba z magazynu już od dawna leżała w kuble na śmieci. Włosy miałam szykownie wyondulowane, polakierowane paznokcie błyszczały jak nie moje, nogi tkwiły w pończochach z czystego jedwabiu, które były na mój rozmiar, stopy zaś w butach na wysokim obcasie, które mnie nie uwierały. Uznałam, że to znakomity ubaw od czasu do czasu sobie podogadzać.
Po lekkiej i niespiesznej przekąsce w herbaciarni zebrałam moje rozliczne pakunki (proponowano mi dostawę do domu, lecz odmówiłam) i pod eskortą obsługi udałam się do wyjścia. Tutaj pojawił się problem. Holmes nalegał, abym zastosowała ten sam proceder co rano, tyle że miałam wsiąść do czwartej z kolei taksówki. Tymczasem
pierwsza czekała już na mnie obok portiera w liberii. Włożyłam okulary, dałam człowiekowi za kierownicą pokaźny napiwek i pokręciłam głową.
Piętnaście minut później przybyła trzecia taksówka. Zapadały coraz głębsze ciemności, a o tej godzinie niełatwo było o wolną taryfę. Ta sprawiała wrażenie, że jest w niej ciepło, czego nie można było powiedzieć o moim nowym wieczorowym stroju. Czy Holmes dopuszcza pewną dozę elastyczności? Z pewnością tak. Spojrzałam przez okno na znudzonego szofera, po czym odstąpiłam do tyłu i machnęłam mu, żeby jechał dalej. Wyglądał na dosyć poirytowanego, co współgrało z moim nastrojem. Gdy mój wzrok wędrował ulicą, a nadzieja powoli gasła, zajechała wiekowa i mocno sfatygowana dorożka ciągniona przez wiekową i mocno sfatygowaną chabetę.
— Dorożka, proszę pani? — zaintonował głos z tego anachronizmu na kółkach.
Przeklęłam pod nosem Holmesa. Wehikuł ten przedstawiał się mało zachęcająco, lecz zaliczał się do taboru londyńskich taksówek. W każdym razie był nią przed trzydziestu laty. Wyjaśniłam fiakrowi, dokąd jadę, zaczekałam, aż włoży moje zakupy do kabiny, i wsiadłam. Portier patrzył na mnie jak na zupełną wariatkę i miał całkowitą słuszność.
W tamtych czasach słabo znałam Londyn, jakkolwiek studiowałam trochę plan miasta, toteż upłynęło nieco czasu, zanim zauważyłam, że jedziemy bardzo okrężną drogą. Moją pierwszą myślą było, że fiakier usiłuje mnie naciągnąć na większą opłatę za przejazd. Otworzyłam usta, by zaprotestować, gdy przyszła mi do głowy straszna myśl. Może mnie śledzono. Może fiakier był sprzymierzony ze ślepym sprzedawcą ołówków.
Wpierw ogarnęło mnie przerażenie, potem wściekłość. Opuściłam resztki okna i wychyliłam głowę.
— Ej, panie fiakier, dokąd mnie wieziecie? To nie jest droga do Covent Garden!
— Wiem, panienko, ale tędy szybciej zajedziemy, bo jest mniejszy ruch — odparł uniżonym tonem.
— Posłuchajcie, mam rewolwer i zastrzelę was, jeśli się natychmiast nie zatrzymacie.
— Jezu, panienko, po co zaraz strzelać? — zaskomlił.
— Jestem tego coraz bliższa, więc wstrzymajcie konia!
— Kiedy nie mogę, panienko, naprawdę nie mogę.
— Dlaczego?
Krzaczasta głowa przechyliła się na stronę.
— Bo spóźnimy się na uwerturę — powiedział Holmes.
— Och, skończony z pana drań! — warknęłam. Rewolwer zadrżał mi w dłoni, co widząc, Holmes natychmiast się wyprostował. — Już drugi raz w ciągu trzech dni płata mi pan swoje przeklęte figle! — Spotkałam się z zaskoczonym spojrzeniem przechodnia i zniżyłam głos. — Jeśli zrobi pan to jeszcze raz, a ja będę miała w ręku rewolwer, to nie odpowiadam za siebie, słyszy pan? Moja matka nie nazywała się Mary McCarthy, jeśli się zawaham!
Schowałam się z powrotem w rozkołysanej kabinie dorożki i wzięłam głęboki wdech. Kilka chwil później dobiegł mnie cienki głos:
— Tak jest, panienko.
W pewnej odległości od opery zaparkował dorożkę w ciemnym zakątku na obrzeżu jednego z niezliczonych londyńskich parków. Drynda przechyliła się na bok, po czym Holmes otworzył drzwi i zmierzył mnie wzrokiem.
— Wasza matka nie nazywała się Mary McCarthy — powiedział oskarżycielsko.
— Nie, Judith Klein. Ale niech pan mi już więcej nie napędza stracha. Błąkam się przerażona i ślepa, odkąd wyszłam z mieszkania pańskiego brata, i mam już tego trochę dosyć.
— Przepraszam, Russell. Moje wariackie poczucie humoru już nieraz wpędziło mnie w tarapaty. Między nami zgoda?
— Zgoda.
Uścisnęliśmy sobie mocno dłonie, po czym Holmes wsiadł do kabiny.
— Russell, tym razem wy musicie się odwrócić. Nie mogę wejść do opery ubrany za fiakra.
Pospiesznie wysiadłam z drugiej strony.
Holmes wyłonił się po jakimś czasie we fraku i kapeluszu, z laską, uczesanymi włosami i przyklejonymi wąsami. Przypętał się skądś niski mężczyzna, który pogwizdywał pod nosem.
— Dobry wieczór, Billy.
— Dobry wieczór, panie... Dobry wieczór, sir.
Ukłonił mi się, uchylając kapelusza.
— Nie przetrąćcie sobie karku na tych pudłach w środku, Billy. A pod siedzeniem znajdziecie koc, jeśli będzie wam potrzebny. I miejcie oczy szeroko otwarte.
— Ma się rozumieć, sir. Życzę dobrej rozrywki, sir, i panience też.
Byłam tak pochłonięta myślami, że nie zauważyłam, kiedy Holmes wsunął moją rękę pod swoje ramię.
— Jak mnie pan znalazł, do licha ciężkiego?
— No cóż, nie będę udawał, że to był czysty przypadek, nie wykluczałem bowiem możliwości, że ulegniecie umizgom domu handlowego i zostaniecie tam przez cały dzień. Poza tym zarówno portier, jak i człowiek z przechowalni bagażu, któremu daliście torbę Watsona, mieli na was baczenie i zaklinali się, że nie opuściliście budynku, kiedy ich o to pytałem godzinę temu. A tak przy okazji, to był błąd, Russell. Należało wyrzucić ubranie doktora.
— Tak, teraz to widzę. Przepraszam. Czego się pan dzisiaj dowiedział?
— Absolutnie niczego. Żadnych wiadomości czy choćby pogłosek o kimś, kto puściłby się w trop za tym starym łajdakiem Holmesem. Chyba wypadłem z obiegu.
— Może nie było nic, o czym mógłby się pan dowiedzieć.
— Może. Frapujący problem. Muszę przyznać, że jestem zaintrygowany.
— A ja zziębnięta. Co teraz zrobimy?
— Posłuchamy głosów aniołów i ludzi do muzyki Verdiego i Pucciniego.
— A potem?
— Potem zjemy kolację.
— A potem?
— Potem będziemy niestety musieli zakraść się z powrotem do mieszkania mojego brata i schować za kotarami.
— Aha. A jak pańskie plecy?
— Do diabła z tym! Przestalibyście już się użalać nad moimi przeklętymi plecami. Jeśli musicie wiedzieć, dzisiaj po południu zajął się nimi emerytowany chirurg, który dorabia sobie nielegalnymi operacjami i oporządza niezliczone rany postrzałowe. Nie miał przy moich plecach wiele do zrobienia i nie kazał mi się zgłosić do kontroli. Temat ten zaczyna mnie już poważnie nużyć.
Z radością zarejestrowałam jego poprawę humoru.
Spektakl operowy był pięknym, pełnym blasku intermezzo, które pomiędzy wcześniejszymi i późniejszymi wydarzeniami zapisało się w mojej pamięci niby klejnot oprawiony w glinę. Dwa razy zasnęłam i zbudziłam oparta kapelusikiem o ucho Holmesa. On jednak najwyraźniej tego nie zauważył, tak pochłonięty muzyką, że chyba zapomniał o mojej obecności, chwilami zapominał nawet o konieczności oddychania. Nigdy nie byłam wielką miłośniczką belcanta, lecz tego wieczoru — niestety nie pamiętam, czego wysłuchaliśmy — nawet do mnie zaczęły docierać zalety sztuki operowej. (W tej kwestii zmuszona jestem podważyć świadectwo świętej pamięci biografa Holmesa. Nigdy nie widziałam, aby detektyw „miękko falował w powietrzu palcami w takt muzyki”, jak napisał kiedyś Watson. Natomiast poczciwy pan doktor z zapałem oddawał się tej czynności — charakterystycznej dla ludzi mało muzykalnych — szczególnie gdy był podchmielony).
W przerwie piliśmy szampana i schroniliśmy się w spokojnym kąciku, aby Holmesa przypadkiem nie rozpoznano. Potrafił być uroczy, kiedy miał ochotę, i tego wieczoru przeszedł samego siebie. Opowiadał mi anegdoty o śpiewakach i śpiewaczkach.
Przy kolacji mówił o swoich rozmowach z tybetańskimi lamami, o swoich najnowszych monografiach poświęconych różnym rodzajom szminki charakteryzatorskiej i swoistym cechom współczesnych śladów opon, jak też o zmianach spowodowanych zniknięciem kastratów ze świata muzycznego. Dokonał również analizy wprowadzonych
przez dyrygenta modyfikacji rytmu jednej z arii, które właśnie słyszeliśmy.
W tym wydaniu, z którym tak rzadko miałam do czynienia, Holmes oczarował mnie — trudno było uwierzyć, że ten dystyngowany, kulturalny bon vivant, którego serce było wolne od wszelkich trosk, potrafił przesiedzieć wiele godzin pogrążony w ponurym, zgryźliwym nastroju, pisać szczegółowe podręczniki metod detektywistycznych i znakować odwłoki pszczół, aby móc śledzić ich peregrynacje po wzgórzach Sussex.
— Holmesie — powiedziałam, gdy wyszliśmy na ulicę — zdaję sobie sprawę, że jest to pytanie laika, ale czy istnieją aspekty pańskiej osobowości, z którymi czuje się pan najwygodniej?
Pytam z czystej ciekawości, więc niech pan się nie czuje zobowiązany do udzielenia odpowiedzi.
Szarmanckim gestem podał mi ramię.
— Chodzi wam o to, kim jestem? — odparł z uśmiechem. — Wiecie, co to jest fuga?
— Zmienia pan temat?
— Nie.
Upłynęło trochę czasu, zanim jego odpowiedź nabrała dla mnie sensu.
— Rozumiem. Dwa odrębne głosy fugi mogą sprawiać wrażenie niepowiązanych ze sobą, dopóki słuchacz nie ogarnie całości dzieła i nie wykryje wewnętrznej logiki, która rządzi stosunkami pomiędzy poszczególnymi częściami.
— Rozmowa z wami to czysta przyjemność, Russell. Aby wyjaśnić coś takiego Watsonowi, potrzebowałbym dwudziestu męczących minut. Ej że, a cóż to takiego?
Zaciągnął mnie w cień budynku, zza którego rogu właśnie wyszliśmy. Ze ściśniętymi sercami oglądaliśmy miejsce, w którym zostawiliśmy dorożkę i Billy'ego. W migoczącym świetle licznych lamp naftowych ujrzeliśmy wzburzone morze policyjnych hełmów i peleryn. Zniżone głosy wołały do siebie nawzajem i na naszych oczach odjechał ambulans.
Holmes osłupiały oparł się o ścianę budynku.
— Billy? — szepnął chrapliwie. — Jak mogli nas wyśledzić? Czyżbym naprawdę wyszedł z wprawy? Nigdy nie spotkałem intelektu, który potrafiłby tego dokonać. Nawet Moriarty. —Poruszał głową, jakby chciał z niej wytrząsnąć pajęczyny. — Muszę zobaczyć ślady, zanim te niezdary je zadepczą.
— Niech pan zaczeka! Może to jest pułapka i ktoś czeka z karabinem.
Holmes przez zwężone powieki przyjrzał się tej scenie i ponownie pokręcił głową.
— Tego wieczoru wielekroć stanowiliśmy doskonały cel. W obecności tylu policjantów wróg nie ważyłby się targnąć na nasze życie. Podejdźmy. Mam tylko nadzieję, że zarządza tą zgrają funkcjonariusz, który ma choć trochę oleju w głowie.
Ruszył tak energicznie, że w moich butach na wysokim obcasie z trudem dotrzymywałam mu kroku. Niski, około trzydziestopięcioletni mężczyzna wyciągnął do niego dłoń na powitanie.
— Cieszę się, że widzę pana całego i zdrowego, panie Holmes. Liczyłem się z tym, że pana zobaczę, bo pomyślałem, że z pewnością jest pan w to wszystko zamieszany.
— Co pan rozumie przez „to wszystko”, inspektorze?
— Jak pan widzi, panie Holmes, dorożka... Co mogę dla pani zrobić?
Te ostatnie słowa były skierowane do mnie.
— A, Russell, pozwólcie sobie przedstawić mojego starego przyjaciela. To inspektor Lestrade ze Scotland Yardu. Prowadziliśmy wspólnie z jego ojcem wiele spraw. Lestrade, to moja... — Na ustach wykwitł mu przelotny uśmiech. — Moja asystentka, panna Mary Russell.
Lestrade wytrzeszczył na nas oczy, by po chwili, ku memu zakłopotaniu, zanieść się chrapliwym śmiechem. Czy każdy napotkany policjant będzie tak reagował?
— Och, panie Holmes, z pana zawsze był komediant! Zapomniałem, że pana stale się żarty trzymają.
Holmes wyprężył się na całą wysokość i przyszpilił go lodowatym, pełnym wyższości spojrzeniem.
— Czy słyszał pan chociaż raz, abym żartował sobie z mojej profesji, Lestrade? Chociaż raz przez te wszystkie lata?
To ostatnie zdanie przeszyło zimowe powietrze niby wystrzał z pistoletu i wesoły nastrój inspektora natychmiast się ulotnił. Resztka uśmiechu, która została mu na twarzy, skojarzyła mi się z miną skwaszonego szczura.
Łypnął na mnie i odchrząknął.
— A, no, więc panie Holmes, pewnie chciałby pan zobaczyć, co zostało z pańskiej dorożki. Jeden z funkcjonariuszy znał Billy'ego z dawnych czasów, rozpoznał go i zadzwonił do mnie. Nie wątpię, że go awansują za dzisiejsze zasługi. I niech się pan nie martwi o swego współpracownika — za parę dni wróci do zdrowia. Wygląda na to, że uderzono go w głowę, a następnie uśpiono chloroformem. Odzyskiwał już przytomność, gdy go zabierali.
— Dziękuję, inspektorze. Przeszukał już pan dorożkę?
W glosie Holmesa było niewiele nadziei.
— Nie, na razie nic nie ruszyliśmy. Tylko kuknąłem do środka. Jak się rzekło, ten człowiek zasłużył na awans. Duża przytomność umysłu.
Zauważyłam, że jeden z mundurowych, z głową skierowaną w naszą stronę, niepotrzebnie bawi się lejcami. Trąciłam Hol mesa łokciem i powiedziałam do inspektora Lestrade:
— Ma pan na myśli tego tam osobnika, inspektorze?
Człowiek ten wzdrygnął się i z miną winowajcy poszedł zająć się czym innym.
— Tak, to on. Jak pani zgadła?
Holmes nie pozwolił mi udzielić odpowiedzi.
— Przekona się pan, Lestrade, że panna Russell nigdy nie zgaduje. Zdarza jej się wysuwać robocze hipotezy nie oparte na wystarczającym materiale dowodowym, lecz nigdy nie bawi się w zgadywanie.
— Cieszę się — dodałam — że ten pan wraca na swoje poprzednie stanowisko. Ludzie o takich kolejach życiowych jak on mogą stanowić cenny wzorzec postępowania dla młodszych funkcjonariuszy.
Lestrade zaszczycał mnie teraz swoją niepodzielną uwagą.
— A, zna go pani?
— Nie przypominam sobie, abym go wcześniej widziała na oczy.
Niezgłębione spojrzenie Holmesa powędrowało ku dorożce.
— Skąd zatem...
— To zupełnie oczywiste. Starszy mężczyzna na niskim stanowisku znalazł się tam albo skutkiem — nazwijmy to — ograniczonych możliwości intelektualnych, a z pańskich słów wynika co innego, albo w wyniku degradacji. Jego kariery nie mogło zahamować przestępstwo, nie nosiłby już bowiem munduru. O tym, jaki problem osobisty mu zaszkodził, zaświadczają popękane żyłki na twarzy, a głębokie bruzdy wokół ust wskazują, że w ostatnich latach dokuczał mu ból lub zmartwienie. Jego ciało nie wykazuje znamion ciężkiej choroby, więc chodzi raczej o zmartwienie, co tłumaczyłoby nadużywanie alkoholu, a to z kolei wyjaśnia, dlaczego został zdegradowany. Aliści jego ogólne kompetencje i fakt, że wspomniał pan o możliwości awansu, sugerują, że ma już kryzys za sobą i teraz posłuży za przykład dla kolegów. — Uraczyłam osłupiałego inspektora Lestrade najniewinniejszym z mych uśmiechów. — Elementarz, inspektorze.
Mały człowieczek wytrzeszczył oczy i znowu wybuchnął śmiechem.
— Tak, panie Holmes, teraz rozumiem, co pan miał na myśli. Nie wiem, jak pan to osiągnął, ale zupełnie jakbym słyszał pana. Nie pomyliła się pani w żadnym szczególe. Cztery lata temu jego żona i córka zginęły w wypadku i szukał pociechy w alkoholu, pił nawet w pracy. Przesunęliśmy go do roboty papierkowej, gdzie nie mógł wiele zaszkodzić, a rok temu wziął się w garść. Sądzę, że niebawem wróci na dawne stanowisko. A teraz przyniosę lampę, żebyście mogli sobie obejrzeć dorożkę.
Gdy się oddalił, Holmes mruknął do mnie:
— Nie sądzicie, Russell, że to ostatnie zdanie było zbyt teatralne?
— We wszystkim jestem tylko skromną uczennicą mego mistrza — odparłam z poważną miną.
— W takim razie chodźmy zobaczyć, co ma nam do powiedzenia ta stara dorożka. Chcę się w końcu czegoś dowiedzieć o osobie, która nas prześladuje i napastuje moich przyjaciół. Mam nadzieję, że ta historia nareszcie dostarczy nam jakiegoś punktu zaczepienia.
Funkcjonariusze okalali kordonem oświetloną lampami olejnymi dorożkę. Wyglądała teraz jeszcze nędzniej niż w świetle latarń ulicznych.
— Tu znaleźliśmy waszego człowieka — powiedział Lestrade, pokazując palcem. — Staraliśmy się nie zadeptać terenu, ale musieliśmy go stąd zabrać. Leżał zwinięty na boku, pod głową miał ten stary garnitur i był otulony kocem.
— Słucham?
Garnitur posłużył Holmesowi za umundurowanie fiakra, a koc pochodził z dorożki.
— Tak, i spał jak niemowlę.
Holmes podał inspektorowi Lestrade swój kapelusz, płaszcz i laskę, po czym wyjął z kieszeni małą, lecz silną lupę. Węsząc przy ziemi, jako żywo przypominał jakiegoś wielkiego psa myśliwskiego, który szuka tropu. Wreszcie wydał z siebie stłumiony okrzyk i z innej kieszeni wyjął małą kopertę. Na płytach brukowych widać było maleńkie smugi. Delikatnie zdrapał trochę kamienia do koperty i kucnął z tryumfalną miną, nie zważając na swoje zmaltretowane plecy.
— Co o tym sądzicie, Russell? — spytał, zataczając dłonią koło.
Pochyliłam się nad śladami.
— Dwie pary stóp? Jedna chodziła dzisiaj po błocie, a druga... czy to nafta?
— Tak, Russell, ale gdzieś znajdzie się trzecia para. Koło drzwi dorożki? Nie? To może w środku. — To mówiąc, otworzył drzwi. — Lestrade, pańscy ludzie zdejmą odciski palców z całej dorożki, jak sądzę?
— Tak, sir. Posłałem po fachowca od daktyloskopii. Powinien się niedługo zjawić. Nowy człowiek, ale sprawia wrażenie bardzo kompetentnego. Nazywa się MacReedy.
— A, tak, Ronald MacReedy. Jego artykuł, zestawiający wzory papilarne z cechami osobowości typowych przestępców, był bardzo ciekawy, nie uważa pan?
— Ja, yyy, niestety nie czytałem, panie Holmes.
— Szkoda. Ale jeszcze nie jest na to za późno. Russell, to wszystko wasze rzeczy, prawda?
Spojrzałam mu przez ramię na pobojowisko. Z mojej prześlicznej i kosmicznie drogiej garderoby została tylko sukienka i płaszcz, które miałam na sobie, tudzież liczne strzępki kolorowego materiału. Kabina była usłana kawałkami niebieskiej wełny, zielonego jedwabiu i białego lnu, przemieszanych z podartą tekturą, papierem pakunkowym i szpagatem. Wzięłam do ręki kawałek sznurka, żeby dać palcom jakieś zajęcie. Skórzana tapicerka siedzenia została metodycznie pocięta od jednego końca do drugiego, tylko szeroki mniej więcej na stopę pas z przodu pozostawiono nietknięty. Końskie włosie wyściółki rozsnuło się po całej kabinie.
Holmes zabrał się ze swą lupą do roboty, w świetle lampy, którą trzymał dla niego Lestrade. Wkładał materiał do kopert, robił notatki, zadawał pytania. Przybył człowiek od daktyloskopii i przystąpił do pracy. Skądś wziął się piecyk na węgiel, wokół którego policjanci grzali sobie ręce. Noc, która zdążyła tymczasem zapaść, nie była mroźna, lecz nieprzyjemnie chłodna. Zaczęły do nas docierać zniecierpliwione pomruki i spojrzenia. W dorożce nie było dla mnie miejsca, poszłam więc stanąć przy ogniu z konstablami.
Uśmiechnęłam się do wysokiego policjanta obok mnie.
— Chciałam panom powiedzieć, jak bardzo się cieszę z panów obecności tutaj. Ktoś bardzo źle życzy panu Holmesowi, którego sprawność fizyczna nie jest już taka jak dawniej. Czuję się znacznie pewniej, mając przy sobie tak kompetentnych funkcjonariuszy. Zwłaszcza pana, panie...?
— Fowler, proszę pani. Tom Fowler.
— Zwłaszcza pana, panie Fowler. Wspaniale zapanował pan nad sytuacją, pan Holmes jest pod wielkim wrażeniem. — Posłałam wkoło uroczy uśmiech. — Wszystkim panom dziękuję za czujność i poważne podejście do obowiązków.
Wróciłam do dorożki i pomruki umilkły, spojrzenia zaś kierowały się teraz nie na nas, lecz w ciemną noc. Kiedy inspektora Lestrade wezwano do jakiejś innej sprawy, ja trzymałam Holmesowi lampę.
— Czyli uważacie, że zramolałem? — spytał ubawiony.
— Skądże znowu. Powiedziałam tak dla podniesienia morale policjantów, bezczynność spowodowała bowiem rozprzężenie uwagi. Może przesadziłam, lecz teraz będą baczniejsi.
— Jak już wam tłumaczyłem, nie sądzę, abyśmy zostali zaatakowani.
— A ja zaczynam podejrzewać, że pański przeciwnik zna pana na tyle dobrze, iż uprzedza pańskie myśli, planując swe działania.
— Jakkolwiek mój zramolały mózg pracuje wolniej, Russell, przyszło mi to do głowy. — Wyprostował się. — Teraz wasza kolej. Sprawdźcie, czy znajdziecie coś, co nie pochodzi z waszych rzeczy. To zajmie trochę czasu, więc przyślę wam do pomocy tego wysokiego młodego funkcjonariusza, a innego wyprawię po coś gorącego do picia. Sam pójdę zbadać okolicę.
— Błagam pana, niech pan weźmie kogoś ze sobą, Holmesie.
— Po waszym występie młodzieńcy będą się potykać o własne nogi, żeby ochronić biednego, sypiącego się starca.
Przeszukanie zawartości kabiny istotnie zajęło mi trochę czasu, lecz w końcu, z pomocą młodego konstabla Mitchella, udało mi się zgromadzić duży stos skrawków papieru i strzępków materiału, jak też zapełnić trzy koperty. Wygramoliliśmy się na zewnątrz i prostowaliśmy zesztywniale kręgosłupy, popijając z kubków gorącą herbatę, gdy pojawił się Holmes z jego gorliwymi ochroniarzami.
— Dziękuję panom, znakomicie się panowie sprawili. Teraz idźcie się napić herbaty... pan też.
Klepnął najbardziej wytrwałego policjanta między łopatki, popychając go w stronę prowizorycznego bufetu.
— Co znaleźliście, Russell?
— Jeden guzik z farfoclami brązowego tweedu, niedawno odcięty od ubrania ostrym narzędziem. Kolejną grubą smugę jasnobrązowej gliny. Jeden blond włos, nie mój, znacznie krótszy. Nadto sporo kurzu, brudu i odpadków, co wskazuje, że dorożka od jakiegoś czasu nie była sprzątana.
— Od jakiegoś czasu nie była używana, Russell, więc wasze trzy znaleziska bez wątpienia zasługują na uwagę.
— A pan co znalazł, Holmesie?
— Kilka ciekawych rzeczy, ale muszę najpierw wypalić ze dwie fajki, zanim się na ich temat wypowiem.
— Długo tu jeszcze zostaniemy?
— Może godzinę. Dlaczego pytacie?
— Piłam szampana, potem kawę, teraz herbatę. Jeśli nie powezmę jakichś kroków w tej sprawie, to nie wytrzymam kolejnej godziny.
Uznałam, że są w życiu sprawy ważniejsze niż savoir vivre...
— Naturalnie. — Rozejrzał się dokoła i zarejestrował bijący w oczy brak damskiego towarzystwa. — Niech ten starszy konstabl, Fowler, pokaże wam, wiecie, odpowiedni przybytek w parku. Weźcie ze sobą lampę.
Z godnością przywołałam rzeczonego Fowlera i wyjaśniłam mu, na czym polega jego zadanie. Poprowadził mnie żwirowymi alejkami parkowymi. Rozmawialiśmy bez związku ze sprawą o placach zabaw i terenach zielonych w mieście. Gdy weszłam do budyneczku, policjant zaczekał na zewnątrz.
Załatwiwszy swoją potrzebę, poszłam umyć ręce. Postawiłam lampę na półce nad urny walką, sięgnęłam do kurka i zobaczyłam smugę jasnobrązowej gliny. Z niedowierzaniem przybliżyłam lampę, aby się lepiej przyjrzeć.
— Panie Fowler! — zawołałam ostro.
— Słucham?
— Proszę sprowadzić pana Holmesa.
— Coś jest nie tak?
— Przeciwnie. Przyprowadźcie go!
— Ale czy nie...
— Nic mi się nie stanie. Idźcie!
Zawahał się, a następnie oddalił ciężkim krokiem. Usłyszałam, jak woła Holmesa, potem dobiegły mnie krzyki i tupot kilku par nóg na żwirowej alejce. Holmes niepewnie wsunął głowę w drzwi damskiego ustępu.
— Russell?
— Holmesie, czy człowiek, którego szukamy, może być kobietą?
Rozdział dwunasty
Ucieczka
„Wymyka nam się z rąk na wszystkie strony, nie liczy się wcale z większością naszych zasad i łamie wszystkie nasze usiłowania”.
— Russell, dotknęliście tego samego tematu, który zamierzałem przemyśleć z pomocą mojej fajki. Ocaliliście mnie również przed najcięższym grzechem, jaki może popełnić detektyw — przegapieniem rzeczy oczywistej. Pokażcie mi, co znaleźliście.
Oczy pałały mu zawzięcie w świetle lampy. Posłano po kolejne latarenki i wkrótce kamienny budyneczek rozjarzył się rzęsiście. Holmes odpytał Fowlera, który zameldował, że ustępy są sprzątane o ósmej wieczór.
Stałam z tyłu z inspektorem Lestrade i obserwowałam Holmesa przy pracy. W skupieniu badał każdy szczególik, mrucząc bezustannie do siebie i od czasu do czasu wyszczekując polecenia.
— Małe buty, szerokie obcasy, nie nowe. Cyklistka, jak widzę.
Lestrade, kazał pan odgrodzić męski ustęp i ulicę? Dobrze. Tutaj weszła i tam stanęła. Mam cię! Kolejny blond włos. W dzisiejszych czasach raczej za długi jak na mężczyznę i całkiem prosty. Podpiszcie te koperty, Russell. Ziemia na dłoniach, ślady w urny walce i na kurku. Ale żadnych odcisków palców na glinie. Rękawiczki?
Holmes spojrzał niewidzącym wzrokiem na swoje odbicie w lustrze, pogwizdując z cicha przez zęby.
— Dlaczego miała ziemię na rękawiczkach i chciała ją zmyć? Pytanie zbijające z kontenansu. Więcej światła, Lestrade, i niech fotograf jeszcze raz obfotografuje dorożkę, kiedy MacReedy skończy swoją robotę. Praworęczna, tak jak sądziłem. Zmyła ziemię, otrzepała dłonie, a raczej rękawiczki z wody i ruszyła do drzwi. Zejdźcie ze śladów, człowieku! Boże, miej nas w swej opiece! Potem na ulicę... nie? Nie na ulicę, z powrotem na alejkę, jest, i tędy.
Wyprostował się, skrzywił i spojrzał nieobecnym wzrokiem na nagie gałęzie w górze, podczas gdy my przyglądaliśmy się mu w milczeniu.
— Ale to nie ma sensu, chyba że... Lestrade, będę musiał skorzystać dziś w nocy z waszego laboratorium i niech zamkną cały park. Nikt nie ma tutaj wstępu, dopóki nie obejrzę wszystkiego w świetle dziennym. Będzie dzisiaj w nocy padało, Russell?
— Nie znam Londynu, ale nie zanosi się na deszcz. A na śnieg jest zdecydowanie za ciepło.
— Tak, chyba możemy zaryzykować. Zabierzcie te koperty. Mamy wiele do zrobienia, zanim przyjdzie świt.
Prawdę powiedziawszy, to Holmes miał wiele do zrobienia, bo Scotland Yard udostępnił nam tylko jeden mikroskop, a detektyw nie zdradził mi, czego szuka. Oznaczyłam kilka szkiełek, z klejącymi się mimo wypitej kawy oczami, a potem było już rano. Holmes stał przy oknie, stukając fajką w zęby, a ja byłam cała zdrętwiała po kilku godzinach snu z głową na biurku. Kręgosłup strzelił mi głośno, gdy usiadłam prosto, i Holmes odwrócił się.
— A, Russell — powiedział lekkim tonem — widzę, że nabraliście
ostatnio zwyczaju spać na siedząco. Wątpię, czy wasza ciotka by to pochwaliła, nie mówiąc już o pani Hudson.
Przetarłam oczy i z goryczą spojrzałam na jego jak zawsze schludną osobę.
— Po pańskim obrzydliwie dobrym humorze sądzę, że rezultaty nocnych wysiłków ucieszyły pana?
— Wręcz przeciwnie, moja droga Russell, niezmiernie mnie zmartwiły. Roi mi się w głowie od mglistych podejrzeń i żadne z nich mnie nie cieszy.
Jego oblicze zrobiło się twarde i zimne, gdy niewidzącymi oczyma patrzył na szkiełka rozłożone na stole roboczym. Potem jego stalowy wzrok ponownie spoczął na mnie i uśmiech rozmiękczył jego rysy.
— Opowiem wam o tym po drodze do parku.
— Och, Holmesie, niech pan będzie rozsądny! Pan wygląda dystyngowanie, jakkolwiek trochę z innej bajki w cylindrze i fraku, aleja nie mogę biegać po mieście w takim stanie.
Ocenił spojrzeniem moją wymiętoszoną sukienkę, obsuwające się pończochy i niepraktyczne buty, po czym skinął głową.
— Spytam, czy jakaś policjantka mogłaby nam pomóc. Zanim zdążył się poruszyć, usłyszeliśmy pukanie do drzwi.
— Wejść!
W drzwiach stanął młody konstabl w przylizanej fryzurze.
— Panie Holmes, inspektor Lestrade prosił, żeby panu przekazać, że na portierni czeka paczka dla młodej damy, ale...
Holmes wypadł jak burza z pokoju, zadając kłam wszelkim pogłoskom o nieruchawości i bólach reumatycznych. Usłyszałam, jak krzyczy:
— Nie dotykać tej paczki, nie dotykać, sprowadzić pirotechnika, nie dotykać, złapaliście osobę, która ją przyniosła, Lestrade...
Jego głos umilkł, gdy szłam za nim korytarzem w stronę schodów, a młody policjant trajkotał mi z boku.
— Pan Holmes nie dał mi dokończyć. Paczką zajęli się teraz pirotechnicy, a inspektor Lestrade chciałby, aby pan Holmes był obecny
przy przesłuchaniu młodego człowieka, który ją przyniósł. Pan Holmes nie pozwolił mi dokończyć, sir.
Ostatnie zdanie skierowane było do inspektora Lestrade, który zatrzymał Holmesa w biegu.
Na parterze zobaczyliśmy dwóch mężczyzn przy pracy. Jeden przyłożył stetoskop do paczki, która leżała na kontuarze portierni. Patrzyliśmy w napięciu i zdaliśmy sobie sprawę, że wokół panuje niezwykła o tej porze dnia cisza. Ulicę zamknięto dla ruchu.
Holmes zwrócił się do inspektora.
— Macie człowieka, który ją przyniósł?
— Tak. Mówi, że jakiś mężczyzna zatrzymał go godzinę temu na ulicy i zaproponował dwa suwereny za doręczenie tej paczki. Niski blondyn w grubym płaszczu. Powiedział, że to dla znajomej, która będzie tego potrzebowała dzisiaj rano, a on sam nie może zanieść. Dał mu suwerena i zapisał jego adres, aby przysłać drugiego po otrzymaniu potwierdzenia, że przesyłka dotarła do celu.
— Naturalnie chłopak nigdy nie zobaczy tego drugiego suwerena.
— Ale liczy na to. Mało rozgarnięty. Chyba nawet nie wie, ile wart jest suweren, tylko podoba mu się, że moneta pięknie błyszczy.
Przez cały ten czas patrzyliśmy na pirotechników. Wyczuwaliśmy ich nerwowość, gdy delikatnie rozcinali szpagat i odwijali papier, spod którego wyłoniło się coś, co wyglądało na poskładane w kostkę ubranie. Powoli rozparcelowano zawartość paczki. Po zakończeniu tej operacji na kontuarze leżała jedwabna bluzka, żakiet z miękkiej wełny, dobrane kolorystycznie spodnie, dwie pończochy z angory i para butów. Z tych ostatnich wypadła złożona na dwoje kartka i sfrunęła na podłogę.
— Włóżcie rękawiczki, zanim podniesiecie! — polecił Holmes.
Zaskoczony, lecz widocznie odprężony pirotechnik podał inspektorowi Lestrade karteczkę pincetą. Inspektor przebiegł tekst wzrokiem i wręczył kartkę Holmesowi, który odczytał wiadomość na głos, coraz wolniej, w miarę jak narastała w nim konsternacja i niedowierzanie.
„Droga panno Russell! Znając ograniczenia Pani towarzysza, spodziewam się, że nie zadba o zapewnienie Pani dzisiaj rano odpowiedniego odzienia. Proszę przyjąć te rzeczy wraz z pozdrowieniami ode mnie. Będą na Panią w sam raz. Wielbicielka”.
Holmes mrugnął kilka razy i rzucił notką w inspektora Lestrade.
— Dajcie to człowiekowi od daktyloskopii! — warknął. — A te rzeczy do laboratorium! Trzeba sprawdzić, czy nie ma na nich obcych ciał, pudru itd. Dowiedzcie się, gdzie zostały zakupione. I na litość boską, czy ktoś mógłby dostarczyć pannie Russell „odpowiednie odzienie”, żeby ta sprawa do reszty nie utknęła?
Gdy odwrócił się wściekły, usłyszałam, jak syczy pod nosem:
— To staje się nie do wytrzymania.
Przybyły rozmaite ubrania, niektóre służbowe, niektóre cywilne, wszystkie niewygodne. Wyruszyliśmy do parku wozem policyjnym, Lestrade z przodu koło kierowcy, Holmes obok mnie, milczący, nieobecny i zapatrzony przez okno. Długimi palcami wybijał na kolanie jakiś rytm. Nie wyjawił mi poczynionych w laboratorium odkryć. W parku bardzo krótko gonił alejkami, kiwając do siebie głową, po czym zapakował nas z powrotem do samochodu. Pozostał głuchy na pytania inspektora Lestrade i w milczeniu wróciliśmy do Nowego Scotland Yardu, by udać się do biura inspektora, gdzie zostawiono nas samych.
Holmes podszedł do biurka inspektora Lestrade, wysunął szufladę, wyjął paczkę papierosów, wziął jednego i zapalił od zapałki. Stanął w oknie plecami do mnie, wpatrzony nieobecnym wzrokiem w ruchliwe Embankment i ruch na rzece. Dym z papierosa snuł się wokół niego w wątłym zimowym świetle słonecznym, które wpadało do środka przez brudną szybę. Wypalił papierosa, nie przemówiwszy ani słowem, wrócił do biurka i ceremonialnie zgasił niedopałek w popielniczce.
