WILLIAM KING
ANIOŁY ŚMIERCI
Tytuł oryginału: DEATH'S ANGELS
Tłumaczenie: Marta Koniarek
Wydanie I
ISA Sp. z o.o., Warszawa 2007
GTW
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Rozdział 1
„Armia stanowi odbicie cywilizacji, która ją stworzyła”.
Armande Koth,
Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka
- Nie znoszę tych skurczybyków. Uważają się za lepszych od nas tylko, dlatego, że mają spiczaste uszy - prychnął Barbarzyńca i przygryzł opadające końce długich, sumiastych wąsów, przypatrując się gniewnie odzianemu w szkarłat kurierowi Terrarchów, który aroganckim krokiem schodził ze wzgórza. Jakimś cudem nawet plecy Czcigodnego zdawały się wyrażać pogardę wobec całej pośledniej rasy ludzkiej. - Bez obrazy, Mieszańcu - dodał niemal machinalnie. Podrapał się z namysłem po łysinie, a potem przesunął palcami po otaczającej ją grzywie długich jasnych włosów, jakby sprawdzając, czy nie urosły od czasu, kiedy dotykał ich po raz ostatni.
- Nie obraziłem się - zapewnił go Mieszaniec. Miał tylko dziewiętnaście lat, a Barbarzyńca zbliżał się do czterdziestki, lecz wiek stanowił jego jedyną przewagę w kontaktach z przyjacielem. Choć młodzieniec był wysoki, Barbarzyńca przewyższał go o głowę i ważył niemal dwa razy więcej, a na większość tej wagi składały się mięśnie. Co więcej, olbrzym zdobył niedawno tytuł mistrza regimentu w walce na pięści.
Leon mrugnął pokrzepiająco do Mieszańca, a potem wrócił do pakowania sprzętu. Spomiędzy zębów wystawała mu jak zwykle zawadiacko gliniana fajka. W zestawieniu z twarzą wygłodzonego ulicznika wyglądała śmiesznie. Leon opiekował się chłopakiem, odkąd jako dzieci zaczęli wałęsać się po niebezpiecznych ulicach Smutku, i Mieszaniec cieszył się teraz z jego obecności.
- Uważają się za lepszych od ciebie, bo są nieśmiertelni, mądrzy i zostali wybrani przez Boga - poprawił Gunther, a jego szczupła twarz ściągnęła się ze współczuciem. - Lepiej, żebyś o tym pamiętał.
- Jeśli usłyszę od ciebie jeszcze jedno słowo o wybrańcach Boga, z przyjemnością cię do niego poślę - zagroził Barbarzyńca. Gunther nie okazał strachu. Dorównywał koledze wzrostem i choć był o wiele szczuplejszy, siła jego żylastego ciała sprawiała, że potrafił zagrozić przeciwnikowi. I oczywiście, wspierał go Bóg.
Mieszaniec pomyślał, że gdyby Gunther zdecydował się na walkę z Barbarzyńcą, rzeczywiście potrzebowałby boskiej pomocy.
Ropuchogęby i Przystojny Jan przyglądali im się z wyraźnym zainteresowaniem. Zaraz zaczną robić zakłady, co do wyniku walki. Wyłupiaste oczy Ropuchogębego stały się teraz jeszcze bardziej wypukłe z przejęcia. Długim językiem oblizał mięsiste wargi - wyglądał niczym obżartuch patrzący na zastawiony suto stół. Przystojny Jan natomiast przestał się na chwilę przyglądać swojemu odbiciu we fragmencie lustra, który zawsze ze sobą nosił.
- Lepiej obydwaj mówcie nieco ciszej - wtrącił sierżant Hef, stając pomiędzy nimi. Góra jego trójgraniastego kapelusza sięgała zaledwie do połowy tułowia obu mężczyzn, lecz odwagi dodawała mu niezaprzeczalna władza. - Jeśli usłyszą was ci ze spiczastymi uszami, posmakujecie bata.
- Doprawdy? - rzekł Barbarzyńca. - Myślisz, że mnie to rusza?
- Ruszy cię, jak do tego dojdzie - powiedział sierżant, zaciskając usta. Jego pomarszczona twarz przypominała małpią bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
- Nie jestem taki miękki jak wy, Południowcy - rzucił Barbarzyńca, przemawiając jednak nieco ciszej.
Sierżant potrząsnął głową i zgodnie z rozkazem porucznika zajął się sprzętem. Jego broń o długiej lufie leżała oparta o plecak.
- Tak szybko zapomniałeś o ostatniej chłoście?
Mieszaniec wątpił, czy ktokolwiek zdołałby zapomnieć o chłoście. Wiedział, że on sam nigdy nie zapomni tych pięciu razów, jakimi ukarano go kilka miesięcy temu, i że nie wybaczy porucznikowi Sardecowi, który o nich zadecydował. Biczem nie ulatywał tak łatwo z pamięci.
Barbarzyńca wsadził palce do ust z głupkowatą miną, udając, że próbuje sobie przypomnieć, kiedy ostatnio go wybatożono. Tępota malująca się na jego obliczu sprawiła, że wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet sierżant, ale nikt nie zapomniał, że nie minął nawet rok od momentu, kiedy to Barbarzyńca stał pod pręgierzem. Wywlekli go stamtąd broczącego krwią z pleców, prawie nieprzytomnego. Kiedy zdejmował zieloną tunikę, widać było blizny. Będzie je nosił aż po grób.
- Nadal nie znoszę tych skurczybyków ze spiczastymi uszami - wymruczał. Mieszaniec pomyślał sobie, że po prawdzie, wcale tak nie jest. Barbarzyńca nie lubił wprawdzie panujących nad nimi Terrarchów, raziła go ich arogancja i potęga, często na nich utyskiwał, ale wcale ich nie nienawidził. Nie tak, jak Mieszaniec. Ale w końcu Terrarchowie nie zniszczyli życia Barbarzyńcy, tak jak zniszczyli je jemu.
Mieszaniec wstał i dźwignął ciężki plecak. Menażkę, kubek i wszystko, co mogło pobrzękiwać, owinął już w zmianę bielizny. Pelerynę, niepotrzebną w ciepłą wczesnowiosenną pogodę, zwinął i przymocował skórzanymi paskami do plecaka. Zanim podniósł broń, upewnił się, że kieszenie ma wypchane ładunkami z nawoskowanego papieru, oba pistolety znajdują się za pasem, a trój graniasty kapelusz siedzi mocno na głowie. Należało się przygotować na każdą ewentualność, skoro żądny chwały porucznik Sardec zdecydował się opuścić obóz. Całe to gadanie o wojnie wprowadzało wszystkich w nerwowy nastrój, a bliskość kharadreńskiej granicy nie dodawała otuchy. Muszkiet z zamkiem skałkowym wydawał się krzepiącym ciężarem.
Wyraziwszy swoją opinię, Barbarzyńca zajął się własnymi sprawami. Wrzucił niewielką ilość sprzętu, jaką posiadał, do plecaka i zamachnął się w powietrzu ciężkim nożem bojowym ludzi z gór, który zawsze nosił przy sobie. Potem wsadził go do pochwy i podniósł muszkiet. Nóż dorównywał wielkością krótkiemu mieczowi. Mężczyzna pochodził z Segardu i jak większość mieszkańców tej zimnej, północnej krainy nie ufał broni palnej. Mieszaniec potrafił to zrozumieć po własnych doświadczeniach z niewypałami i zamokłym prochem w trakcie czterech lat, jakie spędził w wojsku.
W oddali kapral Toby wykrzykiwał rozkazy do pozostałych furażerów. Ponieważ normalny głos Toby'ego był niczym krzyk innego człowieka, wrzask robił wrażenie i nie dało się go zignorować.
- Stary Toby chyba lubi dźwięk własnego głosu – wymruczał Leon, jak zawsze przed walką wsadzając sobie w kapelusz przynoszące szczęście gęsie pióro.
- Nie on jeden - rzucił Mieszaniec.
Śmiech Leona przypominał cichy świst przez fajkę.
- Dlaczego zawsze to cholerni furażerzy mają odwalać czarną robotę? - mruknął Barbarzyńca.
- Bo na tym polega nasze zadanie - uciął sierżant. – Kiedy chcesz, żeby rzędy muszkieterów maszerowały równo, zwracasz się do piechoty. Wysyłając zwiad, wybierasz lekką kompanię. Myślałem, że do tej pory nawet ty wbijesz to sobie do tego zakutego łba.
Mieszaniec uznał, że czasami sierżant brał retoryczne pytania Barbarzyńcy zbyt dosłownie.
Wkrótce uformowali szereg i zaczęli posuwać się w kierunku wielkiej reduty. Dołączyły do nich pozostałe oddziały. Razem dziewięćdziesięciu ludzi, cała lekka piechota, zwiadowcy i prawie wszyscy furażerzy znajdujący się w tym czasie w obozie. Kapral Toby stał z boku ścieżki, a jego oblicze o pucołowatych, ogorzałych policzkach było jeszcze czerwieńsze niż zwykle, gdy odliczał każdego mijającego go żołnierza odzianego w znoszony mundur.
Obóz znajdował się wśród łańcucha wzgórz położonych nad Czerwoną Wieżą. Wysokie szczyty Gór Tarczy Olbrzyma rozciągały się w kierunku północnym i południowym. Ze zbocza wzgórza mieli dobry widok na leżące w dole miasteczko i otaczające je pola. Ogromna smocza wieża należąca do świątyni Terrarchów wznosiła się na tle nieba. Krążyły nad nią skrzydłodiablaki o skórzastych skrzydłach przypominających nietoperzowe, śmigając ponad wyłożonymi czerwonym gontem dachami i w długie, wypełnione ostrymi zębiskami dzioby chwytając szczury, gołębie oraz inne stworzenia.
Wszystkie latające istoty unikały masywnej, karmazynowej wieży pałacu pani Asei, jakby się jej bały. Mieszaniec pomyślał, że pewnie słusznie obawiają się tej starożytnej budowli, podobnie jak większość ludzi, choć miasteczko zostało nazwane na jej cześć. Mówiono, że czarodziejka, która w niej mieszka, ma dwa tysiące lat i pławi się w grzechu. Była już wiekowa tysiąc lat temu, gdy Terrarchowie po raz pierwszy przybyli przez Bramę Starszych ze swymi smokami i wyrmami, by podbić ten świat. I zapewne dożyje jego końca. Jak zawsze ciekawość tego, jaka jest pani Asea, walczyła w umyśle Mieszańca z zabobonnym lękiem. Powiadano, że jej intrygi doprowadziły do wojny domowej, która rozdarła Pierwsze Imperium Terrarchów, pozostawiając po sobie szachownicę zwalczających się państewek Niebieskich i Czerwonych.
Sznury wozów ciągnęły ze wszystkich stron ku miasteczku. Przez rok, jaki tu spędzili, Mieszaniec nie widział, aby na drogach panował aż taki ruch. Pomyślał, że w takim razie musi to być prawda. Wojsko zamierza wejść do Kharadrei. I to siłami o wiele większymi niż jeden regiment, który zwykle stacjonował na posterunku przygranicznym.
Jego uwagę przyciągnęły kpiące pokrzykiwania przepatrywaczy przestworzy.
- Wybieracie się na mały spacerek, co?
- Przechadzkę po lesie?
- Porucznik nauczy was strzelać?
Ostatnia uwaga stanowiła aluzję do konkursu strzeleckiego, który furażerzy przegrali w zeszłym tygodniu. Większość z nich nadal nie rozumiała, jak do tego doszło. Łasica i Leon byli najlepszymi strzelcami w regimencie. Mieszaniec żywił jednak pewne podejrzenia. Łasica wiele by zrobił dla pieniędzy, więc pewnie postawił przeciwko sobie, a potem przekonał Leona, by postąpił tak samo. Kościsty młodzik zawsze łatwo ulegał wpływom, zwłaszcza, gdy w grę wchodziły nielegalne zyski.
- Nauczę was, jak siadać na bagnecie - ryknął Barbarzyńca, który stracił sporo miedziaków, stawiając na swoich kumpli, wspomnienie to szczególnie go, więc bolało.
- Cicho - rzucił sierżant. - W ciągu następnych miesięcy starczy czasu, żeby im odpłacić - dodał, jakby przygotował już jakiś plan.
Łasica wyskoczył ku nim z wioski namiotów ludzi ciągnących za wojskiem. Jego pomięty zielony mundur prezentował się jeszcze gorzej niż zwykle, przylegając do szczupłej sylwetki. Wyglądało na to, że znowu zgubił nakrycie głowy, a wychudzona łysa łepetyna na długiej szyi sprawiała, że przypominał gryzonia bardziej niż kiedykolwiek. Nozdrza mu drgały, jakby wyczuwał niebezpieczeństwo.
- Miło, że do nas dołączyłeś - powiedział sierżant. – Jeszcze trochę, a biłbyś się z Barbarzyńcą i Guntherem o miejsce pod pręgierzem.
- Sprawdzałem tylko, czy twoja żona jest zadowolona - odparł Łasica, uśmiechając się obleśnie. Był jedną z tych osób, które choć nie posiadały żadnej rangi, i tak miały spore wpływy w regimencie. Wiązały się one z zaangażowaniem w niezliczone czarnorynkowe interesy kwatermistrza. Dzisiaj musiał jednak czuć się wyjątkowo pewny siebie, inaczej nie przemawiałby takim tonem do sierżanta. Sierżant Hef tylko uniósł brwi. Takie gadanie spływało po nim jak woda po kaczce. On i Mercie byli ze sobą dłużej niż ktokolwiek sięgał pamięcią, doczekali się licznego potomstwa i o ile było wiadomo, żadne z nich nie spojrzało na nikogo innego, odkąd się poznali. Mieszaniec wiedział, że trzeba czegoś więcej niż insynuacje Łasicy, by zdenerwować Hefa.
- Z królików - dodał Łasica tonem urażonej niewinności. - Królików, jakie jej sprzedałem. Nic z tych rzeczy, co sobie te obleśne kundle myślały.
Sierżant potrząsnął głową.
- Kiedyś wykopiesz sobie grób własnym jęzorem.
- No to nareszcie coś zrobi - powiedział Gunther. – Nigdy jeszcze nie widziałem go przy pracy.
- Ooooo, przepraszam - oburzył się Łasica. - Dupczenie twojej dziewczyny to ciężka praca.
- O jakiej dziewczynie mówisz? - odezwał się Gunther, całkowicie pozbawiony poczucia humoru. - Nie zadaję się z dziwkami w tym obozie. W przeciwieństwie do ciebie nie zabawiam się na samym skraju piekielnej otchłani.
- Zachowujesz cnotę dla chłopaka w rodzinnych stronach, co? - zapytał Łasica. - Chcesz, żeby wiedział, że jesteś prawiczkiem, kiedy wejdziesz do małżeńskiego łoża?
Twarz Gunthera ściągnął gniew. Nie należał do sekty głoszącej tolerancję i bożą miłość wobec ludzi. Jego bóstwo miało ognisty temperament i skłonność do szafowania wyroków, a sodomia była w jego oczach prawdziwą zbrodnią. Sięgnął ręką do kolby pistoletu, lecz kościste palce Łasicy już ściskały nóż.
- Dosyć - warknął sierżant tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że zabawa się skończyła. Jak na tak niewysokiego mężczyznę miał duży autorytet. - Jeśli nadal będziecie się tak wygłupiać, poczujecie bat na plecach.
Łasica tylko puścił do niego oko. Gunther zdusił wściekłość, którą odczuwał niemal zawsze, kiedy nie drżał z nabożnej czci i lęku przed swoim gniewnym bóstwem.
- Co, do cholery...? - rzucił Barbarzyńca.
- Patrz, Rik, smok - zawołał Leon. Mimo że sprawiał wrażenie doświadczonego cwaniaka, w jego głosie zabrzmiał podziw, jakby smok był cudem, który widzi po raz pierwszy.
- Widzę go, Leonie - bąknął nieco rozeźlony Mieszaniec. Jak większość furażerów wolał swoje przezwisko od prawdziwego imienia, które przywoływało zbyt wiele bolesnych wspomnień.
Cały oddział spojrzał w górę, gdy smok przelatywał nad nimi, a jego sylwetka odcinała się na tle szarych chmur. Podmuch wywołany jego cielskiem szarpnął połami ich kurtek. Potężne skrzydła, wielkie niczym żagle karaweli, rzucały ogromny cień na ziemię. Druga wężowata szyja była wyciągnięta, a wielka trójkątna głowa sprawiała, że przez chwilę wyglądał jak włócznia w locie. Wypolerowana zbroja dosiadającego go jeźdźca połyskiwała w słabym świetle słonecznym. Smok mknął ze sporą szybkością, opadając spiralnym torem ku terenowi znajdującemu się wewnątrz masywnych kamiennych murów otaczających redutę.
Pomruk przebiegł przez szereg furażerów. Już od dawna nikt z nich nie widział smoka, odkąd trafili do tego zadupia przy granicy. Mieszaniec zaczął się zastanawiać, jaką wiadomość przyniósł kurier. Wszyscy myśleli o tym samym: wojna.
Sierżant tylko wzruszył ramionami i powiedział:
- Niedługo się dowiemy.
Mijali kobiety piorące bieliznę w strumieniu i noszące wiadra z wodą do połatanych namiotów oraz naprędce skleconych nor. Małe psy i wyrmogary o kolczastych grzbietach taplały się w błocie. Błoto oblepiało też bose stopy kobiet, a dzieciaki o umorusanych twarzyczkach czepiały się ich szalów. Większość wyglądała na głodne. Los żołnierskiego dziecka nie był wesoły. Mieszaniec pomyślał jednak, że większości z nich żyło się lepiej niż jemu w ich wieku. Osieroconemu chłopcu, zwłaszcza takiemu, którego uważano za bękarcie nasienie Terrarchów, ciężko dorastało się na ulicach Shadzar, Smutku.
Kiedy dotarli do wioski leżącej dokoła reduty, wyprostowali się i nawet Łasica przestał pogwizdywać. Większość oficerów regimentu kwaterowała w gospodzie albo w niskich, kamiennych budynkach, a Terrarchowie zawsze pedantycznie przestrzegali dyscypliny. Przed nimi, na nasypie zwiększającym wysokość reduty o trzydzieści stóp wznosiła się dziesięciopiętrowa forteca.
Na szczycie wieży obok Czerwonego Smoka Talorei powiewał dumnie ogromny czarny sztandar, od którego ich regiment wziął swoją nazwę. Na fladze widniała piękna naga kobieta ze skrzydłami smoka, dzierżąca w dłoni kosę z wyrytymi na niej runami - była to Arazaela, Anielica Śmierci. Pod nią biegły słowa w starodawnym języku Czcigodnych: Wszyscyśmy Aniołami Śmierci. Z tej odległości Mieszaniec nie potrafił dostrzec wszystkich szczegółów, ale mógł je sobie bez trudu wyobrazić. Replika sztandaru powiewała na proporczykach wszystkich dziewięciu kompanii.
Sztandary te łopotały nad tysiącami pól bitewnych od pięciu wieków, od założenia regimentu podczas wielkiej wojny domowej, która doprowadziła do upadku Pierwszego Imperium, i bez wątpienia powiewać będą nad kolejnymi tysiącami, lecz serce Mieszańca nie urosło na ten widok. Wiedział, że w tym uczuciu był odosobniony, ale nie odczuwał dumy, krocząc wśród Aniołów.
Wysocy odziani w szkarłatne kurtki oficerowie przechadzali się tam i z powrotem; byli chudzi jak szczapy, a ich wąskie, pozbawione wieku trójkątne twarze zdradzały wyraz znudzonej arogancji, który wydawał się wypisany na nich od urodzenia. Ich piękne włosy splecione w długie kity poruszały się niczym ogony skradających się kotów. Na ten widok Mieszaniec przełknął zadawnioną nienawiść i strach. Jego własna twarz nieco go do nich upodabniała, miał takie same delikatnie wyrzeźbione rysy, zimne, błękitne oczy, takie same popielate włosy i taki sam wąski podbródek - podarunek od nieznanego ojca; jedyna ojcowizna, jaką kiedykolwiek od niego otrzymał. Nie był pewien, czy chłodne spojrzenia, jakimi go obrzucali, stanowiły tylko wytwór jego wyobraźni, czy też pokrywały się z rzeczywistością. Może tylko je sobie wyobrażał... Terrarchowie patrzyli tak na każdego. Odkąd tysiąc lat temu podbili świat Gaei, byli panami stworzenia.
Wiejskie powietrze wypełniał smród wyrmów. Gdy mężczyźni je mijali, okrutne rozdzierała do polowań machały długimi ogonami i rzucały się na kraty żelaznych klatek, a każdy z nich wyglądał jak pozbawiony skrzydeł, dwunożny, opętany żądzą krwi miniaturowy smok. W ich maleńkich gadzich oczach płonął głód i nienawiść. Unosiły się na wysokość człowieka na ogromnych tylnych nogach zakończonych wielkimi pazurami i ostrymi jak brzytwa ostrogami przypominającymi sztylety. Ich szczątkowe przednie kończyny wykonywały ruchy podejrzanie przypominające obleśne gesty.
Ich długie szyje zwijały się wężowato. Mieszaniec czuł odór ich oddechu - mieszaninę zapachu stęchłej krwi i mięsa - wydobywającego się z ogromnych paszczy o ostrych zębiskach, które jednym kłapnięciem mogły urwać człowiekowi ramię. Wyraźnie odbierał wściekłość bijącą od nich niby żar od pieca. Nie przepadał za nimi, lecz ich cudzoziemscy władcy uwielbiali owe wyrmy i wykorzystywali je podczas łowów. Wiele lat temu Mieszaniec widział, jak grupa Terrarchów polowała ze stadem tych stworzeń na skazańców. Nigdy tego nie zapomni. Niewiele pozostało do spalenia z ciał więźniów.
Furażerzy ustawili się w zgrabny szereg na placu przed gospodą. Tuż za nią znajdowała się ziemna grobla i rów forteczny otaczający redutę. Grupa dosiadających rumaków oficerów Terrarchów przecięła plac, przejeżdżając obok nich. Dziewczyny służebne przechodziły, niosąc stosy prania i jedzenie, odprowadzane pełnymi uznania spojrzeniami żołnierzy.
Porucznik Sardec we własnej osobie pojawił się na progu gospody. Przeszedł wzdłuż szeregu, dokonując inspekcji ludzi dziwnymi, kocimi oczami Terrarchów. W czerwonym mundurze ze złotymi insygniami wyglądał bardziej na emisariusza Cienia niż na jednego z bożych wybrańców. Mimo wszelkich starań, Mieszaniec nie potrafił pozbyć się z głowy tej myśli. Tłumaczył sobie, że przemawia przez niego jedynie niechęć będąca rezultatem niekończącej się małej krucjaty, jaką porucznik zdawał się prowadzić przeciwko niemu.
Sardec musiał wyczuć tę awersję, zatrzymał się, bowiem przed Mieszańcem i chłodnym spojrzeniem ogarnął jego mundur.
- Brakuje guzika, sierżancie - powiedział, wskazując na pustą dziurkę w tunice Mieszańca. - Dopilnuj, aby temu... żołnierzowi przydzielono dziś wieczorem dodatkowe obowiązki. Może to go nauczy lepiej troszczyć się o własność jej królewskiej mości. Jeśli nie, pozostaje jeszcze bicz.
- Tak, panie - odparł sierżant Hef z obojętnym wyrazem twarzy.
Mieszańca rozzłościło to, że drgnął, gdy Sardec wspomniał o biczu, ale przynajmniej trzymał gębę na kłódkę, choć chciał zaprotestować. Gdyby brakujące guziki były powodem do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego, trzeba by ukarać połowę ludzi w tym oddziale. Mieszaniec wiedział oczywiście, że to nie z tego powodu tak go wyróżniono. Jego prawdziwa zbrodnia polegała na tym, że wyglądał jak Terrarch, a nosił mundur zwykłego piechura. Potrząsając głową, Sardec stanął przed całym regimentem.
- Dobra, ludzie - rzekł, wymawiając słowo „ludzie" szyderczym tonem Starszej Rasy. - Słuchajcie. Ruszamy na wzgórza, żeby wyłapać najeźdźców, którzy pustoszą te ziemie. Doszły nas wieści, gdzie ich znaleźć. Dopadniemy paru i zawisną na drzewach jako przykład dla swoich pobratymców. Koniec z porwaniami. Koniec z zasadzkami. Koniec z zaginięciami podróżnych.
Mówił tak głośno, jakby miał nadzieję, że podsłuchają go szpiedzy plemion górali. Mieszaniec pomyślał, że to typowe dla próżnego dowódcy. Sardec pewnie myśli, że już na samo wspomnienie o tym, że nadciąga, tubylcy uciekną przerażeni. Nikt się nie odezwał - choć byli furażerami, w obecności Czcigodnych zachowywali dyscyplinę - lecz szmer podniecenia przebiegł wzdłuż szeregu.
Mimo złości z powodu kary Mieszaniec zauważył, że Łasica nieco zesztywniał - podejrzewał, że wraz z kwatermistrzem, a może także Barbarzyńcą, obwieś przyczynił się do tego, że najeźdźcy tak długo unikali patroli. Jeśli tylko pojawiała się okazja, by zarobić nielegalnie trochę grosza, Łasica zawsze z niej korzystał. Trudno zresztą mieć o to do niego pretensje. Każdy z nich był biedny jak mysz kościelna, a lokalni gospodarze gardzili nimi za kradzież owiec i córek - czasami w tym samym celu, jak twierdzili. Dlatego też jak dotąd nie miało dla nich znaczenia, czy ludziom z gór udawało się umknąć, dopóki nie strzelali do patroli.
Szczerze mówiąc, Mieszaniec odnosił wrażenie, że jak do tej pory Terrarchów także niewiele to obchodziło. Wszyscy zdawali się myśleć, że regiment przysłano tutaj w innym celu. Nie umknęło ich uwadze, że zakwaterowano ich poniżej Przełęczy Złamanego Zęba - po drugiej stronie leżała Kharadrea, a za nią starodawny wróg - Mroczne Imperium. Od paru tygodni krążyły plotki o przyczynie ich pobytu w tym właśnie miejscu. Od śmierci lorda Orodruine'a trwała zacięta walka o kharadreńską sukcesję.
Kharadrea stanowiła strefę buforową pomiędzy Taloreą a Mrocznym Imperium Sardei od ponad stu lat. Przedtem przez ponad pięćset lat była polem bitwy pomiędzy dwiema zwalczającymi się frakcjami w czasie wojny domowej Terrarchów. Teraz każdy wędrowny handlarz, każdy uchodźca i żebrzący mnich przynosił opowieści o tym, jak reżim panujący na wschodzie wydaje złoto hojną ręką, starając się zapanować nad Kharadrea, przekupuje członków kharadreńskiego parlamentu i opłaca najemników, aby popierali pretendenta Niebieskich. Mówiono, że Legion Wygnańców, śmiercionośne siły sardeńskich wielmożów renegatów i czarodziejów, wspiera księcia Khaldarusa. Królowa Talorei wraz ze swoją radą nie mogła dopuścić do tego, by władca Niebieskich zasiadł na tronie. Mając za zachodnią granicą wiecznie żądnego podbojów króla Aquileusa z Valonu, królowa Arielle musiała zapobiec temu, by Kharadrea wpadła w ręce Mrocznego Imperium. Oznaczałoby to, bowiem sojuszników Niebieskich za obydwiema granicami i wojnę na dwóch frontach przeciwko dwóm najsilniejszym państwom na kontynencie Ascaleanu, wojnę, w której Talorea nie miałaby cienia szansy na zwycięstwo. Pozostawało, zatem kwestią czasu, kiedy bębny zaczną wybijać rytm i odezwą się trąbki. Wyglądało na to, że ten czas wreszcie nadszedł.
Wzrok Mieszańca przyciągnęła niewielka postać mężczyzny czekającego w drzwiach gospody. Porucznik dał mu znak, a wtedy nowo przybyły stanął obok niego. Odziany w kurtkę z niewyprawionej owczej skóry oraz futrzaną czapę człowieka z gór, uzbrojony był w muszkiet o bardzo długiej lufie. Jego spodnie i szal wykonano z jakiegoś niebieskawego, kraciastego sukna. Jedno było pewne - nie był żołnierzem. A to oznaczało, że mieli do czynienia z lokalnym przewodnikiem. Może Terrarchowie naprawdę zamierzali wreszcie coś zrobić w sprawie zaginięć.
Przez ostatnie miesiące znikało nie tylko bydło i owce, ale także dzieci oraz samotni podróżni. Nie domagano się też okupu, co zaniepokoiło miejscowych. Dawne zwyczaje nie wymierały w górach tak szybko; mówiono, że niektórzy nadal czczą starożytnych bogów. Górale byli niegdyś jednymi z najbardziej fanatycznych wyznawców Demonicznych Bogów starej religii sprzed przybycia Terrarchów i nie zostali całkowicie nawróceni. Niedawno pojawiła się pogłoska o nowym proroku starodawnej religii, który mieszka w górach i podburza plemiona do religijnego szaleństwa.
- To jest Vosh. Będzie waszym przewodnikiem - powiedział porucznik. - Macie go bronić za cenę własnego życia.
Jasne, pomyślał z ironią Mieszaniec. Mało prawdopodobne, żeby jakiś furażer zaryzykował życie dla kogoś spoza regimentu, a zwłaszcza dla człowieka z gór.
Porucznik zaprowadził wszystkich wraz z ich nowym towarzyszem do ogrodzenia z wyrmami. Pod spojrzeniami innych Czcigodnych oddział zachowywał ciszę. Chodź furażerzy cieszyli się pewnymi przywilejami, Terrarchowie sięgnęliby po bat, gdyby dostrzegli przejaw braku szacunku, a nigdy nie wiadomo, co któryś ze spiczastouchych uzna za obrazę swojej godności.
Gdy zbliżyli się do wybiegu, w nozdrza Mieszańca uderzył ostry gadzi odór skór wyrmów i dziwny, gryzący smród szczyn i gówien. Poczuł, że znów się spina, jak zwykle w ich obecności. Pomostogrzbietowce były o wiele mniej drażliwe i skłonne do ataków ślepej furii od swych skrzydlatych smoczych kuzynów czy też innych wyrmów, takich jak rozdzieraki lub tarczorogi, ale i tak uważał je za przerażające stworzenia. Zawsze twierdził, że należy zachować odpowiednią ostrożność w obecności zwierzęcia, które szponiastą łapą może rozdeptać człowieka niczym robaka.
Każdy z ogromnych, pokrytych łuskami czworonogów był wysoki jak dom. Łeb w kształcie klina wydawał się proporcjonalnie mniejszy w stosunku do ciała niż u rozdzieraków, a szyje miały dłuższe niż dwunożni kuzyni służący do polowań. Nadal przypominały smoki, choć obrosły tłuszczem, stały się powolne i tępawe. Ich ogromne dzioby podobne do paszczy żółwia mogły jednak oderwać człowiekowi ramię równie łatwo, jak nożyce krawcowej odcinały tkaninę.
W tej zagrodzie znajdowało się ze dwadzieścia wielkich wyrmów. Niektóre z samic w rui umieszczono w odległości kilku lig w osobnej zagrodzie, aby ich zapach nie pobudzał samców do walki. Pozostałe zwierzęta wyjechały na patrol lub też zostały wypożyczone tutejszym gospodarzom do robót przy oczyszczaniu ziemi z pniaków i innych prac. W wojsku królowej wszyscy musieli pracować, ludzie, zwierzęta czy Terrarchowie. Powinni też przynosić dochód. Krążyły pogłoski, że według najwyższego dowództwa wojna miała się sama finansować. Także w czasie pokoju wojsko musiało się, zatem utrzymać samodzielnie. Oczywiście większość złota trafiała do kieszeni oficerów, lecz królowa nie miała im tego za złe. Płacili przecież po części za wspaniałe szkarłatne mundury i klingi z prawdziwego srebra.
Porucznik Sardec podszedł pewnym siebie krokiem i przemówił do poganiaczy. Zachowywał się z ostentacyjną obojętnością, aby wszyscy wiedzieli, że pochodzi ze starego rodu dosiadającego smoków, choć chwilowo nie posiada takiego wierzchowca. Wyglądało na to, że go oczekiwano. Dziesięć pomostogrzbietowców już klęczało w gotowości na czterech kolumnowych nogach z siedziskami przytroczonymi do grzbietów. Gdy furażerzy się zbliżyli, wyrmy odwróciły łby, by im się przyjrzeć. W ich małych gadzich oczkach błyszczała ciekawość. Gdy mężczyźni podeszli bliżej, jeden z wyrmów zasyczał jak czajnik z gotującą się wodą. Spróbował wstać i paru furażerów cofnęło się, unosząc muszkiety. Pomostogrzbietowcom zdarzały się napady szału i nigdy nie było wiadomo, co roi się w ich małych móżdżkach.
Jeden z poganiaczy powiedział coś cicho w tajemnym języku swojej kasty. Wyrm opadł znowu na ziemię i uspokoił się, choć nadal smagał powietrze długim, ruchliwym językiem. Od czasu do czasu dotykał nim twarzy woźnicy, a ten pozwalał mu na to, okazując zadowolenie. Mieszaniec nie był pewien, czy sam wytrzymałby coś takiego.
- Wsiadać - rzucił porucznik i żołnierze ruszyli, by wspiąć się po sznurowych drabinkach na palankiny. Jakimś cudem cały tuzin wsiadł na jednego wyrma, a tylko ośmiu na drugiego, toteż spędzili kilka minut, by wyrównać ilość jeźdźców, podczas gdy poganiacze przygotowywali zwierzęta do wymarszu, wpinając metalowe kolczyki we właściwe miejsce we wrażliwych płatach usznych stworzeń. Kierowali swymi masywnymi podopiecznymi, pociągając za lejce przymocowane do ich uszu i wykrzykując komendy. Hałas wydawany przez zwierzęta był ogłuszający i niemal zagłuszał krzyki kaprala Toby'ego. W końcu wszyscy poganiacze zajęli miejsca w częściowo oddzielonej, podwyższonej części palankinów. Od jadących żołnierzy odgradzała ich gruba drewniana ścianka zaprojektowana tak, aby chroniła przed ostrzałem nieprzyjaciela, podwyższenie zaś gwarantowało lepszy widok na okolicę.
Gdy przygotowywali się do wymarszu, pojawiła się kolejna postać, której Mieszaniec wcale nie chciał oglądać. Terrarch ubrany w długą, czerwoną pelerynę z guzikami z klejnotów. Nowo przybyły był jeszcze szczuplejszy i wyższy niż jego pobratymcy, górną część twarzy zakrywała mu srebrna maska. Zamiast nosić długie włosy związane w koński ogon, ogolił głowę i naznaczył ją skomplikowanym tatuażem złożonym ze znaków Starszych. Pasowały one do napisów na kawałkach kamienia runicznego wiszących na jego szyi i zwisających mu z uszu. Mieszaniec zastanawiał się, czemu mistrz Severin uznał za stosowne do nich dołączyć.
- Wygląda na to, że będziemy mieli czarodzieja do towarzystwa - wymruczał Barbarzyńca, gdy Severin dołączył do Sardeca w jego palankinie, ich ukochany dowódca otrzymał, bowiem oczywiście innego zwierzaka. Pozostali ludzie jęknęli niemal na głos.
Obecność maga niepokoiła Mieszańca. Miał własne ukryte powody, by się go obawiać. Zastanawiał się, czemu czarodziej im towarzyszy. Magowie zwykle nie wyjeżdżali na patrole. Byli zbyt zajęci studiowaniem gwiazd, przygotowywaniem zaklęć i eliksirów oraz straszeniem pośledniejszych śmiertelników znajdujących się w obozie. Pocieszył się jednak, że bez wątpienia wszystko się wkrótce wyjaśni.
- Wymarsz! - krzyknął porucznik Sardec.
Rozdział 2
„Podstęp jest jednym z najważniejszych narzędzi w rządzeniu państwem i strategii”.
Desere z Aurali,
Sztuka rządzenia i strategia
Znajdujący się na przedzie poganiacz zadął w róg sygnałowy. Poganiacze wydali z siebie syczący zew i uderzyli zwierzęta w kark długimi niczym piki tyczkami. Z przyprawiającym o mdłości szarpnięciem pomostogrzbietowiec wstał i Mieszaniec znalazł się nad ziemią na wysokości odpowiadającej wzrostowi dwóch mężczyzn. Jak zwykle przez chwilę odczuwał strach. Czasami pasy lub klamry podtrzymujące palankiny puszczały i siedziska spadały na ziemię, a znajdujących się w nich ludzi tratowały wyrmy. Tym razem do tego nie doszło. Kolejne szturchnięcie kijem, następny syk i ruszyli ku leżącym w oddali wzgórzom.
Mieszaniec wiele słyszał o tym, że podróż na grzbiecie pomostogrzbietowca daje poczucie wszechmocy. Bzdura. On czuł się zdany na łaskę wiozącej go dwudziestotonowej bestii. Nie panował nad nią zupełnie, co uświadamiał sobie przy każdym kroku, kołysząc się nieprzyjemnie niczym żeglarz na pokładzie statku na wzburzonym morzu. Od czasu do czasu wyrm skręcał swoją bardzo długą szyję i spoglądał na siedzących w palankinie, a Mieszaniec odnosił wówczas wrażenie, że zwierzę ocenia, czy człowiek na jego grzbiecie nadaje się na przekąskę. Był niemal zawstydzony uczuciem ulgi, jakiego doznał, gdy pomostogrzbietowiec skupił się z powrotem na liściach mijanych drzew, ale nadal wyczuwał głód buzujący niczym ogień w brzuchu gada.
Od czasu do czasu zwierzę przed nimi unosiło ogromny ogon, a wtedy z jego zadu wylatywały długie kiełbaski łajna. W zetknięciu z ziemią zmieniały się w śmierdzące placki. Wyrmy sporo też pierdziały, a Barbarzyńca twierdził, że pewnie z tego alchemicy wyrabiają śmiercionośny gaz zamykany w szklanych granatach. Mieszaniec odparł, że Barbarzyńca się na tym zna, bo sam ciągle ma wzdęcia.
Po drodze myślał o tym, jak wielu ludzi zwiodły wielkie parady, jakie widywali w Smutku, Wieży Radości i innych miastach królestwa. Tak z pewnością było w jego przypadku. Jak wielu innych zawsze uważał, że wyrmy poruszają się równym krokiem niczym gwardziści na paradzie, zdyscyplinowane jak elitarni żołnierze. Teraz wiedział, że przez większość czasu gady na paradach kontrolowali czarodzieje Terrarchów posługujący się lejcami, magicznymi narzędziami, które pozwalały trzymającej je osobie panować nad zwierzęciem siłą woli. Gdy pomostogrzbietowce podróżowały po kraju kierowane tylko przez poganiaczy, posuwały się niespiesznym spacerkiem. Schodziły ze szlaku w poszukiwaniu upatrzonych smakołyków na gałęziach i wracały na niego tylko w odpowiedzi na rozliczne poszturchiwania, posykiwanie i śpiew poganiaczy.
Mimo tego musiał przyznać, że przemieszczali się dość sprawnie. Wyrmy pokonywały odległości swymi wielkimi krokami szybciej niż poruszający się żwawym marszem gwardziści. Można się było jedynie zastanawiać, jak prędko zdołałyby się poruszać, gdyby zechciały iść w linii prostej. Podnóża gór zbliżały się z przerażającą szybkością.
- To jest życie - rzucił Łasica, szukając w kieszeni pasków suszonego mięsa. Porucznik znajdował się daleko od ich palankinu, na przedzie, jak zawsze. Czarodziej i mały obcy człowieczek Vosh jechali razem z nim. Sierżantowi pozostawiono dowodzenie oddziałem. Mieszaniec dzielił palankin z Barbarzyńcą, Leonem, Łasicą i kilkoma innymi ludźmi. - Żadnego marszu. Nie trzeba się wspinać na te cholerne wzgórza. Tylko miła wycieczka na wieś.
- To ty nazywasz je wzgórzami? - parsknął Barbarzyńca. - W północnych krainach nazwalibyśmy je krecimi kopcami, a wasze góry byłyby tylko pagórkami.
- Wobec tego może wolałbyś zleźć z grzbietu tego zwierzaka i pobiec u jego boku, jak robiłeś jako młodzik w swojej górzystej krainie - rzucił Leon, przedrzeźniając sposób mówienia Barbarzyńcy. Przesunął fajkę w lewy kącik ust, przez co podskakiwała cynicznie przy każdym słowie.
- Może i tak zrobię, ale te wzniesienia nie są dość strome, żebym się spocił.
- Zażyjesz nieco ruchu, jak dojedziemy na miejsce – wtrącił sierżant. Wszyscy spojrzeli na niego, podejrzewając, że jak zwykle lepiej od nich orientuje się w tym, co ich czeka.
- Co wiesz, sierżancie? - spytał Łasica. - Nie trzymaj nas w niewiedzy. Powiedz, co się dzieje. Kim jest ten mały szczur na przedzie?
Sierżant zaśmiał się ironicznie. Rozbawienie sprawiło, że policzki mu się zaróżowiły, a maleńkie oczka przypominały oczy złośliwej małpki bardziej niż zwykle.
- Nie myślicie chyba, że pozwolili nam dosiąść bezcennych wyrmów, żebyśmy pokosztowali świeżego powietrza, co?
- Nigdy nic nie wiadomo - odpowiedział Łasica. — Może Czcigodni mają dzisiaj gest.
- Nazywacie to świeżym wiejskim powietrzem - odezwał się Barbarzyńca. - A śmierdzi waszą upadłą cywilizacją.
- Dlaczego pozwolili nam jechać na pomostogrzbietowcach? - spytał Mieszaniec.
- Żebyśmy szybko dotarli tam, gdzie mamy się znaleźć, a musi to być daleko. Zastanówcie się, po co posyłają w te wzgórza kompanię furażerów na wyrmach? I jakim kierunku się udajemy?
- Tam gdzie słońce wschodzi - odparł Mieszaniec. - Ku granicy.
- Cieszę się, że nie śpisz, Mieszańcu - pochwalił sierżant.
- Myślisz, że dojdzie do starcia z Kharadreńczykami?
- Nie wiem, ale szykuje się coś wielkiego. Nieznajomego zaprowadzono do pułkownika wczesnym rankiem, a porucznika oraz kilku innych wyciągnięto z łóżek. Popatrzcie przed siebie, co widzicie?
Nawet z oddali Mieszaniec dostrzegł, że Sardec przygląda się mapie wyjętej zza pazuchy tuniki. Czarodziej przysunął się bliżej, jakby też na nią patrzył. Człowiek z gór skinął głową, jakby w odpowiedzi na jakieś pytanie.
- Patrzy na jakiś zwój - oznajmił Barbarzyńca. - Czy będzie uprawiał magię? Nigdy nie sądziłem, że porucznik jest do tego zdolny.
- To mapa - poprawił Mieszaniec. - Sprawdza, dokąd jedziemy.
Porucznik pochylił się do przodu i powiedział coś do poganiacza.
- Zapuścimy się daleko we wzgórza, inaczej nie jechalibyśmy na tych zwierzakach - mruknął sierżant.
- Myślisz, że przekroczymy granicę - raczej stwierdził, niż zapytał Mieszaniec.
- Myślę, że się do niej zbliżymy.
- Pewnie chodzi o rozbójników - rzekł Mieszaniec. - Na pewno. Gdyby w grę wchodziło coś innego, wyruszylibyśmy większymi siłami.
- Pewnie tak - przyznał sierżant z niechęcią, jakby podejrzewał coś zupełnie innego. Wizje szpiegów, tajnych misji i tym podobnych rodem z tanich brulionów z opowiastkami przemknęły Mieszańcowi przez myśl, ale odrzucił je jako zbyt fantastyczne.
Furażerzy omawiali tę kwestię szeptem, podczas gdy wyrmy zapuszczały się coraz wyżej w pokryte sosnami wzgórza, aż ogarnął ich cień prastarych gór, chłodem przeganiając ciepło słoneczne.
* * *
Wiosna w górach przypominała zimę w dolinie. Śnieg nadal pokrywał górskie szczyty. Czasami opadał lekkimi płatkami zwiewanymi z wyżej położonych dolin i denerwował wyrmy. Bez wątpienia byłyby bardziej rozzłoszczone, gdyby nie wydawały się tak ospałe. Pierwszej nocy obozowali w kotlince, pomostogrzbietowce zostały przywiązane do drzew, a straże wystawione, jakby znajdowali się na terytorium nieprzyjaciela. Musieli zachować ostrożność, ludzie z okolicznych gór nie przepadali, bowiem za żołnierzami - uważali ich wszystkich za poborców podatkowych, szpiegów albo złodziei. Mieszaniec przyznawał, że w tej kwestii nie zawsze się mylili. A ostatnio górale byli bardzo niespokojni.
Kiedy rozbili obóz, czarodzieje rozstawili magiczne czujki, stary typ, pokryty runami, sięgający czasów przybycia Starszej Rasy do tego świata. Mieszaniec miał dość czasu, by się im przyjrzeć, zbierając drewno na ognisko dla pozostałych. Zziębnięte palce i obolałe plecy, oto cena, jaką musiał dziś zapłacić za brakujący guzik i swoją mieszaną krew.
Gdy mistrz Severin wymówił słowa aktywujące czujki, dreszcz przebiegł Mieszańcowi po plecach i dziwne drżenie wstrząsnęło jego ciałem. Podejrzewał, że część jego dziedzictwa czyniła go wyjątkowo wrażliwym na magię. Może to jego wyobraźnia, ale wydawało mu się, że czarodziej odwrócił się i spojrzał w jego kierunku. Zmrok i maska uniemożliwiały rozpoznanie wyrazu jego twarzy.
Ze wszystkich furażerów jedynie Barbarzyńca nie markotniał w miarę, jak zbliżali się do gór. Im zimniej się robiło, tym lepszy miał humor. Chłodne powietrze przypominało mu o przeraźliwym zimnie jego ukochanej ojczyzny, choć oczywiście się do niego nie umywało. Mieszaniec podejrzewał, że Barbarzyńca po prostu czerpie przyjemność z tego, że pozostali źle się czują. Dawało mu to okazję, by długo chełpić się na głos wytrzymałością swego ludu i co ważniejsze, własną.
Ci, którzy nie stali na warcie, zawinęli się w peleryny, wyciągnęli fajki i ułożyli się przy ogniskach. Większość żuła twarde paski suszonego mięsa. Łasica podpiekał na czubku bagnetu kawałek twardego jak skała chleba. Rozpalili ogniska w zagłębieniach w lesie. Ich blask bez wątpienia będzie widoczny dla każdego, kto znajdzie się wyżej, jeśli ktoś w ogóle przebywał na dworze w taką noc. Mieszaniec cisnął koło ogniska resztę gałęzi, które zebrał, i osunął się na ziemię, żeby odpocząć.
Kapral Toby podszedł do ognia. Mieszaniec podniósł na niego wzrok. Z tej perspektywy kanciaste rysy twarzy i ogromne ciało dowódcy wyglądały jeszcze bardziej posągowo.
- Upuściłeś to - powiedział Toby głosem tylko odrobinę cichszym od wystrzału z muszkietu. Pochylił się do przodu, wręczył coś Mieszańcowi i odszedł. Chłopak spojrzał na mały, zimny, metalowy przedmiot leżący mu na dłoni. Guzik od tuniki.
- Dzięki - rzucił w stronę oddalających się pleców.
Otworzył plecak i przejrzał jego zawartość w poszukiwaniu igły oraz nici, a potem mimo chłodu zdjął tunikę, owinął się z powrotem peleryną i zaczął szyć przy migotliwym świetle ognisk. Leon usiadł naprzeciwko i z dziwnym wyrazem twarzy przyglądał się nieufnie otoczeniu. Miejski chłopak ze Smutku wyglądał tu nie na miejscu; przebywając nocą na dworze, czuł się nieswojo. Dostrzegł minę Mieszańca.
- Nie przypomina to nocy w Starej Dzielnicy, co? - zapytał.
- Prawda - zgodził się Mieszaniec. - Nie przypomina.
Obawiał się, że Leon wspomni o tym, że kradli w tym mieście złodziei i że porucznik to usłyszy. Rozejrzał się, dookoła, ale Starsi siedzieli z dala, jak zwykle zachowując dystans.
- Jesteśmy daleko od domu, Rik - westchnął Leon. Sporo czasu minęło, od kiedy nazwał przyjaciela prawdziwym imieniem dwa razy w ciągu jednego dnia, a fakt, że to zrobił, stanowił oznakę niepokoju. Normalnie potrafił uszanować decyzję Mieszańca, który postanowił zostawić za sobą przeszłość.
- Rzeczywiście, Leonie. - Mieszaniec zaakcentował jego imię, mając nadzieję, że przyjaciel zrozumie aluzję.
- Myślisz, że w górach naprawdę są olbrzymy i pająkodiablaki?
Mieszaniec wyczuł, że pozostali leżący wokół ogniska żołnierze poruszyli się i zaczęli przysłuchiwać ich rozmowie. Podejrzewał, że takie myśli przychodziły do głowy wszystkim.
- Nawet, jeśli są, jestem pewien, że mistrz Severin sobie z nimi poradzi.
- Skąd ta pewność? Co czyni cię takim ekspertem? – spytał Gołąb. Wypiął pierś i podszedł do nich, stawiając stopy na zewnątrz w sposób, który zaskarbił mu przydomek.
- On to wie - odparł Leon. - Przeczytał więcej książek niż ktokolwiek tutaj, włączając w to nawet mistrza Severina.
To stwierdzenie wywołało cichy śmiech u tych, którzy nie znali dobrze Mieszańca. Sierżant powiedział:
- Pewnie tak. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś czytał tyle, ile nasz Mieszaniec. Można by pomyśleć, że uczy się na prawnika albo czarodzieja, albo na jednego z tych innych tajemniczych osobników.
Mieszaniec zastanawiał się, czy nie uznać tego za ostrzeżenie. Taka informacja zaciekawiłaby inkwizytora, ale wskazywała również na pewną ignorancję ze strony sierżanta.
I nie chodziło o to, że nigdy nie przeczytałby grimuaru, gdyby miał po temu okazję, tylko o to, że nigdy nie dostanie takiej szansy. Istniały książki, których właściciele bardzo się starali, aby nie wpadły w obce ręce. Mieszaniec mógł tylko marzyć o tym, by dostać taką księgę. Stara Wiedźma nauczyła go kilku rzeczy w okresie, który ze śmiechem nazywał praktyką czeladniczą. Twierdziła nawet, że wykazywał więcej niźli tylko śladowy talent, ale utrzymywała tak tylko wówczas, gdy sobie tęgo popiła i robiła się sentymentalna. Było to przed sprawą z Antoniem, która zmusiła Mieszańca i Leona do ucieczki z miasta w towarzystwie Aniołów samej Śmierci.
- Lubię czytać. No i co z tego? Wszystkim wam się podobało, jak czytałem głośno wieczorem bruliony z opowieściami. - To prawda. Wszyscy lubili opowieści, zwłaszcza ci, którzy nie znali liter.
- Gdzie się tego nauczyłeś, Mieszańcu? - spytał Gołąb.
- W Shadzar - powiedział Mieszaniec, posługując się dawną nazwą Smutku. - Na Wielkim Bazarze.
- Założę się, że to nie cała wiedza, którą tam zdobyłeś – rzucił ktoś w ciemnościach. Mocny głos brzmiał, jakby należał do Przystojnego Jana. Smutek nie cieszył się dobrą sławą nawet w regimentach. Może i stanowili śmieci królestwa, ale nawet oni musieli czasem odczuwać wyższość - choćby w stosunku do kogoś takiego, jak mieszkańcy Smutku.
- Byłeś złodziejem? - spytał ktoś.
- Wszyscy w Smutku są złodziejami - stwierdził inny głos. Być może Gunther. - Albo kurwami. To ohydny dół kloaczny pełen wszelkiego plugastwa.
Nie było sensu zaprzeczać, jako że ten ktoś się nie mylił. O dziwo jednak w tej chwili Mieszaniec odczuwał osobliwą nostalgię za zadaszonymi podwórcami i labiryntem uliczek swego domu. Przynajmniej było tam ciepło. Siedziałby tam nadal, gdyby nie przyjął złotej jednokoronówki królowej i nie został żołnierzem. Oczywiście, gdyby tak nie uczynił, po sprawie z Sabeną i klejnotami Antonio i jego ludzie pewnie już dawno powiesiliby go na rzeźnickim haku razem z Leonem. Stara Wiedźma nie zdołałaby ich ocalić, nawet gdyby chciała, co zresztą mało prawdopodobne. Ostatnimi czasy zrobiła się dziwna, jak wszyscy ludzie magowie. Antonio zaś stał się najpotężniejszym baronem zbrodni w mieście, dostatecznie bogatym, by kupić sobie sądową nietykalność. Mieszaniec pomyślał, że sypianie z jego kochanką nie było chyba dobrym pomysłem. Co gorsza, dał się podpuścić i pomógł jej wykraść magiczny kryształ z kasetki Antonia.
- To rozrywkowe miejsce - zaoponował Łasica. - Nieźle się tam zabawiałem.
- To, dlatego, że do niego pasujesz - odezwał się z ciemności inny głos. Łasica tylko się zaśmiał, jakby nie chciał podejmować dyskusji.
- Widziałem tam raz dziwkę Terrarcha... - podjął.
- Coś takiego nie istnieje - rzucił jeden z ludzi.
- Ależ istnieje, w każdym razie wyglądała jak jeden z Czcigodnych...
- To nic nie znaczy, Mieszaniec też wygląda - podsunął ktoś inny.
- Może to był on w peruce - prychnął Gołąb.
Łasica znowu się zaśmiał.
- Myślę, że bym zauważył, tak jak i twoja matka, bo była z nami.
- Łasica jest twoim tatą, Gołąb - zawołał ktoś, a potem podniósł wzrok, słysząc kroki.
Nadchodził Barbarzyńca, prowadząc człowieka z gór. Łasica ustąpił mu miejsca przy ogniu i poczęstował kawałkiem suszonego mięsa oraz łykiem napitku ze swojej specjalnej butelczyny. Nieznajomy przyjął poczęstunek z wdzięcznością. Łasica od razu zabrał się do rzeczy.
- Co tutaj robisz, Vosh?
- Kiepsko się porobiło, Łasico - odezwał się obcy. Mówił z miękkim, śpiewnym akcentem górali. Mieszaniec pokiwał głową - jego podejrzenia się potwierdziły. Obcy nie znałby imienia Łasicy, gdyby się wcześniej nie spotkali. A góral cały dzień przebywał z porucznikiem i czarodziejem.
- W górach zawsze jest kiepsko - odpowiedział Łasica.
- Zrobiło się gorzej, odkąd pojawił się ten czarodziej.
To ich uciszyło. Nikomu nie podobała się obecność jakiegoś czarodzieja, zwłaszcza, jeśli mieli z nim walczyć. Czarodzieje na polu walki zawsze oznaczali kłopoty.
- Czarodziej? - powtórzył Łasica. Nawet on wyglądał na zaniepokojonego.
- Terrarch renegat. Przybył późną jesienią. Poszeptał coś do ucha prorokowi i wszyscy musieliśmy go słuchać bez gadania. Swoimi eksperymentami i rytuałami zmienił stary dwór w piekło. Było wystarczająco paskudnie, zanim zaczął drążyć kopalnię. Potem...
- Kiepsko to wygląda - przyznał cicho Łasica. Nikt inny nie ośmielił się odezwać. - Kopalnię? Znaleźliście tam złoto?
- A kto to wie? My żadnego nie widzieliśmy. Kopalnia zaś znajduje się w przeklętym miejscu, koło ruin Achenaru, starego miasta Króla Pająka.
- A czegóż ten czarodziej chce? Po co przybywać zimą w cholerne góry?
- Mnie nie pytaj, ale nie wyniknie z tego nic dobrego. Zabiera ludzi na dół do kopalni, a jego ofiary już nie wracają. Najpierw prowadził tam tylko obcych, ale potem dobrał się do naszych, tych, co to mieli nas zdradzić, jak mówił czarodziej. A prorok się na to godził. Nic dziwnego, jako że sam jest w połowie czarodziejem.
- Już wiem, o co chodzi. Pewnego wieczoru zaczął spoglądać na ciebie krzywo, więc postanowiłeś uciec do Terrarchów i wszystko im wyśpiewać.
- To lepsze niż szaleńcy, którzy grasują w górach i przywołują duchy, demony oraz bogowie wiedzą, co jeszcze. Nawoływać do wojny z Terrarchami to jedno, a co innego budzić nasienie Starych Bogów, by cię wspomogło. Wy, ludzie z nizin, nie pamiętacie dawnych czasów, ale my, górale, mamy dobrą pamięć...
- Dobrą pamięć okresu, kiedy czciliście to piekielne nasienie, tych uciekających z podwiniętym ogonem, pożerających dusze skurczybyków - wymruczał Barbarzyńca.
- A Czcigodni obiecali ci schronienie - mówił dalej Łasica. - Wśród klanów, bowiem człowiek, który zdradza, niezależnie od powodu, uznawany jest za sprzedawczyka i kończy z odciętym fiutem w gębie.
Nieznajomy wyglądał na zawstydzonego, ale chyba nie czuł wyrzutów sumienia.
- Ty postąpiłbyś tak samo - powiedział.
- Ano, pewnie tak. Ten czarodziej się jakoś nazywa?
- Alzibar. Jest wielkim przyjacielem Zarahela...
- Znam to imię - odezwał się Mieszaniec.
- Zarahel jest prorokiem, który podburza plemiona – wyjaśnił Łasica. - Uważa się za wyzwoliciela. Twierdzi, że Starzy Bogowie nadejdą znowu i powrócą dawne czasy. I że Terrarchowie upadną.
Mieszaniec zadrżał. Nikt z tu obecnych nie chciał się nawet nad tym zastanawiać. Niechęć do Terrarchów to jedno, ale z przerażeniem myślał o Demonicznych Bogach powstających z martwych i o tym, że uwolniona zostanie pradawna moc ciemności, by panoszyć się po kraju. Nawet gdyby tylko jedna dziesiąta z tego, czego go uczono, okazała się prawdą, strach było o tym myśleć.
Zrozumiał nagle, że właśnie odkrył tajemnicę ich misji. Podrzucono im historyjkę o rozbójnikach na wypadek obecności szpiegów w obozie. Wiedział już, czego tak naprawdę szukają.
- A my właśnie przypadkiem zmierzamy prosto do doliny, gdzie obozuje prorok ze swym bratem czarodziejem - podsumował. Łasica pokiwał potakująco głową, tak jak Leon, sierżant i kilku pozostałych. - Ciekawe, po co?
Zauważył, że w grupie zapadło dziwne milczenie. Poczuł za sobą chłód czyjejś obecności, odwrócił się i podniósłszy wzrok, spojrzał w srebrną maskę mistrza Severina. Jej powierzchnia odbijała płomienie ogniska, co sprawiało wrażenie, jakby cała głowa Terrarcha płonęła. Wyglądał jeszcze bardziej demonicznie niż zwykle. Jego zimne spojrzenie powędrowało ku dołowi i Mieszańcowi na chwilę zakręciło się w głowie, ogarnęło go dziwne uczucie, jakby czarodziej zaglądał mu w głąb duszy. Nie było to przyjemne.