— Muszę wyjść — powiedział węzłowato. — I odmawiam zabrania ze sobą waszych niepozbieranych przyjaciół. Wypłoszą mi całą faunę. Wy tymczasem sporządźcie listę rzeczy, których potrzebujecie, ubranie na parę dni, nic oficjalnego. Męskie lub damskie, jak wolicie.
Dołóżcie kilka rzeczy dla mnie, znacie moje rozmiary. To oszczędzi mi czasu. Wrócę za parę godzin.
Poderwałam się wściekła.
— Nie może mi pan tego robić, Holmesie. Nic mi pan nie powiedział, nie spytał o zdanie, przegania mnie pan z miejsca w miejsce, nie zapytawszy nawet, czy nie mam innych planów, utrzymuje mnie pan w nieświadomości, jakbym była Watsonem, a teraz chce pan po prostu zniknąć i zostawić mnie z listą zakupów.
Wyrzuciłam to wszystko z siebie, podążając za nim w stronę drzwi.
— Najpierw nazywa mnie pan swoją asystentką, a potem traktuje jak służącą. Nawet uczennica zasługuje na lepszy los. Chciałabym wiedzieć...
Dotarłam na wysokość okna, gdy z zewnątrz doleciał dźwięk przypominający plaśnięcie mięsistą dłonią o stół, a ułamek sekundy później głośny huk. Holmes z szybkością błyskawicy rzucił się na mnie i padliśmy na podłogę w tym samym momencie, gdy pękła szyba. Spadł deszcz okruchów szkła, po czym strzeliło jeszcze raz.
Wstaliśmy przygarbieni i Holmes chwycił mnie za ramię.
— Trafili was?
— Mój Boże, to był...
— Nic wam nie jest, Russell? — nalegał z wściekłością.
— Chyba nie. A pan...
On już jednak biegł skulony do drzwi, które otworzyły się w tej samej chwili. Inspektor w cywilu zaglądnął do środka z rozdziawionymi ustami. Holmes polecił mu udać się z nim i puścili się po schodach w pościg. Ja uzbroiłam się w odwagę, by podpełznąć do rozbitego okna i wystawić jedno oko nad parapet. Parostatek szybko płynął w dół rzeki, lecz była też matka z wózkiem dziecięcym na moście, która w pozie wyrażającej zdziwienie spojrzała za oddalającą się taksówką. Nie minęła minuta, nim Holmes i inni otoczyli ją, stała pośród gestykulujących mężczyzn i pokazywała na wschód w dół rzeki i na południe przez most. Holmes nieomylnie spojrzał na okno, w którym
stałam, powiedział coś do inspektora w tweedowym garniturze, a potem ruszył z wyprostowanymi ramionami i opuszczoną głową z powrotem do budynku Scotland Yardu.
Z typową dla policji sprawnością organizacyjną i uszeregowaniem priorytetów, biuro inspektora Lestrade wypełniło się funkcjonariuszami, którzy mierzyli kąty padania i wydłubywali ze ścian pociski, lecz żaden nie pomyślał o tym, żeby przynieść kubełek i szufelkę, tudzież żaden nie wpadł na pomysł, jak zatamować drogę lodowatemu powietrzu, które wlatywało przez okno. Przeszłam dwoje drzwi dalej, do pokoju bez okien. Gdy zjawił się Holmes, od razu wiedziałam, że wszczynanie dyskusji jest bezcelowe. Mimo to podjęłam próbę.
— Zamówcie ubranie na dłuższy czas, Russell — brzmiały jego pierwsze słowa. — Trzymajcie się z dala od okien, nie jedzcie i nie pijcie rzeczy, których pochodzenia nie jesteście absolutnie pewni i zawsze miejcie przy sobie rewolwer.
— Czyli nie wolno mi przyjmować cukierków od obcych? — spytałam sarkastycznie, lecz nie dał się wyprowadzić z równowagi.
— Właśnie. Wrócę za parę godzin. Bądźcie gotowi do wyjścia.
— Holmesie, musi pan przynajmniej...
— Russell — przerwał mi i podszedł, by chwycić mnie za ramiona — bardzo mi przykro, ale liczy się każda minuta. Chcieliście rzec, iż muszę wam wszystko opowiedzieć, i uczynię to. Chcecie, abym pytał was o zdanie, i mam taki zamiar. Co więcej, zamierzam przekazać znaczny procent decyzji w wasze coraz bardziej fachowe ręce, ale jeszcze nie teraz, Russell. Proszę, zadowólcie się na razie tym.
Ujął mnie oburącz za głowę i delikatnie cmoknął w czoło. Aż usiadłam, rażona tym gromem, i przyszłam do siebie na długo po jego wyjściu — poniewczasie zdałam sobie sprawę, że właśnie po to mnie pocałował: aby mógł zniknąć bez przeszkód z mojej strony.
Przebijający z zachowania Holmesa nastrój zakazanego podniecenia wskazywał, że wbrew obietnicom nie wróci ze swej ekspedycji w ciągu paru godzin. Poirytowana nagryzmoliłam listę zakupów, którą
wręczyłam młodej policjantce. Dałam jej swoje ostatnie pieniądze i opuściłam pozbawione okien biuro. Każde okno mijałam wielkim skokiem, lecz chciałam się koniecznie przyjrzeć paczce z ubraniami, która nadeszła tego ranka, bo widziałam ją tylko z daleka. W laboratorium przeszkodziłam w pracy panu ubranemu w profesjonalny biały kitel, trzymającemu w ręce but. Odwrócił się do mnie i odebrało mi mowę, kiedy rozpoznałam swój własny sandałek.
Para butów obecnie przebywających w laboratorium zniknęła z mojego pokoju w Oksfordzie któregoś jesiennego dnia — jeden z tych zaskakujących przypadków, które w końcu zbywa się wzruszeniem ramion. Miałam je na nogach w drugim tygodniu października, lecz dwa tygodnie później, kiedy ich znowu potrzebowałam, nie mogłam ich nigdzie znaleźć. Zmartwiło mnie to, lecz tylko jako przejaw mojego roztrzepania, a nie czegoś bardziej złowieszczego. Pomyślałam, że musiałam je gdzieś zostawić. I oto znalazły się.
Z ulgą stwierdziłam, że pozostałych rzeczy nie rozpoznaję, jakkolwiek odpowiadały moim gustom. Wszystkie były nowe, zakupione w liverpoolskim sklepie, dosyć zwyczajne, choć wcale nie tanie. Laboranci na razie nie znaleźli nic ciekawego, nawet szpilki w bluzce.
Dołączona do przesyłki notka leżała na stalowej tacy po drugiej stronie stołu roboczego. Podeszłam się jej przyjrzeć. Była szara od proszku daktyloskopijnego, lecz nawet gdyby nadawca był nieostrożny, na szorstkim papierze nie zachowałyby się odciski palców. Podniosłam kartkę i przeczytałam wiadomość z mimowolnym rozbawieniem. Automatycznie zarejestrowałam przy tym cechy charakterystyczne maszyny do pisania.
Już odkładałam kartkę na tacę, gdy nagle zastygłam bez ruchu. To o jeden szok za dużo, skomentował analitycznie mój mózg, gdy chwiejnym krokiem podeszłam do stołka. Na widok zaniepokojonej miny laboranta powiedziałam mu, co zobaczyłam. To samo powtórzyłam inspektorowi Lestrade, gdy się zjawił. Jakiś czas później siedziałam w pokoju bez okien z policjantką, która wróciła z zakupów i mówiła
mi, że patrzyła uważnie, kiedy pakowano poszczególne rzeczy. Wydawszy z siebie jakieś uprzejme pomruki wdzięczności, siedziałam tam przez dłuższy czas, a moje myśli galopowały.
Zanim wtargnął do pokoju Holmes, ze zwichrzonym włosem i dzikim błyskiem w oku, zdążyłam na tyle odzyskać równowagę, że oglądałam poczynione przez policjantkę zakupy. Szarpnęłam się, gdy wszedł, i upuściłam but na podłogę.
— Wielki Boże, Holmesie, gdzie pan przesiąknął tym makabrycznym smrodem? Niechybnie w dokach, a sądząc po pańskich stopach, chodził pan kanałami, ale co to jest ten okropny słodki zapach?
— Opium, moje niewinne dziecię. Wnika we włosy i ubranie, nawet jak człowiek sam nie folguje nałogowi.
— Holmesie, musimy porozmawiać, ale nie jestem w stanie oddychać w pańskiej obecności. W części więziennej znajdzie pan nieco spartańskie, lecz działające prysznice. Niech pan weźmie te nowe rzeczy, tylko żeby nie weszły w styczność z pana obecną garderobą.
— Nie ma czasu, Russell. Musimy natychmiast zmykać.
— Wykluczone.
Moje nowiny miały wielkie znaczenie, lecz mogły zaczekać, w przeciwieństwie do kąpieli Holmesa.
— Co powiedzieliście? — rzucił groźnie.
Sherlock Holmes nie był przyzwyczajony do odmowy wykonania rozkazu, nawet z mojej strony.
— Znam pana wystarczająco dobrze, Holmesie, aby sądzić, że wybieramy się w długą i męczącą podróż. Jeżeli mam do wyboru powolną śmierć od pańskich wyziewów i rozerwanie na strzępy, bez wahania wybieram to drugie.
Holmes posrożył się na mnie przez kilka sekund, zobaczył, że moje stanowisko w tej sprawie jest nienegocjowalne, po czym z godnym dokera przekleństwem na ustach pochwycił zakupioną odzież i wybiegł z pokoju. Z wściekłością zapytał uzbrojonego konstabla, który pełnił wartę na korytarzu, o drogę do aresztu.
Wrócił gotowy do podróży, przeistoczony w młodego człowieka w wysokich butach. W towarzystwie Holmesa bijący od moich ubrań blask nowości szybko zblaknie, pomyślałam.
— Wedle rozkazu, Russell, jestem czysty. Idziemy.
— Nich pan wypije filiżankę herbaty i zje kanapkę, a ja tymczasem przyjrzę się pana plecom.
— Na litość boską, kobieto, musimy za trzydzieści pięć minut być w dokach, nie ma czasu na fajfy!
Usiadłam spokojnie, złożyłam dłonie na kolanach i z zaciekawieniem patrzyłam, jak policzki Holmesa nabiegają fioletem, oczy zaś wychodzą nieco z orbit. Cały dygotał, kiedy zdejmował płaszcz, a szarpnięty niezdarnie guzik koszuli potoczył się po podłodze. Schowałam go do kieszeni i wzięłam do ręki bandaż, gdy detektyw pospiesznie jadł i pił. Szybko się uporałam z prawie zagojoną raną i za pięć minut byliśmy na ulicy.
Wsiedliśmy do tyłu eleganckiego samochodu, który czekał przy krawężniku, po czym ruszył z kopyta. Szofer wyglądał raczej na bandziora niż właściciela takiego pojazdu, lecz nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia. Czekałam, aż Holmes przerwie swoje nadąsane milczenie, co stało się, dopiero kiedy minęliśmy Tower Bridge.
— Posłuchajcie, Russell, nie pozwolę, żebyście...
Natychmiast weszłam mu w słowo, celując mu palcem w twarz. (Jeszcze dzisiaj umieram ze wstydu, kiedy pomyślę, jaką bezczelnością było wymierzenie palcem przez dziewiętnastoletnią dziewczynę w prawie trzy razy od niej starszego mężczyznę, a do tego jej nauczyciela. Wtedy jednak nie widziałam w tym geście nic niestosownego).
— Nie, to pan niech mnie posłucha, Holmesie. Nie mogę pana zmusić, żeby mnie pan wtajemniczył w swoje plany, ale nie pozwolę sobą komenderować. Nie jest pan moją nianią, a ja maleństwem, które trzeba trzymać pod kloszem. Do tej pory nie dał mi pan powodów sądzić, że jest pan niezadowolony z mojej sprawności dedukcyjno-analitycznej. Przyznaje pan, że jestem dorosła — nie dalej, jak dziesięć minut temu nazwał mnie pan„kobietą” — a jako myśląca,
dorosła współpracownica mam prawo samodzielnie podejmować decyzje. Przyszedł pan brudny i zmęczony, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nie jadł pan od wczoraj, czułam się więc zobowiązana do ratowania naszej spółki, kładąc tamę pańskiej głupocie. Tak, głupocie. Uważa się pan za wolnego od ograniczeń pętających zwykłych śmiertelników, lecz umysł, nawet pański umysł, mój drogi Holmesie, jest zdany na ułomne ciało. Głód, pragnienie i brud na otwartej ranie naraża spółkę, a zatem również mnie osobiście, na niepotrzebne ryzyko. A do tego nie mogę dopuścić.
Zapomniałam o szoferze, który umiał docenić dramatyczny wydźwięk mojej tyrady. Wybuchnął śmiechem i stukał dłonią w kierownicę, slalomując wąskimi uliczkami.
— Ale mu pani dała do wiwatu, szanowna pani! Niech mu pani jeszcze każe, żeby se prał wieczorem skarpetki.
Tu przynajmniej starczyło mi przyzwoitości, żeby się zarumienić.
Szofer wciąż szczerzył zęby i nawet Holmes zmiękł, gdy dojechaliśmy na miejsce, czyli do jakiejś zaniedbanej przystani gdzieś w Greenwich. W szarości zmierzchu rzeka połyskiwała czarno i oleiście. Woda stała wysoko i sprawiała wrażenie lodowatej, a w pobliżu przystani pokryta była obrzydliwą błoną odpadków. Nabrzmiałe zwłoki psa kołysały się delikatnie przy nabrzeżu. Nie widać było żadnych ludzi, choć z rzędu budynków opodal dobiegały głosy i hałas maszyn.
— Dziękuję, młody człowieku — powiedział Holmes zniżonym głosem. — Idziemy, Russell.
Ostrożnie podeszliśmy po deskach do bramy z obłażącej blachy falistej, która przesunęła się w onirycznej ciszy, a potem zamknęła za nami. Stróż poszedł za nami na sam koniec nabrzeża, gdzie czekał niepozorny stateczek, a raczej kuter. Na pokładzie stał mężczyzna, który pozdrowił nas i podszedł do trapu, aby wziąć od nas bagaże.
— Dzień dobry, panie Holmes. Witam na pokładzie, sir.
— Bardzo się cieszę, że mogę tutaj być, panie kapitanie, bardzo się
cieszę. To moja... — spojrzał na mnie z uniesioną brwią— ...moja współpracownica, panna Russell. Russell, kapitan Jones dowodzi jedną z najszybszych jednostek na Tamizie i zgodził się powozić nas przez jakiś czas po morzu.
— Po morzu? Och, Holmesie, nie sądzę...
— Niebawem porozmawiamy, Russell. Możemy odbijać, kapitanie?
— Tak jest, sir, im szybciej, tym lepiej. Gdybyście zechcieli zejść pod pokład — mój syn Brian pokaże wam waszą kajutę.
Chłopak zjawił się, gdy zeszliśmy po wąskiej schodni, otworzył jakieś drzwi, nieśmiało wsunął głowę w ramiona i pobiegł pomóc ojcu podnieść kotwicę.
Kajuta była zaskakująco duża i wygodna, coś w rodzaju salonu z maleńką kuchnią po jednej stronie, z tapicerowanymi fotelami i sofą przymocowanymi na stałe do podłogi. Dwoje drzwi prowadziło do dwóch małych sypialń, rozdzielonych ustępem i łazienką.
Gdy hałas silnika przybierał na sile, usiedliśmy w fotelach i patrzyliśmy, jak Londyn przesuwa się za bulajami. Pochyliłam się do przodu.
— Holmesie, muszę panu coś powiedzieć.
— Najpierw łyczek koniaku.
— Ciągle mnie pan poi tym paskudztwem, to zaczyna być męczące.
— To „paskudztwo” jest sprawdzonym środkiem zapobiegającym chorobie morskiej.
— Nie cierpię na chorobę morską.
— Tak jak się obawiałem, trudne okoliczności ostatnich kilku dni nieco was rozstroiły. Na pokładzie zamierzaliście mi powiedzieć, że nie chcecie płynąć, bo na morzu czujecie się źle, czyż nie?
— Dobra, przyznaję, że nie lubię pływać po morzu. Niech mi pan da koniaku.
Pociągnęłam duży łyk, potem drugi, co Holmes skwitował pełnym dezaprobaty grymasem, i zaczęłam:
— No więc...
— Tak, Russell, chcecie wiedzieć, czego się dzisiaj dowiedziałem w palarniach opium i...
— Czy pan mnie wreszcie wysłucha, Holmesie?! — prawie krzyknęłam.
— Naturalnie, Russell. Bardzo chętnie posłucham. Myślałem sobie tylko...
— Buty, które przyszły w paczce, są moje. Zostały zabrane z mojego pokoju w Oksfordzie, gdzieś pomiędzy dwunastym a trzydziestym października.
Na pół minuty zaległa cisza.
— Dobry Boże! — wykrzyknął w końcu. — Co za niezwykła historia! Jestem wam bardzo wdzięczny, Russell. Nigdy bym na to nie wpadł.
Był tak widocznie skonsternowany, że złośliwy tryumf, który odczuwałam w związku z moją drugą nowiną, natychmiast się rozwiał.
— Jest jeszcze coś. Ale może wypije pan koniak, zanim panu opowiem... Bardzo dokładnie obejrzałam notkę załączoną do przesyłki i sądzę, że została napisana na tej samej maszynie co żądanie okupu za Jessicę Simpson.
Nic nie mogło zamortyzować wstrząsu. Fakty były wystarczająco straszne, ale szczególnie boleśnie dotknęło go to, że ja musiałam jemu zwrócić na nie uwagę. Już drugi raz w ciągu dwóch dni uratowałam go przed szkolnym błędem. Pierwsze zaniedbanie było wybaczalne, jakkolwiek omal nie kosztowało Watsona życia. W tym drugim przypadku poszukiwał właśnie tego rodzaju punktu zaczepienia i przegapił go, choć miał go przed oczyma. Nagle wstał i podszedł do bulaju.
— Holmesie...
Uniósł ostrzegawczo palec i połknęłam słowa, które by tylko pogorszyły sprawę: Holmesie, cztery dni temu odniósł pan ciężkie obrażenia i doznał wstrząsu mózgu; Holmesie, z ostatnich osiemdziesięciu godzin przespał pan może dziesięć; Holmesie, był pan wyczerpany i wściekły, kiedy oglądał pan notkę, lecz jeśli nie dzisiaj, to jutro przypomniałby pan sobie charakterystyczny
sans serif przy „a”, krzywe „l” i podwyższone „M”. Aliści zachowałam to wszystko dla siebie, on bowiem usłyszałby tylko jedno: Holmes, coraz gorzej z tobą.
Już dawno zostawiliśmy za sobą obrzeża Londynu, gdy zobaczyłam, że napięte plecy rozluźniają się, i mój towarzysz przystąpił do trzeźwej analizy danych. Odetchnęłam w duchu z ulgą i kontemplowałam widok za przeciwległymi bulajami.
Dziesięć minut później detektyw z powrotem usadowił się w fotelu z fajką. Dłoń podnosząca zapałkę do paleniska znieruchomiała w powietrzu.
— Jesteście zupełnie pewni?
— Tak.
Zaczęłam wyliczać wzmiankowane cechy szczególne, lecz przerwał mi.
— To zbyteczne, Russell. Ufam waszym oczom. — Wydmuchał obłoczek dymu i zgasił zapałkę. — I waszemu intelektowi. Dobra robota. To oznacza, że mamy teraz coś na kształt motywu.
— Zemsta za udaremnienie porwania Jessiki.
— Tak, jak również świadomość, że czekamy na pokrzyżowanie podobnych prób w przyszłości. Kto zna literackie konfabulacje Watsona, ten wie, że Sherlock Holmes w końcu zawsze dopadnie sprawcę. A w tym wypadku sprawczynię. — Z zadowoleniem odnotowałam powrót sardonicznego nastroju. — Intryguje mnie wszelako, że nie dotarły do mnie żadne pogłoski o prężnym gangu przestępczym pod niewieścim przywództwem.
Szybko zmieniłam nieprzyjemny temat i spytałam o wyniki, jakie przyniosło ostatnie osiemnaście godzin jego dociekań. Sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego.
— Osiemnaście godzin? Chcecie powiedzieć, że nie podzieliłem się z wami wczoraj wieczorem swoimi ustaleniami?
— Z tego, co mruczał pan pod nosem w parku, nic nie zrozumiałam, a jeśli mówił pan coś do mnie w laboratorium przed świtem, to nie usłyszałam.
— Dziwne, zawsze miałem się za gadułę. Dobrze, co się zatem tyczy parku, a raczej pozostałości niegdyś dystyngowanego pojazdu,
ten punkt na pierwszy rzut oka wydaje się najmniej interesującym ze zjawisk ubiegłej nocy. Było tam dwóch wysokich mężczyzn i jeden, jak z początku sądziłem, niższy i lżejszy mężczyzna w butach z charakterystycznymi kwadratowymi obcasami. Dwóch wysokich mężczyzn zaszło Billy'ego od tyłu, kiedy stał obok konia i najwyraźniej z kimś rozmawiał, chociaż miałem go za ostrożniejszego. W każdym razie łupnęli go w czerep, a „małe buty” uśpiły go chloroformem. Dwaj wyżsi zniszczyli wasze ubranie, mniejszy zaś trzymał maskę z chloroformem przy twarzy Billy'ego. Kiedy skończyli, „małe buty” weszły do dorożki i metodycznie pocięły siedzenie. Mimo że nóż był niezwykle ostry, w rozcięciach osadziły się włókna zniszczonych wcześniej ubrań. Posłużono się obosiecznym nożem z krótkim uchwytem, ostrze długie na mniej więcej sześć cali i stosunkowo wąskie.
— Groźna broń. Nóż składany?
— Przypuszczalnie. Okoliczności zniszczenia dorożki nie dawały mi spokoju. Rzuciło się wam w oczy coś niezwykłego?
— Rozcięcia wydały mi się dziwne, bardzo precyzyjne, wszystkie tej samej długości i równoległe do siebie, lecz pas siedzenia zostawiono nietknięty. Jakby czegoś szukano pod tapicerką. Nie było śladu wkładania ręki w rozcięcia?
— Nie. Równie interesujące jest pytanie, dlaczego zniszczenia siedziska dokonały osobiście „małe buty”, przypuszczalny szef. Coś musiało umknąć mojej uwagi, Russell. Chciałbym oglądnąć fotografie. Może to mnie natchnie.
— A kiedy to nastąpi?
W oczach mignęła mu iskierka wisielczego humoru.
— To zależy od was, Russell. Nie, pozwólcie, że wyjaśnię to wam w logicznej kolejności, czyli na końcu. Dobrze wiecie, że nie lubię przeskoków przy omawianiu materiału dowodowego. Kontynuujmy: w kabinie pozostał jeden guzik, z wyraźnym odciskiem palca wysokiego mężczyzny, oraz jeden jasny włos, znaleźliśmy też smugi jasnobrązowej gliny na podłodze i siedzeniach. Za chwilę wrócimy do tego ostatniego punktu. Gdy wy przeglądaliście swoją garderobę, ja tropiłem ślady. Szlak gliny dało się łatwo prześledzić: przeszła przez park
żwirową alejką. Tak mi się przynajmniej z początku wydawało. Nie widziałem żadnych odcisków dużych butów. Dopiero kiedy wy znaleźliście tę samą glinę w damskim ustępie, odkryłem prawdę. Ta trójka nie przeszła przez park, lecz obeszła go brukowanym chodnikiem. Dwie pary dużych butów wróciły tą samą drogą, lecz „małe buty”, idąc tyłem, centralną żwirową alejką dotarły do ustępu, tyłem weszły do środka, umyły ręce i wciąż tyłem udały się do wyjścia z parku. Potem cała trójka wsiadła do jakiegoś pojazdu i odjechała.
— Musiał pan zobaczyć ślady w świetle dziennym, aby się upewnić, że trzecia osoba rzeczywiście szła tyłem?
— Właśnie. Znacie moją monografię Czterdzieści siedem sposobów zacierania śladów? Nie? Wspominam tam, że posługiwałem się różnymi metodami odwracania śladów lub ukrywania jednych w drugich (jedną z nich mieliście okazję zobaczyć we wtorek w Oksfordzie), lecz powstają anomalie, które nie ujdą bacznemu oku. W artykule, nad którym obecnie pracuję, zajmuję się wrodzonymi różnicami między męskim i damskim śladem stopy. Pokazywałem wam już notatki? Naturalnie, że nie, przecież was nie było. Stwierdziłem, że niezależnie od typu buta po układzie palców i sposobie zetknięcia się obcasa z ziemią można poznać, czy ślad pochodzi od mężczyzny czy od kobiety. Pomysł ten nasunęła mi któraś z naszych rozmów. Wieczorem tylko podejrzewałem, lecz po waszym odkryciu i zobaczeniu śladów za dnia — miałem pewność. To kobieta, wysoka na pięć i pół stopy, szczupła, około stu funtów, być może blondynka...
— Tylko być może?
— Tylko być może — powtórzył. — Inteligentna, oczytana, obdarzona wyjątkowo przewrotnym i twórczym poczuciem humoru.
— Ma pan na myśli liścik w paczce?
— To było dla mnie jasne już wcześniej. Znacie moją monografię o londyńskich glebach?
— Uwagi o pewnych cechach charakterystycznych... — zaczęłam.
— Zgadza się. Nie oczekuję od was wiedzy fachowej na temat Londynu, lecz jak wam wiadomo, spędziłem w stolicy większość życia, zanim przeszedłem na emeryturę. Oddychałem jej powietrzem, schodziłem ją całą i znałem ją jak własną kieszeń. Niektóre rodzaje londyńskiej gleby rozpoznaję gołym okiem, do niektórych potrzebuję mikroskopu. Gleba znaleziona w dorożce i na kranie należała do dosyć pospolitego gatunku. Mój dom przy Baker Street został zbudowany na takim właśnie gruncie, lecz gleba ta występuje w wielu innych miejscach, a dokładna identyfikacja wymaga zbadania próbki przez silne szkło powiększające.
— I błoto na „małych butach” pochodziło z Baker Street.
— Skąd wiedzieliście? — spytał z uśmiechem.
— Przypadkowy domysł — odparłam cierpko.
Uniósł brew.
— Tanie dowcipy nie pasują do was, Russell.
— Przepraszam. Aliści czy fakt, że ta kobieta postanowiła przejść przez Baker Street, zanim udała się do parku, wnosi coś do sprawy?
— Wy mi wyjaśnijcie — zażądał Holmes, przywołując wspomnienie wiosennego dnia z dalekiej przeszłości.
Posłusznie przeanalizowałam całe zdarzenie, przemyślałam wszystkie fakty, szukałam luk w gładkich, twardych powierzchniach. Ziemia na alejce, w dorożce, na siedzeniach (na siedzeniach?, szepnął wewnętrzny głos), w damskim ustępie (przekorne i twórcze poczucie humoru) na podłodze i na umywalce (na umywalce?). To znaczy...
— Miała ziemię na lewej dłoni i na prawym bucie.
Urwałam z niedowierzaniem i zerknęłam na Holmesa. Jego szare oczy były roztańczone.
— Celowo upaćkała buty błotem, aby zostawić wyraźny ślad. Wszystko to było zainscenizowane. Ta kobieta chce, aby pan wiedział, że tam była, a smarując sobie buty ziemią z Baker Street, zagrała panu na nosie. Zmyła ją sobie nawet z ręki w damskim ustępie, na wypadek gdyby jeszcze się pan nie domyślił, że ma pan do czynienia z kobietą. Nie mogę w to uwierzyć — kto byłby na tyle szalony, żeby
kpić sobie z pana w ten sposób? Cóż to za zabawę sobie wymyśliła?
— Wyjątkowo nieprzyjemną, z dotychczasowym plonem w postaci trzech eksplozji i jednej ofiary śmiertelnej, lecz ten rodzaj poczucia humoru harmonizuje z przysłaniem paczki i wysadzeniem w powietrze ula. Narzuca się pytanie...
Reszta zdania zawisła w powietrzu.
— Tak?
— Nic, Russell. To tylko na niczym nieoparte spekulacje, co zawsze jest zajęciem z gruntu jałowym. Pomyślałem, że jedynym naprawdę imponującym intelektem, z jakim zetknąłem się w środowisku przestępczym, był Moriarty, skutkiem czego nie jestem przygotowany na subtelności, jakimi raczy nas nasza obecna przeciwniczka. Przykładowo, gdybym mógł być całkowicie pewien intencji snajpera, który strzelił do nas, gdy byliśmy w biurze inspektora Lestrade, albo celu wysiłków Dicksona czy nawet... Tak, sądzę, że...
Znowu urwał.
— Holmesie, czy dobrze pana rozumiem? Uważa pan, że celem wymierzonych przeciwko nas działań nie było uśmiercenie nas?
— Owszem, dobrze mnie zrozumieliście. Nie potrafię uwierzyć w serię nieudanych poczynań, których inicjator w innych sytuacjach wykazuje się nadzwyczajnymi kompetencjami. Wpadki się zdarzają, lecz nie lubię zbiegów okoliczności i kategorycznie wykluczam istnienie anioła stróża. Tak — rzekł zamyślony, a przy jego następnych słowach aż się wzdrygnęłam — bardzo piękny problem.
— Trzyfajkowy, co, Holmesie? — zażartowałam zgryźliwie. Ten osobnik potrafił być nad wyraz irytujący.
— Nie, jeszcze nie czas na fajkę. Medytacja wspomagana nikotyną służy doszlifowaniu znanych faktów, a nie wyciąganiu ich z kapelusza. Nie sądzę, abyśmy znali wszystkie fakty.
— Zgadzam się, ale można chyba niezobowiązująco pospekulować? Jeśli nie chciała nas zabić, to jakie są jej intencje?
— Nie powiedziałem, że nie zamierza nas zabić, tylko że przypuszczalnie jeszcze z tym zwleka. Przyjmijmy hipotetycznie, że wydarzenia ostatnich kilku dni przebiegały zgodnie z jej planem. Możemy z tego wyciągnąć trzy konkluzje: a) w tym momencie nie życzy sobie naszej śmierci; b) chce nam uświadomić, że niemal dosłownie depcze nam po piętach inteligentny, gotowy na wszystko, pomysłowy i bezlitosny przeciwnik; c) chce, abyśmy albo gryźli ziemię, albo wyjechali z Anglii.
— Co niniejszym czynimy?
— W rzeczy samej — odparł zadowolonym z siebie tonem.
— Ja... — zaczęłam, lecz ugryzłam się w język i czekałam.
— Z jej działań wnioskuję, że tego ode mnie chce. Zna mnie na tyle dobrze, aby przyjąć, że trafnie odczytam jej intencje i odmówię współpracy. Dlatego spełnię jej życzenie.
W końcu uznałam, że koniak nadwerężył moją sprawność logiczną, bo chociaż byłam pewna, że w jego rozumowaniu kryje się zasadniczy błąd, nie potrafiłam go umiejscowić. Pokręciłam głową i spytałam:
— Nie lepiej zniknąć na kilka dni? Czy to naprawdę konieczne...
— Aby uciekać? — dokończył za mnie. — Wziąć nogi za pas? Dać drapaka? Macie najzupełniejszą słuszność. Jeszcze dzisiaj rano zgodziłbym się, że kilka dni u Mycrofta lub w jednej z moich dziupli wystarczy na przegrupowanie sił. — (Na myśl, że miałabym spędzić choćby jedną dobę zamknięta z Holmesem w magazynie, przeszył mnie dreszcz). — Dzisiejsze wydarzenia dowiodły wszelako, że się myliłem. Nie paczka z odzieżą — to był tylko dowcipny żart. Nawet buty jakoś bym przebolał, choć to już bardziej złowieszcze. Ale ta kula, która prawie was trafiła... Sądzę, że taki był zamiar.
Nie patrzył na mnie, lecz po jego głosie i lekkim drżeniu w kąciku ust poznałam, że dławi w sobie wściekłość i zgrozę. Dla pokrycia popełnionej gafy wstał i zaczął przechadzać się pokoju z rękami splecionymi na plecach. Fajka, której nie wypuścił z dłoni, groziła zabrudzeniem ubrania. Jego dalsze słowa brzmiały tak, jakby strofował sam siebie.
— Zaczynam się czuć jak kawałek drewna miotany między wodą a
plażą, przerzucany z miejsca w miejsce, co rozstraja mnie nad wyraz. Gdybym był sam, może uległbym pokusie, by pozwolić się miotać i zobaczyć, gdzie wymyją mnie fale. To jednak nie wchodzi w rachubę. A inne możliwości? Przejść do ofensywy? Zaatakować? Kogo? To byłoby jak bicie powietrza kijem do krykieta. Jak człowiek ma się bronić przed lustrzanym odbiciem? Przeczytała historie Watsona, mój podręcznik pszczelarstwa, monografie o glebie i śladach stóp, chociaż nie ma ich w wolnej sprzedaży, i Bóg wie, co jeszcze. Kobieta! Zwróciła przeciwko mnie ostrze moich własnych słów, przyczyniła mi znacznych cierpień psychicznych i fizycznych, na pięć bitych dni wytrąciła mnie z równowagi, ścigała mnie i polowała na mnie na moim terenie, aż w końcu wygnała mnie z ojczyzny, zmusiła do wypłynięcia na morze. Wiecie co?
Nagle obrócił się na pięcie, aby z oburzeniem wymierzyć we mnie ustnikiem fajki.
— Ta... osoba wtargnęła nawet do jednej z moich dziupli! Tak, dzisiaj były ślady... Wciąż nie mogę uwierzyć, że kobieta mogła tego dokonać: wyciągać za mnie wnioski, inscenizować moje posunięcia, cały czas sprawiając wrażenie, że jest to dla niej mordercza, lecz niewymagająca wysiłku i niezwykle zabawna gra. Nawet Moriarty się do tego nie posunął, a był to mistrz nad mistrze. Intelekt zdolny do takich coups de maître... maîtresse...
Urwał i szarpnął ramionami, jakby chciał wygładzić ubranie.
— Wspaniałe, fascynujące wyzwanie — powiedział spokojniejszym tonem i ponownie zapalił fajkę, która zdążyła zgasnąć. Kiedy już zadymiła, jego myśli poszły zupełnie innymi torami.
— Russell, zastanawiałem się nad tym, co powiedzieliście dziś rano. Musicie wiedzieć, że czasami biorę pod uwagę opinie innych. Zwłaszcza wasze. Muszę przyznać, że wasz protest był najzupełniej uzasadniony. Jesteście dorosłą osobą i nie miałem prawa traktować was jak Watsona. Przepraszam was za to.
Jak można sobie wyobrazić, osłupiałam i zerkałam na niego podejrzliwie, on jednak ciągnął dalej takim tonem, jakby mówił o pogodzie.
— Podczas mojej dzisiejszej deprymująco bezowocnej kwerendy
w ludzkich kloakach pięknego miasta Londyn przyszło mi na myśl, że kwestia waszej przyszłości musi zostać rozstrzygnięta. Wymusiła to obecna szczególna sytuacja, ale prędzej czy później ten problem by wypłynął. Oto pytanie, na które muszę znaleźć odpowiedź: co zrobić z uczennicą, która śpiewająco zdała wszystkie egzaminy? Musi utracić status uczniowski i należy przyznać jej prawa i obowiązki dorosłego. Za wszystkie prace domowe i sprawdziany, które wam zadałem, należy wam się piątka, łącznie z ustnym egzaminem ze śladów ziemi na obuwiu przeciwnika. Mam ograniczony wybór możliwości. Obecna sprawa jest na tyle ciężka, że byłbym usprawiedliwiony, gdybym usunął was poza pole rażenia — tak jak to niegdyś czyniłem z Watsonem — dopóki sytuacja się nie wyjaśni. Nie przerywajcie mi. Ku memu wielkiemu niezadowoleniu nie potrafię się na to zdobyć. Choćby dlatego, że upilnowanie was przerasta moje możliwości. Od czasu naszego pobytu w Walii rozmyślałem o tym, że uczeń, któremu nie pozwala się ćwiczyć nabytych umiejętności, utraci je. W obecnej imprezie, którą z braku lepszego słowa nazwę śledztwem, staję przed następującą alternatywą: przedłużyć wasze „terminowanie” (jak sami to nazwaliście) albo przyznać wam tytuł mistrza. Nigdy nie byłem zwolennikiem półśrodków, nie widzę więc sensu odwlekać tego, co nieuniknione. Zatem...
Urwał, wyjął fajkę z ust, zajrzał do paleniska, wsunął ją sobie z powrotem do ust i sięgnął do kieszeni po kapciuch z tytoniem. Chciałam krzyknąć, nie mogąc znieść napięcia między radosnym: „O Boże, nareszcie!” a smętnym: „O Boże, odsyła mnie!”
Otworzył kapciuch, wyjął z niego mały zwitek kalkowego papieru, położył przede mną, podszedł do przyśrubowanej do blatu stołu popielniczki i zaczął wyskrobywać popiół z fajki. Na kartce widniało pięć linijek zapisanych mikroskopijnymi, ścieśnionymi i grafologicznie zaszyfrowanymi literami:
Egipt — Aleksandria — Sayeed Abu Bahadr
Grecja — Saloniki — Tomas Catalepo
Włochy — Rawenna — Fr. Domenico
Palestyna — Jaffa — Ali & Mahmoud Hazr
Maroko — Rabat — Peter Thomas
Po każdym z nazwisk następowała seria liczb, które wyglądały na częstotliwości radiowe. Podniosłam wzrok, lecz Holmes znowu stał przy bulaju, odwrócony do mnie swymi nieprzeniknionymi plecami.