Obecność czarodzieja spowiła wszystkich jak całun. Nie odzywali się, siedzieli tylko niczym ptaki zahipnotyzowane przez węża. Przez moment Mieszaniec myślał, że mistrz Severin coś powie, ale tak się nie stało. Tylko przypatrywał mu się przez chwilę chłodno, przesunął lodowatym wzrokiem po pozostałych, a potem skinął dłonią w rękawicy na człowieka z gór i w milczeniu odszedł w mrok, z którego się wynurzył. Mężczyzna podążył za nim w milczeniu niczym jagnię prowadzone na rzeź.
Mieszaniec dokończył przyszywanie guzika do tuniki. Tego wieczoru już nie rozmawiano.
Rozdział 3
„Hierarchia jest nieodłączną częścią porządku w Kosmosie.
Bóg umieścił wszystko na właściwym miejscu.
Wszyscy ludzie muszą przyjąć tę prostą prawdę”.
Trzecia Księga Proroctw
Jak tylko zwinęli obóz, zaczął wiać zimny wiatr. W miarę jak pomostogrzbietowce niosły ich wyżej i wyżej, świerki karłowaciały coraz bardziej. Chmury mknęły po niebie, to zasłaniając szczyty, to obdarzając Mieszańca słonecznym blaskiem przesączającym się przez prześwity. Żołnierze powyciągali szaliki, chusty i stare rękawice bez palców, a ci, którzy je mieli, wdziali kamizelki i koszule. Nie rzucało się w oczy, by Terrarchowie odczuwali zimno. Mieszaniec pomyślał, że to dowód potwierdzający teorię, iż nie odczuwają bólu w taki sam sposób, jak ludzie.
Kuląc się smętnie w palankinie, przypatrywał się maleńkim soplom powstającym na ogromnym nosie Łasicy i zastanawiał się nad wydarzeniami minionej nocy. Czy tylko to sobie wyobrażał, czy mag wykazywał dziwne zainteresowanie jego osobą? Ludziom nie wolno było uczyć się sztuki magicznej, a Mieszaniec nieco jej liznął, zbierając ochłapy wiedzy Starej Wiedźmy. Może Terrarchowie potrafili to jakoś wyczuć?
Jeśli tak, dlaczego po prostu nie zawlekli go na przesłuchanie? Terrarchowie słynęli z takich poczynań, mimo że Niższa Izba przegłosowała prawa, by temu zapobiec. Mieszaniec podejrzewał, że Terrarchowie zwracali uwagę na przepisy ludzi tylko wtedy, gdy służyło to ich celom. Wszyscy wiedzieli, że to Izba Wyższa i Bursztynowy Tron sprawują prawdziwą władzę w królestwie i że wybrani przez nich przedstawiciele ludzi tylko sankcjonują te decyzje.
A czarodzieje żywili dla ludzkich praw jeszcze mniej szacunku od Terrarchów. Większość z nich zachowywała się tak, jakby Mała Rewolucja nigdy się nie wydarzyła i nadal było jak za dawnych czasów, kiedy to ludzie nie mieli żadnych przywilejów. Mieszaniec był przekonany, że większość czarodziejów Terrachów z przyjemnością przeniosłaby się do Mrocznego Imperium, gdyby tylko duma nie powstrzymywała ich przed zmianą stron.
Pomyślał, że mimo to sytuacja uległa pewnej poprawie. Możliwość posiadania przedstawicieli stanowiła krok naprzód w porównaniu do ich całkowitego braku przez niemal połowę tysiąclecia. Nowa ludzka klasa kupców zaczynała odczuwać swoją siłę. Sto lat temu generał Koth pokazał, że armia ludzi z bronią zdoła narobić kłopotów nawet Terrarchom, mimo ich smoków i czarodziejskich mocy. Wszyscy wiedzieli, że to prawdziwy powód, dla którego królowa i jej Rada Lordów musieli pójść na ustępstwa wobec ludzi.
Przeszedł go dreszcz - sprawy mogą równie dobrze potoczyć się w innym kierunku, jak w Mrocznym Imperium Sardei. O tym powinien pamiętać każdy człowiek. Złość go brała na samą myśl, że istnieją gorsze rzeczy niż Sardec i jemu podobni, ale tak właśnie było. Przynajmniej w krajach Czerwonych uznawano, że ludziom należą się jakieś prawa. Niebiescy chcieli zrobić z nich wszystkich niewolników służących w ich rozległych posiadłościach i pałacach, całkowicie poddanych kaprysom swych panów. W Sardei jeśli Terrarch zabił jednego ze swoich ludzi, a nawet uśmiercił go za pomocą tortur, uznawano, że miał do tego pełne prawo i nie musi się nikomu tłumaczyć. Jego ludzie należeli do niego, mógł, więc z nimi postępować zgodnie z własną wolą.
Mieszaniec odsunął od siebie te myśli i powrócił do spraw bieżących, przypominając sobie słowa człowieka z gór, Vosha. Całe to gadanie o przeklętej kopalni, czarodzieju mordercy i obecności proroka napawało go niepokojeni. Rozumiał teraz, czemu dołączył do nich mistrz Severin, choć zwykle magowie nie opuszczali obozu, chyba, że zanosiło się na wojnę albo na dłuższy wypoczynek. To była sprawa dla czarodzieja. Jak cała magia. Severin miał ich ochraniać przed czarami wroga i bez wątpienia zabrać księgi wiedzy tajemnej wrogiego czarodzieja, kiedy go odnajdą.
Pozostali żołnierze z oddziału wyglądali na równie nieszczęśliwych, jak Mieszaniec. Mężczyźni, którzy czuwali jako wartownicy, musieli wystawiać głowy z palankinu na kąsający wiatr. Chłód był niczym cięcie miecza, o czym Mieszaniec się przekonał, gdy przyszła jego kolej. Łasica opadł na miejsce z wdzięcznością i pociągnął łyk brandy z ukrytej piersiówki. Poczęstował f przy tym kamrata, co zaskoczyło Mieszańca, bo Łasica nie słynął z hojności.
- Przyda ci się - powiedział gwoli wyjaśnienia i uśmiechnął się. Z jakiegoś powodu zawsze okazywał przychylność Mieszańcowi i Leonowi. To on wykorzystał znajomość z sierżantem, aby przeniesiono ich z piechoty liniowej do furażerów. Mieszaniec domyślał się, że po prostu chciał mieć pod ręką dwóch złodziei wyszkolonych w Smutku. Wraz z Leonem dokonali kilku włamań i kradzieży z polecenia Łasicy. Odbyło się to z korzyścią dla całej trójki, ale Mieszaniec podejrzewał, że i tak najbardziej skorzystał Łasica.
Dlatego też pociągnął solidny łyk brandy i pozwolił palącemu płynowi spłynąć do gardła. Był zaskakująco dobry, łagodny i mocny, toteż chłopak od razu domyślił się jego pochodzenia. Łasica znowu podbierał prywatne zapasy pułkownika i właśnie wmieszał go w to przestępstwo. Podstępny skurczybyk mimo manier wiejskiego kłusownika.
Łasica miał jednak rację. Napitek mu się przydał. Ostry wiatr nie był tutaj najgorszy. Znajdowali się wysoko na zboczu gór, posuwali się wąską ścieżką wśród drzew, a z prawej strony usiany kamieniami stok schodził stromo w dół. Żaden wóz nie mógłby przejechać tym wąskim szlakiem, a jednak pomostogrzbietowce, które były o wiele większe i cięższe, zdołały go pokonać, stąpając z zadziwiającą delikatnością. Mieszaniec sądził, że ogromne zwierzęta tak samo jak on nie miały ochoty runąć w dół zbocza, co na swój sposób napawało go otuchą. Gdyby do tego doszło, ludzie znajdujący się w palankinie zostaliby szybko przygnieceni przez ich ciężar.
Wiatr wyciskał mu łzy z oczu, aż płakał niczym pijana dziwka na ckliwym melodramacie. Padał śnieg, zmuszając go, by mrużył oczy, paląc policzki i topniejąc mu na języku, kiedy choć na chwilę otworzył usta. Ocieniona ścieżka wiła się po grani tak, że część długiego szeregu wielkich wyrmów o długich szyjach znikała zawsze z oczu. Udzielił mu się niepokój towarzysza. Na tej wysokości rosło dużo wrzosu i znajdowało się mnóstwo ogromnych głazów, za którymi można się ukryć. Ludzie z gór słynęli ze swoich zasadzek. Gdyby furażerzy posuwali się piechotą, mogliby z nimi walczyć jak z równorzędnymi przeciwnikami, bo sami doprowadzili do perfekcji sztukę skradania się i potyczek podjazdowych, ale na grzbiecie tych wysokich zwierząt stanowili tylko ładny, smakowity ceł. Mieszaniec zaczął się zastanawiać, czy bok palankinu zatrzymałby kulę muszkietu. Skóra mu ścierpła na plecach, kiedy wyobraził sobie, że ktoś w niego mierzy. Zbyt bujna wyobraźnia zawsze była jego przekleństwem.
Zerknął czujnie na mistrza Severina, ale nawet, kiedy rozbili obóz, czarodziej nie wykazywał nim zainteresowania. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby mógł przeniknąć głębokie, mroczne tajemnice, jakie poznał Severin. Nigdy się tego nie dowie. Przepisy były surowe, tylko czystej krwi Terrarchowie mieli prawo studiować sztukę magiczną w królestwie. Ponoć tylko oni mogli zgłębiać mroczne tajemnice magii bez ryzyka dla ciała i duszy.
Jednak Mieszaniec nie przejmował się prawem. Całe życie służyło ono do tego, by go gnębić, i kiedyś wydawało mu się, że w sztuce magicznej kryje się sposób na to, by przejąć kontrolę; nad własnym życiem, kontrolę, jakiej nigdy nie miał i pewnie mieć nie będzie. I choć ścieżka maga wydawała się mroczna - i to bardzo mroczna, przez cały czas, bowiem czaiły się na niej szaleństwo, degrengolada i występek, w każdym razie w przypadku ludzi - uznał ją za jedyną drogę do bogactwa i władzy otwartą dla takich, jak on. Mimo ograniczających praw oraz inkwizycji zawsze istnieli czarodzieje ludzie, a ich usługi sporo kosztowały. Zawsze żałował, że nie nauczył się więcej od Starej Wiedźmy, kiedy miał po temu okazję. To za pomocą takich pokus Mrok stara się usidlić twą duszę, pomyślał Mieszaniec, przypominając sobie słowa kapłanów z sierocińca, i zadrżał, nie tylko z zimna.
Widział, co spotkało niektórych czarodziejów ludzi, zanim zostali zabrani do wariatkowa albo na stos. Wiedział, że ostrzeżenia o magii nie były jedynie propagandą Terrarchów, lecz najprawdziwszą prawdą, a mimo to sztuka magiczna wciąż go pociągała. Jednak kapłani w sierocińcu wbili mu do głowy dość prymitywnej wiary, by z tego powodu lękał się o swoją duszę. Na co komu władza na ziemi, jeśli zagraża nieśmiertelnej duszy? Ach, ale co jeśli tajemnica ziemskiej nieśmiertelności znajduje się w twoich rękach tu, na Gaei? - odparowała bardziej występna części jego umysłu. Co wtedy? Zakłuło go poczucie winy i zdał sobie sprawę, że to właśnie ono sprawiało, że zachowywał się tak nerwowo w obecności magistra.
Wydawało mu się, że kątem oka uchwycił jakiś ruch. Zacisnął mocniej dłoń na muszkiecie i baczniej przyjrzał się okolicy. Przygotował broń tylko dla otuchy, nie wierzył, bowiem w swoją celność w sytuacji, kiedy stał na poruszającej się platformie. Gdyby dostrzegł niedoszłego strzelca, miał zamiar się ukryć i odpowiedzieć ogniem później. Lepiej być żywym tchórzem niż martwym bohaterem. Pozostawi muszkiet lepszym strzelcom, takim jak Łasica czy Leon.
- Co się dzieje? - spytał Przystojny Jan, podnosząc wzrok znad fragmentu lustra, w którym jak zwykle podziwiał swój szlachetny profil. Pozostali trzymali broń w pogotowiu.
Wśród zarośli i występów skalnych Mieszaniec nie dostrzegł niczego. Starał się ignorować przyprawiające o zawrót głowy przepaście, jakie się pod nim otwierały. Uświadomił sobie, że posuwają się równolegle do Przełęczy Złamanego Zęba i być może przekroczyli już kharadreńską granicę. Nie padły żadne strzały. Chwila strachu przeminęła, pozostawiając tylko śladowy lęk ściskający żołądek.
- Nic - powiedział Mieszaniec. - Myślałem, że coś zobaczyłem, ale tylko mi się wydawało.
Pozostali oparli się z powrotem o ścianki palankinu.
Minęli kilka niewielkich, zrujnowanych zabudowań. Niektóre wyglądały niemal jak skały. Dopiero, kiedy przyglądał się uważniej, dostrzegał, że porośnięte mchem bloki zostały ociosane i ukształtowane. Gdyby zostały przykryte dachem, dałoby się w nich zamieszkać, oczywiście gdyby zajął je ktoś, kto zdołałby stawić czoła perspektywie ponurego żywota w tych górach. Mieszaniec zaczął się na głos zastanawiać, czemu nie przejęli ich jacyś biedni drobni dzierżawcy. Widział dość dzikich owiec i kozic na zboczach gór, by wiedzieć, że ktoś dostatecznie wytrzymały zdołałby tu z trudem wyżyć.
- Widać, jak mało wiesz - stwierdził Łasica, splunąwszy z palankinu.
- Czyżbyś chciał mi coś powiedzieć, Łasico?
- Chodzi o krwawe waśnie.
- Waśnie?
- Jeśli tutejsze klany mają coś komuś za złe, zbierają się w kupę i palą domostwa sąsiadów.
To by wyjaśniało stare ślady ognia w ruinach. Łasica gadał dalej:
- Oczywiście, jak się o tym zwiedzą krewni tego, co go spalili, odpowiadają tym samym. A to prowadzi do dalszych podpaleń i kolejnego odwetu, aż wreszcie wszyscy wszystkich nienawidzą. To, dlatego jest tu tak wiele ruin. Człowiek mógłby tu zbić fortunę, sprzedając broń i amunicję.
- Tak się właśnie zastanawiałem... To tym zajmowałeś się z kwatermistrzem?
- Cicho, chłopcze - rzucił Łasica z nieco zbolałym uśmiechem.
- Można by pomyśleć, że życie tu w górach jest wystarczająco ciężkie i bez takich atrakcji - zauważył Leon. Myśląc o tym, mocniej przygryzł fajkę. Na jego twarzy pojawił się wyraz jakby dziecięcej powagi.
- Ty to nazywasz ciężkim życiem? - odezwał się Barbarzyńca. - Nigdy nie byłeś na północy Segardu.
- Z mojego doświadczenia wiem, że ludzie potrafią sobie wszystko utrudnić - powiedział sierżant.
- Bezbożni poganie - dodał jadowicie Gunther.
- Tutaj trwa niekończąca się wojna - podjął z ponurym zadowoleniem Łasica. - Tylko dwie rzeczy sprawiają, że klany zapominają o waśniach i się jednoczą.
- A cóż to takiego? - spytał dość głupio Gołąb.
- Rozbójnictwo. Lubią zbierać się do kupy i napadać na karawany na przełęczy oraz gospodarstwa w dolinach.
- A na nas zwala się za to winę - rzucił Barbarzyńca, nieco zbyt kwaśno jak na człowieka, który o ile Mieszaniec wiedział, sam bawił się w kradzież bydła.
Łasica cmoknął i pokiwał potakująco głową.
- Poganie, którym obce jest prawo - skwitował Gunther.
- Właściwie, to oni są bardzo bogobojni - poprawił Łasica, aby nie pozostać mu dłużnym. - Jeden z klanów, Malarceańczycy, udzielił nawet schronienia Prorokowi Światła. Stąd ich rodowe nazwisko. Przyjęli jego...
- I tylko patrzcie, jak je od tego czasu hańbią...
- A jaka jest druga rzecz, która jednoczy dzikich ludzi z gór? - spytał sierżant z miną kogoś, kto zadaje pytanie, żeby zmienić temat i zapobiec kłótni. - Widok sporej gromady królewskich żołnierzy maszerujących przez ich ziemie.
- To jest ziemia królowej - podkreślił Gunther.
- Przynajmniej ten kawałek, który znajduje się po jej stronie granicy - dopowiedział Mieszaniec, z powrotem koncentrując się na otoczeniu. Wiedział już, że górale niechętnym okiem patrzą na żołnierzy, lecz Łasica nadał jego lękom konkretny wymiar i wzbudził niepokój.
- Nie będę się sprzeczał - zgodził się Łasica. - Problem w tym, że mogą nas wziąć za poborców podatkowych albo pracowników wielkich latyfundiów.
Terrarchowie znani byli z tego, że wykorzystywali znajomości w wojsku, aby z pomocą armii usuwać ludzi z wydzierżawionej im ziemi, której pożądali. Coś takiego nie wydarzyło się jeszcze od czasu Małej Rewolucji, od kiedy ustanowiono przepisy przyznające ludziom pewne prawa własności, lecz górale mieli dobrą pamięć i niewiele wykształcenia. Mieszaniec sądził, że nie czytali obwieszczeń.
- A któż by chciał taką ziemię? - spytał kpiąco sierżant.
- Owce - odpowiedział Łasica.
- Nie sądzę, aby nasi czcigodni panowie i lordowie łaskawym okiem patrzyli na to, że tak się ich opisuje - zauważył Leon.
- Mam na myśli to, że wpuściliby na tę ziemię owce. Wyroby włókiennicze to dobry interes, zwłaszcza teraz. Kto wytwarza nasze śliczne mundury? Kto czerpie z tego zyski? Pamiętajcie, że nadciąga wojna.
- Nie powinno się porównywać Czcigodnych do żądnych pieniędzy kupców - powiedział Gunther.
- To dziwne, ale jak na takich, których nie obchodzą pieniądze, mają ich bardzo dużo - odparował Łasica. - Może w tym tkwi tajemnica ich sukcesów.
- Mówisz jak jeden z buntowników - ostrzegł Gunther.
- Wcale nie. Tylko rzucam uwagę. Bóg jeden wie, że swego czasu zabiłem dość rewolucjonistów.
Łasica nie kłamał, lecz Mieszaniec nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jego kamrat odczuwa ukrytą sympatię wobec rewolucjonistów. Jak oni wszyscy. Większość ludzi zastanawiała się, jak by to było, gdyby ponownie zapanowali nad własnym światem. Oczywiście Mroczne Wieki sprzed przybycia Terrarchów wydawały się straszne, w każdym razie w opowieściach Terrarchów, ale ludzie byli wtedy wolni.
Mieszaniec potrząsnął głową na tę szaleńczą myśl. Przedtem;] też nie byli wolni. Tylko skłaniali głowy przed innymi i mroczniejszymi bóstwami. Wtedy też panowały prawa, kapłani i królowie. Zawsze będą istnieli rządzący i rządzeni, bogaci i biedni. Zawsze tak było. I zawsze tak będzie.
Taki już jest ten świat, pomyślał. Bóg lubi porządek. Lubi hierarchię. Tylko głupcy wierzyli, że przyjdzie Wyzwoliciel i że ludzie odzyskają wolność. Część jego istoty zaoponowała jednak, że przecież widać postęp. Schizmy położyły kres niemal wszystkim formom niewolnictwa w królestwach Czerwonych. Ludzie zyskali głos w radach Czcigodnych, choć nie mieli w nich wiele do powiedzenia. Królowa zagwarantowała ludzkie prawa własności. Niektórzy ludzie nawet wzbogacili się na handlu. Lizy-dupki i przydupasy, pomyślał kwaśno.
Sygnał do postoju przerwał te rozmyślania. Wyrmy się zatrzymały. Wyglądało na to, że dotarli na miejsce przeznaczenia. Stanęli na baczność w mglistym świetle późnego popołudnia i czekali, aż porucznik wyjaśni im plan.
- Słuchajcie, ludzie - powiedział Sardec. I znowu w jego ustach słowo „ludzie" zabrzmiało jak najgorsza możliwa zniewaga. - Czeka nas robota.
Jeden z pomostogrzbietowców beknął potężnie. Sardec spojrzał na niego gniewnie, jakby chciał bestię wychłostać. Nikt się nie roześmiał, choć wszyscy mieli na to ochotę. Porucznik przechadzał się wzdłuż szeregu z rękami splecionymi na plecach. Zatrzymał się przed Mieszańcem i wyglądał na niemal zawiedzionego, gdy dostrzegł przy tunice wszystkie wymagane guziki. W końcu przystanął i skupił uwagę na pozostałych. Czarodziej przyglądał im się, stojąc za plecami dowódcy. Z twarzą przykrytą srebrną maską i głową przekrzywioną na bok wyglądał na rozbawionego.
Vosh, człowiek z gór, chyba się denerwował, a Mieszaniec pomyślał, że ma ku temu powody. Jeśli ktoś z miejscowych zobaczy go wśród żołnierzy Terrachów, ściągnie mu na głowę całą chmarę rozwścieczonych pobratymców. Furażerzy chcieli usłyszeć, dlaczego konkretnie zawleczono ich w te zimne, przeklęte góry. A jeszcze bardziej pragnęli wiedzieć, kiedy wypełnią zadanie i wyniosą się stąd. Pogłoski o czarodziejach, duchach i demonach krążyły w całej kompanii. Nikt nie lubił za dużo myśleć o czymś takim.
- Wiemy, że rozbójnicy się tu zasadzili i że od jakiegoś czasu się wam wymykali. - Mieszaniec pomyślał, że to „wam" było ładnym zagraniem. Pokazywało, że Terrachowie dowódcy nie mieli nic wspólnego z niepowodzeniami zwykłych ludzi. Oznaczało, że sprawy potoczą się inaczej teraz, kiedy jeden z Panów Stworzenia przejął dowodzenie. - Powiedziano nam również, że sprzymierzyli się z najmroczniejszym z czarodziejów.
Sardec zamilkł, aby to do nich dotarło. Potwierdziły się ich najgorsze obawy. Mieszaniec zobaczył, że paru ludzi zbladło, a wielu się wzdrygnęło. Wszyscy zrobili prawą ręką znak Starszych chroniący przed złem. On sam nie był zachwycony nowiną. Spojrzał na pozbawioną uczuć, częściowo zakrytą twarz czarodzieja. Magię zwalczaj magią, jak głosiła jedna z najstarszych zasad sztuki prowadzenia wojny. Czarodzieje zawsze sprawiali kłopoty, a magia mogła zagrozić nie tylko duszy osoby, która się nią posługiwała. Istniały rzeczy gorsze od śmierci, a jemu niespieszno było się z nimi spotkać.
To z pewnością wyjaśniało, dlaczego jasnowidze nigdy nie odnaleźli ludzi proroka. Jeśli osłaniał ich czarodziej, niełatwo ich zlokalizować. Oczywiście, to prowadziło do kolejnych pytań - na przykład, co taki mag robił na tym zadupiu i dlaczego sprzymierzył się z tutejszą hałastrą? Każdy czarodziej dostatecznie kompetentny, żeby udaremnić wieszczenie magistra Terrarchów, z pewnością znalazłby służbę u potężnego arystokraty. Chyba, że należał do tych szalonych i mrocznych magów, których nikt nie chciał. Z tego, co Mieszaniec wiedział o wielmożach, musiał być z niego wyjątkowo zdeprawowany osobnik. Wszyscy czarodzieje wydawali mu się źli, ale ten z pewnością osiągnął mistrzostwo w owej dziedzinie.
- Weźcie go żywcem, jeśli się uda - wtrącił Severin, odzywając się po raz pierwszy. Miał zdumiewająco głęboki i melodyjny głos.
- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, panie - zauważył sierżant.
- Niezupełnie. Pokonam jego bariery ochronne za pomocą magii i sparaliżuję go. Wy musicie jedynie zabić lub przegonić strażników i dostać jego ciało.
- Skąd będziemy wiedzieć, który to, panie? - spytał sierżant.
Całkiem rozsądne pytanie.
- Będzie jedynym Terrarchem oprócz mnie i porucznika. Sądzę, że dość łatwo będzie go rozpoznać.
Wyniosły dupek, pomyślał Mieszaniec, lecz pozostali zaśmiali się usłużnie. W wojsku wszędzie było pełno wazeliniarzy, nawet u furażerów.
- Weźcie go żywcem, jeśli zdołacie, martwego, jeśli musicie - dokończył tymczasem mistrz Severin.
Porucznik patrzył na to bez zachwytu, urażony, że w ogóle przestał znajdować się w centrum uwagi. Uznał, że czas ponownie przejąć kontrolę nad sytuacją.
- Rozbójnicy obozują w dolinie. Zajęli zrujnowany dwór. Jego mury są grube, lecz podziurawione w wielu miejscach, i mam nadzieję, że nie okaże się to przeszkodą nie do pokonania.
Mieszaniec był pod wrażeniem jego pewności siebie. Jeśli wszystko potoczy się jak zwykle, Sardec ich poprowadzi. Mieszańcowi nie uśmiechał się atak na ufortyfikowane pozycje, kiedy trzeba przebyć otwarty teren na celowniku strzelców.
- Dziś wieczorem będzie świecił księżyc - powiedział porucznik. - Rozpoczniemy atak, kiedy zapadną całkowite ciemności. Chcesz coś dodać, mistrzu Severinie?
Czarodziej kiwnął głową.
- Upewnijcie się, że wszyscy macie na sobie znaki Starszych, zbliżajcie się do dworu, dopóki nie dostaniecie sygnału do ataku. Dziś w nocy Karmazynowe Cienie spadną na naszych wrogów.
Furażerzy zaczęli poszeptywać między sobą. Zanosiło się na uwolnienie bardzo potężnej magii. Mistrz Severin podniósł rękę, by ich uciszyć.
- Nie martwcie się. Warn też dostanie coś do roboty. Chcemy jeńców, by móc ich przesłuchać, a czarodzieja i jego strażników najprawdopodobniej będą chronić przed moją magią jakieś czary.
- Dzięki niech będą za to Światłu - wymruczał Łasica. – Nie chcielibyśmy przecież, żeby nam się za łatwo żyło, co?
Trzeba przyznać, że Sardec przynajmniej przemyślał sprawę. Ich przybycie zostało zgrane w czasie z tym właśnie planem. Być może porucznik był bardziej kompetentny, niż Mieszaniec sądził, a może strategię stworzył ktoś inny.
- Jakieś pytania? - spytał Sardec.
- Jakie są siły wroga, panie? - chciał wiedzieć sierżant Hef.
- Ze czterdziestu tubylców. Banda tak zwanego proroka.
- Proroka, panie? Zarahela? - dopytywał się Hef.
- Owszem, Zarahela. Głosiciela powstania Starych Bogów. Jest, zdaje się, wspólnikiem tego czarodzieja. Nie martw się, sierżancie. Wiem, że nałożono cenę na jego głowę. Wszyscy będziecie mieli w niej udział.
Znowu ten szyderczy ton głosu, pomyślał Mieszaniec. Sardec oczywiście był ponad to. Większość nagrody i tak znajdzie drogę do jego kieszeni. Oficerowie zabierali lwią część takiej gotówki jako rekompensatę za to, że musieli kupić patent oficerski.
- A co z czarodziejem, panie? - spytał Łasica. - Za niego też dostaniemy nagrodę?
Zwykle nagradzano śmierć czarnoksiężników. Świątynia nie żałowała na to funduszy, a i wielu zamożnych arystokratów dokładało się do słusznej sprawy. Wszyscy obawiali się czarnej magii, zwłaszcza ci, którzy mieli najwięcej do stracenia.
- Ludziom, którzy go pojmą, nakażę wypłacić nagrodę w wysokości złotej korony z moich własnych funduszy poza zwyczajową nagrodą wyznaczoną przez państwo - oznajmił czarodziej. - Podwoję ją, jeśli weźmiecie go żywcem. Porucznik Sardec świadkiem.
Wywołało to pomruk aprobaty. Za koronę człowiek mógł pić przez miesiąc.
- Macie coś przeciwko niemu, panie? - dociekał Łasica.
Czarodziej tylko zmierzył go chłodnym spojrzeniem.
- Nic ci do tego - burknął. Z jego tonu Mieszaniec wywnioskował, że Łasica wpadnie w tarapaty, kiedy mroczny mag zostanie schwytany. Łasica chyba też tak myślał, ale nie okazał niepokoju.
- Macie rację, panie, proszę o wybaczenie. Pozwoliłem, by entuzjazm wobec czekającego nas zadania zapanował nad moim językiem.
Sardec przejął dowodzenie.
- Sierżancie Hef, zbierz oddział i przeprowadź zwiad przy wejściu do doliny, dopóki jest jeszcze jasno. Kapralu Toby, dołączysz do sierżanta ze swoimi ludźmi. Nie oddalajcie się zbyt daleko od grani. Nie chcemy przecież uaktywnić czujek, prawda?
Obydwaj mężczyźni skinęli głowami i dali znak żołnierzom, by ustawili się w szeregu. Wyglądało na to, że dojdzie do walki.
Rozdział 4
„W sztuce wojennej tylko jedno jest ważniejsze od elementu zaskoczenia. Tym czymś jest element zaskoczenia”.
Armande Koth,
Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka
Mieszaniec rzucił się na ziemią wraz z pozostałymi, zanim jeszcze dotarli do grzbietu wzgórza, i posuwał się dalej na czworakach. Podobnie jak wszyscy inni, wiedział, że człowiek jest najbardziej widoczny na grani, zwłaszcza podświetlony przez słońce. Nie mogli dać się zauważyć.
Spojrzeli w dół, w długą dolinę, zamkniętą z obu stron szczytami. Jezioro, do którego wpływał wodospad znajdujący się na drugim krańcu, zajmowało większą jej część. Wokół skupiły się liczne nadgryzione zębem czasu budowle. Kiedyś jezioro było mniejsze, ruiny wielu wież wystawały teraz, bowiem spod jego powierzchni. Widać było, że niegdyś znajdowało się tu duże miasto.
Na lewym brzegu, na lekkim skalistym wzniesieniu blisko wodospadu stał przysadzisty, ufortyfikowany dwór, częściowo leżący w ruinie. Z boku wyrastała mała wieża, na której szczycie błyszczał dzwon. W pobliskich zagrodach pasło się dużo chudych górskich owiec. W okolicy nie było nikogo, tylko kolumny dymu unosiły się z kominów. Wyglądało na to, że mieszkańcy rozsądnie postanowili trzymać się z dala od zimnych szponów wiatru. Mieszaniec pomyślał, że trudno ich za to winić.
- Achenar - powiedział Łasica. - Niezbyt dobre miejsce.
Mieszaniec pokiwał głową. Patrzyli na ruiny starożytnego miasta Boga Pająka, zniszczonego przez Terrarchów w czasie wojennych podbojów. Siedzibę demona Urana Uhltara, okrytego niesławą w legendach, miejsce, którego nazwa wciąż budziła] przerażenie osiem wieków po jego zniszczeniu.
- Szkoda, że nie uprzedzili, że się tu wybieramy – mruknął Barbarzyńca.
- A co, zostałbyś w domu? - spytał sierżant Hef.
- Nie. Ale zabrałbym ze sobą trochę kul ze srebrzca.
- To tylko kupa gruzów - bąknął Leon.
- Ludzie z górskich plemion unikają tej okolicy - wyjaśnił Łasica. - Trudno mieć o to do nich pretensje.
- Myślałem, że to jedno z ich świętych miejsc - odezwał się Hef.
- Chyba jedno i drugie. Wielu z nich wciąż czci Urana Uhltara, oczywiście w tajemnicy.
- Poganie - rzucił Gunther.
Mieszaniec przyglądał się ruinom w świetle zmierzchu. Wcale mu się tu nie podobało, i to nie, dlatego, że groźna reputacja miasta podsycała jego wyobraźnię. Coś w tym miejscu sprawiało, że skóra mu cierpła.
- Ten Zarahel miał dobry pomysł - zauważył Hef. - Wątpię, żeby któreś z plemion upomniało się o te ruiny.
- A czego tu szuka czarodziej? - spytał Leon. - Jedno jest pewne, nie zjawił się tutaj przypadkowo. Po co drąży kopalnię?
- Mówią, że kapłani Urana Uhltara wypełniali świątynie złotem zabranym podbitym narodom jako danina - odparł Mieszaniec. - Może coś tam zakopał.
- Niee - zaprzeczył Łasica. - Terrarchowie zabraliby złoto. Wiecie, jacy są. Chciwe z nich skurczybyki.
- Nie wolno nam krytykować lepszych od nas - powiedział Gunther. - Zwłaszcza tobie.
- Jeśli ja ich nie obmówię, nikt tego nie zrobi.
- Myślę, że tu dzieje się coś więcej, niż nam się wydaje - przyznał Mieszaniec. - Przecież kompania furażerów i czarodziej znaleźli się tu nie bez powodu.
- Jesteśmy tu, żeby dorwać innego czarodzieja, zabić proroka i załatwić całą tę sprawę przed Czasem Żałoby - oznajmił sierżant Hef.
- Nadal uważam, że chodzi o coś więcej. A co z tą kopalnią, o której gadał Vosh? Co z ludźmi, którzy poznikali? W co się tu gra? - dopytywał się Mieszaniec.
- A kto rozgryzie czarodziejów? - odparł sierżant. - My mamy tylko położyć temu kres, cokolwiek by to nie było, i lepiej się za to zabierzmy.
- A skoro mowa o czarodziejach... o co chodzi z tymi Karmazynowymi Cieniami?
- Jeśli to ułatwi nam zadanie, na co się tu skarżyć?
- Wartownicy na wieży - przerwał Łasica.
Przyjrzawszy się uważniej, Mieszaniec też to dostrzegł. Ponad parapetem widoczna była głowa mężczyzny. Wyglądało na to, że strażnik trzyma muszkiet. Rozbójnicy nie zaniedbywali środków ostrożności.
- W ruinach może się ich chować więcej.
- Nie widzę żadnych - powiedział sierżant.
- Ja też nie - zgodził się Łasica. - Ale założę się o ostatni grosz, że tam są.
- W takim razie zajmijcie się nimi - polecił sierżant. – Ty i Barbarzyńca. Ale nie podchodźcie za blisko, żeby nie uaktywnić czujek.
- Nie podobają mi się te ruiny - rzucił Barbarzyńca.
- Boisz się, że Bóg Pająk cię dorwie? - spytał Łasica. – Stary Uran Uhltar leży w grobie już od tysiąca lat.
Mieszaniec chciał, żeby Łasica się zamknął. Jakie znaczenie miało tysiąc lat dla boga? I czy bogowie umierali, tak jak zwykli śmiertelnicy? Może po prostu spał. Coś w tych ruinach budziło jego niepokój.
- Niczego się nie boję - oznajmił Barbarzyńca. - Tylko nie podoba mi się tu.
Łasica dotknął rękojeści noża i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Palce Barbarzyńcy ściskające rękojeść miecza zbielały.
- Zróbcie to po cichu - dodał z naciskiem sierżant. Wyglądało na to, że mimo rozkazów Sardeca nie chce ryzykować.
- Nie musisz nam tego mówić, sierżancie - rzucił Łasica z uśmiechem podrzynacza gardeł. - Znamy się na tej robocie.
- Czarodziej powiedział, żeby się nie zbliżać – przypomniał Gunther.
- Słyszałeś kiedyś, żeby ktoś wystawiał czujki tak daleko od obozu? - odparł pytaniem Łasica.
- Zawsze jest ten pierwszy raz - stwierdził sierżant. – Trzeba zachować ostrożność.
Łasica i Barbarzyńca pokiwali głowami i zniknęli za granią. Pozostali zajęli pozycje, trzymając straż.
- Mieszańcu, ty wracaj i daj znać porucznikowi, co się dzieje.
Chłopak skinął głową i zrobił, co mu kazano. Żałował, że sierżant nie wybrał kogoś innego. Nie podobało mu się, że porucznik będzie go miał na oku.
Niewiele mieli do roboty, czekając, aż słońce zajdzie. Musieli tylko sprawdzić broń, upewnić się, że jest naładowana, i przyglądać się czujnie Czcigodnym. Większość furażerów była podekscytowana, a ta nerwowość udzieliła się pomostogrzbietowcom. Założono im kagańce, aby ryki zwierząt zbyt wcześnie nie zdradziły ich pozycji, to zaś wcale nie wpłynęło pozytywnie na ich temperament.
Trzymając się z boku, czarodziej zajął się własnymi sprawami. Mieszaniec przyglądał się zafascynowany, jak mistrz Severin przegląda zawartość swojego kufra. Wypakował trójnóg oraz przenośny piecyk i rozpalił w nim ogień. Wyciągnąwszy dziwną srebrną butelkę, odkorkował ją i postawił na piecyku. Zaczął wyznaczać mistyczny krąg wokół trójnoga, a potem drugi, większy, na stosunkowo płaskim terenie w pobliżu. Linie wyżłobił ostro zakończoną drewnianą laską i wypełnił dziwnymi, wielokolorowymi solami. Połączył oba kręgi dwoma odcinkami, wypisując symbole Starszych na ziemi obok. Kiedy skończył, zajął pozycję w większym kręgu. Mieszaniec zauważył, że zbielały mu palce ściskające muszkiet. Z każdym uderzeniem serca rosło napięcie.
Mistrz Severin zamruczał coś w formalnej odmianie języka Czcigodnych. Od każdego słowa jeżyły się włoski na karku Mieszańca, a im bardziej wydłużały się cienie, tym mocniej odczuwał jakąś złowróżbną obecność, jakby złowrogie istoty czaiły się w pobliżu, unosząc w powietrzu poza zasięgiem wzroku. Wydawało mu się, że gdyby tylko odwrócił głowę dość szybko, zdołałby dostrzec którąś z nich, ale tak się nie stało.
Poganiacze trzymali się blisko swoich zwierząt, uspokajając je. Im dłużej trwał rytuał, tym więcej uwagi potrzebowały wyrmy.
Śpiew trwał, napinając wszystkim nerwy. Porucznik Sardec krążył wśród nich, wyznaczając zadania każdemu oddziałowi. Widząc zainteresowanie Mieszańca, wskazał go i powiedział:
- Ty, mam dla ciebie robotę.
Nie było w tym nic zaskakującego. Mieszaniec zasalutował. Obserwacja czarodzieja przy pracy mogła poczekać. I tak jeszcze przez kilka godzin nic się nie będzie działo. Jak zawsze. Rzucanie potężnych czarów zwykle trwało długo, a przynajmniej tak mówiła Stara Wiedźma.
* * *
Po zachodzie słońca oddziały zaczęły przemykać w kierunku ruin, zajmując pozycje przed atakiem. Ponieważ Mieszaniec widział w nocy lepiej niż większość ludzi, Sardec przydzielił mu paskudne zadanie, każąc przesuwać się od oddziału do oddziału i sprawdzać, czy wszyscy są na miejscach i pułapka się zamknęła. Większość furażerów czekała w niewielkich grupach, jeden członek stał na warcie, podczas gdy pozostali drzemali. Jako furażerzy należeli w większości do grona weteranów przyzwyczajonych spać gdzie popadnie, ale trzeba było prawdziwego talentu, żeby zasnąć na przeszywającym wietrze, i to, kiedy walka wisiała w powietrzu.
Wreszcie dotarł do najbardziej oddalonego miejsca koło wodospadu, gdzie czaili się Łasica i Barbarzyńca. Ich złachmanione zielone tuniki pokrywały plamy krwi. Prawdopodobnie w czasie zwiadu natknęli się w ruinach na kilku górali. Byli z nimi Leon, Gołąb i sierżant. Zbliżając się, Mieszaniec podał hasło, nie zamierzał, bowiem pozwolić poderżnąć sobie gardła. Łasica zbyt dobrze posługiwał się nożem.
- Gdzie jest ta cholerna kopalnia? - zapytał, ot tak sobie, Łasica. - Myślę, że ten mały skurczybyk Vosh powinien nam ją pokazać. Może jest tam złoto.
- Powiedział, że jest nawiedzona - przypomniał Gołąb. Łasica się nie odezwał, tak jak pozostali. Przerażała ich myśl, co czekało na nich w kopalni. Trudno unikać mrocznych myśli w złowrogich ruinach starego Achenaru.
Wokół nie zapłonęło ani jedno światełko. Nikt nie zdradził swojej pozycji. Czekali na rozpoczęcie ataku.
Porucznik Sardec przyglądał się, jak czarodziej śpiewa i rysuje w powietrzu różdżką, wskazując pięć punktów astrologicznego kompasu i przyzywając imiona istot, które niedobrze było słyszeć. Zastanawiał się, kiedy coś wreszcie nastąpi. Minęła niemal godzina, odkąd rozpoczął się rytuał, i z każdą mijającą minutą wzrastało ryzyko, że coś w dole pójdzie nie tak, jak powinno, że jeden z furażerów zrobi coś bardziej głupiego niż zwykle i że któryś z ludzi zostanie zauważony. Czarodziej zajmował się tylko magią, nie odczuwając presji czasu.
Sardec zazdrościł Severinowi tej umiejętności. W jego rodzie moc zawsze dziedziczono po kądzieli. Nawet w tych smutnych czasach zmierzchu wydali kilku znaczących magów. Gdyby był czarodziejem, przynajmniej darzono by go szacunkiem. A nikt nie szanował młodszego oficera mającego jedynie trzydzieści parę lat. Nawet inni Czcigodni traktowali go niemal jak dziecko.
Dla większości rodaków był po prostu młodzikiem. Większość Terrarchów uważała, że ktoś, kto liczy mniej niż sto zim, wcale nie osiągnął jeszcze dojrzałości. Stare powiedzenie mówiło, że wyedukowanie Terrarcha zajmuje cały wiek. Czasami podejrzewał, że to po prostu kolejna gra, w którą zabawiali się jego pobratymcy. Z wiekiem zyskiwało się status, status zaś dawał władzę. A ci, którzy zdobyli władzę, starali się ją utrzymać i bezustannie przypominali tym z niższą pozycją społeczną, gdzie jest ich miejsce. A jego miejsce, mimo rodzinnych koneksji i czystego rodowodu, znajdowało się na samym dole piramidy. I pozostanie tam na bardzo długo, jeśli nie zrobi czegoś, aby się wyróżnić, jak uczynił to jego ojciec siedemset lat temu, kiedy ocalił życie lorda naczelnego dowódcy Azarothe'a przy Brodzie Trzech Różdżek w czasie ostatniej fazy Podboju.
Żałował tylko, że tak bardzo rzuca się w oczy. Nawet w najlepszym okresie wśród Czcigodnych rodziło się niewiele dzieci czystej krwi, a co dopiero teraz. Zawsze rozmnażali się bardzo powoli, w przeciwieństwie do tych przeklętych ludzi. W ciągu ostatnich stuleci z powodów, których nikt nie potrafił zrozumieć, pojawiało się coraz więcej odrażających mieszańców, takich jak ten bezczelny typ w jego własnej jednostce...
Z buteleczki zaczął się unosić dym. Miał rdzawoczerwonawą barwę. Z początku wyglądał jak połyskujące pyłki kurzu, które jednak potem straciły swój blask i zbiły się w coś grubszego i czerwonawego. Mistrz Severin śpiewał dalej i czerwień przybrała kształt, stając się pasmami cienkimi niczym papier, przypominającymi z grubsza wielkie bezcielesne nietoperze. Wiły się wokół siebie i krążyły wewnątrz magicznego kręgu niczym lwy zamknięte w klatce lub ozdobne rybki w misie.
Powoli nabierały cielesności, jakby czerpały skądś ciężar i masę, stając się mniej przezroczyste i bardziej żywotne.
- Karmazynowe Cienie - wyszeptał kapral Toby z podziwem w głosie. Sardec się wzdrygnął. Słyszał opowieści ojca o tych istotach. Zrobiło mu się sucho w ustach. Wypełniło go dziwne uniesienie. Był oto świadkiem czegoś niezwykłego, widział, jak sięgano po starożytną broń jego ludu. Naoczne przejawy magii, która zniewoliła ludzkość i przypieczętowała panowanie Terrarchów na niemal tysiąc lat.
Cienie nabrzmiały, wydymając się niczym żagle. Słowa, jakie wyśpiewywał Severin, użyczały im cielesności. Czerpały siłę z nich i z niego. Czarodziej nucił, a cienie kłębiły się, wzbijając się coraz wyżej niczym dym ulatujący z komina. Masa rozdzielała się na coraz cieńsze i coraz bardziej wydłużone fragmenty wznoszące się ku górze jak latawce. Rój Karmazynowych Cieni kłębił się w wielkiej niewidocznej tubie.
Powietrze wypełnił szeleszczący szmer. Przypominał niemal głos. Mistrz Severin odpowiedział w języku, który wydawał się znajomy. Sardec wyczuł jakąś obecność, wrogą i wygłodniałą; obecność powstrzymywaną przez kręgi i siłę woli czarodzieja. Wiedział, że gdyby maga tu nie było, istota sięgnęłaby po niego oraz jego ludzi i niewiele mogliby zrobić, aby ją powstrzymać.
Wielkie wyrmy wymachiwały nerwowo ogonami, a poganiacze z trudem je uspokajali. Sardec wyjął miecz. Stare runy zalśniły na jego powierzchni, wskazując na zawirowania magii.
Skóra mu cierpła, gdy słuchał tego szeleszczącego głosu, który przenikał przez skórę i odbijał się echem w kościach. Miał wrażenie, że niemal rozumie znaczenie słów, choć wiedział, że nie byłoby to dobre dla jego duszy. Nawet najmniej wierzący z fura żerów kreślili teraz na piersiach znaki Starszych. Niektórzy szeptali modlitwy do świętych i proroków, aby wstawili się za nimi u Światła.
Wreszcie, gdy pomyślał, że już dłużej tego nie zniesie, negocjacje dobiegły końca. Severin i Mistrz Karmazynowych Ci doszli do porozumienia. Mag wykonał gest ręką i ogromna niewidoczna klatka zamykająca znajdujące się w niej cienie jakby zapadła się pod ziemię. Niczym pióropusz dymu rozwiewany przez wiatr, stwory popłynęły ku odległemu dworowi, stając się coraz bardziej liczne. Kłębiąc się i rozdzielając, frunęły na tle ciemniejącego nieba. Sardec był pewien, że zmierzają do celu, choć ich lot wydawał się chaotyczny.
W pobliżu jeziora napotkały na opór. Pewnie jakieś czujki. Zakłębiły się, uderzając o niewidzialną barierę, jakby nie potrafiły jej pokonać. Sardec wstrzymał oddech. Słyszał, że pewne rodzaje zaklęć zwracają się przeciwko osobie, która je wykorzystała, jeśli podczas czarowania popełniła błąd. Mistrz Severin wyrecytował jednak kolejne zaklęcie i niewidoczna bariera puściła niczym słaba tama powalona przez niedającą się powstrzymać falę przypływu. Cienie znowu popłynęły do przodu i jak powódź runęły na walący się dwór i jego mieszkańców, przesłaniając mury.
* * *
Mieszaniec, który obdarzony był lepszym niż ludzki wzrokiem przebijającym noc, patrzył, jak chmura cieni spada na dwór. Widział, jak skrawki czerwieni opływają ludzi, spowijając ich niczym całunem. Słyszał krzyki. Patrzył, jak jakiś mężczyzna zeskoczył z wieży, wymachując rękami w poszukiwaniu śmierci. Jego upadek wydawał się spowolniony, jakby przyciąganie ziemskie nie działało tak silnie, jak zazwyczaj.
Mieszaniec zwalczył chęć zasłonięcia sobie uszu. W krzykach górali pobrzmiewała jakaś beznadzieja, zagubienie i szaleństwo. Miał pewność, że umierali nieczystą śmiercią. Poczuł przypływ nienawiści w stosunku do Terrarchów, którzy do tego doprowadzili. Uczucie to walczyło w nim z ostrożnością. Był to, bowiem dowód na przytłaczającą moc Terrarchów. Tak naprawdę, po raz pierwszy widział tę zbrojną pięść, która normalnie pozostawała ukryta. Oto powód, dla którego rodzaj ludzki wciąż leżał pod ich butem po tysiącu latach, i pewnie pod nim pozostanie przez kolejny tysiąc.
Cienie dostały się do budynku, wlatując przez kominy, otwory w dachu, ześlizgując się po murach i wpadając przez szczeliny w drewnianych okiennicach. W parę chwil później krzyki rozbrzmiały od nowa. Trwały przez minuty, które dłużyły się niczym godziny.
Wrzaski przycichły i zamilkły. Ciała przestały się ruszać. Powoli, o wiele wolniej niż podczas ataku, Karmazynowe Cienie uniosły się znad dworu i pofrunęły z powrotem ku grani. Coś w ich wyglądzie i sposobie poruszania wskazywało na ohydnej nasycenie, jakby przepełniały je wyssane moce życiowe. Prze chwilę, gdy się zbliżały, Mieszaniec odczuwał najprawdziwsze przerażenie. Kilku furażerów rzuciło się do ucieczki, lecz sierżant Hef głosem, który nie znosił sprzeciwu, rozkazał im się zatrzymać.
* * *
Z pewnym uczuciem ulgi Sardec patrzył, jak cienie sfruwają w dół, z powrotem do srebrnej flaszeczki. Wpadały do niej jeden po drugim, a kiedy ostatni wcisnął się do środka, Severin wymówił kończące rytuał słowa, po czym ostrożnie przeszedł po liniach łączących oba kręgi i zakorkował butelkę. Pradawna potworność ponownie została bezpiecznie zamknięta. Severin odwrócił się i pokłonił pięciu punktom kompasu, a potem osunął się na kolana. Wyglądał na znużonego niczym starzec, na twarzy pod maską widoczny był grymas częściowo skrywanego poczucia winy i jeszcze bardziej ukradkowy wyraz zadowolenia.
Nagle zesztywniał, a potem zaczął dygotać, jakby powalony przez paraliż. Niektórzy, z co dzielniejszych ludzi rzucili mu się na pomoc, lecz porucznik gestem kazał im się cofnąć, otrzymał, bowiem rozkaz, by nie naruszać linii z kolorowych soli. Gdyby Sardec lepiej się przyjrzał, zdołałby dostrzec coś ciemnego i dziwnego, przyciągającego drobinki światła, co kłębiło się wewnątrz kręgu. Mógłby to nawet wziąć za świetliki.
Porucznik wiedział, że przerwanie kręgu mocy zawsze pociąga za sobą niebezpieczeństwo, lecz ktoś, kto zdecydowałby się na taki krok w szczytowym momencie rytuału, niemal prosił się o niewyobrażalną katastrofę.
Czarodziej wyszedł z transu. Krzywiąc twarz, odezwał się z wysiłkiem:
- Pojawiły się pewne trudności. Napotkałem opór większy, niż się spodziewałem. Ruszajcie! Dołączę do was, kiedy będę mógł.
Mówiąc to, pochylił się do przodu i upadł na linię magicznego kręgu. Wokół jego postaci buchnęły iskry, lecz nie stało się nic więcej. Sardec zaklął i podszedł, aby odciągnąć ciało maga, przekonany, że klinga z prawdziwego srebrzca ochroni go przed najgorszym. Sprawdził oddech i puls czarodzieja. Dobrze, nadal żyje.
Sardec zaczął się jednak zastanawiać, co teraz. Przed czym przestrzegał go Severin? Czy to pułapka? Czy powinien dać rozkaz do ataku? Zdecydował, że tak. Trzeba rzucić się w wir walki jak najszybciej. Był pewien, że jego klinga okaże się potężniejsza niż zaklęcia. Czy pozostawić tu siły w odwodzie? Nie. Tutaj nie istniało żadne bezpośrednie zagrożenie, a w dole potrzebny będzie każdy człowiek.
- Wy dwaj, zajmijcie się mistrzem Severinem - rozkazał dwóm żołnierzom. - Kapralu Toby, wypuść flarę sygnałową! Reszta, wsiadać na wyrmy. Pochwycimy czarodzieja dla inkwizycji.
Flara pomknęła w niebo. Pomostogrzbietowce przygotowały się do wymarszu.
* * *
Kiedy flara wybuchła w górze, Mieszaniec zerwał się na równe nogi wraz z sierżantem i pół tuzinem chłopaków. Pognali przed siebie z bronią w gotowości, przemykając z kryjówek w ruinach prosto do najbliższych drzwi. W zanikającym świetle racy widział, jak wszędzie dokoła pozostali robią to samo. Spodziewał się, że zaraz w jego ciele zagłębi się kula.
Na otwartej przestrzeni odległość wydawała się ogromna. Odnosił wrażenie, jakby w ogóle nie posuwał się do przodu, jakby każda noga poruszała się powoli niczym melasa spływająca po ściance kamiennego słoja. Był świadom tego, co może pójść nie tak, wszystkich wypadków i nieszczęść, jakie ewentualnie go spotkają. Przyjaciele popełnią błąd. Broń przypadkowo wypali. Bagnet niechcący utknie w czyichś plecach w trakcie ataku. W każdym razie ludzie, którym się to przytrafiało, przysięgali, że to przypadek, ale kto wie - czasem nawet wśród przyjaciół wyrównywano stare porachunki.
Jakiś człowiek wspiął się z trudem na wieżę. Wyglądało na to, że - o dziwo - we dworze nadal znajdują się żywi ludzie. Mieszaniec zobaczył, że mężczyzna się odwraca i patrzy w jego kierunku. Nie mógł uwierzyć, jak powolne są ruchy wartownika. Wiedział, że to tylko efekt jego własnej wyostrzonej percepcji, ale wydawało się to tak niezwykłe, że się zaśmiał. Mężczyzna był wyraźnie skonfundowany. Pochylił się do przodu, jakby chciał lepiej przyjrzeć się wydarzeniom. Mieszaniec zatrzymał się w biegu, próbując uspokoić oddech, uniósł muszkiet i wypalił. Iskry sypnęły z panewki. Kolba muszkietu wyrżnęła go w ramię. Ostry dym sprawił, że oczy mu łzawiły. Trafił do celu bardziej dzięki szczęściu niż odpowiedniemu ułożeniu broni. Wartownik osunął się, znikając mu z oczu.
Pozostali zaczęli strzelać, pewnie bardziej do cieni niż czegoś innego, ale tak właśnie się działo, kiedy zaczynało się szaleństwo. Mieszaniec dostrzegł kilka znajomych twarzy, które rozpoznał, gdy na krótko oświetlił je blask wystrzału, a potem przesłonił kłąb prochowego dymu. Niektórzy przyklęknęli, żeby przeładować. Tak przynajmniej podejrzewał. Zawsze zdarzają się jednak tacy, którzy nie garną się do przodu, gdy trzeba zrobić wyłom. Sam nie zawracał sobie głowy ponownym załadowaniem, tylko nasadził bagnet na czubek muszkietu. Gdy znajdą się w środku, dojdzie do walki wręcz.
Kiedy chłopaki dotarli do murów, podnieśli wycie niczym armia szatanów. Mieszaniec zobaczył, że sierżant rozkazuje jednemu z nich otworzyć drzwi. Były zamknięte na klucz. Ktoś rozsądny przestrzelił zamek i rozwarł je kopniakiem.
Mieszaniec dostrzegł długi mroczny korytarz. Sierżant wyciągnął latarnię sztormową i wszedł do środka. Był z niego dzielny mężczyzna, człowiek z latarnią stanowił, bowiem zawsze łatwiejszy cel.
Wszyscy inni trzymali się z tyłu. Sierżant znieruchomiał, obejrzał się za siebie i gestem nakazał Mieszańcowi ruszać.
- Porucznik Sardec wyznaczył cię do prowadzenia ataku - oznajmił tonem niepozbawionym współczucia.
Na to nic już nie można było poradzić. Wszyscy wiedzieli, że Mieszaniec dobrze widzi w nocy. Wszedł pierwszy z bagnetem w gotowości. I to wystarczyło, aby reszta ruszyła za nim.
Cudownie, pomyślał, wiedząc, że jako pierwszy oberwie kulą z muszkietu, kiedy obrońcy otworzą ogień. Może będzie miał okazję umrzeć bohaterską śmiercią. Kolejna rzecz, za którą powinien dziękować porucznikowi Sardecowi.
Rozdział 5
"Wielu przedstawicieli zdegenerowanych Starszych Ras przetrwało w nowej erze świata. A wielu ludzi okazało się dostatecznie głupich, by czcić ich jako bogów".
Inkwizytor Serin Helmar,
Granice ludzkiej głupoty
Mieszaniec słyszał, jak za nim furażerzy opanowują dwór. Gdzieś w oddali zaryczały pomostogrzbietowce, gdy reszta kompanii wpadła do środka. On sam pomknął korytarzem, ogarnięty przeczuciem, że zaraz kula muszkietu zagłębi mu się w ciało. Wszędzie leżały trupy obrońców; ich ciała poplamione były dziwną, jaskrawą czerwienią.
Otworzył kopniakiem drzwi. Pomieszczenie za nimi wypełniali przerażeni i ogarnięci paniką górale. Odziani w tradycyjne kurtki z owczej skóry i tartanowe spodnie, mieli długie i tłuste włosy, brody oraz zwisające wąsy. Wszystkich łączyło również szkaradne rodzinne podobieństwo. Dało się zauważyć oznaki chowu wsobnego, co zaniepokoiło Mieszańca. Niektórzy nosili na twarzach i ramionach tatuaże z pająkiem, inni wytatuowali na ciele pajęcze sieci. Kilku miało broń. Jeden z nich uniósł pistolet.
Mieszaniec rzucił się do przodu, nabijając niedoszłego strzelca na bagnet. Sztych przebił ciało na wylot i otarł się o kamienną ścianę. Mężczyzna wrzasnął. Kończyny mu zadrgały. Mieszaniec wyszarpnął bagnet i podciął gardło kolejnemu góralowi, gdy ten sięgał po upuszczony pistolet. Trysnęła krew, zalewając przód owczej kurtki.
- Czekajcie! Poddaję się! Nie zabijajcie mnie - wrzasnął inny. - Nie zabijajcie mnie! Nie zabijajcie!
Było już na to za późno. Mieszaniec rzucił się na niego, tnąc bagnetem przez twarz. Wszystko zamieniło się w szaleństwo i zamęt. Smród krwi i ekskrementów wypełnił powietrze. W tej ograniczonej przestrzeni wrzaski i głośne wystrzały z muszkietów odbijały się echem po całym budynku. Choć na zewnątrz panowało zimno, Mieszaniec odczuwał niewytłumaczalne gorąco. Dźgnął kolejnego człowieka, który pochwycił lufę jego broni i próbował mu ją wyrwać. Przez krótką chwilę szamotali się bezładnie. Zdołał zauważyć pooraną szramami twarz mężczyzny i żyły, jakie wystąpiły mu na szyi, zanim Barbarzyńca wbił swój ogromny nóż w ciało górala. Ten osunął się z charkotem na podłogę, pociągając za sobą muszkiet Mieszańca.
Mieszaniec sięgnął po broń, lecz przez ścisk walczących ciał nie zdołał jej przytrzymać. Dobył jednego z pistoletów i wypalił w twarz nacierającego mężczyzny. Przez chwilę patrzył, jak rozbryzgują się fragmenty kości i mózgu, a potem chmura gryzącego dymu przesłoniła widok. Podrzucił pistolet w powietrze, chwycił za wciąż jeszcze ciepłą lufę i posłużył się nim niczym pałką przeciwko najbliższemu góralowi.
Wystarczyło kilka uderzeń serca i pomieszczenie zostało oczyszczone. Wszyscy wrogowie legli martwi lub ranni. A Łasica i Barbarzyńca z typową dla siebie przytomnością umysłu zaczęli odzierać trupy z wszelkich kosztowności, wypychając bryczesy sakiewkami, które zamierzali przejrzeć później, i zbierając wszelką przydatną broń. Jeszcze parę chwil i reszta oddziału pójdzie w ich ślady. Mieszaniec odebrał swoją broń Gołębiowi, który upierał się, że to łup wojenny, dopóki kompan nie pokazał mu znaku wyciętego na kolbie. Sierżant obserwował tę operację czujnym wzrokiem. Później upomni się o swoją działkę. Nawet Łasica i Barbarzyńca nie będą próbowali go oszukać.
Mieszaniec zaklął, bo spóźnił się na podział łupów. Dał się ponieść żądzy krwi i strachowi. Miał nadzieję, że jeszcze nadarzy się okazja, by się wzbogacić. Dokoła nadal rozlegały się odgłosy walki. Zauważył, że sierżant mu się przygląda.
- Co tam? - spytał.
- Wygląda na to, że tutaj walka już dobiegła końca.
- No i?
- Nie była to trudna potyczka, co?
- Mów za siebie. To ja prowadziłem atak, pamiętasz? A jeden z tych łajdaków omal mnie nie zabił.
- Biorąc pod uwagę, że to strażnicy mrocznego czarodzieja i proroka renegata... Mieszaniec odkrył, że inni im się przysłuchują, choć wsadzają łupy do plecaków. Teraz doszli już do brudnych koców i ubrany - Cóż, nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą.
- Może powinniśmy być za to wdzięczni.
- Może powinniśmy pomyśleć, gdzie czarodziej trzyma skarb - rzucił Łasica.
- Ano tak - zgodził się sierżant.
- Pewnie jest przeklęty - mruknął Barbarzyńca. Odczuwał zrozumiały lęk przez mrocznymi arkanami. Tak, jak wszyscy inni.
- Sprzedając skarb, przelewa się klątwę na kogoś innego - rzekł Łasica, siląc się na wesołość.
Mieszaniec zauważył, że atmosfera w pomieszczeniu uległa zmianie. Wkradła się martwota śmierci i lepkość strachu. Zdumiewające, jak szybko się to stało. Pomyślał, że gdyby któryś z jego kompanów pognał teraz ku drzwiom, reszta podążyłaby za nim.
Pojawił się porucznik, a wraz z nim Vosh. Mistrz Severin nie zaszczycił ich swoją obecnością. Sardec nie wyglądał na zadowolonego. Z zewnątrz dochodziły porykiwania wyrmów. Odgłosy walki dokoła budynku ucichły. Wyglądało na to, że furażerzy wygrali i że było to łatwe zwycięstwo. Vosh patrzył ze smutkiem na trupy i unikał wzroku wywlekanych na zewnątrz jeńców. Ci zaś uśmiechali się pogardliwie i pluli na jego widok, dopóki zdzieleni przez łeb przez furażerow nie zostali zmuszeni do zachowania ponurego milczenia.
Sardec zajrzał za próg, lecz nie znalazłszy tego, czego szukał, ruszył dalej. Vosh znikł wraz z nim.
- Wszyscy są martwi - powiedział Barbarzyńca. - Każdy jeden z tych cholerników.
Wszyscy byli przerażeni tym, co zastali w pomieszczeniu. Karmazynowe Cienie musiały wlecieć przez komin i wychynąć z kominka. Komnatę wypełniały trupy, a żaden z nich nie zginął z ludzkiej ręki.
Mieszaniec przyjrzał się kolejnemu ciału. Należało do posiwiałego starszego mężczyzny o długiej brodzie i pobrużdżonej twarzy. Miał szeroko rozwarte oczy i usta, z których wystawał język. Kąciki ust i nozdrza zabarwiła cienka strużka krwi. Skóra przybrała dziwny rożowawy odcień, jak u człowieka, który zbyt długo siedział w bardzo ciepłej kąpieli, tyle, że to zabarwienie nie znikało. Mieszaniec szturchnął zwłoki butem, nie chciał, bowiem dotykać ich rękami, na wypadek gdyby śmierć miała się okazać zaraźliwa.
Dwór zapełnił się uzbrojonymi ludźmi. Poza tymi, którzy przetrwali masakrę na dolnym piętrze, nikt nie pozostał przy życiu. Większość zginęła od czarów. Karmazynowe Cienie wyssały z nich życie. Furażerzy sprawdzili każdy kąt. Wreszcie, pokonawszy początkowy zabobonny lęk, zaczęli odzierać trupy z sakiewek, prochu, kul i broni oraz wszystkich cennych przedmiotów, jakie udało im się znaleźć.
Wstręt ściskał Mieszańcowi żołądek, gdy patrzył na owo świadectwo niesamowitej magii. Przedtem zawsze rozmyślał o tego rodzaju mocy i zawsze jej pożądał. Teraz zadawał sobie pytanie, czy rzeczywiście chciałby nią dysponować. Przemożna część jego istoty krzyczała, że nie, jednak w maleńkim, chorym z ambicji kąciku umysłu wiedział, że odpowiedź brzmi: tak. Niesamowicie byłoby panować nad taką potęgą.
Oddział zajął się omawianiem kwestii łupów. Jak zwykle, nie było ich dostatecznie dużo w stosunku do poniesionego ryzyka. W parę chwil później powrócił Sardec. Twarz miał spokojną, o lodowatym wyrazie, co oznaczało, że Terrarch jest wściekły. Wszyscy żołnierze trzymali się od niego z daleka, nawet Barbarzyńca. Mieszaniec starał się nie drgnąć. Wiedział, że to na nim skupi się gniew porucznika.
- Nie ma czarodzieja - rzucił Sardec, patrząc gniewnie na przewodnika. - Nie ma Zarahela. Tylko gromada śmierdzących górali.
- Był tu, panie - zapewnił Vosh. - Obydwaj byli.
- Przysięgałeś, że tu ich znajdziemy - przypomniał porucznik.
- Byli, kiedy odchodziłem. Może są w pobliżu albo w kopalni.
- W kopalni? Czyli gdzie?
- W zboczu góry na polecenie czarodzieja wydrążono szyb. Bóg jeden wie, po co. To miejsce jest nawiedzone.
- Może, dlatego się nią interesowali - powiedział Sardec. - Dlaczego przedtem nie wspomniałeś, że się tam schronili?
- A czemuż miałbym to robić? Byli tutaj. Zawsze przebywali nocą we dworze.
- Ale teraz ich tu nie ma. Może dowiedzieli się, że nadchodzimy. Jak daleko stąd jest ta kopalnia?
- Na zboczu nad nami. Zaprowadzę was tam rankiem.
- Wtedy nasi przyjaciele będą już wiele lig stąd.
- Ano, możliwe, panie, ale w takim razie łatwiej będzie ich wytropić w świetle dziennym.
Przez chwilę Sardec wyglądał tak, jakby chciał go uderzyć, lecz wziął głęboki oddech i zawołał:
- Sierżancie! Zacznijcie usuwać ciała z domu. Dajmy wyrmom coś do zjedzenia. Ty! - wskazał palcem na Mieszańca. - Dopilnuj, żeby je nakarmiono. Nikt się nie skarżył. To łatwiejsze niż budowa stosu.
Mieszaniec przyglądał się, jak płatki śniegu opadają na powierzchnię jeziora. W pobliżu czekały wyrmy. Zastanawiał się, czy to tylko jego wyobraźnia, czy też ich pyski mają dziwnie syty wyraz. Pozostali furażerzy przebywali w środku, owinięci w koce chroniąc się przed chłodem. Porucznik zajął pokoje na górze. Wezwał Łasicę, by przesłuchał jeńców, wykazywał, bowiem do tego szczególny talent i zapominał o delikatności. Od jakiegoś czasu wrzaski górali zakłócały sen. Mieszaniec zastanawiał się, co odkrył Sardec. Choć i tak nie miało to znaczenia. Bez wątpienia, porucznik podzieli się z nimi zdobytymi informacjami, kiedy uzna to za stosowne. A jeśli on tego nie zrobi, wyręczy go Łasica, jeśli nie wymyśli jakiegoś sposobu, aby wyciągnąć korzyści z tej sytuacji.
Jęki rannych również nie pomagały zasnąć. Ofiar po ich stronie nie było dużo, ale zostało kilku okaleczonych. Jak zawsze. A w tej chwili wyraźnie oszołomiony mistrz Severin nie zdołałby ich uleczyć. Wielu górali także odniosło rany, ale albo zostali zamknięci, albo skrócono ich cierpienia. Furażerzy nie żywili współczucia dla górskich plemion. Słyszeli zbyt wiele opowieści o tym, co ich członkowie robili z pochwyconymi żołnierzami. Biada zwyciężonym, pomyślał Mieszaniec.
Na ochotnika zamienił się z Gołębiem na wartę, potrzebował, bowiem czasu, żeby pomyśleć. I tak sypiał mniej niż normalni ludzie, a Gołąb będzie mu winien przysługę. To jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Myślał głównie o Karmazynowych Cieniach. Po raz pierwszy widział niszczycielską magiczną siłę na tak wielką skalę z tak bliska. Dzięki temu pojął moc drzemiącą w magii. I zrozumiał, w jaki sposób Terrarchowie zdołali zdominować cywilizację, w której ludzie przewyższali ich liczebnie sto do jednego. Myślał o trupach tych, którzy zginęli od ataku cieni, o ich skórze naznaczonej dziwną czerwienią, o krwi cieknącej im z nosa i kącików ust. Cienie wykorzystywano jako broń, ale stanowiły także nauczkę dla tych, którzy sprzeciwiali się Terrarchom.
Zastanawiał się, jak by to było dysponować taką mocą. Najpewniej nigdy się tego nie dowie. Stara Wiedźma mówiła, że podobne czary przyprawiają większość ludzi o szaleństwo lub też wyniszczają ich fizycznie, doprowadzając do śmierci. Ludzkich istot nie stworzono do władania tak potężnymi zaklęciami. Jednak, jeśli wierzyć opowieściom, sam był tylko w połowie człowiekiem. Gdyby spróbował takiej magii, która strona jego natury by zwyciężyła? Byłby to pewnie ostateczny sprawdzian tego, kim jest. Wolał nie rozważać, jakim rezultatem zakończyłaby się owa próba, toteż usiłował zwrócić myśli ku czemuś innemu, ku ich misji.
Właściwie wysłano ich za granicę, aby odnaleźli czarodzieja, który krył się tutaj wraz z jakimś religijnym przywódcą. Przybyli uzbrojeni i wyposażeni tak, że mogliby sprostać siłom potężniejszym od górali, których znaleźli. Zabrali ze sobą czarodziej a i dość wyrmów, żeby rozgromić huzarów. Widocznie ktoś gdzieś tam uważał to za istotne. I cóż znaleźli? Jak dotąd nic. Tylko miasto w ruinach, gromadkę przerażonych ludzi i opowieści o nawiedzonej kopalni.
Pomyślał, że sytuacja stała się jeszcze dziwniejsza. Znajdowali się niedaleko granicy z Kharadreą, a do Czerwonej Wieży przysyłano coraz więcej królewskich żołnierzy. Istniał po temu tylko jeden powód. Kharadreńczycy nie okazaliby się przecież tak szaleni, aby najechać królestwo, zwłaszcza w czasie morderczej wojny domowej. Królestwo planowało interwencję, choć wyraźnie zakazywał jej i Czerwonym, i Mrocznemu Imperium traktat z Oslande. Jeśli żołnierze przemaszerują przez Przełęcz Złamanego Zęba, będzie to oznaczać wojnę, i to nie tylko z Kharadreńczykami - wojnę na skalę niespotykaną już od ponad wieku.
Mieszaniec nie był pewien, co odczuwał na myśl o ekspansji na wschód. Na pewno wiązała się z mnóstwem łupów, o czyni marzy każdy żołnierz, ale mogła również wymagać, by stawili czoła ogromnym armiom niewolników Mrocznego Imperium. Niebiescy Terrarchowie nie znali litości dla tych, którzy ośmielali się występować przeciwko nim. W czasie Schizmy krzyżowali regimenty ludzi, których pokonali, pozostawiając ciała jako nauczkę dla tych, którzy bodaj myśleli o sprzeciwie.
Krążyły też opowieści o złej magii Wschodu. Mieszaniec czytał o minionych wojnach. Były paskudne. A ta mogła być jeszcze gorsza. Od tego czasu nastąpił ogromny postęp w alchemii i broni palnej, a kto wie, co wymyślili szaleni czarodzieje z miasta Askander o fioletowych wieżach? Szeptano, że Terrarchowie z tej zakazanej krainy praktykują czarnoksięstwo i wampiryzm. Mieszaniec wiedział tylko, że Czcigodni nienawidzą swych wyrodnych ziomków z fanatyczną intensywnością. Zastanawiał się tylko, co ich do tego skłoniło.
Potrząsnął głową i znowu popatrzył na jezioro. Jego powierzchnia była nakrapiana szarością. Pozwolił myślom odejść zbyt daleko. Drgnął. Gdzieś na przeciwległym brzegu dostrzegł światło. Błysnęło i znikło. Mieszaniec czekał przez minutę albo dwie, żeby zobaczyć, czy znów się pojawi. A kiedy się nie pojawiło, zdecydował, że lepiej zameldować o tym sierżantowi.
* * *
Hef nie był zachwycony tym, że wyciągnięto go z łóżka, żeby przyszedł popatrzyć na światełko, które już zgasło, ale był dostatecznie dobrym żołnierzem, by wiedzieć, że sygnału lepiej nie ignorować. Obudził Gołębia i posłał go, żeby sprowadził Vosha oraz dowiedział się, gdzie dokładnie leży kopalnia. Przewodnik potwierdził, że wejście do szybu znajduje się mniej więcej tam, gdzie Mieszaniec widział światło. Niestety, zamieszanie zwróciło uwagę porucznika.
Sardec spojrzał przez teleskop w rzedniejący mrok, wierząc, że umiejętność widzenia w nocy właściwa Terrarchom pozwoli mu dostrzec więcej niż pozostałym. Przekonanie to nie znalazło jednak potwierdzenia, toteż zwrócił ponure spojrzenie na ludzi, którymi dowodził, i zmierzył Mieszańca gniewnym wzrokiem.
- Pewnie nic nie widziałeś - powiedział. W jego głosie pobrzmiewało oskarżenie i Mieszaniec przeczuwał kolejną karę.
- Może i coś zauważył, panie, ale światło już znikło... - odezwał się sierżant Hef. - Lepiej, by czujny wartownik wszczął alarm, niż żeby poderżnięto nam gardła we śnie.
Nawet Sardec nie mógł temu zaprzeczyć. Mieszaniec odczuł przypływ wdzięczności wobec sierżanta.
- Będę szczęśliwszy, jak zbadamy kopalnię, sierżancie - przyznał Sardec.
- Tak, panie.
- I jeszcze szczęśliwszy, kiedy znajdziemy czarodzieja. Nie podoba mi się to wszystko, śmierdzi czarami.
To pierwsze od dłuższego czasu stwierdzenie Sardeca, z którym Mieszaniec całkowicie się zgadzał.
- A skoro mowa o czarodziejach... Dowiedz się, czy mistrz Severin odzyskał już siły. Zanim to wszystko się skończy, jego umiejętności jeszcze się nam przydadzą.
- Dobrze, panie.
Sierżant odesłał Gołębia i wszedł do środka za porucznikiem. Mieszaniec powrócił do obowiązków wartownika, zapiawszy szczelnie pelerynę, by chronić się przed chłodem. Teraz naprawdę żałował, że nie zdążył złupić ubrań trupów. Część z nich pewnie by na niego pasowała, a gdyby nawet nie, i tak stanowiłyby kolejną warstwę materiału, której potrzebował na tym zimnie.
Mieszaniec maszerował wraz z pozostałymi. Ściskał w dłoni muszkiet i patrzył na jezioro. We wczesnym świetle poranka było w nim coś, co budziło głęboki niepokój, pewna oleistość wody, bezruch i... czujność. Odnosił wrażenie, jakby lada chwila coś miało się wynurzyć z głębiny i zaatakować, coś pradawnego, złego i nieludzkiego. Bez trudu wyobraził sobie dziwne kształty pływające wśród ruin znajdujących się pod wodą budowli. Powtarzał sobie, że znajdują się zbyt daleko od oceanu, aby pojawili się tu przypominający mątwy Quanowie. Zawsze obawiał się ich bardziej niż innych gatunków demonów. W sierocińcu mieszkał pewien kapłan, dawny żeglarz, który przerażał wszystkie dzieci opowieściami o ogromnych cielskach z mackami, wychylających się z morza rozświetlonego poświatą księżyca. Te opowieści na długo utkwiły w pamięci Mieszańca.
Furażerzy nacierali w rozproszonej formacji wzdłuż całego zbocza prowadzącego ku wejściu do kopalni. Nie chcieli ryzykować, że coś przegapią albo staną się łatwą ofiarą ukrytego strzelca. Mieszaniec żałował, że nie znalazł się wśród czterdziestu ludzi, których wybrano, by pozostali we dworze z kapralem Toby'm i wyrmami. Sardec już o to zadbał. Jak często ostatnimi czasy. A właściwie jak zawsze.
- Popatrzcie tylko na to - powiedział Łasica. Mieszaniec spojrzał we wskazanym kierunku. Połowa zwalonej kolumny leżała w wodzie. Boki miała gładkie i pokryte dziwnymi runami, z których część przypominała łby z rozlicznymi mackami, inne zaś pajęcze sieci lub pająki. Była obtłuczona i zniszczona przez żywioły.
Przy bliższych oględzinach okazało się, że tuż pod powierzchnią wody spoczywają inne, podobne do niej. Mieszaniec rozważał, co dokładnie kiedyś się tu znajdowało - może jakaś świątynia starych gniewnych bogów, nawet samego Urana Uhltara. Nigdy nie widział podobnego kamienia. Sprawiał wrażenie gładkiego i lśniącego niemal jak szkło czy też pancerz jakiegoś wielkiego żuka; chłopak denerwował się od samego patrzenia. Runy zdawały się żyć własnym pożądliwym życiem. Wmawiał sobie, że wszystkie te myśli podsuwa mu tylko jego własna wyobraźnia, ale sam w to nie wierzył.
- To robota ze Świata Starszych - oznajmił Leon. W jego głosie pobrzmiewał zabobonny strach.
Mieszaniec skinął głową i pełen niepokoju ruszył w górę zbocza. Nie miał ochoty zbliżać się do kolumn. Jeszcze przed przybyciem Terrarchów istniały istoty z mrocznych wieków. Niektóre z nich były starsze niż rasa ludzka. W dawnych, złych czasach w takich reliktach często składano ofiary.
- Świetnie - mruknął. - Mroczni czarodzieje, prorok Zarahel, a teraz runy ze Świata Starszych. Czemu podejrzewam, że istnieje pomiędzy nimi jakiś związek?
- Może to tylko przypadek - rzucił Leon.
- Miejmy taką nadzieję.
- Zupełnie mi się to nie podoba - przyznał Leon. Przesunął niezapaloną fajkę w kącik ust i wydał przez nią dziwny świszczący dźwięk. Jego ogromne oczy odcinały się od chłopięcych rysów twarzy. Wyzierał z nich strach.
Mistrz Severin spojrzał na nich z zaciekawieniem - wyglądało na to, że nie odzyskał jeszcze sił po ostatniej nocy. Poruszał się powoli i ze znużeniem, czego nie zauważyli przedtem. Jakby magia, którą uwolnił, wyssała z niego siły. Przywołali go do siebie. Wysoki Terrarch zawrócił, a za nim powlókł się przewodnik Vosh.
- Cóż takiego znaleźliście? - spytał, siląc się na buńczuczność.
Łasica wskazał na kolumnę, która spoczywała w wodzie. Mieszaniec domyślił się, że ze względu na oblepiający jej bok szlam z daleka była niewidoczna. Mętna woda odbijała się w błyszczącej masce Severina.
- Obelisk Uhltari - powiedział czarodziej, a na jego ustach pojawił się pełen zamyślenia uśmieszek. Bardziej przypominał teraz zadumanego uczonego niż oficera Terrarchów. - Niewielki.
- Uhltari, panie? - spytał Leon.
- Jednej ze Starszych Ras. Księga Iskarusa powiada, że zostali niemal doszczętnie wybici przez Ar Elat podczas Wojny Bogów i że jedynie zdegenerowane niedobitki przetrwały aż do tej ery. W czasie Podboju wytrzebiono ich wraz z ludźmi, którzy okazali się dostatecznie głupi, by ich czcić. Używali ludzi jako pokarmu. - Czarodziej spojrzał na nich, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, do kogo mówi, i zamknął usta. Odwrócił się napięcie i skinął, żeby ruszali. Przewodnik zatrzymał się na chwilę i ukłonił przed kolumną, zanim poszedł dalej.
- Widzieliście to? - zapytał Leon po drodze. - Wygląda na to, że górale czczą Starych Bogów.
Mieszaniec uważał, że to całkiem prawdopodobne. Z tego, słyszał, wiara Terrarchów nigdy nie zapuściła tu korzeni.
Wielu wciąż praktykowało stare wierzenia. Zastanawiał się nad słowami maga. Terrarchowie tak wiele trzymali w tajemnicy. Oczywiście, był to jeden ze sposobów na utrzymanie władzy. Czuł się poniżony, jakby czarodziej specjalnie popisywał się wiedzą, którą posiadał w przeciwieństwie do niego, i udowadniał, że ma uprzywilejowaną pozycję. Gunther powiedziałby, że to naturalne. Mieszaniec zastanawiał się jednak, czy zawsze tak będzie.
Przed sobą dostrzegł wejście do kopalni, niczym rozwarte wrota piekła w zimnym zboczu góry. Porucznik Sardec czekał tam zniecierpliwiony wraz z resztą żołnierzy, ze wzrokiem - jak zawsze - utkwionym w Mieszańcu.
Rozdział 6
"Wiele starego zła wciąż zamieszkuje głębokie miejsca, świata".
Prorocy,
werset 6, rozdział 9
Mieszaniec spojrzał ku łukowatemu wejściu. Prowadziło w ciemność. Dobywał się z niego dziwny zatęchły zapach, mieszanina odoru zbutwiałego drewna, wilgoci i czegoś jeszcze. Zerknął na ziemię. Widniały na niej ślady świadczące o tym, że niedawno ktoś tu wchodził. Nie musiał dorównywać Łasicy w umiejętnościach tropienia, aby to dostrzec, oznaki wydawały się, bowiem oczywiste. Niemal nowe stemple podpierały sufit. Koło wejścia leżały drewniane wiadra. Tu i ówdzie walały się trzonki starych kilofów. Ostrza były zbyt cenne, aby je zostawiać.
- Wygląda na nowe - uznał sierżant Hef. Pochodził z Agaline, leżącej na zachód od królestwa górzystej krainy słynącej z kopalni. Zanim został żołnierzem, wydobywał węgiel. Twierdził, że jest wdzięczny za jednokoronówkę od królowej każdego dnia, kiedy nie przebywa pod ziemią. A Mieszaniec podejrzewał, że sierżant mówił to poważnie.
- Ktoś tam zszedł - dorzucił Łasica.
- Po co? - spytał Sardec. - Co jest tam w dole? – Pytająco popatrzył na górala, który wzruszył ramionami.
- Czarodziej kazał ją wykopać. Jest nawiedzona.
Strach był wypisany na twarzy mężczyzny i pobrzmiewał w jego głosie.
- Przez co? - spytał porucznik.
- Duchy? - zasugerował Łasica.
- Przez coś. Coś zabijało górników w ciemnościach. Niektórzy mówili, że demon. To, dlatego zaczęliśmy chwytać niewolników.
- A jednak ten czarodziej i jego przyjaciel prorok znaleźli tu schronienie. I to niedawno, sądząc po śladach.
- Wygląda na odpowiednie dla nich miejsce, panie - skwitował Łasica. - Może przybyli, aby nad nim zapanować.
- Lepiej zostaw magię mistrzowi Severinowi.
- Z przyjemnością, panie.
Sardec uśmiechnął się kwaśno.
- Masz jakieś pomysły, mistrzu Severinie?
Czarodziej przechylił głowę na bok.
- To bardzo dziwne. Wyczuwam, że głęboko w tej kopalni rzucano zaklęcia. Nie znam takiej magii. Działa tu jakaś bardzo subtelna siła. Wypaczyła moje zaklęcie zeszłej nocy.
Chłodny uśmiech Sardeca jeszcze się poszerzył, jakby porucznik pomyślał, że czarodziej się usprawiedliwia.
- Chcesz coś dodać, Vosh?
- Mroczny czarodziej kazał wydrążyć tutaj kopalnię. Moi pobratymcy nie chcieli się podporządkować, ale bali się go i tego, co mógł im uczynić. Zmuszał ich do kopania coraz głębiej w ciemnościach. Dotarli do starych szybów. Tego dnia kazał im przestać. Wyglądało na to, że znalazł to, czego szukał. Więźniowie zostali posłani na dół i nie powrócili. Nikt już ich nigdy nie widział. Potem czarodziej spędzał w dole całe dnie. Czasami towarzyszył mu prorok.
Mieszaniec słuchał uważnie. Wydawało mu się, że słyszy dziwne jęki dobiegające z głębi kopalni. I nie był w tym odosobniony. Sardec podniósł wzrok.
- To tylko osiadająca ziemia i skrzypiące stemple - powiedział sierżant Hef. - Nie ma się, czym martwić.
Mieszaniec pomyślał, że Sardec wygląda na zaniepokojonego. Ponownie utkwił wzrok w wejściu do kopalni i jej niskim sklei pieniu. Mieszaniec wiedział, że porucznik rozważa, czy nie warto byłoby posłać ich wszystkich w dół, w ciemność. Jakby czytając w jego myślach, Sardec spojrzał na żołnierzy i szybko wybrał dziesięciu ludzi, żeby mu towarzyszyli. Sierżant Hef miał pozostać na powierzchni i uważać, by nikt się nie wymknął.
- Panie - zagadnął Leon, który znalazł się w wybranej dziesiątce. Wyglądał bardzo młodo i mocno się denerwował. – Tam na dole czeka czarodziej. A może i demon.
- Zaufaj mojej magii - uspokoił go mistrz Severin.
Sardec wysunął z pochwy klingę ze srebrzca.
- A jeśli ona zawiedzie, ten miecz zabije każdego, czarodzieja, demona czy człowieka.
- No to szkoda, że wszyscy takich nie mamy - wymruczał Łasica tak cicho, że usłyszeli go tylko Mieszaniec i Barbarzyńca.
Mieszaniec dotknął symboli Starszych wiszących mu na szyi. Widział, że inni robili to samo; i to nie tylko ci, których wybrano do zejścia na dół.
* * *
Światło latarni Sardeca przenikało mrok. Porucznik szedł nisko pochylony - był zbyt wysoki jak na korytarze zbudowane dla niższych ludzi. Jego klinga lśniła niesamowicie w świetle latarni, a oczy płonęły gorączkowym blaskiem. Popatrzcie tylko na niego, pomyślał Mieszaniec. Znalazł okazję, by okryć się chwałą, i ma zamiar pochwycić ją obiema rękami, nawet, jeśli przy tym zabije nas wszystkich. Vosh szedł obok Sardeca i wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
Mistrz Severin wyciągnął ze swojej sakiewki kryształ i wyszeptał nad nim zaklęcie. Znajdujące się na powierzchni kamienia runy zabłysły jaskrawo, a potem przygasły, emitując mocny, równomierny blask. Czarodziej wsadził kryształ w zagłębienie na specjalnie przygotowanej do tego różdżce. Szedł cicho przed siebie. Cały czas zachowywał czujność, co wcale nie dodało Mieszańcowi otuchy.
Jeśli zmęczeni ludzie popełniali błędy, o ile bardziej może się pomylić zmęczony czarodziej Terrarchów?
Łasica chcąc nie chcąc szedł na przedzie, badając ślady i szukając wskazówek. Obok niego kroczył Barbarzyńca z pistoletem w jednej ręce i ogromnym nożem w drugiej. Poruszał się ostrożnie opanowany, w całkowitej gotowości, i gdyby Mieszaniec nie wiedział o jego klaustrofobii i strachu przed tym, co nadprzyrodzone, nigdy by się nie domyślił ich istnienia. Barbarzyńca nie był zbyt rozgarnięty, lecz odwagą dorównywał smokom.
Za tymi na szpicy szli Gołąb, Leon, a potem Mieszaniec wraz z resztą oddziału rozciągniętą w długim szeregu. Co drugi mężczyzna niósł pochodnię. Pozostali trzymali broń w pogotowiu. Za Mieszańcem podążał Gunther, tyczkowaty But, Ropuchogęby, kuśtykający Kuternoga i Przystojny Jan. Mieszaniec wolałby nie mieć Gunthera za sobą. Ciche modlitwy mężczyzny grały mu na nerwach.
Musiał jednak przyznać, że jeśli istniało miejsce, które zachęcało do modlitwy, była to właśnie ta kopalnia. Stemple w górze wyglądały, jakby zostały niedawno postawione przez ludzi, którzy nie bardzo się na tym znali, w każdym razie wedle opinii Kuternogi. Podobnie jak sierżant, ten przysadzisty, niewielki człowieczek o długich ramionach pracował kiedyś jako górnik. Mieszaniec czuł się przytłoczony przez niskie sklepienie. Nie podobały mu się dziwne symbole wyrzeźbione na ścianach w nierównych odstępach. Rozbolały go oczy, kiedy próbował śledzić wzrokiem zawiłe wzory przypominające pajęczą sieć. Był to wyraźny znak, że działa tu jakaś magia.
Ścisnął mocniej pistolet i bagnet. Tu w dole brakowało miejsca na użycie muszkietu. Walka będzie się toczyć w zwarciu i będzie miała osobisty charakter. Dziwne, że panuje tu takie gorąco, skoro na zewnątrz jest zimno. Koszula już lepiła mu się do pleców, a niektórzy ludzie porozpinali tuniki. Dostrzegł kropelki potu na łysinie Łasicy. Kłusownik oblizał wargi, a Mieszaniec zdał sobie sprawę, że sam też ma sucho w ustach. W powietrzu unosił się pył i wisiało coś jeszcze. Nie był pewien, co takiego.
Pomyślał, że wolałby tu nie umierać. Nie żeby znał lepsze ku temu miejsca, chyba, że - jak twierdził Barbarzyńca - w ramionach sorajańskiej dziwki we wspaniałym pałacu tysiąca rozkoszy w Smutku, lecz kopalnia wydawała się wyjątkowo nieprzyjemna. W tym ponurym mroku jego myśli zbyt łatwo zwracały się ku demonom i Ciemności. Strach, nad którym ledwo panował, ściskał mu żołądek. Strach przed ciemnością, lęk na myśl o wiszącej nad nim masywnej górze, obawa przed demonami, czarodziejami i innymi nienaturalnymi istotami, które czaiły się w ciemnościach. Choć na górze panowała paskudna pogoda, nagle zapragnął znaleźć się z powrotem w obozie albo wśród brudnych uliczek Smutku, gdziekolwiek, byle nie tu.
Pomyślał o wilgotnym, zatęchłym smrodzie i o leżącej na zewnątrz kolumnie, zastanawiając się, czy nie istnieje powiązanie pomiędzy nim a stworem, który ponoć nawiedzał kopalnię. Według opowieści, jakie słyszał, Uran Uhltar miał w swej służbie wiele demonów. Być może nie wszystkie one zostały zniszczone wraz z Achenarem. Zmówił modlitwę w nadziei, że Bóg słucha. To dziwne, ale właściwie poza chwilami, kiedy znajdował się w niebezpieczeństwie, odrzucał ideę dobrego Boga, którą zaszczepiono mu w sierocińcu. Dawna wiara zwykle powracała jednak w momentach grozy wraz z nadzieją, że coś w niej się kryje.
Korytarze wiły się ku dołowi. Z jakiegoś powodu sklepienie i wsporniki wydawały się tutaj bardziej solidne. Najpierw Mieszaniec pomyślał, że to pewnie jego wyobraźnia, potem jednak zauważył delikatny blask wydobywający się ze ścian. Sądził, że to tylko światło latarni odbijające się od kryształu w ścianach, lecz kiedy obejrzał się do tyłu, dostrzegł, że za nimi również widać słabe lśnienie. Jakby ściana była pokryta warstwą... czegoś.
Zerknął do tyłu na Kuternogę. Były górnik potrząsnął głową, a potem potarł swój złamany nos. Wyraz jego głęboko osadzonych oczu świadczył, że nigdy przedtem nie widział takiego zjawiska. Poza tym ze spojrzenia tego wyzierał strach. To nie dodało otuchy Mieszańcowi. Niemal wpadł od tyłu na Leona, zanim się zorientował, że przystanęli i czemuś się przypatrują. Mieszaniec też spojrzał i zobaczył przed sobą kolejny mistyczny symbol wyrzeźbiony w ścianie. Porucznik przyglądał mu się z namysłem. Mistrz Severin przykucnął koło niego, kiwając głową, jakby domyślał się, na co patrzą. Mieszaniec zaś wiedział, że wcale mu się to nie podoba.
- Jakaś dziwna runa ochronna - powiedział Severin.
- Czemu dziwna? - spytał Sardec.
- Nietypowa. Nie należy do żadnej znanej mi szkoły. Może to wykrywacz albo czujka, ale nie emituje żadnego pola.
- Chcesz powiedzieć, że nie wyczułeś jej, dopóki nie zobaczyłeś?
- Zgadza się.
- Myślę, że możemy śmiało założyć, że nasz czarodziej wie, że go tropimy - uznał Sardec. Rozległo się parę chichotów, lecz atmosfera strachu tylko się pogłębiła.
Ruszyli dalej w dół.
- Ciekawe, jak daleko w głąb sięga kopalnia, prawda, Rik? - spytał Leon.
- Może aż do Piekła - odezwał się Gunther.
Mieszaniec wolałby, żeby się zamknął. Nie potrzebował takiej gadki.
- Ale Pan Światła ochroni ludzi prawych - dodał Gunther. - Czy jesteście prawi?
- Dostaniesz moim prawym butem w dupę, jak się nie zamkniesz - zagroził idący z przodu Barbarzyńca. Porucznik musiał się zamyślić, bo nie zareagował.
Dziwny zapach się wzmógł. Pachniało jakby przyprawami, cynamonem. Barbarzyńca zauważył na podłodze dziwne zadrapania, a potem weszli do przypominającej komnatę pieczary i zaczyniali się gwałtownie.
- Po co czarodziej miałby tu przychodzić? - spytał Leon Mieszańca tonem wskazującym na to, że naprawdę spodziewa się odpowiedzi. Jego głos odbił się echem od wysokiego sklepienia. - Dlaczego ryzykował spotkanie z demonami?
- Może zadajesz niewłaściwe pytanie - odparł Mieszaniec. - Może przybył tu właśnie z powodu demonów.
Na swój straszny sposób miało to sens. Czarodzieje zajmowali się właśnie takimi sprawami i porozumiewali się z demonami z piekielnych czeluści w poszukiwaniu zakazanej wiedzy. To przypomniało mu opowieści Starej Wiedźmy ze Smutku o tym, że Starodawni posiedli wiedzę, dla której ludzie zaprzedaliby dusze. Oczywiście, istniało wiele rzeczy poza duszą, które mogły służyć do handlu wymiennego z demonami. Pomyślał o porwanych ludziach. Może czarodziej, którego szukali, ubił jakiś interes.
Zaniepokojeni furażerzy popatrzyli po sobie, a potem spojrzeli na porucznika i czarodzieja, czekając na wskazówki. Mieszaniec wiedział, że wszyscy myślą o tym, by zawrócić i rzucić się do ucieczki. Nie winił ich za to, sam się nad tym zastanawiał. Walka z demonami w tym głębokim, ciemnym i samotnym miejscu nie odpowiadała jego wizji bycia żołnierzem. Porucznik spojrzał na nich i uśmiechnął się ironicznie, jakby czytał w ich myślach. Wyciągnął przed siebie klingę ze srebrzca i wykonał kilka cięć w powietrzu. Wyglądał, jakby zamierzał powalić pierwszego człowieka, który weźmie nogi za pas, ale zamiast tego powiedział:
- Żaden demon nie oprze się tej klindze. - To klinga prawych - oznajmił Gunther z wyrazem ponurej satysfakcji na twarzy. Cóż, przynajmniej jeden człowiek nie ucieknie, pomyślał Mieszaniec, postanawiając, że sam również zostanie. Skoro porucznik nie zamierzał się stąd ruszać, i on wytrzyma.
- Nie boję się walczyć z demonami - rzucił Barbarzyńca. Głos mu się trochę trząsł, ale dodał: - Jaki demon z tej nędznej małej krainy może się równać z Aerami z mojej ojczyzny?
Sardec znowu zmierzył ludzi taksującym spojrzeniem, a potem dał znak, aby szli dalej. Nagle uniósł dłoń, nakazując ciszę. Mieszańcowi nie trzeba było wyjaśniać, dlaczego. Sam też to słyszał. Skądś przed nimi dochodził dźwięk, jakby coś cicho nadbiegało.
Zdaje się, że ich znaleziono.
Rozdział 7
„Przyobleczony w ciało, pół-demon, pół-pająk, nasienie Urana Uhltara wyłoni się, aby zapolować na swe ofiary".
Mika Selari,
Zagłada Boga Pająka
Wszyscy furażerzy spojrzeli po sobie. Dźwięk ucichł, zastąpiony przez rozmowę pomiędzy ludzkim głosem, a głosem należącym do jakiejś obcej istoty. Był on wysoki, bełkotliwy i pełen szaleństwa, z tembrem, jakiego nie mogło z siebie dobyć ludzkie gardło. Mieszaniec nie zdołał uchwycić słów, wątpił też, czy by je zrozumiał. Brzmiały dziwnie zgrzytliwie, jak jeden ze starodawnych języków demonów, jakimi posługiwali się czarodzieje w Smutku.
- Ustawić ludzi w szyku - rzucił porucznik. - Stać w gotowości. Odkryto nas.
- Co ty powiesz? A skąd ci to przyszło do głowy? – wyszeptał Łasica, odsuwając się od źródła dźwięku i opierając plecami o ścianę.
Mieszaniec rozejrzał się dokoła. Większość żołnierzy dobyła pistoletów i noży, nawet ci, którzy trzymali pochodnie. Sardec gestem dał im znak, żeby się cofnęli. Przestrzeń była ograniczona, a on potrzebował miejsca, żeby wywijać mieczem. Barbarzyńca stał obok niego z wyrazem determinacji na twarzy.
- Nie strzelać, dopóki nie wydam rozkazu. Nie chcemy, żeby ktoś z naszych przypadkowo dostał rykoszetem. To robota dla miecza, chyba, że będziecie mieć czysty i pewny strzał.
Mieszaniec zacisnął palce na broni. Coś się ku nim zbliżało coś dużego i ciężkiego, coś, co poruszając się, wydawało dziwny szeleszczący dźwięk połączony z tupotem. Jego wyobraźnia odmalowywała obraz ogromnego węża nadciągającego, aby ich pożreć, albo wielkiego pająka z oślizgłymi bokami ocierającymi się o kamienie ścian. Severin uniósł ramiona i zaczął recytować.
Pojawił się demon o wiele gorszy niż cokolwiek, czego Mieszaniec się spodziewał. W mroku nie dało się dostrzec szczegółów, co zresztą bardzo chłopaka cieszyło. To, co widział, wydawało się wystarczająco straszne i będzie wracało do niego w koszmarach do końca życia.
Potwór dorównywał wielkością małemu bykowi. Jego ciało na pierwszy rzut oka przypominało olbrzymiego pająka, dopóki Mieszaniec nie dostrzegł, że pokrywa je pancerz złożony z segmentów, jak u stonogi. Chodził na sześciu kolumnowych nogach składających się z wielu stawów. Z przodu, pośrodku, gdzie znajdowałyby się oczy pająka, widniała głowa podobna do łba mątwy. Miała osiem czułków, na których końcach umieszczone były oczy. W środku zaś rozwierała się paszcza. Z obu jej stron cały czas wysuwały się i cofały dwa długie kły. Najgorsze były jednak ogromne ostrza wystające z przodu tułowia. Kiedyś pełniły pewnie funkcję nóg, ale przekształcono je tak, że zmieniły się w potężne kosy, gotowe do ataku. Miały dziwny, jadowicie zielony kolor i Mieszaniec był pewien, iż ich dotyk oznacza śmierć.
Powietrze wypełniał zapach przypraw i stęchlizny. Nadciągający demon bełkotał coś szaleńczo w starodawnym języku demonów.
- Jeden z Uhltari - powiedział Sardec. Mieszaniec głośno zaczerpnął powietrza. Nazwę tę szeptano z lękiem na Ulicy Czarowników w Smutku. Była to jedna ze starych ras demonów, słynna z okrucieństwa i szaleństwa, nasienie Boga Pająka Urana Uhltara. Uważano, że już dawno zniknęła z powierzchni Gaei. Opowieści jednak nie mówiły prawdy - stworzenie nie przypominało pająka, choć istniało pewne powierzchowne podobieństwo. To tutaj było olbrzymie, z dziwnie plamistą skórą. Biały albinos. Mieszaniec zastanawiał się, jak długo przebywał na dole. Jak przetrwał? Czy był ostatnim przedstawicielem swojej rasy, czającym w mrocznych czeluściach z dala od oczu następców? Jakież to dziwne historie mógłby opowiedzieć i jaką wiedzę posiadał?
Mieszaniec zdał sobie sprawę, że sam gada od rzeczy, bełkocząc ze strachu, podczas gdy istota objawiła się w całości i stanęła dęba przed porucznikiem i Barbarzyńcą. Mimo swego ogromu, poruszała się ze straszliwą szybkością, górując nad czarodziejem i żołnierzami. Kiedy człowiek i Terrarch przygotowywali się do natarcia, zaatakowała szponami. Pierwszy zamach rozdarł klatkę piersiową maga, który runął na ziemię. Rzucał się i wił jak człowiek poddany strasznym cierpieniom. Uderzenie przecięło go niemal na pół. Widać nawet moce mistrza czarodzieja nie uodparniały na szpony demona. Nie była to pokrzepiająca myśl.
Klinga porucznika wgryzła się w chitynowe ciało Uhltari, gdy zamachnął się na niego jeden z lśniących kłów. Demon trafił z ukosa w czoło Sardeca i powalił go.
Szybki jak kot Barbarzyńca odskoczył w tył, parując kosę swoim potężnym nożem. Dziwaczny pisk wypełnił powietrze, gdy starły się te dwa ostrza. Mieszaniec niemal spodziewał się, że szpon Uhltari pęknie, lecz tak się nie stało. Istota zamierzyła się znowu na Barbarzyńcę obydwoma ostrzami.
- Nie pomagajcie mi, leniwe bydlaki! - krzyknął Barbarzyńca. - Sam załatwię to coś! Z łatwością!
Mieszaniec usłyszał kroki oddalające się w głąb tunelu, ale nie rozejrzał się, żeby sprawdzić, kto uciekł. Zamiast tego uniósł pistolet i wymierzył starannie pomiędzy wijące się oczy na słupkach.
W ostatniej chwili, gdy już naciskał spust, istota pomknęła ku niemu szybkim wężowatym ruchem; długa, segmentowana dolna partia ciała uniosła się ku górze, gdy przednia część tułowia popłynęła ku dołowi. Z ogona wysunęło się przypominające włócznię żądło ociekające ohydnym, śluzowatym jadem.
W ciasnej przestrzeni wystrzał zabrzmiał ogłuszająco. Zapach prochu gryzł się z aromatem przypraw. Stworzenie wrzasnęło, gdy kula dosięgła celu, lecz Mieszaniec wiedział, że go nie zabił.
Nie było czasu na przeładowanie. Mieszaniec rzucił się przed siebie ponad ciałem leżącego porucznika i ciął bagnetem nogę stworzenia. Trafił, bo na rękę trysnęła mu zimna, lepka krew.
Ludzka sylwetka wypadła z wyjścia do tunelu, dzierżąc w jednej ręce klingę, a w drugiej pochodnię. Był to Gunther przepełniony szlachetnym gniewem i grożący boską zemstą. Płomienie pochodni zmusiły stworzenie, by się cofnęło. Mieszaniec usłyszał, jak gdzieś w pieczarze Barbarzyńca krzyczy:
- Posmakuj tego, ty łuskowaty fajfusie! - W jego głosie pobrzmiewała wściekłość berserkera zmieszana z paniką. Każdemu słowu towarzyszył dźwięk potężnej klingi trafiającej do celu.
Z chmury prochowego dymu wychynął przypominający kosę szpon, sięgając ku Mieszańcowi. Wiedząc, co zrobił z porucznikiem, Mieszaniec nie miał ochoty czekać ciosu. Rzucił się do tyłu, potykając przy okazji o Sardeca, i cielsko Uhltari przeleciało ponad jego głową. Dostrzegł segmentowane podbrzusze i poczuł strumyki cieczy spływające mu po czole niczym setki małych robaków. Twarz pokrył mu mokry śluz. Zebrało mu się na wymioty, gdy wytaczał się spod stworzenia.
Nowy ton pojawił się w szaleńczym bulgocie demona. Mógł to być lęk, ból lub też jakaś nieznana emocja. Gdzieś w tyle odpowiedział mu ludzki głos. Mieszaniec zaczął się zastanawiać, czy to nie jakiś mag panuje nad stworzeniem. Czy w jakiś sposób zmusił je, aby mu służyło? Jeśli tak, to może najlepiej zabić czarodzieja.
Gunther upadł, krzycząc z bólu. Ogon z żądłem spadł na niego, lecz nie trafił. Mieszaniec macał ręką dokoła. Jego dłoń natrafiła na rękojeść broni. Była to klinga, niesamowicie lekka i doskonale wykonana. Wydawała się pasować do dłoni jak ulał. Uświadomił sobie, że miecz, który trzyma w ręce, to wykonana ze srebrzca klinga Sardeca.
Zmusił się, by powstać, i ciął w brzuch bestii w miejscu, gdzie masywna noga łączyła się z korpusem. Klinga z łatwością zagłębiła się w ciele, mimo że przedtem pancerz stworzenia oparł się potężniejszej broni Barbarzyńcy. Trysnęła zimna, zabarwiona na zielono krew. Mieszaniec ciął raz jeszcze i stworzenie wrzasnęło z bólu. Żądło zadrżało i znowu nie trafiło w Gunthera.
- Wiedziałem, że długo nie pociągniesz - zakrzyknął Barbarzyńca. - Giń, nasienie zła. Posmakuj stali człowieka z Północy!
Demon się cofnął. Kosy chwiejnie zwróciły się ku Mieszańcowi, jakby stworzenie osłabło. Ostrza przecięły powietrze obok niego, jakby mierzyły gdzie popadnie. Na szczęście, ciągle był w przysiadzie, w przeciwnym, bowiem razie zostałby pocięty na kawałki. Przetoczył się na bok, zamierzając wyminąć Uhltari i odnaleźć czarodzieja. Po drodze zdał sobie sprawę, że znalazł się poza zasięgiem ataku demona. Raz jeszcze ciął klingą, wbijając ją głęboko w prawy bok bestii.
Stworzenie wydało z siebie rozdzierający uszy wrzask, a jego ciało zafalowało niczym olbrzymie biczysko. Wielkie zwarte muskuły wymierzyły Mieszańcowi cios z boku, ze zmniejszoną prędkością, ale tak silnie, iż przeleciał przez pieczarę i wyrżnął o ścianę. Na chwilę ciemność wypełniona dziwnymi gwiazdami przysłoniła mu pole widzenia. Zdezorientowany, zobaczył, że Uhltari wycofuje się z pieczary, powoli i z wyraźnym cierpieniem. Barbarzyńca ścigał go zaciekle, wykrzykując wyzwania mające zmusić bestię do powrotu i walki.
Nagle wrzaski Barbarzyńcy ucichły jak ucięte nożem. Nie słychać było uderzenia. Mieszaniec zastanawiał się, czy dopadła go bestia, czy czarodziej. Bał się poznać prawdę. Zmusił do ruchu zwiotczałe kończyny, skręcając ku wejściu do tunelu, w którym znikło stworzenie i jego towarzysz. Wydawało mu się, że w mroku i prochowym dymie dostrzega Łasicę, dał mu, więc znak, by za nim podążył.
Barbarzyńca stał sparaliżowany, muskuły prężyły mu się na szyi, na czole napęczniały żyły. Dalej w tunelu Mieszaniec widział ogromne cielsko uciekającego rannego Uhltari. Dostrzegł wyraźnie rozliczne tunele odchodzące od tego, który stanowił wejście do niekończącego się labiryntu. Przed Barbarzyńcą stała wysoka i smukła postać odziana w błękitną szatę, ukryta pod kapturem srebrna maska odbijała światło. Jedną ręką przypominającą szpon mag trzymał laskę, drugą wyciągał w dziwnym geście. Poruszył palcami, a Barbarzyńca zaczął pochylać się do przodu. Zszokowany Mieszaniec patrzył, jak mimo prób oporu mężczyzna z Północy zaraz nadzieje się na własny miecz. Symbol Starszych na szyi Barbarzyńcy gorzał ogniem, lecz brakowało mu potęgi, aby oprzeć się mocy maga.
Mieszaniec rzucił się do przodu z klingą ze srebrzca w dłoni. Mag odskoczył do tyłu z nienaturalną zręcznością. Śmiejąc się, uniósł rękę i wykonał dziwaczny gest, wymawiając słowa w jakimś starożytnym języku. Runy na klindze nagle rozgorzały i nawet przez rękojeść chłopak wyczuwał lekkie ciepło. Pomyślał, że przynajmniej jedna rzecz, którą mówili o srebrzcu, okazała się prawdą. Rzeczywiście stanowił ochronę przed złymi czarami.
Zobaczył, jak mag rozwiera szeroko oczy, rzucił się, więc do przodu i jednym pchnięciem przebił ciało czarodzieja na wylot. Mag wrzasnął. Laska wypadła mu z łoskotem z dłoni. Mieszaniec poleciał do przodu i znalazł się niemal twarzą w twarz z przeciwnikiem. Obrócił klingę i wyszarpnął ją z rany. Przewracając się, mag zajęczał i chwycił za sznur wylewających się, parujących wnętrzności. Mieszaniec postanowił skrócić mu cierpienia i uderzył go głownią miecza w czoło. Czaszka pękła od ciosu, poleciały okrwawione kawałki kości, lecz czarodziej nie chciał umrzeć. Tylko opadł na kolana. Przeklinając, Mieszaniec odrąbał mu głowę.
Barbarzyńca wyminął przyjaciela i mieczem zaczął rąbać ciało na kawałki.
- Łajdak, myślał, że mnie dopadł, ale ja mu tylko mydliłem oczy, żeby znalazł się w zasięgu mojego miecza.
- Mów sobie, co chcesz - burknął Mieszaniec, spoglądając stronę, gdzie zniknął Uhltari. Pomyślał, że mogliby ruszyć za nim idąc po śladzie śluzowatej krwi, ale sam nie miał na to ochoty chyba, że zostanie do tego zmuszony. Usłyszał za sobą kroki, odwrócił się i zobaczył zbliżającego się Łasicę z pochodnią. Kłusownik natychmiast dał znak Barbarzyńcy, by przerwał rąbanie, i pochylił się nad czarodziejem. Mieszaniec położył mu dłoń na ramieniu.
- Jest mój - powiedział. - Ja go zabiłem.
Łasica nie wyglądał na zachwyconego, lecz Barbarzyńca pokiwał głową:
- Zabił go.
- W porządku - rzucił Łasica.
- Co z pozostałymi? - spytał Mieszaniec.
- Porucznik leży, ale wciąż oddycha, tak jak i Gunther. Demon załatwił Gołębia. Leon jest nieprzytomny. Severin nie żyje. Reszta zwiała.
Mieszaniec zdziwił się, że tyle zdążyło się wydarzyć, a on tego nawet nie zauważył. Trzeba się było do tego przyzwyczaić, choć przecież miał dość doświadczenia, by wiedzieć, że walka oznaczała chaos.
Łasica ruszył dalej korytarzem, sprawdzając, co uda mu się znaleźć. Światło pochodni sprawiało, że jego cień tańczył na ścianie. Mieszaniec znalazł amulet na szyi czarodzieja, a w pozostałościach szaty kilka sakiewek, z których niektóre zawierały proszek. Klinga Barbarzyńcy rozcięła wiele z nich. Mieszaniec starał się nie dotykać rozdartych mieszków i ich zawartości, wrzucając pozostałe do własnej sakwy.
- Mogą zawierać klejnoty - rzucił Barbarzyńca, jakby żałując tego, że wcześniej poparł przyjaciela. - Jeśli tak, to pamiętaj, że miałem w tym swój udział.
- W porządku - burknął Mieszaniec. - Miałeś. Zobaczmy, co uda nam się zrobić dla pozostałych. - Nie potrafię zszywać. Pomogę Łasicy.
Mieszaniec wzruszył ramionami i powrócił do nieprzytomnych towarzyszy. Wyglądało na to, że Łasica udzielił im pierwszej pomocy, co nieco go zdziwiło.
Najpierw obejrzał Leona. Chłopak dostał tylko mocno po głowie, może wtedy, kiedy Uhltari zaczął się miotać. O dziwo, jego gliniana fajka leżała nieopodal nietknięta. Mieszaniec wsadził ją Leonowi za pazuchę razem z przynoszącym szczęście piórem wyjętym z kapelusza, a potem sprawdził, co z pozostałymi towarzyszami broni.
Gunther był blady i w szoku, dyszał urywanie. Severin nie żył. Głowę Gołębia zakrywała jego własna tunika, a kiedy Mieszaniec ją odsłonił, zobaczył, dlaczego. Czaszka została rozłupana niczym melon, a mózg wypłynął na ziemię. Mieszaniec opanował mdłości, wykonał nad zwłokami znak przejścia Starszych i skupił się na poruczniku.
Rozejrzał się. W tej chwili nie było tu nikogo. Niczym grom prosto z Cienia przyszła mu do głowy myśl, że mógłby po prostu przykryć dłonią usta Sardeca i zadusić go. Porucznik był bledszy nawet od Gunthera i już oddychał płytko. Przez moment Mieszaniec trzymał rękę nad twarzą dowódcy. Gdyby chciał, zemściłby się na rasie Terrarchów tu i teraz, i nikt by go nie powstrzymał.
Nikt, oprócz niego, nie potrafił się, bowiem zmusić do zabicia kogoś tak bezradnego. Jego dusza poszłaby wprost do Cienia, a poza tym ktoś mógł w każdej chwili wrócić. Potrząsnął głową, starając się zignorować obrażenia i odczuwany ból. Co on sobie myślał? Wytarł klingę ze srebrzca i wsadził ją z powrotem do pochwy, a potem odszukał własną broń. Ostrożnie rozerwał zębami nabój, załadował pistolet, a potem usiadł i czekał, aż kamraci wrócą i pomogą mu wynieść rannych.
Wkrótce pojawili się Łasica i Barbarzyńca.
- Coś znaleźliśmy - oznajmił kłusownik.
Rozdział 8
"Wiedza to potęga. Tajemnice to wiedza. Zachowaj tajemnice, to zachowasz potęgę.
Anonim,
Sztuka tego, co niemożliwe
- Co znaleźliście? - spytał Mieszaniec.
- Księgi.
- Powiedziałem, że najlepiej będzie, jak je spalimy - wtrącił Barbarzyńca. - To księgi czarodzieja. Nic dobrego z nich nie wyniknie. Nic dobrego nigdy nie wynikło z żadnej książki.
- Ale... - odezwał się Mieszaniec, a w jego głosie zabrzmiało zmęczenie i irytacja. Znał tę dwójkę. Gdyby chcieli zniszczyć księgi, po prostu by tak zrobili. Nie przychodziliby do niego po radę. Pewnie jednak uznali, że skorzystają, jeśli zachowają zdobycz.
- Łasica mówi, że one mogą być skarbem. Powiedział, że odpowiedni ludzie dobrze zapłacą za takie książki.
Mieszaniec natychmiast poczuł, że oto znalazł się na życiowym rozdrożu. Księgi te należały do mrocznego czarodzieja, który tu w dole knuł spisek. Miał absolutną pewność, że jeśli słusznie podejrzewa, woluminy zawierają zakazaną wiedzę, za której posiadanie człowiek mógł spłonąć na stosie. Mag, z którym walczyli, nie był święty. Prawdopodobnie właśnie ta wiedza doprowadziła go do szaleństwa. Najlepiej spalić te księgi. A jednak...
A jednak te tomy i zawarta w nich wiedza stanowiły bramę do świata, do którego zawsze chciał należeć, świata czarodziejów. Może zawierały coś, co pozwoliłoby mu wykuć dla siebie los inny niż życie zwykłego żołnierza, los, który odsunąłby od niego wczesną śmierć lub czekający wielu byłych żołnierzy żywot w przytułku czy dolę wędrownego, pozbawionego kończyn żebraka. Może znajdzie w nich coś, co pozwoli mu się rozwinąć a przynajmniej zdobyć jakąś kontrolę nad własnym życiem. Zaczął się buntować. Czuł, że kusi go to, co zakazane. I co z tego, że w książkach ukryto mroczną wiedzę, nieaprobowaną przez społeczeństwo? A co społeczeństwo kiedykolwiek zrobiło dla niego? Poza tym, był po prostu ciekawy.
Pozostali wpatrywali się w niego, czekając na odpowiedź. Łasica oblizywał wargi i ściskał rękojeść noża. Mieszaniec zdał sobie sprawę, że jego kompani się denerwują. Złożyli propozycję, która powtórzona niewłaściwym ludziom prowadziła na stos. Spojrzał na nich, jakby czytając w myślach Łasicy. Jego życie znalazło się na szali, i to z wielu powodów. Jeśli ta dwójka stwierdzi, że doniesie na nich inkwizycji, żywy stąd nie wyjdzie. Czekali na odpowiedź. Odpowiedź, od której będzie zależało jego życie.
- Ma rację - oznajmił Mieszaniec. Przerwał na chwilę, ważąc następne słowa, lecz Barbarzyńca wtrącił się gorliwie.
- Myślisz, że naprawdę znaleźliśmy skarb?
- Być może, jeśli to grimuary. Istnieją ludzie, którzy dobrze zapłacą za księgi z zaklęciami. A przynajmniej tak słyszałem w Smutku.
Łasica obrzucił Barbarzyńcę spojrzeniem oznaczającym: „a nie mówiłem?".