— Jak już wielekroć podkreślałem, zlekceważenie niebezpieczeństwa stojącego jak wół przed oczyma uważam za przejaw głupoty, nie zaś odwagi. Nawet moi krytycy nie oskarżą mnie o głupotę, bo inaczej nie osiągnąłbym mego słusznego wieku, wiodąc pełne zagrożeń życie. Pamiętam tak wyraźnie, jakby to było w zeszłym tygodniu, a nie dwadzieścia pięć lat temu, jak siedzę u Watsona na fotelu i przyznaję, że w Londynie zrobiło się dla mnie za gorąco. Obecnie znajduję się w podobnym położeniu. Wstydziłem się, że muszę poczynić takie wyznanie, lecz od tej pory upłynęło pół życia i zdążyłem się nauczyć, powoli i boleśnie, że czas i odległość mogą być potężną bronią. Posługiwanie się nią nie leży wprawdzie w moim charakterze, wolę bowiem bezpośredni, zmasowany atak i szybkie zakończenie sprawy, lecz nieciągłe i rozrzutne wydatkowanie czasu, pod warunkiem, że czyni się to rozsądnie, potrafi być bardzo skuteczne.
— O jakim przedziale czasowym my tutaj mówimy, Holmesie? — spytałam ostrożnie.
Jego najbardziej znany sen zimowy trwał trzy lata. To z powodzeniem wystarczyłoby mi na skończenie studiów.
— Musimy na trochę zapaść się pod ziemię... na wystarczająco długi czas, by zasiać wątpliwości w sercu naszej przeciwniczki. Zada sobie pytanie, czy nie omyliła się w rachubach. Czy postanowiłem po prostu zniknąć? Gdzie się zadekowałem? Tymczasem Mycroft i nieruchawy Scotland Yard zgromadzą dalsze dane i zaczną je analizować. Zanim wrócimy — (Wrócimy! Aż podskoczyłam z podniecenia.) — inicjatywa zostanie jej odebrana. Nasza oponentka będzie wściekła i mniej ostrożna, uświadomi sobie bowiem, że wyłamaliśmy się z narzuconych przez nią reguł, że wypisaliśmy się z tradycyjnego
schematu groźba — wyzwanie— reakcja — kontratak. A zatem, na dobre i na złe, bierzecie udział w sprawie, Russell.
Moje poczucie tryumfu szybko się ulotniło pod zalewem sprzecznych pytań i doznań: Ucieka dlatego, że czuje się za mnie odpowiedzialny? I na litość boską, dokąd się wybieramy? Do Tybetu?
— Co więcej — ciągnął — wchodzimy w to jako spółka, a w każdym razie najbliższa spółki forma współpracy w całym moim dotychczasowym życiu. W zaistniałych okolicznościach nie mam innego wyboru, jak tylko wam zaufać.
Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć, wyrzuciłam więc z siebie pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy:
— Co by było, gdybym wtedy weszła do mojego pokoju drzwiami?
— Hm. Ja również zadaję sobie to pytanie. Są to jednak tylko spekulacje, może niestety. Sytuacja jest, jaka jest, i muszę wam zaufać. Aby uczcić wasze przystąpienie do spółki detektywistycznej, ze wszystkimi związanymi z tym prawami i przywilejami, przyznam wam premię: podejmiecie następną decyzję. Gdzie się udamy, aby przez jakiś czas nie wchodzić lichu w drogę? — Prawie żartobliwym tonem dodał: — Wiecie co, Russell? O ile sobie przypominam, od dwudziestu pięciu lat nie miałem urlopu.
W ciągu minionych siedemdziesięciu dwóch godzin widziałam na stole przeznaczoną dla mnie bombę i skutki wybuchu drugiej na plecach Holmesa, spędziłam trzynaście ciężkich, pełnych napięcia godzin, podróżując do Londynu, groziłam Holmesowi pistoletem, pierwszy względnie modny strój, jaki w życiu posiadałam, został pocięty na strzępy, nie dojadałam, nie dosypiałam, zmarzłam, o włos uszłam kuli, widziałam Holmesa bardziej skonsternowanego niż kiedykolwiek wcześniej — a teraz to nagłe przejście od rzeczowych zwierzeń do niemal kpiarskiej wesołości... Trochę za dużo, jak na jeden raz. Spojrzałam na kartkę, którą trzymałam w dłoni, dwa na dwa cale prawie przezroczystego papieru kalkowego i pięć linijek tekstu.
— Czy to nasze jedyne możliwości?
— Bynajmniej. Jeśli go o to poprosimy, kapitan Jones jest najzupełniej gotów krążyć w kółko, popłynąć do Ameryki Południowej albo za północne koło podbiegunowe. Wybór jest praktycznie nieograniczony, choć jeżeli zechcecie rozbić bank w Monte Carlo, to będę musiał zorganizować dyskretny przelew środków finansowych. Byleśmy przez sześć do ośmiu tygodni nie pokazywali się w Zjednoczonym Królestwie i Nowym Jorku.
— Dwa miesiące! To wykluczone, Holmesie. Relegują mnie, jeśli opuszczę tyle zajęć. Moja ciotka roześle za mną wojsko. A pani Hudson i Watson...
— Pani Hudson jutro wyrusza w rejs.
— W rejs? Pani Hudson?
— Odwiedzi rodzinę w Australii. O Watsona też się nie martwicie. Tam, gdzie Mycroft go zadekował, najbardziej grozi mu, że skutkiem lukullusowego trybu życia zachoruje na podagrę. Wasza uczelnia udzieli wam urlopu dziekańskiego, wzywają was bowiem pilne sprawy rodzinne. Ciotka zostanie poinformowana, że wyjechaliście.
— Wielki Boże! Jeśli Mycroft nawet ją potrafi poskromić, to jest naprawdę cennym sojusznikiem.
Czułam, że mój opór mięknie.
— Noi?
— Co to za ludzie?
Wskazałam na karteczkę i Holmes zabrał mi ją z ręki.
— To pismo Mycrofta — rzekł tytułem wyjaśnienia.
— I pański brat ma dla nas w tych miastach zadania do wykonania?
— Właśnie. Powiedział, że jeżeli chcemy usunąć się ze strefy zagrożenia na okres tropienia pozycji wroga przez naszych wywiadowców, to moglibyśmy przy okazji przydać się na coś Jego Królewskiej Mości i zmienić otoczenie pod Jego auspicjami.
W oczach Holmesa zamigotała przekora i ubawienie, widać było, że naszą sprawę na razie odłożył ad acta.
— Wiem z doświadczenia — dorzucił — że zlecenia Mycrofta potrafią być szalenie zajmujące.
Potaknęłam głową, zabrałam mu karteczkę, rozłożyłam ją na stole i pokazałam na czwartą linijkę.
— Jisroel.
— Słucham?
— Palestyna. Izrael, Syjon, Ziemia Święta. Chcę pospacerować po Jerozolimie.
Holmes z zamyśleniem skinął głową.
— Szczerze powiem, że mój pierwszy wybór byłby inny. Grecja, może Maroko, nawet Egipt, lecz Palestyna? Lecz decyzja należy do was. Nasza przeciwniczka nigdy się nie domyśli naszego celu podróży. Zatem do Palestyny!
O północy zakotwiczyliśmy u wybrzeży Francji. Nie zauważyliśmy, by nas ktokolwiek śledził, i utrzymywaliśmy ciszę w eterze. Supeł, który zawiązał mi się we wtorek w żołądku, zaczynał puszczać. Kapitan Jones przyszedł do naszej kajuty. Był to baryłkowaty, melancholijny osobnik o rzednących, niegdyś rudych włosach, odróżniający się od czterech członków załogi stanem paznokci, które były trochę czarniejsze, jak też wyprężoną, dumną postawą człowieka, który służy monarsze. Chłopiec stanowił pomniejszoną wersję swego ojca. Wszystkie osoby na pokładzie, nie wyłączając dziecka, zostały wybrane przez Mycrofta, z miejsca, w którym zaszył się wraz z Watsonem.
— Dobry wieczór, Jones — przywitał go Holmes. — Koniak czy whisky?
— Nie, dziękuję, sir. Na morzu nie piję. Z tego mogą być tylko kłopoty. Przyszedłem spytać, czy już pan zdecydował, jaki bierzemy kurs.
— Palestyna, Jones.
— Palestyna, sir?
— Palestyna. Wiecie — Izrael, Syjon, Ziemia Święta. Chyba jest to ujęte na waszych mapach nawigacyjnych?
— Naturalnie, sir. Tak sobie tylko pomyślałem, że nie jest to w tej chwili najlepsze miejsce na wyjazdy turystyczne. Tam była wojna — poinformował nas.
— Mam tego świadomość, Jones. Proszę zawiadomić Londyn, oni poczynią wszelkie niezbędne przygotowania.
— Tak jest, sir. Wyruszamy od razu?
— Wystarczy rano, Jones, nie ma pośpiechu. Prawda, Russell?
Otworzyłam oczy.
— Najmniejszego — potwierdziłam i ponownie opuściłam powieki.
— A zatem rano, sir, madame.
Gdy jego kroki zgasły w górze schodni, poczułam na sobie wzrok Holmesa.
— Russell?
— Mhm?
— Dzisiaj wieczór nie mamy już nic więcej do omówienia. Idźcie do łóżka. Czy wolicie znowu spać na siedząco?
— Nie, nie, już się kładę. Dobranoc, Holmesie.
— Dobranoc, Russell.
Zbudziłam się, kiedy o szarym świcie zmienił się odgłos silników. Idąc przez kajutę po szklankę wody, zobaczyłam sylwetkę Holmesa. Siedział w fotelu zapatrzony w morze, z kolanami podciągniętymi pod brodę i fajką w dłoni. Nie odezwałam się, wracając do łóżka, i wątpię, czy mnie zauważył. Przespałam cały dzień i gdy się zbudziłam, był letni wieczór.
Naturalnie kalendarzowe lato jeszcze nie nadeszło i w najbliższych tygodniach czekało nas wiele deszczu, lecz w pogodne dni słońce świeciło na tyle mocno, że godzinami opalaliśmy się na pokładzie. Kiedy my pociliśmy się i wygrzewali, Londyn okryty był płaszczem dżdżu i gęstej mgły. Często życzyłam naszej żądnej krwi przeciwniczce, aby dostała zapalenia oskrzeli albo odmrożeń.
Dni mijały szybko. Ku mojemu zdziwieniu wymuszona bezczynność nie ciążyła Holmesowi. Przeciwnie, sprawiał wrażenie rozluźnionego i pogodnego. Całymi godzinami rozwiązywaliśmy skomplikowane łamigłówki, wtajemniczył mnie też w arkana kodów i szyfrów. Rozebraliśmy i złożyli na nowo zapasowe radio okrętowe. Rozpoczęliśmy również eksperyment, którego celem było ustalenie, w
jakiej temperaturze rozmaite podgrzewane substancje zapalą się samoczynnie, ale że powodowało to u kapitana nerwowość, przerzuciliśmy się na kradzieże kieszonkowe. Boże Narodzenie świętowaliśmy w pełnej gali, z płonącym puddingiem, sztucznymi ogniami, papierowymi czapkami i kolędami o zamarzniętej na kamień ziemi i śladach na śniegu. Po obiedzie Holmes wyniósł na górny pokład szachownicę.
Odkąd zaczęłam studiować, graliśmy niewiele i oboje musieliśmy przypomnieć sobie styl i gambity przeciwnika. Mój poziom gry podniósł się przez ostatnie osiemnaście miesięcy i Holmes nie musiał zwracać mi uwagi na odsłonięte figury, co nas oboje ucieszyło. Graliśmy regularnie, a kiedy najpierw czarny goniec, a potem biały król potoczyły się za burtę, po prostu znaleźliśmy dla nich dublerów (solniczkę i dużą, lepką od smaru śrubę z przyrdzewiałą nakrętką).
Holmes wygrywał większość partii, lecz nie wszystkie. Był dobrym szachistą, bezwzględnym i pomysłowym, lecz niesystematycznym, lubował się bowiem w dziwacznych gambitach i ryzykownych manewrach obronnych, zamiast metodycznie budować szańce i z umocnionych pozycji przechodzić do natarcia. Szachy były dla niego ćwiczeniem, niekiedy nudnym, które nie mogło zastąpić prawdziwej walki — miało się do niej mniej więcej tak jak ćwiczenie gam do publicznego wykonania koncertu.
Pewnego upalnego popołudnia koło Krety grał bardziej skoncentrowany niż zazwyczaj, a jego napięta nerwowość zaniepokoiła mnie. Trzy razy zaczynaliśmy i trzy razy przerwaliśmy, kiedy nie spodobał mu się początek gry. Czwartą partię rozpoczął jednak ze złośliwym uśmiechem od ruchów skrajem hetmańskiej strony szachownicy. Szykowałam się na ostrą grę.
Holmes wylosował białe i wypuścił swoje gońce niby oszalały wojownik wywijający maczugą. Siał zamęt i zniszczenie na szesnastu polach, a ja musiałam zasłaniać się pospiesznie w kilku różnych miejscach naraz, wzywać na pomoc i odsyłać gońców i wieże, stale od nowa przeformowywać piony, by w końcu zostawiać je w dziwnych zakątkach szachownicy, gdy walka przenosiła się w inne rewiry.
Zmiatał moje bastiony jeden po drugim, aż wreszcie w rozpaczy, próbując ściągnąć ogień wroga na hetmana, odsunęłam go od zagrożonego króla. Po kilku ruchach zbił go gońcem.
— Co się z wami dzieje, Russell? — skarcił mnie. — Jesteście myślami gdzie indziej.
— Nieprawda, Holmesie — odparłam łagodnie i przesunęłam piona. Na skutek tego ruchu cały ten chaos przekształcił się w zgrabną i śmiertelną pułapkę opartą na dwóch pionach i gońcu. W trzech ruchach zadałam mu mata.
Miałam ochotę wrzeszczeć, skakać do góry i ucałować kapitana Jonesa w kolący policzek z czystej radości, jaka mnie ogarnęła na widok skonsternowanej i osłupiałej miny Holmesa. Zamiast tego siedziałam i uśmiechałam się do niego szeroko. Patrzył na szachownicę jak zaczarowany, a wyraz jego twarzy był najpiękniejszą nagrodą, jaką w życiu zdobyłam. Potem klepnął się w kolano, ubawiony prychnął śmiechem i odtworzył ostatnie sześć ruchów. Pokiwał z uznaniem głową.
— Dobra robota, Russell. Diabelnie sprytne. Jesteście przebieglejsi, niż myślałem. Uczeń prześcignął mistrza — westchnął autoironicznie.
— Chciałabym móc sobie przypisać zasługę, ale taki ruch zrobiła kilka miesięcy temu moja profesorka matematyki. Czekałam na sposobność, aby wypróbować go na panu.
— Nie sądziłem, że pozwolę na tyle uśpić moją czujność, abym przegapił piona. Znakomity gambit.
— Tak. Ja też się na niego nabrałam. Czasami trzeba poświęcić królową, aby uratować partię.
Zaskoczony spojrzał na mnie, a potem znowu na szachownicę. Twarz mu się zmieniła. Jego rysy naprężyły się, spod opalenizny wypełzła bladość i wyglądał jak ktoś, kogo gnębi piekielny ból narządów wewnętrznych.
— Holmesie? Coś się stało?
— Hm? Nie, wszystko w porządku. Nigdy nie czułem się lepiej. Dziękuję wam za fascynującą partię. Daliście mi wiele do myślenia. —
Napięcie ustąpiło z twarzy i obdarzył mnie przyjaznym uśmiechem. — Dziękuję, moja droga Russell.
Wyciągnął dłoń, ale cofnął ją, zanim jego palce dotknęły mego policzka. Wstał i skierował się ku schodni. Siedziałam na rozsłonecznionym pokładzie, patrzyłam na jego znikające plecy, radość ze zwycięstwa stanęła mi kością w gardle i zadałam sobie pytanie, co takiego zrobiłam.
Nie pokazał się, aż przybiliśmy do brzegu w Jaffie.
EKSKURS
ZBIERANIE SIŁ
Rozdział trzynasty
Pępek świata
„[...] oddaje nam usługi, dodaje odwagi i daje impuls badaniom przez pchnięcie ich w nowym kierunku”.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ciągnęło mnie do Palestyny, dopóki nie przeczytałam nazwy jednego z jej miast na liście Mycrofta. Już dawno postanowiłam, że wybiorę się kiedyś na pielgrzymkę do kolebki mego narodu. Pielgrzymka jest jednak wydarzeniem poprzedzonym przygotowaniami intelektualnymi i emocjonalnymi, a nasza wyprawa z pewnością taka nie była. Kiedy miałam w duszy strach i zamęt, kiedy grunt palił mi się pod nogami i znajome miejsca stanowiły zagrożenie, ta obca kraina wyciągnęła do mnie rękę, zawołała mnie do siebie i poszłam, by znaleźć otuchę, schronienie i poradę. Ja, która nie miałam rodziny ani domu, znalazłam tam jedno i drugie.
Palestyna, Izrael, ten najnieszczęśliwszy z krajów; plądrowany, gwałcony, pustoszony, adorowany przez blisko cztery millennia;
pokonany i skolonizowany przez Akadów króla Sargona w trzecim tysiącleciu p.n.e., a później, w drugim tysiącleciu naszej ery, przez Anglię Allenby'ego; święty dla połowy świata, wąski pas niemal jałowej ziemi, której każdy cal odczuł na sobie stopy najeźdźczych żołnierzy, sucha kraina, której jedyne bogactwo tkwi w zrodzonych przez nią dzieciach. Palestyna.
O zmierzchu płynęliśmy niespiesznie na południe, równolegle do odległego wybrzeża, lecz gdy zapadły ciemności, kapitan zmienił kurs na wschodni i kazał dorzucić do kotłów. Zjawił się Holmes, z niemal płaskim plecakiem i miną człowieka zatopionego w myślach. O pierwszej w nocy wsadzono nas do szalupy i zawieziono na brzeg, kawałek na południe od Jaffy czy też Jafo, miasta, którego żydowska ludność zmuszona była uciekać podczas wojny przed arabską przemocą. Łatwo więc sobie wyobrazić, jaka byłam zachwycona, gdy bez większych ceregieli oddano nas pod opiekę dwóch arabskich zabijaków w burnusach i zostawiono. Zanim szalupa znikła w ciemnościach, niepostrzeżenie zapadliśmy w spustoszoną wojną krainę.
Nie byli zabijakami, a w każdym razie nie tylko. Nie byli nawet Arabami. Kazali mówić do siebie Ali i Mahmoud, lecz w chłodniejszym klimacie zwaliby się Albert i Matthew, a pewne dyftongi w ich angielskiej wymowie wskazywały na absolwentów brytyjskich prywatnych szkół i Oksfordu lub Cambridge. Holmes wyjaśnił, że pochodzą z Clapham. Powiedział również, że chociaż podają się za braci, wyglądają na braci i zachowują się jak bliźniaki, są w najlepszym razie daleko ze sobą spowinowaceni. Nie pytałam o dalsze szczegóły, komentując się patrzeniem, jak na arabską modłę wędrują ramię w ramię zapylonymi drogami, trajkoczą bez końca w potocznym języku arabskim i gestykulują rękami jak szaleni.
W przypadku naszych przewodników pozory rozmijały się z rzeczywistością, lecz to samo można powiedzieć o wszystkim, co nas otaczało przez te kilka tygodni. Niepozorny stateczek, który przewiózł nas z Anglii na Bliski Wschód, był wojskową jednostką doświadczalną, załoga zaś nie składała się ze zwykłych marynarzy, mimo obecności
dziecka. Nawet my dwoje nie byliśmy ludźmi, na których wyglądaliśmy — czyli ojcem i synem z plemienia ciemnoskórych, jasnookich koczowników. Sama nasza obecność w tej krainie miała w sobie coś z gruntu nierzeczywistego. Przez pierwsze dwa tygodnie wędrowaliśmy bez wyraźnego celu, wykonując rozmaite zadania, które również wydawały się pozbawione sensu. Zabraliśmy pewien dokument z zamkniętego domu; spotkaliśmy dwóch starych przyjaciół; sporządziliśmy szczegółowe mapy dwóch zupełnie nieciekawych wykopalisk. W tym onirycznym okresie miałam wrażenie, że jesteśmy obserwowani, jakkolwiek nie potrafiłam rozstrzygnąć, czy ktoś sprawdza nasze umiejętności, czy też czeka na pojawienie się zadania, do którego wykonania byśmy się nadawali. Tak czy owak nagle, może przypadkowo, pojawiała się sprawa do rozwiązania, która całkowicie nas pochłaniała i pozwalała odbudować zanikającą pewność siebie. Znowu otaczały nas niebezpieczeństwa i musieliśmy się przystosować do pełnego niewygód trybu życia, w którym znajdowałam coraz większe upodobanie. Pasja ryzyka, która zakiełkowała we mnie podczas wyprawy walijskiej, rozkwitła w nie znające granic umiłowanie wolności. Jeżeli ukrytym celem Mycrofta było zafundowanie nam egzotycznych wakacji, to niewątpliwie mu się to udało.
Co nie oznacza, że nas nadzorował. Jego nazwisko otworzyło nam kilkoro drzwi i ułatwiało przemieszczanie się, lecz nie byliśmy pod jego ochroną. Wędrówki po Ziemi Świętej zaowocowały wieloma ciekawymi sytuacjami. Niebezpieczeństwa, z którymi musieliśmy się mierzyć (nie mówię tu o mikrobach i owadach), były odświeżająco bezpośrednie i mało subtelne (dotyczy to zwłaszcza Holmesa, który raz o mało nie wpadł w nieprzyjazne ręce).
Oboje odnieśliśmy obrażenia, lecz niezbyt poważne. Raz zaatakował nas zaskakująco niefachowy snajper na pustyni, a koło Bazyliki Grobu Świętego zasadziło się na nas kilku osiłków. Dla mnie najnieprzyjemniejszym przeżyciem była chwila, gdy w dzielnicy arabskiej przyparło mnie do muru trzech oszalałych z miłości pijanych kupców. Nie zniechęciło ich nawet ujawnienie schowanych pod turbanem
długich włosów, bo kobieta najwyraźniej rajcowała ich równie mocno jak młody mężczyzna, za którego mnie wzięli. Tego dnia niewiele brakowało, a popełniłabym morderstwo — nie na kupcach, lecz na Holmesie, który z ubawieniem i wahaniem przyszedł mi z pomocą.
Jak się rzekło, to połączenie nierzeczywistości i niebezpieczeństwa bardzo przypadło mi do gustu. Cieszyłam się z tego, że nasza tajemnicza prześladowczyni przestała nam zagrażać i że mamy potężnego, acz równie enigmatycznego sprzymierzeńca w osobie Mycrofta.
Nie jest to miejsce, by obarczać czytelnika szczegółową relacją z naszej ekspedycji do Palestyny (starczyłoby tego na osobną książkę), gdyż te skądinąd ciekawe przygody w żaden sposób nie wiązały się ze sprawą, która nas tam przywiodła. Był to ekskurs, który pozwolił nam od nowa przemyśleć problem wyważenia naszych stosunków tudzież podjąć decyzję, jak dalej prowadzić sprawę w kraju, gdy Mycroft i Lestrade zgromadzą już niezbędne dane. Czas wygnania wpłynął na moją psychikę, nabrałam bowiem świadomości znaczenia dziejów, która pozostała we mnie po dziś dzień i do tej pory napełnia mnie zadziwieniem, radością i furią. To, że znalazłam w Palestynie schronienie przed niebezpieczeństwem, w większym stopniu niż przypadkowa okoliczność przyjścia na świat w żydowskiej rodzinie, sprawiło, że poczułam się Żydówką. Aliści, jak się rzekło, nie ma to wszystko wiele wspólnego z naszą opowieścią.
Nie zamierzam też raczyć Czytelnika bedekerem po tej najniezwyklejszej z krain. Spędziliśmy kilka dni w chacie z gliny koło Jaffy, aby się zaaklimatyzować i ulepszyć nasze incognito (których Holmes użył już kiedyś w Mekce) przed wyruszeniem na południe. Pustymi obszarami, na których spotykało się tylko koczowników i klasztory w ruinie, a pustynia nawet w styczniu pulsowała gorącem, zawędrowaliśmy pieszo i konno nad Morze Martwe. W ciemnościach przed wschodem księżyca unosiliśmy się na jego dodających wigoru wodach i czułam światło gwiazd na nagiej skórze.
Podczas podróży na północ dotykaliśmy sypiących się resztek mozaikowych pawimentów, delikatnych kamiennych ryb i splecionych kiści winogron, zwiedzaliśmy ruiny murów świątyni i młodsze świadectwa zwycięstw Allenby'ego. Spaliśmy w namiotach koczowników, w których cuchnęło kozami, w jaskiniach, na rozgrzanych płaskich dachach pod gwiazdami, w puchowych łożach pałacu paszy, pod wojskową ciężarówką, pod łodzią rybacką i pod gołym niebem. Piliśmy zimną, kwaśną lemoniadę w syjonistycznej osadzie, ulepkowatą herbatę miętową z beduińskim szejkiem, Earl Grey z mlekiem z puszki w domu wysokiej rangi oficera w Hajfie. Kąpaliśmy się (zdecydowanie za rzadko jak na mój gust — podróżowanie w męskim przebraniu wiąże się z pewnymi niedogodnościami, do których należą publiczne kąpiele) w bąbelkującym źródle nad Kaną Galilejską, na gładkowodnym odcinku Jordanu otoczeni drutem kolczastym (i pod niechętnym spojrzeniem zimorodka) oraz w blaszanej wannie angielskiej archeolożki w Jerychu, której zamiłowanie do wykopalisk szło w parze ze skrajnym syjonizmem. (Była to jedyna osoba, która natychmiast poznała, że jestem kobietą przebraną za mężczyznę. Pozdrowiła nas wściekłą kanonadą słów z dna rowu i ustaliwszy, że nie mamy zamiaru wywieźć jej ukochanych glinianych okruchów, zaprowadziła nas do swego niezwykłego domu, który przypomniał niski beduiński namiot, lecz zbudowany był ze starych desek i blachy falistej. Mnie zamknęła w pomieszczeniu bez okien, za to z obfitością niebiańsko gorącej wody, Holmes zaś musiał się komentować wiadrem zimnej wody na podwórzu).
Jerozolimę zostawiliśmy sobie prawie na sam koniec podróży. Okrążyliśmy ją podczas wędrówki na północ, dwa razy podeszliśmy kusząco blisko, by cofnąć się jednak w ostatniej chwili. Wreszcie o zmierzchu, w towarzystwie gromadki Beduinów i ich wynędzniałych kóz, stanęliśmy na wierzchołku Góry Oliwnej, ogorzali od słońca, z obolałymi stopami i przerażająco brudni (nawet Holmes, który pod względem higieny mógł iść w zawody z kotem). Przed nami rozciągało się miasto miast, pępek świata, środek uniwersum, wyrastające z fundamentów ziemi i zaskakująco małe, jak klejnot. Serce śpiewało
we mnie i wypłynęła mi na usta starohebrajska pieśń. Simchu eth Yerushalaim w'gilu bah kal-ohabeha, wyrecytowałam: „Radujcie się wraz z Jerozolimą, weselcie się w niej wszyscy, co ją miłujecie”*. Patrzyliśmy na zachód słońca i spaliśmy pośród grobów, ku konsternacji naszych przewodników. Rano zobaczyliśmy, jak słońce bierze miasto w swoje czułe ramiona i budzi je do pulsującego, pełnego blasku życia. Radowałam się i byłam nieskończenie wdzięczna losowi.
* Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallottinum, wydanie III poprawione, Poznań-Warszawa 1980, Iz 66,10. (Wszystkie cytaty z Pisma Świętego zaczerpnięto z tego wydania.)
Siedzieliśmy, aż słońce rozpłomieniło białozłote mury, aż z drogi wzbił się kurz, po czym poszliśmy do miasta. Przed trzy dni wędrowaliśmy wąskimi uliczkami Jerozolimy, jedliśmy na bazarach, wdychaliśmy zapach kadzidła w kościołach. Dotykaliśmy murów i smakowaliśmy kurz, by opuścić w końcu miasto odmienieni. Patrzyliśmy, jak zimowe słońce oddaje pępek świata w ręce nocy, dźwignęliśmy plecaki i ruszyliśmy w drogę.
Gdy kolor nieba przeszedł z kobaltowego w bezgranicznie czarny, szliśmy na północ, by po jakimś czasie założyć obóz. Rozpaliliśmy dwa ogniska, rozbiliśmy trzy namioty, naciągnęliśmy wody ze zbiornika i zjedliśmy twarde mięso kozie, którym Ali i Mahmound najwyraźniej żywili się na okrągło. Z maleńkich kubeczków piliśmy zaparzoną przez Mahmounda kawę, gęstą jak miód i niemal równie słodką.
Ogniska wypaliły się i nasi przewodnicy poszli spać. Holmes i ja siedzieliśmy w zgodnym milczeniu, on palił fajkę, a ja wyszukiwałam konstelacje. Kiedy popioły już się ledwo jarzyły, a sklepienie nieba przebijały miliony punktów twardego białego światła, poczułam — co zdarzało mi się rzadko — ochotę, by zaśpiewać. Rozgrzana żarem wciąż bijącym od popiołów, zanuciłam gwiazdom hymny niewoli babilońskiej — pieśni zrodzone z tęsknoty narodu wyrwanego z ziemi swych przodków i swego Boga, sto pokoleń temu łkającego pod jarzmem zdobywcy.
Po jakimś czasie umilkłam. Na odległym wzgórzu szakale rozpoczęły
swe nieziemskie chóralne wycie. Gdzieś zawarczał silnik, by po chwili umilknąć w oddali. Zapiał kogut. W końcu wstałam, by udać się do namiotu — napełniona tą pogodą ducha, którą daje tylko podjęta decyzja lub dobrze wykonane zadanie. Holmes wystukał popiół z fajki do ogniska.
— Muszę wam podziękować za sprowadzenie mnie tutaj. Szalenie pouczający przerywnik...
— W tym kraju jest jeszcze jedno miejsce, które chciałabym zobaczyć. Leży po drodze do Akki. Dobranoc, Holmesie.
Dwa dni później siedzieliśmy na szczycie smaganego wiatrem wzgórza i patrzyliśmy na zbroczoną krwią Wyżynę Galilei. Cztery miesiące wcześniej generał Allenby dopadł tutaj pierzchającą armię turecką; 730 lat wcześniej krzyżowcy doznali w tym miejscu druzgocącej klęski; w ciągu ostatnich trzech tysięcy lat rozmaite armie walczyły o kontrolę nad wąskim szlakiem z północy na południe, który łączy Egipt i Afrykę z Europą i Azją. Od góry Megiddo na skraju Wyżyny Galilei bierze swą nazwę miejsce, gdzie rozegra się ostateczna walka między dobrem i złem — Armageddon. Rejon jest żyzny i krzyżują się w nim drogi, zabójcze połączenie. Aliści tego wieczoru tylko szczekanie psów i odległe pobrzękiwanie kozich dzwonków zakłócało ciszę. Następnego dnia mieliśmy się udać do Akki, twierdzy krzyżowców, gdzie czekał na nas statek, by zabrać nas z powrotem w ziąb angielskiego stycznia, do walki z nieznaną przeciwniczką. Mało zachęcająca perspektywa dla kogoś, kto siedzi z zachodzącym słońcem za plecami, a obok trzepocze delikatnie na wietrze płótno namiotów. Ostatnie tygodnie były czymś odrębnym i tylko pośrednio rozmawialiśmy o wydarzeniach, które nas wygnały do Ziemi Świętej. Holmes naturalnie nie był zadowolony z tego, że musi pozwalać innym, aby wykonywali za niego robotę, nawet jeżeli do tych innych zaliczał się jego brat Mycroft, skutecznie jednak hamował niecierpliwość. Na tym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na starożytne pole bitwy, podniosłam wreszcie temat, którego tak skrzętnie unikaliśmy.
— Teraz czeka nas Londyn, Holmesie.
— W rzeczy samej, Russell.
W jego oczach pojawił się błysk, którego nie widziałam już od wielu tygodni, radość psa myśliwskiego, który od dłuższego czasu nie polował.
— Jakie ma pan plany?
Wsunął dłoń pod brudny burnus, by wyjąć fajkę i kapciuch z tytoniem.
— Najpierw wy mi wyjaśnijcie, dlaczego wybraliście ten cel podróży.
— Izrael? Mówiłam panu, jak nazywała się moja matka?
— Tak, Judith, prawda? Nie Mary McCarthy. Odświeżcie mi pamięć, Russell. Mam skłonność do zapominania szczegółów, które nie są mi potrzebne do pracy, a opowieści biblijne z reguły zaliczają się do tej kategorii.
Uśmiechnęłam się ponuro.
— Z tej historii może wyniesie pan jakiś pożytek. Moja matka i ja przeczytałyśmy ją, kiedy miałam siedem lat. Była wnuczką rabina, drobną kobietą, spokojną i bardzo mądrą. Historia jest apokryficzna, a nie kanoniczna, lecz matka wybrała ją jako pierwszą do przerobienia ze mną. Nie uważała bowiem, że religia ma być czymś łatwym. Poza tym występuje tam jej imienniczka.
— A zatem historia Judyty i Holofernesa.
— Rozegrała się tutaj, w małym mieście przy drodze do Jerozolimy, którą przybyliśmy. Holofernes dowodził armią z północy, którą wysłano na południe, aby ukarała Jerozolimę. To małe miasteczko zagradzało mu drogę, odciął mu więc wodę i obiegł je. Po trzydziestu czterech dniach mieszkańcy postawili Bogu ultimatum: w ciągu pięciu dni dostarcz nam wody, bo inaczej odstąpimy na bok i przepuścimy wrażą armię do Jerozolimy. Judyta, mądra, odważna, bogata młoda wdowa, była oburzona. Wdziała swoje najlepsze stroje i w towarzystwie służącej poszła do obozu Holofernesa. Wyjaśniła mu, że chce ocaleć od zagłady, i przez kilka dni świeciła mu przed oczyma swoją pięknością. Naturalnie zaprosił ją do swego namiotu. Upiła go,
a gdy stracił przytomność, ucięła mu głowę i zaniosła do miasta. Oblężyciele odstąpili, Jerozolima została uratowana, a dwa i pół tysiąca lat później kobiety nazwane jej imieniem przyprawiają swe dzieci o koszmary senne, racząc je tą historią.
— Pouczająca opowieść, Russell, lecz nie opowiedziałbym jej siedmiolatce.
— Moja matka uważała, że podwaliny wykształcenia teologicznego należy zacząć kłaść w młodym wieku. Rok później zajęliśmy się dziejami Diny, przy której losach historia Judyty to bajka dla przedszkolaków. Mimo to chciałam tutaj przyjechać — aby zobaczyć, gdzie Holofernes stanął ze swoim wojskiem. Czy to jest odpowiedź na pańskie pytanie?
— Niestety, tak — westchnął. — Czyli domyśliliście się, co postanowiłem na statku?
— Trudno się było nie domyślić.
— I proponujecie mi to jako alternatywę.
Pokazał na pogrążającą się w mroku równinę.
— Tak.
Nie chciałam się zastanawiać nad konsekwencjami mojej decyzji, dopóki nie będzie to konieczne.
— Nie. Przepraszam, Russell, ale nie pozwolę, byście poszli do obozu przeciwnika. Nie sądzę, byście trafili na łatwowiernego pijaka.
— Nie zamierzam jednak kapitulować i zostawiać pana na pastwę losu. Nie jestem tchórzem.
— Nie sugeruję, żebyście mnie zostawili na pastwę losu, tylko żebyście stworzyli takie pozory.
Wstał, poszedł do namiotu i wrócił ze znajomym drewnianym pudełkiem. Rozstawił bierki tak, jak podczas partii, którą rozgrywaliśmy koło wybrzeża Krety, zanim zginęła moja królowa. Holmes odwrócił szachownicę, by zagrać czarnymi. Tym razem to ja zbiłam jego królową i przyparłam go do muru. Rozgrywka przebiegała jednak inaczej, bo znałam jego zamiary i nie dałam się wciągnąć w pułapkę.
Między kolejnymi ruchami upływało coraz więcej czasu, gdy nasze
miniaturowe armie ścierały się ze sobą. Kolejni wojownicy padali martwi i byli znoszeni z pola bitwy. Na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy, niezauważone przez nas. Ali przyniósł małą lampę olejną i postawił na kamieniu między nami. Holmes wykonał podwójny atak i zabrał mi drugiego gońca. Ja zbiłam wieżę (wątpliwe zwycięstwo, bo Holmes gardził prostolinijną wytrwałością tej figury), a dwa ruchy później moja padła ofiarą jego gońca. (Gońce Holmesa były straszliwym orężem, bardziej niż do rycerza na koniu podobnym do rydwanu bojowego królowej Budikki, wyposażonego w ostre klingi i całymi zastępami zmiatającego wrogów z drogi). Mahmoud wcisnął nam do rąk kubki ulepkowatej kawy, przez chwilę bez słowa obserwował szachownicę i poszedł sobie.
To była długa partia. Wiedziałam, że Holmes zamierza powtórzyć moje niespodziewane zwycięstwo, gdy oddałam królową, aby zbudować pułapkę z pionów. Nie dałam się jednak wmanewrować. Wyciągnęłam go zza jego fortyfikacji, trzymałam się z dala od jego pionów i bardzo ostrożnie poruszałam się królową. W końcu zmienił taktykę i najechał mnie kolejną trójkątną formacją. Umknęłam mu jednak, on przycisnął mniejeszcze raz, lecz znowu się wywinęłam. Zaszachowałam go pozostałą wieżą. Zasłonił się, wezwałam na pomoc królową i w ogniu walki przeoczyłam, że pionek, który współtworzył pierwszą, dawno zapomnianą trójkątną formację, stoi w drugim rzędzie i po chwili Holmes wypromował go na królową.
— Regina redivivus — skomentował sardonicznie i zaczął szarpać nieosłonięte tyły mojej ofensywy niby burza gradowa kwiaty brzoskwini. Swoją zmartwychwstałą królówką porozstawiał mnie po kątach i w sześciu ruchach dostałam mata. Zaśmiałam się z cicha i pokręciłam głową, po czym spoważniałam.
— Ona nigdy się na to nie nabierze — zaoponowałam.