- Ile dostaniemy? - spytał potężny mężczyzna. Mieszaniec rozejrzał się znacząco dokoła, kierując wzrok ku porucznikowi. Takiej rozmowy nikt nie powinien podsłuchać. Oni już o tym wiedzieli, mówili, bowiem bardzo cicho. Cała trójka podreptała ku komorze, z której przyszli Łasica i Barbarzyńca. Była to mała sztolnia, stał w niej rozchwiany drewniany stolik, stołek i prycza do spania.
- Ile dostaniemy? - powtórzył Barbarzyńca.
- Zapłacą nam w złocie - powiedział Mieszaniec.
- Dużo będzie tego złota? - Barbarzyńca wyglądał na podnieconego.
- Nie wiem - przyznał Mieszaniec. Pomyślał o Starej Wiedźmie i jej siatce podejrzanych kontaktów. - To nie moja działka. Znałem tylko kogoś, kto czasami zajmował się takimi rzeczami.
- Nie okantowałbyś starych kamratów, prawda? - spytał Łasica z lekką groźbą w głosie.
Mieszaniec potrząsnął głową. Typowa reakcja. Kłusownik zawsze próbował przechytrzyć pozostałych, więc myślał, że inni postępują tak samo.
- Obejrzyjmy te księgi - zdecydował tymczasem Mieszaniec.
W prowizorycznym schronieniu czarodzieja w małej sztolni obok głównego tunelu walały się woluminy i inne przedmioty. Mieszaniec policzył książki. Było ich z pół tuzina.
Małe, przeważnie oprawione w skórę, niektóre z łuszczącymi się, wytłaczanymi napisami na grzbietach. Przejrzał je. Był pewien, że jedna z nich zawiera zaklęcia, te same przywodzące na myśl nuty zapisy, jakie pamiętał z ksiąg Starej Wiedźmy. Następna książka przypominała dziennik. Odnalazł w niej mapę - najpewniej tej kopalni. Przyjrzał jej się uważniej. Jeśli była dokładna, cały kompleks sięgał o wiele głębiej i wydawał się o wiele bardziej dziwaczny, niż się domyślali.
Większość książek napisano w pradawnych językach. Zostały uzupełnione notatkami we współczesnej mowie Czcigodnych Przez kogoś, kto straszliwie bazgrolił. Mieszaniec domyślał się, że tym kimś był czarodziej. Po części się z tego cieszył. Udało mu się znaleźć grimuary, choć nie miał pojęcia, co z nimi zrobić. Wiedział, że samo patrzenie na nie stanowi zagrożenie Cieniem dla duszy, ale nie potrafił się powstrzymać. Zawsze był ciekaw takich rzeczy, a teraz, teraz być może znalazł bramę prowadzącą do wolności i bogactwa. A przynajmniej coś, za co pewni ludzie zapłacą ogromne pieniądze.
- Miałeś rację - powiedział Łasicy. - Dla odpowiednich ludzi na pewno są warte fortunę. Musimy tylko znaleźć kupca.
Mieszaniec wsadził jeden z woluminów za pazuchę tuniki i jeszcze dwa do plecaka. Złożył mapę i wsunął w jedną z ksiąg Łasica i Barbarzyńca zaczęli pakować resztę.
- Ani słowa o tym nikomu - zastrzegł Mieszaniec. - Nikomu. Potem je przejrzę, żeby dokonać właściwej wyceny. Jeśli znajdziemy kupca, podzielimy pieniądze po równo, na trzy części.
- Sprawiedliwie - stwierdził Barbarzyńca.
Łasica wyglądał, jakby chciał się targować, ale przyszedł mu do głowy tylko jeden argument.
- To my je znaleźliśmy - zauważył.
- Ja umiem je przeczytać - odparował Mieszaniec. - A przynajmniej niektóre z nich. Znam ludzi, którzy je kupią. Komu wolicie zaufać, mnie czy komuś obcemu?
Łasica obrzucił go ostrym spojrzeniem, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nic dobrego nigdy nie wynikło z czytania książek - powiedział Barbarzyńca, jakby powtarzał prawdę, którą wbito mu do głowy, kiedy był bardzo młody.
Łasica uniósł rękę, uciszając ich, i poszedł w stronę, z której przyszli. Przez chwilę czekał i nasłuchiwał, a potem wrócił.
- Co to było? - spytał Mieszaniec.
- Nic takiego. Myślałem, że coś usłyszałem, ale tam nikogo nie ma.
- Miejmy taką nadzieję.
Wszyscy spojrzeli nerwowo przez sztolnię w kierunku, w którym znikł Uhltari. Mieszaniec zaczął się zastanawiać, co będzie, jeśli okaże się, że w okolicy przebywa więcej takich stworzeń.
- Zabierajmy pozostałych i wynośmy się stąd - zakomenderował. Nie był jednak pewien, czy Barbarzyńca nie miał racji, w każdym razie, jeśli chodziło o księgi. Łasica podniósł dłoń.
- Czekajcie - poprosił.
- Co tam?
- Nie chcemy, żeby ktoś zszedł tutaj na dół i sprawdził to miejsce - zakomunikował Łasica.
- Nie chcemy też, żeby ta istota odnalazła drogę na powierzchnię - uzupełnił Barbarzyńca.
Mieszaniec był tak pogrążony we własnych myślach, że dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że mowa o Uhltari.
- Spalmy kopalnię - rzucił Łasica.
- To niebezpieczne - zauważył Mieszaniec. - Tunel może się zawalić.
- I tak nie ryzykujemy więcej niż teraz - stwierdził Łasica. Już mówili o sprawie ogródkami. Mieszaniec pomyślał, że pora na bardziej zdecydowane działania. Miał nieprzyjemne poczucie winy i wrażenie, że ktoś ich podsłuchuje, kiedy jednak się rozejrzał, nikogo nie zauważył.
- Sami też możemy spłonąć - powiedział. - Jeśli któryś z nas wygada się przed nieodpowiednią osobą...
- A kto niby miałby tak zrobić? - spytał Łasica.
- Nie ja - zapewnił Barbarzyńca. - Nie sypię kumpli.
- Przysięgacie? Na waszą duszę i nadzieję na odrodzenie w Świetle? - naciskał Mieszaniec. Była to najpotężniejsza przysięga, jaka mu przyszła do głowy, choć może nie taka, jaką powinni składać ludzie, którzy zamierzali zajmować się zakazaną wiedzą Starszych.
- Na moją duszę i nadzieję odrodzenia - przyrzekł Barbarzyńca. Łasica milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że znowu rozważa tę kwestię ze wszystkich stron. Mieszaniec był zaskoczony. Kłusownik nie należał do ludzi, którzy przejmowaliby się złamaniem przysięgi. Wydawało się jednak, że tę traktuje poważnie.
- Na mą duszę i nadzieję odrodzenia w raju – powiedział wreszcie. Obydwaj spojrzeli na Mieszańca, a ten powtórzył przysięgę. Zaczęli się rozglądać za czymś na podpałkę, poza cennymi papierami. Znaleźli dość drewna i oliwy do lamp. Szybko gromadzili go wokół podpór stropowych, które wyglądały na najsłabsze. Zapalenie stosu zajęło im jeszcze mniej czasu. A potem trzeba było już tylko uciekać, wlokąc za sobą pozostałych.
Kiedy szli w górę, Mieszaniec zastanawiał się nad tym, co zrobili. Był jednocześnie podniecony i przerażony. Księga, którą miał przy piersi, ciążyła mu obietnicą zakazanej wiedzy. Nie mógł się doczekać lektury, choć mogło to oznaczać potępienie duszy i koniec życia. Zastanawiał się, co uczyniliby jego towarzysze, gdyby wiedzieli, że zamierza przeczytać te książki przed ich sprzedażą. Wiedział już, że nie rozstanie się z nimi, dopóki przynajmniej nie spróbuje ich przejrzeć.
Lęk wypływał z faktu, że impulsywnie zdecydowali się na bardzo niebezpieczną grę i nawet się nie zastanowili, jaką historyjkę opowiedzą, kiedy wyjdą na powierzchnię. Po drodze na górę będą musieli ustalić wspólną wersję i modlić się, aby nikt nie zaczął się nad nią zastanawiać i nie wezwał inkwizytora.
Teraz, kiedy miał czas, by się nad tym zastanowić, Mieszaniec wątpił, by im się udało. Żołnierze królowej napotkali mrocznego czarodzieja i demona ze Świata Starszych zamieszanych w bezbożny rytuał. Coś takiego przyciągnie inkwizytorów jak miód przyciąga muchy. Z tyłu rozprzestrzeniały się płomienie i dochodził smród spalenizny.
Miał nadzieję, że nie była to przepowiednia losu, jaki ich czekał.
Rozdział 9
"Śmierć sprawia, że myślimy o naszym stwórcy”.
Marases,
Myśli i panegiryki
Zapadła noc. Pogrzeb dobiegł końca. Niektórzy furażerzy pilnowali jeńców; większość pozostałych pociągała świąteczny rum, który otworzył sierżant Hef. Wszyscy odczuwali smutne uniesienie, w którym żal mieszał się z poczuciem triumfu. Furażerzy uwierzyli Mieszańcowi i jego przyjaciołom, gdy oznajmili, że czarodziej nie żyje, a demon umknął do podziemi. Na dowód przynieśli laskę maga jego głowę i ręce. Ale stracili towarzyszy. Gołąb był po prostu kolejnym na długiej liście. Kilku rannych w bitwie o dwór również zmarło.
Mieszaniec, Łasica i Barbarzyńca siedzieli wokół ogniska przed zajętym dworem, spoglądając na ruiny Achenaru. Za nimi majaczyły pomostogrzbietowce, jakby chciały ogrzać się przy ogniu. Jak zawsze ich ogromne cielska wywołały w Mieszańcu niepokój. Jakby wyczuwał ich ukrytą gwałtowność i głód. Gdyby mógł, odsunąłby się, ale nie miał, dokąd pójść, więc zamiast tego wpatrzył się w ogień.
Nie chciał wspominać długiego marszu przez kopalnię i tego, jak nieśli rannych oraz ciągnęli ciała zabitych, podczas gdy z dołu dochodził swąd spalenizny. Marsz ten był straszny, a myśli o mogących znajdować się w dole demonach sprawiały, że wydawał się jeszcze straszniejszy.
Mieszaniec zapatrzył się w płomienie. Te zaś natychmiast przyniosły wspomnienia ceremonii pogrzebowej. Choć musieli się natrudzić na tym zimnie, zbudowali swym towarzyszom tradycyjny stos pogrzebowy. Ponieważ zabrakło oficerów uprawnionych do tego, by poprowadzić ceremonię, sierżant Hef wypowiedział słowa wyprawiające dusze ku Światłu. Nie mieli kadzideł ani smarowideł, by namaścić ciała, i choć zbudowali stosy w sporym oddaleniu od obozu, przyprawiający o mdłości słodki odór palonego ciała wciąż wisiał w powietrzu. Teraz z Gołębia i reszty pozostały tylko zwęglone kości, na których żerować będą padlinożercy. Rano złożą je do grobu.
Mieszaniec pamiętał, jak płomienie pochłaniały ciało, a tłuszcz skwierczał w ogniu, wydając dziwny strzelający dźwięk. Pomyślał, że kiedyś z nim stanie się to samo. Może jutro, może następnym razem, kiedy będą się bili, a może wcale nie zginie w walce, lecz i tak kiedyś trafi na stos.
Jak sierżant zawsze mawiał, nic tak jak dobry pogrzeb nie skłania człowieka do myślenia o tych sprawach. Nie przyjaźnił się z Gołębiem, ale znał go, przywykł do spotkań w obozie, upijał się z nim i jego kobietą Aną. A teraz Gołębia już nie było. Jeśli prorocy mieli rację, jego dusza uleciała, aby zamieszkać w Świetle. A jeśli bliżej prawdy byli ci nowi, bezbożni filozofowie, Gołąb po prostu odszedł. Pozostała po nim tylko garść zwęglonych kości i trochę wspomnień, które powoli zblakną. Już teraz obraz trawionego ogniem ciała częściowo przysłonił w pamięci Mieszańca żywego człowieka.
Kiedyś to będę ja, pomyślał znowu i pociągnął kolejny łyk rumu. Bardzo się starał skupić na tym, co mówili Łasica i Barbarzyńca, na historyjce, którą wymyślili na użytek Terrarchów, lecz rozpraszał go własny ponury nastrój. Chwilowo nikt ich o nic nie podejrzewał. Mieszaniec miał wrażenie, że wszystko ulegnie zmianie, kiedy porucznik się obudzi. Na szczęście, trochę to potrwa. Przygotowywano jednego z pomostogrzbietowców, by zamontować nosze na palankinie dla Sardeca i ciała mistrza Severina.
Przysunął się do ognia i wysunął ręce, by je rozgrzać.
- Zatem wszystko uzgodnione? - spytał Łasica. Mieszaniec i Barbarzyńca kiwnęli głowami. Najlepiej trzymać się jak najwierniej faktów. Opowiedzą, jak było, aż do chwili, gdy postanowili spalić ciało czarodzieja. Oznajmią, że tak wybuchł pożar, który doprowadził do zawalenia się niższych poziomów kopalni. Wspomną też o tym, że użyli papierów do podpałki. Nie przyznają się tylko, że większość z nich zachowali.
- Wszystko uzgodnione, w jakiej sprawie? - spytał sierżant Hef, podchodząc do ognia. Podnieśli na niego wzrok, wzdrygnąwszy się lekko z poczuciem winy. Mieszaniec zastanawiał się, jak długo sierżant stał tam, słuchając. Kiedy chciał, potrafił się poruszać bezszelestnie. Mieszaniec przeklął rum, który ich otępiał, a potem pociągnął kolejny łyk napitku chroniącego przed chłodem.
- To nic takiego, sierżancie - zapewnił Łasica.
- Nic, co? Wasza trójka trzyma się razem niczym banda rozbójników, odkąd wróciliście z kopalni.
A zatem zauważył to. Sierżant był cholernie spostrzegawczy. Hef uśmiechnął się do nich.
- Wykonaliście tam dobrą robotę. Wyszliście na powierzchnię z porucznikiem i resztą chłopaków i dopadliście czarodzieja. Pokazaliście nam kawałki jego ciała, prawda? Dopadliście go, co nie?
- Obejrzyj sobie głowę w worku, sierżancie - powiedział Mieszaniec. - To przecież głowa Terrarcha, co nie?
- Oczywiście, żeśmy go dostali, sierżancie - wtrącił Barbarzyńca. - Mieszaniec go zabił. Jest martwy jak imperator Goran. Oczywiście z moją pomocą.
- Nawet jakbyście go nie dopadli, i tak szybko by się z tej kopalni nie wydostał, po tym jak zapadły się niższe poziomy. Podobnie i demon. Sprytne posunięcie. Oczywiście, jeśli te niższe poziomy się zawaliły.
Mieszaniec wymienił spojrzenia z Łasicą. Widać było wyraźnie, że sierżant stara się wyciągnąć z nich jakieś informacje.
Żałował, że Barbarzyńca należy do ich małego spisku. Łasica potrafił trzymać gębę na kłódkę, ale wydobycie informacji z Barbarzyńcy nie zajmie inkwizytorowi wiele czasu. Nie był on najjaśniejszą gwiazdką na firmamencie Światła.
- Czarodziej nie żyje, sierżancie - powtórzył Mieszaniec, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała nutka irytacji i znużenia. - Zabiliśmy go.
- Za pomocą klingi porucznika. Nie spodoba mu się to. Nikomu poza Terrarchami nie wolno dzierżyć mieczy ze srebrzca. Wiesz, jak są wyczuleni na te sprawy. Kiedyś skazywano na śmierć nawet za ich dotknięcie.
- Następnym razem, kiedy będę próbował ocalić naszych ukochanych Terrarchów przed czarodziejem i jego oswojonym demonem, wezmę to pod uwagę.
- Ja cię nie krytykuję, chłopcze. Tylko mówię, że porucznik być może nie okaże wdzięczności, jak powinien. Wiesz, jacy oni potrafią być.
Mieszaniec wiedział o tym aż za dobrze. Zastanawiał się, czy porucznik będzie aż tak małostkowy, żeby się na nim odegrać. Co zrobi? Wyzwie go na pojedynek? Terrarchowie nie walczyli z ludźmi. Nie zniżali się do tego.
- W czasie śledztwa sytuacja może się zrobić nieprzyjemna - dorzucił sierżant. Zawsze przeprowadzano śledztwo, kiedy któryś z Terrarchów został zabity przez człowieka. Takie było prawo. Coś takiego zdarzało się rzadko. Terrarchów rodziło się niewielu, a ludzi mnóstwo, więc zawsze dbali o swoich.
Sierżant znowu zmierzył ich podejrzliwym wzrokiem. Wydawał się przekonany, że coś knują, potem jednak wzruszył ramionami.
- I co z tego, żeście zabrali złoto czarodzieja? Należało się wam.
Więc o to chodziło. Myślał, że zdobyli jakieś łupy, i chciał wydębić dla siebie działkę. Mieszaniec spojrzał na Łasicę i zobaczył ulgę malującą się również na jego twarzy. Zastanawiał się przez chwilę, a potem pogmerał w kieszeni, szukając tego, co zabrał czarodziejowi.
- Zdjęliśmy to z ciała.
Sierżant pochylił się z zainteresowaniem. Zobaczył pierścienie z wyrytymi na nich symbolami Starszych oraz klejnoty. Zacmokał, podniósł pierścienie i amulet.
- Trzeba je będzie oddać mistrzom do obejrzenia. Jeśli są coś warte, dostaniecie swoją działkę, nie martwcie się. O klejnotach też trzeba będzie wspomnieć w raporcie. A o monetach zapomnijmy. Na pewno niczego nie ukrywacie? To dobry moment, żeby o tym powiedzieć, zanim porucznik się ocknie.
- Nic innego nie było, sierżancie.
- Dobra, chłopaki. Myślę, że wasi towarzysze będą wdzięczni, że podzieliliście się z nimi fortuną.
Sierżant oddalił się powolnym krokiem w mrok.
- Dobra robota, Mieszańcu - rzucił Barbarzyńca. - Ładnie, że opowiedziałeś o naszych pieniądzach.
- To głównie moje pieniądze - podkreślił Mieszaniec. - Zabrałem je czarodziejowi. A dzięki mnie sierżant się od nas odczepił. Nawet, jeśli podejrzewa, że coś ukrywamy, myśli, że to klejnoty. W każdym razie - dodał. - Dostaniecie swoją działkę. Sierżant już tego dopilnuje.
- Mam nadzieję, że te cholerne książki są warte tyle, ile mówisz - zauważył nieco kwaśno Barbarzyńca.
- A może byś tak to wykrzyczał? - zaproponował zjadliwie Mieszaniec. - Wtedy usłyszy cię jeszcze połowa obozu.
- Dobra już, przepraszam - burknął Barbarzyńca. Wyglądał nawet na nieco skruszonego. - Będę trzymał język za zębami.
- Dobrze by było - wtrącił Łasica. - Nie chciałbym trafić w ręce inkwizytorów zadających pytania w ten ich szczególny sposób. Jestem mocno przywiązany do moich jajec. Barbarzyńca się zaśmiał.
- A to dobre, Łasico. Przywiązany do swoich jajec. To mi się podoba.
Łasica tylko pokręcił głową i wstał.
- Czas na nieco więcej rumu - powiedział. - Założę się o kufel piwa albo kufel szczyn, że jutro znowu wyruszymy.
Mieszaniec też tak uważał. Wykonali zadanie. Czas wracać do Czerwonej Wieży. Odczuwał dziwną mieszankę podniecenia i strachu. Tam dopiero sytuacja zrobi się niebezpieczna. Przed oczami zatańczyły mu obrazy inkwizytorów i ich narzędzi tortur. Naprawdę niebezpieczna, pomyślał w pijanym widzie.
* * *
Porucznik Sardec usiadł. Głowa paliła go żywym ogniem, z trudem zwalczył potrzebę zwymiotowania. Rozejrzał się dokoła, starając zorientować, gdzie jest. Przez chwilę odczuwał bezrozumną panikę, bo widział tylko smugę światła, potem jednak uświadomił sobie, że znajduje się w zaciemnionym pomieszczeniu w starym dworze. Światło było wpadającym przez szczelinę pod drzwiami blaskiem latarni. Z zewnątrz dobiegały okrzyki i śpiew żołnierzy świętujących zwycięstwo. Jak zwykłe musiał zdusić w sobie falę obrzydzenia i pogardy.
Pomyślał o tym, do czego dochodzi w wojsku - pijani ludzie chlają wódę i pokrzykują chrapliwymi głosami. Takie rzeczy nie zdarzały się za dawnych czasów, kiedy jego lud podbił ten świat i sprawił, że ludzie się ich bali. Wówczas wystarczyło dziesięć tysięcy Terrarchów, ich smoki i czary, by zapanować nad całym światem pełnym czczących demony barbarzyńców. Jakże żałował, że nie urodził się w tym wcześniejszym, wspaniałym, złotym wieku. Zazdrościł ojcu i wujom, którzy wtedy żyli. Teraz wszystko skarlało. Złota Era minęła. Cywilizacja staczała się w Otchłań. Nikczemni ludzie ściągali Starszą Rasę do swego poziomu. Czuł się zbrukany ich obecnością. Pomyślał kwaśno, że może Terrarchowie, którzy twierdzili, że Dziesięć Tysięcy powinno było zostać na Al' Terze i zginąć wraz z resztą ich ludu, mieli rację. Tym sposobem ostatni prawdziwi Terrarchowie przynajmniej znaleźliby chwalebny koniec, a nie stawali w obliczu powolnej utraty wszystkiego, co wspaniałe w ich ludzie.
Sardec sięgnął po miecz. Chwycił za rękojeść i poczuł płynącą z broni siłę. Odnosił wrażenie, jakby czerpał ją bezpośrednio z tej cennej rodowej pamiątki. Blask Księżyca był już stary, gdy Terrarchowie chodzili po zaginionych wyspach Al'Terry przed wygnaniem. Został wykuty w świetle innego słońca. Stanowił łącznik z dawnymi i bardziej heroicznymi czasami, zanim Czcigodni przybyli do tego przeklętego świata i zatracili się.
Sardec jęknął, gdy przypomniał sobie poprzednie przebudzenie i to, czego się wtedy dowiedział. Wszystko powróciło do niego falą wspomnień, napełniając go wstydem. Przypomniał sobie walkę z Uhltari. Przypomniał sobie jego szybkość oraz zdumiewający przebłysk bólu i paraliż, kiedy trafił go szpon. Przypomniał sobie, jak stracił czucie w nogach. Przypomniał sobie swój szok. Dlaczego Blask Księżyca go nie ochronił? Pokrywające go znaki Starszych miały zapewniać ochronę przed wrogą magią. Albo moc miecza osłabła, jak wiele starej magii, albo szpony nie zawierały magii, tylko jad. Próbował sobie wmówić, że to drugie było najbardziej prawdopodobne. Uhltari stanowili zdegenerowane pozostałości jednej ze Starych Ras, czcicieli demonów, którzy walczyli o panowanie nad tym światem przed przybyciem Terrarchów. To musiał być jad.
Wiedział, że stara się po prostu uniknąć najbardziej bolesnej myśli - że uratował go ten wybryk natury występujący przeciwko prawom nieba i Terrarchów, że tam, gdzie on zawiódł, mieszaniec przetrwał i zatriumfował, a co gorsza, uczynił to za pomocą miecza Sardeca. Nawet w ciemnościach czuł, jak ze wstydu napina mu się skóra. Jak tylko wróci do obozu, każe kapłanowi przeprowadzić rytuał oczyszczenia, aby usunąć skazę z broni. Sama myśl, że ktoś taki jak mieszaniec, ze skażonej krwi, dotykał tej broni, sprawiała, że wiotczały mu palce i trudno było utrzymać
A co gorsza - ludzie to widzieli. Byli świadkami jego upadku, tam gdzie powinien zatriumfować w samotnej walce z demonem. Kiedy to się rozniesie, zostanie pośmiewiskiem nawet wśród własnego ludu. Terrarchowie nie wybaczali oznak słabości, inni oficerowie posłużą się nim niczym osełką, na której będą sobie ostrzyć dowcip. Skaza na mieczu zniknie, kiedy ostrze zostanie oczyszczone, lecz plama na jego honorze pozostanie
Sama myśl o mieszańcu rozpalała jego gniew. Nienawidził tej istoty. Zdumiewało go, że inni oficerowie spokojnie patrzą na tę twarz, te rysy pośród zwykłych żołnierzy w obozie. Czy nie dostrzegali, jaki to dla nich afront, że pozwolono tej istocie o skażonej i rozcieńczonej krwi kpić sobie z nich swą obecnością? Jakże gardził osobnikami ze swej rasy, którzy nurzali się w rozpuście z samicami ludzi, którzy wnikali w skażoną krągłość ich ciał, którzy...
Sardec oderwał myśli od tego plugastwa. Severin nie żyje! Utracili czarodzieja. Ogólnie rzecz biorąc, ta wyprawa nie przyniosła korzyści Starej Rasie. Ludziom udało się wykonać przynajmniej część misji, podczas gdy lepsi od nich leżeli na ziemi pozbawieni przytomności. Pułkownik stwierdzi pewnie, że świadczyło to po prostu o tym, jak dobrze zostali wyszkoleni i jak właściwie zareagowali w tej sytuacji, lecz Sardec wiedział, co innego.
Czasami myślał sobie - a była to zdradziecka myśl - że na swój sposób Niebiescy mają rację, a Czerwoni się mylą. Zamieszkali w nowym świecie, świecie, w którym potęga Terrarchów będzie powoli umniejszana wraz ze wszystkim, co pozostało z ich wspaniałej kultury. Jeśli się czegoś nie zrobi, powstanie nowa rasa mieszańców, którą Czerwoni zdawali się akceptować i z której istnieniem potrafili się pogodzić. Sardec wiedział, że to błąd. Terrarchowie stanowili studnię i źródło wszystkiego, co piękne na tym świecie, i obecnie zachowywali swoją pozycję tylko dzięki zdolności budzenia podziwu wśród członków pośledniejszych ras.
Dzisiaj przyczynił się do erozji tej zdolności i czuł się tak nieszczęśliwy, że chciało mu się płakać. Zawiódł własny lud, swój klan i rodzinę oraz dumne dziedzictwo ojca wojownika. Czasami zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zdoła mu dorównać i ta świadomość wgryzała się w jego trzewia niczym rana od miecza.
To była taka chwila. Przysiągł sobie, że znajdzie sposób na to, aby mieszaniec odczuł część jego bólu, choć wątpił, aby ta bestia potrafiła odczuwać cokolwiek.
* * *
- To już ostatni - powiedział Łasica, spoglądając na trupy, które rzucili przed pomostogrzbietowce.
- To nie w porządku - mruknął Mieszaniec. Zaskoczyła go ta myśl. Górale byli ich wrogami, a normalnie nie zastanawiał się nad śmiercią wrogów. Ale zabiła ich magia ze Świata Starszych, ich dusze zostały pożarte, a teraz doczesne szczątki rzucono wyrmom.
- Nie żałuj ich - pocieszył sierżant Hef. - Ci ludzie to śmiecie. Zadawali się z siłami Cienia. Służyli czarodziejowi. Pomagali karmić demona. Ich mistrz Zarahel chce sprowadzić z powrotem Pająka. Mówią, że zamierza wykurzyć Terrarchów z kraju i przywrócić wspaniałość rasy ludzkiej.
Mieszaniec wiedział o tym, ale niewiele to pomogło. Pomyślał o istocie kryjącej się w kopalni. Czy ci ludzie o niej wiedzieli? Musieli się czegoś domyślać, ale może podobnie jak on i jego towarzysze po prostu wykonywali rozkazy. Może zostali zniewoleni w służbie u szaleńca, któremu nie ośmielili się przeciwstawić? Spędziwszy trochę czasu w wojsku, wiedział, co to znaczy. I gdzie podziały się ciała wszystkich ludzi, którzy zniknęli w kopalni? Zobaczył, że zbliża się Vosh - odkąd w strachu uciekł z kopalni, wyglądał bardzo blado.
- Ani śladu Zarahela? - spytał Mieszaniec górala. Przewodnik znał przecież tego człowieka. Jego dawni pobratymcy przeklinali go, umierając.
- Nie ma go wśród zabitych. Pewnie udało mu się zbiec.
- Jaki on jest? - spytał Leon, drapiąc się po zabandażowanej głowie. Doznał paskudnego pęknięcia czaszki, kiedy miotający się Uhltari cisnął nim przez całą komorę. Był blady i szybko oddychał. Oczy miał szeroko rozwarte, a źrenice rozszerzone. Wyglądało na to, że to on najgorzej znosił przydzielone oddziałowi zadanie karmienia wyrmów. Mieszaniec był zaskoczony, widząc, że Vosh się wzdrygnął.
- Niektórzy mówią, że płynie w nim krew dawnych książąt królów kapłanów, którzy czcili Urana Uhltara. Umiał o tym opowiadać i coś w sposobie, w jaki to robił, sprawiało, że się mu wierzyło; wierzyło się, że Stary Bóg znowu nadejdzie.
- To, dlaczego go sprzedałeś? - spytał Barbarzyńca, trochę mało taktownie jak na gust Mieszańca.
- Tylko szaleniec chciałby powrotu Starych Bogów - powiedział Vosh. - Tylko potępiony bezbożny heretyk dawałby posłuch szatańskiej gadaninie o powrocie dawnych czasów, o nieśmiertelności ciała. Ano, nieśmiertelności dla kilku wybranych, tak jak to było za dawnych czasów. Reszta z nas byłaby... pokarmem dla boga, tak jak niegdyś. Nie tylko pobratymcy Zarahela pamiętają dawne czasy. Reszta z nas też słyszała pewne opowieści.
Wszystko to sprawiło, że Mieszaniec pomyślał z niepokojem o książkach, które schował do plecaka. Postanowił zmienić temat.
- Jak udało mu się uciec?
- Może wiedział, że nadciągacie. A może wyruszył na jedną ze swoich wypraw. Zawsze wracał i wyjeżdżał do tych plemion, starając się znaleźć poparcie dla swoich planów, próbując zjednoczyć wodzów przeciwko Czcigodnym.
- Rozumiem, czemu przysłano nas tutaj, żeby go dopaść - oznajmił Leon, wsadzając fajkę między zęby. Tym razem jednak nabił ją i zapalił. Może przeszkadzał mu zapach ciał. Mieszaniec też to rozumiał i zastanawiał się, ile wiedzieli przedtem Terrarchowie. Mówiło się, że w górach aż roi się od szpiegów.
- Myślicie, że wróci, żeby się zemścić? - spytał Leon. Była to myśli, która zaprzątała każdego z nich. Wszyscy słyszeli straszliwe opowieści.
- Jeśli wróci, to wytnę mu serce i każę mu je zjeść - powiedział Barbarzyńca, wpatrując się w dal. W jego głosie pobrzmiewało echo niepokoju.
- Spójrzcie tam - zawołał Łasica. Mieszaniec popatrzył we wskazanym kierunku i zobaczył błysk na stoku. Przesłonił oczy, zmrużył je i dostrzegł kilka przysadzistych sylwetek pędzących w górę zbocza. - Cholerni górale już nas obserwują. Kiedy się o tym zwiedzą, klany będą się palić do zemsty.
- Niech się palą - burknął sierżant Hef. - Zanim się zorganizują, my będziemy z powrotem w Czerwonej Wieży.
- Mogą za nami podążyć - podsunął Łasica. - Żądni zemsty górale, w których krew się gotuje, nie mają sobie równych.
Z oddali dobiegł odgłos gruchotanych kości, gdy wyrmy zaczęły się pożywiać. Wszyscy spojrzeli po sobie.
- No, cóż, przynajmniej nie musimy rąbać drewna i budować stosu pogrzebowego - uznał w końcu Łasica.
Gdzieś w oddali ktoś zadął w róg na sygnał, żeby wracać i dosiąść wyrmów.
Czas zejść na niziny.
Rozdział 10
„Śmierć jest demokratą. Wszyscy są równi w jej oczach".
Robert Pale,
Ludzkie obrzędy
Kiedy pokonali ostatnie wzniesienie i ukazała się Czerwona Wieża, chmury pyłu powiedziały Mieszańcowi, że coś się tam w dole dzieje. Takie kłęby kurzu wznosiły tylko znaczne siły. Gdy przyjrzał się lepiej, dostrzegł, że na równinie zawracały i manewrowały oddziały kawalerii. Pospiesznie wzniesione przedmurza znaczyły pozycję artylerii. Wyglądało na to, że znaczne siły dołączyły do Siódemki.
Nie był jedynym, który to zauważył. Porucznik Sardec trzymał w niezabandażowanej ręce swój teleskop i przyciskając go do oka, cały czas uważnie śledził tę scenę. W palankinach odezwały się okrzyki, gdy reszta furażerów dostrzegła, co się dzieje.
- Zdaje się, że naprawdę przygotowujemy się do wojny - powiedział Łasica. - Tam w dole jest pewnie szwadron husarii i przynajmniej bateria ciężkiej artylerii. I więcej wyrmów.
- Do ciągnięcia armat - uzupełnił sierżant. Nie wydawał się zaskoczony nowymi wydarzeniami. Mieszaniec zwrócił mu na to uwagę. - Rusz głową, Mieszańcu - powiedział sierżant. - Jaka to pora roku? Wiosna! Czas na kampanię! Przysłali nas tu w zeszłym roku, żebyśmy utrzymali wejście do przełęczy. A teraz mamy kawalerię i artylerię. I pewnie wkrótce przybędzie jej więcej. Możemy się udać tylko w jedno miejsce.
- To znaczy gdzie, sierżancie? - spytał Leon.
- Do Kharadrei, chłopcze - rzekł sierżant. - A gdzieżby indziej?
- Mrocznemu Imperium może się to nie spodobać - rzucił Łasica.
- Nie wątpię - powiedział sierżant. - Nie wątpię też, że o to właśnie chodzi. Pewnie przed końcem roku wybuchnie wojna z Niebieskimi. Ktoś zasiądzie na tronie starego Orodruine'a, a jej wysokość bez wątpienia nie chce, aby był to ktoś przychylny Potędze Wschodu, taki jak książę Khaldarus.
- W Kharadrei jest dużo łupów - zauważył Łasica.
- I dużo ślicznych dziewcząt - dorzucił Barbarzyńca. - Najpiękniejszych na świecie, oprócz tych z Północy.
- Myślę, że wymarsz nastąpi tuż po maskaradzie Pocieszenia - stwierdził sierżant Hef.
- Wygląda na to, że wkrótce znowu wyruszymy na kampanię, chłopcy! - zakrzyknął Leon w przypływie młodzieńczego entuzjazmu. - Łupy dla wszystkich.
Reszta furażerów odpowiedziała mu radosnymi okrzykami. Nawet Mieszaniec w końcu do nich dołączył, choć bardziej interesowała go treść książek, które znaleźli, niż perspektywa łupów.
* * *
Obóz dokoła reduty powiększył się znacznie od czasu, gdy wyruszyli, aby odnaleźć proroka, i zdawał się rozrastać z godziny na godzinę. Co chwila chmura pyłu obwieszczała przybycie wozu pełnego kupców i markietanek. Po drodze do obozu powitały ich głośne okrzyki mocno umalowanych panienek siedzących z tyłu wozu. Zawsze było takich pełno. Żołnierze w czasie Kampanii zgarniali łupy i wydawali je hojną ręką, jak zawsze, gdy człowiek wiedział, że każdy dzień może być ostatnim. Kiedy wyruszą w drogę, nie zabraknie im kobiet.
W pobliżu widziało się też więcej rumaków. Jeźdźcy w czerwonych, wyszywanych tunikach i w wysokich hełmach huzarów niemal wszędzie.
- Z jakiego regimentu jesteście, chłopcy? - ryknął Barbarzyńca, gdy mijał ich oddział huzarów.
- Siedemnasty lansjerów - padła odpowiedź. - Królewski regiment.
Furażerzy wydali z siebie chaotyczny okrzyk radości. W podnieceniu zapomnieli o tradycyjnej niechęci, jaką żywiła piechota do kawalerii. Nawet oficerowie lansjerów, Terrarchowie, uśmiechnęli się chłodno, kiedy to usłyszeli. Nowe poczucie celu ożywiło obóz. Było więcej jeźdźców, więcej żołnierzy, więcej kobiet i wędrownych handlarzy, więcej wszystkiego. Dawne, swojskie zimowe podziały znikły. Wydawało się, jakby minęły miesiące, a nie tylko tydzień, odkąd wyruszyli na misję, tak wiele się zmieniło. Nowe namioty wcisnęły się pomiędzy stare. Nowe twarze wyglądały zza drzwi niektórych szałasów. Mieszaniec wiedział, że oznaczało to kłopoty, zwłaszcza, jeśli jakiś furażer po powrocie do domu znajdzie innego mężczyznę w łóżku swojej kobiety. W końcu dość często się to zdarzało.
Zsiedli z pomostogrzbietowców w zagrodzie i czekali, aż każą im się rozejść. Nie trwało to długo. Kilku jeńców górali odprowadzono do reduty na przesłuchanie. Wydawało się, że porucznik nie może się doczekać, aby się oddalić i złożyć raport pułkownikowi, choć ledwo trzymał się na nogach. Zrobił parę kroków, a potem zasłabł. Kilku znajdujących się obok ludzi podbiegło, by mu pomóc. Mieszaniec nie miał ochoty do nich dołączyć. Poczuł za to chwilowy przypływ dzikiej radości, gdy porucznika zaniesiono do mistrzów na leczenie.
Ciało mistrza Severina zostało już wniesione do namiotu z dziwnymi napisami służącego jako zadaszenie wejścia do obszernego kamiennego domu, w którym mieszkali czarodzieje regimentu. Flagi Aniołów Śmierci przy kwaterach Czcigodnych opuszczono do połowy masztu, aby przypomnieć wszystkim, że rozpoczął się Czas Żałoby. Żołnierze znajdujący się w obecności Terrarchów mieli poważne miny.
- Cholera - wymruczał Barbarzyńca. - Czas Żałoby. Wróciliśmy po to tylko, żeby wysłuchiwać, jak Terrarchowie opłakują swój utracony kraj. A za racje chleb i woda. Ale mi uczta!
Mieszaniec mógł się założyć, że podczas postu Łasicy uda się zdobyć coś więcej niż tylko to.
- Przynajmniej potem będzie maskarada - pocieszył Leon, ssąc pustą fajkę. - Jest zawsze zabawna.
* * *
Furażerzy dotarli z powrotem do obozu. Mieszaniec przyglądał się, jak Łasica i Barbarzyńca znikają, żeby znaleźć kwatermistrza. Sam udał się do chatki, którą dzielił z Leonem, Kuternogą i Przystojnym Janem. Tych ostatnich dwóch gdzieś zniknęło. Byli trochę zawstydzeni tym, że uciekli w czasie walki w kopalni, i nie chcieli spojrzeć mu w twarz. Mieszaniec to rozumiał, tak jak rozumiał ich urazę, choć to raczej on powinien mieć do nich pretensję.
Idąc obok utykającego Leona, zastanawiał się, co zrobić z książkami. Plecak wydawał się dla nich najlepszym miejscem, choć nie idealnym. Drobne kradzieże były w takim obozie na porządku dziennym. Wątpił jednak, by więcej niż jeden żołnierz na stu czy któraś z towarzyszących im osób miałaby jakiekolwiek pojęcie, co właściwie ukradła. Ale wystarczyłby tylko jeden, jeden, który przekazałby te informacje niewłaściwej osobie, a Mieszaniec znalazłby się w dole kloacznym po szyję.
Z drugiej jednak strony może za bardzo się martwił. Posiadał już przedtem książki i nigdy nie zostały skradzione. Nie miały specjalnej wartości dla większości ludzi w obozie i trudno się było ich pozbyć. Może najlepiej po prostu zostawić je w spokoju i udawać, że przypominają inne woluminy, które czytał w przeszłości.
Nikt, kto zajrzy do jego kwatery, nie będzie przecież wiedział, co zawierają. Wiedział, że będzie je musiał gdzieś zostawić. Nic tak nie budzi podejrzeń jak fakt, że coś nosi się ciągle przy sobie. potrząsnął głową. Już zaczynał myśleć jak winny. Dobrze pamiętał to czucie z okresu, kiedy był złodziejem w Smutku.
Kiedy już popełniło się przestępstwo i udało się umknąć, zawsze pojawiało się to okropne uczucie, że wszyscy się na ciebie gapią, że każda ręka zwróci się przeciwko tobie, że każdy podniesiony głos zawoła na alarm. Gdyby do tego doszło, a tłum zacząłby się domagać krwi, już po tobie. Nawet na uliczkach Labiryntu odnosiło się wrażenie, że wszyscy wiedzą, coś ty za jeden i albo doniosą na ciebie łapaczom złodziei, albo będą szukać zwady. Pamiętał, co powiedziała mu Stara Wiedźma, a przedtem Koralyn, zanim go powiesili. Dziewięćdziesiąt razy na sto, nikt nie ma pojęcia, co zrobiłeś. Są zbyt zajęci swoimi sprawami. Nie ma powodu, by wyglądać na winnego. Odpręż się, zachowuj naturalnie i bądź gotowy do ucieczki przy najmniejszej oznace, że coś jest nie tak.
Starał się teraz słuchać tej rady, wiedział jednak, że ucieczka byłaby trudna. W armii królowej dezerterów nie traktowano przychylnie. Myśl ta uświadomiła mu, jak bardzo zmieniło się jego życie, od kiedy znalazł książki. Niecały tydzień temu dezercja nawet nie przy szłaby mu do głowy. Wśród furażerów odnalazł namiastkę domu, którego nigdy tak naprawdę nie miał, kiedy dorastał. A to sprawiło, że zaczął myśleć o dziwnej alchemii przypadku. Kiedy przyjmował jednokoronówkę od królowej, ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewał, było to, że odnajdzie dom. Szukał jedynie ochrony przed zbirami Antonia i szybkiej drogi ucieczki ze Smutku, która pozwoliłaby mu zachować wszystkie kończyny.
Leon zostawił swoje rzeczy i wyszedł, żeby przynieść wody. Mieszaniec pochylił się, wchodząc do kwatery. Przedtem był to pasterski szałas, teraz zamieszkiwany przez czterech mężczyzn i wypełniony sprzętem. Mieszaniec wzruszył ramionami. Ale to nic takiego w porównaniu ze slumsami Smutku, gdzie rodziny mieszkały po dziesięć osób w pokoju w zatłoczonych czynszówkach. Tutaj przynajmniej powietrze było czyste i nie śmierdziało ściekami, bo szałas stał z dala od miejsca, gdzie ludzie przykucali nad rowami latryn.
Wyjął książki z plecaka, wsadził do skórzanego worka i położył go w panującym wśród belek sufitu mroku. Nikt ich tam nie zobaczy i nikt nie będzie tam szukał. Później spróbuje znaleźć lepszą kryjówkę.
Pora odwiedzić Karla Mandrake'a. Jeśli ktoś zdołałby wyjaśnić, co wydarzyło się tam w górach, to tylko łowca wyrmów.
* * *
Karl siedział przed swoją chatą, przeglądając zawartość skrzyni ze sprzętem, która stała przed nim na ziemi na stercie starych koców. Wydawało się niemożliwe, żeby jeden człowiek posiadał aż tak dużo ekwipunku, lecz Karl był łowcą wyrmów, a cały ten sprzęt stanowił jego narzędzia pracy. Do jego obowiązków należało zabijanie wyrmów, a nawet smoków na polu walki. A wymagało to wszystkich instrumentów, jakich mogła dostarczyć nowoczesna alchemia, oraz szalonej odwagi.
Podniósł wzrok, gdy Mieszaniec się zbliżył, i kiwnął głową na powitanie, a potem powrócił do oliwienia kuszy trzymanej w dłoni. Spojrzenie rzucone w stronę dzbanka z piwem stojącego obok powiedziało Mieszańcowi, by pociągnął łyk napitku. Potem powędrowało z powrotem ku równinie w dole. Odbywały się tam jakieś ćwiczenia. Piechota maszerowała i wykonywała zwroty w rytm bicia bębna. Kierowała się ku pozycji baterii, ćwicząc szturm. Wyglądało na to, że ktoś wśród Terrarchów zdecydował, że nadszedł czas, aby ludzie otrząsnęli się z zimowego lenistwa i znowu przywykli do dyscypliny. W górze skrzydłodiablak latał nad piechotą - bez wątpienia jakiś oficer sztabowy przyglądał się swoim żołnierzom przez Smycz. Mieszaniec zastanawiał się, jak to jest, kiedy sprzęga się swój umysł z latającym wyrmem i patrzy jego oczami. Potem jednak z rezygnacją stwierdził, że nigdy się tego nie dowie.
Karl wskazał kuszą na dzbanek. Mieszaniec przez chwilę Przyglądał się napitkowi. Alkohol był zakazany w trakcie Żałoby. Rozejrzał się dokoła i stwierdził, że nikt nie zwraca na to uwagi. Pochylił się z plecami zwróconymi w stronę ściany chałupy i napił się piwa.
- Jak leci? - spytał Karl. Miał zaskakująco słaby głos jak na tak potężnego mężczyznę. - Wyglądasz, jakby wyrm właśnie nasrał ci do miski, a Terrarchowie kazali ci to zjeść.
Mieszaniec powiedział mu o śmierci Gołębia.
W brązowych oczach Karla pojawiło się współczucie, które dziwnie kontrastowało z jego nastroszonymi brwiami, łysą, wytatuowaną głową i brodą splecioną na barbarzyńską modłę w warkoczyki. Mieszaniec nie był zaskoczony. Jak większość łowców wyrmów, Karl był niezwykłym człowiekiem. Umiał czytać i posiadał wielki zasób dziwnej wiedzy, która nie zawsze przydawała mu się w zawodzie. Bardzo ostrożnie odłożył kuszę i ściereczkę, podniósł dzbanek i zaczerpnął porządny haust. Jego masywne brzuszysko podskakiwało przy każdym łyku. Podał dzban Mieszańcowi.
- Za poległych - powiedział. Mieszaniec wypił.
- Za poległych.
Mieszaniec patrzył, jak żołnierze w dole maszerują ku ziemnym wałom. Kompania należała do Siódmego. Dostrzegł Anioła Śmierci trzepoczącego na chorągwi bitewnej. Czekała na nich inna kompania, z bronią w gotowości. Niedługo będziemy to robić naprawdę.
- Śmierć jest częścią żołnierskiego życia - stwierdził Karl.
- Jest częścią życia każdego - odparł Mieszaniec. - Chyba, że należy się do Terrarchów.
- Nie - rzekł Karl z namysłem. - Oni też umierają. Tylko żyją o wiele dłużej od nas.
Mieszaniec pociągnął kolejny łyk i spojrzał na kompana.
- Widziałem, jak Terrarchowie umierali - wyjaśnił Karl. – Na polu bitwy, od szarej zarazy, w wypadkach. Ich trupy śmierdzą tak samo, jak ludzkie. Hej, jest Czas Żałoby, pamiętaj. Jak myślisz, co opłakują?
- Utratę Błogosławionej Krainy, zniszczenie ich patronki Adaany, klęskę zadaną im przez Książęta Cienia i ucieczkę do nowego świata, naszego świata. Zdaje się, że Księga Proroków o tym wspomina. A przynajmniej tak mówili nam kapłani, kiedy byłem chłopcem.
- Dobrze wiedzieć, że znasz Pismo Święte, ale nie pojmujesz najważniejszego. Oni umierają, tak samo jak my. Mieszaniec zaczął rozumieć, o co chodzi.
- Ale ich dusze udają się do Wyższego Raju.
Karl uśmiechnął się leniwie i zajął polerowaniem szklanych granatów. Wewnątrz wirowały dziwne chemikalia. Mieszaniec przypatrywał mu się trochę nerwowo, rozważając, co by się stało, gdyby łowca wyrmów upuścił granat. Jeden taki mógł pewnie zabić połowę kompani szturmującej tam w dole fortyfikacje. Karl jednak się tym nie przejmował, i pewnie słusznie. Mimo swej potężnej postury poruszał się z przemyślaną ostrożnością. Mieszaniec pomyślał sobie jednak, że każdy popełnia błędy. Zawsze jest ten pierwszy raz.
- Doprawdy? - rzekł Karl. - Skąd ta pewność? Nikt nigdy nie powrócił, żeby powiedzieć nam, co się dzieje po śmierci. Żaden człowiek. Żaden Czcigodny. Nawet nikt ze Starszych Ras, o ile wiem.
- Tak mówią nam Prorocy.
- Ano mówią. Spotkałeś kiedyś któregoś z nich? Czy umarli i powrócili z martwych?
- Erewen powrócił.
- Pewny jesteś? Widziałeś to?
- Ocierasz się o bluźnierstwo. - Mieszaniec był lekko zaszokowany. Terrarchowie dawali łowcom wyrmów dużo swobody. Wielu z nich mieszało się w głowach od tych wszystkich trucizn i chemikaliów, z którymi pracowali. Mimo to Karl posuwał się trochę za daleko. Ale Mieszaniec doceniał jego szczerość.
- Już dawno grzęznę w bluźnierstwach. A może to herezja, nieważne. Co zrobisz? Doniesiesz na mnie inkwizycji?
Mieszaniec wiedział, że tak właśnie powinien postąpić i że tak zrobiłby Gunther, miał jednak świadomość, że tego nie uczyni. cenił sobie przyjaźń z tym potężnym mężczyzną, odkąd wpadli na siebie po pijaku w jakiejś przydrożnej gospodzie i Mieszaniec z zaskoczeniem zobaczył, że łowca wyrmów czyta jedną z kronik Azalusa. Karl twierdził, że w jego zawodzie przydaje się każda wiedza, a Mieszaniec nie wątpił, że ma rację.
- Co wiesz o demonie zwanym Uhltari?
- Samym Uhltari czy jednym z Uhltari?
- O którymkolwiek. O tym i o tym.
- Mogą występować pojedynczo lub jako grupa. To jedna ze Starszych Ras. Według Ostarcha coś łączy ich z Królem Pająkiem. Uhltari chodziły po świecie na sześciu odnóżach całe wieki przed ludźmi i Terrarchami, rozprzestrzeniając mrok, pożerając dusze... Normalna sprawa. Ponoć nie znosiły światła słonecznego, ognia i srebrzca, normalka. Terrarchowie załatwili ostatnie z nich jakieś tysiąc lat temu, a przynajmniej tak twierdzą. Zagrzebali je tam het, pod tą wielką górą. - Wskazał mniej więcej w kierunku skrytych przez chmury lśniących szczytów. - Czemu pytasz?
- Z tego, co mówi porucznik, wynika, że jeden z nich zabił Gołębia.
- Widziałeś go?
- Na własne oczy.
- Dotknąłeś?
- Rąbnąłem go mieczem.
- Jesteś pewien, że to był jeden z Uhltari?
- A skąd, do diabła, miałbym to wiedzieć? Tak go nazwał porucznik.
- Pewnie wiedział, co mówi. Zatem widziałeś jednego z Uhltari. Oddałbym za to prawe ramię, chyba.
- Ja prawie oddałem.
- Możesz powiedzieć, że widziałeś coś, czego większość ludzi nigdy nie zobaczy. Myślałem, że wymarły. Większość Starych Ras wymarła, jeśli wierzyć księgom. To dowód na to, że wszystko należy traktować z przymrużeniem oka. Uhltari ponoć wyginęli, kiedy Terrarchowie zniszczyli Achenar i załatwili Urana Uhltara.
- Domyślasz się, czemu czarodziej miałby rozmawiać z czymś takim?
- Żartujesz sobie.
- Nie.
- Większość czarodziejów oddałaby duszę, żeby porozmawiać demonem ze Starego Świata. Ponoć posiadały one różnorodną zakazaną wiedzę. Różni ludzie szukali ich niegdyś, aby się uczyć, ale inkwizycja położyła temu kres. Wszystko to zaczęło się w czasach przed Terrarchami, w Erze Człowieka.
- Był tam czarodziej. Myślisz, że poszukiwał wiedzy?
- Nie sądzę, żeby chciał go wydymać.
- Nigdy nic nie wiadomo.
- A co się właściwie stało?
Mieszaniec mu opowiedział, nie wspominając o księgach. Podkreślił fakt, że czarodziej rozmawiał z demonem.
- Lepiej uważaj, Mieszańcu - oznajmił Karl, powoli kiwając głową, żeby podkreślić swoje słowa. - Mówisz o czymś, co zainteresowałoby inkwizycję.
- Wiem. Wiem. Tylko, że ostatnimi czasy jestem pełen niezdrowej ciekawości. Nazwij mnie dziwakiem, ale lubię wiedzieć, czemu kogoś zabiłem.
- Zabiłeś czarodzieja i dźgnąłeś demona ze Starego Świata. - Karl zagwizdał. - Byłeś zajęty. Chcesz, żeby napisali o tobie książkę przygodową?
- Po prostu już taki jestem. Tylko starałem się przeżyć.
- To zdrowe podejście, trzeba o nim pamiętać. Wygląda na to, że miałeś szczęście.
Mieszaniec spojrzał na broń. Wiedział, że nadszedł czas, żeby zmienić temat.
- A co ty robisz?
- Po prostu przygotowuję sprzęt. Pewnie niedługo wyruszymy.
- Przyszły nowe rozkazy?
- Jeszcze nie, ale nadejdą. Przybyli kurierzy na smokach i posiłki, a nowy dowódca jest już w drodze. Tak mówił kwatermistrz, a on powinien wiedzieć. Duzi chłopcy nie robią tego dla rozrywki. Wybieramy się gdzieś i myślę sobie, że za granicę. Mieszaniec wskazał kciukiem w kierunku przełęczy.
- To oznacza wojnę, i to nie tylko z Kharadreńczykami.
- Wiem. Jak myślisz, dlaczego tak się troszczę o mój sprzęt?
- Zawsze tak robisz.
- Dokonuję pełnego przeglądu. Jeśli ruszymy przeciwko Niebieskim, może naprawdę zabiję smoka. I paru Niebieskich. Nie trawię tych trzymających niewolników łajdaków, jak trucizny.
- Dlaczego?
- Myślałem, że czytałeś książki historyczne, synu. Oni uważają, że my, ludzie, nadajemy się tylko na niewolników i karmę dla smoków.
- Przychodzi mi do głowy paru po naszej stronie granicy, którzy myślą tak samo.
- Nie miej złudzeń, Mieszańcu. Nikt po naszej stronie nie myśli tak, jak Niebiescy. Oni chcą powrotu przeszłości. Pragną znieść wszystkie reformy Czerwonej Królowej. Chcą, żebyśmy znaleźli się z powrotem na swoim miejscu, to znaczy w dole kloacznym z zatrzaśniętą klapą.
Mieszaniec pomyślał, że pora znów zmienić temat. Nie był teraz w nastroju do wysłuchiwania tyrad Karla, choć zgadzał się z większością z nich.
- Kim są te nowe chłopaki?
- Husarzy, artylerzyści. Zwiadowcy i budowniczowie maszyn oblężniczych. Zwykła mieszanka. Kawalerzyści zadzierają nosa, a ich oficerowie Terrarchowie jeszcze bardziej. Artylerzyści są w porządku. Piłem z niektórymi i rozmawiałem o matematyce i mieszankach.
- Prochowych?
- A jakich innych?
- Jak sądzisz, kiedy wyruszymy?
- Wtedy, kiedy przyjedzie tu generał. Kiedy przybędą potrzebne wozy i muły. Kiedy skończy się Żałobny Festiwal.
- A zatem zjawi się tu jakaś szycha?
- Tak. Krążą różne plotki. Może nawet jeden z Pierwszych.
- No to już jasne. Szykuje się wojna. Takie typki nie przybywają na pole bitwy, jeśli nie nadarza się okazja zdobycia chwały.
- Teraz rozumujesz jak żołnierz - stwierdził Karl.
- Kiedy przyjedzie?
- W obozie mówi się, że za dwa dni, najdalej za trzy. Kwatermistrz twierdzi, że już jest w drodze.
- Zatem poczekamy, aż się rozpogodzi, i wyruszymy.
- Tak przypuszczam. Zanim padnie rozkaz wymarszu, przejdziemy przez całą serię ćwiczeń i inspekcji, żebyśmy się nie rozleniwili.
- Dzięki za piwo. Lepiej pójdę i zobaczę, czym się zajmuje reszta mojej hałastry.
- Mieszańcu?
- Co?
- Uważaj. Po tej akcji w kopalni Terrarchowie będą cię obserwować. Wcześniej czy później rozpocznie się dochodzenie.
- No i co z tego? - Mieszaniec był pewien, że na twarzy maluje mu się poczucie winy z powodu książek.
- Gdybyś był zwykłym żołnierzem, powiedziałbym, że czekają cię wspaniałe rzeczy. Pochwały, awanse i frykasy.
- Ale nim nie jestem.
- Obydwaj wiemy, że jesteś bękartem jednego z nich. A im się to nie podoba. Nie w przypadku zwykłego żołnierza. Niektórzy z nich uważają, że ich ośmieszyłeś, a inni, że się wywyższasz.
- Niewiele mogę na to poradzić, prawda, Karl?
- Zaczynasz mówić tak, jak ja. Nigdy nic nie wiadomo. Może zrobią cię łowcą wyrmów.
- Śmierć albo chwała, co?
- Nieźle płacą.
- Tak, ale musiałbym ciągać ze sobą taki cholernie wielki kufer.
- Wyszłoby ci to tylko na dobre, wyrobiłbyś sobie mięśnie. Pozdrów ode mnie sierżanta Hefa. Powiedz mu, że jest mi winien piwo i że po nie przyjdę.
- Oczywiście - powiedział Mieszaniec, wstając.
Nagle zdał sobie sprawę, jak mocne było to piwo. Pomachał Karłowi i zaczął schodzić ze wzgórza. Jak zawsze łowca wyrmów dał mu dużo do myślenia. Przedtem nie zastanawiał się nad faktem, że Terrarchowie uznają jego bohaterstwo za rzecz wstydliwą. Ta sprawa mogła go kosztować życie - jakby i tak nie miał dość na głowie. Byłoby źle, gdyby przyłapali go na pijaństwie.
Po raz ostatni spojrzał w dół zbocza. Manewry dobiegły końca. Wielu ludzi leżało w błocie, udając martwych. Mieszaniec wziął to za znak. Już niedługo nie będą jedynie udawać.
Rozdział 11
„Jesteśmy arystokracją wojowników. To nasz przywilej, nasza siła i nasze przekleństwo”.
Azarothe Aurali,
Przemowa przed Wysoką Izbą
Sardec stał przed biurkiem pułkownika Xena. Nadal czuł się chory. Zmusił się jednak, by wstać z łóżka i złożyć raport wbrew zdaniu czarodziejów. Ci chcieli się upewnić, że nie cierpi z powodu skutków ubocznych płynących z odniesionych ran i jadu Uhltari, lecz obowiązek to obowiązek, jak lubił powtarzać mu ojciec.
Przełożony zmierzył go wzrokiem, zwracając szczególną uwagę na jego zabandażowaną głowę i bladość. Sardec niemal czuł, jak Xeno poddaje go ocenie. Pułkownik nigdy nie krył swojej opinii, że Sardec to po prostu kolejny bardzo młody karierowicz, który został oficerem dzięki rodzinnym koneksjom, zbyt młody, aby przydać się do czegokolwiek. Jednakże opinia Xena nie miała większego znaczenia. Był pułkownikiem tylko, dlatego, że wuj Sardeca Ansalec, do którego należał regiment i jego stanowisko, wolał obecnie spędzać czas na dworze królewskim. Xeno pochodził z dobrego, lecz zubożałego rodu, był kompetentnym dowódcą, ale brakowało mu rozległej sieci koneksji, która zagwarantowałaby mu lepszą posadę. Sardec podejrzewał, że budziło to rozgoryczenie pułkownika.
Po tej długiej, milczącej inspekcji Xeno odłożył pióro, posypał piaskiem swój podpis na zwoju i podał papier kanceliście, człowiekowi niemowie, któremu chirurgicznie usunięto język żeby nie mógł rozpowiadać tajemnic wśród swych pobratymców analfabetów. Potem potrząsnął małym, srebrnym dzwoneczkiem żeby wezwać służącego, i zaczął bawić się niewielkim kryształkiem modlitewnym leżącym przy jego prawej ręce.
- Światło - rzucił krótko, kiedy wszedł służący. Człowiek przeszedł przez komnatę, zapalając latarnie. O tej porze roku wcześnie zapadały ciemności.
Sardec był zadowolony, że Xeno poczekał, aż człowiek wyjdzie, zanim podjął rozmowę. Bez wątpienia mężczyzna zaczeka na zewnątrz, podsłuchując, aby usłyszeć coś, co może wykorzystać. Wszyscy ludzie są tacy sami.
Xeno uśmiechnął się chłodno do Sardeca i gestem kazał mu usiąść. Stołek był twardy i niski, tak, że Sardec musiał podnieść wzrok na swego dowódcę. Prosta sztuczka mająca sprawić, że poczuje się poniżony. Udało się. Podkreślało to jego mizerną posturę w porównaniu ze starszymi Terrarchami. Ci zaś nie mieli oporów, żeby pokazać młodszym, gdzie ich miejsce. Pragnąc udowodnić, że nie dał się zastraszyć, Sardec wyciągnął przed siebie długie nogi i czekał, aż pułkownik się odezwie.
- Sprawy nie potoczyły się zgodnie z planem – powiedział Xeno zwodniczo cichym głosem, odchylając się na krześle i składając palce w piramidkę. Pułkownika otaczała aura lodowatej, spokojnej skuteczności, która zawsze przypominała Sardecowi ojca.
- Tak, panie - odparł Sardec. - Nie poszło tak, jak powinno.
- Zostałeś wysłany, aby z tak zwanego proroka uczynić przykład dla innych, i nie udało ci się spełnić misji.
- Niestety, prorok nie chciał dostosować się do naszych planów, panie. Po prostu go tam nie było.
- Myślisz, że odkrył zasadzkę?
- Nie bardzo wiem, jak mógłby to zrobić, panie. Wydałeś rozkaz wymarszu, jak tylko otrzymałeś wiadomość o miejscu jego pobytu. - Sardec pomyślał, że dobrze będzie przypomnieć pułkownikowi, kto zaplanował tę misję i wydał na nią zgodę na wypadek, gdyby szukał kozła ofiarnego.
Xeno znowu obdarzył go chłodnym uśmiechem. Wyraźnie rozumiał, o co chodzi. Dał znak kanceliście. Niemowa zaczął przeglądać stos grubych, oprawnych w skórę dzienników leżących na stole. Otworzył jeden z nich i zabrał się za robienie notatek.
- Powiedziałeś, poruczniku, że spotkaliście tam czarodzieja w zmowie z Uhltari.
- Tak, panie.
- Czy jesteś tego pewien? Nikt nie widział tego nasienia demonów od prawie tysiąca lat. Ponoć wyginęły. Wybiliśmy je całkowicie, gdy zniszczyliśmy Achenar.
- Nigdy nie spotkałem wcześniej żywego egzemplarza, panie, lecz tamten pasował do wszystkich opisów w bestiariuszach. Przypominał pająka i widać było wyraźne podobieństwo do mątwy...
- Tak, poruczniku. Wiem, jak powinien wyglądać Uhltari. Chodzi mi o to, czy nie stanowił wytworu jakichś halucynogennych czarów lub alchemicznie stworzonej iluzji.
Sardec nagle zdał sobie sprawę ze swego młodego wieku. Gdyby był sto lat starszy, Xeno nie mówiłby do niego w ten sposób.
- Była to istota materialna, o czym, jak sądzę, świadczą moje rany. Ludzie też ją widzieli.
- Iluzje są zawsze wiarygodne. Rany zaś mogli zadać przerażeni ludzie.
- Noszę klingę ze srebrzca. Nie walczyliśmy z iluzją - powtórzył Sardec, starając się zachować obojętny wyraz twarzy.
- Jak rozumiem, to pamiątka rodowa?
Sardec zastanawiał się, czy Xeno nie jest zazdrosny. Takie miecze jak Blask Księżyca spotykało się bardzo rzadko. Nawet niektóre z Wielkich Rodów nie posiadały artefaktów z czasów przed wygnaniem. Pułkownik uśmiechnął się szerzej. Sardec już wiedział, co zaraz usłyszy. Pióro kancelisty wciąż skrzypiało.
- Jak rozumiem, jeden z twoich ludzi posłużył się mieczem, żeby odpędzić Uhltari, kiedy ty zostałeś unieszkodliwiony.
Sardec żałował, że nie może zaprzeczyć, ale był dumny ze swej uczciwości. Jeśli oficer Terrarchów nie zachowa honoru, kto w ogóle zastosuje się do jego zasad?
- Owszem. Klinga jest teraz rytualnie oczyszczana.
- Nie obchodzi mnie to, poruczniku. To twoja sprawa. Martwię się tylko tym, aby odpowiednio wynagrodzić odwagę tego żołnierza.
- To ten, którego nazywają Mieszańcem, panie. - Sardec pozwolił, by odraza, jaką odczuwał, zabrzmiała w jego głosie. - Naprawdę nazywa się Rik.
- Ten, który ma w sobie nieco krwi Terrarchów? Cóż, przynajmniej nie przyniósł nam wstydu.
Sardec spojrzał na pułkownika. Czy to zawoalowana zniewaga? Czy pułkownik insynuował, że Sardec okrył ich hańbą? Jako młodszy oficer w polu Sardec nie mógł wyzwać pułkownika, ale nie zawsze tak będzie, a wówczas znajdzie jakiś powód, aby domagać się satysfakcji.
- Powróćmy do sprawy Uhltari, poruczniku.
Sardec zauważył, że pułkownik jest konsekwentny w swoich pytaniach, i zaczął się zastanawiać, czemu. Należało zachować ostrożność w kontaktach ze starszymi Terrarchami. Ich motywy rzadko bywały oczywiste.
- Ależ oczywiście, panie.
- Jesteś całkowicie pewien, że był to jeden z nich?
- Pewny, o ile to możliwe, jeśli wcześniej nigdy nie widziało się podobnej istoty. Z pewnością odpowiadała opisowi Uhltari.
- To bardzo niefortunne.
- A czemuż to, panie?
- Ostatnia wojna, jaką stoczyliśmy z tą rasą demonów, była straszna. Jeśli rzeczywiście powróciły, sprawę trzeba zbadać. A byłby to najgorszy moment, biorąc pod uwagę kłopoty szykujące się za granicą.
- Myślisz, panie, że to nie przypadek?
- Mam nadzieję, że to przypadek, jeśli jednak nie...
- Może mistrz Severin powiedziałby ci coś więcej, panie.
- Gdyby tylko mógł! Bądź uprzejmy wyjaśnić mi, co się stało. Niczego nie pomijaj.
Pułkownik uśmiechnął się beznamiętnie. Znowu zaczęli wałkować tę opowieść. Przez całe przesłuchanie pióro kancelisty skrzypiało, zapisując niepowodzenie Sardeca dla potomności w kronice regimentu.
- Czarodziej renegat był Terrarchem? - spytał Xeno.
- Jego głowa tego dowodzi - rzekł Sardec, dotkliwie odczuwając fakt, że nie widział na własne oczy tej śmierci. To też wyjdzie na jaw podczas śledztwa.
- Ciekawe, kim był.
- Nazywał się Alzibar, panie. A przynajmniej tak twierdzi ten góral Vosh.
- Wiem o tym, poruczniku. Chodzi mi o jego pochodzenie.
- Nie mam pojęcia, panie. Może był Kharadreńczykiem, a może jakimś renegatem z Mrocznego Imperium, albo awanturnikiem, jednym z tych, którzy zhańbili się w królestwie i szukali schronienia w Kharadrei.
- Nie znajdowałeś się w Kharadrei, poruczniku.
- Powiedzmy, panie, że dokładny przebieg granicy w tym rejonie nie jest oczywisty.
- Doskonale, poruczniku. To mi się podoba. Precyzyjne określenie braku precyzji.
- Nie znaleźliśmy wskazówek dotyczących tożsamości Terrarcha poza magicznymi symbolami, jakie miał przy sobie. Może nasi czarodzieje zdołają ustalić coś na ich podstawie. Jak rozumiem, mój sierżant przyniósł je mistrzom.
- Miejmy taką nadzieję. Jeśli to zawiedzie, pozostają jeszcze
- Przesłuchaliśmy ich skrupulatnie, panie. 7 Akwizycja będzie zapewne bardziej skrupulatna. Posłałem po inkwizytora.
Oczywiście, pomyślał Sardec. Od teraz to sprawa inkwizycji.
- Kiedy zacznie się śledztwo, panie?
- W odpowiednich warunkach politycznych. Data nie została jeszcze ustalona.
Sardec zastanawiał się, co dokładnie pułkownik miał na myśli. Czy chciał powiedzieć, że śledztwo postawi w trudnym położeniu jakiegoś wielmożę? A może uważa, że teraz, gdy pełno pogłosek o wojnie, lepiej żeby nie pojawiły się plotki o Terrarchach zamieszanych w czarną magię? Ojciec mówił mu, że w przeszłości takie sprawy tuszowano.
- Możliwe, że ten czarodziej wcale nie był Terrarchem - stwierdził beznamiętnie Xeno. - Może to jakiś renegat półkrwi. Sądzisz, że to możliwe, poruczniku?
Sardec się nad tym zastanowił. Widział, do czego zmierza Xeno. Kiedy ludzie dowiedzą się, że jeden z Czcigodnych sprzymierzył się z mocami Cienia, będzie to cios dla prestiżu Terrarchów, a tym samym dla ich potęgi. Wichry wojny wiały przez kontynent Ascaleanu, więc takie wieści na pewno im się nie przysłużą. Owszem, krążyły pogłoski o podobnych wypadkach w Mrocznym Imperium, ale teraz pojawił się dowód na coś, z czym małe ludzkie móżdżki nie potrafiły dać sobie rady. Mimo to Sardec nie umiał się zdobyć na oczywiste kłamstwo.
- Nie było mnie tam, gdy zginął, panie.
- Bardzo dyplomatyczna odpowiedź. Ale czy widziałeś głowę?
- Tak, panie.
- I zgodzisz się ze mną, że mogła należeć do mieszańca.
- Mogła, panie. - To prawda. Trudno było to stwierdzić po śmierci. Xeno się uśmiechnął.
- Biorąc wszystko pod uwagę, dobrze się sprawiłeś, poruczniku Sardecu, jak zresztą można było tego oczekiwać po potomku tak znakomitego rodu.
Sardec doszukiwał się ironii w słowach Xena, lecz jej nie znalazł.
- Panie?
- Ten Zarahel, co prawda ci się wyśliznął, ale czarodziej nie żyje Uhltari zaś został uwięziony głęboko pod ziemią, a my daliśmy góralom krwawą nauczkę. O to w tym wszystkim chodziło. Powiedziałbym, że ty i twoi ludzie osiągnęliście cele misji w podziwu godny sposób.
Sardec poczuł, że mimo wszystko ta pochwała mile go łechce, Po raz pierwszy samodzielnie dowodził akcją w warunkach polowych i czuł ulgę, że nie zhańbił rodowego nazwiska.
- Postaram się, aby lord Azarothe dowiedział się o twoim osiągnięciu, kiedy przyjedzie.
- Lord Azarothe, panie? - zdumienie dało się słyszeć w głosie Sardeca. - Zdobywca?
- Tak, poruczniku. Lord Bitew we własnej osobie przejmuje dowodzenie w polu. O ile wiem, należy do grona przyjaciół twojej rodziny.
Sardec pomyślał kwaśno, że pewnie, dlatego pułkownik był taki miły. Lekkie poczucie dumy z pochwał Xena znikło. Pułkownik bawił się w politykę. Jeśli Azarothe został nowym naczelnym dowódcą i przyjaźni się z rodziną Sardeca, wolał pozostawać z nim w dobrych stosunkach. Sardec dokonał szybkiej kalkulacji. Wolałby, aby oceniano go za jego osiągnięcia, wiedział jednak, że w nowoczesnej armii to niemożliwe. Będzie mu potrzebna każda przewaga, jaką może zdobyć. Nadchodziła wojna, a z nią zabiegi młodych oficerów zmierzających do zdobycia awansu i chwały. Sardec zamierzał dopilnować, aby część tej chwały spadła na jego ród i na niego.
- Jest przyjacielem mojego ojca, panie.
- Świetnie. Myślałem, że będziesz chciał wiedzieć, iż zamieszka w pałacu pani Asei, która jest jego przyrodnią siostrą.
- Byłbym niezwykle wdzięczny za pozwolenie wysłania bileciku. Prosiłbym też, by wolno mi było odwiedzić tę damę, jeśli zażyczy sobie mojej obecności.
- Na pewno uda nam się to załatwić - uznał pułkownik. Spojrzał na leżące przed nim papiery. Wszyscy młodsi oficerowie wiedzieli, że to znak, iż rozmowa dobiegła końca. - Możesz odejść, poruczniku - rzucił Xeno, żeby to jeszcze podkreślić.
Rozdział 12
„Liczne są pułapki, jakie zastawiają Książęta na dusze ludzi".
Prorocy,
Rozdział 7, werset 3
W obozie aż huczało od plotek o nowym dowódcy, jakby, co druga osoba miała coś do powiedzenia na ten temat. Mieszańca wcale to nie obchodziło. Był zmęczony i przemoczony. Spędził większą część popołudnia, udając martwego w rowie, podczas gdy Hef z chłopakami szturmowali naprędce zbudowane umocnienia. Sardec stwierdził, że Mieszaniec został trafiony przez ogień wroga, i kazał mu leżeć twarzą w dół w błocie, w otoczeniu parzących pokrzyw. Był głodny. W czasie Żałoby wydzielano im tylko wodę i niewielkie racje prostego jedzenia.
Mieszaniec miał już i tak wystarczająco dużo na głowie. Na własne oczy widział, jak z polecenia królowej większość przewoźników w miasteczku wynajęto na czas nieokreślony. Na każdym drzewie i na ścianie gospody zawieszono obwieszczenia oznajmiające, iż jej wysokość płaci żywym srebrem każdemu człowiekowi posiadającemu wóz, gotowemu spełnić swój patriotyczny obowiązek. A to oznaczało tylko jedno. Łasica ujął to jasno.
- Wojna jest pewna. Inaczej nie najmowaliby ludzi. Trzeba przewieźć zapasy. Chyba złożę wizytę kwatermistrzowi.
Może sądził, że szykują się rządowe zlecenia, na których uda się zarobić, a może wciąż żywił nadzieję na zorganizowanie porządnej pijatyki. Mimo ogromnych wysiłków nie dostał jednak ani zaliczki, na którą liczył, ani też pozwolenia na opuszczenie obozu. Wyglądało na to, że kwatermistrz zajmował się wykorzystywaniem swych wpływów gdzie indziej. Barbarzyńca podążył za nim.
Było jeszcze jasno. Większość starszych mężczyzn pragnęła wrócić do swoich łóżek i żon. Młodsi chcieli pójść nad strumień, żeby poflirtować z dziewczętami. Mieszaniec się wyłgał i poszedł do swojej kwatery, gdzie przebrał się w zapasowy mundur - stary, podarty i połatany. Wiedział, że powinien znaleźć jakąś dziewczynę z obozu i zapłacić jej, żeby przeprała jego brudną tunikę i bryczesy, ale nikogo nie było w pobliżu, więc wyjął z kryjówki worek z książkami, otworzył jeden z woluminów i przyjrzał mu się uważnie.
Spisano go ręcznie, klasycznymi runami Czcigodnych, drobnym pismem. Przeglądając książkę, zauważył, że niektóre fragmenty były zrozumiałe, w języku potocznym. Inne zredagowano w formalnym języku Czcigodnych, preferowanym przez uczonych i czarodziejów, a jeszcze inne skreślono runami i hieroglifami Starszych Ras. Ten wolumin wyglądał na starodawny. Kartki sprawiały wrażenie bardzo suchych, jakby w każdej chwili mogły rozpaść się w proch.
Ogarnęła go rozpacz. Jak to odszyfrować? Nieźle znał język potoczny. Koralyn nauczył go w nim czytać, twierdząc, że dla złodzieja to bezcenna umiejętność. Żałował, że dziś nie ma tu dawnego przywódcy jego pierwszego gangu. Szkoda, że już nie żyje. Był cholernym, starym łajdakiem, ale innego ojca Mieszaniec nigdy nie miał. Koralyn wprowadzał go w tajniki rzemiosła, od kiedy chłopak nauczył się chodzić.
Mieszaniec nigdy tak naprawdę nie poznał całej historii, ale wiedział, że Koralyn zdobył dobre wykształcenie, jak na złodzieja w slumsach Smutku i nie zawsze tam mieszkał. W młodości daleko podróżował, aż - jak sam mówił - osiadł w Mieście Złodziei. Stanowczo utrzymywał, że pochodzi z wielkiego portu Harven w Północnej Kharadrei, ale nieraz twierdził też, że urodził się w wielu innych miejscach. Nałóg kłamstwa to dla złodzieja ryzyko zawodowe, jak sam często mawiał. Jednak w końcu go to nie ocaliło; na śmierć szedł mało chwalebnie, szlochając i błagając o litość na szubienicy przy Niskiej Bramie. Mieszaniec poszedł obejrzeć egzekucję z głową wypełnioną opowieściami o śmiałych ucieczkach, jakich rozbójnicy zawsze dokonywali w tanich zeszytach z awanturniczymi opowiastkami. Sam wymyślił wiele planów, ale oczywiście, nigdy nie wprowadził ich w życie.
Stary Koralyn wyszedł w otoczeniu oddziału żołnierzy, w towarzystwie kata w czarnej masce. Nikt nie mógł go uratować. I nikt nie chciał, nawet niektórzy z jego obecnych tam przyjaciół. Cała impreza przypominała publiczne święto. Ulica i plac były zatłoczone, tak jak wszystkie znajdujące się w pobliżu okna. Chłopcy siedzieli nawet na dachach i pokrywach kominów. Wszyscy przyszli, aby obejrzeć śmierć, przyglądać się temu pradawnemu misterium, w którym człowiek przechodził na drugą stronę.
Kat odczytał tekst z Pisma o sprawiedliwości królowej i karze dla winnych. Koralyn skamlał i błagał, odarty z wszelkiej godności. Mieszaniec był tym tak rozgniewany, że niemal sam życzył starcowi śmierci i potem miał z tego powodu wyrzuty sumienia. A później Koralyn zawisł. Jego ciało zostało odcięte od sznura. Odrąbano mu głowę i nabito na pikę nad Niską Bramą jako ostrzeżenie dla innych złoczyńców. Tłum, pogadawszy sobie i podjadłszy w czasie wymierzania tej pokazowej lekcji królewskiej sprawiedliwości, rozszedł się po gospodach. Karczmarz przy placu powiedział mu, że egzekucje zawsze służą interesom.
Mieszaniec nie przyswoił sobie tego dnia żadnej lekcji. Fakt, że powieszono kogoś, kogo znał, wystraszył go tak, że przez kuka dni nic nie ukradł, dopóki w brzuchu nie zaczęło mu burczeć i kołować się w głowie. Wyciągnął zegarek z kieszeni starego wnika, który zaciągnął go w boczną uliczkę, żeby Mieszaniec zrobił mu minetę. Ledwo mu się udało. Potem dołączył do Starej Wiedźmy oraz jej bandy młodych kieszonkowców i złodziei, a wtedy na dobre zaczęła się jego edukacja.
Mieszaniec potrząsnął głową. Wszystkie te wspominki nie na wiele mu się zdadzą. Wiedział, że tylko odsuwa od siebie czekające go zadanie. Musiał zabrać się za lekturę, jeśli miał się czegoś nauczyć. Jeśli nie zaczniesz, nie uda ci się skończyć, jak mawiała Stara Wiedźma. Zapadał zmierzch, ale to mu nie przeszkadzało. Zawsze dobrze widział w ciemnościach.
Wziął inną książkę, otworzył pierwszą stronę i z trudem zaczął czytać.
* * *
Z początku książka nie wydawała się tak trudna, jak Mieszaniec się obawiał. Przynajmniej została napisana we współczesnym języku Czcigodnych. Zawierała wiele słów, których nie rozumiał, wiele czarodziejskich określeń, których nie znał, ale ogólna treść była jasna i nie przyniosła rozczarowania. Znajdowało się w niej dużo matematycznych symboli i kilka astronomicznych diagramów.
Mag pisał o sposobie, w jaki magiczne moce przepływają, narastają i opadają w określonym czasie i że czas ten można wywnioskować z pozycji gwiazd i planet, oraz co ważniejsze, że z pewnymi istotami nawiązuje się o wiele wyraźniejszy kontakt w tych konkretnych warunkach. Wszystko to miało sens dla Mieszańca. Jeśli w pewnych okresach dysponuje się większą ilością mocy, stosowanie magii powinno być łatwiejsze.
Czuł rozczarowanie, że nie natknął się na żadne zaklęcia, inkantacje ani zapiski do łatwego magicznego użytku. Tanie broszurki zawsze zawierały ich mnóstwo, podobnie jak opowieści o młodych uczniach, którzy nieroztropnie wywoływali demony. W tej chwili Jednak jedynym, co zyskał na lekturze, był ból głowy.
Przekartkował pozostałe dwie książki - były jeszcze gorsze. Rozpoznawał tylko niektóre słowa. Znajdowało się w nich wiele dziwnych glifów przedstawiających istoty przypominające pająki, które niepokojąco przywodziły mu na myśl stwora z kopalni. Na marginesach widniały odniesienia do Urana Uhltara, Boga Pająka, demona czarodzieja starożytnych, zapisane znajomym drobnym pismem, które wywołały jeszcze większy niepokój Mieszańca. Uświadomił sobie, że księgi zawierają zakazaną wiedzę a zabroniono jej ze słusznego powodu. Mieszaniec nigdy nie słyszał niczego dobrego o Uranie Uhltarze, tylko mroczne opowieści o pająkowatych demonach, pożartych duszach i złej magii. Księga nazywała czasami tego boga Przemykającym przez Cienie lub Tkaczem Sieci pomiędzy Światami. Te określenia nie dodawały otuchy.
Włożył książki z powrotem do skórzanego worka i umieścił go znowu na swoim miejscu. Położył się na plecach i wpatrywał w sufit; nie po raz pierwszy zastanawiał się nad tym, co robi. Księgi te zawierały wiedzę, lecz zagrażała ona duszy, jeśli wszystko, co mówili mu bracia ze świątyni, było prawdą. Nie miał całkowitej pewności, że wierzy jeszcze w to wszystko. Jego wiara, silna i prosta w czasach dzieciństwa, została poddana erozji przez życie, jakie prowadził. Tak często stykał się ze śmiercią, że był skłonny zgodzić się z filozofami uważającymi, że ciało to swego rodzaju maszyna, która przestaje funkcjonować, kiedy ważne części się psują. Myśl, że jest to jedyne życie, jakie będzie prowadził, i że kiedy dobiegnie końca - a mogło to nastąpić w każdej chwili - on po prostu zniknie, nie napawała otuchą. Rozumiał, czemu kapłani tak bardzo sprzeciwiali się tej idei, nazywając ją podszeptem rozpaczy pochodzącym prosto z Mroku. Zastanawiał się, czy jeśli rzeczywiście ma duszę, a te księgi posiadają moc, która odmieni jego życie, czy warto ryzykować tę duszę w poszukiwaniu władzy? Teoretycznie odpowiedź była prosta. Nie. Ryzykował życie wieczne dla ziemskich korzyści.
Ach, ale co jeśli kapłani się mylili, co jeśli to owi ogarnięci rozpaczą mieli rację? I co jeśli te księgi wskazywały jakąś inną drogę do życia wiecznego na tym świecie? Kapłani Boga Pająka ponoć poznali ten sekret. Niektórzy pradawni czarodzieje na pewno posiedli tajemnicę. Nawet Czcigodni to potwierdzali.
Zgodnie z wizją świata kapłanów, Mieszaniec zrobił już dość, by zasłużyć na potępienie. Niewiele było przestępstw, jakich by nie popełnił w czasie pobytu w Smutku i potem. Kradł, kłamał, dawał fałszywe świadectwo, uprawiał nierząd i cudzołóstwo, wszystko to zanim jeszcze skończył piętnaście lat. Możliwe, że już został potępiony. Co miał do stracenia? W chwili narodzin karty zostały rozdane na jego niekorzyść. Może te księgi dawały mu jedyną okazję, jaką kiedykolwiek otrzymał, aby wyrównać szale.
I był ciekawy. Chciał wiedzieć, co w nich jest, dotrzeć do tej zakazanej wiedzy, być na swój sposób taki, jak jego nieznany ojciec, wykraść ogień z dziwnego nieba Czcigodnych.
A to wszystko doprowadziło go do kolejnej sprawy. Jasne, że brakuje mu odpowiedniego wykształcenia. Te okruchy domorosłej wiedzy, jakie zebrał od Starej Wiedźmy, nie przygotowały go zupełnie do takiego działania. Ten, kto napisał tę księgę, miał wszechstronne wykształcenie. Posiadł roboczą znajomość matematyki, astrologii, alchemii, pradawnej wiedzy sprzed ludzkiej ery oraz wielu języków. Mógł się tego wszystkiego nauczyć jedynie na uniwersytecie lub też jako uczeń czarodzieja albo kapłana, a może wszystko naraz.
Nadzieje Mieszańca, że łatwo zdobędzie tę wiedzę, już się rozwiały. Stało się oczywiste, że droga do mistrzostwa będzie długa. Może najlepiej jednak sprzedać te książki jakiemuś uczonemu, który potrafi zrobić z nich użytek. Temu, kto to napisał, udało się przywołać demona ze Starego Świata i porozumieć z nim. Jego wiedza przyda się właściwej osobie.
Mieszaniec potrząsnął głową i usiadł. Tak łatwo nie da za wygraną. Zamierzał kontynuować to, co rozpoczął, tak długo, jak zdoła, i zobaczy, co uda mu się odczytać. Te książki to jego pierwszy kontakt z prawdziwą wiedzą, z wielkim światem prawdziwej magii. Nie były to już proste opowieści o zielarstwie, mapy gwiazd ani książki patentowanych zaklęć miłosnych, dostępne na bazarach Smutku. Te tomy zawierały autentyczną mądrość. Należały do prawdziwego czarodzieja, a on na pewno się z nich uczył. Musiały czemuś służyć. Nie chciał przyznać, że może być inaczej
Kiedy przemknęło mu to przez myśl, Leon wsadził głowę do szałasu.
- Czas na jedzenie - powiedział. - Wygląda na to, że kucharze przeszli dzisiaj samych siebie.
- Co tam dają? Gotowaną podeszwę z miską ściekowej zupy?
- Jeszcze lepiej! Gulasz!
- Kucharz jest sadystą. Czeka, aż będziemy konać z głodu, a potem serwuje gotowane rzygi.
- Chyba wolałbym gotowane rzygi.
Mieszaniec wstał z łóżka i wyszedł na zewnątrz. Powietrze było chłodne. Od gór wiał wiatr i Mieszaniec pomyślał, że wyczuwa w nim wilgoć. Rzucił spojrzeniem na odległe szczyty przysłonięte przez chmury.
- Zanosi się na deszcz - oznajmił.
- Myślisz, że wkrótce wyruszymy? Mówią, że nowy generał ze swoją świtą już przybył. Najmują wozy z miasteczka na zapasy. Gadają o tym wszystkie dziewczyny nad strumieniem. Nie mają ochoty przechodzić przez przełęcz o tak wczesnej porze roku.
- Jestem pewien, że Czcigodni wezmą pod uwagę ich uczucia.
- Więc naprawdę myślisz, że wyruszamy? Naprawdę? – Leon był podekscytowany jak szczeniak bawiący się ścierką.
- Nie sądzę, żeby przysłali tutaj taką szychę, wielkiego lorda, na kurację.
- Jeszcze nigdy nie byłem poza królestwem.
- Ja również. Razem żeśmy się zaciągnęli, pamiętasz?
- Co sądzisz o Sarze?
Mieszaniec był przyzwyczajony do nagłych zmian tematu starego druha, ale czasami i tak go denerwowały, kiedy chciał pomyśleć.
- Jest śliczna, ale czy nie chodzi z Niedźwiedziem?
- Chodziła, ale się pokłócili. Mówi, że jeśli ją poproszę, to będzie chodzić ze mną. Ana powiedziała mi, że ona mnie lubi.
- Myślałem, że podkochujesz się w tej dziewczynie z miasteczka, jak ona się tam nazywała?
- Bethia. Owszem, ale zaczęła się zadawać z huzarem. Mówi, że on ma rumaka i weźmie ją na przejażdżkę.
- Jestem pewien, że ją weźmie, tylko nie tak, jak ona to sobie wyobraża.
- Nie lubię huzarów, tak jak i Przystojny Jan. Mówi, że oni kradną wszystkie dziewczyny. A dziewczyny uważają, że oni mają mundury ładniejsze od naszych.
- Oni mają rumaki - poprawił Mieszaniec. - A rumaki kosztują. Dziewczyny lubią facetów z pieniędzmi.
- Ale z ciebie cyniczny łajdak, Mieszańcu - burknął Leon. - Naprawdę się zmieniłeś przez Sabenę.
Mieszaniec nie miał ochoty rozmawiać o tej konkretnej zdradzie. Czasami zdumiewało go, jak bardzo go to nadal boli. Nie wiedział, co go bardziej złości, fakt, że tak łatwo dał się nabrać, czy że tak desperacko pragnął wierzyć, że kocha go naprawdę nawet wówczas, gdy zyskał dowód, że tak nie jest.
- A ja się dziwię, że ty nie jesteś cyniczny. Na pewno pochodzisz ze Smutku?
- Wiem, że tak - powiedział Leon.
- To był żart.
- Tak, oczywiście.
- Hej, chodźmy coś przegryźć. Może to ostatni moment, żeby zjeść trochę gotowanych rzygowin w czasie pokoju. Powiadają, że jedzenie nie smakuje w czasie wojny.
- Może załatwimy, żeby kucharza zastrzelili jako szpiega wroga. Powiemy, że próbuje zatruć biednych żołnierzy.
- Może spowodować więcej ofiar niż brygada wroga. śmiejąc się, poszli na posiłek.
Rozdział 13
"Jeśli chcecie wojny, przygotujcie się na pokój. Jeśli chcecie pokoju, przygotujcie się na wojnę".
Mural Asterli,
Kwestie wojskowej filozofii
Sardec siedział w swojej komnacie w gospodzie, walcząc z niezadowoleniem. Czuł się zmęczony po długim dniu nadzorowania żołnierzy. Nawet w najlepszym momencie furażerzy byli niesubordynowaną hałastrą, którą z trudem dawało się zmusić do ćwiczebnych manewrów. Poza tym rany wciąż go bolały, mimo zaklęć czarodziejów regimentu i całej alchemii uzdrawiaczy. Wiedział, że nie dysponuje pełnią sił. Przynajmniej jednak wyszedł z tego w lepszym stanie niż biedny mistrz Severin.
Nie podobało mu się, że pułkownik naciska na ciągłe ćwiczenia w okresie Żałoby. Wydawało mu się to niemal bluźnierstwem, choć pojmował kryjące się za tym rozumowanie. Kiedy zanosiło się na wojnę, trzeba się było przygotować.
Służba już posprzątała jego pokój. Cały sprzęt znajdował się na swoim miejscu. Sprawdził to, bo ludziom nie można ufać. Jedyna rzecz, której brakowało, to jego miecz, nadal oczyszczany przez kapłanów. Przekonał się, że bardzo mu go brakowało. Stanowił łącznik z jego rodem i rodziną oraz ich wspaniałym dziedzictwem, przypomnienie o tym, czemu musiał sprostać, choć bał się, że nie potrafi. W oknie zwisał kryształek modlitewny na czarnej wstążce, dekoracja Czasu Żałoby.
Sardec przyniósł ze sobą mały talerz z chlebem i serem oraz dzbanek wody. Traktował Żałobę poważnie i był zdegustowany tym, że niektórzy inni oficerowie tego nie robili. Łączyła ich ze starym Światem Al'Terry i wspaniałą historią Terrarchów. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co oznacza Żałoba - zagładę świata i Anielicy oraz wygnanie garstki przedstawicieli wspaniałego ludu do dziwnego świata barbarzyńców, czcicieli demonów.
Czas Żałoby stanowił dla jego ludu ważną lekcję. Dowodził, że choć Terrarchowie zostali pokonani, podnieśli się tryumfalnie. Królewska wyspa Talassa znikła pod powierzchnią morza wraz ze swymi lśniącymi wieżami, a Książęta Cienia i służące im hordy zwyrodnialców wypędziły Terrarchów z ich krainy i zniszczyły całą cywilizację, lecz jego lud przeszedł przez pradawne portale łączące światy i znalazł nowy dom tu, na Gaei. Niecałe dziesięć tysięcy Terrarchów podbiło żyjących krótko ludzi i nauczyło ich, co oznacza prawdziwa kultura. Zbudowali nowy naród pod dziwnym niebem tego świata, najpotężniejsze imperium, jakie istniało od czasu Starszych Ras.
Pomyślał o lordzie Azarocie. Oto ktoś, kto naprawdę rozumiał, co to oznacza. Lord Bitew chodził po łąkach Al'Terry i walczył u boku Trzystu przed Upadkiem. Widział błogosławione światło Wiecznego Królestwa i rozmawiał z samą Smoczą Anielicą Adaaną. Zaplanował podbój dawnych imperiów ludzi barbarzyńców i poprowadził armie Czerwonej Królowej w czasie Wielkiej Schizmy, która doprowadziła do upadku Pierwszego Imperium. Kiedy na Wschodzie powstało Mroczne Imperium, któremu przewodziła ta suka z piekła rodem Arachne, bił się z jej armiami, aż doszło do sytuacji patowej. Jego imię nadal budziło lęk w sercach wrogów Talorei.
Właściwie to dziwne, że akurat tego generała im przysłano. Jeśli nawet zanosiło się na wojnę, ich armia nie będzie stanowiła siły uderzeniowej. Sardec aż za dobrze wiedział, że stanowisko głównodowodzącego nie było szczególnym wyróżnieniem. fakt, że wybrano generała, który zaplanował i dokonał Podboju, można było poczytać za obrazę, lecz wszyscy wiedzieli, że Azarothe popadł w niełaskę u dworu. Młoda królowa nie była już tak młoda i nie potrzebowała starego opiekuna, nauczyciela i stróża Może matka Sardeca się nie myliła - Arielle potwierdzała swoja niezależność, usuwając w niełasce Azarothe'a i Aseę oraz innych Pierwszych. Sardec uznał, że to naturalne. Rozumiał, czemu chciała wymieść starą gwardię i zastąpić ją doradcami bardziej wrażliwymi na ducha tej epoki. Sympatyzował zresztą z nowo powstałą partią Zielonych otaczających królową. Rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść - powiedział.
Weszła jedna ze służących. Jak na człowieka, była ładna, pulchna i wesoła. Dziś wieczorem miała na sobie tylko cieniutkie giezło i Sardec był krępująco świadom widocznych przez nie krągłości jej ciała. Nagle w pokoju zrobiło się dziwnie ciepło, a on poczuł suchość w ustach. Próbował przypomnieć sobie jej imię, ale nie potrafił.
- O co chodzi? - spytał.
Dziewczyna dygnęła lekko i podniosła na niego wzrok. Rozchyliła kusząco usta. Czyżby się do niego zalecała? Spuściła wzrok, a jej policzki zarumieniły się lekko. Jego własne spojrzenie powędrowało ku jej dekoltowi. Oderwał od niego wzrok, czując się nieco zażenowany i, o dziwo, podniecony mimo poczucia winy.
- O co chodzi, dziewczyno?
Podsunęła mu srebrną tacę, na której spoczywały listy.
- Kurier przyniósł, panie. Są do ciebie. - Głos miała cichy i zmysłowy, Sardec pomyślał, że słyszy w nim nutkę zaproszenia. Wiedział, że Jazeray i pozostali często zabawiali się z tymi dziewczynami, lecz takie przyjemności uznawał za poniżające. A mimo to..
- Zostaw je, zatem na stole - polecił bardziej szorstko, niż zamierzał.
Podeszła powoli do stołu, poruszając się zmysłowo, postawiła na nim tacę, a potem na niego spojrzała. Znowu to otwarte, taksujące i zapraszające spojrzenie.
- Czy to już wszystko, panie? - spytała. Zerknał mimowolnie w stronę łóżka. Dziewczyna podchwyciła to spojrzenie i bezwiednie wykonała lekki ruch w tym kierunku. Nie chcąc, by go źle zrozumiała, pospiesznie dodał: - To już wszystko, dziewczyno. Możesz odejść. Spojrzała na niego zdziwiona.
- Jesteś pewien, panie?
Poczuł lekki przypływ gniewu, ale też i dziwną niechęć. Kimże ona była, aby kwestionować słowa kogoś wyższego od niej stanem?
- Oczywiście, że tak, dziewczyno.
Powoli i niechętnie się oddaliła. A on równie niechętnie pozwolił jej odejść. Kiedy już sobie poszła, rozchylił tunikę i osunął się na krzesło. Czuł się zmieszany i zawstydzony. Przez krótką chwilę odczuwał chęć, by rzucić dziewczynę na łóżko i zagłębić się w niej, parząc się niczym zwierzę z kimś z niższego stanu. Pomyślał, że to jednak niewłaściwe, choć ostatnio coraz częściej odczuwał takie ciągoty. Często się to zdarzało u Terrarchów płci męskiej w jego wieku; trzydziestkę otaczał nimb niebezpiecznego wieku, lecz jemu cały ten koncept wydawał się odrażający. Odsunął od siebie tę myśl. Wstał, przeszedł się po pokoju, aż w końcu podniósł listy.
Usiadł na łóżku i zaczął przeglądać pocztę. Skrzyżował nogi, wyciągając się na posłaniu. Jego myśli powędrowały z powrotem do nowego dowódcy. Może Azarothe stracił swe umiejętności, jak twierdzili niektórzy. Z pewnością przeciągająca się niełaska wskazywała na to, że utracił zdolność pojmowania podstaw polityki Terrarchów. Był to upadek z bardzo wysoka, z prestiżowego szczytu, jaki niegdyś zajmował.
Sardec potrząsnął głową. Jak zawsze powiadał jego ojciec, plotki były przekleństwem Terrarchów. Jesteśmy rasą mającą do dyspozycji zbyt wiele czasu i za wiele złośliwości w sercach. Stary żart. Zbierz trzech Terrarchów, a znajdziesz cztery spiski. Doświadczenie, jakie Sardec zgromadził w armii, pozwalało mu dostrzec w tym odrobinę prawdy.
Listów było kilka. Ten od siostry odłożył na bok, żeby zajrzeć do niego później. Od razu przeczytał za to list od ojca. Zaczyn ł się od zwyczajowych formułek, których stary Terrarch zawsze się trzymał, a potem przeszedł do sedna sprawy:
Synu, dobre wieści. Mój stary przyjaciel, lord Azarothe, został wyznaczony na dowódcę twojego regimentu i jego sił pomocniczych w nowej armii Południowo-Wschodnich Prowincji. Dzisiejszego ranka dowiedziałem się na dworze od hrabiego Urazela, że nasza ukochana królowa, niechaj panuje dziesięć tysięcy lat, podpisała właściwy dokument. Napisałem do mego starego przyjaciela i poprosiłem o miejsce dla ciebie w jego sztabie.
Jestem pewien, że je otrzymasz.
Pragnę podkreślić, że musisz się bardzo starać w służbie nowego oficera głównodowodzącego, i to nie tylko, dlatego, że to twój oficerski obowiązek.
Lord Azarothe godzien jest szacunku i naśladowania. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś we wszystkich sprawach brał go sobie za wzór. Zwracaj szczególną uwagę na jego myśli w kwestiach wojskowych, synu, Azarothe bowiem jest najlepszym generałem Czcigodnych, jaki kiedykolwiek dowodził na polu walki. Można się wiele nauczyć od dowódcy, który nigdy nie przegrał bitwy.
Być może jego sposób rozumowania wyda ci się nieco niemodny, lecz Azarothe zawsze był zaprzysięgłym Czerwonym. Uważam, że dobrze to o nim świadczy, choć ortodoksja nie jest już w cenie. Myślę jednak, że już wkrótce warto będzie należeć do Czerwonych. Nadchodzi wojna z Mrocznym Imperium, a to zawsze jednoczy nasz lud wokół sprawy tej partii. Być może wkrótce królowa nie będzie już słuchała lorda Malazara i jego Zielonych przyjaciół.
Szczerze pragnę, abyś wyróżnił się w służbie mego drogiego przyjaciela. Żałuję, że moja piekielna choroba uniemożliwia mi powrót do wojska i walkę u waszego boku.
Sardec odłożył list i przeklął swój los. Wiadomość pochodziła sprzed ponad trzech tygodni, bez wątpienia przyszła z opóźnieniem. Gdyby wcześniej ją otrzymał, pewnie potrafiłby odnieść z niej jakieś korzyści. Wiedziałby o nominacji generała na to stanowisko przed innymi oficerami, a tym samym zyskałby nad nimi przewagę. A tak większość z nich pewnie odwiedziła już panią Aseę i zaczęła starać się u niej o stanowisko w sztabie. Niewątpliwie Azarothe przychyli się do opinii jednej z Pierwszych.
Nie za bardzo wierzył, że Azarothe spełni prośbę ojca tylko ze względu na ich dawną przyjaźń. Na dworze było zbyt wiele rodów, które miały znacznie większe wpływy niż jego rodzina, a generał mógł zyskać duży kapitał polityczny, przyznając im wybrane stanowiska. Gdyby spotkał się z Azarothe'em osobiście, może zdołałby go przekonać. Jak dotąd nie słyszano o nowych awansach. Wyglądało na to, że generał nadaje po przyjeździe.
Nawet wyprawa w góry oraz odniesiona rana sprzysięgły się przeciwko niemu. Przez to spóźnił się z wysłaniem bileciku Asei. Przeklinając ten fakt, pomyślał, że nic już na to nie poradzi. Wykonywał swoje obowiązki, a te zawsze miały pierwszeństwo. Pozostawiło to posmak goryczy. Stwierdził jednak, że nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem, i zaczął rozważać słowa ojca.
Pierwsza część listu wydawała się uprzejmie sformułowanym poleceniem, aby schlebiać generałowi - naśladownictwo, bowiem było zawsze najbardziej szczerym pochlebstwem. Zastanowił się drugą częścią wiadomości, odnoszącą się do dobrze znanych poglądów politycznych Azarothe'a. Cóż takiego próbował powiedzieć mu ojciec? Wciąż miał źródła informacji na dworze Bursztynowego Tronu. Ojciec spodziewał się wojny, i to długiej Właściwie to nakazywał Sardecowi podpiąć się pod osiągnięcia generała. To mogło się udać. W czasie wojny skuteczny dowódca polowy zaskarbi sobie łaskę na dworze bez względu na to, jakie barwy polityczne nosi on sam czy jego sztab. Ojciec bezwątpienia spodziewał się, że Azarothe odniesie sukces, bo niby, czemu miałoby być inaczej? Do tej pory zawsze tak było. Nikt nie miał wątpliwości, co do jego geniuszu na polu bitwy.
Sardec rozważał to ze wszystkich stron. Może lata świetności Azarothe'a już minęły. Wszystkie prawdziwe walki stoczył w Erze Smoków, zanim pojawiła się ta cholerna broń na czarny proch. Był bohaterem ze wspaniałych czasów srebrzca i czarów. Może w tej nowej erze armat i muszkietów nie będzie mu się już tak dobrze wiodło. W każdym razie Sardec stwierdził, że warto posłuchać rady ojca. Z pewnością pod dowództwem Lorda Bitew nie zabraknie okazji do walki i dodania własnych osiągnięć do wspaniałego dziedzictwa rodu.
Zadowolony, że domyślił się, co ojciec chciał mu powiedzieć, skupił się na pozostałej części listu zawierającej dużo rodzinnych nowin, z których większość nie interesowała Sardeca. Jego dwaj kuzyni się zaręczyli. Brat Magnus świetnie sobie radził na dworze, w każdym razie jak sam donosił w listach do ojca. Nie zaskoczyło to Sardeca. Magnus zawsze miał wysokie mniemanie o sobie. Elenie dobrze szły studia w Kolegium Magistrów.
Sardec zauważył, że jego matka oderwała się od swego najnowszego kochanka na dość długo, by przesłać pozdrowienia i poinformować go, iż wciąż prowadzi negocjacje, co do jego małżeństwa z najstarszą córką klanu Kasaki. Należało ustalić jeszcze kwestię ceny za pannę młodą. Wiedział, że ta sprawa pozostanie nierozstrzygnięta jeszcze przez jakiś czas. Omawiali ją już od jakichś dziesięciu lat. Podekscytowała go tylko wiadomość, że stara Sathrax złożyła jaja. Po raz pierwszy od wielu dziesięcioleci. A co więcej, wszystkie nowo wyklute maleństwa miały się dobrze. Wyglądało na to, że ród wspaniałego smoka Sardenysa jednak nie wymrze. To omen, być może nadejścia lepszych czasów. Ojciec zakończył list, życząc mu pomyślności w starym, formalnym stylu.
Teraz Sardec otworzył list od siostry. Zawierał wieści dotyczące jej studiów w Kolegium Magistrów oraz ostrzeżenie oparte na wróżbach, jakie odczytywali wszyscy modni astrologowie. Wyglądało na to, że nadchodził szczególnie mroczny i groźny okres dla królestwa, ich rodu i dla niego samego. Jego gwiazdy znajdowały się w szczególnie złowróżbnej części nieba, a ostatnie spotkanie z pajęczym demonem zdawało się potwierdzać prawdziwość tej teorii.
List wspominał o tym, że jej zdolność rzucania czarów rosła w ogromnym tempie, choć to samo można było powiedzieć o pozostałych członkach jej klasy, toteż nie odczuwała z tego powodu wielkiej dumy. Sardec uznał to za dziwne. Choć czarnoksięstwo nigdy nie było jego mocną stroną, wiedział, iż w ostatnich pokoleniach Terrarchów zdolności czarodziejskie znacznie się zmniejszyły. W każdym razie, starsi Terrarchowie cały czas dawali im to odczuć. Być może ci młodzi stanowili szczególnie uzdolnioną grupkę nowych magów, a może to również omen, zapowiedź tego, że powracają stare, dobre czasy.
Dalej Elena opowiedziała mu wszystkie plotki, których nie przekazał mu ojciec. Jego najmłodsza siostra Mariel nadal wywoływała skandale wśród młodzieży ze stolicy, co biorąc pod uwagę tamtejszą dekadencję, wiele mówiło jej talencie. Elena zakończyła list kilkoma zapytaniami o jego zdrowie i karierę, a on Postanowił odpowiedzieć na nie, jak tylko będzie mógł.
Wezwał służącą i napisał liścik do pani Asei, prosząc, by wolno mu było ją odwiedzić, a potem przygotował się do snu. Głowa go bolała, a Czas Żałoby nie nastrajał, by tracić pieniądze w grze w karty z innymi oficerami.
Z dołu dobiegały dźwięki kameralnej muzyki. Niektórzy z oficerów grali na instrumentach, tak jak inni grali w karty. Tacy jak Jazeray, Paulus i Marcus popijali sobie właśnie, dowcipkując i przygotowując się do odwiedzin w burdelach miasteczka. Nie kontemplowali wspaniałych czynów praojców w tym znaczącym okresie. Sardec uważał, że stanowiło to symbol tego, jak nisko upadł jego lud. Mimo to, jeśli miał być ze sobą szczery, musiał przyznać, że myśl o domu lekkich obyczajów niosła w sobie pewną pikanterię, ale nie był to czas na takie rozważania.
Otworzył Księgę Proroków i przeczytał kilka stron o ostatnich dniach Al'Terry, zanim zapadł w sen. Miał niespokojne sny, w których dziwne, pająkowate demony podgryzały korzenie gór i szeptały o kataklizmie.
Rozdział 14
„Człowiek zawsze poszukuje przyjemności i kiedy tylko może, unika bólu".
Laurel Ardeth,
Przyjemność i ból
- Długo to trwało - zauważył Barbarzyńca, kiedy Łasica wychynął z namiotu kwatermistrza, ściskając w dłoni papiery.
- Ale sprawa załatwiona - powiedział Łasica z zadowoleniem, wymachując garścią podpisanych kwitów. - Dostałem przepustki.
Mieszaniec był pod wrażeniem. Przez kilka dni wyglądało na to, że w ogóle nie wydostaną się z obozu. Pogłoski o pojawieniu się nowego dowódcy sprawiały, że wszyscy Terrarchowie chcieli się wykazać. To zaś oznaczało długotrwałe porządki, mnóstwo pozorowanych ataków i ćwiczeń z bagnetami, nawet dla furażerów. Wszystko to zdawało się zmierzać do tego, by doprowadzić ludzi do takiego zmęczenia, żeby nie mogli pracować czy martwić się o brak przepustek. Każdej nocy od czasu ich powrotu kładli się spać przy pierwszych uderzeniach bębnów. Na ich racje żywnościowe składały się chleb, woda i żółty ser. Był Czas Żałoby i w tym okresie ludzie mieli cierpieć tak, jak Czcigodni. Jak dotąd Mieszaniec nie znalazł nawet czasu, by zajrzeć do książek. Czuł się tak zmęczony, że najczęściej zasypiał, jak tylko zagrał bęben. Trawiła go ciekawość, lecz nie znalazł sposobu, aby ją zaspokoić.
- Jak ci się udało je dostać? - spytał Leon. Znowu miał w ustach fajkę. Była nadal niezapalona, kiedy przygryzał jej ustnik. Łasica obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
- Nie powinieneś zadawać takich pytań. Wystarczy, że mamy przepustki z podpisem porucznika Jazeraya, przypieczętowane pieczęcią regimentu. A wy możecie okazać swoją wdzięczność stawiając mi piwo przez całą noc.
Mieszaniec zastanawiał się, jaki to haczyk kwatermistrz miał na porucznika Jazeraya. Plotki mówiły, że hazard stanowił jedną z pasji tego Terrarcha i że narobił on sobie długów. Kwatermistrz na pewno szybko to wykorzystał. Mieszaniec zastanawiał się też nad tym, czemu uruchomił swoje wpływy, by załatwić przepustki. Może był winien przysługę Łasicy? A może to jakaś nagroda? Każdy z ludzi, którzy dostali przepustkę, zrobił coś kiedyś dla kwatermistrza.
* * *
Kiedy szli ku krańcowi obozu, Łasica odciągnął Mieszańca na bok i wyszeptał:
- Załapałem pewne kontakty do sprzedaży książek.
Mieszaniec spojrzał na niego zaskoczony.
- Jesteś pewien, że to było mądre?
- Inkwizycja zaczyna przesłuchiwać górali, których przyprowadziliśmy. Im szybciej się pozbędziemy książek, tym lepiej.
Mieszaniec nie mógł znaleźć powodu, by nie zgodzić się z tym stwierdzeniem, lecz aż zakręciło mu się w głowie. Liczył, że zatrzyma książki przynajmniej na okres nadchodzącej kampanii, aby się z nimi zapoznać i odgadnąć zawarte w nich tajemnice. Wyglądało na to, że kłusownik miał inny pomysł. Mieszaniec starannie przemyślał odpowiedź. Nie chciał odsłonić prawdziwych myśli przed Łasicą.
- Kto to taki?
- Dziś wieczorem u Mamy Horne pogadam z paroma chłopakami. Wtedy będę wiedział dokładniej.
- Zatem to jeszcze nic pewnego?
- Jeszcze nie. Ale kto wie, może się ich pozbędziemy w ciągu ani następnych dni. Te książki sprawiają, że czuję się nieswojo.
Było to nietypowe wyznanie, jak na Łasicę. Z tego, co Mieszaniec wiedział, jego kompan nie zna strachu. Jeśli zatem nawet Łasica czuł się zaniepokojony, Mieszaniec powinien być przerażony
Część jego istoty zastanawiała się nad tym, czy uda mu się powstrzymać kumpli od sprzedaży książek, dopóki z nimi nie skończy. A druga część czuła się jak zdrajca przez to, że w ogóle brał pod uwagę taką możliwość. Czy rzeczywiście przedłożyłby swoje ciemne interesy nad interesy przyjaciół?
Znał już odpowiedź.
* * *
Mieszaniec, Łasica i Barbarzyńca pojechali do Czerwonej Wieży na jednym z furgonów z zapasami. Woźnica właśnie został zatrudniony i wydawał się zadowolony z perspektywy wynajęcia wozu na okres kampanii. Był tylko jednym z wielu. Nawet niewielka maszerująca armia zabierała ze sobą mnóstwo zapasów.
Na skraju obozu dołączył do nich Leon z Kuternogą, Ropuchogębym i Przystojnym Janem. Poza przepustkami Łasicy udało się załatwić u kwatermistrza zaliczkę na niewielki procent na poczet sztuki złota, jaką mistrz Severin obiecał za głowę czarodzieja. Wyglądało na to, że dług ten zostanie pokryty z majątku zmarłego.
Wszyscy zgadzali się, co do tego, że przyszedł czas na wielką zabawę w miasteczku. W końcu, jeśli regiment dostanie rozkaz wymarszu, następna okazja może się już nie nadarzyć. W oddali latarnia na szczycie smoczej wieży świątyni rozświetlała niebo nad domami. Jaśniejące okna pałacu pani Asei znajdowały się niemal równie wysoko i nadawały ogromnej czerwonej wieży Ponury wygląd kontrastujący z wyglądem świątyni.
Kiedy wóz turkotał po błotnistej drodze, Przystojny Jan się stroił.
- Śmierdzisz jak dziwka w burdelu ze Smutku - rzucił Łasic
Woda kolońska, jakiej używał Jan, była równie mocna, jak zapach ciała Ropuchogębego.
- Kobiety na to lecą - powiedział zadowolony z siebie Przystojny Jan. Wyjął mały kawałek pękniętego lustra i podziwiał w nim swój profil. Choć w świetle wczesnego poranka niewiele widział. - Uwielbiają to.
- Bo myślą, że jesteś jedną z nich i chcesz się zaprzyjaźnić.
- Jesteś po prostu zazdrosny o moje powodzenie u pań.
Łasica się zaśmiał. O dziwo, jak na tak brzydkiego mężczyznę, był niesamowicie popularny wśród dziewcząt z tawerny, jeśli tylko chciał. Barbarzyńca potrząsnął głową.
- Zazdrosny o ciebie? Dziewczyny tylko zerkną na moją męską sylwetkę i nawet nie spojrzą na was, zniewieściałych Południowców.
Nikt nie zaprotestował. Kłótnia z Barbarzyńcą mogła być niebezpieczna. Nastrój zmieniał mu się w nieprzewidywalny sposób. Mieszaniec podejrzewał, że mają z tym coś wspólnego ogromne ilości alkoholu, jakie mężczyzna spożywał.
- Wiem, że dziś wieczorem znajdę sobie kobietę – oznajmił Przystojny Jan.
- Jak będziesz tak pachniał, pociągną za tobą do domu marynarze - burknął Łasica.
- Jesteśmy daleko od morza - powiedział Barbarzyńca, jak zwykle nie łapiąc dowcipu.
- Mówię wam, że panienki to lubią - rzekł Przystojny Jan, podziwiając swój profil w odłamku lustra.
- A ja potrafię dotknąć językiem nosa - wtrącił Ropuchogęby - I pokazał im tę sztuczkę, aby udowodnić prawdziwość stwierdzenia. Jednocześnie zrobił zeza rozbieżnego. - To też lubią panienki.
- Tego widoku mogłeś mi oszczędzić - rzucił Mieszaniec.
- Słyszałem, że nasz nowy generał wkrótce przybędzie - odezwał się Leon.
- Ty i cała reszta obozu - rzucił wesoło Ropuchogęby. Słynął z radosnego usposobienia. Z natury był niemal tak miły, jak brzydkie było jego ospowate oblicze. - Mówią, że to lord Azarothe.
Mieszaniec też słyszał tę pogłoskę. Rozprzestrzeniała się po bozie niczym ogień, jak zwykle tego typu informacje. Azarothe był głównym rzeźnikiem ludzkich plemion w czasie Podboju. Lękano się go niemal równie mocno, jak starej królowej Amarielle, cieszył się też taką samą sławą. Jego imię należało do legendy. Matki straszyły nim dzieci.
- Dlaczego mieliby tu przysyłać Lorda Bitew?
- Jak sądzę po to, aby poprowadził nas do nieuchronnego zwycięstwa - rzucił ironicznie Łasica.
- Nie ruszał w pole od czasu zakończenia Schizmy - rzekł Mieszaniec.
- Wiesz, jacy są Czcigodni, Mieszańcu, to lenie patentowane - oznajmił Łasica.
- To było ponad sto lat temu - przypomniał Mieszaniec.
- Nie mam nic więcej do dodania.
- Ma pewnie ponad tysiąc lat. Może i więcej. Był jednym z tych, którzy przybyli tu z Wiecznego Królestwa. Nazywają się Pierwszymi.
- Mam nadzieję, że nie jest zniedołężniały - burknął Łasica.
Barbarzyńca potrząsnął głową.
- Tysiąc lat, pomyślcie tylko. Tysiąc lat picia, jedzenia i ciupciania. Myślę, że chciałbym żyć wiecznie.
- Może by ci się to znudziło - rzucił Leon.
Wóz wjechał na garb na drodze i zaczął przechylać się na bok. Wszyscy przesunęli się, żeby go ustabilizować. Nikt nie chciał Przelecieć przez żywopłot i wpaść do rowu. Przez kilka chwil milczeli, każdy zatopiony we własnych myślach.
- Naprawdę myślicie, że to on? - spytał Leon. - To znaczy, sam Lord Bitew, a nie ktoś inny o tym samym nazwisku. Może to Jego syn albo ktoś z rodziny.