— Nabierze się, jeśli manewr odwracający uwagę będzie wystarczająco wiarygodny. To kobieta dumna i pełna zimnej pogardy. Złość z powodu naszego wyjazdu sprawi, że zaniedba środki ostrożności. Chętnie uwierzy, że Sherlock Holmes stracił swego hetmana, że biedny
stary Holmes został sam, odsłonięty i bezradny. — Końcem palca trącił koronę czarnego króla. — Rzuci się jak szalona, by mnie zgładzić — pokazał na białą królową — i wtedy ją dopadniemy.
Podniósł czarnego piona i toczył go w rękach, jakby chciał go rozgrzać, a kiedy otworzył dłonie, leżała tam czarna królowa. Odstawił ją na szachownicę i wyprostował się z miną człowieka, który zakończył długotrwałe i delikatne negocjacje handlowe.
— To dobre — orzekł — naprawdę bardzo dobre.
W świetle dogasającej lampy naftowej oczy mu pałały dziwnym, intensywnym zachwytem, który widziałam na jego twarzy tydzień wcześniej, kiedy stanął naprzeciwko młodego nożownika. Joie de combat, uznałam, i serce we mnie zadrżało na widok tego odmienionego Holmesa.
— To niebezpieczne, Holmesie — zaprotestowałam — naprawdę bardzo niebezpieczne. Co będzie, jeśli ona przejrzy nasze zamiary? Co będzie, jeśli nie zastosuje się do reguł gry i zgładzi nas oboje? Co będzie, jeśli... — Jeśli ja zawiodę, skowyczał mój wewnętrzny głos.
— Co będzie, co będzie. Naturalnie, że to niebezpieczne, Russell, ale nie mogę przecież do końca życia wczasować się w Palestynie ani potykać o goryli, prawda?
Wyraźnie ostrzył sobie zęby na nową walkę, lecz ja, kiedy już przyszło co do czego, najchętniej bym się gdzieś schowała.
— Nie wiemy, co ona zrobi! — zawołałam. — Lestrade powinien przynajmniej na początek dać nam paru ludzi do ochrony. Albo Mycroft, jeśli pan nie chce wciągać w to Scotland Yardu. Dopóki się nie zorientujemy, jak ona zareaguje...
— Równie dobrze możemy dać ogłoszenie do „Timesa”, aby ją poinformować o naszych zamiarach — prychnął. — Powinniście nauczyć się fechtunku. To najbardziej pouczająca szkoła oceny możliwości wroga. Widzicie, Russell, ja czuję moją przeciwniczkę, znam jej styl i zasięg ciosu. W dotychczasowej walce ze mną wypunktowała mnie, ale pokazała też swoje słabe strony. Wszystkie jej ataki opierały się na znajomości mojej natury, moich umiejętności. Kiedy wrócimy, będzie
się po mnie spodziewała dalszego parowania ciosów i robienia uników z moją rutynową finezją i sprawnością. Ja jednak postąpię inaczej. Jak głupiec opuszczę szpadę i ruszę na nią nieosłonięty. Ona zatrzyma się na chwilę, aby poobserwować moje dalsze działania. Z początku wzbudzą one w niej nieufność, lecz stopniowo nabierze przekonania, że postradałem zmysły i uderzy pełna złośliwej satysfakcji. Lecz wy, Russell... — Jego odziane w burnus ramię przesunęło się nad szachownicą, a kiedy je cofnął, czarna królowa stała w miejscu białego króla ze śruby. — Będziecie od początku na nią czekali i pierwsi uderzycie.
Wielki Boże. Zażyczyłam sobie kiedyś większej odpowiedzialności i z nawiązką spełnił moją prośbę. Próbowałam zapanować nad głosem.
— Holmesie, nie mówię tego przez fałszywą skromność, ale brakuje mi doświadczenia w tej „grze”, jak pan to nazywa. Gdybym popełniła błąd, mogłoby to skończyć się tragicznie. Musimy mieć wsparcie.
— Zastanowię się nad tym — powiedział wreszcie, a potem pochylił się nad szachownicą i spojrzał mi w oczy z tym samym osobliwym natężeniem, które zauważyłam wcześniej.
— Musicie jednak wiedzieć, że znam wasze talenty lepiej od was. W końcu to ja was wyszkoliłem. Przez prawie cztery lata was wykuwałem i hartowałem, wiem zatem, z jakiego kruszcu jesteście zrobieni. Znam wasze mocne i słabe strony, zwłaszcza po ostatnich tygodniach. To, co przeżyliśmy w tym kraju, wyostrzyło stal, która jednak była w was od początku. Nie żałuję decyzji, by przyjechać z wami tutaj, Russell. Jeśli rzeczywiście sądzicie, że nie podołacie, to przyjmę wasze postanowienie i nie policzę wam tego za kapitulację. Będzie musieli potowarzyszyć Watsonowi, a ja skorzystam z pomocy Mycrofta. Będzie to rozwiązanie gorsze, mało eleganckie i raczej czasochłonne, ale nie beznadziejne. Wybór należy wyłącznie do was.
Jego słowa brzmiały spokojnie, lecz to, co się za nimi kryło, napawało mnie przerażeniem. Gdyby ktoś inny zaproponował mi coś
podobnego, uznałabym to za czystą brawurę. Holmes, pedantyczny, wnikliwy, biorący pod uwagę wszystkie czynniki myśliciel, który działał sam, nie prosząc innych nawet o poradę, ten Holmes, którego, jak mi się wydawało, dobrze znałam, chciał rzucić się w przepaść, zdając się na mnie, że go złapię.
Co więcej, ten samowystarczalny indywidualista, który nawet swemu silnemu dawnemu koledze z frontu rzadko pozwalał mierzyć się z prawdziwym ryzykiem, a przez ostatnie cztery lata trzymał mnie z daleka od wszelkich poważniejszych niebezpieczeństw, ten wiktoriański dżentelmen w każdym calu zamierzał powierzyć nie tylko swoje, ale również moje życie w niewypróbowane, niedoświadczone, a przede wszystkim kobiece ręce. To właśnie była ta zmiana, którą w nim zauważyłam, ta zawzięta radość z oczekującej go walki. Nie było już miejsca na wahania. Odegnał precz wszelkie wątpliwości i wyjaśnił mi jednoznacznie, że jeśli sobie tego życzę, gotów jest traktować mnie jako swoją pełnoprawną partnerkę. o niepospolitym intelekcie tego człowieka wiedziałam od dawna, a niemal równie długo o jego człowieczeństwie i dobrym sercu. Nigdy wcześniej nie pokazał mi jednak w tak dobitny sposób, że siła ducha dorównuje u niego sile umysłu. Świadomość ta podziałała na mnie jak trzęsienie ziemi, a potem cichy wewnętrzny głos spytał, czy nie była to przypadkiem mowa pogrzebowa ku czci wielkiego detektywa.
Nie wiem, ile czasu upłynęło, zanim podniosłam wzrok z wyrzeźbionej królowej na twarz tego człowieka, która również wyglądała jak wyrzeźbiona. Patrzył na mnie z wyczekującą miną i po chwili zrozumiałam jego nieme pytanie. Jednak decyzja w gruncie rzeczy już zapadła.
— W obliczu niewyobrażalnego człowiek wybiera niemożliwe — wyszeptałam.
Uśmiechnął się ciepło, z aprobatą.
I wtedy stał się cud. Holmes wyciągnął ku mnie swe długie ramiona i niby przestraszone dziecko, skryłam się w nich. Trzymał mnie, z początku speszony, potem swobodniejszy, dopóki nie ustało
moje drżenie. Słuchałam miarowego bicia jego serca, czułam się bezpieczna i siedzieliśmy tak, aż lampa zgasła z sykiem i zostawiła nas w ciemnościach.
Dwa dni później zamknęły się wokół nas mury Akki, twierdzy krzyżowców, zupełnego przeciwieństwa oddalonych o osiemdziesiąt mil rozsłonecznionych kamieni Jerozolimy. Złote mury pępka świata migotały i lśniły, miasto rozbrzmiewało słyszalną pieśnią radości i cierpienia, podczas gdy mury Akki były ciężkie i grube, a za swoją pieśń miały wielojęzyczny żałobny hymn ciemnoty i śmierci. Długie cienie kojarzyły mi się z upiorami, którym należy zejść z drogi. Zauważyłam, że Holmes rozgląda się bacznie wokół siebie. Ali i Mahmoud, jak zwykle cztery kroki przed nami, wyraźnie nie dostrzegali nic z tej dusznej atmosfery; rzadko zresztą rejestrowali cokolwiek, co nie wiązało się bezpośrednio z nimi samymi. Mimo to nawet oni trzymali się środka ulicy, jakby mury były nieczyste. Usiłowałam odpędzić od siebie ten nastrój, który jednak uparcie wracał.
— Ciekawe, czy te kamienie mówiłyby takim ponurym głosem, gdyby nie wiedziały, co to miasto symbolizuje — powiedziałam rozdrażniona do Holmesa.
— Umysłowi, który bacznie obserwuje i wyciąga wnioski, każde dzieło zdradza mentalność twórcy.
Zmrużonymi oczami spojrzał na wielkie, ciężkie ciosy kamienne, które przesłaniały niebo, po czym powoli zatarł ręce.
— Weźmy Mozarta — gorączkowa radość i łzy zaklęte w muzykę. Cierpienie tego człowieka jest chwilami nie do zniesienia. Chodźmy.
Wędrowaliśmy ulicami w stronę wybrzeża i zanim wyszliśmy zza ostatniego winkla, Ali i Mahmoud zniknęli. Czułam się potwornie naga bez tych dwóch złączonych głów i szerokich pleców przed sobą, lecz Holmes tylko się uśmiechnął i trącił mnie łokciem, bym szła dalej. Gdy mijaliśmy wpuszczone w mur drewniane drzwi, powiedział w powietrze:
— Marhaba. — Ku mojemu zaskoczeniu dodał: —Alla-M'aq.
Powtórzyłam za nim podziękowanie i błogosławieństwo. Po chwili dotarliśmy nad wodę. Siedzieliśmy, popijając herbatę miętową, którą kupiliśmy na straganie opodal, i patrzyliśmy na fale obmywające resztki zbudowanej przez krzyżowców przystani. O zmroku przyszedł po nas członek załogi, który miesiąc wcześniej zawiózł nas na brzeg w Jaffie. Odwróciliśmy się plecami do twierdzy, a twarzą do Anglii, gdy bezgłośnie zanurzał wiosła w wodzie.
Później staliśmy na pokładzie i patrzyliśmy, jak gasną ostatnie światła Palestyny. Jerozolima leżała poza naszym polem widzenia, lecz wydawało mi się, że dostrzegam na południowym wschodzie słaby poblask, jakby zmagazynowane światło słońca. Wyrecytowałam półgłosem:
Al naharoth babel sham yashavnu gam-bakinu...
Im eshkahek Yerushalaim tishkah y 'mini...
— Śpiewaliście to któregoś wieczoru, prawda? — spytał Holmes. — Co to jest?
— Psalm, jedna z najbardziej przejmujących pieśni hebrajskich, pełna syczących i gardłowych głosek.
Przetłumaczyłam mu słowa.
Nad rzekami Babilonu —
tam myśmy siedzieli i płakali,
kiedyśmy wspominali Syjon.
Na topolach tamtej krainy
zawiesiliśmy nasze harfy.
Bo tam żądali od nas
pieśni ci, którzy nas uprowadzili.
[...]
Jak możemy śpiewać
pieśń Pańską
w obcej krainie?
Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie,
niech uschnie moja prawica!
Niech język mi przyschnie do podniebienia,
jeśli nie będę pamiętał o tobie.
— Amen — mruknął, znowu mnie zaskakując. Gdy ziemia zmniejszyła się do rozmiarów smugi światła otulonej ciemnością, zeszliśmy pod pokład.
KSIĘGA CZWARTA
UCZENNICA MISTRZEM
NA POLU WALKI
Rozdział czternasty
Kurtyna idzie w górę
„Jeśli ją odosobnimy, to pomimo obfitości jadła i najkorzystniejszych warunków temperatury zginie w ciągu kilku dni, nie z głodu, nie z zimna, ale z samotności”.
Silniki pracowały na pełnych obrotach, jeszcze zanim dotarliśmy do wspólnej kabiny, a wyczuwane pod stopami silne wibracje świadczyły o dużej prędkości. Poszłam do łazienki i z radością zrzuciłam z siebie ciężkie, sztywne od potu, brzydko pachnące, wytarte ubranie. Godzinę później, po trzech zmianach wody, wyszłam z wanny odmieniona. Paznokcie lśniły różowobiało, włosy nareszcie wyswobodziły się spod turbanu, skóra odżyła. Włożyłam długi, haftowany kaftan zakupiony na suku w Nablusie i czułam się iście zmysłowo, gdy sunęłam po podłodze — znowu byłam kobietą po wielu tygodniach nieeleganckiego kucania, maszerowania i drapania się po całym ciele.
Zaparzyłam w kambuzie spory czajnik angielskiej herbaty. Holmes wykąpał się w tym czasie gdzie indziej. Siedział w salonie, czytając „Timesa”. W czystej koszuli i szlafroku wyglądał tak, jakby nigdy
w życiu nie chodził nieogolony, nigdy nie spał owinięty w koźle skóry, nigdy nie musiał się zajmować tubylczą fauną zamieszkującą w jego czuprynie. Podniosłam delikatną filiżankę z białego jak śnieg fajansu i roześmiałam się w duchu z czystego szczęścia.
Rozległo się pukanie do drzwi i głos kapitana.
— Dobry wieczór, panie Holmes! Mogę wejść?
— Zapraszam, Jones, zapraszam.
— Ufam, że miał pan przyjemny pobyt w Palestynie, sir?
— Nieskomplikowane przyjemności dla nieskomplikowanych umysłów — mruknął Holmes.
Jego słowa zmieszały poczciwego kapitana, który przebiegł doświadczonym spojrzeniem po zanikających zielonożółtych sińcach na twarzy Holmesa i łypnął na bandaż wystający z rękawa mojego kaftana. Chciał nawet wygłosić jakiś komentarz, ale opanował się widocznym wysiłkiem woli, zacisnął zęby i odwrócił się, by zamknąć drzwi. Holmes zerknął na mnie z psotną miną.
— Ja ze swej strony ufam, że miał pan udany styczeń, chociaż widzę, że nie przebywał pan za dużo na statku. Co słychać we Francji? Rozumiem, że zaczęła się już odbudowa.
Zaległa cisza. Kiedy wyszłam z kambuza, zobaczyłam na twarzy kapitana znany wyraz podejrzliwego zaskoczenia.
— Skąd pan wie, gdzie byłem? Och, przepraszam, dobry wieczór pani.
Dotknął daszka czapki.
— Nie jest to szczególnie trudna zagadka. Poznaję po pańskiej cerze, że od naszego rozstania nie spędził pan zbyt wiele czasu na słońcu, a nowa pomada do włosów i zegarek na ręce mówią mi, że spędził pan co najmniej jeden dzień w Paryżu. — Zaśmiał się pod nosem. — Proszę się nie martwić, nie wysłałem za panem szpiegów, czynię tylko użytek z oczu.
— Cieszę się z tego, sir. Gdybym miał powody sądzić, że pan coś węszył, to byłbym zmuszony poprosić pewnych dżentelmenów, aby zadali panu kilka niewygodnych pytań. Bez obrazy, sir, lecz byłbym do tego zobowiązany.
— Rozumiem, Jones, i staram się dostrzegać tylko te rzeczy, które mówią mi o mało istotnych poczynaniach.
— Tak chyba będzie najlepiej, sir. Aha, w zeszłym tygodniu kurier z Londynu przekazał mi dla pana tę przesyłkę — nawiasem mówiąc, w Paryżu.
Stałam blisko niego, toteż wyciągnęłam rękę po przesyłkę, lecz Holmes interweniował ostrym, karcącym, nieznoszącym sprzeciwu głosem.
— Nie pannie Russell, Jones! Wszelkie urzędowe przesyłki mają być dostarczane mi do rąk własnych. Zrozumiano, kapitanie?
Kajutę wypełniła zbulwersowana cisza. Holmes wstał, podszedł do kapitana, z lodowatą miną wziął od niego przesyłkę i poszedł ją otworzyć przy oknie. Jones przez chwilę wpatrywał się w jego plecy, a potem przeniósł zdumione spojrzenie na mnie. Rumieniec wstydu wystąpił mi na policzki, odwróciłam na pięcie i weszłam do swojej kajuty, zatrzaskując drzwi. Chwilę później usłyszałam, jak drzwi zewnętrzne zamykają się za kapitanem. Kurtyna poszła w górę.
Po kilku minutach coś zastukało dwa razy do drzwi. Wstałam i podeszłam do bulaja, zanim zareagowałam.
— Niech pan wejdzie, Holmesie.
— Russell, ta przesyłka jest... A, rozumiem. Duch wprawdzie ochoczy, lecz ciało mdłe.
Nie wiem, jak rozpoznał po moich plecach, że jestem zatroskana.
— Nie, nie, to się zdarzyło tak nagle, że byłam psychicznie nieprzygotowana. — Odwróciłam się do niego. — Nie spodziewałam się, że będę musiała tak szybko zacząć grać moją rolę. Ale może wyszło na dobre. Kapitan coś podejrzewa, a nie sądzę, bym się sprawdziła w tej akurat scenie. Nie jestem Sarah Bernhardt. — Uśmiechnęłam się nieco wymuszenie.
— Wasz występ był nadzwyczaj przekonujący. Obawiam się, że przed końcem spektaklu czeka nas jeszcze wiele trudnych chwil.
— Tekst jest już napisany, pozostaje go tylko wygłosić — odparłam lekkim tonem. — No i co tam przysłał nam Mycroft?
— Sami zobaczcie. Nasza przeciwniczka poczyna sobie nad wyraz roztropnie. Jestem pełen podziwu dla jej techniki. Gdyby nie deptała mi tak groźnie po piętach, sprawa ta byłaby dla mnie prawdziwą rozkoszą, nie przypominam sobie bowiem żadnej innej, w której tak wielka liczba poszlak prowadziłaby zupełnie donikąd. Pójdę po fajkę, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
Przesyłka była opasła. Odłożyłam na później pięć grubych listów od pani Hudson, ostemplowanych w różnych portach, aby przyjrzeć się temu, co przysłał Mycroft. Na wielu stronach pracownicy laboratorium Scotland Yardu opisywali odciski palców znalezione w dorożce i na guziku z wyrwanym kawałkiem tweedu, jak również analizowali trzy bomby, przy jednej wdając się w mało przyjemne szczegóły. Najwięcej wyjaśniał opis bomby, która wybuchła w pasiece; całkowicie zmieniał obraz sytuacji. W śledztwie ustalono, że zapalnik został uruchomiony nie przez niezdarność Holmesa, lecz przez cienki jak włos drut, który biegł w trawie od sprawdzanego przezeń ula do bomby ukrytej w sąsiednim. Ludzie Mycrofta znaleźli kawałki drutu w pobojowisku.
— Czyli nie zamierzała pana zabić!
— Ucieszyło mnie to odkrycie, bo problem ten nie dawał mi spokoju. Nie sama próba morderstwa, lecz fakt, że najpierw zasadzono się na mnie. W moim odczytaniu wy i Watson mieliście zginąć tylko po to, aby zranić mnie, ale czy wasza śmierć by mnie zabolała, gdybym sam już nie żył? Bardzo się cieszę, że zostało to wyjaśnione. Odkrycie ludzi Mycrofta daje nam również gwarancję, że będziecie bezpieczni, jeśli przeciwniczka uzna, że się rozdzieliliśmy. Załatwię pani Hudson dyskretną ochronę, kiedy wróci z Australii, lecz pieczę nad bezpieczeństwem Watsona będziemy musieli zostawić Mycroftowi.
Pozostała zawartość materiałów była ciekawa, lecz nie tak istotna jak drut, który wywołał detonację bomby w ulu. Na bombie oksfordzkiej zachowały się tylko odciski palców denata. W dorożce znaleziono odciski Holmesa, moje i Billy'ego, jak również właściciela i innego fiakra (obaj zostali przesłuchani przez inspektora Lestrade i zwolnieni) oraz dwa inne, w tym jeden taki sam jak na guziku. Właściciela
tych linii papilarnych, figurującego w kartotekach policyjnych, niebawem zatrzymano, a jego kolega zdołał uciec przez tylne okno swego domu i kursowały pogłoski, że zbiegł do Ameryki.
Wysokiemu aresztantowi postawiono zarzuty związane z obrażeniami, których doznał Billy, oraz zniszczeniem dorożki. Lestrade wątpił jednak, aby udało się na nim wymusić ujawnienie czegokolwiek na temat swej chlebodawczyni.
„Nie sprawia wrażenia, by bał się odwetu — napisał Lestrade — lecz milczy uparcie, choć grozi mu długoletnie więzienie. Należy podkreślić, że jego żona i dwaj nastoletni synowie przeprowadzili się do nowego domu i wszystko wskazuje na to, że otrzymują znaczne środki z zewnątrz. Stan konta bankowego nie uległ większym zmianom, lecz wydają sporo gotówki. Dochodzenie w tej sprawie na razie nie przyniosło rezultatu”.
Spojrzałam na Holmesa przez wielki obłok dymu.
— Widzę, że mamy w naszej szajce kolejnego domatora...
— Czytajcie dalej, fabuła robi się coraz bardziej zawikłana. Następny dokument policyjny dotyczył denata, Johna Dicksona, który podłożył bombę w domu doktora Watsona. Wedle wszelkich pozorów istotnie zszedł ze złej drogi, wiódł szczęśliwe życie z żoną i dziećmi, pracując w sklepie muzycznym teścia. Około sześciu tygodni przed atakami bombowymi otrzymał znaczny spadek po dalekim krewnym, który zmarł w Nowym Jorku. Według zeznania wdowy po nim, wyjaśnił, że spadek ma zostać przekazany w dwóch równych ratach, druga po czterech lub pięciu miesiącach. Planował posłanie dzieci na uniwersytet, operację kalekiej nogi jednego z nich i podróż do Francji następnego lata. Jednakże po nadejściu pierwszej połowy pieniędzy zaczął się zachowywać nadzwyczaj zagadkowo. W szopie za domem założył zamek i przesiadywał tam godzinami. (W śledztwie znaleziono ślady prochu i pociętego drutu identycznego z tym, który został użyty w bombie oksfordzkiej). Od czasu do czasu znikał na parę dni, by powrócić zmęczony i w brudnym ubraniu, lecz dziwnie radosny. W połowie grudnia wyszedł z domu w sobotę wieczór, zapowiedziawszy,
że nie będzie go przez kilka dni, lecz po tej podróży nie będzie już musiał więcej wyjeżdżać. Żona i teść próbowali go zatrzymać, bo o tej porze roku w sklepie panował duży ruch, on był jednak nieugięty.
W czwartek we wczesnych godzinach rannych zginął od własnej bomby. Wszystko wskazywało na to, że ktoś wcześniej majstrował przy mechanizmie zegarowym. Tydzień później na nazwisko żony przyszedł przelew bankowy z Nowego Jorku. Policja ustaliła, że konto otworzyła kilka tygodni przedtem kobieta, która przyniosła ze sobą gotówkę. Wbrew temu, co mówił Dickson, druga wypłata nie była równa pierwszej, lecz dwukrotnie wyższa. Drugi przelew wyczyścił konto, które zostało zlikwidowane. Lestrade zakończył uwagą, że chociaż transakcja budziła podejrzenia, nie sposób było udowodnić, że pieniądze te miały związek z podłożonymi bombami. Dzięki temu wdowa mogła je zatrzymać.
— Co pan powie na tę drugą wypłatę, Holmesie? Wyrzuty sumienia?
— Kąpiel musiała wam zaszkodzić na mózg, Russell. Morderstwo było oczywiście z góry zaplanowane.
— Naturalnie. Również dwukrotnie większa druga rata była z góry zaplanowana, lecz przypuszczalnie nie przez Dicksona.
— Pamiętajcie, że musimy zapytać inspektora Lestrade o stan ducha Dicksona w okresie poprzedzającym śmierć.
— Sądzi pan, że to było samobójstwo popełnione w zamian za wyższą sumę?
— Tak czy inaczej kwestia ta stanowi ciekawy przyczynek do portretu psychologicznego naszej przeciwniczki. To osoba o międzynarodowych koneksjach, na co wskazuje posiadanie dużej sumy pieniędzy w amerykańskiej walucie, a jednak dotrzymuje umowy z człowiekiem, który już nie żyje. A zatem morderczyni z honorem. Nad podziw subtelne.
Wróciłam do oględzin zawartości przesyłki, w której była niewyraźna kopia sprawozdania o atakach bombowych, napisana przez kalkę policyjną angielszczyzną i naszpikowana fachowym żargonem,
kilka dużych, błyszczących fotografii dorożki i damskiego ustępu oraz list od Mycrofta. Sprawozdanie przejrzałam, fotografie odłożyłam na bok i zaczęłam odcyfrowywać ściśnięte, lecz zaskakująco bezosobowe pismo Mycrofta. Pierwsza część listu dotyczyła bomby. Mycroft zgadzał się, że była to robota Dicksona. Dodał, że chociaż wyłącznik przerzutkowy został wyprodukowany w Ameryce przed 1909 rokiem, od wielu miesięcy podlegał korodującemu działaniu londyńskiego powietrza. Dalej brat Holmesa podjął kwestię snajpera, który strzelał do nas w Scotland Yardzie — mógł, lecz nie musiał to być ten sam jegomość, który, według zeznań matki pchającej wózek dziecięcy przez most, włożył skomplikowane urządzenie, które przypominało aparat fotograficzny ze statywem na kółkach i czarnym fartuchem, do czekającej taksówki i odjechał.
„Dostrzegam w tym manewr odwracający uwagę — napisał Mycroft — podobnie jak w umykającym statku parowym. Jak ustaliliśmy, anonimowa osoba zapłaciła kapitanowi za to, by ruszył pełną parą natychmiast po usłyszeniu dźwięku «przypominającego wystrzał«. Co się tyczy tożsamości osoby Twojej prześladowczym, to właściwie nie wiemy nic nowego. Jednakże kiedy trzy dni temu szedłem do klubu, wyjątkowo nieapetyczny osobnik o fizjonomii ropuchy —jak też zbliżonej karnacji — zbliżył się do mnie i mruknął kącikiem ust, że ma wiadomość dla mojego brata. (Szkoda, że nie możesz się z nimi umówić, aby pisali listy, ale to zapewne analfabeci. Czy nie można by ich było nauczyć posługiwania się telefonem?) Owa wiadomość brzmi następująco, cytuję: Lefty mówi, że Glasgow Rangers są w mieście z wiadrami pełnymi pszczół i będzie granda, która komuś przyniesie kłopoty. Koniec cytatu. Pomyślałem, że Cię to zainteresuje. Przy okazji, najserdeczniej winszuję sukcesu ekspedycji palestyńskiej. Naturalnie nie spodziewałem się po Tobie niczego innego. Minister i premier są nieskończenie wdzięczni. Sądzę, że kiedy Twoje nazwisko znajdzie się w przyszłym roku na liście kandydatów do odznaczeń, będziesz mnie prosił, abym załatwił jego usunięcie. To robi się nużące, a podejrzewam, że wkrótce tym samym obarczy mnie
panna Russell. Ufam, że ten list zastanie Ciebie i Twoją towarzyszkę w dobrym zdrowiu. Niecierpliwie oczekuję Twojego powrotu (z zainteresowaniem lisa, który czyha pod kurnikiem i widział wchodzącego tam kota). Mycroft”.
Nieco oszołomiona wizją tytułów szlacheckich, których miałam nie przyjąć, spytałam:
— Glasgow Rangers? Wiadra pszczół?
— Rymowany slang cockneyowski. Obcy ludzie z dużą ilością pieniędzy, a ich szef jest kobietą.
Skinęłam z zamyśleniem głową, położyłam zdjęcia na niskim stoliku przed sofą i zaczęłam je dokładnie studiować. Były dwie serie z wnętrzem dorożki, pierwsza zrobiona niebawem po napadzie, druga po usunięciu przeze mnie moich rzeczy. Z żalem przypomniałam sobie piękną suknię z zielonego jedwabiu, której mankiet zobaczyłam na jednym ze zdjęć.
— Jaki cel miało dokonanie tego zniszczenia, Holmesie? Dlaczego zaatakowano ubrania, a nie nas? Nawet Billy nie odniósł ciężkich obrażeń, tylko go unieszkodliwiono. Miałby pan coś przeciwko temu, abym uchyliła bulaj?
— Trochę tu duszno, prawda? Ale za chwilę zamknijcie, żeby nie słyszano naszych głosów. Tak, dlaczego nasza przeciwniczka zadowala się zniszczeniem paru ubrań i siedzenia dorożki? Chciała nam pokazać, że jest poinformowana o każdym naszym kroku i to samo, co z naszą garderobą, mogłaby zrobić z nami. Chciała też zagrać mi na nosie, stosując moją własną sztuczkę z odwróconymi śladami, i to zabrudzonymi ziemią z Baker Street. Bez wątpienia była to demonstracja — ale czy tylko? Nie sądzę. Przyjrzyjcie się dokładnie rozcięciom siedzeń. — Rozłożył drugą serię fotografii tak, aby zachodziły na siebie i aby siedzenie tworzyło linię ciągłą. — Dostrzegacie coś?
Rozcięcia przecinały się, spotykały u dołu bądź przebiegały równolegle. Zdjęłam okulary i zmrużonymi oczami wślepiałam się w czarno-białe zdjęcia.
— Jest w tym jakiś system? — Usłyszałam podniecenie we własnym głosie. — Może mi pan podać ołówek i notes, Holmesie?
Pierwsze dwa cięcia krzyżowały siew środku, napisałam więc na kartce X. Następne dwa spotykały się u dołu siedzenia, czyli V. Po kilku minutach pracy i intensywnej dyskusji z Holmesem na papierze widniał rząd iksów, V i prostych linii:
XVXVIIXXIIXIIXXIIXXIVXXXI
— Cyfry rzymskie? — zastanawiałam się głośno. — Czy to coś panu mówi?
Jego stalowoszare oczy wpatrywały się uważnie w kartkę. Widać było, że nie może się w tym niczego doszukać, włożyłam więc z powrotem okulary i usiadłam wygodnie.
— Dwadzieścia pięć rzymskich cyfr. Dają coś w wyniku? — Policzyłam w głowie, dziesięć plus pięć plus dziesięć i tak dalej. — Sto czterdzieści pięć, jeśli potraktować je jako dwadzieścia pięć osobnych liczb. Oczywiście może chodzić o liczby piętnaście, siedemnaście, dwadzieścia dwa, dwanaście i tak dalej.
— Co dałoby w sumie ile?
— Różnica byłaby niewielka, ze względu na małą liczbę stosowanych symboli. To będzie, niech policzę... sto czterdzieści trzy.
— Ciekawe. Liczba pośrodku wynosi sto czterdzieści cztery, tuzin tuzinów.
— Obie sumy, dodane razem, dają dwieście osiemdziesiąt osiem, czyli tyle, ile dolarów miał mój ojciec w biurku, kiedy zginął. Holmesie, te zabawy liczbowe można by ciągnąć bez końca.
— A gdybyśmy przełożyli liczby na litery, według najprostszego kodu?
Zapisaliśmy liczby obok siebie, ale nic z tego nie wynikło. Gdy podstawiliśmy w miejsce liczb piętnaście, siedemnaście, dwadzieścia dwa, dwanaście, dwadzieścia dwa, dwadzieścia cztery, dwadzieścia i jedenaście kolejne litery alfabetu, otrzymaliśmy OQVLVXTK, inne kombinacje również były pozbawione sensu. W końcu odsunęłam notes na bok.
— Za dużo zmiennych, Holmesie. Nie mając klucza, nie wiemy nawet, czy to jest słowo, kombinacja zamka szyfrowego, współrzędne na mapie czy...
— A jednak nasza przeciwniczka podrzuciła nam tę łamigłówkę. Gdzie mogła zostawić klucz?
— Sądząc po jej dotychczasowych metodach, klucz zarazem jest ukryty i leży na widoku. To najlepszy sposób na schowanie czegoś.
Było już bardzo późno, a mnie bolały oczy. Wróciłam do tematu, który omawialiśmy, zanim pojawiły się rzymskie cyfry.
— Zgadzam się, że chciała nam zademonstrować, jaka jest sprytna. W tej rundzie zdobyła wiele punktów. Ciekawe, jaki byłby jej następny ruch, gdyby Mycroft nie wyekspediował nas z kraju. Na przykład odcięłaby Watsonowi nos, aby pokazać, że jeśli zechce, to może mieć całą głowę?
— Ważniejsza jest chyba kwestia, jakie poczyni kroki, gdy, nie kryjąc się, wrócimy do domu. Jak długo wytrwa w ostrożności, zanim uzna, że to nie jest pułapka, że istotnie zerwaliśmy ze sobą, a te ciężkie przeżycia zamieniły mnie w bezsilny wrak? Wyraźnie widać, że samo uśmiercenie mnie nie zadowoli jej. Najpierw chce złamać mi życie. Dobrze, damy jej to i zaczekamy na jej ruch.
Starannie włożył kartki i fotografie do koperty, po czym wstał i spojrzał na mnie.
— Dziękuję za pokazanie mi Palestyny, Russell. Może upłynąć wiele czasu, zanim znowu będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Życzę wam dobrej nocy i mówię do zobaczenia. Spotkamy się, kiedy zwierzyna skusi się na przynętę i wpadnie we wnyki.
Musnął ustami moje czoło i poszedł.
Tak zaczęło się nasze „zerwanie”. Mieliśmy tylko kilka dni na opanowanie ról dwójki przyjaciół, który zwrócili się przeciwko sobie, ojca i córki, poróżnionych, dwojga ludzi, których wzajemna sympatia przerodziła się w najzawziętszą wrogość. Jak dobrze wiedzą aktorzy, potrzeba niemało czasu, aby opracować rolę i wczuć się w niuanse odgrywanej osobowości. Aby pułapka była skuteczna, musieliśmy bezbłędnie opanować tekst przed przybiciem do wybrzeża Anglii.
Należało przyjąć, że od tej chwili znajdziemy się pod stałą obserwacją, toteż najdrobniejsza choćby oznaka wzajemnego przywiązana mogła pociągnąć za sobą katastrofalne konsekwencje.
Do truizmów sztuki aktorskiej należy, że na scenie można grać tylko samego siebie. Chcąc być przekonującym, aktor musi sympatyzować z pobudkami odgrywanej postaci, jakkolwiek odrażające mogłyby się one wydawać osobom postronnym. Aktor musi w znacznym stopniu stać się postacią, i to właśnie uczyniliśmy z Holmesem. Od momentu, gdy wstaliśmy rano z łóżek, nie graliśmy wrogów, lecz nimi byliśmy. Traktowaliśmy się z lodowatą uprzejmością, która wkrótce przeszła w zajadłe ataki. Ja wcieliłam się w rolę młodej uczennicy, która zaczęła pogardzać swym starym nauczycielem. Holmes rewanżował się złośliwymi kontratakami, z całą siłą swego ostrego jak brzytwa sarkazmu. Dźgaliśmy się językami do krwi, chowaliśmy do naszych osobnych kajut, po czym wracaliśmy, by stoczyć kolejną batalię.
W pierwszym dniu miałam kłopoty z tym, aby nieprzerwanie zasłaniać maską moją prawdziwą twarz. Stale zadawalam sobie pytanie, co bym w tym momencie zrobiła, jak bym zareagowała, gdybym rzeczywiście poróżniła się z Holmesem? Potwornie mnie to męczyło, poszłam więc wcześnie spać. Drugi dzień był łatwiejszy. Holmesa jego maska od początku nie uwierała, a ja z moją też wkrótce poczułam się swobodnie.
Wróciłam do swojej kajuty, aby poczytać, lecz nie mogłam się skupić na lekturze. Moje myśli powędrowały gdzie indziej. Coja tu, do diabła, robię? Powinnam być w Oksfordzie, a nie na tym statku. Jak mogłam urwać się ze szkoły o tej porze roku? Zresztą na tym polu bitwy poważne studia były niemożliwe. Może kapitan pozwoli mi zejść we Francji na ląd i dalej wrócę pociągiem. Tak będzie szybciej i mniej męcząco...
Ocknęłam się przerażona. To nie były myśli aktora, lecz postaci. Na moment stałam się osobą, którą grałam przez cały dzień. Z trwogą wyobraziłam sobie możliwe tego konsekwencje. Jeżeli mogło dojść do czegoś takiego po czterdziestu ośmiu godzinach, to co będzie, kiedy
pogram swoją rolę przez wiele tygodni? Czy będę w stanic z niej wyskoczyć, kiedy tylko zechcę? Czy też — wielki Boże — nie zdołam rozbić skorupy nawyku? „Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić?”* Czy szybka i bezbolesna śmierć od bomby nie byłaby lepsza niż utrata Holmesa? Zdawało mi się, że jakiś złośliwy głos miesza się z buczeniem silnika.
* Mk 8,36.
— Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica!
Poszłam do wspólnej kajuty po trochę koniaku. Na mój widok Holmes bez słowa zniknął w swoim pokoju. Stałam w ciemnościach i patrzyłam na czarne morze aż do opróżnienia kieliszka. Holmes zostawił drzwi uchylone. Podeszłam do nich i oparłam się plecami o ścianę, nie zaglądając do środka.
— Holmesie?
— Tak, Russell?
— Kiedy ktoś przez wiele dni grał rolę, czy trudno jest mu ją zrzucić?
— Owszem, to może być niełatwe — odparł spokojnym, konwersacyjnym tonem. — Pracowałem kiedyś przez tydzień w dokach, prowadząc śledztwo. Dzień po aresztowaniu winnego włożyłem robocze ubranie i wyszedłem o zwykłej porze, zdążyłem dotrzeć do Oxford Street, zanim się opamiętałem. Tak, rola może wejść w nawyk. Nie zdawaliście sobie sprawy z tego ryzyka?
— Nie do końca.