- Nigdy nie słyszałem o innym generale, który by się tak samo nazywał - powiedział Łasica.
- Ani ja - dorzucił Mieszaniec. - Musi się dziać coś naprawdę szczególnego, że ściągnięto z emerytury tego starego, żądnego krwi kalekę.
- Myślisz, zatem, Łasico, że na tej kampanii zdobędziemy dużo łupów? - spytał Ropuchogęby.
- Łupy są zawsze, jeśli się wie, gdzie ich szukać. Trzymajcie się mnie, chłopaki, a jeszcze będziecie bogaci.
- Tak jak ty - rzucił kwaśno Mieszaniec. Złościł się z powodu planu Łasicy dotyczącego sprzedaży książek, i ten gniew dał się słyszeć w jego głosie. Uspokój się, powiedział sobie, jeśli nie chcesz, żeby Łasica zaczął cię podejrzewać.
- Podatki, jakie płacę od mojego majątku, kosztują dużo pieniędzy - skomentował Łasica z uśmiechem.
- Za pół godziny będziemy płacić inny podatek – stwierdził ponuro Kuternoga. - Akcyzę, kupując beczkę morven rose.
* * *
Kiedy zbliżyli się do miasteczka, otoczyły ich śmierdzące slumsy, tanie, sklecone byle jak czynszówki wyglądające, jakby miały się przewrócić od mocniejszego podmuchu wiatru. Mieszaniec podejrzewał, że przypominały swoje odpowiedniki w Smutku, pełne wieśniaków wyrzuconych z dzierżawionej ziemi zagarniętej przez wielkich posiadaczy. Wielu chudych i głodnych ludzi w przetartym odzieniu gapiło się na nich, jakby stanowili posiłek. Tu i ówdzie na sznurach do suszenia bielizny rozciągniętych pomiędzy budynkami zwisało niechlujnie kilka czarnych żałobnych flag. Większość sklepów to były malutkie przypominające jaskinie klitki we frontach kamienic, oferujące używane ubrania, tanie jedzenie, rozcieńczone piwo, zapałki, drewno na opał i inne niezbędne do życia towary dla tych, którzy mogli sobie na nie pozwolić.
Ludzie tłoczyli się na ulicach. Stanowiły one ich plac zabaw, salon i teatr, jedyną rozrywkę, na jaką kiedykolwiek będzie ich stać. Pary młodych ludzi przechadzały się pod rękę - dziewczęta z czarnymi żałobnymi wstążkami wplecionymi we włosy, a chłopcy w odświętnych kurtkach z czarnymi opaskami. Jakiś śmiały sztukmistrz grał na akordeonie, a wyliniały niedźwiedź przesunął z trudem łapami, co miało przypominać taniec. Lalkarze wystawiali przedstawienia przy blasku latarni. Sprzedawcy ciastek podsuwali przechodniom tace zawieszone na szyi, mając nadzieję przekonać słabo widzących klientów do zakupu szemranych towarów. Stare kobiety paliły fajki i plotkowały na schodach kamienic. Pijacy leżeli w rynsztoku, podczas gdy dzieci w łachmanach przeszukiwały im kieszenie, by zaraz umknąć. Umalowane kobiety wysuwały prowokująco biodra ku nieznajomym i czasami znikały w mrocznych uliczkach, prowadząc ich za rękę.
- Miło widzieć, że zwykli ludzie traktują Czas Żałoby tak poważnie - powiedział Łasica.
Mieszaniec nie był pewien, czy przyjaciel słusznie jest cyniczny. Wśród przechodniów widać było zdążających do świątyni ludzi ubranych w najlepsze stroje, a tyle samo ludzi kupowało religijne broszurki i modlitewne kryształy, ile butelki wódki i ciastka. Teatry zostały ostentacyjnie zamknięte, a drzwi przewiązane wstęgami z czarnej materii. Ich dyrektorzy siedzieli przy drzwiach z ponurymi minami, jakby ktoś miał je ukraść. Niektóre matki zaganiały dzieci do domów, uciszając je.
A mimo to wiele się zmieniło. Mieszaniec pamiętał, jak Stara Wiedźma opowiadała o swojej młodości, kiedy to w Czasie Żałoby ludzie musieli milczeć przez cały dzień i przebywać w domach całą noc, chyba, że otrzymali specjalną dyspensę od kapłana lub w jakiegoś Tetrarcha. Straż egzekwowała to prawo i w dybach oraz pod pręgierzem pełno było ludzi dostatecznie głupich, by łamać przepisy. Niektórzy brali to za dowód, że świat zmierza ku gorszemu. Mieszaniec uważał, iż oznaczało to, że na swój sposób idzie ku lepszemu.
Odprężył się nieco. W tych ulicach było coś, co przypominało mu Smutek. Krzątanina i handel oraz wszystkie szczegóły ulicznego życia; latarnie zwisające na mosiężnych ramionach na rogach ulic i w oknach wystawowych; chłopcy z płonącymi pochodniami oświetlający drogę do domu bogatszym obywatelom. Przez tłum przepychały się palankiny kupców, w eskorcie umięśnionych osiłków. I, oczywiście, rozlegał się śpiew pijaków, chórków i żebraków starających się zarobić miedziaka. Smród płynących ścieków i zapach kadzideł oraz tanich perfum ścierał się w nozdrzach Mieszańca z aromatem ciastek i wina.
Zobaczył kobietę, która oglądała czerwoną suknię w sklepie z używaną odzieżą, przykładając ją sobie do piersi. Gdy przyjrzał się dokładniej, dostrzegł, że był to paradny płaszcz oficera Terrarchów, zbyt wąski w ramionach na dorosłego mężczyznę, ale odpowiedni na wysoką dziewczynę. Ta dostrzegła jego spojrzenie i skromnie odwróciła wzrok, a potem go podniosła, aby sprawdzić, czy nadal jej się przygląda, kiedy wóz ruszył dalej.
Inne rzeczy przypominały mu o Smutku. Masywne draby rozpierały się w drzwiach i wystawały u wylotów uliczek, lustrując przechodniów wzrokiem niczym wilki przyglądające się stadom bydła, szukając słabej sztuki. Jeden z nich zauważył, że Mieszaniec mu się przygląda, i spojrzał na niego gniewnie. Mieszaniec ucieszył się, że ma za pasem naładowany pistolet i nóż w bucie. Znajdujący się obok Barbarzyńca podchwycił to spojrzenie i pomyślał, że było skierowane do niego.
- Gapisz się na mnie? - krzyknął. - Czy gryziesz cegłę? Tak czy owak stracisz zęby.
Była to jego ulubiona odżywka i wykrzyczał ją z widocznym zadowoleniem. Wziąwszy pod uwagę rozmiary Barbarzyńcy i jego widoczną pewność siebie, zabijaka splunął na błotnistą drogę i zniknął w bocznej uliczce wychodzącej na podwórze. Mieszaniec położył dłoń na ramieniu Barbarzyńcy i wyszeptał magiczne słowo „piwo", aby go powstrzymać.
Furmanka przewiozła ich przez bramę w starych murach pochodzących z czasów, kiedy Czerwona Wieża była o wiele mniejszym miasteczkiem. Wartownicy sprawdzili przepustkę woźnicy i zmierzyli żołnierzy ponurym spojrzeniem.
- Sprawy regimentu, dla kwatermistrza - rzucił Łasica. Stary sierżant ze straży powiedział coś szeptem do pozostałych i żołnierze zostali wpuszczeni bez dalszego przepytywania. Słowo „kwatermistrz" działało jak talizman, bo maczał on palce w niemal wszystkich przestępczych operacjach w miasteczku.
Wysokie, stare budynki wznosiły się ku górze, przesłaniając wieczorne niebo. Uliczki stały się tak wąskie, że można było sięgnąć z wozu i dotknąć ścian. Mieszaniec dał woźnicy miedziaka i żołnierze wysiedli. Znaleźli się w naprawdę kiepskiej części miasteczka. Nie wydawano tu pieniędzy na utrzymanie budynków. Ta okolica cieszyła się złowróżbną sławą i trapiona była przez febrę, toteż nie chcieli tu mieszkać nawet ci zamożni kupcy i faktorzy, którzy zwykle płacili dodatkowo za to, by osiąść wewnątrz murów, w pobliżu rezydencji władców Terrarchów. Dzielnica niszczała, więc jak stara dziwka naznaczona przez ospę. Domy miały wygląd lichych, rozpadających się i przeżartych rozkładem. Na łuszczącym się tynku widniały wilgotne liszaje. Zapach pleśni wypełniał powietrze. Minęli stare, ogromne, ceglane budynki, które niegdyś były magazynami, a teraz zostały przerobione na najgorszej jakości gospody, ogromne sale do tańca i burdele.
Normalnie zarabiałyby pieniądze, aż furczy, ale dziś wieczorem, ponieważ był to Czas Żałoby, panował spokój. Będą musieli wejść o wiele głębiej w Czeluść, żeby znaleźć to, czego szukali.
Szczury przemykały po ulicach od jednej kupy odpadków do drugiej, tańcząc nad płynącymi ściekami. Gangi młodzieży przyglądały im się ukradkiem, gdy się zbliżali. Mieszaniec znał ten typ ze Smutku. Wszędzie na świecie było tak samo. Niejedną noc uciekał przed takimi zbirami bocznymi uliczkami Smutku. Cieszył się, że teraz przebywa w towarzystwie dobrze uzbrojonych
Łasica przywołał chłopaka z pochodnią. Podszedł do nich tutejszy wyrostek. Mieszaniec domyślał się, że musi mieć jakiś układ z lokalnym szefem, aby móc spokojnie pracować. Łasica dał mu monetę i powiedział:
- Do Katowskiego Topora.
Chłopak zapalił pochodnię i pewny siebie ruszył przez mroczne uliczki. Żołnierze podążyli za nim, trzymając ręce w pobliżu broni. Wciąż byli jeszcze dość trzeźwi i wszyscy odczuwali czającą się wokół groźbę.
Wyrostek wprowadził ich przez łukowate wejście na obszerne podwórze. Na środku znajdowała się kupa gnoju wielkości niewielkiego pagórka. Wszędzie dokoła pochylały się ku nim mury obszernej, rozpadającej się rezydencji. Było to jedno z tych starych, wspaniałych domostw, które kiedyś należało do jakiegoś bogacza, a teraz bez końca dzielono je i podnajmowano. Mieszaniec wsłuchiwał się w dochodzące ze środka odgłosy. Kiedy przechodzili obok, usłyszał, że jacyś kochankowie się kłócą, mężczyzna bije żonę, dwie dziwki spierają się o klienta, a jakiś pijak wyznaje dozgonną miłość i wierność kobiecie, która wyraźnie mu nie wierzy. Mimo edyktów żałobnych dało się również słyszeć muzykę.
Nagle chłopak z pochodnią usunął się na bok i dał im znak, żeby zrobili to samo. Mieszaniec wkrótce zrozumiał, dlaczego. Obok nich przeszła grupa młodych Terrarchów z dwudziestoma ochroniarzami. Włóczący się po slumsach wielmoże byli nieskazitelnie odziani, a ostra woń ich perfum przebijała się przez panujący smród niczym klinga ze srebrzca przez zgniły owoc. Przechodząc, nawet nie spojrzeli na furażerów, choć ich ochroniarze dokonali szybkiej kompetentnej i profesjonalnej oceny żołnierzy.
- Wygląda na to, że pocieszenie nadeszło wcześnie dla niektórych z tych chłopaków - rzucił Łasica. Gorycz i nienawiść skręciła żołądek Mieszańca. Bez wątpienia, jego ojciec przypominał jedną z tych bezmyślnych nieśmiertelnych istot. Może nawet był jednym z nich. Mieszaniec nie mógł być tego pewnym. Jego obecny wygląd niewiele by się różnił od tego sprzed jakichś dwudziestu lat. Czcigodni starzeli się powoli, jeśli w ogóle.
- Pewnie odwiedzają Mamuśkę Dagon - powiedział Barbarzyńca. - Wiele bym dał, żeby tam iść. Szkoda, że nie mogę sobie na to pozwolić.
- Tak jak i my wszyscy - pocieszył go Ropuchogęby. Mamuśka Dagon prowadziła słynny burdel, w którym podobno mieszkały najpiękniejsze dziewczyny w prowincji, wyszkolone we wszystkich rodzajach perwersji przez swoją Madame, która jak powiadano, sama była półkrwi Terrarchem.
- Lepiej nie mówić o tym, na co nie możemy sobie pozwolić - upomniał Łasica. - Zróbmy coś, na co nas stać.
- Jestem za - stwierdził Barbarzyńca. - Piwo, a potem burdel.
Rozdział 15
„We wszystkich naszych miastach są siedliska rozpusty, zawsze były. Teraz jednak są one większe i bardziej zdeprawowane”.
Belisar,
Moralność Nowej Ery
Zagłębiali się coraz bardziej w labirynt krętych uliczek i podwórców. Mieszaniec cieszył się, że chłopak z pochodnią wie, dokąd zmierza, on sam, bowiem nie był tego pewien. Zastanawiał się, czy zdoła wrócić tą samą drogą w świetle dnia. W gęstych ciemnościach przestrzeń zdawała się podlegać złowróżbnej przemianie. Ta część miasteczka nie sprawiała wrażenia aż tak wielkiej, kiedy ostatni raz tędy przechodził.
Zabudowano ją kiedyś starymi rezydencjami tak, że cała Czeluść stanowiła gąszcz łatwopalnych, chylących się ku ruinie i chybotliwych budynków. Grube, drewniane przypory wspierały mury, częściowo blokując wąskie uliczki. Drewniane mostki zostały przerzucone wysoko, pomiędzy podestami i oknami w ścianach budynków. Przylepione do ścian przybudówki i chaty częściowo tarasowały dawne ulice. Nowe chaty wypełniały przestrzeń, którą niegdyś zajmowały ogrody rezydencji, tworząc szaleńczą plątaninę nowych uliczek wychodzących na podwórza starych budynków.
Większość ludzi przesiadywała na tych podwórzach; kobiety z upudrowanymi twarzami i ufarbowanymi włosami siedziały w niektórych drzwiach z zapraszająco rozchylonymi nogami. W odległym kącie okrzykami i szyderstwami grupka pijaków zachęcała do bitki dwóch rozrabiaków. Gdzieś na wyższym piętrze zespół muzyków wygrywał skocznego oberka, podczas gdy słuchacze pohukiwali i pokrzykiwali. Śmierdziało alkoholem, tanimi perfumami i stosami odpadków. W przypominającej jaskinię spelunie na parterze pieczono na rożnie świniaka. Mały piesek truchtał w kółko dokoła niego, napędzając mechanizm rożna.
- Pewnie pies będzie następny - rzucił Łasica. - Gdyby wiedział to, co my wiemy, nie pracowałby tak ciężko.
- Wygląda na to, że ty wiesz - powiedział Ropuchogęby. - Nigdy nie widziałem, żebyś tak harował.
- Nigdy mnie na tym nie przyłapiesz - zaśmiał się Łasica. - Czerwona Królowa aż tyle mi nie płaci.
Mieszaniec zobaczył grupki mężczyzn wchodzących innymi łukowatymi wejściami. Wyglądało na to, że nie byli jedynymi żołnierzami łamiącymi edykty Czasu Żałoby. Niektórym kawalerzystom też udało się znaleźć tutaj drogę, choć dopiero niedawno przyjechali.
- Szybko się uwinęli - zauważył Łasica.
- Dobre wieści prędko się rozchodzą - powiedział Barbarzyńca, gdy pozostali znikali w czeluściach Katowskiego Topora. Wchodziło się tam przez niewielkie drzwi w arkadzie. Nad wejściem paliła się czerwona latarnia. Ze środka dobiegał harmider głosów. Woń tytoniu, pieczonej wołowiny i wódki uderzyła ich w twarze, jak tylko weszli i ruszyli w dół schodami.
Główny bar znajdował się w piwnicy, a prowadziły do niego chybotliwe stopnie. Inne schody po przeciwległej stronie piwnicy wiodły w górę do prywatnych pokoi wynajmowanych na godziny.
- Nie ma to jak w domu - oznajmił Łasica, zacierając ręce, złachmaniony mundur zwisał na nim i sprawiał, że przypomniał stracha na wróble bardziej niż zwykle.
- Piwa, Shugh! - Barbarzyńca ryknął do właściciela - piwa, i po jednym dla każdego z pozostałych chłopaków!
* * *
Kilka piw popitych wódką i Mieszaniec poczuł się dobrze. Uśmiechnął się dobrotliwie do towarzyszy, uniósł kufel i wzniósł toast:
- Za Anioły Śmierci z Siódemki!
- Najlepszy cholerny regiment w armii królowej - dorzucił Barbarzyńca, gdy stuknęli się kuflami.
- Tylko mi się tu nie roztkliwiać, chłopaki! - powiedział Łasica, ale nawet on wyglądał na zadowolonego.
Leon spojrzał na Mieszańca.
- Nie jest tak, jak za dawnych czasów w Smutku.
Dzięki magii piwa Mieszaniec widział to całkiem jasno. W regimencie miało się kumpli, którym można było jako tako ufać i którzy jako tako się o ciebie troszczyli. Tak trzeba. Ludzie przeciwko Terrarchom. W Smutku pies gryzł psa, a te duże zjadały małe. Nikomu nie należało wierzyć. Każdy mógł cię sprzedać za złoto albo żeby umknąć przed prawem lub wielkimi gangsterami, takimi jak Antonio czy Bielmo. Mieszaniec nie zdawał sobie sprawy z tego, jak fatalnie mu się wiodło, dopóki nie przyzwyczaił się do pobytu w armii królowej. W takim otoczeniu dorastał i potrzebował dużo czasu, żeby sobie uświadomić, że życie w regimencie nie przypomina życia na ulicy Taniej.
- Shadzar, Smutek - burknął Łasica. - To dopiero miasto. Wszystko, czego człowiek zapragnie, w jednym miejscu.
Barbarzyńca rozejrzał się dokoła i podchwycił spojrzenia wymalowanych kobiet za barem.
- Wszystko, czego człowiek pragnie, jest tutaj - poprawił. - Poza czystym górskim powietrzem Północy.
Dziewczęta podeszły do stołu. Mieszaniec nie pamiętał ich z poprzednich wizyt. Obydwie były młode i ładne. Miały nieumiejętnie zrobiony makijaż. Albo były to wiejskie dziewczyny niedawno przybyłe do miasteczka, albo też chciały za uchodzić. Dorastanie w Smutku sprawiło, że Mieszaniec stał się i ostrożny. To i Sabena. Jej zdrada bardzo go zabolała. Zastanawiał się, czy jeszcze ją kiedyś zobaczy. Miał taką nadzieję, ale nie wiedział, dlaczego. Część jego istoty chciała ją zabić. A druga część chciała błagać ją o kolejną szansę. Czasami robiło mu się niedobrze od własnej słabości.
- Kup dziewczynie coś do picia - powiedziała jedna z nowoprzybyłych dziewcząt, siadając Barbarzyńcy na kolanie.
- Kupię ci nawet dwie szklanki, jak chcesz - zapewnił. - A co ty dla mnie zrobisz?
- Próbujesz mnie upić i wykorzystać, co?
- Jestem pewien, że to będzie trudne - wtrącił Łasica, wyciągnął talię kart i zaczął je tasować. - Kto wchodzi?
- Jestem Lena - przedstawiła się bardziej bezpośrednia z dziewcząt. Miała ciemne włosy i opaloną skórę. Była ładna na zwyczajny sposób. Druga dziewczyna trzymała się z tyłu, może była bardziej nieśmiała albo taką się chciała wydawać. - A to Kaye.
Przystojny Jan zrobił Kaye miejsce na ławie obok siebie. Natychmiast zaczął jej wyjaśniać, że kobiety uważają go za atrakcyjnego. Kaye starała się udawać, że się z nim zgadza. Piwo płynęło wartkim strumieniem. Ropuchogęby robił sztuczki językiem ku widocznemu rozbawieniu dziewcząt. Nagle Łasica drgnął i zerknął raz jeszcze w ciemny kąt.
- Patrzcie no, kogo tu mamy - powiedział, wstając od stołu i kładąc karty na blacie. Na wypadek kłopotów, Mieszaniec też się podniósł i poszedł za nim, ponieważ Barbarzyńca wydawał się pochłonięty piwem i dziewczyną, i był zbyt zajęty, żeby jak zwykle pilnować Łasicy.
Łasica skierował się prosto do najciemniejszego kąta piwnicy, gdzie pił w samotności mężczyzna wyglądający na przestraszonego.
- Tak właśnie myślałem, że to ty - zaczął. - Widziałem, jak wracałeś z wychodka.
Mieszaniec potrzebował trochę czasu, by rozpoznać Vosha. Góral wyglądał inaczej, bardziej lękliwie i blado. Drgnął, kiedy Łasica do niego przemówił, i pogmerał w kieszeni, jakby szukał ukrytej broni.
- A, to ty, Łasica - sapnął w końcu i z trudem się rozluźnił Sądząc po jego mętnym spojrzeniu, był bardzo pijany.
- A kogo się spodziewałeś? Czerwonej Królowej? Słyszałem, że czasami wpada, żeby wychylić kufelek albo dwa z chłopakami, lubi się rozejrzeć za ładnym chłopaczkiem, którego mogłaby zabrać do Bursztynowego Pałacu.
- Eee tam. Ale w miasteczku są ludzie z gór.
- W miasteczku zawsze są ludzie z gór. Przyjeżdżają na piwo, wino i panienki. Pewnie wiesz, że mają już dosyć owiec. Czasami kupują też towary na sprzedaż, kule i proch.
- Znasz się na tym - rzucił Vosh, krzywiąc się paskudnie. – Ty i kwatermistrz.
- Tutaj w Czeluści człowiekowi łatwo poderżnąć gardło, Vosh. Na twoim miejscu uważałbym, co mówię - powiedział Łasica.
To usadziło Vosha. Buńczuczność z niego uleciała, pozostawiając małego i przygnębionego człowieczka.
- Ty też powinieneś uważać, Łasico. To nie byle, jacy górale. Noszą niebieską kratę.
- Czegoś tu nie rozumiem - wtrącił Mieszaniec.
- Niebieska krata znaczy, że należą do klanu Agante - wyjaśnił Łasica. - Tak samo jak ten nasz chłopaczek.
- No i co z tego?
- Domyślam się, że ktoś już wie, kto sprzedał naszych przyjaciół z gór, i teraz przybył, aby domagać się krwi. Zgadza się, Vosh?
- Tak myślę.
- To, dlaczego powinniśmy uważać?
- Nie rozumiesz, co, ty półkrwi bękarcie? Nie myśl sobie, że twoi krewni cię ocalą.
Sam Mieszaniec był zdumiony swoim zachowaniem. Od niechcenia przygwoździł Vosha do ściany i uderzył go w twarz dostatecznie mocno, aby stanowiło to obrazę, lecz nie tak mocno żeby wyrządzić mu prawdziwą krzywdę.
- Na twoim miejscu uważałbym na to, co mówię, tak jak radzi Łasica.
Łasica wbił palce w ramię Mieszańca i odciągnął go na bok. Tak na tak chudego mężczyznę był zdumiewająco silny. Albo może Mieszaniec okazał się o wiele bardziej pijany, niż sądził.
- Myślę, że on chce nam powiedzieć - na swój pozbawiony wdzięku sposób - że wszyscy jesteśmy naznaczeni krwawym długiem.
- Ano właśnie - zgodził się Vosh. - Ja, bo myślą, że sprzedałem ich za złoto Czcigodnych, a wy, bo strzelaliście do ludzi, którzy nie mogli się bronić.
- Tak - przytaknął Łasica. - To paskudne z naszej strony. Żaden góral by tego nie zrobił.
- Nie tak, jak wy. Zasadzka to jedno, a nasłanie na nich demonów to drugie.
- Zatem zrobiliśmy coś, co obraziło wasze wysoce rozwinięte poczucie honoru, tak?
- Żartuj sobie z tego, Łasico, ile chcesz, ale krewniacy tych ludzi dla zemsty pójdą za wami aż do bram piekieł.
Łasica się zamyślił, co zmartwiło Mieszańca, ponieważ oznaczało, że bierze groźby na poważnie.
- Gdzie widziałeś tych ludzi?
- Tutaj w Czeluści, dzisiaj. Wyszedłem zaczerpnąć świeżego Powietrza i...
- Czy cię widzieli?
- Nie. Myślę, że nie. Schroniłem się tutaj, wziąłem osobny pokój z jedną z dziewczyn i powiedziałem, żeby mi nie przeszkadzać aż do wieczora.
- Sypnęło groszem, co?
Mieszaniec domyślał się, skąd wzięły się te pieniądze. Bezwątpienia Czcigodni wypłacili Voshowi specjalną nagrodę za to, że doprowadził ich do bandytów.
- Skąd wiesz, że to ciebie szukali? - spytał Łasica.
- A kogo innego?
- Może to tylko twoje nieczyste sumienie.
- Może, ale nie chcę ryzykować, i wy też nie powinniście
- Będę to miał na uwadze - obiecał Łasica. - A teraz już sobie pójdziemy. Zaprosiłbym cię, ale to zamknięta impreza.
- Nie martwcie się. Nie potrzeba mi towarzystwa. I, Łasico jest jeszcze coś, o czym powinniśmy porozmawiać.
- Nic nie przychodzi mi do głowy.
- O książkach.
Mieszaniec poczuł się, jakby uderzył w niego grom z jasnego nieba. Jego dłoń automatycznie powędrowała w kierunku noża. Łasica stał nieruchomo. Mieszaniec wyczytał wyrok śmierci w jego oczach.
- Co masz na myśli? - rzucił Łasica, nachylając się bliżej tak, że niemal przycisnął twarz do twarzy Vosha.
- Byłem tam, kiedy wy dwaj i wasz duży przyjaciel znaleźliście książki - powiedział Vosh. Pocił się, lecz w jego głosie pobrzmiewała pijacka pewność siebie.
- O jakich książkach mówisz? - spytał Łasica całkowicie spokojnym tonem.
- O książkach czarodzieja. Z kopalni. Byłem tam. Nie widzieliście mnie, ale ja was widziałem. I słyszałem.
Mieszaniec pamiętał, że do jego uszu dobiegł wtedy tajemniczy dźwięk, albo tak mu się wydawało.
- Mam szczerą nadzieję, że nie paplałeś o tym na prawo i lewo - burknął Łasica. - To naprawdę nie wyszłoby ci na zdrowie.
- Chcę tylko udziału w tym, co dostaniecie. Nie jestem chciwy. Łasica obdarzył go chłodnym uśmiechem. Wyglądał naprawdę przerażająco.
- Dostaniesz to, co ci się należy.
Mieszaniec nie ufał temu małemu góralowi, jak psu. Zastanawiał się, czy nie powinni wyciągnąć go na zewnątrz i zadźgać nożem Rozejrzał się szybko dokoła i przekonał, że na to było zbyt wielu świadków.
- Siedź cicho, jeśli chodzi o te książki, dopóki się nie odezwiemy - powiedział. - Jeśli dostaniemy się w łapy inkwizycji, postaramy się, żebyś ty też spłonął.
Vosh zbladł. Pot wystąpił mu na czoło.
- Nie martw się o mnie, półkrwi bękarcie. Sami trzymajcie język za zębami.
Mieszaniec zwalczył chęć przyłożenia mu. Żałował, że tak dużo wypił. Sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli. Łasica wymierzył dwa palce w czoło Vosha i zrobił ruch, jakby strzelał z pistoletu.
- Pogadamy o tym rano - obiecał. - A do tej pory siedź cicho. Inaczej inkwizycja będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.
Mieszaniec rozejrzał się dokoła nerwowo. Cieszył się, że harmider panujący w gospodzie zagłuszał ich głosy. Nikt nie powinien usłyszeć, że mówią o inkwizycji.
Łasica zaczął się przepychać z powrotem do stolika.
- Co o tym sądzisz? - spytał Mieszaniec.
- Gada bzdury i jest zalany w trzy dupy. Zaraz zacznie wrzeszczeć o różowych wyrmach przechodzących przez ściany. Tak czy owak, będziemy musieli go uciszyć.
Kiedy wrócili do stołu, Łasica milczał przez długi czas, a jego milczenie niepokoiło Mieszańca. Zerknął przez ramię. Vosh nie miał zamiaru się ruszyć. Zamówił kolejne piwo. Był zbyt wystraszony, żeby wyjść w ciemność, a Mieszaniec wcale mu się nie dziwił. Gdyby teraz opuścił Topora, trzech furażerów poszłoby jego śladem, a jego życie nie byłoby warte nawet miedziaka.
* * *
Tutejsi czeladnicy spoglądali gniewnie na furażerów. Między nimi a żołnierzami istniały animozje, ale sytuacja zaostrzyła się dopiero, kiedy wtrąciły się inne czerwone płaszcze. Kłopoty zaczęły się dość niewinnie, kiedy Leon wzniósł kolejny toast za Siódemkę, najlepszy cholerny regiment w służbie królowej, a jeden z nowo przybyłych kawalerzystów podszedł do nich, by się z tym nie zgodzić. Wkład Barbarzyńcy w dyskusję stanowił cios wymierzony w twarz jeźdźca, a potem wywiązała się ogólna walka wręcz. Furaźerzy, inni żołnierze i lokalni czeladnicy włączyli się do bitki, podczas gdy właściciel i jego siedmiu krzepkich synów zaczęli wypychać awanturników na schody i na ulicę.
Nie wiedzieć, kiedy Mieszaniec znalazł się na błotnistej ulicy wykrzykując:
- Zabierzcie sobie to swoje cholerne piwo. I tak go nie chciałem.
W chwilę potem zorientował się, że towarzyszą mu Leon i Łasica. Barbarzyńca wyleciał z hukiem parę uderzeń serca później - dwóch umięśnionych jak kowale synów właściciela trzymało go za ramiona, potężne ramię Shugha zaciśnięte było wokół jego gardła, a dwie dziewczyny służebne jeszcze orały go paznokciami. Mocny kopniak sprawił, że Barbarzyńca wylądował w błocie u stóp Mieszańca. Na podwórzu rozległ się śmiech.
- Mieliście już dość, co? - krzyknął Barbarzyńca. - No pewnie! Załatwię dziesięciu takich mięczaków z Południa!
Mieszaniec pomógł mu wstać.
- Masz pięknego siniaka - zauważył Barbarzyńca.
- Prawie tak ładnego, jak twoje podbite oko.
- Powinniśmy przenieść się gdzie indziej - zaproponował Łasica. - Wyraźnie nie doceniają w Toporze tak wyrafinowanych dżentelmenów jak my.
- A co z Ropuchogębym i Przystojnym Janem? - spytał Leon.
- Widziałem, jak szli na górę z tymi dwiema panienkami, kiedy wybuchła walka.
- A gdzie Kuternoga?
- Odkuśtykał! A czego się spodziewałeś? - burknął Łasica.
- Typowe jak jasna cholera - westchnął Barbarzyńca. – Tak samo zachowali się w kopalni. Nie będą mieli udziału w skarbie i dobrze im tak.
Mieszaniec wbił łokieć w żebra Barbarzyńcy. Na szczęście on nic nie zauważył. Był zbyt zajęty rzyganiem w rynsztok biegły przez środek wąskiego arkadowego przejścia. Łasica pomylił się i zaczął szeptać coś gorączkowo do ucha Barbarzyńcy. Potężny mężczyzna pokiwał potulnie głową i zaczął otrzepywać mundur. Udało mu się tylko przenieść błoto z ubrania na ręce.
- Powinniśmy tam wrócić i dołożyć tym łajdakom - powiedział, przemyślawszy dogłębnie sprawę.
- Chyba już to zrobiliśmy. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to jak walisz głową kaprala o stół. Już przerzuciłeś kilku innych przez bar. Rozwaliłeś parę butelek gorzały. Myślę, że to właśnie rozsierdziło karczmarza.
- I to po tym jak wydaliśmy tam tyle miedziaków... - westchnął Barbarzyńca. - Ładna mi wdzięczność. Ładna mi lojalność.
- Wszystko bardzo dobrze - pocieszył go Łasica. - Ale to nie przybliża nas do następnego kufla. Weźmy Leona i zabierajmy się stąd. Czekają na nas dziewczyny u Mamy Horne. – Mrugnął do Mieszańca, który nie zapomniał o tym, że Łasica zamierzał tam potem zasięgnąć języka. Znowu poczuł, jak marzenia o czarodziejskiej mocy prześlizgują mu się przez palce, ale w stanie upojenia mniej go to obchodziło.
- To dobry plan - powiedział.
Rozdział 16
„Zemsta jest najsłodszą rzeczą”.
Powiedzenie górala
Vosh dokończył ostatni kubek wina i zastanawiał się, co robić dalej. Alkohol mile go odurzył i sprawił, że niemal zapomniał o swych obawach. Nie był tchórzem. Walczył u boku pobratymców w niezliczonych najazdach na Wysokich Wzgórzach i brał udział w wielu rzeziach, ale teraz się bał. No, cóż, właściwie to się nie bał, tylko odczuwał wstyd. To nie perspektywa cierpienia i śmierci aż tak go przerażała, lecz myśl o stawieniu czoła członkom własnego klanu po tym, jak przyjął królewską jednokoronówkę sprzedawczyka.
Vosh był góralem dumnym z tego faktu, a ludzie z gór nigdy czegoś takiego nie robili. Czuł się, więc tak, jakby zastał siostrę w pokoju z jakimś mężczyzną w ciemnościach i nie odciął gościowi fiuta, żeby wsadzić mu go do gęby. Właściwie, postąpił nawet gorzej. W głębi serca wiedział, że niezależnie od tego, jakim łajdakiem był czarnoksiężnik Alzibar i jakim gównem związanym z Cieniem zajmował się w tej kopalni, Vosh nie powinien zwracać się do Terrarchów.
Ale co innego mógł uczynić? - zaprotestowała część jego umysłu. Jego własny klan tak bardzo dał się zastraszyć czarnoksiężnikowi i temu łajdakowi Zarahelowi, że zgadzał się na wszystko, niczym stado łaszących się kundli, i to było złe.
Co z tego, że Alzibar znał wszystkie starodawne słowa braterstwa jeszcze sprzed przybycia Czcigodnych do tego świata? Co tego, że znał przepowiednie Sekretnego Kapłaństwa i opowiadał o tym, jak się wypełnią, i o tym, że powrócą dawne czasy? Co z tego, że szamani wszystkich klanów twierdzili, iż rozpoznają w nimi Prawdziwego Proroka? Już paru takich widział wcześniej, a mimo to Wielki Dzień nigdy nie nadszedł.
I nawet, jeśli Zarahel naprawdę był Prorokiem, a Alzibar jego uczniem, Voshowi nie podobało się to, co robili. Źle, że spędzili ludzi do kopalni. Źle, że oddawali kobiety i dzieci demonom. Mężczyzna miał obowiązek chronić słabszych, a nie wypowiadać im wojnę. W każdym razie Vosh tak uważał. A jeśli reszta jego pobratymców się z nim nie zgadzała, to oni zapomnieli o honorze, a nie Vosh, niezależnie o tego, co by się o tym mówiło.
Pomyślał o Łasicy. Ten łajdak nie był już taki wyniosły, kiedy odkrył, że Vosh wie o książkach. Vosh czaił się w mroku kopalni, kiedy usłyszał, jak rozmawiają o zdradzie stanu. O mało, co go nie zauważyli, ale udało mu się schować. Teraz musiał się zastanowić, co zrobić z tą informacją. Dla kogo będzie ona miała największą wartość - dla Terrarchów, ich inkwizytorów czy żołnierzy? Będzie musiał uważać. Furażerzy sprawnie posługiwali się nożami. Nie powinien w najbliższym czasie spacerować ciemnymi zaułkami. Oczywiście, że tego nie zrobi. Jest na to za mądry.
Ta myśl dodała Voshowi otuchy i przywróciła mu pewność siebie. Postanowił, że wypije ostatni kubek wina, a potem uda się na spoczynek. Pił cały dzień i cały dzień wczorajszy, a wino z nizin było mocne. Zaczynał to odczuwać. Podniósł wzrok i zobaczył jedną z panienek swobodnych obyczajów; uśmiechała się do niego, jakby chciała się przysiąść. Wiedział, że tak naprawdę chciała jego Pieniędzy, ale to mu nie przeszkadzało. W zamian dostanie swoje. Wykonał zapraszający gest ręką i dziewczyna wsunęła się za przepierzenie obok niego. Zaraz też jej dłoń znalazła się na jego nodze, Przesuwając się ku górze, żeby pomasować krocze. Nie wywołało to żadnej reakcji, co było zrozumiałe, biorąc pod uwagę, ile wypił.
- Mogę sprawić, że ci zesztywnieje - powiedziała, oblizując usta językiem. W jej głosie pobrzmiewał delikatny górski akcent, co go nie zdziwiło. Wiele kobiet uciekało od trudnego życia w górach i zostawało dziwkam na nizinach, a na Starych Bogów, ta była ślicznotką. - Znam na to dobry sposób.
Uśmiechnął się i skinął ręką, żeby się napiła. Zobaczą, co i jak później.
- Chcę dokończyć picie.
- Mogę poczekać - powiedziała.
Nawet po pijaku Vosh zauważył, że rozgląda się po sali. Wiedział, jakiej kalkulacji dokonuje. Zaczeka i wyciągnie pieniądze od niego albo też znajdzie kogoś innego, kto zapłaci jej od razu. Pokoje na górze wynajmowano na godziny. W dobrą noc mogła liczyć na kilka numerków. Doszła jednak do takiego samego wniosku, jak on, co poznał po sposobie, w jaki uśmiechnęła się szerzej, spojrzawszy na niego ponownie. To nie była dobra noc. Trwał Czas Żałoby, a wcześniejsza burda przepędziła mnóstwo gości. Zbyt wiele dziewcząt uganiało się za paroma tylko klientami.
- Nie spiesz się - mruknęła.
- Nigdy się nie spieszę - powiedział, obrzucając ją znaczącym, lubieżnym spojrzeniem. Poprawił mu się humor. Lęk zmniejszył się nieco, gdy miał przy sobie dziewczynę, a żołądek rozgrzewało mu wino. Ale jedna myśl przywołała strach z powrotem. Ci głupi żołnierze dorwali czarnoksiężnika, ale nie złapali Zarahela. Potrząsnął głową i zaklął. Ten niedoszły Lord Klanów był jeszcze większym szaleńcem niż czarnoksiężnik. Jeśli Zarahel podejrzewał, kto go zdradził... Ci cholerni furażerzy nie potrafili go pojmać nawet z pomocą czarodzieja.
I nie tylko oni ponosili za to winę. Może Prorok rzeczywiście miał po swojej stronie Starych Bogów. Vosh musiał przyznać, że Prorok go przerażał. Jemu, który nie bał się niczego poza Książętami Cieni, przewracało się w żołądku, kiedy tylko myślał o Proroku. To było wbrew naturze, żeby człowiek studiował tak wiele magii, nawet kapłan Starych Bogów czy członek sekretnego bractwa. To była robota dla Terrarcha.
- Wyglądasz na zamyślonego - zauważyła dziewczyna. - Chcesz o tym pogadać?
- To nic takiego, co mogłoby cię zainteresować, dziewczyno. Męskie rozmyślania.
- Przychodzi mi do głowy jedna rzecz, która mnie interesuje - powiedziała. Zręczne palce dziewczyny ponownie powędrowały w górę jego uda. Osuszył kubek wina i wskazał w kierunku schodów.
- Prowadź - rzucił.
* * *
Vosh leżał na łóżku, nagi, pijany i oszołomiony z ukontentowania. Dziewczyna zrobiła, co obiecała, i o wiele więcej. Biorąc pod uwagę, jak wiele wypił, sprawiła się imponująco. Dał jej kilka dodatkowych miedziaków, żeby okazać zadowolenie. Kiwnęła głową trochę sztywno i wstała. Gdy się ubierała, na jej ramieniu zobaczył mały tatuaż, który wyglądał dziwnie znajomo. Gdzie już go widział? Coś mówiło mu, że powinien zacząć się niepokoić.
Dostrzegła jego spojrzenie i zaczęła ubierać się szybciej, a potem prędko ruszyła ku drzwiom. Vosh poczuł nagły przypływ lęku. Niektórzy z najbliższych pomocników Zarahela nosili takie tatuaże. To może tylko przypadek, ale Vosh żył dość długo dzięki temu, że miał się na baczności, toteż nie mógł czegoś takiego przepuścić.
~ Co się tak spieszysz? - spytał, rzucając się do przodu, żeby ją pochwycić. Niestety, alkohol go spowolnił i uczynił niezdarnym. Stopy poślizgnęły mu się na kocu i wylądował na podłodze. Dziewczyna otworzyła drzwi i Vosh dostrzegł coś, co sparaliżowało go z przerażenia. Stała tam potężna sylwetka, odziana w szatę z kapturem niczym kapłan, a za nią widać było kilka znanych twarzy z gór. Wyglądało na to, że jednak go dziś zauważono. Dziewczyna musiała być w to wmieszana. Zwabiła go tutaj.
Vosh otworzył usta, żeby zawołać o pomoc, lecz postać w kapturze zrobiła jakiś gest i usta Vosha zamknęły się, a siła odpłynęła z jego kończyn. Szybki cios sprawił, że padł na łóżko. W głowie mu się kręciło od siły uderzenia. Gwiazdy tańczyły mu przed oczami. Było mu niedobrze od nadmiaru trunku. Zanim zdołał zrobić coś jeszcze, potężne ramiona przytrzymały mu kończyny Ze strachu walczył rozpaczliwie, lecz nic nie mógł zdziałać przeciwko mięśniom większych i trzeźwych mężczyzn. Nagle, zdając sobie sprawę, że jest zgubiony, odprężył się.
Odziany w szatę mężczyzna ściągnął kaptur, odsłaniając twarz. Zarahel. Vosh zastanawiał się, cóż on tu robi. Czemu opuścił góry? Przebył tak daleką drogę po to tylko, żeby odnaleźć Vosha?
- Tak lepiej - powiedział Zarahel niskim, lecz donośnym i zadziwiająco rozsądnym głosem. - Nigdy nie lubiłem się ukrywać.
Vosh usiadł i posłał dziewczynie oskarżycielskie spojrzenie. Przynajmniej wyglądała na nieco zawstydzoną. Zarahel dostrzegł jego wzrok i popatrzył na dziewczynę.
- Możesz odejść, Mario - rzucił lekko, choć słowa te miały moc rozkazu.
Vosh spoglądał zdesperowany na swoich pobratymców. Nie widział choćby cienia litości na ich kamiennych obliczach. Wreszcie musiał zerknąć na Zarahela. Prorok był potężnym mężczyzną, przystojnym na surowy, gwałtowny sposób, nie tak wielkim jak ten idiota Barbarzyńca, lecz równie szerokim w barach i ramionach. Otaczała go aura siły i jeszcze czegoś - pewności siebie graniczącej z szaleństwem. Miał jasne, lekko posiwiałe włosy układające się w fale oraz kwadratową, stanowczą szczękę pokrytą krótko przyciętą brodą koloru soli z pieprzem. Uśmiech, jakim obdarzył Vosha, byłby ujmujący, gdyby nie wyraz jego oczu. Wyzierała z nich jakaś martwota, coś, co powiedziało Voshowi, że jest tylko kolejnym kawałkiem mięsa, które zostanie pokrojone wedle widzimisię czarodzieja. W tych oczach nie dostrzegł nawet śladu ludzkiego współczucia.
- Nie mam dużo czasu - powiedział Zarahel tonem sugerującym, że Vosh jest starym i cenionym przyjacielem. - Więc będę się streszczał. Chcę wiedzieć, co się stało z książkami Alzibara. - Skinął ręką. Odrętwienie kończyn znikło. Vosh przekonał się, że znowu może poruszać ustami. Wtedy też poczuł zapach Zarahela i zrobiło mu się od niego niedobrze. Była to dziwna, wywołująca nudności woń składająca się z zapachu przypraw, smrodu starej krwi, zepsutego mięsa i czegoś jeszcze, czegoś o wiele gorszego.
- Jakimi książkami? - spytał. Kontuzja walczyła w nim ze strachem. Mówił bardzo cichym głosem, niemal szeptem. Zastanawiał się, czy zdołałby krzyknąć, gdyby chciał. Pomyślał, że lepiej jednak nie próbować. Zarahel mógł mu przerwać jednym gestem.
- Książkami, które trzymał w kopalni.
- Tam nie było książek, tylko demony.
Zarahel przyłożył dłoń do ucha i przechylił głowę na bok. Sprawiał wrażenie, jakby nasłuchiwał. Lekki uśmieszek pojawił się na jego ustach. Spojrzał na Vosha z ukosa.
- Mój przyjaciel mówi, że kłamiesz - powiedział.
- Jaki przyjaciel, do cholery? - spytał Vosh, a jego zdumienie przyćmiło strach.
- Nie powinieneś mnie okłamywać. Wróciłem do dworu. Znalazłem ciała. Zostało dość szczątków, żeby wezwać duchy. Niektóre z nich ze mną rozmawiały. Niektóre z dusz ludzi, których zdradziłeś.
- Dlaczego nie zapytałeś o książki, kiedy rozmawiałeś z zabitymi? - dopytywał się Vosh w ostatnim porywie buńczuczności.
- Zapytałbym, tyle, że ktoś ukradł głowę temu, który mógłby powiedzieć mi to, co chciałbym wiedzieć. - Znowu przyłożył dłoń do ucha, a na jego twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. – Mój przyjaciel powiada, że wiesz, o czym mówię.
- Jaki przyjaciel? Znowu rozmawiasz z nieżywymi, co? Z duchami?
Zarahel zrobił ruch ręką i stworzenie przypominające ogromnego pająka wypełzło z kaptura, a potem zbiegło mu po ramieniu i wylądowało na dłoni. Czarodziej położył je na nagim brzuchu Vosha. Z bliska widać było, że stwór rzeczywiście jest bardzo podobny do pająka. Miał długi segmentowy odwłok z zakończonym ostro żądłem. Vosh czuł, jak owłosione odnóża łaskoczą go w skórę. Dostrzegł zły, inteligentny błysk w złożonych oczach stworzenia. Zobaczył jad kapiący mu ze szczęk. Gdy zbliżyło mu się do gardła, poczuł szaleńczy strach.
Pająk był nienaturalną istotą, demonem, który pożre jego duszę, tak jak w starych opowieściach. Jego oczy błyszczały paskudną złośliwą inteligencją, gdy na chwilę zajrzały w oczy Voshowi. Nie mógł znieść myśli o jego obecności na swojej twarzy. Miękkie, wzdęte ciało przemknęło po jego piersi i na chwilę dotknęło ust. Haczykowate żądło wygięło się w łuk. Widział ostrze tuż nad swoim okiem. Ciężar stworzenia przeszkadzał mu oddychać.
- Powiedz mi, co chcę wiedzieć, a pozwolę ci żyć. Jeśli nie, zostawię cię z moim małym przyjacielem.
- Dobrze już! Dobrze! - krzyknął Vosh. Pająk odwrócił się i znowu przemaszerował po jego ciele.
Vosh nie mógł znieść dotyku tego twardego, śliskiego odwłoku na swoim ciele, tych długich odnóży przemykających mu po brzuchu. Stworzenie zmierzało do jego krocza.
- Opowiedz mi wszystko - zażądał czarodziej, a Vosh wyśpiewał wszystko, co wiedział o Łasicy i o książkach. Nic nie był winien żołnierzom. Zarahel wstał, aby wyjść.
- Nie pozwolisz chyba, żeby to coś mnie zabiło – powiedział Vosh, niemal płacząc z ulgi. Czuł wilgoć na materacu. Wyglądało na to, że Prorok zamierzał dotrzymać słowa. Modlił się do wszystkich bogów, aby tak było.
- Ani to, ani ja - zapewnił Zarahel z uśmiechem. Dał znak młodzieńcom z jego klanu czekającym z błyskiem w oku. - Oni to zrobią.
Rozdział 17
"Zawsze musimy płacić za to, czego pragniemy. Tylko, że czasami nie płacimy monetą”.
Roland Glamery,
Opowieść rajfura
Mieszaniec obudził się, gdy pierwsze promienie słońca wpadały przez zasłony. Czuł się, jakby miał mu pęknąć pęcherz. Głowa go bolała, jakby zeszłej nocy ktoś użył jej jako bębna. Spojrzał na ciemnowłosą dziewczynę na łóżku i próbował sobie przypomnieć jej imię. Rena, odkrył wreszcie.
Była bardzo śliczna i bardzo utalentowana. Sprawdził sakiewkę, lecz jej krzepiący ciężar był taki sam, jak poprzedniej nocy. Zajrzał do środka i policzył monety. Znał dziewczyny w Smutku, które umiały podłożyć cynowe guziki zamiast nich. Wszystkie monety były na miejscu oprócz tych, które jej dał. Wiedziony starym nawykiem, zastanawiał się, czyby nie przeszukać po cichu pokoju i nie sprawdzić, czy dziewczyna nie ma czegoś, co warto by ukraść, lecz łatwo stłumił ten odruch. Skorzystał z nocnika, wyjrzał przez okno burdelu, zobaczył, czy na dole nie ma ludzi, i wylał jego zawartość na zewnątrz. W zasięgu nie było nikogo oprócz kilku żebraków, więc nie wykrzyczał ostrzeżenia, nie chciał, bowiem budzić dziewczyny.
Poruszyła się leniwie, przeciągnęła, otworzyła oczy i spojrzała na niego zalotnie. Próbował skojarzyć, jak się spotkali, ale pozostały mu jedynie fragmenty pijackich wspomnień. Przywołał w myślach obraz oświetlonej świecami sali do tańca na dole, z ogromnym żyrandolem, mnóstwa ludzi wywijających skoczne tańce i Barbarzyńcy oddalającego się z dwiema dziewczynami u boku. Bez wątpienia jego kompan wkrótce obudzi się bez swojej sakiewki. Leon odszedł z jakąś śliczną dzierlatką. Dopiero teraz Mieszaniec przypomniał sobie Łasicę, który siedział w kącie i grał w karty z jakimiś podejrzanie wyglądającymi drabami, z fajką między zębami i czapką siedzącą mu na głowie pod zwariowanym kątem.
- Wracaj do łóżka - powiedziała dziewczyna.
- Noc dobiegła końca - przypomniał. - Zapłaciłem twojej ciotce.
- Zapomnij o zapłacie. Rzadko mi się zdarza spać z kimś takim jak ty.
Zawsze tak mówią, pomyślał cynicznie. Dziewczyny lubiły stałych klientów, a pochlebstwo stanowiło część ich warsztatu, tak samo jak zabawa w łóżku.
- Wyglądasz jak lord Czcigodnych - oznajmiła poważnym tonem.
Może jest dobrą aktorką, a może męczy go zbyt duży kac, żeby to właściwie ocenić. Szczerze mówiąc, seks był ostatnim, o czym teraz myślał. Tak naprawdę miał ochotę na coś smażonego na śniadanie. Nic lepiej nie zwalczało kaca.
- Nie jesteś z Czerwonej Wieży, co?
Mieszaniec zaczął się ubierać.
- Niewiele mówisz, co?
- Pochodzę ze Smutku - powiedział.
- Shazarad, Miejsce Smutku - dodała, używając starej, prawdziwej nazwy. - Zawsze chciałam tam pojechać.
Widać było, że oczekuje propozycji, że ją tam zabierze. Pewnie w przeszłości wielu jej to proponowało. Spojrzał na nią i część jego cynizmu się rozwiała. Była po prostu wiejską dziewczyną myślącą o wielkim mieście, a w jej oczach widniała ogromna nadzieja. Widział już przedtem takie spojrzenia na twarzach nowo przybyłych do miasta ludzi, zanim zdeprawowany świat ich pochłonął.
- To okropne miejsce - ostrzegł. - Lepiej będzie ci tutaj.
- Jest ponoć piękne.
Mieszaniec zastanowił się nad tym. Pewnie dla kogoś z zewnątrz lśniące wieże i wykwintne rezydencje tak wyglądały. Dla niego stanowiły po prostu przypomnienie o tym, czego nigdy nie będzie mieć, a zamieszkiwali w nich ci, którzy przypadkowo i bezmyślnie zrujnowali mu życie. Poczuł, jak wzbiera w nim stara zawiść oraz gorycz i nagle przyszły mu do głowy książki. Poczuł ochotę, żeby się stąd wynieść, żeby zacząć je przeglądać i zobaczyć, czy uda mu się znaleźć w nich drogę do lepszej przyszłości. Niezależnie od tego, jakie zło zawierały, z pewnością nie mogło być ono gorsze niż życie, jakie dotychczas prowadził. Musiał znaleźć sposób, aby powstrzymać Łasicę przed ich sprzedażą. Dreszcz lęku przebił się przez kaca. Powinien również coś wymyślić, żeby powstrzymać Vosha, zanim ich wyda. Jakim cudem sprawy tak się skomplikowały, i to tak szybko?
- Owszem, jest - przyznał, zakładając buty. Zaczynały się rozchodzić w szwach. Będzie musiał odwiedzić szewca, zanim wyruszą. - Muszę iść - rzucił.
- Zabierz mnie na śniadanie - poprosiła. - Znam dobre miejsce.
Przyglądał jej się przez chwilę i rozważał odmowę. Właściwie to się nie znali, ale dziewczyna wyglądała w tej chwili szczególnie młodo i ufnie, toteż nie mógł się zdobyć na to, by jej odmówić.
- No to chodźmy coś zjeść - powiedział. Najpierw jedzenie, potem książki. I tak potrzebował czasu do namysłu.
Schody zaskrzypiały pod jego stopami. Usłyszał dobiegające z dołu głosy, niskie, zmęczone i przyciszone. Sala śmierdziała jak każdy inny bar rano po wielkiej nocnej zabawie. Smród zatęchłego tytoniu, skwaśniałego wina i niemytych ciał wisiał w powietrzu i nawet lekki wietrzyk wpadający przez otwarte drzwi nie starczał, by rozwiać fetor. Przyjrzał się otoczeniu na trzeźwo, czego nie zrobił wczorajszej nocy. Było tandetne, jak się tego spodziewał. Od dawna wiedział, że miejsca, które nocą odznaczają się pewną szmatławą świetnością, w zimnym świetle dnia wyglądają o niebo gorzej. Nic, co widział u Mamy Horne, nie zmieniło jego opinii.
* * *
Tanie ryciny sławnych kurtyzan i aktorek wisiały na pokrytych plamami ścianach, z których schodziła farba. Deski schodów były kiepsko oheblowane i wypaczone. Ale ogromny żyrandol nadal robił wrażenie. Wyglądał tak, jakby uratowano go z ruin rezydencji jakiegoś faktora. Nie pasował tutaj - jak suknia księżniczki skrofulicznej babci. Pociemniał o brzasku. Gwiezdne świetliki rozbłysną znowu magicznie o zmroku, ale teraz były jedynie zwykłymi kawałkami kryształu.
- Dziękuję wam, panowie - usłyszał Łasicę. - Zawsze miło brać od was pieniądze.
Pokonał zakręt schodów i spojrzawszy przez balustradę, dostrzegł kompana. Widocznie gra toczyła się przez całą noc. Trzech pozostałych mężczyzn było niewyspanych, nieogolonych, z przekrwionymi oczami, podobnie jak Łasica. Jeden z nich został kompletnie goły, jeśli nie liczyć kapelusza i fajki. Kilku innych leżało pogrążonych we śnie na stojących obok kanapach. Jeden tulił pod pachą butelkę i mruczał coś przez sen. Więcej pustych butelek walało się na pobliskich schodach. Łasica rozejrzał się dokoła i rzucił radośnie:
- Kolejna partyjka?
Poszeptali między sobą, ale nie wyglądało na to, żeby ktoś chciał przyjąć tę propozycję. Łasica się uśmiechnął i nogą przesunął stos ubrań w kierunku gołego mężczyzny.
- Masz, Ari. Mogę sobie pozwolić na hojność.
- Musisz o tym przypominać, co? - rzucił ktoś inny.
Mieszaniec pokiwał głową i już miał ich minąć, kiedy Łasica go zawołał.
- Na słówko, Mieszańcu - powiedział. - Przyjacielska rada. Brzmiało to poważniej niż zwykle, a z jego miny Mieszaniec wywnioskował, że Łasicę zaprząta coś więcej niż oszustwo w grze karty. Może sądził, że niektórzy z tych mężczyzn żywią pewne podejrzenia i chcą wyjść z burdelu z jego wygraną. Już nie pierwszy raz Mieszaniec służył mu taką pomocą.
- Tak?
- W rozmowie wyszło coś, o czym, jak sądzę, powinieneś wiedzieć. - Skinął głową w kierunku swych partnerów do gry. Mieli zacięty wyraz twarzy i twarde spojrzenia. Jeśli dobrze znał Łasicę, pewnie byli kimś w lokalnych gangach - nie przywódcami - lecz znajdowali się wysoko w kryminalnej hierarchii. Pewnie wszyscy maczali palce w jakichś interesach kwatermistrza. - Poczekaj chwilkę, aż Barbarzyńca wstanie, to nie będę musiał tego powtarzać - dodał, przenosząc spojrzenie z Mieszańca na Renę.
- Wiesz, jak on się zachowuje w takim miejscu. Możemy go nie zobaczyć przez kilka dni. Idziemy tylko zjeść śniadanie. Jestem głodny. - Kac sprawił, że w głosie Mieszańca zabrzmiała płaczliwa nuta.
- Na szczęście, przezornie posłałem kogoś, żeby go obudzić.
- On nigdy nie opuści łóżka, chyba, że budynek stanie w ogniu, albo nawet i wtedy nie, jeśli podobają mu się dziewczyny.
- Zobaczymy.
Dobiegający z góry ryk przypominający bawołu dał Mieszańcowi znać, że zaczęto budzić Barbarzyńcę. Wkrótce potem mężczyzna się pojawił; miał na sobie tylko bryczesy, w ręku trzymał ogromny nóż. Zeskakiwał ze schodów, kuśtykając, bo wbito mu drzazgę w nogę. Schody zaskrzypiały złowróżbnie pod jego ogromnym ciężarem. Ból nie poprawiał mu humoru.
- Gdzie jest ten łajdak, który mówi, że załatwi każdego człowieka z Północy? - ryknął. Był tak rozzłoszczony, że nastroszyły mu się wąsy.
Mieszaniec spojrzał na Łasicę, który wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że po prostu nie było innego sposobu.
- Uciekł, kiedy ostrzegłem go, że schodzisz na dół - skłamał Łasica.
Barbarzyńca wyglądał na nieco udobruchanego, lecz nadąsany, rozglądał się dokoła gniewnie, jakby chciał zobaczyć czy ktoś podejmie wyzwanie. Tutejsze zabijaki znalazły sobie inne obiekty do oglądania. Choć byli twardzielami, zachowali rozum. Nie warto pakować się w bójkę z kimś takim, jak Barbarzyńca.
- W każdym razie skoro już wstałeś, przyłącz się do mnie i Mieszańca. Wypijemy coś na śniadanie.
Rena pociągnęła Mieszańca za ramię, jakby chciała powiedzieć, że nie o to jej chodziło. Spojrzał na nią i poprosił:
- Zaczekaj chwilę. To może być ważne.