— Dobrze sobie radzicie, Russell. Z czasem będzie wam to szło coraz łatwiej.
— Tego właśnie się boję, Holmesie — wyszeptałam. — Jak długo to trwa, zanim rola na tyle wejdzie w krew, że przestaje być rolą? Jak mam zachować obiektywizm i rozpoznać, że przeciwniczka opuszcza gardę, jeśli bez reszty zespolę się z moją rolą?
— Kiedy przyjdzie czas, zrobicie to. Wierzę w was, Russ.
Jego spokojne słowa pozwoliły mi do pewnego stopnia odzyskać równowagę. Cisza pośród burzy...
— Cieszę się, że pan we mnie wierzy, Holmesie — odparłam cierpko. — Chylę czoło przed pańskim bogatym bagażem doświadczeń.
Poczułam, że się uśmiecha.
— Kiedy wrócicie do Oksfordu, będę wam od czasu do czasu przesyłał wiadomości. Na ogół błahe, ale jeśli nadarzy się bezpieczny kanał, to także informacyjne. Wy oczywiście napiszecie od czasu do czasu do pani Hudson, gdy powróci z Australii, a ona będzie zostawiała listy w dostępnym miejscu.
— Naprawdę pozwoli jej pan wrócić do Sussex? Czy to nie jest zbyt niebezpieczne?
— Nie wiem, w jaki sposób miałbym ją powstrzymać. Mycroft musiał ją prawie porwać, żeby wsiadła na statek. Pani Hudson to bardzo stanowcza kobieta. Będziemy po prostu musieli zgodzić paru dodatkowych służących. Naturalnie agentów Mycrofta.
— Biedna pani Hudson! Pęknie jej serce, kiedy się dowie, że jesteśmy skłóceni.
— Tak, ale Mycroft to bezpieczna skrzynka kontaktowa. Przed Mycroftem nic nie będziemy ukrywali. Obawiam się, że nasze zerwanie przysporzy również trosk doktorowi Watsonowi. Należy tylko mieć nadzieję, że spektakl nie potrwa zbyt wiele miesięcy.
— Sądzi pan, że to może się ciągnąć aż tak długo? O Boże.
— Oceniam, że nasza przeciwniczka to osoba ostrożna i cierpliwa. Nie będzie działała pochopnie.
— Jak zwykle ma pan słuszność.
— Niestety, wasza ciotka ucieszy się z tej sytuacji. Rzecz jasna, musicie od czasu do czasu pojechać do Sussex, aby doglądnąć gospodarstwa.
— Oczywiście. — Zastanawiałam się chwilę. — W tej przygodzie bardzo przydałby się automobil, Holmesie. Nie mogę już jednak dalej pożyczać pieniędzy od pani Hudson, a wątpię, by moja ciotka zaaprobowała
taki wydatek. Moje kieszonkowe idzie w tym roku do góry, lecz nie na tyle, aby wystarczyło.
— Sądzę, że Mycroftowi udałoby się przekonać waszych kuratorów i władze uniwersyteckie, iż automobil jest wam nieodzowny. Może nawet przyjedziecie parę razy na moją farmę, aby spróbować się ze mną pojednać.
— Rzecz jasna, bez powodzenia.
— Ma się rozumieć.
Ujrzałam w wyobraźni uśmiech, który zaigrał mu na wargach.
— Zakładamy dobrą pułapkę, Russell, mocną i prostą. Potrzeba tylko cierpliwości — cierpliwości i bacznej obserwacji zwierzyny. Złapiemy ją, Russell. Nie dorasta nam do pięt. A teraz idźcie spać.
— Tak, to chyba dobry pomysł. Dziękuję, Holmesie.
Położyłam się i wkrótce zasnęłam, lecz w cichych godzinach między nocą i dniem nawiedziła mnie moja zmora, najgorsza od wielu lat. Gdy się zbudziłam, siedziałam skulona na podłodze z dłońmi splecionymi na głowie, a ściany rozbrzmiewały echem krzyku bezdennej rozpaczy i zgrozy. Wszystkie stare objawy dały o sobie znać: zimne dreszcze, strugi potu, kwaśny smak w gardle, serce walące jak młotem, ból w płucach, które chciały pęknąć. Drzwi otworzyły się gwałtownie, Holmes uklęknął obok mnie i położył mi swoje silne ręce na ramionach.
— Co się dzieje, Russell?
— Niech pan stąd idzie! Niech mnie pan zostawi samą!
Mówiłam chrapliwie, czując ból w gardle. Wstałam, mało się nie wywróciłam i Holmes pomógł mi usiąść na łóżku. Siedziałam z głową w dłoniach, wepchnęłam zmorę z powrotem do pudełka i mój oddech spowolnił. Gdzieś w tle miałam świadomość, że Holmes wciąż stoi obok mnie, zawiązuje pasek szlafroka, przygładza obiema dłońmi włosy na skroniach i świdruje spojrzeniem tył mojej głowy. W końcu wyszedł, lecz nie zamknął za sobą drzwi, po chwili wrócił ze szklanką w jednej dłoni i kapciuchem z tytoniem w drugiej.
— Wypijcie.
Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że to nic koniak, tylko woda, chłodna, pyszna woda, słodsza niż wino miodowe. Odstawiłam szklankę ręką, która już prawie nie drżała, lecz obsychający pot przyprawił mnie o dreszcze.
— Dziękuję, Holmesie. Przepraszam, że znowu pana obudziłam. Niech pan wraca do łóżka.
— Przykryjcie się, Russell, bo się zaziębicie. Posiedzę przy was chwilę, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
Przysunął krzesło do wezgłowia łóżka i usiadł, założył nogę na nogę i wyjął fajkę. Zwinięta w kłębek słuchałam znajomych dźwięków nabijania i zapalania fajki: skrobania i stukania, gdy czyścił palenisko, szelestu kapciucha, grzechotu pudełka zapałek, szybkiego trzaśnięcia i rozbłysku płomienia, a potem cmokania, gdy kącikiem ust wciągał powietrze i wypuszczał dym. Ostry zapach siarki i słodki aromat tytoniu fajkowego wypełniły kajutę. Holmes siedział i palił, dyskretnie i nie żądając niczego.
Moje myśli w końcu powróciły z królestwa bożka Pana i zwróciły się, tysiączny już raz, ku Zmorze. Moja podświadomość, która od czasu do czasu wzbierała i przelewała się do świadomości, kazała mi przestudiować dzieła Freuda, Junga i założycieli innych europejskich szkół psychoanalitycznych — poświęciłam niezliczone godziny autohipnozie, autoanalizie, symbolice snów. Rozebrałam moją Zmorę na czynniki pierwsze, poddałam wiwisekcji, rzuciłam przeciwko niej wszystkie siły mego umysłu, próbowałam ją też zignorować. Żadna z metod nie odniosła skutku, po iluś spokojnych nocach zawsze w końcu lądowałam w piekle.
Nie próbowałam tylko jednego: opowiedzieć komuś mój sen. Któregoś ranka, gdy ciotka zbyt dociekliwie dopytywała się o moje „koszmary”, uderzyłam ją tak mocno w twarz, że padła jak długa na podłogę. Gdy sąsiadki z akademika chciały się dowiedzieć, co mnie tak gnębi nocami, kładłam to na karb wyczerpujących studiów. Myśl, że miałabym się komuś zwierzyć, a potem musieć oglądać twarz tej osoby, do tej pory sznurowała mi usta. Teraz jednak usłyszałam,
przerażona, a jednocześnie pełna ulgi, że słowa same wychodzą mi z ust. Z początku powoli, a potem wartkim strumieniem wypłynęły do ciemnej kajuty.
— Mój brat był geniuszem. Jako trzylatek umiał czytać, jako pięciolatek znał geometrię na poziomie uniwersyteckim. Posiadał olbrzymi potencjał intelektualny. Miał dziewięć lat, kiedy zginął, był pięć lat młodszy ode mnie. To ja — ja go zabiłam.
Głos mi się załamał, zostawiając pole basowemu buczeniu silników i furkotowi fajki. Holmes milczał. Odwróciłam się na plecy i zasłoniłam oczy dłonią, jakby raziło mnie światło wpadające przez uchylone drzwi, w rzeczywistości jednak nie mogłam znieść widoku twarzy Holmesa.
— Moja Zmora to nie jest sen, tylko wspomnienie, z najdrobniejszymi, potwornymi szczegółami. Jechaliśmy autem wzdłuż wybrzeża na południe od San Francisco. Ojciec miał za tydzień pójść do wojska. Z początku uznano go za niezdolnego do służby ze względu na chorą nogę, lecz w końcu go przyjęto do... — Roześmiałam się z goryczą. — Może się pan domyślić. Wzięli go do wywiadu. Jechaliśmy na ostatni rodzinny weekend do naszej chaty w lesie, lecz ja byłam... trudna, jak to nazywała moja matka.
Miałam czternaście lat i chciałam pojechać z koleżankami do Yosemite, lecz musiałam spędzić weekend z rodziną. Mój brat zachowywał się wyjątkowo okropnie, mama była zdenerwowana perspektywą rozłąki z tatą, a tata myślał o wojsku i o wszystkich sprawach, które musiał wcześniej uregulować. A zatem towarzystwo w szampańskich humorach, jak pan widzi. Nadbrzeżna droga jest bardzo niebezpieczna, z jednej strony pionowa skała, z drugiej strony przepaść. Żeby się długo nie rozwodzić — zbliżaliśmy się do zakrętu, którego drugi koniec był niewidoczny, i ja właśnie w tym momencie krzyknęłam na brata. Ojciec odwrócił się, aby nas uciszyć, i automobil zjechał na środek szosy. Zza zakrętu wyjechał z dużą prędkością inny wóz i uderzył w nas. Obróciliśmy się, ja wypadłam z kabiny i ostatnią rzeczą, którą wiedziałam, był zarys głowy mego brata w oknie, zanim wóz runął w dół. Tata właśnie zatankował benzyny do pełna. Nic z nich nie zostało. Udało się pozbierać trochę szczątków na pogrzeb.
Milczenie.
Jak mogłam sądzić, że dobrze mi zrobi, jeśli opowiem to Holmesowi? Czułam się pusta, martwa, a przestrzeń wypełniło wycie wiatru i zgrzytanie zębów. Zmora wymknęła mi się spod kontroli, moja przeszłość wyswobodziła się z pęt, aby zniszczyć mnie oraz (tak, przyznaję) miłość, którą żywiłam do tego człowieka. (Piskliwy skowyt mojej matki, gdy samochód spadał).
— Na jakiś czas postradałam zmysły, trzeba mnie było powstrzymywać, żebym nie skoczyła z okna. W końcu zajęła się mną bardzo dobra pani psychiatra. Wyjaśniła mi, że jeśli chcę odkupić winę, to zamiast skończyć ze sobą, muszę wyrosnąć na wartościowego człowieka. Czyli zastąpić mojego brata, chociaż nie powiedziała tego wprost. W pewnym sensie terapia była skuteczna. Już nigdy nie próbowałam odbierać sobie życia. Jednak w tym samym tygodniu po raz pierwszy nawiedziła mnie Zmora.
Holmes odchrząknął.
— Jak często wam się to śni?
— Teraz już rzadziej. Dzisiaj pierwszy raz od Walii. Myślałam, że już się od niej uwolniłam, ale wygląda na to, że nie. Nigdy o tym nikomu nie mówiłam...
Przypomniałam sobie dzień niedługo przed wyjazdem z Kalifornii. Doktor Ginzberg zabrała mnie na skały. Zobaczyłam potłuczone szkło i pogorzelisko w dole. Jakie chłodne, kuszące i zapraszające wydawały mi się fale, które biły w dole o skały!
— Russell, ja...
Przerwałam mu rozpaczliwą kaskadą słów.
— Jeśli chce pan mi powiedzieć, że to nie była moja wina i nie powinnam czynić sobie wyrzutów, to wolałabym, żeby pan wyszedł, bo nasza przyjaźń skończy się nieodwołalnie.
— Nie, Russ, nie miałem zamiaru tego mówić. Nie doceniacie mnie. Naturalnie, że zabiliście swoją rodzinę. To nie było morderstwo ani nawet nieumyślne pozbawienie życia, lecz spowodowanie śmiertelnego w skutkach wypadku. Musicie żyć z tą świadomością.
Nie wierzyłam własnym uszom. Odjęłam dłoń od oczu, spojrzałam na niego i zobaczyłam na jego twarzy odbicie mego własnego bólu, tyle że w jego wypadku nie tak ostrego, złagodzonego przez mądrość i wiek.
— Chciałem wam tylko uprzytomnić, o ile sami nie zdajecie sobie z tego sprawy, że nie można zbudować życia na poczuciu winy, jeśli nie ma w nim innych treści.
Jego delikatne słowa poruszyły mną jak trzęsienie ziemi, jak drżenie, które poczułam, gdy spowity obłokiem płomieni samochód runął ze skały. Czułam, że sama zaraz spadnę w przepaść, która we mnie ziała, i że trzyma mnie w górze tylko para spokojnych szarych oczu. Stopniowo drżenie ustało, ziemia znieruchomiała, przepaść zasklepiła się, a szare oczy widziały to wszystko i rozumiały. Moja wina, tajemnica, która gryzła mnie dniem i nocą od czterech lat, została wyjawiona i nie miała być już nigdy zmieciona w kąt, by pęcznieć diabolicznie w ciemnościach. Przyznałam się do winy, zostałam skazana, odbyłam karę i mogłam ruszyć dalej z życiem. Proces leczenia mógł się rozpocząć. Po raz pierwszy od chwili, gdy obudziłam się otoczona białymi kitlami i szpitalnym zapachem, moje piersi rozdarło łkanie. Na twarzy człowieka, który siedział naprzeciwko mnie, znowu zobaczyłam to, co działo się w moim wnętrzu, zamknęłam oczy i zapłakałam.
Nazajutrz rano na powrót wskoczyliśmy w nasze role, w których nie było miejsca na jakiekolwiek reminiscencje z moich nocnych zwierzeń. Spektakl stał się dla mnie znośny, ponieważ tej nocy i każdej następnej po zgaszeniu świateł słyszałam dwa stuknięcia do drzwi, Holmes wchodził, siedział przez kilka minut i wychodził. Rozmawialiśmy o niekontrowersyjnych sprawach, związanych przede wszystkim z moimi studiami. Dwa razy zapaliłam świeczkę i czytałam mu z małej hebrajskiej Biblii, którą kupiłam na starym bazarze w Jerozolimie. Raz, po dniu wypełnionym szczególnie krwawymi potyczkami słownymi, siedział przy mnie i głaskał mnie po włosach, aż zasnęłam.
Te chwile pozwalały mi zachować równowagę umysłu. Od wstania
z łóżka do zgaszenia świateł Holmes był moim wrogiem i statek rozbrzmiewał naszą furią, a ludzie uciekali przed lodowatym chłodem, który się wokół nas szerzył. W nocy jednak następował kilkuminutowy rozejm. Jak żołnierze brytyjscy i niemieccy, którzy wymieniali się papierosami i śpiewali kolędy podczas nieoficjalnego bożonarodzeniowego zawieszenia broni w 1914 roku, przerywaliśmy bitwę i brataliśmy się ze sobą, niby dwóch strudzonych starych wiarusów.
Nabierałam kondycji i pewności siebie. Przy słonecznej pogodzie godzinami siedziałam na pokładzie i czytałam, przez co skórę miałam jeszcze ciemniejszą, a włosy prawie białe. Z kolei Holmes zamykał się w sobie. W jego druzgocących napaściach słownych zaczęły pobrzmiewać tony konsternacji i bólu — reakcja emocjonalna, której jego duma nie pozwalała mu pokazać światu. Rzadko opuszczał swoją kajutę, w której nigdy nie gasło światło. Talerze odsyłał nietknięte i palił ogromne ilości swojego okropnego czarnego tytoniu fajkowego. Gdy wyczerpały się zapasy, powrócił do rzuconych wiele lat wcześniej papierosów. Sporo pił, lecz nigdy nie było po nim widać działania alkoholu. Podejrzewam, że znowu brałby kokainę, gdyby miał dostęp do tego narkotyku. Wyglądał jak upiór. Spod opalenizny wychodził dziwny żółtawy odcień, przekrwione oczy straciły wszelki blask, a zawsze chuda sylwetka zaczęła przypominać szkielet. Któregoś wieczora zaprotestowałam.
— Holmesie, ta wymyślna farsa nie ma sensu, jeśli pan się zabije, zanim ona zdąży w tym pana uprzedzić. A może chce pan jej oszczędzić wysiłku?
— Zapewniam was, Russell, że nie jest tak źle, jak się wydaje.
— Cały pan zżółkł, co oznacza, że wysiada panu wątroba, a po oczach poznaję, że od kilku dni pan nie spał.
Ze zdziwieniem poczułam, że koja się trzęsie, a potem zdałam sobie sprawę, że to Holmes śmieje się z cicha.
— Czyli staruszek potrafi was jeszcze wywieść w pole, co, Russell? Odkryłem w pentrze dużą ilość przypraw i zarekwirowałem te z nich, które dają żółte zabarwienie. Z kolei wcieranie w oczy pewnych drażniących substancji wywołuje przejściowe dolegliwości, lecz daje trwały
efekt zewnętrzny. Zapewniam was, że nie robię sobie krzywdy.
— Ale nie jadł pan od kilku dni i pije pan o wiele za dużo.
— Alkohol, który znika w mojej kajucie, z reguły kończy żywot w zlewie, nie licząc tych paru kropli, których zadaniem jest nadać odpowiedni zapach mojemu oddechowi i ubraniu. Co się zaś tyczy jedzenia, to obiecuję wam, że pozwolę pani Hudson, aby mnie utuczyła po swoim powrocie. Kiedy zsiądę z tego statku, Russell, muszę sprawiać na wszystkich wrażenie człowieka przegranego, któremu nie robi różnicy, czy przeżyje, czy umrze. Inaczej nie zszedłbym otwarcie na angielską ziemię.
— Niech będzie. Musi mi pan jednak przyrzec, że będzie pan dbał o siebie pod moją nieobecność. Nie pozwolę, by ktokolwiek wyrządził panu krzywdę, nawet pan sam.
— Dla dobra naszej spółki, Russell?
Pogodny ton głosu bardziej mnie uspokoił niż same słowa.
— Właśnie.
— Przyrzekam. Jeśli chcecie, mogę też przyrzec, że będę co wieczór prał sobie skarpetki.
— To zbyteczne, Holmesie. Pani Hudson weźmie na siebie tego rodzaju obowiązki.
Szarego, pochmurnego ranka przybyliśmy do Londynu, oboje spaleni słońcem tudzież osmaleni ogniami prawdziwych i zainscenizowanych konfliktów. Stałam sama na pokładzie i patrzyłam, jak miasto się przybliża. Niepokój kapitana i członków załogi, którzy pracowali za moimi plecami i pod pokładem, można było wyczuć niemal fizycznie.
Na nadbrzeżu stały znajome postacie. Watson rozglądał się ze zmartwioną miną za Holmesem, a stojący obok niego inspektor Lestrade był równie zaskoczony nieobecnością detektywa. Trochę dalej czekał Mycroft, z którego twarzy nie dało się nic wyczytać.
Lestrade i Watson zawołali do mnie, gdy przybijaliśmy do brzegu, lecz nie odpowiedziałam. Po spuszczeniu trapów podniosłam swoje
bagaże, zanim zdążył to zrobić któryś z członków załogi, i bez słowa przeszłam obok zdumionego komitetu powitalnego. Watson wyciągnął dłoń, a Lestrade zawołał:
— Panno Russell!
— Mary? Zaczekaj, Mary. Coś się stało? — spytał Watson. Odwróciłam się do nich, nie patrząc na Mycrofta.
— Czego chcecie? — spytałam zimno.
— Dokąd idziesz? Gdzie Holmes?
Kątem oka zauważyłam jakiś ruch na pokładzie i spojrzałam w twarz Holmesowi. Wyglądał okropnie. Szare źrenice przypominały dziury w sadzawkach pełnych krwi. Pożółkła skóra obwisła na kościach policzkowych i ten zawsze elegancki człowiek był źle ogolony. Krawat wisiał w miarę prosto, lecz kołnierzyk koszuli był pomięty, a marynarka niezapięta.
Stłumiłam odruch współczucia i przywołałam całą pogardę, jaką w sobie pielęgnowałam przez ostatnie dni; tchnęłam ją w rysy twarzy, pozę, duszę, więc gdy się odezwałam, moje słowa ociekały żółcią.
— Panowie, oto wielki Sherlock Holmes. Zbawca narodów, intelekt stulecia, dar Boży dla ludzkości. Panowie, zostawiam go wam.
Nasze spojrzenia spotkały się na mgnienie i w jego szarych oczach wyczytałam uznanie, obawę i ból pożegnania. Obróciłam się na pięcie i odmaszerowałam nadbrzeżem. Watson snadź ruszył w moje ślady, bo usłyszałam ostre, przenikliwe, wzgardliwe wołanie Holmesa:
— Nie zatrzymuj jej, Watsonie, ona nie chce mieć z nami nic do czynienia! Wyrusza na samodzielny podbój świata, nie widzisz tego? — Jego głos przerodził się w chrapliwy krzyk, który poniósł chyba na drugą stronę rzeki. — I niech Bóg ma w swej opiece każdego, który wejdzie jej w drogę!
Smagnięta tymi jadowitymi słowami, zniknęłam za rogiem i rozglądnęłam się za taksówką. Od tej pory nie widziałam się z Holmesem przez dwa miesiące.
Rozdział piętnasty
Rozłąka
„W zaraniu wiosny jest na świecie sama jedna”.
Powróciwszy do Oksfordu, zabrałam się energicznie do nauki. Miałam do nadrobienia prawie miesiąc. Jakkolwiek w Oksfordzie każdy student uczy się według indywidualnego programu, dłuższa nieobecność na seminariach i wykładach jest źle widziana. Moja profesorka od matematyki rozchorowała się, toteż nie musiałam wysłuchiwać jej uszczypliwych uwag. Pani od greki urodziła dziecko podczas ferii świątecznych i poszła na urlop macierzyński. Na trzy tygodnie rzuciłam się w wir pracy, dzięki czemu zdołałam się zrehabilitować w oczach pozostałych nauczycieli, jak również sama byłam zadowolona, że w tak krótkim czasie udało mi się tyle nadgonić.
Tej wiosny nastąpiła we mnie przemiana. Nie nosiłam już spodni i traperek, wypełniłam garderobę drogimi, lecz ascetycznymi spódnicami i sukienkami. Zgodnie z moimi obawami utraciłam przyjaźń Ronnie Beaconsfield i brakowało mi energii, aby próbować ją odzyskać. Starałam się za to nawiązać bliższe stosunki z innymi koleżankami z roku. Cieszyły mnie te kontakty, jakkolwiek po kilku godzinach słuchania ich rozmów tęskniłam za samotnością. Chodziłam na długie spacery ulicami Oksfordu i po ponurych zimowych wzgórzach wokół miasta. Zaczęłam uczęszczać do kościoła, zwłaszcza na nieszpory w katedrze, aby posiedzieć i posłuchać śpiewu liturgicznego. Poszłam na koncert z młodym człowiekiem, którego poznałam na wykładach z patrystyki. Nie miałam żadnych zastrzeżeń do wykonania muzyki Mozarta, lecz połączenie geniuszu i cierpienia było nie do wytrzymania, toteż po przerwie nie wróciłam na salę. Kolega już więcej mnie nie zaprosił.
Zmieniły się również moje prace pisemne. Były teraz jeszcze bardziej precyzyjne, mniej tolerancyjne wobec innych, mniej radykalnych
punktów widzenia, bardziej bezkompromisowo logiczne. „Twarde i ostre jak diament” — brzmiał nie do końca przychylny komentarz jednej z profesorek.
Nie oszczędzałam się. Jadłam mniej, pracowałam do późnych godzin nocnych i piłam koniak, żeby łatwiej zasnąć. Roześmiałam się, kiedy bibliotekarz zaproponował, pół żartem, pół serio, abym nocowała na jednym ze stołów, był to jednak suchy, łamliwy śmiech. Słowem, stałam się osobą, która bardziej niż on sam przypominała Holmesa: wyniosłą, obsesyjnie pochłoniętą pracą, niedbającą o siebie, szorstką wobec innych, lecz bez pasji i tej głęboko zakorzenionej, wrodzonej miłości do tego, co dobre w człowieku, będącej podstawą całej drogi życiowej detektywa. Kochał ludzkość, która nie potrafiła go zrozumieć i do końca zaakceptować —ja zaś, pośród tego samego gatunku ludzkiego, zamieniłam się w maszynę do myślenia.
Tymczasem Holmes, na swojej farmie w Sussex, zamknął się w świecie zamętu i melancholii. Pani Hudson skróciła pobyt na antypodach, aby wrócić do domu pod koniec lutego. W swoim pierwszym, krótkim liście do mnie wyraziła swoje zszokowanie stanem, w jakim znalazła Holmesa. W kolejnych listach o nic mnie nie obwiniała ani nie prosiła, lecz dotykało mnie jeszcze boleśniej, kiedy stwierdzała po prostu, że Holmes spędził cały dzień w łóżku albo że planuje sprzedaż uli. Dom był pod całodobową strażą policji. (Lestrade również mnie przysłał ochroniarzy, lecz stale im się wymykałam i w końcu dał za wygraną. Uważałam, że potrafię lepiej od jego ludzi zadbać o swoje bezpieczeństwo. Z czasem nabrałam przekonania, że reguły gry rzeczywiście się zmieniły i na razie nic mi nie grozi. Poza tym nie mogłam znieść stałej obecności policji).
Również Watson przysyłał mi długie, ostrożnie sformułowane listy, dotyczące głównie stanu fizycznego i psychicznego Holmesa. Odwiedził mnie raz w Oksfordzie. Wyciągnęłam go na długi spacer, abym nie musiała siedzieć naprzeciwko niego i patrzeć mu w oczy. Mój chłód sprawił, że wkrótce poszedł sobie razem z ochroniarzem.
Długa, mroźna zima była trudna do wytrzymania po ciepłym klimacie Palestyny. Czytałam moją hebrajską Biblię, myślałam o Holofernesie i drodze do Jerozolimy.
Na początku marca Holmes zadepeszował do mnie, co było faworyzowaną przez niego metodą porozumiewania się ze mną: PRZYJEŻDŻACIE PO ZAKOŃCZENIU TRYMESTRU? HOLMES.
Przeczytałam telegram na oczach wszystkich ludzi, którzy kręcili się przy portierni i skrzywiłam się z irytacją, zanim ruszyłam ku schodom. Następnego dnia oddepeszowałam: POWINNAM? RUSSELL. Nazajutrz w mojej przegródce leżała jego odpowiedź. PROSZĘ PRZYJEDŹCIE PANI HUDSON TEŻ BY SIĘ UCIESZYŁA HOLMES.
Dwa dni później potwierdziłam swój przyjazd, rzecz jasna telegraficznie.
W następny wolny dzień pojechałam do Londynu, aby się zobaczyć z wykonawcami testamentu rodziców i poprosić o zaliczkę akonto spadku, który miałam objąć za niecałe dwa lata, na zakup samochodu. Notariusz, który się tym zajmował, najpierw się wykręcał, a potem wykonał kilka rozmów telefonicznych i wyraził zgodę, co mnie zbytnio nie zaskoczyło. Nazajutrz udałam się do punktu sprzedaży Morrisa w Oksfordzie, nabyłam samochód i zapłaciłam za lekcje nauki jazdy. Wkrótce byłam zmotoryzowana.
W tym właśnie czasie, dwa tygodnie przed końcem trymestru, zdałam sobie sprawę, że jestem pod obserwacją. Chodziłam pogrążona w myślach albo lekturze, niewykluczone zatem, że już wcześniej mnie śledzono, lecz ja tego nie zauważyłam. Gdy po raz pierwszy ujrzałam mojego „ogona”, znajdowałam się przed akademikiem. Nagle przypomniałam sobie, że nie wzięłam książki. Okręciłam się na pięcie, by po nią wrócić, i kątem oka zobaczyłam mężczyznę, który schylił się raptownie, by zasznurować but. Dopiero po włożeniu klucza do zamka olśniło mnie: miał buty bez sznurowadeł. Potem miałam oczy i uszy szeroko otwarte.
Wkrótce ustaliłam, że z pierwszym szpiegiem wymienia się kobieta i jeszcze jeden mężczyzna. Wszyscy troje umieli nieźle zmieniać tożsamość, zwłaszcza kobieta, i gdyby nie nauka w szkole Holmesa, z pewnością nie poznałabym, że zakonnica o energicznym kroku i mężczyzna wyprowadzający psa na spacer to jedna i ta sama osoba.
Miałam wszakże dylemat. Gdybym naprawdę zerwała z Holmesem, to nie ukrywałabym niezadowolenia z tego, że jestem śledzona. Postanowiłam zaczekać z decyzją, dopóki się z nim nie naradzę. Nie chciałam płoszyć zwierzyny, która zaczęła obwąchiwać przynętę od mojej strony, ale czy przeciwniczka uwierzy, że nie zauważam jej pomocników? Poczynali sobie bardzo dyskretnie, ale...
Postanowiłam dalej grać roztargnioną, w czym byłam bardzo wiarygodna, do tego stopnia, że któregoś dnia, zaczytana w greckim Nowym Testamencie, zderzyłam się na High Street z latarnią. Siedziałam oszołomiona na ziemi. Przechodnie lamentowali nad moją zakrwawioną twarzą, a pewna młoda kobieta podała mi rozbite okulary. Wróciłam z pogotowia z dużym plastrem na czole i przez dwa dni musiałam nosić zapasowe szkła, gdy tamte były w naprawie. A że w starych przypuszczalnie nie poznałabym Mycrofta Holmesa, gdyby stał dwa kroki ode mnie, na razie rozstrzygnęło to kwestię, czy powinnam zauważać moich szpiclów. Lekarz, który mnie zszywał, zasugerował życzliwie, abym podczas chodzenia nie zaprzątała sobie głowy aorystem czasowników w stronie biernej. Musiałam przyznać mu rację.
Kiedy moje nowe okulary wróciły z naprawy, zobaczyłam, że nadal jestem śledzona. Postanowiłam pojechać do Sussex nie pociągiem, lecz moim nowym samochodem. W garażu, w którym go trzymałam, poleciłam głośno, aby na następny dzień rano przygotowano wóz do drogi. Chciałam mieć pewność, że będę śledzona, bo gdy oni tropili mnie, ja tropiłam ich panią.
Użyli pięciu samochodów, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że pieniądze nie grają roli dla naszej prześladowczyni. Zdołałam zapisać numery rejestracyjne trzech aut. (Wątpię, czy pan doktor uznałby to
zajęcie za mniej rozpraszające uwagę niż aoryst w stronie biernej, ale udało mi się nie spowodować wypadku).
Tuż przed Guildfordem jadłam w karczmie lunch, po czym zauważyłam na parkingu parę, która całowała się w dwuosobowym sportowym wozie. Gdy zatrzymałam się na herbatę przy drodze do Eastbourne, staruszek, który dwadzieścia mil wcześniej zastąpił całującą się parkę, pojechał dalej, lecz kobieta w starym morrisie, która chodziła za lokalem z buldogiem (znajomym?) na smyczy, wkrótce znalazła się za mną na drodze. Minęła mnie dopiero wtedy, kiedy skręciłam na prywatną drogę dojazdową do mojego domu kilka mil przed Eastbourne. Odetchnęłam z ulgą — nie zgubili mnie. Chciałam, żeby mnie obserwowali i donieśli szefowej o moim niewinnym zachowaniu.
Moja ciotka była jak zawsze niemiła. Rano upewniłam się, że na farmie wszystko jest w najlepszym porządku, dzięki Patrickowi, który mnie oprowadził. Pozdrowiliśmy krowy, omówiliśmy stan dachu obory, obejrzeliśmy źrebię, które niedawno urodziła Vicky, wielka klacz od pługa, i rozważyliśmy kwestię, czy wzorem innych farmerów z okolicy powinniśmy zakupić traktor.
Patrzyłam na piękne gniade źrebię, które w ciepłej, wyłożonej słomą oborze oganiało się od much czarnym ogonem i wtulało w matkę. Wiedziałam, że mam przed oczyma symbol kresu pewnej epoki. Powiedziałam to Patrickowi, lecz on tylko prychnął, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że nie zamierza się rozczulać nad koniem. Nie dałam się jednak oszukać.
Po raz pierwszy od ponad miesiąca włożyłam spodnie i nieprzemakalne buty, i poczułam się w nich dobrze. Zaprosiłam Patricka do siebie na herbatę, lecz on nie przepadał za moją ciotką, zaproponował więc swój dom. Poczęstował mnie gorącą, mocną, słodką herbatą, a nie ma nic lepszego w chłodny wiosenny poranek. Rozmawialiśmy o niezbędnych remontach i rachunkach do zapłacenia, gdy nagle zmienił temat:
— Jacyś ludzie dowiadywali się o panią w wiosce.
W tej małej miejscowości takie zdarzenia budziły sensację. Wyglądali na miastowych, dodał raczej zbytecznie Patrick.
— Tak? Kiedy?
— Trzy, cztery tygodnie temu.
— O co pytali?
— Skąd pani jest, takie rzeczy. I o pana Holmesa, chcieli wiedzieć, czy często się widujecie. Gadali z Tillie w gospodzie. — Czyli Patrick utrzymuje bliskie kontakty z Tillie. — Dopiero później pokapowała, że jej zrobili przesłuchanie, myślała, że chcą normalnie porozmawiać. Dopiero jak zadali te same pytania na poczcie, poskładało jej się to do kupy.
— Ciekawe. Dziękuję za informację.
— Nie moja sprawa, ale dlaczego już się z nim pani nie widuje? Wygląda, że go to mocno rąbnęło.
Spojrzałam na jego szczerą twarz i powiedziałam rzecz prawdziwą, która nie odnosiła się jednak do mojej sytuacji.
— Zna pan tego konia wyścigowego, z którego Tom Warner jest taki dumny?
— Tak, pierwsza klasa ogier.
— Zaprzągłby go pan z Vicky do pługa?
Pytanie było wyjątkowo idiotyczne, toteż przyglądał mi się jakiś czas, zanim odpowiedział.
— To znaczy, że pan Holmes chce z pani zrobić klacz pociągową?
— I że potrzebuję wolności. Nie mam nic przeciwko koniom od pługa, ale jeśli zaprząc konia wyścigowego obok pociągowego, oba będą wierzgały i rozerwą uprząż. Tak się stało z Holmesem i mną.
— To dobry człowiek. W zeszłym roku przyszedł i zabrał gniazdo pszczół spod okapu u Tillie. Bez marudzenia. — W ustach Patricka był to najwyższy komplement. — Może mimo wszystko dałaby pani radę go odwiedzić. Myślę, że by się ucieszył. Jego ogrodnik mi powiedział, że pan Holmes od dłuższego czasu choruje.
— Tak, pojadę do niego. Jeszcze dzisiaj po południu.
Podniecenie, z jakim się zdradziłam, mylnie wziął za oznakę zdenerwowania i poklepał zrogowaciałą dłonią moje palce, które ostatnimi
czasy nie zaznały pracy i zajmowały się tylko przewracaniem kartek.
— Niech się pani nie martwi. Niech sobie pani powie, że nie ciągniecie razem pługa, a wszystko będzie dobrze.
— Dobrze, Patricku, powiem sobie tak. Dziękuję.
Postanowiłam zajechać pod dom Holmesa o czwartej, bo wiedziałam, że pani Hudson najbardziej lubi podawać podwieczorek. Z powodu wywróconej furmanki na drodze spóźniłam się trochę, lecz piętnaście po czwartej zatrzymałam samochód na żwirowym podjeździe i zgasiłam silnik. Dobiegł mnie dźwięk skrzypiec. Z samej swej natury skrzypce są najbardziej melancholijnym z instrumentów, kiedy grają solo. Długie, bezmelodyjne medytacje, które wydobywał z nich Holmes, rozdzierały serce. Głośno trzasnęłam drzwiami samochodzie, aby przerwać koncert, i zabrałam z tylnego siedzenia koszyk z serami i owocami, przywieziony z Oksfordu. Kiedy się wyprostowałam, Holmes, z pozbawioną wyrazu miną, stał oparty o framugę otwartych drzwi domu.
— Witam, Russell.
— Witam, Holmesie.
Idąc alejką, usiłowałam dociec, co kryje się za tymi zmrużonymi szarymi oczami, lecz bez powodzenia. Stanęłam o krok od niego i podniosłam koszyk do góry.
— Przywiozłam panu i pani Hudson parę rzeczy z Oksfordu.
— To bardzo miło z waszej strony, Russell — odparł uprzejmie. Ton głosu i oczy wciąż nic nie zdradzały. Odstąpił do tyłu, aby mnie wpuścić do środka. — Wejdźcie, proszę.
Zaniosłam koszyk do kuchni i udało mi się nie wybuchnąć płaczem, gdy pani Hudson witała się ze mną serdecznie. Uścisnęłam ją mocno i pozwoliłam, aby dolna warga zadrżała nieco, chcąc dać pani Hudson znać, że wciąż ma do czynienia z Mary Russell, po czym na powrót przywdziałam maskę chłodnej uprzejmości.
Położyła przed nami ogromne ilości jedzenia i bez końca opowiadała o statku, Kanale Sueskim, Bombaju i rodzinie swego syna. Ja nakładałam sobie na talerz przekąski, na które nie miałam ochoty.
— Co sobie pani zrobiła w głowę, Mary?
Postanowiłam obrócić tę historię w żart — roztargniona studentka włazi w latarnię — lecz nie udało mi się rozbawić towarzystwa. Pani Hudson uśmiechnęła się z zakłopotaniem i powiedziała, że cieszy się, iż rozbite okulary nie skaleczyły mnie w oczy, Holmes zaś patrzył na mnie jak na okaz pod mikroskopem. Nieco później gospodyni zostawiła nas samych.
Holmes i ja popijaliśmy herbatę i dłubaliśmy widelczykami w ciastkach, które mieliśmy na talerzykach. Powiedziałam mu, czym się zajmowałam w tym trymestrze, a on zadał mi kilka pytań. Nabrzmiałe chwile milczenia coraz bardziej się wydłużały. Z braku innych pomysłów spytałam, nad czym pracuje, a on opisał mi eksperyment, który właśnie przeprowadzał. Zadałam kilka pytań, aby podtrzymać rozmowę, Holmes odpowiadał bez większego zainteresowania. Wreszcie odstawił filiżankę i ogólnikowo machnął ręką w stronę laboratorium.
— Chcecie zobaczyć?
— Naturalnie, jeśli pan chce mi pokazać.
Wszystko było lepsze niż siedzenie i rozdrabnianie sernika na okruchy.
Wstaliśmy, poszliśmy do pozbawionego okien laboratorium i Holmes zamknął za nami drzwi. Natychmiast zobaczyłam, że nie prowadzi żadnego eksperymentu. Kiedy się odwróciłam, by go poprosić o wyjaśnienie, stał oparty o drzwi z rękami w kieszeniach.
— Witam, Russell — powtórzył, lecz tym razem rozpoznałam w jego oczach mego dawnego przyjaciela.
Nie mogłam tego znieść. Odwróciłam się do niego plecami, zacisnęłam dłonie w pięści i zamknęłam oczy. Nie mogłam z nim teraz rozmawiać, nie wypadając na dłużej z roli. Po chwili usłyszałam dwa ciche stuknięcia w drzwi i uśmiechnęłam się z ulgą. Zrozumiał. Podsunął mi wysoki stołek laboratoryjny, na którym usiadłam plecami do Holmesa, nie otwierając oczu.
— Mamy jakieś pięć minut — powiedział. — Potem zacznie to wyglądać podejrzanie.
— Rozumiem, że jest pan obserwowany.
— Każdy mój ruch, nawet w salonie. Musieli ułożyć się z sąsiadami, bo zainstalowali na drzewach teleskopy. Niewykluczone, że potrafią czytać mi z ust. Will mówi, że po wsi kursują pogłoski, jakoby mieli tam kogoś głuchego.
— A Patrick opowiadał, że dowiadywali się o mnie i o pana. To ludzie z miasta, więc nie wiedzą, że na wsi nic się nie ukryje.
— Tak, i są bardzo pewni siebie. Rozumiem, że wy też jesteście obserwowani.
— Zauważyłam ich dopiero dwa tygodnie temu. Dwóch mężczyzn i kobieta, bardzo skuteczni. Jechało tu za mną pięć automobilów. Ta kobieta musi mieć górę pieniędzy.
— To wiedzieliśmy już wcześniej. — Czułam na plecach jego wzrok. — Wszystko w porządku, Russell? Straciliście od stycznia z dziesięć funtów i nie śpicie po nocach.
— Tylko osiem funtów, a sypiam tak samo dużo czy też mało jak pan. Mam dużo pracy. — Zniżyłam głos do szeptu. — Och, Holmesie, kiedy będzie już po wszystkim? — Poczułam za sobą jego bliskość i zerwałam się. — Nie, niech pan do mnie nie podchodzi, nie zniosłabym tego. Chyba się tu więcej nie wybiorę. W Oksfordzie jakoś sobie radzę, ale niech pan mnie nie prosi, żebym znowu przyjeżdżała, zanim to się skończy. Błagam!
Milczenie promieniowało od niego jak fale gorąca, a w końcu wyrzekł niskim, chrapliwym głosem, jakiego nigdy u niego nie słyszałam:
— Tak, rozumiem.
Przełknął ślinę, po czym wziął głęboki wdech, zanim znowu się odezwał — swoim zwykłym, energicznym tonem.
— Macie najzupełniejszą rację, Russell. Spotykając się, nie mamy nic do zyskania, a wiele do stracenia. Zatem do rzeczy. Kazałem wykonać dla was kopie fotografii. Pokazałem Mycroftowi ciąg rzymskich cyfr, ale żaden z nas nie potrafi w tym znaleźć żadnego sensu. Na pewno jednak chodzi o jakiś szyfr. Może wam wpadnie coś do głowy. Ta koperta jest dla was.
Włożyłam sporą brązową kopertę, która leżała na stole roboczym, do wewnętrznej kieszeni.
— Musimy zejść na dół, Russell. Za jakieś dziesięć minut wznawiamy nasz spektakl. Wybiegniecie stąd wściekli, zanim pani Hudson zaproponuje wam, byście zostali na kolacji. Wszystko jasne?
— Tak, Holmesie. Do zobaczenia.
Wrócił do salonu, a ja dołączyłam do niego trochę później. Sarkastyczne uwagi robiły się coraz ostrzejsze i niedługo po szóstej wypadłam z domu jak oparzona, nie pożegnawszy się z panią Hudson, i odjechałam w te pędy. Dwie mile dalej zatrzymałam się i oparłam głowę na kierownicy. To wszystko było zbyt rzeczywiste.
Rozdział szesnasty
Córka głosu
„Jestże przeto zupełnie pewnym, iż nowe pokolenie [...] uczyni coś, czego wy nie uczyniliście?”
Ponure tygodnie wlokły się bez końca. Moi obserwatorzy pozostawali dyskretni, a ja roztargniona. Rozpoczął się trymestr letni i miałam tyle do roboty, że prawie nie pamiętałam o swojej samotności. Prawie. Budziłam się czasem w łóżku lub w fotelu, sądząc, że ktoś zastukał dwa razy do drzwi. Było to jednak złudzenie. Otuliłam się kokonem słów, liczb i wzorów chemicznych, każdą wolną chwilę spędzałam w Bibliotece Bodleya. O dziwo, Zmora mnie nie nawiedzała.
Przyszła wiosna, z początku nieśmiała, potem coraz zuchwalsza. Dni robiły się coraz cieplejsze i bardziej upajające, a noce krótsze. Pierwsza od długiego czasu wiosna, która nie niosła huku dział zza Kanału, wiosna, która chciała nam zrekompensować mroźną zimę...
Po czterech latach śmierci zakiełkowało życie. Cała Anglia skierowała twarz ku słońcu. A raczej prawie cała. U mnie wiosna lokowała się gdzieś na obrzeżach świadomości; zauważyłam, że oprócz mnie i kilku cierpiących na nerwicę wojenną żołnierzy nikt się w Oksfordzie nie uczy. Mimo to nawet ja wzięłam udział w pikniku na Boar's Hill, a innego dnia pozwoliłam się zabrać na wyprawę pychówkami do Port Meadow w górze rzeki.
Z reguły jednak nie pozwalałam się zbałamucić moim koleżankom i siedziałam z nosem w książkach. Tak wyglądała większość maja, nie wyłączając tego dnia pod koniec miesiąca, kiedy zasupłane wątki zagadki zaczęły się rozplątywać w mojej dłoni.
Po powrocie z Sussex stanęłam przed problemem, gdzie umieścić kopertę otrzymaną od Holmesa. Nie mogłam już liczyć na eksterytorialność mego pokoju, a nie chciałam nosić koperty stale przy sobie. W końcu uznałam, że najbezpieczniej będzie schować ją za jakimś rzadko używanym tomiskiem w bibliotece, w pobliżu stołu, przy którym zawsze pracowałam. Było to ryzykowne, lecz nie mogłam przecież kupić kasy pancernej ani regularnie odwiedzać skrytek w banku, bo moim wrogowie natychmiast zwietrzyliby w tym coś podejrzanego. Poza tym do Biblioteki Bodleya mieli wstęp tylko pracownicy naukowi i studenci, toteż moi tropiciele zwykle czekali na zewnątrz, a moja kryjówka i stół znajdowały się w kącie sali, z którego mogłam obserwować wszystkich wchodzących. Przez wiele tygodni niemal codziennie studiowałam tajemnicze rzymskie cyfry. Tak samo jak Holmes byłam pewna, że zawierają wiadomość, lecz tak samo jak Holmes i jego brat nie mogłam znaleźć do niej klucza.
Umysł posiada wszakże niezwykłą zdolność do samodzielnej pracy nad danym zagadnieniem, toteż kiedy przychodzi „Eureka!”, jest to tak zagadkowe, jakby wmieszał się w sprawę Bóg. Słowa, które formułują się w duszy, nie zawsze są jednak zrozumiałe. Mogą być niewyraźne i eliptyczne. Prorocy nazywali to zjawisko bat qol, córką głosu Boga, która przemawia szeptem i zamglonymi obrazami. Holmes pielęgnował w sobie umiejętność wyciszania umysłu, paląc fajkę
lub dobywając ze skrzypiec niemelodyjne dźwięki. Porównał kiedyś ten stan umysłu do biernego widzenia, które polega na tym, że w słabym świetle lub z dużej odległości wyraźniej dostrzegamy szczegóły danego przedmiotu, jeśli skierujemy wzrok trochę obok niego. Gdy wzrok jest wysilony, znaczenie tego, co widzimy, często nam umyka, a przeniesienie wzroku gdzie indziej pozwala zinterpretować zapamiętane podświadomie kształty. Innymi słowy, stan nieuwagi pozwala umysłowi zarejestrować cichutki szept córki głosu.
Poprzedniego dnia pracowałam bardzo ciężko, w nocy nie zmrużyłam oka i o świcie byłam już na nogach. W bibliotece dokończyłam pisanie eseju, po czym wyciągnęłam fotografie z koperty, trzymałam za coraz bardziej wystrzępione krawędzie i studiowałam milczące szeregi cyfr, aż wypaliły mi się w umyśle głębokim piętnem. Oglądałam każdy koński włos, który sterczał spomiędzy skrzyżowanych rozcięć, każdą linię dwudziestu pięciu opornych rzymskich cyfr. Na dwadzieścia minut odwróciłam nawet fotografie do góry nogami, w nadziei na jakieś olśnienie. Nic się jednak nie stało, prócz tego, że narastała we mnie złość, iż muszę je zakrywać jakimiś niewinnymi kartkami, kiedy ktoś przechodzi obok mojego stołu.
Późnym popołudniem ruch się zwiększył i zmuszona schować zdjęcia siedem razy w ciągu niecałej godziny, straciłam cierpliwość. Czy te przeklęte rozcięcia rzeczywiście coś znaczą? Może tracę tylko cenny czas, biedząc się nad zadaniem, które istnieje wyłącznie w mojej wyobraźni. Włożyłam fotografie z powrotem do koperty, kopertę wsunęłam za książkę na regale i w podłym nastroju wymaszerowałam z biblioteki. Było mi wszystko jedno, co pomyślą o tym moi tropiciele. Niech sobie łamią głowę. Może nie istnieje żadna cholerna przeciwniczka, pomyślałam ponuro. Może Holmes rzeczywiście zwariował i cała ta historia to jedna z jego sztuczek. Kolejny „egzamin”.
Nim dotarłam do swojego pokoju, zdążyłam się już trochę uspokoić, lecz na widok biurka, które czekało na mnie w kącie z niemym
wyrzutem, nogi się pode mną ugięły. Usłyszałam przez ścianę, że sąsiadka jest u siebie, wyszłam na korytarz i zawołałam:
— Dot?
Natychmiast otworzyła drzwi.
— A, cześć, Mary. Herbaty?
— Nie, dziękuję. Masz dziś wieczór coś pilnego do roboty?
— Wybierałam się z Dantem do piekła, ale z chęcią się od tego wymówię. Jakie masz plany?
— Mam już dosyć tego wszystkiego. Nie mogę znieść widoku książki i pomyślałam...
— Ty nie możesz znieść widoku książki?
Gdyby wyrosły mi skrzydła, nie spoglądałaby na mnie z takim niedowierzaniem. Parsknęłam śmiechem.
— Tak, nawet Mary Russell ma czasem po uszy nauki. Pomyślałam, że zjem kolację w „Pstrągu”, a potem pójdę na recital klawesynowy kolegi z wykładów. Zainteresowana?
— O której idziemy?
— Zdążysz za pół godziny?
— Wolałabym za czterdzieści pięć minut.
— Dobra, zamówię taksówkę.
Kolacja przebiegała w przyjemnym nastroju, Dorothy spotkała w restauracji znajomego, z którym mogła poflirtować, a potem poszłyśmy na recital. Mój kolega grał głównie utwory Bacha, które cechuje piękno i rytm wzoru matematycznego, zwłaszcza w wykonaniu klawesynowym. Symetria i szlachetność muzyki mistrza tudzież kieliszek szampana podanego po koncercie ukoiły mi nerwy. Przed północą leżałam już w łóżku, co w ostatnich miesiącach zdarzało mi się bardzo rzadko.
Około trzeciej nagle się zerwałam. Krew tętniła mi w uszach, a oddech miałam tak szybki, jakbym wbiegła po schodach. Przyśnił mi się sen — nie Zmora, lecz chaotyczny melanż rzeczy prawdziwych i wyimaginowanych. Oniryczna twarz patrzyła na mnie szyderczo spod regału w kącie, na poły przesłonięta jasnymi włosami. W poskręcanej ręce trzymała glinianą fajkę. „Nic nie wiesz!”, zaskrzeczała postać głosem zarazem męskim i kobiecym, po czym prychnęła okropnym
śmiechem. Jego/jej sękata pięść zacisnęła się na fajce, która pochodziła z kolekcji Holmesa, a potem otworzyła się.
Odłamki w zwolnionym tempie spadły na podłogę. Patrzyłam zrozpaczona na rozbitą fajkę i uklękłam, aby pozbierać kawałki, w nadziei, że uda mi się je posklejać. Kilka większych okruchów wtoczyło się pod regał i musiałam położyć się na podłodze, by ich dosięgnąć. Gdy macałam ręką pod regałem, nagle coś mnie za nią chwyciło. Umierając ze strachu, zerwałam się na nogi. Przed oczyma duszy miałam zacierający się obraz książek na półce. Był to dział historyczny, wszystkie tytuły dotyczyły Henryka VIII.
Zapaliłam lampkę nocną, włożyłam okulary i opadłam z powrotem na poduszki. Zaczekałam, aż obeschnie zimny pot na moim ciele, a serce przestanie bić tak panicznie. Wiedziałam, że nie zasnę po czymś takim, więc wstałam, włożyłam szlafrok i poszłam zrobić sobie herbaty.
Kilka minut później siedziałam przy stoliku, wciągałam w płuca kojącą parę, która unosiła się z filiżanki, i myślałam o koszmarze, który mnie nawiedził. Rzadko zdarzało mi się pamiętać sny, nie licząc Zmory.
Co krył w sobie sen, który miałam tej nocy? Niektóre jego elementy wydawały się oczywiste, inne zagadkowe. Na przykład dlaczego schowana w cieniu jasnowłosa postać była zarazem mężczyzną i kobietą, skoro jednoznacznie ustaliliśmy, że nasza przeciwniczka jest osobą płci żeńskiej? Strzaskana fajka czytelnie symbolizowała trapiącą mnie troskę o Holmesa, a regały biblioteczne tak organicznie wrosły w moje życie, że żaden sen nie mógł się bez nich obejść. Ale dlaczego przyśniły mi się książki historyczne? Skutkiem mojej dorywczej edukacji dzieje Anglii były dla mnie obszarem stosunkowo mało znanym. Co robił przed moimi oczyma król Henryk? Ten odrażający, nękany podagrą starzec, który złożył na ołtarzu swego pragnienia posiadania syna liczne żony, jakby to one, nie zaś jego syfilis, były winne jego bezdzietności... Jak Freud zinterpretowałby sen, w którym
Holmes wpada pod króla-mizogina do wtóru śmiechu mężczyzny-kobiety? Doktor Leah Ginzberg pochyliłaby się na coś takiego w krześle i spytała z germańska: „Ja, a dalej?” Westchnęłam w niemym pokoju i sięgnęłam po książki. Skoro nie mogę spać, mimo że jest trzecia nad ranem, to trzeba wykorzystać ten czas. Co się będę przejmowała Henrykiem VIII? Przystąpiłam do pracy, lecz sen nie chciał się ode mnie odczepić i co chwila bezwiednie podnosiłam wzrok na ścianę, widząc grzbiety książek. Henryk VIII. Co to może znaczyć?
Po południu poszłam do hali targowej, żeby wypić kawę, zanim zacznie się wykład. Gdy uderzył mnie w nozdrza kuszący zapach smażonego bekonu, poczułam głód i zamówiłam obiad, dwa dania plus pudding — znacznie więcej niż zdarzyło mi się zjeść za jednym posiedzeniem, odkąd przestała mnie karmić pani Hudson.
Nieco wzdęta ruszyłam wzdłuż Tug Street w stronę sali wykładowej. Gdy jednak zbliżyłam się do Broad Street, zwolniłam kroku. Henryk VIII. Jeśli czegoś nie wiesz, odwiedź bibliotekę. Bez większych skrupułów postanowiłam odpuścić sobie dociekania na temat „tekstów nagrobnych z okresu drugiej dynastii” i skręciłam w prawo zamiast w lewo. (Znany mi z widzenia podstarzały student, który często włóczył się po mieście, wyszedł ze sklepu, by pójść za mną wzdłuż Broad Street i obok Sheldonian, lecz już nie do samej biblioteki). Wyszukałam kilka książek o epoce króla poligamisty, lecz nie były podobne do tych ze snu. Gdy je przeglądałam, nie zaświtał mi żaden pomysł. Choć wiedziałam, że to na nic, wyjęłam fotografie i rozłożyłam na stole. Wtedy przemówił do mnie głos.
Omawialiśmy kiedyś z Holmesem możliwość, że rzymskie cyfry symbolizują litery według jakiegoś prostego kodu, na przykład 1 = A, 2 = B, 3 = C i tak dalej. Aby utrudnić przekład cyfr na litery, szyfrujący posługuje się zazwyczaj jakimś tekstem. Zakodowaną w ten sposób długą wiadomość da się odczytać metodą prób i błędów, lecz w przypadku krótkich wiadomości trzeba znaleźć klucz. Jeżeli klucz nie jest zawarty w samej wiadomości, lecz użyto na przykład słów z konkretnej
strony jakiejś książki, to odszyfrowanie krótkiego zdania, z jakim my się zmagaliśmy, jest praktycznie niemożliwe.
Nasza przeciwniczka nie posłużyła się cyframi arabskimi, lecz rzymskimi, a że nie zostały od siebie oddzielone spacjami ani znakami przestankowymi, ustalenie, czy chodzi o dwadzieścia pięć odrębnych liczb, czy też siedem lub coś pomiędzy, było czystą zgadywanką. Doszedłszy do tego punktu, Holmes i ja przestaliśmy łamać sobie nad tym głowę, bo próby przekładu liczb na litery nie przyniosły żadnych sensowych rezultatów.
Aby rozwiązać zadanie, musiałam przyjąć kilka podstawowych założeń. Po pierwsze, musiałam założyć, że zamiarem naszej przeciwniczki było, abyśmy zauważyli i prędzej czy później odczytali wiadomość — innymi słowy, że nie droczyła się z nami, zostawiając nam poszlaki, które prowadziły donikąd. Po drugie, musiałam uwierzyć, że klucz do łamigłówki jest gdzieś w zasięgu ręki. Po trzecie, musiałam przyjąć, że jeśli znajdę klucz, to zagadka da się za jego pomocą szybko rozwiązać, bo w przeciwnym razie uznam klucz za błędny. Przykładowo, z szeregu cyfr rzymskich XVIIIXIIIIXXV da się wyłowić liczby 18-13-1-25, przełożyć je na ciąg literowy RMAY i znaleźć w nim anagram słowa MARY, ale tylko pod warunkiem, że wie się z góry, jaki ma być rezultat.
Jeśli moje przeczucie mnie nie zwodziło, córka głosu znalazła klucz i umieściła go w moim śnie. Henryk VIII nic dla mnie nie znaczył, w przeciwieństwie do VIII czy też podstawy ósemkowej. Gdyby ludzie rodzili się z czterema, a nie pięcioma palcami u dłoni, odmierzalibyśmy świat ósemkami, a nie dziesiątkami. Jeden plus zero znaczyłoby osiem, liczbę dziewięć zapisywalibyśmy jako 11, a liczbę szesnaście jako 20. Zapisałam pierwszych dwadzieścia sześć liczb w systemie ósemkowym, umieściwszy pod spodem kolejne litery alfabetu:
1 2 3 4 5 6 7 10 11 12 13 14 15 16 17 20 2122 23 24 25 26 27 30 31 32
A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
Pozostał problem, jak podzielić dwadzieścia pięć cyfr rzymskich na liczby, których odpowiedniki literowe układałyby się w sensowny ciąg. Choć potrafiłabym wyrecytować je z pamięci, od lewej i od prawej, je również zapisałam jako pomoc wzrokową:
XVXVIIXXIIXIIXXIIXXIVXXXI
Dwadzieścia pięć cyfr, jedynek, piątek i dziesiątek. Przyjąwszy najprostszy kod, dawały w wyniku ciąg liter H, E i A, co nie miało sensu. Musiałam tak podzielić cyfry na grupy, aby uzyskać coś znaczącego.
Zaczęłam od pierwszych dziesięciu cyfr, XVXVIIXXII. Ostatnie I mogło się łączyć z kolejnym X, by utworzyć liczbę dziewięć — należało mieć tę możliwość w pamięci. XVXVI można było odczytać jako 10-5-10-5-1 czyli H-E-H-E-A, a zatem bełkot, chyba że nasza przeciwniczka wyśmiewała się z nas szyderczo. Wersja 15-10-5-1 dała wyraz MHEA,a 10-5-17—HEO, a zatem odrobinę lepiej. Łączenie cyfr rzymskich w większe liczby dawało większe zróżnicowanie liter alfabetu. Spróbowałam użyć największych liczb, jakie dało się uzyskać z tego ciągu, czyli 15, 17, 22, 12, 22, 24, 31. W systemie dziesiętnym dało to OQVLVX, no i nie wiadomo było, co zrobić z 31, skoro jest tylko dwadzieścia sześć liter. W systemie ósemkowym otrzymałam wyraz M-O-R-J-R-T-Y. Upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiałam, co mam przed oczyma. Ołówek jakby sam z siebie przekreślił liczbę 12, zastępując ją parą 11-1, i zagadka była rozwiązana: MORIARTY.
Aliści Moriarty nie mógł tego zrobić. Profesor matematyki, a później genialny przestępca, zginął trzydzieści lat wcześniej w Szwajcarii, zrzucony przez Sherlocka Holmesa do wodospadu Reichenbach. Skąd zatem wzięło się tutaj jego nazwisko? Czy nasza przeciwniczka próbowała nam przekazać, że prześladowanie, nas jest odwetem za jego śmierć? Po upływie niemal trzech dziesięcioleci? A może istniała jakaś analogia między sprawą Moriarty'ego i Holmesa a obecną? Nie
wiem, jak długo siedziałam w bibliotece, lecz zapadł już zmrok, gdy córka głosu szepnęła do mnie po raz ostatni i usłyszałam, jak mówię do Holmesa w swoim pokoju tej nocy, kiedy to wszystko się zaczęło: „Pracowaliśmy z moją profesorką od matematyki nad zagadnieniami teoretycznymi związanymi z systemem ósemkowym i natrafiliśmy na ćwiczenia arytmetyczne, które wymyślił pewien pański znajomy”. I odpowiedź Holmesa: „Macie zapewne na myśli profesora Moriarty'ego?”
Moja profesorka od matematyki. Nie była właścicielką blond włosów, które znaleźliśmy w dorożce; włosy miała ciemne, przetykane siwizną. Jednak to ona przedstawiła mi ćwiczenia z systemu ósemkowego profesora Moriarty'ego w dniu, w którym za moimi drzwiami pojawiła się bomba. Nie miałam żadnych wątpliwości, że to ona trzy dni później z wielką precyzją pocięła siedzenia naszej dorożki. Moja profesorka od matematyki, Patricia Donleavy, która w tym samym tygodniu wzięła urlop z powodu bliżej nieokreślonej choroby. Moja profesorka od matematyki, silna kobieta o wyrafinowanym umyśle, jedna z nauczycielek, od których wiele się nauczyłam, której uznania łaknęłam, z którą rozmawiałam o swoim życiu i o Holmesie. „Jakiś inny Moriarty”, spekulował Holmes, i ona właśnie to potwierdziła. Na razie nie chciałam się nawet zastanawiać, jakie z tego płyną wnioski. Moja profesorka od matematyki.
Ktoś stał obok mojego stołu, na którym leżały fotografie, obliczenia i ostateczny wynik. Był to jeden ze starych bibliotekarzy, który patrzył na mnie z ubawioną miną kogoś, kto cierpliwie czeka, aż zostanie zauważony.
— Przepraszam, panno Russell, ale czas zamykać.
— Już? Wielki Boże, panie Douglas, nie miałam pojęcia, że jest tak późno. Zaraz się zbiorę.
— Nie ma pośpiechu. Muszę jeszcze zrobić tu porządek, ale chciałem się pani przypomnieć, zanim pani zapuści korzenie. Wypuszczę panią, kiedy pani zejdzie na dół.
Podczas pospiesznego wkładania fotografii do koperty przyszła mi
do głowy bardzo nieprzyjemna myśl. Ile innych osób spojrzało tego wieczoru na mój stół? Z początku uważałam na to, żeby chować zdjęcia, ale w którym momencie moje matematyczne dociekania detektywistyczne tak mnie pochłonęły, że po prostu przestałam zauważać, kto przechodzi? Przypominałam sobie dwóch studentów pierwszego roku, którzy szukali jakiejś książki, i starego księdza, który głośno kasłał i wycierał nos, ale czy był ktoś jeszcze? Miałam nadzieję, że nie.
Pan Douglas dobrodusznym tonem pożyczył mi dobrej nocy i zamknął za mną drzwi na klucz. Na ciemnym dziedzińcu nie było nikogo prócz pomnika Thomasa Bodleya, więc przez sklepioną łukowato bramę szybko wyszłam na Broad Street, tłoczną, dobrze oświetloną i bezpieczną. Wracałam do akademika zatopiona w myślach. Co teraz? Zatelefonować do Holmesa i liczyć na to, że nikt nie podsłuchuje? Wysłać mu zaszyfrowaną depeszę? Wątpiłam, czy potrafię na poczekaniu wymyślić kod, który odczyta Holmes, lecz nie Patricia Donleavy. Czy moi tropiciele nie nabiorą podejrzeń, jeśli pojadę do niego? Nagły ruch z mojej strony mógł narazić Holmesa na niebezpieczeństwo. I gdzie jest panna Donleavy? Jak ją znaleźć i jak zastawić na nią sidła?
Nagle uświadomiłam sobie, że w tym wirze skłębionych myśli coś dopomina się o moją uwagę. Stanęłam w miejscu i próbowałam się zastanowić, co mnie niepokoi. Ruchliwa ulica? Nie, teraz już miałam wokół siebie mniej ludzi. Pomysł z telefonem? Zaraz, zaczekaj chwileczkę. Mniej ludzi? Tropiciele! Gdzie oni są?
Uświadomiłam sobie, że nikt mnie nie śledził od momentu wyjścia z biblioteki. Od razu wiedziałam, co to oznacza. Odwołała ich z Oksfordu. Puściłam się biegiem.
Pan Thomas patrzył zdumiony na pozbawioną tchu studentkę, która wtargnęła na portiernię.
— Niech pan mnie połączy z Holmesem! Muszę z nim porozmawiać! To sytuacja awaryjna!
Byłam wdzięczna, że pan Thomas nie udaje, iż nazwisko jego pracodawcy jest mu nieznane. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem i sięgnął po słuchawkę.
Cała spięta stukałam palcami w kontuar i chciałam skrzyczeć czarne pudło, że tak wolno działa. Pan Thomas wreszcie uzyskał połączenie, po czym twarz mu zastygła.
— Rozumiem — powiedział. — Dziękuję bardzo.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie.
— Po tamtej stronie Eastbourne linia jest zerwana. Jakiś wypadek drogowy. Czy mogę w czymś pomóc, panno Russell?
— Tak. Proszę iść za róg do garażu i powiedzieć, żeby przygotowali mój automobil. Będę tam za kilka minut.
Zaskakująco zwinnie pan Thomas wybiegł na ulicę, zostawiając portiernię bez dozoru, a ja pognałam na górę. Jeszcze na schodach wyjęłam z kieszeni klucz, sięgnęłam do dziurki i znieruchomiałam. Na środku błyszczącej mosiężnej gałki zobaczyłam czarną, tłustą smugę.
— Holmes? — Szepnęłam. — Holmes?
Z rozmachem otworzyłam drzwi.
Rozdział siedemnasty
Wspólnymi siłami
„Projekt rokuje nadzieje, lecz najeżony jest trudnościami i niebezpieczeństwami. Zda się, że powziął go jakowyś nadrzędny intelekt, władny zgłębić większość naszych pragnień”.
— Szczęście, że nie było kolejnej bomby, Russell. Niewiele by z was zostało.
Stary ksiądz z biblioteki siedział na moim krześle i spozierał na mnie znad okularów z pełną dezaprobaty miną.
— O Boże, Holmesie, jak dobrze pana widzieć!
Do dzisiaj przysięga, że przycisnęłam jego głowę do piersi, lecz ja
dość dokładnie pamiętam, że był na nogach, zanim do niego dotarłam. Ucieszyło mnie, że jego muskulatura nie ucierpiała na skutek wielotygodniowego przebywania w czterech ścianach i wymuszonej bezczynności. Bałam się nawet, że pękną mi kości, kiedy mnie ściskał w ramionach. On rzecz jasna temu zaprzecza.
— Holmesie, Holmesie, możemy już normalnie rozmawiać, już po wszystkim, wiem, kim ona jest, ale myślałam, że pana zdybała, moi tropiciele zniknęli, pańska linia telefoniczna zerwana, przyszłam na górę, żeby zabrać rewolwer i pojechać do Sussex, ale pan tu jest i...
Na szczęście przerwał tę paplaninę.
— Pięknie, Russell, wasza radość z tego, że widzicie mnie żywym, pochlebia mi, ale moglibyście wyrażać się trochę jaśniej, zwłaszcza jeśli chodzi o linię telefoniczną i tropicieli?
Przykleił sobie z powrotem brodę, a ja pochyliłam się, aby podnieść z podłogi brew, którą podałam mu nieobecnym gestem.
— Pracowałam dzisiaj po południu w Bodleyu...
— Na litość boską, Russell, weźcie się w garść! Czy nasza rozłąka rozmiękczyła wam mózg?
— Naturalnie, przecież pan tam był! Dlaczego się pan nie ujawnił?
— Żebyście taką scenę jak tutaj urządzili pośród tamtych szacownych murów? Uznałem, że zechcecie w przyszłości popracować w bibliotece, więc przyszedłem tutaj, żeby na was zaczekać. Widziałem również, że jesteście na tropie rozwiązania zagadki, więc nie chciałem was rozpraszać. O ile sobie przypominacie, głośno wysiąkałem nos tuż koło waszego ucha, lecz kiedy nie udało mi się w ten sposób zwrócić na siebie waszej uwagi, zrozumiałem aluzję i wyszedłem. Co ustaliliście? Widziałem, że pracujecie nad rzymskimi cyframi, lecz bez zaglądania wam przez ramię nie mogłem stwierdzić, w którą stronę zmierzają wasze wnioski.
— Tak, Holmesie, to jest szyfr. Cyfry rzymskie w systemie ósemkowym, nie dziesiętnym. Powstaje słowo „Moriarty”. A wie pan, kto
kazał mi pracować nad systemem ósemkowym trzy dni przed tym, jak zostały podłożone bomby?
— Tak, pamiętam, wasza profesorka od matematyki. Ale co to...
— Tak, i powiedziała mi nawet o ćwiczeniach Moriarty'ego, choć rzecz jasna nie wprost, wspomniała tylko mimochodem, że widziała zadania z tego tematu w pewnej książce. Nie jest jednak blondynką, więc...
— A gdzie teraz przebywa? Bądźcie łaskawi przestać bredzić, Russell. Sprawiłoby mi wielką przyjemność, gdybym mógł złapać tę kobietę, jeśli okaże się taka uprzejma, aby wleźć w naszą pułapkę. Nie musiałbym wtedy do końca życia mieć się na baczności przed bombami i udawać, że sam dźwięk waszego imienia napełnia mnie odrazą.
— Tak, naturalnie. Lecz ona złapała przynętę. Dlatego odwołała swoich szpiegów, kiedy siedziałam w bibliotece. Może domyśliła się, co tam robię, a może po prostu postępuje zgodnie z powziętym planem, w każdym razie linia telefoniczna do wioski jest zerwana, więc pomyślałam...
— I słusznie sobie pomyśleliście, Russell, co oznacza, że musimy zmykać. Moglibyście włożyć na siebie coś wygodniejszego? Obawiam się, że może nas czekać praca w trudnych warunkach.
Gdy Holmes stał odwrócony do mnie plecami, w równo dwie minuty przeistoczyłam się ponownie w młodego mężczyznę. Po kolejnych trzydziestu sekundach miałam na nogach sznurowane buty, a w kieszeni rewolwer i garść nabojów.
Wzbudziliśmy sporą sensację, gdy spieszyliśmy w stronę schodów. Sąsiadka hipochondryczka właśnie wyszła z łazienki i z wrzaskiem przycisnęła poły szlafroka do piersi, gdy mijaliśmy ją pędem.
— Mężczyźni! Dwaj mężczyźni w akademiku!
— Na litość boską, Di, to ja! — krzyknęłam.
Razem z kilkoma innymi dziewczętami patrzyła z góry schodów, jak gnamy na dół.
— Mary? Ale kto jest z tobą?
— Przyjaciel rodziny.
— Kiedy to mężczyzna!
— Też to zauważyłam.
— Mężczyźni nie mają tutaj wstępu!
Protesty w górze stopniowo cichły.
— Russell, muszę skorzystać z telefonu pana Thomasa... O, jest! Przepuście mnie, Thomas.
— W czym mogę wielebnemu ojcu pomóc? Panno Russell, kto to jest? Przepraszam, ojcze, czym mogę służyć? Osoby z zewnątrz nie mają prawa korzystać z tego telefonu. Ojcze...
— Czy mój automobil jest gotowy, panie Thomas? — przerwałam mu, gdy Holmes czekał na połączenie.
— Słucham? A, tak, powiedzieli, że wyprowadzą go z garażu. Panno Russell, kim jest ten jegomość?
— Przyjaciel rodziny, panie Thomas. Wielki Boże, słyszę krzyk Dianne na górze. Może powinien pan sprawdzić, czego chce. Wie pan, jaka bywa histeryczna. Nie, panie Thomas, musi pan jej pomóc. Ja zaprowadzę mego przyjaciela do wyjścia. Tak, przyjaciel rodziny. Z dawnych lat. Do widzenia, panie Thomas, nie wrócę dzisiaj na noc.
— Ani jutro! — zawołał Holmes. — Chodźcie, Russell!
Samochód czekał przy krawężniku z włączonym silnikiem.
Pracownik garażu szybko wysiadł, gdy nas zobaczył, po czym znieruchomiał z dłonią na klamce.
— Panna Russell?
— Tak, Hugh, tysiączne dzięki. Do widzenia.
Wzdrygnął się, gdy opony zapiszczały, ale w końcu to był mój samochód. Holmes nawzdrygał się co niemiara, zanim wyjechaliśmy z Oksfordu, lecz nikogo nie potrąciłam i tylko lekko otarłam się o furmankę. Jak się rzekło, to był mój samochód, a zresztą co mężczyźni się znają na prowadzeniu?
Na czarnej, wąskiej drodze wylotowej zmniejszyłam prędkość i odwróciłam się do Holmesa.
— Co pan właściwie tutaj robi?
— Russell, czy uważacie, że to jest odpowiednia szybkość na tej szosie — uważajcie, krowa! — i w tych warunkach drogowych?
— Mogłabym trochę przyspieszyć, jeśli pan chce. Wóz powinien to wytrzymać.
— Nie, nie to miałem na myśli.
— Więc co... Ach, naturalnie. Chce pan jechać inną trasą. Jak zawsze ma pan słuszność. Na tylnym siedzeniu są mapy. W tej czarnej saszetce. W kieszeni jest latarka. Holmesie, brew znowu panu odpadła.
— Nie dziwię się jej — mruknął i odkleił resztę charakteryzacji.
— Znakomicie się pan prezentuje jako ksiądz, bardzo dystyngowanie. Te mapy zaczynają się od Oksfordu i dochodzą aż do Eastbourne. Za kilka mil będzie zjazd w lewo. Zaznaczony jako polna droga. Widzi pan ją?
Holmes twierdzi, że ta nocna jazda kosztowała go dziesięć lat życia, lecz mnie bardzo bawiło pędzenie z dużą prędkością wiejskimi drogami u boku człowieka, z którym od wielu miesięcy nie mogłam normalnie porozmawiać. Jakoś nie przychodziło mu do głowy zbyt wiele tematów do rozmowy, toteż ja musiałam wziąć to na siebie.
Raz, gdy z najwyższym trudem przecisnęliśmy się pomiędzy furmanką z sianem a kamiennym murkiem, zostawiając na tym drugim sporo lakieru, Holmes zrobił się nietypowo dla siebie małomówny. Po paru minutach spytałam, czy dobrze się czuje.
— Russell, jeśli postanowicie wystartować w rajdach, to weźcie sobie Watsona na pilota. Nadaje się do tego jak nikt inny.
— Czyżby miał pan wątpliwości co do moich umiejętności jako kierowcy?
— Nie, w tej sprawie zdanie mam wyrobione. Mogę natomiast tylko spekulować, czy i kiedy dojedziemy do celu podróży.
— I zadaje pan sobie pytanie, co nas tam czeka?
— Również, lecz to mnie na razie mniej zajmuje. Russell, widzieliście to drzewo z tyłu?
— Tak, piękny stary dąb, prawda?
— Mam nadzieję, że nie trzeba o nim mówić w czasie przeszłym — mruknął.
Parsknęłam śmiechem, a on się wzdrygnął.