Barbarzyńca zmierzył ich wzrokiem.
- Nie stroicie sobie ze mnie żartów, co?
- Ja miałbym to robić? - spytał Łasica. - Jednak jest coś, o czym chciałbym porozmawiać. To ważne.
- Czy chodzi o książki? - Barbarzyńca zerknął na nich znacząco i mrugnął okiem.
Mieszaniec się wzdrygnął. Łasica położył dłoń na ramieniu kompana i zwrócił się do Reny:
- Obiecałem mu książkę ze sprośnymi obrazkami. Nie umie czytać, ale lubi sobie pooglądać.
Barbarzyńca spojrzał na niego, jakby uważał, że Łasica oszalał. A potem zrozumiał, i to zrozumienie odmalowało się na jego twarzy.
Łasica zmierzył Renę ostrym spojrzeniem, a potem wręczył jej monetę.
- Idź i przynieś nam wszystkim coś do picia, dziewczyno. Gra przyprawiła mnie o pragnienie. Sobie też coś kup.
Rena pojęła aluzję. Jej dłoń zacisnęła się na monecie pułapka i dziewczyna zniknęła w bocznych drzwiach. Łasica z ciągnął ich do pobliskiego stołu. Wszyscy opadli na krzesła.
- O co chodzi? - spytał Mieszaniec.
- Vosh ma rację. W miasteczku są ludzie z plemienia Agante. I to sporo.
- No i co z tego? Cały czas przyjeżdżają tu na handel - powiedział Barbarzyńca. - Wszyscy górale tak robią. Nawet ja to wiem! - Siedzący tam Ari o Orlim Wzroku mówi, że kogoś szukają, kogoś, kto odpowiada opisowi naszego przyjaciela Vosha.
- To jego problem - rzucił Barbarzyńca.
- Vosh nie był jedynym, o kogo rozpytywali - podjął Łasica. - Szukali też żołnierzy, którzy właśnie wrócili z gór. Płacili za tę informację żywym srebrem.
- Skąd ten o Orlim Wzroku to wie? - spytał Mieszaniec.
- Bo ma w tym interes - powiedział Łasica i popukał długim palcem w swój krzywy nos. - To jego rzemiosło. Pozostali to potwierdzają, a wierzcie mi, ci goście znają się na takich rzeczach.
- Chcesz powiedzieć, że jest jednym z tych, co wzięli srebro? - spytał Mieszaniec.
- Ari to przyjaciel; nigdy by mi tego nie zrobił. Wie, co dla niego dobre.
Po doświadczeniach ze Smutku Mieszaniec w to wątpił. Mało było rzeczy, których mężczyźni nie zrobiliby dla pieniędzy, jak tylko nadarzy się okazja. Kobiety także, jeśli już o to chodzi. Przeniknął mu przez myśl obraz Sabeny, jasnowłosej i wyglądającej na niewinną.
- Czekaj no - zawołał Barbarzyńca. - To znaczy, że ci górale nas szukają?
- Wiedziałem, że wreszcie to pojmiesz - burknął Łasica. - Ale czemu?
- Zemsta za zabitych pobratymców. Może. Tak myślę. Zemstę Barbarzyńca rozumiał dobrze. W jego zimnej ojczyźnie bez przerwy się na nią powoływano. Jego odpowiedź nie zaszyła Mieszańca.
- Dawaj ich tu - zawołał.
Mieszaniec potrząsnął głową. Wystarczająco źle było, że do niego strzelali, kiedy pełnił służbę. A teraz wyglądało na to nawet poza służbą ścigać go będą jacyś górale o morderczych skłonnościach.
- Może powinniśmy powiedzieć straży?
- I co oni zrobią? Jeśli Agante dadzą im trochę srebra, jeszcze pomogą im nas znaleźć. - Coś w zadowolonej minie Łasicy mówiło Mieszańcowi, że najgorszą wiadomość zachował na koniec.
- Czemu mam wrażenie, że nie mówisz nam wszystkiego?
- Dostałem cynk, co do kupca na naszą małą kolekcję książek
Mieszaniec poczuł przypływ rozpaczy. Nie zamierzał zwierzać się Łasicy, jak bardzo pragnie je zatrzymać.
- Kupca? Kto to?
- Stary bogaty gość, faktor pracujący dla rodu Selari. Nazywa się Bertragh i ma rezydencję w dzielnicy kupieckiej.
- Liczę, że nie wspomniałeś nikomu o książkach – powiedział Mieszaniec.
- Miej trochę wiary w starego Łasicę. Jego nazwisko pojawiło się w trakcie rozmowy podczas gry.
- Jak dobrze się złożyło.
- Chłopcy Ariego sprzedawali mu w przeszłości różne rzeczy. Kupuje stare książki, nie zadając pytań. Szczególnie interesują go te o mistycyzmie. Wygląda na to, że zamierza kupić kolejne.
- Wydaje się pierwszorzędnym kandydatem do odwiedzin inkwizycji - skwitował Mieszaniec.
Pomyślał sobie, że to wygląda na klasyczne zachowanie kogoś z Mrocznych Bractw, legendarnych spisków tak uwielbianych przez autorów tanich broszurek. Mieszaniec wiedział jednak, z były one czymś więcej niż legendą. W czasie pobytu w Shadzar widział dziwne rzeczy. Nie wszyscy wyznawcy Starych Bogów zniknęli z powierzchni Gaei niezależnie od tego, co publicznie utrzymywali Terarrchowie. Tylko zeszli do podziemia.
- Chyba, że kupuje w imieniu swego patrona.
Mieszaniec zrozumiał, o co chodzi Łasicy, i zupełnie mu się to nie spodobało, choć w tej chwili niewiele mógł w tej sprawie zrobić. Faktor postępował tak, jak życzył sobie jego pan, i jeśli jakiś Terrarch Selari kolekcjonował stare tomy, do jego obowiązków należało wyposażanie biblioteki. Niestety, wydawał się dobrym kandydatem do sprzedaży książek.
- Nasze książki nie należą do rodzaju tych, które aprobują Czcigodni.
- Tym lepiej. Widocznie patron naszego gościa żywi szczególne zainteresowania dotyczące tych spraw i dobrze za nie płaci. Ari twierdzi, że jego chłopaki zyskiwali lepszą pozycję przetargową, jak tylko dawali do zrozumienia, że ich towary znajdują się na Czerwonym Indeksie.
- Chłopcy Ariego okradają biblioteki, co?
- Niektórzy z nich zajmują się włamaniami, tak jak ty i Leon, Mieszańcu. Czasami, kiedy okradają dom, znajdują księgi w skrzyniach na skarby razem ze złotem. Wiesz równie dobrze jak ja, że one zawsze są coś warte.
Rzeczywiście, Mieszaniec dobrze o tym wiedział. Przypomniał sobie o tym, co niekiedy znajdował w pancernych kasetkach. Księgi rozrachunkowe z pełnymi listami dłużników, listy, które obciążały pewnych bogatych, szacownych i żonatych obywateli wplątanych w pozamałżeńskie romanse, oraz kolekcję wyselekcjonowanej pornografii. Wszystko to oznaczało jakiś zysk. Kiedy był bardzo młody i naiwny, natknął się nawet na jakąś księgę w jednym z martwych języków. Teraz wiedział, że był to grimuar. Postąpił głupio i oddał go Starej Wiedźmie. Pewnie Łasica nie kłamał.
- Zakładając, że ten Bertragh będzie zainteresowany, jak się z nim skontaktujemy, żeby nie ujawnić się od razu?
- Coś wolno myślisz na starość, Mieszańcu. Sądziłem, że to oczywiste.
Dopiero wtedy Mieszaniec na to wpadł.
- Powiemy mu, że Ari nas przysłał...
- Czasami myślisz jeszcze szybciej niż Barbarzyńca.
Mieszaniec się uśmiechnął. Musiał teraz sprawiać wrażenie, że się zgadza. Potrzebował czasu, żeby wymyślić coś, co wepchnie żelazny pręt w szprychy tej transakcji. Kolejna myśl przyszła mu do głowy z siłą ciosu.
- Myślę, że powinniśmy zadać bratu Voshowi trochę więcej pytań, trudnych pytań.
- Już o tym pomyślałem - zgodził się Łasica. - Posłałem Leona, żeby go sprowadził. Ten chłopak wcześnie wstaje.
- A może tak sami znaleźlibyśmy tych górali? - podsunął Barbarzyńca. - Dorwalibyśmy ich, zanim oni dorwą nas.
Łasica cmoknął i lekko pokręcił głową.
- To może chwilę potrwać.
- Cóż, jak już znajdziecie tych łajdaków, dajcie mi znać - poprosił Barbarzyńca. - Już ja się upewnię, że nigdy nikomu nie będą wadzić.
Łasica kiwnął głową. Wyglądało na to, że chwilowo rozmowa dobiegła końca. Postukał palcami o kolano, czekając, aż Rena wróci z jedzeniem. Wtedy właśnie wszedł Leon. Twarz miał bladą i wyglądał, jakby był chory. Mieszaniec domyślił się, że to nie z powodu kaca.
- Ktoś dorwał Vosha - oznajmił. - Jest bardziej martwy niż obiad smoka.
Rozdział 18
„Ambicja. Tak nazywamy nasze pragnienie panowania nad innymi”.
Malert Trout,
Precyzyjny słownik
Sardec przebudził się z dziwnych snów o dawnych czasach i innej epoce. Zastanawiał się, czy były to prawdziwe obrazy Błogosławionej Krainy i mających tam miejsce wydarzeń, czy też jedynie fantazja. Czasami Wędrujący w Snach pozwalał narodzonym z dala stąd widzieć prawdę. Słyszał o tym, że niektórzy z urodzonych na Gaei mieli wizje tego, co znane było jedynie przedwiecznie narodzonym, a starsi potwierdzali prawdę ich snów. Takie wizje pojawiały się szczególnie często w okolicach Pocieszenia i ponoć niosły ze sobą dobrą wróżbę.
Sardec usiłował przypomnieć sobie, co dokładnie zobaczył, lecz sen już się rozwiewał, niknął w tych czeluściach, do których udawały się sny, pragnąc uniknąć analizy. Jedyne, co pamiętał, to obecność dwóch Terrarchów tak do siebie podobnych, że musieli być braćmi. Obydwaj rzucali bardzo długie cienie. Pojawił się tam również smok, a moc roztaczanej przez niego aury była tak silna, że Sardec wyraźnie przywołał ją z pamięci. Wielka bestia była o wiele bardziej pełna życia i spowita aurą większej mocy niż jakiekolwiek stworzenie urodzone na Gaei. Potrząsnął głową. Gdyby w pobliżu znajdowała się wieszczka snów, z pewnością by się do niej udał, lecz w takim prowincjonalnym miasteczku jak to nie było prawdziwych interpretatorów wizji.
Wstał i wyszedł z komnaty. Czekała już na niego kąpiel, ciepła, tak jak lubił, z wonnymi olejkami, jakie matka przysłała ze stolicy, a które przypominały mu o domu. Na srebrnej tacy komodzie z lustrem leżały dwie koperty, obydwie wykonane z kosztownego papieru, z pieczęcią księżniczki Asei. Jedna zawierała zaproszenie do złożenia jej wizyty w południe.
W drugiej znalazł pięknie grawerowane zaproszenie na Bal Pocieszenia w pałacu Asei. Szybko napisał odpowiedź na oba listy i wysłał ją do miasteczka kurierem, zanim zanurzył się balii z ciepłą wodą.
* * *
Vosh nie umarł spokojną śmiercią. Krew była wszędzie, łóżko przesiąkło nią, tworząc lepkie, zastygające na podłodze kałuże, które obsiadły muchy. Knebel zagłuszył jego wrzaski.
Mieszaniec spojrzał na Łasicę. Kłusownik wydawał się nieco bardziej blady niż zwykle, ale jego twarz miała kamienny wyraz. Barbarzyńca pogwizdywał buńczucznie, lecz wyraz jego oczu powiedział Mieszańcowi, że był on równie nieszczęśliwy, jak Łasica. Leon nawet nie próbował udawać nonszalancji. Rzygał głośno w nocnik. Mieszaniec pomyślał, że nic dziwnego, że chłopak jest taki chudy. Wyglądało na to, że z trudem utrzymywał w żołądku to, co zjadł. Domyślał się, że to nie widok trupa nim wstrząsnął. Bóg wie, że widzieli ich już wiele. Chodziło o absurdalność sytuacji, o fakt, że znalazł tak okaleczone ciało w miejscu, gdzie pili poprzedniej nocy, które nie miało żadnego związku z polem bitwy.
- Co, na Siedem Piekieł, się tu wydarzyło? - Wyglądało na to, że karczmarz Shugh zapomniał już o groźbach rzucanych poprzedniej nocy. Był skonsternowany tym, że coś takiego zaszło w jego gospodzie, i sprawiał wrażenie, jakby z chęcią witał każdego, dałby mu jakąś wskazówkę. „Sprawiał wrażenie" to odpowiednie słowo. Możliwe, że był w zmowie z tym, kto to zrobił, i nic chciał, by o tym wiedziano. Jeśli ludzie zaczną myśleć, że tego rodzaju rzeczy mogą się im przydarzyć w jego wynajmowanych na godziny pokojach, nie przysłuży się to jego interesom.
Mieszaniec zmierzył go zimnym spojrzeniem.
- Ja chciałbym wiedzieć, jak to możliwe, że coś takiego się stało i nikt nic nie zauważył?
Shugh spojrzał na niego, odczytał podejrzenie w jego oczach i szybko odpowiedział:
- Był spętany od stóp do głów. Miał knebel w ustach. Zapłacił za pokój na całą noc. Nie życzył sobie, by mu przeszkadzano. Aż tu wasz przyjaciel przyszedł z wizytą rano, a on nie chciał wstać.
- A zatem był sam?
- Nie. Poszedł na górę z dziewczyną. Miała na imię Maria.
- Sama tego nie zrobiła.
- Wyszła godzinę później. Powiedziała, że Vosh śpi i żeby mu nie przeszkadzać.
- Ktoś mu przeszkodził - rzucił Barbarzyńca głosem nieco bardziej stłumionym niż zwykle. - Ktoś mu nieźle przeszkodził.
Łasica się wzdrygnął, jakby nagle coś sobie przypomniał, podszedł i rozwiązał knebel w ustach Vosha. Wypadło z nich coś przypominającego małą, skurczoną kiełbaskę.
- Wsadzili mu fiuta do ust - wyjaśnił Łasica z ponurą satysfakcją. - To na pewno robota górali. Ich ulubiona kara dla zdrajców. Zrobili to, kiedy jeszcze żył i wykrwawiał się na śmierć.
Mieszaniec skinął głową. Sam słyszał takie opowieści. Słyszeć jednak o czymś takim, to coś innego, niż zobaczyć z bliska ofiarę zemsty. Leon zbladł jeszcze bardziej. Wbił wzrok w twarz Łasicy.
- Myślisz, że nam też chcą to zrobić? Mieszaniec pomyślał, że to przerażająca perspektywa. Łasica rzucił Leonowi ostrzegawcze spojrzenie. O takich sprawach nie należało rozmawiać w obecności Shugha. Karczmarz tylko na niego spojrzał. - Będziemy musieli pozbyć się ciała - oznajmił.
- Tylko go nie potnij i nie wsadź do swoich pasztetów – rzucił Łasica.
- Mogłoby to poprawić ich smak - stwierdził Barbarzyńca
Shugh oczywiście nie był zachwycony dowcipem. Zszedł na dół, pokrzykując, aby przywołać synów. Nikt nie zaproponował, by wezwać strażników. Nikt nie zamierzał ich angażować.
- Chyba poruszyliśmy czułą strunę - zauważył Mieszaniec
Barbarzyńca spojrzał w otwarte usta Vosha.
- Myślę, że nie będę próbował tutejszych bułek z kiełbaskami.
- Co teraz? - spytał Leon.
- Znajdźmy tę Marię - podsunął Łasica. - I miejmy oczy szeroko otwarte, wypatrując górali.
- A ja chciałem się tylko zabawić - westchnął Barbarzyńca, zerkając na sufit i gryząc w zamyśleniu koniuszki wąsów.
- On też tego chciał - powiedział Łasica. - I spójrz na niego.
Mieszaniec zastanawiał się, kto to zrobił. I czy Vosh powiedział coś o książkach?
* * *
Jadąc przez obrzeża dzielnicy Terrarchów, Sardec nie mógł nie zauważyć pięknych rezydencji ludzkich pasożytów, które uczepiły się poły Starej Rasy. Dyskretny złoty dysk wiszący nad drzwiami — tak jak i kraty w oknach - obwieszczał, że śliczny dom o szerokim frontonie należy do złotnika. Na innej rezydencji widniał symbol moździerza świadczący, że sklep prowadzi szczególnie dobrze prosperujący alchemik. Budynki ozdobione symbolami lokalnych rodów Terrarchów wskazywały na to, że ich mieszkańcy pełnią funkcję faktorów Czcigodnych, ludzkich pośredników, którzy nadzorowali posiadłości swoich panów i zajmowali się ich interesami. Tacy ludzie często sami stawali się bardzo bogaci, bez wątpienia zatrzymując część pieniędzy, które zgodnie z prawem należały się ich panom.
Zbliżając się do centrum miasteczka, Sardec z ulgą zauważył, że ludzi kręci się tu coraz mniej, a jeśli już, to ubranych lepiej i porządniej w liberie z godłami swych panów. Wielu mijanych Terrarchów salutowało mu, a on odpowiadał na ich powitanie nonszalanckim, bezceremonialnym stylu arystokracji. Większość ludzi odziana była odświętnie i wyglądało na to, że powracają z modlitw w samo południe. Tutaj przynajmniej oni zachowali rytuały Czasu Żałoby.
Ulice stały się szersze. Kamienice zmieniły się w prawdziwe pałace, w których zamieszkiwały tutejsze rody Terrarchów, kiedy nie przebywały w swych posiadłościach. Sardec wszedł na ogromną na otwartą przestrzeń Placu Świątynnego. Przed nim wznosił się ogromny budynek. Po bokach znajdowały się nisze z aniołami o smoczych skrzydłach, których rogi stanowiły małe złote wypukłości.
Ponieważ panował Czas Żałoby, na wybrukowanym placu nie było znajdujących się tam zazwyczaj kupieckich straganów. Czarne, żałobne flagi z pieczęcią z zielonym smokiem utraconej Al'Terry powiewały na narożnych wieżyczkach świątyni wraz z czerwonym smokiem Talorei. Sznury z mniejszymi, trójkątnymi żałobnymi proporcami spływały z dachu wielkiej, położonej centralnie smoczej wieży ku mniejszym wieżycom. Sardec zatrzymał rumaka, zwrócił się w stronę świątyni i przyłożył dłoń najpierw do czoła, a potem do serca. Paru kapłanów Terrarchów odzianych w tradycyjną zieleń z bielą obrębioną czernią Czasu Żałoby zauważyło jego pobożność i kiwnęło głowami z aprobatą. Sardec zignorował ich zainteresowanie jak na arystokratę przystało i pojechał prosto ku pałacowi Asei.
Stał on w szczególnie widocznym miejscu, zajmował, bowiem całą pierzeję placu naprzeciwko świątyni, i dorównywał jej wielkością. Był równie duży, jak rezydencje w Bursztynowych Mieście. Masywna wieża strażnicza z piaskowca wznosiła się na wschodniej ścianie pałacu. Tradycyjna kopuła okrywała budynek. Rezydencja wydawała się odpowiednia dla jednej z Pierwszych, potężnej czarodziejki. Sardec słyszał opowieści o leżącym gmachem labiryncie, gdzie Asea przeprowadzała swoje ryty i badania. Niektóre z tych opowieści nie najlepiej o niej świadczyły. Pałac stanowił potężną budowlę w starym stylu, zbudowaną wokół centralnego dziedzińca.
Sardec wjechał przez arkadowe przejście na pierwszy dziedziniec. Zostawił rumaka pod opieką jednego z licznych chłopców stajennych i przeszedł przez kolejne łukowate wejście n o wiele większy wewnętrzny dziedzinie. Zatrzymał się, zaczerpnął wonnego powietrza i przyjrzał się pięknemu otoczeniu W środku dziedzińca wznosił się stojak kwiatów marzeń przywiezionych z Al'Terry podczas Wygnania. Uwięziony w obskurnej wiosce obok reduty od dawna już nie doświadczał powabów własnej kultury. Miło przypomnieć sobie, czego obiecał bronić, kiedy składał przysięgę królowej.
Oficerowie w mundurach regimentu przechadzali się z damami w wykwintnych sukniach. Wyglądało to tak, jakby każdy Terrarch w okolicy znalazł powód, aby złożyć wizytę pani Asei, kiedy dowiedziano się, że Lord Bitew tu przybędzie. Dostrzegł piękną damę wychodzącą z małej, prywatnej świątyni znajdującej się na dziedzińcu, otoczoną grupą oficerów i pomniejszych piękności. Już dawno nie widział tak cudownej istoty z długimi, srebrzystymi włosami. W lewej dłoni trzymała małą różdżkę zwieńczoną maseczką na pół twarzy, która skrywała przepięknie wyrzeźbione rysy. Był pewien, że to Asea. Tylko jedna z Pierwszych mogła być tak wysoka i poruszać się z taką gracją. Zauważył, że jednym z towarzyszących jej oficerów jest porucznik Jazeray.
Sardec zbliżył się z oficjalną uprzejmością i z powagą skłonił głowę przed Aseą. Jazeray pochylił się i wyszeptał jej coś do ucha. Sardec był uradowany tym, że choć jej towarzysze się roześmieli, ona im nie zawtórowała, ba, wyglądało nawet, jakby zbeształ porucznika. Ruszyła ku niemu. Jej wielowarstwowa spódnica odznaczała się majestatem galeonu zmieniającego kurs. Przez chwilę zastanawiał się, czyby tego nie powiedzieć, lecz zdał sobie sprawę, że to bardzo nieadekwatna analogia w stosunku do kogoś tak pięknego.
- Witaj, książę Sardecu - powiedziała, posługując się jego oficjalnym tytułem dworskim, a nie wojskową rangą. To mu się spodobało. Choć książąt było sporo wśród arystokracji Terrarchów, każdy, nawet daleko spokrewniony z królową, otrzymywał ów tytuł. Większość wielkich rodów mogła się tym poszczycić, lecz była to wyższa ranga niż ta, która należała się Jazerayowi. - Kiedy znowu napiszesz do swego drogiego ojca, musisz mu przypomnieć, jak wielką sympatię do niego czuję.
Miała miły, otwarty i tryskający żywotnością sposób bycia. Nie sprawiała wrażenia jednej z Pierwszych. Sądząc po skórze, która wystawała spod maseczki, Asea nie wyglądała starzej od niego. Napomniał się, że wygląd bywa zwodniczy, zwłaszcza w przypadku Pierwszych.
- Pewnie trudno przyćmić czyny tak wspaniałego przodka - rzekł Jazeray. - Choć rozumiem, że starałeś się, jak mogłeś.
Asea spojrzała na niego pytająco. Sardec dostrzegł pułapkę, lecz nic nie mógł zrobić, aby jej uniknąć. Zachował milczenie. Ogólnie rzecz biorąc, Jazeray był miłym gościem - kiedy nie padało się ofiarą jego dowcipu. Miał jednak złośliwe ciągoty, które ujawniały się, gdy coś stawało mu na drodze do tego, czego pragnął. Oczywiście, który Terrarch zachowywał się inaczej?
- Książę Sardec walczył z demonami - wyjaśnił Jazeray. - Uzbrojony w tą samą klingę, którą posługiwał się jego ojciec przy Brodzie, pokonał potwora ze Starego Świata.
- Czy to prawda? - spytała Asea.
Sardec poczuł ukłucie urażonej dumy. Został postawiony w sytuacji, w której albo skłamie o tym, co się wydarzyło, albo wyjdzie na głupca w oczach jednej z Pierwszych. Jazeray zamierzał zmusić go, by przyznał się do hańby w kopalni. Sardec obiecał sobie, że kiedyś dostanie za to Jazeraya. Jazeraya i tego przeklęto mieszańca, który go w to wmanewrował.
- Niezupełnie - przyznał.
- Ależ, mój drogi przyjacielu, to z pewnością musi być albo prawda, albo fałsz, czyż nie? - rzucił Jazeray.
- Nasze siły natknęły się na demona, jednego z Uhltari. Zabił go jeden z moich żołnierzy.
Sardec nie był tego pewien, ale przez chwilę miał wrażenie, jakby w oczach damy zabłysło coś więcej niż uprzejme zainteresowanie, kiedy wspomniał pająka demona.
- Plotka głosi, że za pomocą twojego miecza - dorzucił Jazeray. - Oczywiście, my nie bierzemy takich pogłosek na poważnie.
- Ta opowieść jest prawdziwa, panie.
- Dobrze wiedzieć, że ludzie mają teraz o sobie tak wysokie mniemanie, że sięgają swobodnie po miecze swych oficerów - stwierdził Jazeray.
- Czy to człowiek posłużył się twoją klingą? - spytała Asea.
- Tak. Miecz jest obecnie oczyszczany.
- Niegdyś spłonąłby za taką bezczelność. Salamandragory pożarłyby jego duszę – powiedział Jazeray. Te słowa zabolały Sardeca tym bardziej, że podzielał odczucia Jazeraya.
- Dzięki niech będą Światłu, że takie czasy należą do przeszłości - odparła Asea.
Sardec przypomniał sobie, że należała do radykalnych Czerwonych i grona tych, którzy popierali uwolnienie ludzkich niewolników oraz powołanie Niższej Izby Parlamentu. Przedtem była jedną z najzagorzalszych zwolenniczek Czerwonej Królowej w czasie Wielkiej Schizmy, kiedy to Czerwoni i Niebiescy toczyli bój o dusze mieszkańców Pierwszego Imperium. Wydawała mu się jednak tak piękna, że gotów był jej to wybaczyć.
- Muszę przyznać, że z osobistych powodów jestem zaintrygowana twoją opowieścią - przyznała. - Może uczynisz mi ten zaszczyt i napijesz się ze mną wina?
Asea obdarzyła go uśmiechem, który rozgrzał mu serce. Skłonił się oficjalnie i z wdziękiem, jakiego nie powstydziłby się jego mistrz tańca. Gestem pokazał, aby poszła przodem. Asea spojrzała na Jazeraya, dając mu znak.
- Żałuję, piękna pani, że obowiązek wzywa mnie gdzie indziej. Z innych powodów nie opuszczałbym światła płynącego od twej osoby.
- A ja z innych powodów bym ci to na to nie pozwoliła - odparła z większą dozą uprzejmości niż serdeczności.
Jezeray skłonił się i odszedł pewnym siebie krokiem w kierunku arkady.
- Interesujący młody człowiek - zauważyła Asea.
- Krążą o nim różne plotki - rzucił Sardec.
- Oj, książę - westchnęła. - Nie zaczynaj tej gry. Powinieneś być ponad to.
Sardec poczuł się zaskoczony tą przyganą, całkowicie zasłużoną.
- Dziękuję, że przypomniałaś mi o manierach, pani. Jestem prostym żołnierzem, przebywającym z dala od uprzejmego towarzystwa.
- Mówisz, jak twój ojciec, kiedy był w twoim wieku - powiedział Asea. - Ile teraz masz lat? Trzydzieści?
- Trzydzieści jeden, pani.
Nieco zszokowany Sardec uświadomił sobie, że ona mówi o jego ojcu takim, jakim był niemal siedemset lat temu. Ale, oczywiście, wspomnienia jednej z Pierwszych mogły sięgać tak daleko. Asea wyglądała, jakby osiągnęła ledwie wiek jego siostry, ale była o wiele starsza od jego matki, uważano ją też za jedną z najpotężniejszych czarodziejek w ich krainie. Pomyślał, że powinien o tym pamiętać. Musi zachować czujność.
Podała mu ramię, zawrócili i weszli do pałacu. W miejscu, gdzie dotykała go przez mundur, jego skóra zdawała się mrowić. Po drodze Sardec przypomniał sobie pewne plotki krążące o jego ojcu i pani Asei i zaczął się zastanawiać, czy były prawdziwe.
Rozdział 19
"Strategia jest często równie pożyteczna w salonie, jak na pola bitwy".
Meril,
Uwagi na temat etykiety
- Usiądź, proszę, książę - powiedziała pani Asea. Sardec poczekał, aż dama usiądzie, a potem sam zajął miejsce. Za każdym krzesłem stał służący, upewniając się, że siedzenie zostało odpowiednio ustawione.
Tak, jak się tego spodziewał, komnata była piękna. Jedną ścianę zdominował formalny pejzaż namalowany przez Trentuvalle'a. Malowidło przedstawiało jedno z Siedmiu Jezior tak doskonale, iż wiedziało się, że malarz naprawdę spacerował po Błogosławionej Wyspie przed Wygnaniem. Sardec wygłosił tę uwagę i zobaczył, że pani Asea skrywa uśmiech za wachlarzem. Jak zawsze w obecności o wiele starszego Terrarcha czuł się dość niezręcznie. Trudno wyobrazić sobie tę uśmiechającą się piękność jako czarodziejkę, której bano się podczas Podboju na równi z Azarothe'em.
- To wierne i doskonałe przedstawienie jeziora Neverne. Kuzyn Trent namalował je w miniaturze, aby przypominało mu o domu - wyjaśniła. - Było to jego ulubione miejsce. Nosił tę miniaturę ze sobą wszędzie... aż do końca.
Sardec przypomniał sobie plotkę, że malarz był jej kochankiem. Popełnił samobójstwo w szalenie niejasnych okolicznościach. Jeśli dobrze kojarzył, wiązało się to z jakimś skandalem. Z panią Aseą łączyło się wiele skandali. - Jak się miewa twój drogi ojciec? - spytała. - Tak dobrze, jak można tego oczekiwać - odparł Sardec, dumny faktu, że jego twarz nie zaczerwieniła się ze wstydu. Wielu uważało, iż jego ojciec powinien był udać się do Pałacu Zapomnienia, kiedy spadła na niego choroba. W niektórych kręgach uznawano za niesmaczną sytuację, w której chory na szarą zarazą tego nie uczynił.
- Zawsze żałowałam, że w ostatnich latach choroba pozbawiła nas jego towarzystwa - przyznała Asea. Mimo swej dumy, ojciec Sardeca musiał się wycofać do wiejskiej posiadłości.
Asea zdjęła maseczkę i położyła ją na małym stoliku stojącym pomiędzy nimi. Rysy jej twarzy były tak doskonale wyrzeźbione, jak maseczka, lecz o wiele piękniejsze. Oczy miała ogromne, a usta pełne. Zęby były białe, a kości policzkowe wysokie. Jednak to nie fizyczne piękno tak go ujmowało. Rysy jej twarzy i fakt, że pozbyła się maseczki, wydały mu się tak zmysłowe, że poczuł się jak uderzony obuchem. Uśmiechnęła się, jakby świetnie o tym wiedziała i cieszyła się z wywołanego efektu. Sardec wzmógł czujność. Poznał już kilka podobnych kobiet Terrarchów. Nigdy nie lubił, gdy nim manipulowano.
- Czy napijesz się czegoś? - spytała księżniczka w sposób, który sugerował, że oczekuje potwierdzenia.
- Z przyjemnością, pani - odparł Sardec.
Uśmiechnęła się odrobinę szerzej. Potrząsnęła dzwoneczkiem i pojawił się służący. Sardec musiał walczyć ze sobą, aby nie gapić się na niego zbyt ostentacyjnie. Człowiek ten, jeśli był to człowiek, miał na sobie czerń, począwszy od tuniki aż po czarne, lśniące, wysokie buty. Nawet głowę owinął bardzo długim szalem, tak, że widać było jedynie błyszczące czarne oczy. Za karmazynową szarfę zatknął krótki, zakrzywiony nóż, jakiego Sardec nigdy przedtem nie widział. Na stoliku obok maski Asei postawił tacę z karafką srebrogrona i dwa kielichy. Nalał z karafki, a potem odsunął się dyskretnie. Był zdecydowanie najdoskonalej spokojnym człowiekiem, Sardec kiedykolwiek spotkał, co tylko potwierdziło podejrzanego, że płynie w nim domieszka innej krwi. Asea znowu powędrowała wzrokiem za spojrzeniem Sardeca. Ponownie poczuł się niezręcznie. Zastanawiał się, czy Asea robi to celowo.
- Karim pochodzi z pustynnej krainy Xulandu - powiedziała - Zaciągnął się tam do mojej służby. Jego lud służył niegdyś Ludziom Wężom. Teraz służą mnie.
Goniące za modą damy Terrarchów prześcigały się w poszukiwaniach jak najbardziej egzotycznych służących. Jego własna matka najęła trzy żółtoskóre dziewczyny z Dalekiego Wschodu za wielkim pustkowiem. Były tak doskonale uprzejme, że niemal mogłyby należeć do rasy Terrarchów. Sam nigdy nie zawracał sobie głowy takimi sposobami wywyższania się.
Przyszła mu do głowy kolejna oparta na domysłach nieprzyzwoita plotka, którą usłyszał w oficerskiej mesie od pijanych Terrarchów - o Asei i jej dwóch sługach z południowego kontynentu, którzy zostali jej kochankami. Zastanawiał się, czy to prawda. Nie widział teraz w ich relacjach niczego niestosownego, ale jak to ocenić? Asea miała ponad tysiącletnie doświadczenie w ukrywaniu emocji. Znowu uśmiechnęła się odrobinę szerzej, jakby umiała czytać w myślach.
- Opowiedz mi o swojej niedawnej wyprawie w góry - poprosiła.
Wytrącony z równowagi Sardec zaczął opowiadać jej o ostatniej misji. Dopiero w trakcie opowieści zaczął się zastanawiać nad tym, czy powinien rozmawiać z nią na temat czegoś, co niektórzy uznaliby za sekret. Odrzucił tę myśl. Sam Azarothe ufał pani Asei. Była jedną z Pierwszych. Jeśli jej nie można było ufać, to już nikomu. Cichutki głosik mówił Sardecowi, aby uważał. Kimże jest, aby wiedzieć, kto zasługuje na zaufanie, a kto nie? Zdaniem jego ojca, w ciągu tych lat Pierwsi wielokrotnie dopuścili się zdrady. Wielu wciąż uważało, że to Asea stała za morderstwem starej królowej, zamierzając osadzić na tronie protegowaną przez siebie Arielle.
Asea szczególnie zainteresowała się opisem Uhlatri, gdy już do tego doszedł.
- Widziałeś go wyraźnie?
- Dość wyraźnie, pani. - Przypomniał sobie teraz, jak szczegółowo pułkownik Xeno przepytywał go w tej kwestii, i zamilkł gwałtownie.
- O co chodzi, książę?
- To nic takiego, pani Aseo.
- Zaintrygowałeś mnie.
Nie chciał jej powiedzieć o zainteresowaniu pułkownika tą sprawą.
- Ciekaw jestem, czemu tak cię interesują te istoty, pani.
- Więcej niźli tylko interesują. - Wzdrygnęła się i zapatrzyła w dal, jakby widziała i jeszcze raz przeżywała starodawne wydarzenia. Może tak było. Umiejętność tę posiadali niektórzy ze starszych Terrarchów. - Pamiętam wojny z Bogiem Pająkiem i jego ludźmi. Walczyłam z nimi, a byli to straszni wrogowie. Wówczas istniało wiele kast Uhltari: latacze, bluzgacze jadem, zwiadowcy, każdy inny i każdy równie śmiercionośny. Ten, którego opisałeś, wygląda mi na wojownika. Popierały ich ogromne rzesze ludzi, czcili ich i wielu z nich zostało odmienionych...
- Odmienionych?
- W ich ciało wszczepiono prawdziwą broń. Niektórzy bardziej przypominali chodzące trupy ożywione przez dziwne istoty wyglądające jak żuki. Bardzo trudno było ich zabić. Kapłani tych ludzi rekrutowali się z grona czarnoksiężników o ogromnych umiejętnościach, być może najlepszych wśród ludzi, z jakimi się starliśmy. Coś łączyło ich z bogiem. Może karmił ich swoją mocą i wiedzą.
- Ale Bóg Pająk został pokonany. Złamaliśmy jego moc. Znowu się do niego uśmiechnęła, wyraźnie rozbawiona użyciem końcówki „my".
- Dziś zapomniano już, jak zaciekle walczono w wojnach czasie Podboju. W tamtych czasach zwycięstwo nie wydawało się aż tak pewne. Stawialiśmy czoła wielu śmiercionośnym wrogom i sądzę, że Uran Uhltar i jego słudzy byli jednymi z najpotężniejszych nieprzyjaciół.
- Ale ty tam byłaś. Widziałaś klęskę sił boga demonów
- Tak. W dniu, w którym roje dziwnych lataczy o owadzich skrzydłach przesłoniły słońce, a kohorty pajęczych wojowników, jakim ty stawiłeś czoła, pokryły zbocza górskich dolin niczym morze opancerzonych ciał. Walczyliśmy, aż poczerwieniała trawa. Same Wielkie Smoki zginęły tego dnia. Czerwony Svarthaine, Maraloek o tytanowych szczękach i pradawna Arimethea. Wojownicy, którzy przeżyli najazd Cienia na Al'Terrę, padali na stosach trupów. Widziałam samego Herolda powalonego przez wojownika Uhltari wielkiego niczym wyrm pomostogrzbietowiec. Umierając, cisnął włócznię i przebił oko stworzenia, uśmiercając je.
Obrazy tych pradawnych heroicznych zmagań ożyły w umyśle Sardeca, gdy Asea opisywała jedną z wielkich starodawnych bitew. Przeżywał trwające dzień cały starcie, w którym wreszcie pokonano armię Boga Pająka i jego ludzkich stronników. Słuchał oczarowany, gdy Asea zaczęła potem odmalowywać oblężenie Achenaru i zniszczenie miasta pod górą.
- Wezwaliśmy żywioły ziemi i obaliliśmy część góry. Głęboki Achenar pogrzebały setki zwalonych skał. Otoczyliśmy to miejsce czujkami, aby uniemożliwić wzywanie demonów. Wydawało się, że wreszcie słudzy Urana Uhltara zostali pokonani, a Bóg Pająk wygnany lub zniszczony.
Asea spojrzała w swój puchar z winem i zamilkła na chwilę, a potem obdarzyła go oszałamiającym uśmiechem, który sprawił, iż poczuł się bardziej infantylnie niż zwykle.
- Przemykający przez Cienie był jednym z najpotężniejszych wrogów, jakim Dziesięć Tysięcy kiedykolwiek stawiło czoła. Fakt, iż jakiś czarnoksiężnik węszy tak blisko miejsca jego ostatniego spoczynku, wielce mnie martwi. A jeszcze bardziej niepokoi mnie to, że jeden ze sług Urana Uhltara żyje tam na dole.
- Sądzisz, że ktoś próbuje wskrzesić Boga Pająka? - Sardec uznał to za niepokojące.
- Wskrzesić to nieodpowiednie słowo. Wątpię, by Uran Uhltar był naprawdę martwy. Wejścia do Głębokiego Achenaru zostały zniszczone. Otwory zapieczętowano symbolami Starszych, postawiono też straż mającą pilnować tego miejsca. Nic nigdy stamtąd nie wychynęło i przez wieki liczebność straży zmniejszono. Uważano, że sprawa została załatwiona. Pozostały jedynie symboliczne siły, a kiedy zaczęła się Schizma, i te wycofano. Królowa Arielle potrzebowała żołnierzy gdzie indziej.
- Myślisz, że Uran Uhltar wciąż czeka w ciemnościach? – Myśl ta również nie dodała mu otuchy. Zszedł do tej kopalni. Widział Uhltari. Czy rzeczywiście znalazł się w pobliżu starodawnego boga demona?
- To wielce prawdopodobne. A co ważniejsze, wygląda na to, że ktoś inny uważa to za możliwe. Jaki inny powód miałby czarnoksiężnik, by tam przebywać?
- Może szukał wiedzy? Stare Rasy posiadły liczne sekrety nieznane nawet Terrarchom. - Jeszcze nim przebrzmiały słowa, a Sardec zdał sobie sprawę, że sprawia wrażenie kogoś strasznie gorliwego i naiwnego. Kogoś, kto próbujące dawać rady czarodziejce, która nurzała się w mrocznej sztuce już ponad tysiąc lat temu, zanim on się urodził. Ponownie zaczął się zastanawiać, co konkretnie budziło jej zainteresowanie.
- To sprawa, którą trzeba jeszcze zbadać. Sardec pojął, że dama się nie myli.
- Gdybym mógł w czymś pomóc, pani, daj mi znać.
- Dziękuję ci. Będę cię trzymać za słowo. Karimie – zwróciła się przez ramię do odzianego na czarno służącego. - Udaj się do świątyni i poproś archiwistę o kopię Trzeciej Księgi Skardosa. Jak sądzę, omawia ona szczegółowo to, o czym rozmawialiśmy, skłonił się i oddalił.
Sardec zdał sobie sprawę, że mężczyzna jest naprawdę zaufanym sługą, skoro powierzono mu takie zadanie, a archiwista musi o tym wiedzieć. Wyglądało, bowiem na to, że Asea nie spodziewała się żadnych trudności z wypożyczeniem książki, która pewnie widniała na Czerwonym Indeksie
Później ich rozmowa stała się na powrót kurtuazyjną konwersacją, jakiej wymagała etykieta.
- Może zechciałbyś obejrzeć moją galerię? – zaproponowała Asea po tym, jak Sardec powiedział, że podoba mu się obraz Trentuvalle'a. Od razu się zgodził.
Przeszli przez długą galerię zawieszoną malowidłami. Każ de z nich stanowiło twór wielkiego formatu, jedyne w swoim rodzaju dzieło. Sardec przyjrzał się innym obrazom. Przedstawiały sławne sceny z historii Terrarchów na Gaei. Poczuł się nieco głupio, gdy uświadomił sobie, iż piękna kobieta, która pojawiała się na każdym z nich, była tą samą damą, która szła teraz obok niego.
Oto stała wraz ze starą królową Amarielle na czele zastępu Terrarchów, gdy jako pierwsi przechodzili przez Oko Smoka, aby postawić stopę na tym świecie. Za nimi w niekończącym się szeregu przechodzącym przez łukowate przejście stanowiące bramę pomiędzy światami znajdowało się całe Dziesięć Tysięcy. Zdjęci nabożnym podziwem ludzie odziani w wilcze skóry przyglądali się przybyciu nowych władców. Anioły przygrywały na harfach na zachmurzonym niebie ponad nimi. Asea podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem.
- Nieco przesadzone - rzuciła. - Nie przypominam sobie aniołów, lecz Urzhoga zawsze ponosiła fantazja, kiedy malował. Królowa miała na głowie zielony jedwabny szal, a nie czerwony. Oczywiście, ten obraz powstał w szczytowym okresie Schizmy, trzystapięćdziesiąt lat temu. Wtedy rządziła polityka.
- Urzhog był człowiekiem, czyż nie?
- Owszem. Czemu o tym wspominasz?
- Ludzie są wyczuleni na pragnienia swych mecenasów.- Rzuciła mu krzywy uśmieszek, jednocześnie znaczący i irytujący
- Sugerujesz, że Terrarchowie nie?
Odpowiedział uśmiechem, zdając sobie sprawę, że popełnił błąd. Asea była założycielką frakcji Szkarłatnego Pawilonu, najbardziej radykalnej wśród wszystkich Czerwonych, oraz jedną z najsłynniejszych zwolenniczek królowej Arielle w czasie Schizmy. Pomogła skaptować dla sprawy swego przyrodniego brata Azarothe'a. Pełniła rolę jednej z głównych rozgrywających zniszczeniu Pierwszego Imperium. Gdyby nie ona, zjednoczeni Terrarchowie nadal rządziliby wszystkimi ziemiami pomiędzy Wielkimi Wschodnimi Pustkowiami a Zachodnim Oceanem, a nie zamieszkiwali pięciu podzielonych Królestw Zachodu, stanowiących różnej wielkości państewka, oraz Mroczne Imperium Sardei.
Oczywiście, oznaczałoby to, że żyliby teraz pod panowaniem siostry Arielle, Arachne, słynącej z okrucieństwa. Uświadomił sobie, że Asea czeka na odpowiedź.
- Nie. Siła mecenatu jest zbyt dobrze znana w naszym społeczeństwie, abym mógł zaprzeczyć - przyznał. Obdarzyła go uśmiechem, jakim dumna nauczycielka nagradza mądre dziecko. – Masz ciekawą kolekcję obrazów.
- To moja słabostka - przyznała Asea. - Zwłaszcza ta galeria.
Spojrzał na szokujący obraz przedstawiający morderstwo starej królowej: dwie siostry, które miały zostać rywalkami, spoglądały na siebie ponad ciałem zabitej matki leżącej na przesiąkniętym krwią łożu w komnacie w Bursztynowym Pałacu. Arielle ubrana była na czerwono, a Arachne na fioletowo. Wpatrywały się w siebie z nienawiścią, która zapowiadała zbliżającą się wojnę domową. Minęła chwila, nim w gronie świadków spostrzegł twarz Asei. Nie wyglądała na zszokowaną, była spokojna.
- Nie rozpoznaję tego malarza - zauważył. - A powinienem. Odznacza się niezwykłym stylem.
- Hanusan, kolejny człowiek. Jego prace zostały zakazane przez inkwizycję. Jego nazwisko znajduje się na Czerwonym Indeksie. Komuś nie podobało się zbyt realistyczne przedstawianie pewnych wydarzeń z naszej historii. Myślę, że był to lord Malazar, nasz obecny premier, typowy okaz Zielonego.
Sardec przystanął, aby lepiej przyjrzeć się obrazowi. Uświadomił sobie, że patrzy na zdumiewający popis siły politycznej. Pani Asea czuła się tak pewnie, że chwaliła się zakazanymi dziełami. Wydawało się, że czyta mu w myślach.
- Ta galeria jest przeznaczona wyłącznie do mojego użytku, a także dla moich uprzywilejowanych gości. Otrzymałam osobistą dyspensę od głównego inkwizytora. Ufa mojemu osądowi
- Jak bez wątpienia powinien, pani Aseo. Czy wszystkie twoje obrazy namalowali ludzie?
- Wszystkie w tej konkretnej galerii, owszem. Przez lata byłam mecenaską wielu z najlepszych ludzkich artystów.
Sardec chciałby powiedzieć, że wszystko to raczej prymitywne prace, ale uczciwość mu na to nie pozwoliła. Jeśli dzieła te nie dorównywały najlepszym obrazom Terrarchów, to tylko w niewielkim stopniu. Szczerze mówiąc, niektóre z nich wydały mu się znacząco lepsze od malowideł dobrze znanych artystów Terrarchów.
- Wyglądasz, jakby coś ci przyszło do głowy - powiedziała Asea.
- Myślę, że ta galeria mówi coś o swej właścicielce - odrzekł.
- Wiele mówi.
- Ależ oczywiście, jak wszystkie takie kolekcje. Odzwierciedlają gusta konkretnej osoby.
- I sposób myślenia, w każdym razie, z pewnością w tym przypadku.
- Mów dalej. Zaintrygowałeś mnie. Jak sądzisz, co ta kolekcja o mnie mówi?
- Że jesteś niekonwencjonalna.
- To dość konwencjonalne stwierdzenie.
- Że jesteś próżna.
- Widzę, że nie szukasz mych łask za pomocą pochlebstw •
Wyglądała raczej na rozbawioną niż urażoną.
- Że pragniesz przypomnieć oglądającemu o swojej pozycji w naszej długiej historii. Skinęła głową.
- I?
- I chcesz, aby świat znał twoje polityczne sympatie. Obdarzasz ludzi przychylnością. Jesteś oddana sprawie Czerwonych.
- Jak wszyscy. W końcu nasza królowa jest Czerwoną Królową.
- Powiedzmy, że niektórzy z nas czują się bardziej oddani naszej królowej niż sprawie.
- Czy to możliwe? Czyżbyś był, panie, jednym z tych nowomodnych Zielonych, którzy skupiają się obecnie wokół jej wysokości? - Mówiła rozbawionym tonem, lecz wyraz jej twarzy był śmiertelnie poważny. Przyglądała mu się uważnie.
- Myślę, że wielu Terrarchów traktuje ludzi z rezerwą. Nie są gotowi do przejęcia władzy. Wątpię, byś nawet ty, o tak... demokratycznych poglądach, sugerowała, że jest inaczej.
- Mówisz niemal jak Niebieski, książę. Zawsze uważałam, że Zielony to tylko inna nazwa dla Niebieskiego.
Jak dla niego, za bardzo zbliżyła się do prawdy. Domyślił się też, iż zdawała sobie z tego sprawę. Tak jak odgadła jego polityczne sympatie. Zieloni byli o wiele bardziej konserwatywni od Czerwonych. Wielu z nich pragnęło powrotu dawnych czasów. Oczywiście, nie mogli nazwać się Niebieskimi, tutaj w Talorei oznaczałoby to, bowiem nielojalność, toteż przyjęli barwę Al'Terry jako swój sztandar i przypomnienie tego, co reprezentował.
Poczuł, że musi się bronić.
- Ależ skądże, pani. Złożyłem naszej królowej przysięgę lojalności. Pilnuję przestrzegania jej praw. Chcę bronić naszego narodu. Nie miej, co do tego wątpliwości.
- Mówisz, jak twój ojciec, kiedy był w twoim wieku - powtórzyła.
- I jestem z tego dumny - rzekł nieco rozzłoszczony.
Uśmiechnęła się i poprowadziła go przez galerię. Minęli kolejne obrazy. Starał się je ignorować. Odnosił wrażenie, jakby właśnie oblał ważny sprawdzian. Znikła wszelka przyjemność, jaką miał z ich oglądania.
W końcu minęło tyle czasu, że Sardec uznał, iż pora się oddalić. Asea sprawiała, że czuł się niezręcznie, bardziej niezręcznie niż przy jakiejkolwiek innej kobiecie. Zdawało się, że to wyczuł i sprawiało jej to przyjemność.
- Żałuję, lecz obowiązki wzywają mnie gdzie indziej - powiedział.
- Ta wizyta sprawiła mi ogromną przyjemność - przyznała. - Musisz znowu przyjść.
- Z radością przyjmuję propozycję.
- Powinieneś też zjawić się na naszym Balu Pocieszenia.
- Jeśli obowiązki mi pozwolą, uczynię to z przyjemnością - rzekł.
Skłonił się przed panią i wyszedł z komnaty, odnosząc niejasne wrażenie, że umknął przed czymś, czemu zupełnie nie był gotów stawić czoła. Czuł również, że nie przysłużył się swojej karierze. Wątpił, aby pani Asea przekazała swemu przyrodniemu bratu Azarothe'owi pochlebny raport na jego temat.
Rozdział 20
"Rewolucje przeprowadzają ci, którzy nie mają nic do stracenia, a wszystko do zyskania”.
Pergamon,
Polityczna konieczność
- Twój przyjaciel wciąż nas śledzi - powiedziała Rena. Mieszaniec się rozejrzał. Leon nadal był po drugiej stronie ulicy, pilnując tyłów, i podążał za nim, tak jak za dawnych czasów w Smutku. Teraz się wysforował, dając Mieszańcowi czas, aby zauważył kogoś, kto może go śledzić. Była to gra, w jaką bawili się jako dzieci, udając, że ścigają ich informatorzy. Była to gra, w jaką bawili się jako nastolatki, kiedy naprawdę ich obserwowano. Dość dziwnie się czuł, grając w nią znowu na ulicach obcego miasta, lecz o dziwo, dodawało mu to otuchy.
- Poprosiłem go o to. - Nie wyjaśnił, dlaczego, a jego zachowanie powiedziało jej, że nie powinna pytać.
Na ulicach tłoczyli się ludzie, wszyscy zajęci. Wielu kupowało Papierowe latarnie na Pocieszenie i tekturowe maski aniołów, demonów oraz znanych postaci z bajek. Niektórzy szyli sobie kostiumy. Zapach zaprawionego cynamonem wina unosił się w powietrzu, walcząc ze smrodem ryb. Karp należał do ulubionych dań Pocieszenia w tej części świata. Ławice tych ryb pływały w wielkich, drewnianych baliach na ulicy, przygotowane do zabicia na jutro. Miasto buzowało tłumionym podnieceniem i szczęściem, które nawet jemu kojarzyło się z Pocieszeniem. Było to jedno z wielkich, ogólnonarodowych świąt, obchodzone w całym państwie Czerwonej Królowej. Patrząc na znajdujące się wokół dzieci dostrzegał ich entuzjazm, który niegdyś podzielał.
Potrząsnął głową. Dzieciaki nie były dostatecznie duże, by wiedzieć, co takiego właściwie świętowano. Śmierć świata- a może i dwóch; świata, z którego przybyli Terrarchowie, i świata ludzkich imperiów, które przybysze zniszczyli i zajęli.
- Czemu kręcisz głową? - spytała Rena. Znalazł ją w burdelu, kiedy tam wrócili. Łasica chciał pogadać z jakimiś kolesiami i zaczekać na informatorów. Mieszaniec nie widział powodu, by kręcić się koło niego, i powrócił do pierwotnego planu: zamierzał wspólnie z dziewczyną zjeść coś w mieście. Wydawało się, że naprawdę ucieszyła się na jego widok; chyba trochę się bała, że zostawi ją bez pożegnania. Może odegrała tu pewną rolę wojenna gorączka? Pogłoski o wojnie krążyły teraz wszędzie, co pewnie przydało mu uroku człowieka skazanego na zgubę. Widział już takie zachowania, kiedy rozpoczynały się inne kampanie.
- Wspominałem dzieciństwo - skłamał. Był to stary nawyk, nabyty wcześnie w rynsztokach Smutku. Rzadko dawał prawdziwą odpowiedź na pytania dotyczące tego, o czym myśli.
- W Smutku? - spytała. Chyba miała obsesję na punkcie tego miasta. Zaczynał podejrzewać, że w jej oczach fakt, że stamtąd pochodzi, decydował o jego atrakcyjności.
- W Smutku.
- Mówią, że Pocieszenie w Smutku dorównuje Pocieszeniu w samym Bursztynowym Mieście.
- Może mają rację. Nie umiem powiedzieć. Nigdy nie w stolicy.
- Ale przecież służysz w armii królowej imperatorki. Przysięgłeś jej wierność.
To stwierdzenie go rozśmieszyło.
- Nie śmiej się ze mnie - rzuciła częściowo z wyrzutem, a częściowo starając się go udobruchać.
- Nie śmieję się z ciebie. Śmieję się na myśl o tym, że według ciebie to Czerwona Królowa przyjęła moją przysięgę wierności. Złożyłem ją przed kapitanem Terrarchem i starszym sierżantem brzydkim jak noc. I składałem ją w Smutku, dzień przed tym, jak wyruszyliśmy stłumić rebelię Zegarmistrza.
- Walczyłeś przeciwko Zegarmistrzowi? - W jej głosie pobrzmiewało zainteresowanie i chyba także przerażenie oraz szacunek.
Akurat o tym wolałby teraz nie myśleć. Niektórzy rebelianci byli okrutni i podli, lecz większość stanowili po prostu wieśniacy mający już dość częściowego zniewolenia we włościach Terrarchów, z głowami przepełnionymi swoistą odmianą religijnych bzdur Zegarmistrza. Ostatnimi czasy podobne bunty zdarzały się coraz częściej. Niekiedy wydawało się, jakby rewolucja wisiała w powietrzu, którym oddychali.
- Tak.
Zamyśliła się, a Mieszaniec uznał, że wygląda bardzo ładnie. Zauważył, że cieszy go jej towarzystwo, choć w głębi serca zastanawiał się, czemu nadal z nim jest.
Usiedli przy stole w knajpie. Obejrzał się i zobaczył Leona stojącego przed sklepem z używaną odzieżą po drugiej stronie ulicy. Mieszaniec zamówił jedzenie i wino dla nich dwojga. Wino miało posmak cynamonu i było podgrzane. Wyglądało na to, że właściciel wcześniej rozpoczął Pocieszenie, które przypadało dopiero jutro.
- Cynamon. Zawsze kojarzy mi się z Pocieszeniem.
- Mnie też. Przypomina mi czasy, kiedy żyła mama i pozostali... - Zamilkła i uśmiechnęła się z przymusem.
- Nie żyją?
- W zeszłym roku... dopadł ich tężec. Maluchy nie przestawali płakać. Im też nie mogłam pomóc.
Zaczyna się, pomyślał, wyciskająca łzy opowieść, żeby wyciągnąć pieniądze. Słyszał takich setki w burdelach Smutku. Był nawet gotów dać jej trochę srebra, bo mu się podobała i dlatego, że tak należało, lecz ona zaskoczyła go, potrząsając głową i zmieniając temat.
- Cóż to za pilne sprawy wezwały cię dzisiejszego ranka?
- Ktoś, kogo znałem, został zabity w Katowskim Toporze zeszłej nocy.
- Żołnierz?
- Nie. Góral.
- Skąd go znałeś?
- Był zwiadowcą, wyruszył z nami na ostatni patrol.
Przyjrzał jej się bacznie. Czy była szpiegiem? Czy starała się wyciągnąć z niego wiadomości o ruchach wojsk i ich rozmieszczeniu? Takie informacje mogły przedstawiać pewną wartość dla ludzi po drugiej stronie granicy. Przyjrzał się jej twarzy, dłoniom i postawie, po czym uznał, że ta myśl jest niedorzeczna. Była dokładnie tym, kim się wydawała, tylko okazywała ciekawość. Szpiegów spotykało się w przygodowych broszurkach i tanich powieściach. Po prawdzie, więcej od niego wiedzieli karczmarze w Czerwonej Wieży. Nie trzeba było przepytywać zwykłego żołnierza.
- Jesteś szpiegiem? - spytał dla żartu. Dziewczyna obrzuciła go pełnym powagi spojrzeniem.
- Nie. Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego. Nigdy nie pomogłabym wrogom królowej.
Wydawała się prawdziwą patriotką, tak jak większość ludzi z Talorei. Czerwona Królowa była gwarantem wolności, obrończynią ludzi, przywódczynią, która obaliła Pierwsze Imperium Terrarchów. Podpisała Akt Wyzwolenia i ruszyła na wojnę, poświęcając własne ciało i krew na rzecz cierpiącej ludzkości, i ludzie kochali ją za to mimo upokorzeń, jakie się na nich posypały od tego czasu.
I czemu by nie, pomyślał z cynizmem Mieszaniec. Widział wiele wybatożonych psów, które nadal kochały swych panów. Starał się odepchnąć od siebie tę myśl. Na Światło, ale był tego ranka w paskudnym humorze. Ale każdy by był po tym, co zobaczyli.
Szczerze mówiąc, dziwił się, że może się poruszać i nie krzyczeć. Wydawało mu się niemożliwe, że wszyscy ci ludzie zajmuję się normalnymi przygotowaniami do Pocieszenia, podczas gdy Vosh leży, puchnąc, w piwnicy Shugha. Mieszaniec zgadzał się z Barbarzyńcą w jednej kwestii. Wątpił, aby kiedykolwiek jeszcze zjadł coś w Toporze.