W naszej ucieczce na przełaj udało nam się ominąć wszystkie wielkie arterie prowadzące do Londynu. Nikt za nami nie jechał i ostatni odcinek mogliśmy przebyć w linii prostej. W nikłym świetle księżyca spojrzałam na Holmesa.
— Zamierza mi pan powiedzieć, jak pan dotarł do Oksfordu? I jakie ma pan plany na najbliższe kilka godzin?
— Russell, naprawdę uważam, że powinniście trochę zwolnić. Nie wiemy, kiedy możemy trafić na komilitonów naszej przeciwniczki, a nie chcemy ściągać na siebie ich uwagi. Sądzą, że wy jesteście w Oksfordzie, a ja w łóżku.
Pozwoliłam, aby wskazówka szybkościomierza nieco opadła, co wyraźnie ucieszyło Holmesa. W świetle reflektorów uciekały do tyłu żywopłoty i furtki gospodarstw, lecz na samych rolników było jeszcze za wcześnie.
— Przyjechałem do Oksfordu pociągiem — wyjaśnił Holmes. — Najpowszechniej stosowana metoda przemieszczania się i znacznie wygodniejsza niż ten rajdowy automobil.
— Holmesie, to tylko morris.
— Po dzisiejszej nocy fabryka by go nie rozpoznała. Muszę was poinformować, że stan zdrowia waszego przyjaciela, pana Sherlocka Holmesa, zdecydowanie się pogorszył. W zeszłym tygodniu ten głupiec złapał przeziębienie i wkrótce leżał w łóżku z zapaleniem płuc. Odmówił pójścia do szpitala. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę opiekowały się nim pielęgniarki. Lekarz odwiedzał go regularnie i, wychodząc, miał zasmuconą minę. Macie pojęcie, Russell, jak trudno jest znaleźć specjalistę, który umie zarówno kłamać, jak i grać? Bogu niech będą dzięki za koneksje Mycrofta.
— Jak zdołał pan powstrzymać Watsona od przyjazdu?
— Zjawił się u mnie raz, w zeszłym tygodniu. Charakteryzowałem się przez dwie godziny, aby wyglądać przekonująco, choć naturalnie
nie pozwoliłem mu się zbadać. Nie muszę wam mówić, że z naszej pułapki byłyby nici, gdyby wybiegł z mojego domu wesoły jak szczygieł. Ten człowiek nigdy nie umiał udawać. Mycroft przekonał go, że gdyby mojemu drogiemu przyjacielowi Watsonowi coś się stało, nie przeżyłbym tego, więc nasz kochany doktor znowu się ukrywa.
— Biedny wuj John! Musimy mu wyjaśnić całą sprawę, kiedy już będzie po wszystkim.
— Zawsze był bardzo wybaczający. Kontynuujmy wszakże. Przewidywałem, że moja ciężka choroba przyciśnie tę kobietę i zmusi ją do jakiegoś posunięcia. Chciałem z wami o tym porozmawiać podczas waszej wizyty w Sussex w tym tygodniu. Po otrzymaniu jutro — a raczej dzisiaj — listu od pani Hudson z pewnością byście przyjechali. Jednak sprawy ruszyły z miejsca szybciej, niż oczekiwałem, udałem się więc do Oksfordu na naradę, a tymczasem wy postanowiliście wybrać się na południe.
— Co się takiego stało?
— Przypominacie sobie moich szpicli? Poczynali sobie ostatnio coraz mniej ostrożnie, światło odbijało się od ich lornetek, w nocy palili papierosy. W zeszłym miesiącu Mycroft podarował mi między innymi silny teleskop, spędziłem więc sporo czasu za kotarami sypialni, obserwując moich obserwatorów. Zmieniają się według ścisłego schematu, zawsze ci sami ludzie o tej samej porze. Gdy w niedzielę wieczór znowu ich podglądałem, nagle zniknęli. Zza wzgórza przyszedł mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałem, porozmawiali chwilę i poszli, zostawiając ekwipunek. Naturalnie nawet nie marzyłem o takiej okazji, lecz nie miałem zamiaru jej przepuścić. Posłałem Willa, aby się rozejrzał i przyniósł mi wszystko, co tam znajdzie. Jest już na emeryturze, ale w swoim czasie należał do moich najlepszych współpracowników. Kiedy nie chce być widziany, nawet sokół go nie wypatrzy. Wrócił dwie godziny później, tuż po zmroku, z workiem pełnym ciekawych rzeczy. Skórki od żółtego sera, stary obcas, opakowania po herbatnikach, butelka wina. Zabrałem to wszystko do laboratorium i co ustaliłem? Oksfordzki ser, oksfordzka ziemia
na obcasie, herbatniki ze sklepu w oksfordzkiej hali targowej. Wypaliłem dwie fajki i postanowiłem położyć się do łóżka, a rano wsiąść w pociąg. Nawiasem mówiąc, lekarz postawił tego popołudnia trochę bardziej optymistyczną diagnozę, nocna pielęgniarka została zwolniona i przez całe popołudnie z przerwami zza kotar w sypialni dochodziły dźwięki moich skrzypiec. Wiecie, Russell, ze wszystkich cudów współczesnej techniki za najbardziej pożyteczny uważam gramofon. A tak przy okazji — dodał — pani Hudson również występuje w naszej farsie.
— Tak sądziłam. Bez jej pomocy trudno byłoby panu zamydlić wszystkim oczy. I jak jej idzie?
— Była zachwycona, że może dołączyć do naszej trupy i ku mojemu zdziwieniu okazała się znakomitą aktorką. Kobiety nie przestają mnie zadziwiać.
Nie skomentowałam tego, a w każdym razie nie na głos.
— Wyjaśnił mi pan dotychczasowy przebieg zdarzeń. Co dalej?
— Wszystko wskazuje na to, że szybkimi krokami zbliża się kulminacja. Zgodzilibyście się ze mną, Russell?
— W zupełności.
— Intuicja podpowiada mi, że nasz przeciwniczka zechce spotkać się ze mną twarzą w twarz. Nie ostrzeliwując mego domu z dział ani nie zatruwając mojej studni, dała mi jednoznacznie do zrozumienia, że moja śmierć jej nie wystarczy. Od czterdziestu lat mam do czynienia z psychiką kryminalisty i jednego jestem pewien: zorganizuje spotkanie, aby móc się ponapawać moimi słabościami i swoim zwycięstwem. Pozostaje tylko jedno pytanie: przyjdzie do mnie czy też każe sprowadzić mnie do siebie?
— Nie jest to jedyne pytanie, Holmesie. Przychodzi mi do głowy inne, ważniejsze: spotkamy się z nią czy nie?
— Nie, Russell, tu nie ma żadnego dylematu. Nie mam wyboru, muszę się z nią spotkać. Zapomnieliście, że jestem przynętą? Musimy tylko zdecydować, gdzie najlepiej będzie umieścić was, aby umożliwić wam jak najskuteczniejszy atak. Muszę przyznać, że nie mogę się
doczekać spotkania z tą nietuzinkową przeciwniczką.
Nacisnęłam mocno na hamulce, aby nie rozjechać borsuka.
— Gdybym pana lepiej nie znała, pomyślałabym, że jest pan zakochany w Patricii Donleavy. Nie, niech pan nic nie mówi. Zapamiętam sobie, że najlepszą metodą zwrócenia na siebie pańskiej uwagi jest zagrożenie panu bombą.
— Russell, nigdy nie sądziłem...
— Już dobrze, Holmesie, już dobrze. Bywa pan czasem szalenie irytującym wspólnikiem. Mógłby się pan trochę pospieszyć? Za dwie minuty będziemy na mojej farmie, a pan wciąż nie przedstawił mi planu działania.
— Więc tak, zatelefonowałem do Mycrofta z prośbą, aby dzisiaj po zmroku rozlokował wokół mego domu kilku ze swoich najdyskretniejszych ludzi. Zeszłej nocy kręciło się w sąsiedztwie zbyt wiele osób, aby panna Donleavy mogła coś przedsiębrać. Dziś jednak mój przyjaciel lekarz oznajmi, że wracam do zdrowia, w związku z czym potrzebuję ciszy i spokoju. Pani Hudson położy się wcześnie do łóżka, w swojej części domu, a my się zaczaimy. Czy Patrick, wasz zarządca, jest godzien zaufania?
— Naturalnie. Możemy zostawić automobil w oborze i pójść do pana domu na przełaj. Tak pan to sobie zaplanował?
— Widać, że znacie moje metody, Russell. No, jesteśmy na miejscu.
Wjechałam na podwórze i pod oborę, która stała nieco z boku, blisko drogi. Holmes wyskoczył z auta i otworzył mi drzwi. Gdy przesunęliśmy kilka bel siana, pojazd gracko zmieścił się między rzędami boksów. Vicky i jej liczna gromadka spozierali na czarnego intruza z umiarkowanym zaciekawieniem.
— Pójdę dać znać Patrickowi, żeby trzymał drzwi obory zamknięte.
Pospieszyłam do domu zarządcy, weszłam po schodach do jego pokoju i w regularnych odstępach szeptałam jego imię, żeby mnie nie wziął za włamywacza. Miał mocny sen, lecz w końcu się obudził.
— Patrick, na litość boską, stodoła by się spaliła, a pan by dalej spał.
— Co? Pożar? Już lecę! Kto to, Tillie?
— Nie, to ja, Mary. Niech pan nie wstaje, nic się nie pali.
— Panna Mary? Co się stało? Przyniosę lampę.
— Żadnych lamp, Patricku. Niech pan leży.
Widziałam w świetle księżyca, że od pasa w górę jest nieubrany, i nie miałam ochoty się dowiadywać, jak jest z dolną połową ciała.
— Chciałam was tylko poinformować, że mój automobil stoi w oborze przy drodze. Musi być schowany i nikt nie może wiedzieć, że tu jestem. Nawet moja ciotka. Zadba pan o to, Patricku?
— Jasna rzecz, ale gdzie pani będzie?
— U Holmesa.
— Są jakieś kłopoty, prawda, panno Mary? Mogę w czymś pomóc?
— Jeśli będzie pan mógł, to dam znać. Ważne, żeby nikt nie zobaczył automobilu. A teraz niech pan śpi. Przepraszam, że pana zbudziłam.
— Powodzenia, panno Mary.
— Dziękuję, Patricku.
Holmes czekał na mnie pod domem. Ruszyliśmy w milczeniu przez otulone ciemnościami wzgórza, na których za całe towarzystwo mieliśmy lisy i sowy. Nie po raz pierwszy szłam tędy nocą. Zachodzący księżyc dawał niewiele światła.
Z początku martwiłam się, że z powodu przebywania w czterech ścianach Holmes utracił swą żelazną zazwyczaj kondycję, lecz moje obawy okazały się płonne. To ja zdyszana wstępowałam na wierzchołki wzgórz, po tych wszystkich godzinach spędzonych w bibliotece.
W nocy dźwięki niosą daleko, ograniczyliśmy się więc do wymienianych szeptem krótkich uwag. Gdy byliśmy już blisko domu Holmesa, księżyc zaszedł i nastał najciemniejszy okres nocy. Na skraju sadu zatrzymaliśmy się i Holmes szepnął mi do ucha:
— Wejdziemy tylnymi drzwiami, a potem prosto do laboratorium. Możemy tam zapalić światło, z zewnątrz nie będzie widać. Trzymajcie się cienia i pamiętajcie, że gdzieś jest strażnik.
Poczuł moje skinienie głową i ruszyliśmy. Pięć minut później drzwi otworzyły się z cichym stuknięciem. W ciemnym domu wdychałam melanż zapachu tytoniu, toksycznych chemikaliów i pasztecików z mięsem, aromat domowej sielanki.
— Chodźcie, Russell, zabłądziliście?
Jego cichy głos dobiegł z góry. Odpędziłam od siebie nostalgiczne uczucia, weszłam na sfatygowane schody i skręciłam za róg. Nie potrzebowałam światła, znałam tę drogę na pamięć. Moja dłoń trafiła na pustkę otwartych drzwi i przekroczyłam próg. Powietrze poruszyło się, gdy Holmes zamknął drzwi.
— Zostańcie tam, dopóki nie zapalę światła, Russell. Poprzestawiałem meble, odkąd tu ostatni raz byliście. — Rozbłysła zapałka i oświetliła jego pochylony nad lampą profil. — Muszę powiesić koc na drzwiach — wyjaśnił, podkręcił lampę i odwrócił się, by ją postawić na stole roboczym.
— Mój nos mi mówi, że pani Hudson upiekła wczoraj paszteciki z mięsem. — Zdjęłam kurtkę i powiesiłam na haku na drzwiach. — Cieszę się, że ona jest przekonana o pana rychłym powrocie do zdrowia.
Gdy znowu spojrzałam na Holmesa, patrzył w ciemny kąt, a to, co tam widział, napełniało go uczuciami, które malowały się wyraźnie na jego twarzy — zgrozą, rozpaczą i świadomością nieodwołalnej klęski. Zastygł bez ruchu, nieco pochylony po postawieniu lampy na stole. Dwoma szybkimi krokami postąpiłam do przodu, aby biblioteczka mi nie zasłaniała — przywitała mnie lufa pistoletu, wymierzonego prosto we mnie. Skierowałam wzrok na Holmesa i po raz pierwszy ujrzałam w jego oczach strach.
— Dzień dobry, panie Holmes — powiedział znajomy głos.
— Panno Russell.
Powoli się wyprostował, blady i wycieńczony, by odpowiedzieć grobowym głosem:
— Panna Donleavy.
Rozdział osiemnasty
Końcowa rozgrywka
„W tym małym móżdżku praktycznej, barbarzyńskiej władczyni nie ma miejsca na jakieś wzruszenia czy refleksje filozoficzne”.
— Cóż to, panie Holmes, żadnych bon mot? „Widzę, że była pani w Afganistanie albo Nowym Jorku?” Cóż, nie każda pańska wypowiedź może być klejnotem. A pani, panno Russell? Nie przywita się pani ze swoją profesorką? Już nie mówiąc o tym, że należałyby się przeprosiny za pani ostatni esej, który był nie tylko przemoknięty, ale również napisany na łapu-capu?
Jej nieco chrapliwy głos prześwidrował mi duszę i przywołał wspomnienia jej kameralnie oświetlonego, bogato urządzonego gabinetu, węglowego kominka, herbaty, którą u niej piłam. Dwa razy poczęstowała mnie drogim wytrawnym sherry, w formie oprawy dla pochwał, które wygłaszała pod moim adresem... Sądziłam, że wiem, co do mnie czuje, i stałam przed nią niby dziecko, które ukochana chrzestna matka dźgnęła nożem.
— Gapicie się na mnie jak para osłów — rzuciła z rozdrażnieniem.
Jej pierwsze słowa oszołomiły mnie, lecz na tę zjadliwą uwagę natychmiast się ocknęłam. Była to automatyczna reakcja, którą szybko przyswajali sobie wszyscy jej studenci: kiedy panna Donleavy zaczynała szydzić, trzeba było błyskawicznie pozbierać myśli. Widziałam raz, jak doprowadziła do łez pewnego barczystego młodego człowieka.
— Proszę siadać, panno Russell. Panie Holmes, kiedy ja będę mierzyła do panny Russell z pistoletu, pan łaskawie zapali światło elektryczne, które widzę nad naszymi głowami. Trochę wolniej, pistolet jest odbezpieczony i ma bardzo miękki spust. Dziękuję. Na przekór temu, co mi przekazano, nie wygląda pan na człowieka, który stoi jedną nogą w grobie. A teraz będzie pan tak dobry i postawi to drugie
krzesło na lewo od panny Russell. Trochę dalej. Znakomicie. Lampę proszę zgasić i postawić na półce. Teraz pan usiądzie. Proszę, abyście oboje cały czas trzymali ręce na stole. Dziękuję.
Siedziałam na wyciągnięcie ramienia od Holmesa i patrzyłam ponad lufą pistoletu na moją profesorkę od matematyki. Siedziała w samym rogu pokoju za regałem, tak że cień rzucany przez półki padał prosto na nią. Lampa pod sufitem oświetlała jej tweedową spódnicę i jedwabne pończochy od kolan w dół, a chwilami również koniec ciężkiego wojskowego pistoletu. Reszta tkwiła w półmroku, z którego błysnęły czasem zęby lub oczy, bądź zalśnił matowo złoty medalion, który miała na szyi.
— Nareszcie się spotykamy, panie Holmes. Od dawna cieszyłam się na tę okazję.
— Od ponad dwudziestu pięciu lat, prawda, panno Donleavy? Czy też woli pani, abym nazywał ją nazwiskiem jej ojca?
W laboratorium zaległa cisza, a ja zdębiałam. Skąd Holmes zna nazwisko jej ojca?
— Touché, panie Holmes. Odwołuję moją wcześniejszą krytykę. Wciąż dysponuje pan imponującym repertuarem bon mot. Może zechciałby pan wyjaśnić sprawę pannie Russell.
— Panna Donleavy podpisała się na siedzeniu dorożki swoim własnym nazwiskiem, Russell. To córka profesora Moriarty'ego.
— Co za niespodzianka, prawda, panno Russell? Wiele mi pani opowiadała o wybitnym intelekcie swego przyjaciela. Jaka szkoda, że został umieszczony w ciele mężczyzny...
Wielkim wysiłkiem woli uporządkowałam myśli i skierowałam je — choć wydawało się to zupełnie bezużyteczne — ku planowi, który stworzyliśmy z Holmesem. Przełknęłam ślinę i studiowałam swoje leżące na stole dłonie.
— Nie mogę się z panią zgodzić, panno Donleavy. Uważam, że ciało i umysł pana Holmesa doskonale ze sobą harmonizują.
— Jak zawsze ostry język! — odparła zachwycona. — Przyznam, że zapomniałam już, jaką przyjemność sprawiało mi obcowanie z pani umysłem. Zapomniałam również o... zerwaniu, jakie między wami
nastąpiło. Muszę powiedzieć, że często się zastanawiałam, co pani w nim widzi. Mogłaby pani wiele osiągnąć pod moim kierunkiem, gdyby nie pani bezrozumne przywiązanie do tego człowieka.
Wymownie milczałam, wciąż oglądając swoje dłonie. Trochę mnie dziwiło, że nie drżą.
— Lecz uczucia te już wygasły, nieprawdaż? — Głos jej złagodniał i pobrzmiewał smutkiem. — To takie przykre, kiedy starzy przyjaciele zamieniają się we wrogów.
W moje serce wstąpiła nadzieja, lecz nie dałam nic po sobie poznać. Jeśli ona rzeczywiście wierzy, że jesteśmy poróżnieni, to może uda nam sieją pokonać. Trudno mi było to ocenić, bo mogłam się opierać wyłącznie na brzmieniu jej głosu, jak również dlatego, że wiara w moją intuicję uległa we mnie zachwianiu. Poza tym moja profesorka miała w sobie coś obcego, jej zachowania wydawały mi się przeszarżowane i labilne, jakby to ujęła doktor Ginzberg.
Nie miałam czasu zastanowić się nad tą kwestią, bo Holmes zabrał głos.
— Byłbym pani bardzo wdzięczny, gdyby przestała pani drwić z tego dziecka. Sądzę, że ma mi pani coś do powiedzenia.
Metalowe kółko nad jej kolanem zaczęło nieco drżeć. Przeżywszy chwilę grozy, usłyszałam jej śmiech i zrobiło mi się niedobrze. Bawiła się ze mną. Być może na jakiś czas dała się nabrać, lecz przejrzała naszą grę i teraz nie byliśmy w stanie niczym jej zaskoczyć.
— Słusznie, panie Holmes. Mamy niewiele czasu, a ostatnie kilka dni kosztowały mnie sporo sił. Muszę oszczędzać energię. Jestem umierająca. Tak, panno Russell, choroba, którą usprawiedliwiłam swoją nieobecność na uczelni, nie była wybiegiem. Rak wbił mi szczypce w brzuch i nie da się go stamtąd usunąć. Początkowo planowałam zaczekać kilka lat z wkroczeniem do akcji, panie Holmes, lecz los chciał inaczej. Wkrótce nie byłabym w stanie zmierzyć się z panem. To musi się zatem stać teraz.
Jej głos pełzał po wyłożonych kafelkami ścianach laboratorium, sycząc niczym wąż.
— Panno Donleavy, ma mnie pani w swoich rękach. Pozwólmy pannie Russell odejść i uregulujmy sprawy między nami.
— Przykro mi, panie Holmes, ale nie mogę tego zrobić. Ona jest teraz częścią pana i nie mogę jej z tego wyłączyć. Zostanie z nami.
Trudno mi było pogodzić ten lodowaty głos z osobą, która niegdyś piła ze mną herbatę i śmiała się przy kominku. Dopiero teraz na dobre do mnie dotarło, jakie niebezpieczeństwo kryje w sobie ten chłód, i zadrżałam, co nie uszło jej uwagi.
— Panna Russell jest zmarznięta i pewnie zmęczona. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, moja droga, lecz upłynie jeszcze trochę czasu, zanim będziemy mogli położyć się do łóżek. Panie Holmes, niech pan nie trzyma tutaj swojej protegowanej przez cały dzień. Z pewnością ma pan do mnie wiele pytań. Proszę zaczynać.
Spojrzałam na Holmesa, który siedział niecały jard ode mnie. Przeciągnął dłonią po twarzy znużonym gestem, lecz na ułamek sekundy nasze spojrzenia spotkały się i zobaczyłam w jego oczach iskierkę tryumfu. Potem odsunął dłoń i jego rysy znowu wyrażały wyłącznie zmęczenie i rezygnację. Rozsiadł się w krześle, położył swe długie, kościste dłonie na stole i nieznacznie wzruszył ramionami.
— Nie mam pytań, panno Donleavy.
Pistolet zachwiał się nieco.
— Nie ma pan pytań? Ależ naturalnie, że... — Opanowała się. — Panie Holmes, proszę nie próbować wytrącać mnie z równowagi. Szkoda naszego cennego czasu. Na pewno ma pan jakieś pytania.
Jej głos zabrzmiał ostrzej i przypomniało mi się, jak przed kilkoma miesiącami przeoczyłam oczywisty związek logiczny — wtedy również przemówiła do mnie w ten sposób. Zmęczony i nieco znudzony głos Holmesa stanowił doskonały kontrapunkt.
— Proszę mi wierzyć, że nie mam żadnych pytań, jeśli chodzi o tę sprawę. Była bardzo interesująca, rzekłbym nawet, że nie należała do najłatwiejszych, lecz teraz wszystkie fakty układają się w spójną całość.
— Doprawdy? Wybaczy pan, że podważam jego słowa, lecz podejrzewam, że uprawia pan jakąś dziwną grę. Może byłby pan tak dobry i przedstawił pannie Russell i mnie kolejność zdarzeń. Ręce na stole, panie Holmes! Nie chciałabym zostać zmuszona do skrócenia pańskiej opowieści. Dziękuję. Może pan zaczynać.
— Od wydarzeń ubiegłej jesieni czy tych sprzed dwudziestu ośmiu lat?
— Jak pan sobie życzy. Sądzę jednak, że te drugie zainteresowałyby pannę Russell.
— A zatem, Russell, dwadzieścia osiem lat temu, ujmując rzecz bez ogródek, zabiłem profesora Jamesa Moriarty'ego, ojca waszej profesorki od matematyki. Uczyniłem to w obronie własnej, co nie zmienia wszakże faktu, że ponoszę odpowiedzialność za jego upadek w odmęty wodospadu Reichenbach oraz że powodem, dla którego on chciał zamordować mnie, było wykrycie przeze mnie jego rozległej działalności przestępczej. Zdemaskowałem go i to stało się przyczyną jego śmierci. Popełniłem jednak dwa błędy, Russell, choć wątpię, czy ktokolwiek potrafiłby przewidzieć przyszły rozwój wydarzeń. Najpierw wyjechałem na trzy lata z Anglii, co pozwoliło rozproszonym niedobitkom organizacji Moriarty'ego na powrót się uformować. Do chwili mego powrotu szajka zdążyła utworzyć struktury międzynarodowe, w tym kraju prowadząc jedynie bardzo dyskretne działania. Moim drugim błędem było, że straciłem z oczu rodzinę Moriarty'ego (której istnienie należało do najlepiej strzeżonych przezeń tajemnic). Jego żona i córka wyjechały do Nowego Jorku, by się już tutaj nigdy nie pokazać. Tak przynajmniej sądziłem. Donleavy to nazwisko panieńskie pani matki?
— A, czyli jednak ma pan pytania! Tak, zgadza się.
— Są pewne niewielkie białe plamy, które nie wpływają jednak na całościowy obraz sprawy. Jakie to ma znaczenie, czy włos, który znaleźliśmy w dorożce, należał do pani ojca? Co zmienia odpowiedź na pytanie, z którego pomieszczenia w magazynie za rzeką snajper strzelał do panny Russell albo czy pani osobiście zdetonowała bombę, która zabiła Dicksona, czy też uczynił to któryś z pani płatnych
zabójców? Nawet jeżeli takie uboczne pytania pozostają bez odpowiedzi, sprawa jest w ogólnym zarysie jasna.
— Ciekawe stwierdzenie z ust człowieka, który opiera się w swoich śledztwach na drobnych szczegółach... Ale mniejsza z tym. Tak, to był jeden z włosów mego ojca, z czasów, gdy nosił je do ramion. Moja matka przechowywała go w medalionie, który mam teraz na szyi. Mój przyjaciel, strzelec wyborowy, istotnie znajdował się w magazynie, choć o ile mi wiadomo, Scotland Yard nadal poszukuje parostatku. Czy oni naprawdę sobie wyobrażają, że ktoś mógł próbować celnie strzelić na taką odległość z ruchomego pokładu? Jeśli chodzi o Dicksona, to wiedział, na jakie naraża się ryzyko, kiedy go zatrudniłam. Byłam na niego zła, że tak nieporadnie obszedł się z bombą, która pana zraniła, i widać zaczęły mu się trząść ręce ze zdenerwowania. Hojnie zrekompensowałam stratę jego rodzinie, to musi mi pan przyznać.
— Jaką cenę ma ludzkie życie, panno Donleavy? Ile gwinei pocieszy wdowę i trójkę sierot bez ojca? — spytał Holmes karcącym tonem. — Zabiła go pani, osobiście albo rękami jednego ze swych osiłków, który zauważył pani złość i potraktował ją jako rozkaz. Planowała pani jego śmierć już wtedy, gdy w listopadzie otwierała pani konto bankowe w Nowym Jorku, z którego przelała pani pieniądze za jego usługi.
Siedzieliśmy w milczeniu i serce zabiło mi dziesięć albo jedenaście razy, zanim moja profesorka odpowiedziała — z mimowolnym podziwem i odrobiną rozbawienia, toteż znowu przypominała kobietę, którą niegdyś ceniłam.
— Panie Holmes, ileż w pańskim sercu musi mieszkać chrześcijańskiego miłosierdzia, skoro w człowieku, który omal nie zamordował pana i dwojga pańskich najbliższych przyjaciół, widzi pan biedaka opłakiwanego przez żonę i dzieci.
— John Dickson był zawodowcem, panno Donleavy, artystą lontu i trotylu. W całej swojej karierze nikogo nie zabił i tylko raz zranił, nim pani ściągnęła go z emerytury. Zapewne miała go pani w jakiś sposób w ręku, może zagroziła pani, że jego rodzinie stanie się krzywda, skoro
przystał na takie zbrodnicze poczynania. Niech sobie pani ze mnie nie żartuje. Moja cierpliwość ma swoje granice.
W pokoju znowu zaległa ciężka cisza. Byłam pewna, że panna Donleavy usłyszała, iż tętno mi przyspieszyło, kiedy skierowała lufę pistoletu trochę w bok. Cała uwaga naszej prześladowczyni była teraz skupiona na Holmesie. Po chwili z ciemnego kąta dobiegł jej głos, w którym pobrzmiewał szacunek.
— Widzę, że mając do czynienia z kimś takim jak pan, nie należy nigdy opuszczać gardy. Ma pan całkowitą słuszność, chyba chciałam pozbyć się Dicksona. Miłość do tych uciążliwych dzieci była jego słabością i wydałby mnie, gdyby nadarzyła mu się okazja. Przyznam, że introspekcja nigdy nie była moją mocną stroną. Mam niefortunną skłonność do przegapiania spraw ubocznych, kiedy stoi mi przed oczyma jakiś cel. Panna Russell z pewnością mogłaby panu coś powiedzieć na ten temat.
Srebrna lufa znowu wymierzyła we mnie i, przeklinając w duchu, kazałam moim mięśniom, by się rozluźniły. Wszyscy troje milczeliśmy przez parę chwil, a kiedy panna Donleavy znowu się odezwała, wiedziałam, że Holmes błędnie ją ocenił — jego udany gambit nie rozproszył jej, lecz dodał jej motywacji, aby odzyskać przewagę. Ja potrafiłabym to przewidzieć, on jednak znał ją na to zbyt słabo. Jej złośliwa odpowiedź wymierzona była w jego najsłabszy punkt, w którym duma spotykała się z wyniosłą niezależnością.
— Myślę — zaczęła powoli i wydała mi się jeszcze bardziej obca niż poprzednio — że będę do pana mówiła Sherlock. Komiczne imię. Skąd ono przyszło do głowy pańskiemu ojcu? Od wielu lat łączą nas wszakże tak zażyłe stosunki — aczkolwiek do tej pory jednostronne — iż należałoby chyba zwracać się do siebie tak, jak przystało na przyjaciół. Proszę zwracać się do mnie per Patricio.
Jeszcze zanim skończyła swój dziwaczny monolog, zrozumiałam, dlaczego wydała mi się jakaś inna niż dawniej. W Oksfordzie sprawiała na mnie wrażenie osoby, która nie czuje się dobrze w uniwersyteckim
gorsecie i wkrótce rzuci uczelnię, by gdzie indziej szukać pola do popisu dla swych niemałych zdolności. Uznałam, że moje przypuszczenia się spełniły, gdy nie wróciła na uniwersytet z początkiem trymestru wiosennego. Teraz pojęłam, że istotnie doszło do pęknięcia, lecz w jej wnętrzu: zniecierpliwienie, które zawsze z wysiłkiem w sobie tłumiła, zerwało się z pęt. Poczucie wyższości urosło do poczucia wszechmocy. Ekscentryczność przerodziła się w obłęd.
Miałam przed sobą niemal podręcznikowy przypadek choroby psychicznej, nie potrzebowałam jednak książki, aby wiedzieć to, co mówiła mi moja ścierpnięta skóra: ta kobieta była bardziej niebezpieczna niż jej broń, nieprzewidywalna jak opary benzyny i śmiercionośna niby jadowity pająk. Moje myśli prześcigały się ze sobą, lecz nie potrafiły znaleźć sposobu, aby uspokoić pannę Donleavy czy choćby nawet odwrócić jej uwagę. Mogłam tylko siedzieć z boku bezczynnie i w milczeniu, zostawiając pole ogromnemu doświadczeniu Holmesa.
— Panno Donleavy, nie sądzę...
— Powinien się pan dobrze zastanowić, Sherlocku, zanim pan podejmie wybór.
Znałam ten ton głosu. Pojawiał się on w ponawianym pytaniu mojej profesorki, czy rzeczywiście jestem zadowolona z podanego przez siebie rozwiązania zadania matematycznego. Panicznie sprawdzałam wtedy, gdzie popełniłam błąd, zanim gniew profesorki spadnie na mnie jak piorun. Holmes albo nie dosłyszał groźby, albo postanowił ją zlekceważyć.
— Panno Donleavy, ja...
Huk wystrzału rozległ się w tej samej chwili, w której coś szarpnęło mnie delikatnie za ramię, a na półce obok drzwi rozbił się jakiś przyrząd. Zdążyłam jeszcze pomodlić się z rozpaczą, by hałas nie sprowadził pani Hudson, zanim poczułam ból. Holmes usłyszał moje sapnięcie i zwrócił ku mnie głowę, gdy przyłożyłam lewą dłoń do rany.
— Russell, czy...
— Nic jej nie jest, mój drogi Sherlocku, lecz jeśli nie usiądzie pan
spokojnie, to istotnie może stać się jej krzywda. Dziękuję panu. Zapewniam pana, że trafiam z tego pistoletu dokładnie tam, gdzie chcę. Nie uznaję półśrodków, co dotyczy także ćwiczeń na strzelnicy. A tak przy okazji, niech się pan nie martwi, że pański strażnik zakłóci nam tak przyjemnie rozpoczęty wieczór. Śpi równie głębokim snem co pani Hudson. Niech pani zabierze dłoń, moja droga, i pokaże nam, czy leci dużo krwi. Widzi pani? Leciutkie draśnięcie. Chyba się pani zgodzi, że to był wyśmienity strzał. Wie pani — powiedziała diametralnie odmiennym głosem, głosem kobiety rozsądnej i współczującej — strasznie mi przykro, że musiałam to zrobić. Chyba pani rozumie, że nie mam w zwyczaju strzelać do moich uczniów.
Tymi słowami próbowała zachęcić mnie do uśmiechu i ku memu przerażeniu prawie jej się to udało, mimo mej paniki i przeżytego wstrząsu. Chciałam jej zaufać.
— A
teraz wróćmy do naszego tematu, drogi Sherlocku. Jak pan
zamierzał
się do mnie zwrócić? — spytała z ironiczną kokieterią.
Skóra mi ścierpła na dźwięk jej głosu. Pod powierzchnią żartobliwej złośliwości kryła się groźba, pogardliwe szyderstwo i jeszcze coś, co właściwie zinterpretowałam dopiero po chwili: ordynarny i przebiegły ton intymności i uwodzicielstwa ze strony kobiety, która nie wątpi w swoją moc. Najpierw poczułam mdłości, a potem wezbrał we mnie gniew, który paradoksalnie zwiększył moje panowanie nad sobą.
— Czekam, Sherlocku.
Pistolet podskoczył jej nieznacznie na kolanie. Holmes wypluł z siebie odpowiedź:
— Patricio.
— Już lepiej. Musimy popracować nad intonacją, lecz to przyjdzie z czasem. Jak się rzekło, mam poczucie, że znam pana na wylot. Zdaje pan sobie sprawę, że jest pan moim konikiem, odkąd skończyłam osiemnaście lat? Szmat czasu. Mieszkałam wtedy w Nowym Jorku. Moja matka była umierająca, a w kiosku z gazetami przed szpitalem zobaczyłam magazyn z pańskim zdjęciem na okładce. W środku przeczytałam, że pan nie zginął, lecz zamordował mojego ojca. Śmierć
mojej matki kazała na siebie długo czekać, miałam więc dużo czasu na przemyślenie, jak będzie przebiegało nasze przyszłe spotkanie. Odziedziczyłam po ojcu organizację, jakkolwiek bardziej interesowała mnie matematyka. Kiedy ja studiowałam, interes praktycznie prowadził się sam. Moi zarządcy byli, a raczej do dzisiaj są bardzo lojalni. Większość z nich. Niekiedy zasięgali u mnie porady na uczelni, lecz na ogół przekazywałam im tylko moje życzenia, oni zaś troszczyli się o szczegóły. Moje prośby zawsze wykonywali nadzwyczaj sprawnie.
— Na przykład nieszczęśliwe wypadki, które przytrafiły się dwóm profesorom tuż przed pani zatrudnieniem? — palnęłam bezmyślnie.
Poczułam, jak Holmes napręża się z dezaprobatą i skarciłam się w duchu za ponowne skierowanie na siebie uwagi panny Donleavy.
— A, więc słyszała pani o tym, panno Russell? Co za pech, prawda? Otrzymałam jednak stanowisko, którego pragnęłam, stanowisko, którego nieuczciwie pozbawiono mego ojca, i mogłam się poświęcić memu konikowi. Zgromadziłam wszystko, co pan napisał, jak też wszystkie teksty o panu. Jestem nawet w posiadaniu egzemplarza monografii o oponach rowerowych z pańskim autografem, tego, który dał pan w prezencie szefowi policji. Zapewniam pana, że cenię go sobie bardziej niż on. Z upływem lat dowiedziałam się o panu wszystkiego. Wyśledziłam trzy z pańskich londyńskich kryjówek, choć podejrzewam, że istnieje jeszcze co najmniej jedna. Ta, w której wisi Vernet, jest całkiem sympatyczna — rzuciła od niechcenia — aczkolwiek zdałoby się zmienić dywan. — Czekała na reakcję, a gdy się nie doczekała, podjęła rozdrażnionym tonem: — Również z wytropieniem Billy'ego nie miałam problemów, toteż śledzenie pana w drodze do opery było dziecinne proste. Zastanawiałam się, czy go nie wykorzystać przeciwko panu, zaszantażować pewnymi informacjami na temat przeszłości jego siostry. Uznałam jednak, że byłoby to nie fair.
Znowu zawiesiła głos i znowu nie uzyskała odpowiedzi.
— Tak, niewiele jest rzeczy, których bym o panu nie wiedziała, Sherlocku. Wiem, dlaczego syn pani Hudson w takim pośpiechu wyemigrował do Australii, wiem o pańskich kontaktach z tą całą Adler po śmierci mego ojca, wiem, w jakich okolicznościach dorobił się pan blizny na plecach. Mam urocze zdjęcie, na którym wychodzi pan z kąpieli parowej w łaźni tureckiej... Ha! Tu pana zaskoczyłam, prawda? — tryumfowała, gdy Holmes wydał z siebie zduszony okrzyk. — Parę lat temu kupiłam nawet farmę na wzgórzu opodal pańskiego domu — naturalnie przez pośrednika. Dzięki temu mogłam pana obserwować, w tym także przez okno pańskiej sypialni.
Holmes odzyskał już jednak panowanie nad sobą i panna Donleavy nie próbowała go więcej prowokować.
— Potrzebowałam pięciu lat, aby osiedlić tutaj siedmiu moich pracowników, lecz każdy podjęty krok sprawiał mi rozkosz. I wtedy — cóż za genialna ironia! — panna Russell została moją uczennicą. Nie mogłam sobie wymarzyć piękniejszego prezentu: taka intymna więź z intelektem zabójcy mego ojca. Gdybym zamieszkała w pańskim domu, nie dowiedziałabym się o panu więcej niż z ust panny Russell. Po prostu pycha. Podczas wakacji letnich z reguły zajmowałam się firmą, chciałam bowiem trzymać rękę na pulsie. Ostatniego lata dotarła do nas pogłoska, że pewien ważny amerykański senator zamierza spędzić urlop w odludnej okolicy, postanowiliśmy więc wypożyczyć sobie jego córkę. Jak panu wiadomo, nie przyniosło to zamierzonych skutków, lecz niech pan sobie wyobrazi, drogi Sherlocku, jak ucieszyła mnie wiadomość, że pan bierze udział w tym samym przedsięwzięciu, jakkolwiek z drugiej strony. Prawie mi to wynagrodziło niepowodzenie — pełna pikanterii szansa, by pana spotkać, pracować z panem, jeśli można tak powiedzieć. Z tego fiaska zrodził się mój plan. Postanowiłam porwać pannę Russell i ukryć ją tak, aby nie był jej pan w stanie odnaleźć. Zamierzałam igrać z panem przez dłuższy czas na oczach publiczności. Wszystko przygotowałam. W Liverpoolu kupiłam jej ubrania — bardzo piękne rzeczy, musi pan przyznać, choć
nigdy ich nie włożyła, jak sądzę? Szkoda. Jeden z moich pracowników o długich palcach usunął z jej pokoju parę butów, aby podkreślić paralele między tymi dwoma porwaniami... A, widzę, że to panu umknęło. Sprawił mi pan zawód! Planowałam porwać ją po zakończeniu trymestru, aby moje nieobecności nie wzbudziły podejrzeń.
Złościło mnie, że mówi o mnie tak, jakby mnie tam w ogóle nie było. Nie protestowałam jednak. Stopniowo znikałam z jej pola widzenia. Mówiła o mnie teraz wyłącznie w trzeciej osobie. W prawym ramieniu pulsował mi ból, a palce tej dłoni świerzbiały mnie nieco.
— Pod koniec października wszystko się zmieniło. Lekarz poinformował mnie, że pozostał mi mniej więcej rok życia, zmuszona więc byłam zrewidować plany. Czy naprawdę chcę się porywać na skomplikowane i fizycznie wyczerpujące przedsięwzięcie, którego porządne przeprowadzenie wymagałoby sześciu do ośmiu miesięcy i które oznaczałoby konieczność regularnych podróży na Orkany czy w jakieś inne miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc? Niechętnie postanowiłam uprościć sprawy, zrezygnować z zabawy w kotka i myszkę i zwyczajnie pana zabić. Jeśli udałoby mi się podać do wiadomości publicznej, że nie zdołał pan przede mną uciec — tym lepiej. Miałam niewiele do stracenia. Pod koniec trymestru wszystko było zaaranżowane. Wzięłam urlop zdrowotny, z którego miałam już nigdy nie powrócić, wynajęłam Dicksona i tuż przed wyjazdem z Oksfordu podsunęłam pannie Russell kilka zadań matematycznych mego ojca. Następne kilka dni to była czysta rozkosz, jakbym nagle znalazła rozwiązanie jakiegoś skomplikowanego równania. Jak się rzekło, pogniewałam się na pana Dicksona, że tak mocno pana poturbował, przez co musiał zaczekać z bombą panny Russell, aż pan będzie w stanieją rozbroić. Potem czekałam na pańskie dalsze kroki. Doktora Watsona do niczego nie potrzebowałam, lecz to było zabawne, prawda? Stetryczały stary osioł... Zatrudniłam chłopaka, który cały dzień obserwował mieszkanie pańskiego brata, dzięki czemu natychmiast dowiedziałam
się o pańskim przybyciu. Następnego dnia musiałam zgadywać, gdy udało się panu zgubić moich ludzi, lecz postawiłam na Billy'ego i wygrałam. Zaprowadził mnie prosto do pana. Zmuszona byłam odbyć z nim nudną rozmowę, zanim raczył zasnąć. Przykro mi z powodu pani ubrań, panno Russell. Z pewnością poszła na nie znaczna część pani kieszonkowego.
— Ja pokryłem te koszty — oznajmił Holmes.
Skierowała wzrok z powrotem na niego.
— Zdjął mi pan kamień z serca! Jak się panu podobała moja mała zabawa w parku? Pańskie artykuły o śladach stóp bardzo mi pomogły.
— To było szalenie sprytne — stwierdził Holmes chłodnym tonem.
— „To było szalenie sprytne...” — zachęciła.
— To było szalenie sprytne, „Patricio” — wycedził ironicznie, ku mej wielkiej uldze, bo sądziłam już, że naprawdę się zdenerwował.
— Podzielam pańskie zdanie. Lecz kiedy zniknął pan na tym przeklętym statku, byłam szczerze wściekła. Wie pan, ile mnie kosztowało trzymanie doków pod stałą obserwacją? Już nie wspominając o innych portach. Byłam pewna, że pan wróci do Londynu, a tymczasem mijały tygodnie, a pan nie dawał o sobie znać. Moi zarządcy zaczynali już szemrać na takie wysokie wydatki. Musiałam zwolnić dwóch z nich, zanim pozostali się uspokoili. A ile straciłam czasu, którego tak niewiele mi zostało! Wreszcie pan wrócił. Nie mogłam uwierzyć, kiedy moi ludzie donieśli mi, jak pan wygląda i jak się zachowuje. Podjęłam ryzyko i przyjechałam do Sussex, aby na własne oczy zobaczyć pańską metamorfozę. Przyznaję, że dałam się nabrać. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, aby to miało być udawane. Och, w pana umiejętności aktorskie nie wątpiłam, nie spodziewałam się natomiast, że pannę Russell stać będzie na tak znakomity występ. To zupełnie inny poziom niż przebranie się za Cygankę i plebejska wymowa. Dopiero kiedy weszliście przez te drzwi, nabrałam pewności, że to był fortel.
Mówiła coraz bardziej ochryple, a pistolet stopniowo skierował się w bok. Holmes i ja milczeliśmy, on z miną uprzejmego znudzenia, która z pewnością doprowadzała pannę Donleavy do szału. Ja zaś grałam naiwną i głupiutką. Krew przestała kapać na kafelki, lecz prawą rękę wciąż miałam nieco zdrętwiałą. Gdy moja profesorka znowu się odezwała, z jej głosu przebijało zmęczenie. Nie dając po sobie nic poznać, czekałam, aż Holmes stworzy dla mnie szansę.
— W ten sposób dochodzimy do chwili obecnej. Mój drogi Sherlocku, jak pan sądzi, po co tu przyjechałam?
Jego odpowiedź była znudzona, cierpliwa i obraźliwa.
— Chce się pani przede mną napuszyć i piać jak kogut przed kupą gnoju.
— Patricio...
Pistolet uniósł się groźnie.
— Patricio, moja droga.
Sardoniczny ton przerodził się w szyderczy.
— Napuszyć się i piać... chyba można tak to ująć. Nic poza tym?
— Upokorzyć mnie, najlepiej publicznie, aby pomścić swego ojca.
— Znakomicie! Panno Russell, widzi pani tę kopertę na najwyższej półce po pani prawej? Proszę wstać i ją przynieść — tylko powoli! Bardzo dobrze. A teraz niech pani ją położy na stole przed Sherlockiem. Proszę usiąść, z rękami na stole. Świetnie. Ten dokument to list pożegnalny, w którym wyjaśnia pan przyczyny swego samobójstwa, Sherlocku. Przydługawy, lecz nie ma na to rady. Jeśli to pana ciekawi, maszyna, na której został napisany, jest na dole, podstawiona w miejsce pańskiej. Niech pan przeczyta, a później położy przed panną Russell, jeśli życzy pan sobie, aby poznała pańskie ostatnie dzieło. Proszę nie dotykać papieru, panno Russell. Specjaliści od daktyloskopii są coraz sprawniejsi, a nie chcemy przecież, aby znaleźli pani odciski palców na tak osobistym tekście. Tak pana proszę, drogi Sherlocku, musi pan przeczytać ten list. Uważam, że wyjątkowo mi się udał. Poza
tym nigdy nie powinno się podpisywać dokumentu, którego się nie przeczytało.
Parsknęła wesołym śmiechem, wyraźnie podszytym szaleństwem.
List zaczynał się od stwierdzenia, że niżej podpisany Sherlock Holmes, będąc przy zdrowych zmysłach, nie widzi żadnego sensu w dalszym pozostawaniu przy życiu. Potem następowało wyłuszczenie powodów. Gwałtownie zarzekał się, iż jego decyzja nie ma nic wspólnego z zerwaniem między nami i wynikłym z tego załamaniem nerwowym, co oczywiście rodziło natychmiastowe podejrzenia, że jest wręcz przeciwnie. Zbyt uporczywie obstawał przy tym, że w najmniejszym stopniu nie ponoszę winy za jego postanowienie.
Później rozwlekle i szczegółowo tłumaczył, że wszystkie opowieści Watsona o prowadzonych przez Holmesa śledztwach tylko w nikłym stopniu odpowiadały rzeczywistości. W sumie z mikroskopijną precyzją omówionych zostało siedemnaście spraw, i przy każdej z nich podano, komu w istocie należy się zasługa za ich wyjaśnienie — zazwyczaj policji, niekiedy innej osobie, pięciokrotnie Holmes przypadkowo wpadł na rozwiązanie zagadki, raz wspólnie z Watsonem.
Czytaliśmy strona po stronie, pod bacznym okiem panny Donleavy. Wreszcie doszliśmy do zabójstwa Moriarty'ego i dowiedzieliśmy się, że cała ta historia została zmyślona, a jedyną winą profesora było to, że młoda kobieta, której pragnął Holmes, wybrała właśnie jego. Syndykat zbrodni był płodem czystej fantazji, potrzebnym Holmesowi do tego, aby zniesławić profesora i zaprowadzić go na szafot. List kończył się uniżonymi przeprosinami — skierowanymi pośmiertnie do wybitnego człowieka, który został tak potwornie skrzywdzony, tudzież do wprowadzonej w błąd ludności angielskiej.
Był to niezwykle przekonujący tekst. W umyśle czytelnika rysował się wyrazisty obraz z gruntu niezrównoważonego, ciężko przygnębionego, odurzonego narkotykami egotyka, który dosłownie i w przenośni „po trupach” budował swoją sławę. Gdyby te kartki zostały
upublicznione, wywołałyby potężny skandal, a imię Sherlocka Holmesa stałoby się przedmiotem szyderstwa i pogardy. Wstrząśnięta oparłam się w krześle.
— Drzemie w pani niewykorzystany talent powieściopisarski. — Z głosu Holmesa przebijała lodowata odraza. — Lecz nie sądzi pani chyba, że podpiszę te niedorzeczności.
— Jeśli pan tego nie uczyni, zastrzelę pannę Russell, następnie pana, a pański podpis sfałszuje jeden z moich pracowników. Wyjdzie na to, że najpierw popełnił pan morderstwo, a potem samobójstwo, na czym imię panny Russell ucierpi tak samo jak pańskie.
— A jeśli podpiszę?
— Jeśli pan podpisze, zezwolę panu, aby wstrzyknął pan sobie do żyły dawkę narkotyku, która zabije nawet tak zahartowanego człowieka jak pan. Panna Russell zostanie zabrana w bezpieczne miejsce i wypuszczona, gdy prasa opublikuje pański list. Panna Russell nie dysponuje żadnymi dowodami, a ja będę daleko.
— Da mi pani słowo, że pannie Russell nie stanie się nic złego?
Natychmiast poznałam, że mówi poważnie.
— Holmesie, nie! — krzyknęłam przerażona.
— Da mi pani słowo? — powtórzył.
— Dopóki panna Russell będzie pod moją opieką, nie stanie się jej nic złego — przyrzekła.
— Nie, Holmesie, na litość boską! — Mój plan, by siedzieć jak mysz pod miotłą i czekać na okazję, legł w gruzach. — Na jakiej podstawie pan jej wierzy? Zastrzeli mnie zaraz po pańskiej śmierci.
— Panno Russell — zaprotestowała urażona — nigdy nie złamałabym danego słowa, honor by mi na to nie pozwolił. Pan Dickson otrzymał pośmiertnie swoje honorarium, czyż nie? Utrzymuję także inną rodzinę darmozjadów, podczas gdy mój pracownik siedzi w więzieniu. Chłopcu, który doręczył paczkę z ubraniem, posłałam umówionego drugiego suwerena. Na moim słowie można polegać, panno Russell.
— Wierzę pani, Patricio — rzekł Holmes. — Nie wiem dlaczego, ale wierzę pani. Wyjmę teraz pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki.
Powolnymi ruchami zamienił te słowa w czyn. Patrzyłam ze zgrozą, jak zdejmuje kapturek i przyciska stalówkę do ostatniej strony listu pożegnalnego. Nie doszło jednak do tej przerażającej kulminacji, bo pióro odmówiło posłuszeństwa. Potrząsnął nim, lecz nie przyniosło to skutku.
— Niestety, skończył się atrament, Patricio. W szafce nad zlewem stoi kałamarz.
Zawahała się, podejrzewając jakiś podstęp, lecz on siedział cierpliwie z piórem w ręku.
— Panno Russell, proszę przynieść atrament.
— Holmesie, ja...
— Natychmiast! Przestań marudzić, dziecko, i przynieś atrament, bo będę zmuszona znowu panią poszarpać.
Wlepiłam wzrok w Holmesa, który patrzył na mnie spokojnie z nieznacznie uniesioną jedną brwią.
— Proszę o atrament, Russell. Wszystko na to wskazuje, że wasza profesorka dała nam mata.
Wstałam z krzesła gwałtownym ruchem, aby ukryć wezbrała we mnie nadzieję, i poszłam po kałamarz. Postawiłam go na stole przed Holmesem i ponownie usiadłam. Odsunął od siebie kartki, odkręcił zakrętkę przysadzistego kałamarza, naciągnął do pióra atramentu i starł ze stalówki jego nadmiar o brzeg kałamarza. Położył pióro na stole, zakręcił kapturek, odstawił kałamarz na bok, ponownie wziął do ręki pióro, przyciągnął do siebie ostatnią kartkę listu i znieruchomiał z dłonią nad papierem.
— Wie pani oczywiście, że pani ojciec popełnił samobójstwo?
— Co?!
— Samobójstwo — powtórzył.
Z roztargnieniem zamknął pióro, odłożył na stół, wziął do ręki kałamarz, bawił się nim przez chwilę, zatopiony w myślach, odstawił go i pochylił się wsparty na łokciach.
— Tak, to była śmierć samobójcza. Pojechał za mną do Szwajcarii, gdy zniszczyłem jego organizację i tak to ułożył, byśmy się spotkali najbardziej odludnym miejscu, jakie potrafił znaleźć. Wiedział, że nie dorównuje mi siłą fizyczną, a jednak nie zabrał ze sobą broni. Czy to nie osobliwe? Nadto polecił jednemu ze swych komilitonów, aby rzucał we mnie później kamieniami, przewidywał bowiem, że nie zdoła pociągnąć mnie za sobą w odmęty śmierci. Nie ulega żadnych wątpliwości, Patricio, że mieliśmy do czynienia z samobójstwem.
Jego głos brzmiał coraz surowiej i zimniej, a imię naszej przeciwniczki wypowiedział z grymasem obrzydzenia, jakby to był wulgaryzm. Bezlitośnie podjął swoją opowieść.
— Twierdzi pani, że zna mnie na wylot, Patricio Donleavy. — Pogardliwie patrzył w ciemny kąt, w którym siedziała. — Ja też panią znam. Wiem, że jest pani nieodrodną córką swego ojca. Był to wybitny intelekt, podobnie jak pani, i tak samo jak pani porzucił świat uczciwej myśli, by założyć imperium, w którym rządziły wyłącznie nikczemność i zło. Ta sieć nieprawości, utkana z całej ohydy, jaką ma do zaproponowania świat przestępczy, przerastała swoją potwornością wszystko, czego kiedykolwiek zaznały te wyspy. Jego agenci — „pracownicy”, by posłużyć się pani określeniem — rabowali i mordowali, szantażem wpędzali całe rodziny w nędzę, truli ludzi narkotykami. Szmugiel, opium, tortury, prostytucja — dla pani ojca nic nie było zbyt podłe i brudne, Patricio Donleavy. Przez cały ten czas nasz wynaturzony geniusz, szacowny profesor, siedział w swoim gabinecie otoczony książkami i ani razu nie skalał sobie rąk. Nic go nie wzruszało — ból, krew i zgroza, którą szerzyli jego agenci, nie zakłócały mu snu. Podobnie jak pani, troszczył się tylko o zyski, które płynęły z tego łajdactwa. Kupował swojej żonie piękne suknie i bawił się ze swoją córeczką w gry matematyczne. Aż zjawiłem się ja. Ja, Sherlock Holmes, który do wszystkiego muszę się wtrącić. Pociąłem sieć na strzępy, a nazwisko Moriarty ośmieszyłem i okryłem hańbą, toteż jego córka nie chce go publicznie nosić. Wreszcie, gdy z jego życia nic nie
zostało, gdy zapędziłem go w ślepy zaułek, postradał życie w naszej nierównej walce nad wodospadem Reichenbach. Pański ojciec, Patricio Donleavy, był ropiejącym wrzodem na obliczu Londynu i ja, Sher...
Z okrzykiem zwierzęcej furii na ustach porwała się na nogi i zaczęła podnosić pistolet ku twarzy Holmesa. Podczas gdy moja bezużyteczna prawa ręka leżała bezwładnie na stole, lewą pochwyciłam ciężki kałamarz i z całej siły cisnęłam nim w jej przedramię. Błysk i huk znowu rozdarły powietrze, po czym pistolet rąbnął o ścianę.
Panna Donleavy wyskoczyła z ciemnego kąta, aby odzyskać pistolet i dopadła go ułamek sekundy przed tym, jak się na nią rzuciłam. Uderzyłyśmy o regał, z którego posypały się na nas książki, butelki i rozmaita aparatura, i runęłyśmy na podłogę.
Obłęd i wściekłość dodały jej niewiarygodnej siły i miała w ręku pistolet, ja jednak przyciskałam ją całym ciałem do podłogi. Chwyciłam ją za nadgarstek, aby odwrócić lufę od Holmesa — powoli, bardzo powoli zmagałam się z nadludzką siłą mojej przeciwniczki, a potem moja świadomość zarejestrowała natłok skłębionych wrażeń. Coś się wyśliznęło, w lewej ręce została mi ciepła, pusta dłoń, koło mojej głowy huknęła ogłuszająca eksplozja i fala uderzeniowa wstrząsnęła całym moim ciałem. Panna Donleavy zesztywniała pode mną, zaprotestowała nieporadnie i zakasłała, po czym jej prawe ramię zwiotczało, a lewa dłoń zsunęła mi się po plecach.
Oszołomiona siedziałam w jej objęciach, aż mój wzrok padł na pistolet, leżący o kilka cali od jej ramienia. Odepchnęłam go poza jej zasięg, a potem pomyślałam, o Boże, w co trafiła ta kula? Odwróciłam się i zobaczyłam, że Holmes nie doznał szwanku, lecz coś było nie w porządku z moim prawym ramieniem.
W końcu przeszył mnie potężny, rozdzierający ból, z krzykiem wyciągnęłam rękę do przyjaciela, gdy moje uszy wypełnił grzmot, i stoczyłam się do głębokiej studni z czarnego aksamitu.
ZAKOŃCZENIE
ZDJĘCIE ZBROI
Rozdział dziewiętnasty
Powrót do domu
„Większość istot żywi w głębi świadomości niejasne uczucie, że miłość od śmierci przedziela nieobliczalny przypadek, coś w rodzaju wątlej, przejrzystej błonki”.
Bezkresne godziny ciągnęły się w morzu mrocznego, bełkotliwego zamętu, w labiryncie rozmazanych obrazów, oderwanych fragmentów rozmów, słów dochodzących zza niewidocznej ściany. Zmora bez końca, zgroza bez przebudzenia; szukałam stałego gruntu pod stopami, lecz ból znowu porywał mnie w ryczącą, syczącą ciemń. Zmierzwione włosy mojego brata w ramie okna samochodu. Patricia Donleavy, blada jak trup, leży w coraz większej kałuży niewiarygodnie czerwonej krwi. Rozbity dzban z płynnym siarczanem miedzi, który nieapetycznie zielonymi kroplami skapywał ze stołu roboczego nad moją głową. Znowu panna Donleavy, stoi przy moim łóżku szpitalnym i proponuje, że zrzuci mnie w przepaść. Holmes, taki nieruchomy na kafelkowej podłodze laboratorium, jedna dłoń nad czołem.
Paliły mnie chłód i gorączka, a wszechświat rozedrganych koszmarów pożerał mnie.
Powoli i uparcie moje ciało nabierało sił. Gorączka ustąpiła. Stopniowo zmniejszano dawki lekarstw. Któregoś dnia późnym wieczorem wypłynęłam z odmętów maligny, leżałam na plecach i bez zainteresowania rozglądałam się po pokoju z miejsca tuż pod powierzchnią. Cienka, migotliwa membrana wisiała między mną a pomalowanym na biało sufitem, białymi kafelkami ścian, oprzyrządowaniem nad moją głową i parą szarych oczu, które patrzyły na mnie spokojnie i cicho. Podpływałam coraz bliżej, cal po calu, aż wreszcie cienka błonka pękła niby bańka mydlana. Zamrugałam.
— Holmesie — powiedziały moje usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
— Tak, Russell.
Oczy uśmiechnęły się. Patrzyłam na nie przez kilka minut, z mglistą świadomością, że z jakiegoś względu są one dla mnie ważne. Próbowałam zrekonstruować okoliczności. Chociaż przypomniałam sobie wydarzenia, ich otoczka emocjonalna wydała mi się przerysowana. Spuściłam ciężkie powieki na oczy.
— Holmesie — szepnęłam. — Cieszę się, że pan żyje.
Zasnęłam, a gdy się ponownie zbudziłam, przez okno wpadały ostre promienie porannego słońca. W migoczącym blasku rysowało się kilka ciemniejszych kształtów. Gdy skierowałam w ich stronę zmrużone oczy, jakaś postać przysunęła się ku źródłu światła i usłyszałam szelest zaciąganych zasłon. W znośnym dla oczu półmroku zobaczyłam po jednej stronie łóżka Holmesa, a po drugiej — obcego człowieka w białym kitlu, który chwycił mnie delikatnie, lecz stanowczo za puls.
Holmes pochylił się i wsunął mi na nos okulary, po czym usiadł na brzegu łóżka, abym go lepiej widziała, nie mogłam bowiem poruszyć głową. Ogolił się tego ranka, odsłaniając wszystkie pory na swych zapadniętych policzkach. Oglądałam miękką, drobno pomarszczoną skórę wokół jego oczu. Po nieco obwisłych rysach poznałam, że od dłuższego czasu nie spał. Oczy były jednak spokojne, a w kąciku pełnych wyrazu ust czaił się uśmiech.
— Panno Russell? — Przeniosłam spojrzenie na poważną twarz młodego lekarza.—Witamy z powrotem w rzeczywistości. Trochę się o panią martwiliśmy, ale niebezpieczeństwo już minęło. Ma pani złamany obojczyk i straciła pani dużo krwi, lecz poza kolejną szramą do pani bogatej kolekcji nie będzie żadnych trwałych skutków. Napiłaby się pani wody? Świetnie. Siostra pani pomoże. Upłynie trochę czasu, zanim znowu przyzwyczai się pani do przełykania. Już nie ma pani takiego przykrego smaku w ustach, prawda? Znakomicie. Panie Holmes, może pan zostać jeszcze pięć minut. Proszę nie pozwalać naszej pacjentce za dużo mówić. Odwiedzę panią później, panno Russell.
Wyszli razem z pielęgniarką i usłyszałam jego głos niosący się korytarzem.
— A zatem, Russell, zwierzyna złapała się w pułapkę, lecz niewiele brakowało, abyście wy też wpadli w sidła. Nie przewidywałem aż tak wielkiej ofiary.
Pociągnęłam obłożonym językiem po suchych ustach.
— Przepraszam. Byłam zbyt wolna. Ranny?
— Skądże znowu, zareagowaliście tak szybko, jak się tego spodziewałem. W przeciwnym razie kula istotnie mogłaby wywołać spore zamieszanie w moich wnętrznościach. Dzięki poglądom waszego ojca na kobiety i krykiet, wasze nieuszkodzone lewe ramię uratowało mnie przed obrażeniami cięższymi aniżeli potłuczone żebro i kawałek urwanej skóry wielkości palca. To ja winien wam jestem przeprosiny, Russell. Gdybym szybciej wstał, Patricia Donleavy nie wystrzeliłaby, wy mielibyście cały obojczyk, a ona czekałaby w areszcie na postawienie zarzutów.
— Martwa?
— Do cna. Nie będę was teraz obarczał szczegółami, bo białe kitle byłyby złe, że przyspieszam wam puls. W każdym razie nie żyje, a Scotland Yard ma przednią zabawę, grzebiąc w jej papierach. Znajdują tam rzeczy, które dadzą inspektorowi Lestrade zajęcie na wiele lat. Już nie mówiąc o jego amerykańskich kolegach. Słusznie, zamknijcie oczy, za jasno tutaj. — Jego słowa dochodziły do mnie jak przez mgłę. — Śpijcie, Russ, ja będę w pobliżu. — Twarde szpitalne łóżko zdawało
się mnie otulać. — Spijcie, moja droga Russell.
Po południu zbudziły mnie ściszone głosy. W pokoju wciąż panował półmrok, a moje ramię i głowa pulsowały bólem pod sztywnymi opatrunkami. Pielęgniarka pochyliła się nade mną, zobaczyła, że nie śpię, i włożyła mi do ust termometr. Gdy mnie od niego uwolniła, zaczęłam mówić. Moje uszy nie poznawały mojego własnego głosu, a ruchy mięśni posyłały fale ognia przez obojczyk. Skądś już to wszystko znałam.
— Chciałabym się czegoś napić.
— Oczywiście. Podniosę pani łóżko.
Ściszone głosy umilkły. Gdy kręciła korbą, moje pole widzenia przesunęło się z sufitu nad łóżkiem na samo łóżko tudzież moich gości, którzy wstawali z krzeseł w rogu. Pielęgniarka podała mi szklankę i metodycznie wciągałam płyn przez słomkę, nie zważając na ból, jaki sprawiało mi przełykanie.
— Jeszcze?
— Na razie dziękuję, siostro.
— Świetnie. Proszę dzwonić, jeśli będzie mnie pani potrzebowała. Macie, panowie, dziesięć minut i nie zmęczcie pacjentki.
— Wuju Johnie, wąsy już prawie wujowi odrosły. („Stetryczały stary osioł...”)
— Witaj, kochana Mary! Wyglądasz odrobinkę lepiej niż trzy dni temu. Mają tu dobrych lekarzy.
— Panie Holmes, cieszy mnie, że mogę się z panem przywitać w sposób nieco bardziej cywilizowany niż za pierwszym razem. (Jowialna mina Mycrofta miała w sobie coś groźnego).
— Panno Russell, sądzę, że między nami formalności są zbyteczne, by nie rzec niestosowne, zważywszy, że zostałem wpuszczony do pani buduaru.
Okrągła twarz uśmiechała się do mnie, a mnie ogarnęło potworne zmęczenie. Co oni wszyscy tutaj robią?
— Będę zatem do pana mówiła „bracie Mycroft”. A pan, Holmesie, wygląda na bardziej wypoczętego niż rano.
— Tak, pozwolono mi się zdrzemnąć w pokoju obok. Jak się czujecie, Russell?
— Jakby przeleciał przeze mnie duży kawałek ołowiu i zabrał ze sobą pokaźną część mnie. Co białe kitle mówią na temat mojego stanu? (Dlaczego sobie nie pójdą? Może środki przeciwbólowe mnie zobojętniają).
Watson odchrząknął.
— Kula przeszła ci przez szyję i ominęła kręgosłup o... o tyle, ile potrzeba, żeby nic nie uszkodzić. Przebiła jeszcze obojczyk i rozerwała kilka naczyń krwionośnych, zanim wyleciała z przodu ramienia, by ulokować się w sercu panny Donleavy. Chirurdzy poskładali obojczyk, lecz mięśnie w tym obszarze sporo ucierpiały. Poza tym... — Jego mina przygotowała mnie na marny dowcip, mający za zadanie podnieść pacjentkę na duchu. — Obawiam się, że nie już nigdy nie zechcesz włożyć sukienki z dekoltem. Sądzę jednak, że już się z tym pogodziłaś. Na litość boską, skąd się wzięły te wszystkie blizny?
— Doprawdy, Watsonie, uważam... — zaczął Holmes.
— W porządku, Holmesie — przerwałam mu. Byłam tak potwornie zmęczona, a Watson patrzył mi w twarz z tak oślepiającą miłością i troską, że zamknęłam oczy. — Wiele lat temu zdarzył się wypadek, wuju. Niech wuj poprosi Holmesa, żeby wujowi opowiedział tę historię. Myślę, że prześpię się nieco, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
Natychmiast opuścili pokój, ja jednak nie zasnęłam. Znalazłam lewą ręką palce zmartwiałej prawej dłoni, myślałam o murach Jerozolimy i o wszystkim, co zabrała mi moja profesorka od matematyki.
Spędziłam w szpitalu wiele dni, po których mogłam już trochę poruszać ramieniem i szyją. Myśl o spotkaniu z ciotką była dla mnie nie do zniesienia, nie zgodziłam się więc na jej wizytę. Po licznych dyskusjach zapadła decyzja, że zamieszkam w pokoju gościnnym u Holmesa. Pani Hudson była zachwycona, w przeciwieństwie do lekarzy, których martwiło odludne położenie do mu i konieczność długiego
dojazdu kiepską drogą. Wytłumaczyłam jednak Holmesowi, że chcę na początek zamieszkać u niego, a resztę zostawiłam jemu.
W Sussex jadłam posłusznie, długo spałam, siedziałam na słońcu z książką i ćwiczyłam prawą rękę, lecz w środku czułam pustkę. W ciągu dnia często łapałam się na tym, że od dłuższego czasu siedzę bezmyślnie zapatrzona w dal. Po dwóch tygodniach od wyjścia ze szpitala poszłam do laboratorium, powiodłam spojrzeniem po wyczyszczonych kafelkach podłogi i naprawionych półkach, dotknęłam dwóch dziur po kulach w ścianach i wzbudziło to we mnie jedynie pewne mgliste odczucie niepokoju. Potrafiłam myśleć tylko o tym, jak nago i zimno wyglądają kafelki.
Lato mijało powoli, ja nabierałam sił, lecz temat powrotu na moją farmę nie został podniesiony. Zaczęliśmy nieśmiało dyskutować z Holmesem o Oksfordzie i moich studiach. Często podróżował, lecz nie pytałam go o przyczyny, a on sam z siebie mi ich nie zdradził.
Któregoś dnia weszłam do salonu i zobaczyłam szachownicę na bocznym stoliku. Holmes pracował za biurkiem, uniósł głowę i ujrzał, że z pełną obrzydzenia miną patrzę na trzydzieści rzeźbionych figur, solniczkę i króla ze śruby, stojące na tekowych i brzozowych kwadratach.
— Na litość boską, Holmesie, nie nagrał się pan jeszcze w szachy na całe życie? Niech pan to schowa, wyrzuci! Jeśli pan chce, to się wyniosę, ale niech pan mnie nie zmusza, abym patrzyła na szachy.
Wybiegłam z pokoju. Gdy wróciłam po południu, szachownica była zamknięta, lecz wciąż leżała na stoliku. Nic nie powiedziałam, lecz unikałam tej części pokoju. Szachy zostały na stoliku, a ja w domu Holmesa.
Holmes coraz bardziej mnie irytował. Zapach fajki i chemiczne wyziewy z laboratorium szarpały moje nerwy. Szukałam schronienia na zewnątrz lub za zamkniętymi drzwiami swojej sypialni. Jego skrzypcowe muzykowanie wyganiało mnie na długie spacery, z których
wracałam dygocząca ze zmęczenia. Nie wróciłam jednak na farmę.
Zaczęłam burczeć na niego z rozdrażnieniem, on jednak zawsze reagował rozsądnie i cierpliwie, co tylko potęgowało moją złość. Nie miałam okazji wyładować się w otwartej walce, Holmes nigdy bowiem nie podejmował rękawicy. W ostatnim tygodniu lipca postanowiłam, że spakuję się i pojadę do Oksfordu. Za parę dni.
Znajdując się w takim stanie ducha, dostałam list. Siedziałam na wzgórzu spory kawałek od domu, z zapomnianą książką na kolanach, i patrzyłam w stronę morza. Nie usłyszałam kroków Holmesa, lecz nagle wyrósł obok mnie, z zapachem tytoniu i łagodnie sardoniczną miną.
Dwoma palcami podał mi kopertę. List był od Jessiki, zaadresowany dziecinnymi drukowanymi literami. Wyobraziłam sobie, jak siedzi pochylona nad kopertą z ołówkiem w dłoni i pracowicie wypisuje moje nazwisko. Uśmiechnęłam się, od czego moje usta zdążyły się już odzwyczaić. Wyjęłam z koperty pojedynczą kartkę i odczytałam list na głos.
„Droga siostro Mary! Jak się miewasz? Mama mi powiedziała, że zła pani zraniła Cię w ramię. Mam nadzieję, że jest już lepiej. Wczoraj odwiedził nas obcy człowiek, ale trzymałam mamę za rękę i byłam taka dzielna i silna jak Ty. Czasem miewam złe sny i nawet budzę się z płaczem, ale kiedy pomyślę sobie o tej nocy, kiedy znosiłaś mnie z drzewa jak małpia mama, to śmieję się i z powrotem zasypiam. Przyjedziesz do mnie, jak wyzdrowiejesz? Pozdrów ode mnie pana Holmesa. Kocham Cię. Jessica Simpson”.
— Dzielna i silna jak ja — wyszeptałam i parsknęłam gorzkim śmiechem, od którego ból przeszył mi ramię i który po chwili przeszedł w płacz.
Kiedy skończyły mi się łzy, zasnęłam na słońcu, podczas gdy Holmes głaskał moje włosy swymi delikatnymi, mądrymi dłońmi.
Gdy się zbudziłam, słońce stało niżej nad horyzontem, Holmes zaś trwał w tej samej pozie. Obróciłam się niezdarnie na plecy, aby ulżyć
ramieniu i spojrzałam na sklepienie nieba. Holmes sięgnął po fajkę i przerwał milczenie.
— Muszę pojechać na sześć tygodni do Francji i Włoch. Wrócę przed początkiem trymestru. Chcecie mi towarzyszyć?
Patrzyłam, jak jego palce napełniają fajkę, ubijają czarne listki, zapalają zapałkę i wciągają płomień do główki. Słodki zapach tytoniu rozlał się po zboczu wzgórza. Uśmiechnęłam się do siebie.
— Chyba zacznę palić fajkę, Holmesie — to takie elokwentne.
Rzucił mi ostre spojrzenie, po czym jego rysy przybrały dawny wyraz mądrego humoru. Skinął głową, jakbym udzieliła mu odpowiedzi, i siedzieliśmy, obserwując, jak słońce zmienia kolor morza i nieba.
Zerwał się wiatr. Holmes wytrząsnął popiół z fajki, stukając nią o obcas buta, wstał i podał mi rękę.
— Dajcie mi znać, jak będziecie gotowi rozegrać partyjkę szachów, Russell.
Dwadzieścia minut później dotarliśmy do pasieki. Holmes poszedł dokonać inspekcji uli, ja zaś stałam i patrzyłam na ostatnie robotnice wracające z ładunkiem pyłku kwiatowego. Holmes wrócił do mnie i ruszyliśmy w stronę domu.
— Zrzeknę się jednej figury, Russell.
— Ale nie królowej?
— O nie, nigdy więcej. Gracie na to o wiele za dobrze.
— W takim razie zagramy bez forów.
— Wtedy was pokonam.
— Wątpię w to, Holmesie. Szczerze w to wątpię.
W domu oczekiwało nas ciepło i światło lamp tudzież zapach tytoniu, siarki i gotowej do podania kolacji.
SPIS TREŚCI
Przedmowa wydawcy 7
Preludium. Uwagi autorki 11
KSIĘGA PIERWSZA. TERMINOWANIE.
Uczennica pasiecznika 15
Rozdział pierwszy. Dwie obdarte postacie 15
Rozdział drugi. Uczennica czarnoksiężnika 41
Rozdział trzeci. Psia pani 67
Rozdział czwarty. Moje własne śledztwo 84
KSIĘGA DRUGA. STAŻ.
Córka senatora 99
Rozdział piąty. Cygańskie życie 99
Rozdział szósty. Dziecko zabrane z legowiska 121
Rozdział siódmy. Rozmowa z panią Simpson 146
KSIĘGA TRZECIA. SPÓŁKA DETEKTYWISTYCZNA.
Zwierzyna jest blisko 157
Rozdział ósmy. Prowadzimy sprawę 157
Rozdział dziewiąty. Zwierzyna, blisko 176
Rozdział dziesiąty. Pusty dom i jego problemy 188
Rozdział jedenasty. Kolejny problem
— sponiewierana dorożka 210
Rozdział dwunasty. Ucieczka 223
EKSKURS.
Zbieranie sił 253
Rozdział trzynasty. Pępek świata 253
KSIĘGA CZWARTA. UCZENNICA MISTRZEM.
Na polu walki 269
Rozdział czternasty. Kurtyna idzie w górę 269
Rozdział piętnasty. Rozłąka 290
Rozdział szesnasty. Córka głosu 299
Rozdział siedemnasty. Wspólnymi siłami 309
Rozdział osiemnasty. Końcowa rozgrywka 320
ZAKOŃCZENIE. ZDJĘCIE ZBROI 339
Rozdział dziewiętnasty. Powrót do domu 339