Bacznie przyglądał się ulicy, lecz widział tylko zwykłą ciżbę wędrownych sprzedawców, żebraków, śpiewaków i dzieci. Dostrzegł kilku górali przyglądających się w zadziwieniu wielkiemu miastu, ale żaden z nich nie nosił niebieskiego tartanu Agante. Nie działo się nic złowróżbnego i Mieszaniec wątpił, by coś miało mu się przydarzyć na ruchliwej ulicy tak blisko burdelu, w każdym razie w świetle dziennym. W nocy to już inna sprawa. W nocy dopuszczano się mrocznych czynów, a słudzy Cienia wychodzili, aby się zabawić.
Upomniał się, że niczego nie można być pewnym. Widział morderstwa popełniane w biały dzień na ulicach Smutku, słyszał ludzi wołających o pomoc, lecz pomoc nie nadeszła, choć słońce stało w zenicie. Z drugiej jednak strony, trzeba by szczególnie pewnej siebie szajki zabójców, żeby zaatakować w biały dzień, a nie wydawało się, aby taka metoda odpowiadała tej bandzie. Dorwali Vosha pijanego i bezbronnego w gospodzie. Pomyślał, że są rozsądni. Sam też by tak zrobił.
- A ten człowiek zginął za to, że pomógł królewskim żołnierzom załatwić wrogów królowej - powiedziała Rena. - To skandal.
- Nie sądzę, aby górale odczuwali taką samą lojalność wobec Bursztynowego Tronu, jak ty - rzekł. - I tak naprawdę to nie wiemy, czemu zginął. Może był komuś winien pieniądze, a może przespał się z nieodpowiednią kobietą. Mężczyzn zabijano już przedtem przez zazdrość.
Przyszła mu do głowy pewna myśl.
- Czy znasz dziewczynę, która nazywa się Maria?
- To dość popularne imię, a wiele dziewcząt i tak nie używa tu własnych imion.
- To dziewczyna z gór.
- Parę takich jest. Zachodzą w ciążę, kochanek je zostawia a rodzina je wydziedzicza. Przybywają tu, aby od tego uciec
- A większości z nich się nie udaje. Znaczy się uciec. Większość pewnie zrzucają z klifu za zhańbienie honoru klanu. Cóż tak czy owak, tylko tak pytałem.
- Skoro już skończymy jeść, chodźmy się przejść.
- Jak sobie życzysz, kochaneczko.
* * *
Przechadzka zaprowadziła Mieszańca i Renę z dala od obrzeży Czeluści, do bardziej szacownej części miasta. Niełatwo było dostrzec, gdzie konkretnie zaczynała się ta zmiana. Domy wyglądały na nieco mniej zrujnowane, a ludzie na bardziej przyzwoitych. Na ulicy kręcili się strażnicy odziani w czarne płaszcze i uzbrojeni w ciężkie pałki. Ale nadal poruszali się czwórkami i choć nie kroczyli buńczucznie, przynajmniej nie bali się tu pokazać.
Mieszaniec przystanął na szczycie wzniesienia schodzącego ku rzece i przyglądał się masywnemu pomostogrzbietowcowi po drugiej stronie. Na palankinie na grzbiecie zwierzęcia powiewały sztandary rodu jakichś Czcigodnych, lecz to stworzenie przyciągnęło jego uwagę. Nawet z takiej odległości wyczuwał jego prymitywne żądze, rozleniwienie i iskierki gniewu, które mogły rozgorzeć przy drobnej prowokacji. Powiedział sobie, że to tylko jego wyobraźnia, lecz serce ogarnął mu niepokój. Ruszyli w dół kolejną ulicą.
Tutejsze sklepy były lepszej jakości. Choć w drzwiach niektórych z nich stały krzepkie draby, to przynajmniej odnosiły się z szacunkiem do przechodzących klientów. Na końcu jednej z ulic znajdowała się niewielka świątynia ze zwyczajowym rzeźbiony!" aniołem o smoczych skrzydłach strzegącym wejścia i wieżyczką w kształcie smoka na dachu. W powietrzu unosił się zapach kadzidła. Mieszaniec dostrzegł znajome twarze wyłaniające się z wnętrza budowli.
Ubrany odświętnie sierżant Hef z Mercie i całą siódemką dzieci jąkających za nimi niczym kaczątka idące do stawu za mamą kaczką. Twarzyczki wszystkich dzieci były tego ranka świeżo wyszorowane i szczęśliwe, pełne dziecięcego wyczekiwania w przeddzień Pocieszenia. Nieopodal dostrzegł też Gunthera, tym razem uśmiechniętego, który kładł monetę na tacę ofiarną. On również wdział odświętne ubranie, a włosy umył i zaczesał do tyłu. Wyglądało na to, że całkowicie wyzdrowiał po spotkaniu z Uhltari. Zdawał się też rozmawiać serdecznie z dziećmi. Sprawiał niemal wrażenie jowialnego wujka. Mieszaniec nie znał go z tej strony. Może ten nastrój wywołała wizyta w świątyni, a może Gunther był po prostu milszy, niż Mieszaniec sądził.
Mieszaniec chciał uniknąć spotkania z nimi. Wątpił, czy byliby zadowoleni, widząc go po ciężkiej nocy w towarzystwie ulicznej dziewki, ale pomyślał o tym, co przytrafiło się Voshowi, i o tych, którzy poszukiwali uczestników ekspedycji do kopalni. W końcu postanowił przekazać im nowinę mimo święta. Nie dziwił się, widząc kilku innych członków regimentu, którzy wychodzili na światło dnia, mrugając, gdy oczy przyzwyczajały się do światła po panującym w środku półmroku. Większość żołnierzy była na swój sposób religijna. Religia stanowiła część spoiwa łączącego Czerwoną Armię.
- Muszę porozmawiać z tymi ludźmi - powiedział do Reny. - Poczekaj tutaj, a ja zaraz wrócę.
- Nie będziesz wszczynać kłopotów, co?
- Nie z tymi chłopakami. To moi przyjaciele.
Podszedł do sierżanta i jego żony. Dzieciaki ucieszyły się na jego widok.
- To Mieszaniec! - zawołały. Porwał na ręce najmłodszą z nich, Karlę, a ta objęła go za szyję. Mercie uśmiechnęła się do niego.
Gunther spojrzał tak, jakby Mieszaniec właśnie wyczołgał się rynsztoka i miał zamiar nasikać na tacę z datkami. - Trochę się spóźniłeś na poranne nabożeństwo - zauważył sierżant, wykrzywiając swoją małpią twarz w uśmiechu.
- To ostatni dzień Żałoby. Gdybyś wziął w nim udział, dobrze by to zrobiło twojej duszy - dodał Gunther.
Mieszaniec bardziej martwił się o swoje życie niż o dusze
- Muszę z tobą porozmawiać - zwrócił się do sierżanta, a przypominając sobie, że Gunther też był w kopalni, dodał: - I z tobą też. To ważne.
Coś w jego tonie przekonało ich, że mówi serio. Czekali aż zacznie. Mieszaniec postawił Karlę i spojrzał na dzieci.
- Nie powinny tego słuchać.
Uspokoiwszy rozkrzyczane dzieci obietnicami szybkiego powrotu oraz słodyczy, sierżant wszedł do niszy przy wejściu do świątyni. Po chwili wahania dołączył do nich Gunther. Mieszaniec szeptem opowiedział im o Voshu oraz o podejrzeniach Łasicy dotyczących górali.
- Powinniśmy zgłosić to władzom - rzekł Gunther. - Czcigodni poradzą sobie ze wszystkimi poganami, którzy awanturują się w Czerwonej Wieży.
- Chciałbym mieć twoją wiarę - powiedział Mieszaniec. - Tutejsza straż jest równie skorumpowana, jak straż w Smutku. Jeśli górale mają pieniądze, mogą robić, co zechcą, dopóki nie wzniecą buntu albo nie porwą jakiegoś Czcigodnego.
- W Czeluści owszem - upierał się Gunther. - Ale nie ośmieliliby się tego uczynić tutaj, wśród przyzwoitych, bogobojnych ludzi.
- Może masz rację - rzekł Mieszaniec. - Nie sądzę jednak, by Czcigodni się tym przejęli, dopóki nie dotyczy ich to bezpośrednio. Cały czas podrzynają komuś gardło w Czeluści. Jeśli się mylisz, pewnego dnia obudzisz się z czymś więcej niż tylko paskudnym posmakiem w ustach.
Sierżant kiwnął potakująco głową.
- Za kilka dni wyruszamy, a wątpię, by spróbowali czegoś w obozie. Jeśli jednak ktoś zostanie w miasteczku na Pocieszenie, może mu grozić niebezpieczeństwo. Powiem chłopakom, żeby uważali i nie wałęsali się samopas.
- Przydałoby się też mieć ze sobą kilka dodatkowych noży. _ Wspomnę o tym. Kilku chłopaków na pewno z przyjemnością wsadzi bagnet w brzuch góralowi, jeśli tylko nadarzy się okazja.
- Rozlew krwi w czasie Żałoby jest złem - powiedział Gunther.
- Powiedz to ludziom z gór - burknął Mieszaniec. - Nie chcę kłopotów tak samo, jak wy.
- Gdzie cię znaleźć, gdybym cię potrzebował? - spytał Hef rzeczowym tonem.
- Będę u Mamy Horne. Łasica najpewniej też tam będzie, jeśli zechcesz się z nim skontaktować.
Mieszaniec uchylił kapelusza przed Mercie i dzieciakami i wrócił do Reny.
* * *
Jadąc przez miasto, Sardec wiele myślał o Asei. Była śliczna i należała do grona Pierwszych, lecz było w niej zarazem coś przerażającego i groźnego. Wiedział, że Pierwsi różnią się od innych. Jego ojciec zawsze tak mówił. Spacerowali przecież po wyspach ich ojczyzny. Walczyli z Książętami Cienia. Toczyli wojny i parali się czarami, jakie przekraczały zrozumienie Urodzonych z Dala. Czasami wydawało się, że różnili się od nich tak samo, jak Urodzeni z Dala różnili się od ludzi. Nie bardzo wiedział, jak to możliwe, ale tak było. Asea sprawiała też wrażenie najbardziej radykalnej Szkarłatnej, jaką kiedykolwiek spotkał. Wiedział, że pełno ich było w Bursztynowym Mieście i na dworze królewskim, lecz jego ród wywodził się z wiejskich posiadłości i większość osób, jakie znał, wyznawała o wiele mniej demokratyczne poglądy polityczne. Wielu Terrarchów uważało, że przynależność do Czerwonych wyszła z mody, bo żyją teraz w nowej i o wiele bardziej konserwatywnej erze, a jej barwą jest zieleń. Osoba Asei stanowiła przypomnienie, że kiedyś sprawy wyglądały zupełnie inaczej. W głębi serca czuł, że ma mniej wspólnego z nią niż z arystokratami Sardei. Oni przynajmniej wiedzieli, jak utrzymać ludzi na należnym im miejscu.
Asea sprawiała wrażenie, jakby naprawdę wierzyła we wszystkie te bzdury o ludzkiej wolności. Sardec zawsze zgadzał się rozsądnym zdaniem ojca, że frakcja Czerwonych wykorzystuje je tylko jako kamuflaż w walce o władzę. Jak większość Terrarchów uważał, że polityka wiąże się z konkretnymi osobowościami i to, co mówiono, było o wiele mniej istotne od tego, kim się był Niemal sześćset lat temu Asea i jej zwolennicy wykorzystali sztandar Czerwonych, by zebrać siły i rozbić Imperium. Sardec nie wierzył, że po jego rozpadzie wyłącznie przez przypadek pod panowanie Czerwonych dostały się znaczne fragmenty Imperium, których inaczej nie mieliby szansy zawłaszczyć. Pod panowaniem starej królowej nigdy nie zdobyliby włości, jakich posiadaniem cieszyli się teraz. Asea zmusiła go, by zweryfikował ten pogląd. Może w jej przypadku oportunizm polityczny szedł ręka w rękę z idealizmem.
Pojechał kawałek dalej. Ruch uliczny się wzmógł. Wyglądało na to, że w mieście pozostało wielu woźniców, którzy przywieźli do niego płody rolne na Pocieszenie. Bez wątpienia, zamierzali zgłosić się na służbę do armii, kiedy rozpocznie się kampania. Jego ogier zarżał cicho, gdy doszedł go zapach wyrma na kilka minut przed tym, zanim Sardec wyczuł jego obecność. Wycofał rumaka, gdy olbrzymi pomostogrzbietowiec pojawił się na ulicy. Jego długa szyja wznosiła się ponad szczytami dachów. Kolumnowe nogi były wciąż jeszcze mokre, a łapy oblepione czerwonawym błotem. Bez wątpienia, niedawno brodził w rzece. Sardec podniósł wzrok i dostrzegł palankin znajdujący się na jego grzbiecie. W środku siedziała zjawiskowo piękna kobieta Terrarchów i jej ochroniarze. Biała małpka na złotym łańcuchu hasała na zewnątrz palankinu. Sardec ironicznie uchylił przed kobietą kapelusza, ona zaś odpowiedziała leniwym machnięciem wachlarza. Wezbrała w nim złość.
Nie istniało prawo zabraniające Terrarchom wprowadzania wyrmów do miasta. Tyle, że zwykle tego nie robiono, gdy ulice były tak zatłoczone. Mogło to wywołać panikę wśród zwierząt i ludzi - powinno się wykazać odpowiedzialność w takich sprawach. Dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że wpatruje się niego bezczelnie dwóch mężczyzn. Nie podobało mu się, że stał się obiektem ich próżnej ciekawości. A ludzie ci wyglądali szczególnie podejrzanie i nosili odzienie barbarzyńskich górskich plemion.
- Precz stąd - krzyknął, kładąc dłoń na rękojeści miecza dla podkreślenia swych słów. Mężczyźni przez chwilę spoglądali na niego gniewnie i niemal buntowniczo, a potem wśliznęli się w wylot uliczki. Zabawne, ale mógłby przysiąc, że w ich wzroku malowało się uczucie przypominające nienawiść. Dręczyło go coś we wzorze ich kraciastych płaszczy i szalów. Po chwili zdał sobie sprawę, o co chodziło. Miały ten sam kolor i wzór, co odzienie górali, z którymi ostatnio walczył.
Zastanawiał się, co takiego robili w mieście.
Rozdział 21
"W interesach zawsze, najlepiej jest upewnić się, co do intencji drugiej strony".
Praidus,
Kupieckie maniery
Mieszaniec udał się z powrotem do burdelu. Łasica i Barbarzyńca wciąż tam byli, trzymali nogi na stole, a przed nimi stały butelki wina. Na kolanie Barbarzyńcy przysiadła jakaś pulchna dziewoja, a on szeptał jej coś do ucha. Łasica stawiał pasjansa. Jego nóż tkwił przed nim, wbity w potężny kawał sera.
- Cieszę się, że udało ci się wrócić - powiedział. - Zaczynałem się zastanawiać, gdzie jesteś.
- Coś się wydarzyło? - spytał Mieszaniec.
- Parę rzeczy. Musimy znowu pogadać. Dziewczyno, przynieś nam wszystkim coś do picia, dobra? - rzucił Renie kolejną monetę.
Mieszaniec niemal spodziewał się, że dziewczyna zaprotestuje, lecz widać było, że jest przyzwyczajona do takiego albo i gorszego traktowania ze strony mężczyzn, którzy odwiedzali burdel. Gdy wychodziła, Łasica odciągnął Mieszańca na bok, ignorując baczne spojrzenie Leona.
- Mam spotkanie z Bertraghem umówione na dziś wieczór - szepnął. - Chce zobaczyć książki.
- Są w obozie.
- Ja mogę szybko mieć swoje w garści.
- W takim razie wykorzystamy je jako egzemplarze pokazowe. Łasica zastanowił się nad tym, a potem skinął głową.
- Chcę, żebyś przy tym był. Znasz się na tych rzeczach. Będziesz mógł ocenić, czy ma poważne zamiary i ile jest skłonny zapłacić.
- Nie podoba mi się to. A co jeśli faktor postanowi po prostu zabrać książki? W pobliżu pewnie będą się kręcić ochroniarze. Jak zawsze.
- Nas jest trzech i mamy tego tam - odparł Łasica, wskazując na Barbarzyńcę. - I żaden z nas nie jest mięczakiem.
- Pewnie będą mieli przewagę liczebną.
- Wtedy powalczymy albo oddamy książki, a ty złożysz mu potem małą wizytę. Wszystko zależy od tego, ilu ich będzie.
- Wzrusza mnie zaufanie, jakie we mnie pokładasz, ale nic nie wiemy o tym gościu. Rezydencje faktorów przypominają fortece. Uwierz mi na słowo. Oni w nich mieszkają i wykorzystują je jako magazyny. To miejsce będzie tak zabezpieczone, jakby zajmował je jeden z Pierwszych.
- Może, zatem powinieneś przeprowadzić zwiad. Kupiec mieszka nad rzeką w dzielnicy magazynów. Pod szyldem Księżyca i Lwa. A my tymczasem zgromadzimy resztę książek.
- W dalszym ciągu mi się to nie podoba.
- Zaczynam myśleć, że nie chcesz tego zrobić, Mieszańcu.
- Chcę, żebyśmy dostali pieniądze, a nie dorobili się poderżniętych gardeł.
- Jestem cały za.
- Gdzie odbędzie się spotkanie?
- W rezydencji.
- Zmień miejsce.
- Już próbowałem. Gość życzy sobie, abyśmy się spotkali u niego w domu. Nie chce przynosić pieniędzy w niechronione miejsce. Nie mogę go za to winić.
Mieszaniec starał się spojrzeć na sprawę z różnych stron. Przyszła mu do głowy pewna myśl.
- W takim razie to bez znaczenia. Może nawet lepiej będzie rozejrzeć się w środku. Na wszelki wypadek.
- To mi się podoba. Naprawdę myślisz, że te książki są wiele warte?
- Możliwe. W porządku, powiedz mu, że przyjdziemy - zdecydował Mieszaniec. - Choć nie podoba mi się to, że Ari wie o naszych interesach.
- Wyświadcza nam przysługę. Nie dostanie procentu za to, że nas zdradzi. I w przyszłości ominęłoby go sporo interesów z kwatermistrzem. Mógłby też zginąć.
- Tak jak i my. - Mieszaniec spojrzał na butelkę wina z obawą, że nieco mąciło Łasicy myśli.
- Przez to życie jest ciekawsze - rzekł wreszcie Łasica.
- Może już polują na nas górale. Życie jest wystarczająco ciekawe i bez tego.
Łasica się uśmiechnął.
- Już jest po sprawie. Za późno, żeby się martwić.
- Nigdy nie jest na to za późno.
- W każdym razie już za późno, żeby coś z tym zrobić - upierał się Łasica.
- Mamy, zatem trochę czasu.
- Owszem. Jakieś plany?
- Przejdę się nad rzekę - powiedział Mieszaniec. - Nie zaszkodzi trochę poniuchać.
* * *
Gdy wieczorem zbliżyli się do rezydencji Beftragha, Mieszaniec zatrzymał się nagle i dobył pistoletu.
- Co się dzieje? - spytał Łasica, a w jego dłoni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się nóż. Barbarzyńca dobył miecza szybkim, płynnym ruchem. Rozglądali się dokoła jak czujne wilki. Chłopak z pochodnią, wyraźnie zdenerwowany, zaczął się zastanawiać, czyby nie zwiać. Mieszaniec powstrzymał go przed tym, kładąc mu rękę na ramieniu.
- Wydawało mi się, że coś słyszę - powiedział Mieszaniec.
Jeśli nawet ktoś ich śledził, już zniknął. Mieszaniec żałował, że nie ma tu Leona, żeby pilnował tyłów, ale postanowili go nie wtajemniczać.
Czekali, lecz nic się nie stało. Mieszaniec zerknął na pozostałych. Wydawali się nieco przestraszeni. Spojrzał na rezydencję. Była to ta sama kombinacja magazynu, pałacu i fortecy, jaką oglądał wcześniej tego samego dnia. Faktor i jego ludzie mieszkali od frontu. Magazyn wychodził na rzekę i boczną uliczkę, gdzie wyładowywano towary. Mury miał grube, a dach zwieńczony przez gargulce. Na ten stary budynek wydano mnóstwo pieniędzy. Szyld Księżyca i Lwa oświetlała wisząca nad nim latarnia.
- Wchodzimy - zakomenderował Barbarzyńca. - Nie boję się starego, pomarszczonego kupca.
- Ja się raczej martwię jego ochroniarzami - przyznał Mieszaniec. - I Terrarchami, którym może na nas donieść.
- Wchodzisz w to czy nie, Mieszańcu? Ja idę do środka - odezwał się zdecydowanym tonem Łasica.
Jasne było, że bez względu na to, co powie Mieszaniec, Łasica i Barbarzyńca i tak pójdą na całość. A w takim razie lepiej do nich dołączyć. Nie wiadomo, jakie bzdury wymyśli ta para bez niego.
- Wchodzę.
- Dobra. - Łasica ruszył przed siebie i zapukał w boczne drzwi, wejście dla kupców od strony magazynu, a nie części mieszkalnej. Wkrótce usłyszeli zbliżające się kroki. Odsłonięto judasza i spojrzała na nich para oczu.
- Kto tam? - spytał jakiś głos. Nie przypominał jękliwego głosu starego kupca.
- Ari nas przysłał. Mamy coś dla Bertragha.
Dał się słyszeć dźwięk otwieranych zamków i odsuwanych rygli. Zobaczyli latarnię trzymaną przez krzepkiego jegomościa. Mieszaniec z radością zauważył, że wygląda on i mówi jak tubylec, a nie góral. Za nim stało pół tuzina innych osiłków. Dwóch z nich dzierżyło naładowane pistolety. Widać zaufanie nie było ich mocną stroną i nie zamierzali ryzykować.
- Odłóżcie pistolety, chłopaki - powiedział Łasica. - Nie chcemy kłopotów. - Przekuwając słowa w czyny, wsunął nóż do pochwy na nadgarstku. Barbarzyńca i Mieszaniec odłożyli broń dopiero wtedy, gdy zrobili to ochroniarze.
Drzwi się zatrzasnęły. Zamknięto zamki i zasunięto rygle. Trwoga zdjęła Mieszańca. Nawet cała kompania furażerów nie zdołałaby ich sforsować. W każdym razie, nie bez beczki prochu albo tarana. Nic się już na to nie poradzi, powiedział sobie. Nie mogli się wycofać. Dowódca ochroniarzy gestem ręki wskazał odległe światełko.
- Szef jest w kantorze. Chodźcie. - Ruszył przodem, zakładając, że podążą za nim. Dwóch ochroniarzy poszło za nimi. Reszta pozostała przy drzwiach. Magazyn zajmował dużą powierzchnię z wysokim sufitem, promienie księżyca przenikały przez wąskie okienka. Pachniało wilgocią, a Mieszaniec słyszał szemrzącą na zewnątrz rzekę. Stosy ustawionych w wysokie sterty worków tworzyły niewielkie pagórki. Między nimi biegły przejścia, wytyczone regularnie niczym ulice w dzielnicy Terrarchów. Wzdłuż ścian stały beczki. Niektóre pachniały solonym mięsem, inne octem, a jeszcze inne gorzałą. Magazyn sprawiał wrażenie wypełnionego, najpewniej towarami stanowiącymi zaopatrzenie dla wojska.
Wyglądało na to, że ktoś zamierzał zrobić pieniądze na nadchodzącej wojnie.
Kantor był niewielką, kwadratową przestrzenią w przeciwległym kącie magazynu, zadaszoną i ograniczoną ściankami. Wewnątrz znajdowały się wysokie stołki oraz długie, wysokie biurka z kałamarzami i gęsimi piórami. Księgi rachunkowe leżały jedna na drugiej. W kącie stał wielki sejf. Mieszaniec rozpozna ten typ, zabezpieczony zamkami zarówno mechanicznym, jak i magicznymi. Stwierdził, że trudno byłoby się do niego dostać, ale nie było to niemożliwe.
Wyglądało na to, że urzędnicy udali się już do domu na noc, wszyscy oprócz głównego kancelisty, niewielkiego, pomarszczonego człowieczka, który siedział za najniższym biurkiem na wyściełanym fotelu. Jego twarz podświetlała od dołu odsłonięta od góry lampa. Miał na sobie surdut z wysokim, wywiniętym kołnierzem, a pod szyją krawat.
Światło odbijało się w monoklu mężczyzny. Białe włosy okalające potylicę, zaróżowione policzki i mała, porządnie przycięta w szpic bródka sprawiały, że przypominał wesołego gnoma. A ciepły uśmieszek nadawał mu pozory dobrotliwości. Minęło trochę czasu, nim Mieszaniec uświadomił sobie, że ten niewielki, konserwatywnie odziany człowiek to Bertragh.
- Przynieśliście egzemplarze pokazowe? - spytał. Miał zaskakująco głęboki i miły tembr głosu, z akcentem wykształconego kapłana lub też dobrze wyszkolonego aktora.
- Ano - przytaknął Łasica. Mieszaniec zauważył, że w im bardziej bogatym i wykształconym towarzystwie obracał się Łasica, tym bardziej starał się przypominać wieśniaka. Pewnie fakt, iż brali go za buraka, zmniejszał ich czujność.
- To wszystko, Małek. Zaczekaj na zewnątrz. Zawołam, jak będę cię potrzebował.
Małek kiwnął głową i uśmiechnął się do pracodawcy. Mieszaniec zwrócił na to uwagę. Bertragh musiał być człowiekiem budzącym lojalność w pracownikach. Nie brakowało mu również pewności siebie, ponieważ nie bał się zostać sam z całą ich trójką A może tylko chciał dać im do zrozumienia, że gra z nimi w otwarte karty. Zaufanie za zaufanie. Subtelny gnojek. Pewnie musiał taki być. Inaczej nie zostałby faktorem jednego z wielkich rodów Terrarchów.
Łasica wyjął zza pazuchy swojej wystrzępionej zielonej tuniki jeden z tomów, jakie zabrali z kopalni. Książka w skórzanej oprawie nie robiła wielkiego wrażenia. Lekki, pogardliwy uśmieszek ukazał się na twarzy Bertragha.
- Czy to jest to? - spytał.
- Jest tego więcej - powiedział Mieszaniec. - To tylko próbka.
Łasica kiwnął potakująco głową. Mieszaniec wiedział, że kompan nie zna się na tym, nie wiedział, bowiem, co zawierają księgi. A Bertragh bez wątpienia to wyczuł. Potrząsnął lekko głową, poprawił knot lampki oliwnej i usiadł przy biurku Odsunął książkę nieco na bok, jakby już uznał, że nie jest wart jego uwagi. Albo był dobrym kupcem, albo też książka rzeczywiście go nie interesowała. W tych okolicznościach lepiej zakładać to pierwsze.
- Obejrzyj ją - rzucił zachęcająco Łasica, wyraźnie zdeterminowany, by rozegrać tę grę do końca, nie zważając na własną niewiedzę. Mieszaniec postanowił go nie wspierać. Ponieważ chciał zachować księgi, uznał, że dobrze się stanie, jeśli kupiec sam je odrzuci.
- Wiecie, co zawierają te książki? - spytał Bertragh. Wyraźnie w to wątpił. Mieszaniec stwierdził, że faktor stara się wyniuchać jakieś informacje. Chciał wiedzieć dokładnie to, co oni.
- To są grimuary - oświadczył z przekonaniem pewny siebie Łasica. Nie okazałby się tak znakomitym szulerem, gdyby nie posiadł umiejętności blefowania. - Należały do czarnoksiężnika.
- Czy można zapytać, w jaki sposób dostały się w wasze ręce? - spytał kupiec. Przemawiał miłym tonem, lecz jego spojrzenie spoczęło znacząco na ich mundurach.
- Nie można - odparł Łasica równie miłym tonem, kpiąc sobie ze sposobu mówienia Bertragha. Faktor obrzucił go ostrym spojrzeniem.
- Jeśli nie jesteś zainteresowany - wtrącił Mieszaniec - poszukamy kogoś, kto jest.
- Przejrzę je - powiedział kupiec, przemawiając tak, jakby wyświadczał przysługę przyjacielowi. Poprawił okulary na nosie, podniósł wzrok i uśmiechnął się do nich jowialnie, a potem otworzył książkę. Mieszaniec nie spodziewał się efektu, jaki wywarła. Twarz faktora zbladła, a oczy rozwarły się szeroko, chylił się do przodu i szybko przewracał kartki. Oddychał szybko dysząc. Nie przestawał przewracać stron, aż prędko doszedł do końca tomu, a potem zamknął go z trzaskiem.
Mamy cię, pomyślał Mieszaniec, niezbyt zachwycony rozwojem sytuacji.
Bertragh wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać pot z czoła. Próbował znowu przywołać pewny siebie, ugrzeczniony uśmiech, lecz nikogo nie zdołał nabrać. Straszny grymas wykrzywił mu twarz, w oczach pojawił się wyraz niemal religijnego uniesienia. W tej chwili wyglądał jak Gunther recytujący któreś z przesłań Proroków, choć bardzo starał się to ukryć. Mieszaniec zastanawiał się, cóż wywarło taki wpływ na człowieka tak opanowanego, jak ten kupiec. Zniknęły wszelkie wątpliwości, jakie żywił w kwestii zatrzymania książek. Desperacko pragnął dowiedzieć się, czego dotyczą. Teraz musiał tylko znaleźć sposób, aby je zachować.
- Jest ich więcej? - spytał Bertragh. Głos wiązł mu w gardle. Krople potu wystąpiły na wysoko sklepione czoło. Okulary odbijały światło lampy, przydając mu niemal demonicznego, nawiedzonego wyrazu. Mieszaniec wzdrygnął się i powiedział sobie, że to tylko jego wyobraźnia.
- Och, tak - zapewnił Łasica. Uśmiechał się teraz szeroko, wiedząc, że dostały mu się dobre karty, nawet, jeśli nie pojmował wszystkich reguł gry. Barbarzyńca gryzł nerwowo koniuszki wąsów; nie rozumiał wprawdzie, co się dzieje, lecz wyczuwał podniecenie.
- Macie je ze sobą?
- Nie..
- Czy możecie je do mnie przynieść?
- Może. Jeśli jesteś pewien, że je chcesz.
- Kupię je od was. - Bertragh starał się mówić nonszalancko, lecz widać było, że pragnie ich równie desperacko, jak prawiczek pierwszej kobiety. Łasica wzruszył ramionami.
- Są inni ludzie, którzy też mają na nie ochotę. - Było to najstarsze i najbardziej oklepane zagranie, lecz Bertragh dał się na nie nabrać, jak ryba rzucająca się na ładnego, tłustego robaka wijącego się na haczyku.
- Ile za nie chcecie?
- A ile proponujesz? - odparował Łasica.
- Jeśli wszystkie książki są w tak dobrym stanie, jak ta, to zapłacę złotem.
- A ile będzie tego złota? - spytał Łasica.
- Powiedzmy sztuka za książkę.
- Powiedzmy, że pięć regali za książkę - rzekł Mieszaniec Nie oczekiwał, że kupiec się na to zgodzi. Jeden regal to więcej niż ludzie zarabiali przez rok. Bertragh się zastanawiał.
- Będę musiał skonsultować się z moim patronem, ale myślę, że dobijemy targu. Zostawicie mi, oczywiście, tę książkę, aby mój patron mógł ją przejrzeć.
Łasica obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
- Zapłacę wam za nią pięć sztuk złota. Potraktujcie to jako depozyt. Jeśli dacie mi chwilę, wyciągnę pieniądze z sejfu. - Podniósł się zza biurka. W wyrazie jego twarzy było coś desperackiego i nieludzkiego.
Łasica ponownie wzruszył ramionami. Mieszaniec pochylił się do przodu i podniósł książkę. Łasica i Barbarzyńca spojrzeli na niego zaskoczeni. Musiał im to szybko wyjaśnić.
- Te książki są warte więcej w zestawie - powiedział. – Jeśli z jakiegoś powodu nie dobijemy targu, lepiej będzie, żebyśmy zachowali wszystkie.
Barbarzyńca wyglądał na nieco zaszokowanego perspektywą utraty złota, lecz Łasica uśmiechnął się tylko lekko i delikatnie kiwnął potakująco głową. Reakcja Bertragha również okazała się inna, niż Mieszaniec się spodziewał. Faktor rzucił mu mordercze spojrzenie. Przez chwilę Mieszaniec był przekonany, że kupiec zawoła swoich ochroniarzy i rozkaże odebrać mu książkę siłą. W końcu jednak z widocznym wysiłkiem Bertragh się opanował i zmienił niemal w parodię uprzejmego człowieka, jakim był, kiedy przyszli.
- Jak sobie życzycie. - Wyglądało na to, że przez chwilę się nad czymś zastanawiał, a potem dodał pełen nadziei: - Moglibyśmy potraktować regale jako depozyt. Oddałbym książkę, kiedy wy oddalibyście pieniądze.
- A gdyby nas obrabowano po drodze do domu? - spytał Mieszaniec. - Wtedy nie moglibyśmy ci ich oddać. Wszystko może pójść nie tak. Lepiej pozostawić sprawy własnemu biegowi.
Bertragh skinął potakująco głową, starając się, żeby wypadło to przekonująco.
- Jutro przyniesiecie resztę ksiąg?
- Jutro przypada Pocieszenie - przypomniał Mieszaniec.
- Ale odłożymy świętowanie na potem - dodał gładko Łasica. - Może jutro wieczorem będziemy mieć, co świętować.
- A zatem do jutra, panowie.
Kiedy już znaleźli się na zewnątrz, spojrzeli po sobie Łasica wybuchnął gromkim śmiechem. A Barbarzyńca do niego dołączył.
- Jesteśmy bogaci - powiedział.
Jeszcze zobaczymy, pomyślał Mieszaniec, bardziej niż przedtem zdeterminowany, aby dowiedzieć się, co zawierają książki. Jeśli człowiek taki jak Bertragh zareagował na nie tak, jak widzieli, tomy muszą być warte jeszcze więcej, niż kupiec był skłonny za nie zapłacić.
Rozdział 22
"Nie zawsze znamy zamysły naszych wrogów, ale możemy się starać przygotować na ich ewentualne posunięcia".
Armande Koth,
Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka
- Jesteś pewien, że to były księgi Alzibara? - spytał Zarahel, spoglądając na kupca. Nie powinien się dziwić, że w sprawie tych woluminów zgłoszono się do Bertragha. W miasteczku wielkości Czerwonej Wieży nie było dużego rynku zbytu na takie teksty. Jako członek loży Szarego Bractwa Bertragh zawsze poszukiwał uczonych ksiąg, aby zwiększyć swoją wiedzę i znaczenie wśród innych członków oraz po to, aby wzbogacić zasób informacji Bractwa. Szczęście mu sprzyjało, kiedy powiedział kupcowi, żeby rozpuścił wici na wypadek, gdyby usłyszeli je właściwi ludzie. Nadal jednak był zdziwiony, że tak ładnie się udało. Może Starzy Bogowie sprzyjali mu jednak w tej sprawie. A już zaczęły go nachodzić wątpliwości.
Skarcił się za arogancję. Zawsze należało uwzględnić możliwość istnienia pułapki zastawionej przez inkwizycję. Może było w to zamieszane któreś z rywalizujących z nimi bractw? Nigdy nie należało lekceważyć przebiegłości tych spiskujących czarodziejów. Organizacje te nie przetrwałyby przecież tysiąca lat opresji Terrarchów, gdyby rekrutowały głupców.
Pomyślał o tym, jak dużo czasu zajęło mu osiągnięcie obecnej pozycji, o zawiłych oszustwach, jakich się dopuścił, nieskończonym łańcuchu przysiąg, jakie musiał złożyć, i śmiercionośnych misjach, jakie musiał wypełnić, o sprawdzianach, jakim został poddany. Nadal jednak nie miał pojęcia, ile jeszcze stopni struktury dowodzenia znajdowało się ponad nim i komu właściwie podlegał. Widział w tym sens. W końcu ze wszystkich ludzi z komórki Bertragha tylko on sam wiedział, kim jest Zarahel, a ten nie znał jego ludzi. Struktura komórkowa sprawiała, że Bractwo trudniej było zniszczyć. Żaden z jego członków nie mógł wiele zdradzić.
Zarahel musiał przyznać, że był zaszokowany, kiedy nie wiadomo skąd pojawił się Alzibar, przynosząc wszystkie wymagane symbole i talizmany nakazujące posłuszeństwo. Nigdy się nie spodziewał, że Terrarch jest członkiem Szarego Bractwa. Jednak czarnoksiężnik Czcigodnych szybko przekonał go, co do swojej szczerości i prawdziwości swojej pozycji. Chociaż niektóre rzeczy, jakie mu się wymknęły, były niepokojące. Alzibar spędził jakiś czas w Mrocznym Imperium i zdawał się odczuwać pewną lojalność w stosunku do niego. Myśl, że cała organizacja może stać się jedynie narzędziem polityki zagranicznej Sardei i że pieniądze oraz broń, w jakie zaopatrywał górali, pochodziły ze Wschodu, a nie od tajemniczych darczyńców ludzi, nie dodawała Zarahelowi otuchy. Choć w ostatecznym rozrachunku nie miało znaczenia, skąd się brały. Jeśli plan Zarahela się powiedzie, nie będzie poddanym żadnego Terrarcha, bo Czcigodni będą się bali jego oraz jego przywołanego na powrót boga.
- Jestem pewien. Jego znak widniał na stronie woluminu. Tekst napisano pismem Czcigodnych. Był to trzeci tom z serii, która z całą pewnością jest Księgą Skardosa z adnotacjami samego brata Alzibara.
Zarahel płonął z niecierpliwości na myśl o latach, jakie zajęło Alzibarowi zebranie tej kolekcji ksiąg. Czarnoksiężnik utrzymywał, że podróżował po całym świecie, kompletując serię zagubionych Ksiąg Skardosa, zawierających całą wiedzę potrzebną do rytualnego wezwania Urana Uhltara. Szare Bractwo nie mogło sobie teraz pozwolić na to, by utracić tę wiedzę. On sam nie mógł sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy jest tak blisko spełnienia marzeń.
- A ty pozwoliłeś im wyjść z nimi ze swojego magazynu? Choć Zarahel bardzo się starał, nie potrafił ukryć gniewu, który pobrzmiewał w jego głosie. Czuł, że ogarnia go irytacja. Jego stwór zaczął go kąsać. Same ugryzienia nie były znowu taki straszne: właściwie sprawiały przyjemność, jakby w niewielkich dawkach jad stworzenia miał właściwości euforycznego narkotyku, ale wszędzie tam, gdzie go ugryzło, pojawiały się małe, swędzące pęcherzyki. On zaś pragnął książek. Było wystarczająco źle, kiedy sądził, że zostały utracone raz na zawsze, ale teraz, kiedy wiedział, że nadal istnieją, a ten głupiec wypuścił je z rąk...
- Cóż innego mogłem zrobić? To był tylko jeden tom, a resztę gdzieś ukryli.
- Mogłeś ich zatrzymać i dać mi znać. Wierz mi, już ja bym ich zmusił, by wszystko wyśpiewali.
- Może. - Mimo że Bertragh sprawiał wrażenie gryzipiórka, był twardy niczym stal. - Nie wyglądali mi na ludzi, którzy poddaliby się bez walki. Byli uzbrojeni.
- Miałeś na zawołanie pół tuzina strażników.
- Mogli zostać pokonani albo wszyscy trzej żołnierze by zginęli.
- Chcesz powiedzieć, że sam mógłbyś zginąć. Ludzie z mojego klanu byli tutaj, na górze. Tak, jak i ja. Wystarczyło po nas posłać. Gdyby zaszła taka potrzeba, sam bym ich obezwładnił.
- Za pomocą magii? To żołnierze królowej. Nosili pewnie symbole Starszych. I jak sam mi powiedziałeś, nie chcesz, aby cię widziano. Ja także wolałbym, aby nasze związki pozostały tajemnicą. Lepiej, żeby ci żołnierze nie byli świadkami tego, że faktor Selari zadaje się z góralami.
- Nie przeżyliby żadni świadkowie - odparł Zarahel.
Bertragh uśmiechnął się chłodno.
- Zawsze może się zdarzyć, że sprawy źle się potoczą. Gdyby ci ludzie zginęli, nie dowiedziałbyś się, co wiedzą. A tym sposobem na pewno dostaniemy to, czego chcemy.
Zarahel dostrzegł mądrość słów faktora. Tu potrzebna była dyplomacja.
- Wybacz mi, przyjacielu. Przemawia przeze mnie jedynie podniecenie i niecierpliwość. Dobrze postąpiłeś.
- Niedługo dostaniemy książki. Ci żołnierze je nam sprzedadzą. Czemu mieliby tego nie zrobić? Proponujemy im olbrzymią sumę.
Zarahel zastanowił się nad tym.
- Ktoś może zacząć zadawać pytania, kiedy trzech zwykłych żołnierzy pojawi się z takimi pieniędzmi.
- Już o tym pomyślałem. Niech przyniosą książki, a potem zrobisz z nimi, co zechcesz.
Zarahel się uśmiechnął.
- A ty odzyskasz swoje złoto.
- Ano właśnie. Doskonałe rozwiązanie, czyż nie?
- Jak najbardziej. Kogo to obejdzie, jeśli trójka martwych żołnierzy zostanie znaleziona w Czeluści? Zwłaszcza, kiedy będzie wiadomo, że szukali ich żądni zemsty górale.
* * *
Mieszaniec szedł w półmroku, ignorując paplaninę towarzyszy. Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Wyglądało na to, że będzie musiał oddać księgi faktorowi. Niewielka cząstka jego osobowości odczuwała pewną ulgę. Zamieni woluminy na pieniądze i przez jakiś czas będzie się cieszył z łupów, i to będzie dobre. Jednak po części aż wrzał z ledwo tłumionej wściekłości - tak pragnął mieć je w swoim posiadaniu. Wrażenie, jakie wywarły na kupcu, świadczyło o tym, że miały ogromną wartość. Zachowanie Bertragha wskazywało na to, że zawierały tajemnice warte więcej niż złoto. Spojrzenie na twarze kumpli powiedziało mu, że nie zdoła ich o tym przekonać. Chcieli pieniędzy i cieszyli się z perspektywy ich otrzymania. Być może żądza posiadania, jaką odczuwał, stanowiła ostrzeżenie dla Mieszańca. Może te książki niosły zagrożenie dla jego nieśmiertelnej duszy. Może cena za ich sekrety wynosiła więcej, niż mógł zapłacić człowiek i lepiej było pozostawić je kupcowi i jego panu.
A jednak w głębi swego jestestwa Mieszaniec czuł, że nawet, jeśli ceną miałaby być jego dusza, to z chęcią ją zapłaci. Już sama myśl o zgłębieniu tak diabolicznej wiedzy wzbudzała w nim dreszczyk emocji, jakiego nie powinien odczuwać. Ku swemu zawstydzeniu i niesmakowi, przekonał się, iż część jego istoty pragnęła posiąść zakazane sekrety. Ta cząstka uważała, że nawet wieczne potępienie było lepsze od jego obecnej pozycji na świecie. Kwaśny uśmieszek wykrzywił mu usta. Wtedy przynajmniej byłbym kimś, pomyślał.
Stwierdził jednak, że to próżne rozmyślania. Nawet gdyby posiadał książki, daleko by mu było do posługiwania się nimi. Nie miał ani umiejętności potrzebnych, by je odczytać, ani mocy, aby ożywić tajemnice, które tekst mógł zawierać. Gdyby zatrzymał woluminy, najpewniej nadal byłby nikim, robakiem spoglądającym w gwiazdy. Kiedy tak słuchał śpiewu i chełpliwych przechwałek kumpli, ogarnęła go dziwna, cicha rozpacz.
W tej chwili poczuł, że tak być nie powinno. To nie w porządku, żeby on sam czy jakikolwiek inny człowiek musiał coś takiego odczuwać. Musiało istnieć coś dogłębnie niewłaściwego w porządku świata, jeśli ten stan rzeczy tak tłamsił czyjegoś ducha. Ogarnęły go pierwsze fale wściekłości, którą pewnie odczuwał Zegarmistrz i wszyscy inni buntownicy, z jakimi walczył. Pomyślał, że gdzieś, jakoś, stan ten powinien ulec zmianie, choć nie był pewien, jak to osiągnąć. Świat należało naprawić, a on musiał znaleźć sposób, aby się do tego przyczynić.
Ta chwila minęła, pozostawiając w nim uczucie dziwnej pustki. Pomyślał, że świat należy naprawić, ale jeszcze nie teraz. W ciemności pojawiły się drzwi Mamy Horne. Teraz się zabawi i znowu uśpi myśli.
Czekała na niego Rena.
* * *
Sardec przechadzał się po obrzeżach obozu i wpatrywał w gwiazdy. Była to ostatnia noc Żałoby i odczuwał potrzebę modlitwy oraz kontemplacji. W dole widział światełka wartowników
Ze szczytu wzgórza dostrzegał gwiazdy wyłaniające się w prześwitach między chmurami.
Uświadomił sobie, że nie są to gwiazdy jego rodzinnych stron ani gwiazdy, pod którymi narodził się jego lud i pod których światłem powstała ich cywilizacja. Księżyc na niebie nie wyglądał jak kula oświetlająca noc Al'Terry. Był do niego podobny, lecz niezupełnie taki sam, tak jak ten świat przypominał świat ojczysty, lecz nie do końca.
Zatrzymał się na chwilę i odmówił modlitwę. Wiedział o dyskusjach pomiędzy magami i filozofami, którzy twierdzili, że wszystkie światy wielkiego kosmosu są tym samym światem i że wszystkie one stanowią na swój sposób wypaczone odbicie wszystkich pozostałych. Słyszał twierdzenia, że wszystkie światy to jedynie blade cienie jakiegoś centralnego i doskonałego świata. Nie wiedział, czy tak jest. Wiedział tylko, że teza o cieniu była herezją, która prześladowała jego lud, odkąd tylko stanęli na Gaei. Niektóre sekty twierdziły, że jeśli ten świat wydaje im się tylko cieniem domu, to musi należeć do wielkiego wroga i że jego lud został splugawiony przez samą tylko obecność tutaj.
Taka interpretacja z pewnością nie nastręczała trudności. Jego lud skarlał. Ich liczebność ponownie się zwiększała, lecz czystość rasowa spadła. Było niemal tak, jakby obecność tak wielu ludzi zbrukała ich przez swoją bliskość i Terrarchowie zaczęli coraz bardziej upodabniać się do pośledniejszej rasy, obok której musieli żyć. Zaczynali gubić obraz wspaniałej przeszłości i stawali się mieszkańcami tej tandetnej ery. Może istniał jakiś sposób odzyskania dawnej świetności, lecz on go nie widział. Tylko przechodząc ponownie przez Oko Smoka i odzyskując ojczyznę swoich przodków, mogli liczyć, że uda im się to uczynić, a to rozwiązanie było niemożliwe. Nawet gdyby zdołali pokonać Książęta Cienia, Al'Terra i tak nie byłaby już taka sama, jak niegdyś. Została zbrukana poprzez zwycięstwo Cienia.
Mówiono, że lud ze Wschodu myśli teraz inaczej, że skupił wszystkie siły, by otworzyć zakazane drogi prowadzące z powrotem do Al'Terry i oczyścić ojczysty świat. Zastanawiał się, ile z tego stanowiło propagandę Czerwonych, a ile prawdę. Może lud Arach miał słuszność. Może lepiej raz jeszcze przejść przez bramę, zwyciężyć lub zginąć w ostatnim blasku chwały. Z pewnością to lepsze od tego długiego, powolnego gaśnięcia.
Skarcił się za te ponure myśli. Choć wydawały się odpowiednie w tę ostatnią noc Żałoby, były niewłaściwe w chwili, gdy powinien rozważać poświęcenie poległych i obietnice na przyszłość, jakie złożyła Anielica. Czyż nie powiedziała, że powróci i poprowadzi swój lud raz jeszcze ku jego przeznaczeniu? Wiedział, że powinien żywić więcej wiary, ale zdawał sobie sprawę, że żyje w okresie, który nie dodaje wierzącym otuchy oraz, że coś zostało wypaczone w tym świecie i wiele spraw trzeba będzie ponownie naprawić.
Wspiął się na szczyt wzgórza i przyjrzał leżącemu w dole obozowi. Słyszał porykiwania wyrmów, a wiatr przynosił ich ostry zapach. Za obozem dostrzegł miasteczko. Wielka obracająca się latarnia na szczycie smoczej wieży świeciła jasno i intensywnie, gotowa naprowadzić nocnego smoczego jeźdźca na świątynię. Wieża wieńcząca pałac Asei płonęła światłem dorównującym intensywnością latarni, jakby wywodząca się z Pierwszych pani w tej właśnie chwili zajmowała się jakimiś złowrogimi i potężnymi czarami.
Jutro przypadało Pocieszenie. Jutro weźmie udział w balu Asei i ponownie ją ujrzy. Onieśmielała go, lecz teraz, gdy miał czas to przemyśleć, zauważył, że pewne elementy tej sytuacji były intrygujące, jeśli po prostu nie zwodziła go dla sobie tylko wiadomych celów. Stwierdził, że nie chciałby być rybą na końcu czyjejś wędki. Nie podobało mu się to, że nie panował nad sytuacja.
Odczuwając lekki dreszczyk emocji, przypomniał sobie, ze Pocieszenie to czas rozpusty i ekstrawagancji, kiedy wszystko jest możliwe. Kiedy zamaskowani biesiadnicy hulali na ulicach, sami nawet najbardziej powściągliwi Terrarchowie spółkowali z ludźmi.
Ta myśl go podniecała, choć wolałby, żeby tak nie było.
Rozdział 23
"Pocieszenie jest najwspanialszym z naszych świąt, lecz czasem myślę, że również najsmutniejszym".
Azarothe Aurali,
Rozmyślania
Rena zaskoczyła Mieszańca, tuż po przebudzeniu wręczając mu jakąś paczuszkę. Uśmiechnęła się, choć wydawała się nieco zawstydzona, jakby oczekiwała, że jej nie przyjmie, lecz on wziął ją i wstał z łóżka. Znajdowali się w tym samym pokoju, w którym obudził się poprzedniego dnia. Pomyślał, że zaczyna mu to wchodzić w nawyk. Nie był pewien, czy mu się to podoba. Sabena sprawiła, że nieufnie traktował bliskie związki z kobietami. - Co to takiego?
- Podarek na Pocieszenie - powiedziała. Teraz on poczuł się nieco zawstydzony. Nie miał dla niej nic oprócz pieniędzy. Nie spodziewał się czegoś takiego po dziewczynie od Mamy Horne.
- Dziękuję.
- Otwórz, jeśli masz ochotę.
Rozwinął paczuszkę i zobaczył mały kryształ modlitewny na miedzianym łańcuszku. Widniał na nim Malok, znak ochronny Starszych. Szybko policzył w myślach i ocenił, że pewnie kosztował on dziewczynę wszystkie pieniądze, jakie jej dał, albo i jeszcze więcej. - Niepotrzebnie - mruknął z większym chłodem, niż zamierzał. Malok był symbolem tradycyjnie ofiarowywanym przez rodziców, żony lub ukochane tym, którzy wyruszali na spotkanie z niebezpieczeństwem. Mieszaniec czuł się bardziej wzruszony, niż chciał okazać. Nikt, nawet Stara Wiedźma, nie dał mu nigdy takiego prezentu.
- Chciałam ci to dać. Ten, który wyrzezał zaklęcie, powiedział, że ochroni cię w czasie podróży. Mówił, że to potężny symbol. A ty ruszasz na wojnę.
- Zatem dziękuję ci za niego i cieszę się, że go mam. Przepraszam, że nie przygotowałem nic w zamian.
- Nie dałam ci go w oczekiwaniu na coś takiego - powiedziała. - Po prostu chcę, żebyś żył i wrócił tak, żebym cię jeszcze mogła zobaczyć.
Wyraźnie na coś czekała. Było to więcej, niż się spodziewał Nawet on musiał przyznać, że ta sytuacja stała się bardziej dwuznaczna niż prosty, handlowy układ pomiędzy żołnierzem a dziewczyną z burdelu. Kiedy zeszłej nocy wrócił do Mamy Horne, szukał jej i nie zdziwił się, gdy do niego podeszła.
- Jestem pewien, że się jeszcze zobaczymy - zapewnił. To kłamstwo było łatwiejsze niż cokolwiek innego, nie potrafił, bowiem zdecydować, czy chce ją znowu zobaczyć ani czy w ogóle zamierza przyjąć do wiadomości niewielkie prawo, jakie sobie do niego rościła. Możliwe, że odmaszeruje stąd i nigdy już jej nie zobaczy, wcale tego nie żałując, lecz teraz nie czas o tym wspominać. Dziewczyna chwyciła go i pocałowała z większym uczuciem, niż się spodziewał, a on zdał sobie sprawę, że tak naprawdę to nie jego widzi, lecz obietnicę czegoś, co sobie wyobrażała. Nie znała go przecież. Szczerze mówiąc, nie chciał, aby ktokolwiek go tak naprawdę poznał. Był pewien, że gdyby jednak ktoś to zrobił, napełniłoby go to przerażeniem.
- Martwię się o ciebie - przyznała, a potem szybko zamknęła usta, jakby powiedziała za dużo.
- Nie ma się, czym martwić.
- A górale? I ta dziwna sprawa, w którą jesteś zamieszany ze swoimi przyjaciółmi. I fakt, że wkrótce wyruszasz na wojnę.
- Jeśli ja się tym nie przejmuję, czemu ty się zadręcz
- Tym bardziej mam powód do zmartwień. Załóż kryształ modlitewny.
Spełnił jej prośbą, choć trochę niechętnie, lecz musiał przyznać, że poczuł się po tym lepiej.
- Pewnie kosztował fortunę - powiedział. - Pozwól, że za niego zapłacę.
- Nie - odparła szybko. - To podarunek. Nie chcę za niego nic. Takie rzeczy należy dawać z własnej woli i hojną ręką, żeby były skuteczne. Tak przynajmniej powiedział ten, który go wyrzeźbił.
- No pewnie. Taka gadka o zwiększaniu skuteczność towarów pozwala mu podbijać ceny.
- Czy zawsze jesteś taki cyniczny w stosunku do wszystkich? Mieszaniec zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Tak - przyznał w końcu.
- Może powinieneś spróbować nad tym zapanować. Cały świat nie jest ci wrogiem.
- Może.
Dała mu figlarnego kuksańca i zaczęli się siłować na łóżku, aż ich zabawa przerodziła się w coś zupełnie innego.
* * *
- Dzień dobry - powiedział Łasica, kiedy Mieszaniec z Reną weszli do baru. Siedział sam przy stole, stawiając pasjansa. Nigdzie nie było widać dziewcząt, z którymi spędził poprzednią noc.
- Życzę ci miłego Pocieszenia - rzekł Mieszaniec.
- Powinniśmy wrócić do obozu, zabrać rzeczy i przygotować się do nocy Pocieszenia.
- Będzie wielka zabawa - rzuciła Rena. - Zawsze tak jest.
Łasica wyciągnął pieniądze. Rzucił je dziewczynie.
- Idź i kup sobie ładną maseczkę - polecił. - Chcę pogadać twoim chłoptasiem na osobności.
- Dalszy ciąg waszych tajemniczych interesów? - spytała Rena. - Zgadłaś. A teraz znikaj!
Rena odeszła, a Łasica popatrzył na Mieszańca, który odpowiedział mu takim samym spojrzeniem.
- Coś jej powiedziałeś? - spytał. - Mężczyźni czasami mówią rzeczy, których nie powinni, kiedy baraszkują w łóżku ze śliczną dziewczyną.
- Wiesz przecież, że to o Barbarzyńcę powinieneś się martwić.
- Ano, wiem.
- A więc?
- To, dlaczego mam wrażenie, że jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
- Co masz na myśli?
- Dzieje się z tobą coś dziwnego, Mieszańcu.
- Nie rozumiem.
- Ja też nie. Coś cię gryzie w związku z tymi książkami. Zauważyłem to zeszłej nocy.
Łasica był spostrzegawczy. Mieszaniec musiał mu to przyznać. Gość miał bardzo wyczulony instynkt. Mieszaniec starannie przemyślał odpowiedź.
- Cała ta sprawa mnie niepokoi. To są księgi maga. A kto, do diabła, pragnie książek mrocznego czarnoksiężnika? Myślę, że to sprawka bractwa. Sądzę, że Bertragh należy do spisku. - Mieszaniec wiedział, że wzmianka o dawnych czarodziejskich spiskach zaniepokoi Łasicę i pomoże wytłumaczyć jego własny niepokój. Nikt tak naprawdę nie wiedział, o co chodziło z bractwami, ale wiązały się z nimi głównie opowieści o demonach i ofiarach z ludzi. Zastanowiwszy się nad tym, Mieszaniec stwierdził, że jego kłamstwo może nawet zawierać więcej niż ziarnko prawdy.
- Może i tak. W takim razie to dobry powód, żeby pozbyć się tych książek jak najszybciej.
- I Bertragh mi się nie podoba - dodał Mieszaniec. - Nie ufam mu.
- Ja też nie, ale podoba mi się jego złoto i jeśli ono do mnie słodko przemówi, to mu uwierzę.
- Za bardzo chciał je kupić. Za szybko zgodził się na naszą cenę.
- Myślisz, że moglibyśmy dostać więcej? - spytał Łasica.
- Myślę, że możemy zginąć.
- Mów dalej.
- Jeśli te książki są tak cenne i tak pełne mrocznych sekretów, to czy naprawdę będzie chciał, żebyśmy po ich sprzedaży kręcili się po okolicy z garściami pełnymi złota i brzuchami pełnymi piwa? Moglibyśmy się wygadać przed niewłaściwymi ludźmi.
- Nasza śmierć też doprowadzi do tego, że ludzie zaczną zadawać nieodpowiednie pytania.
- Nie wówczas, gdy ktoś zgrabnie wyjaśni, czemu zginęliśmy, i gdy na przykład znajdą nas z fiutami w gębie, jako ofiary honorowej zemsty górali - Mieszaniec na gorąco wymyślał te wymówki, lecz sam był zdumiony tym, jak sensownie brzmią. Warto to przemyśleć.
- Skąd Bertragh miałby o tym wiedzieć? - odparował Łasica.
- Czy nie wydaje ci się trochę podejrzane, że usłyszałeś o potencjalnym nabywcy na nasze książki mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nasz przyjaciel Vosh dostał coś do przełknięcia?
- Zbieg okoliczności.
- Chcesz się założyć o swoje życie?
Wyglądało na to, że były kłusownik podjął jakąś decyzję.
- Zmienimy miejsce spotkania na inne, które sami wybierzemy. Jeśli Bertragh jest tak napalony, jak się wydaje, na pewno się zgodzi. Będziemy mieć pod ręką paru naszych chłopców, tak na wszelki wypadek. Zbierzemy ich wszystkich na wielką imprezę, powiemy, żeby wzięli ze sobą noże na wypadek, gdyby jacyś górale zdecydowali się na nas napaść.
- Gdzie? - spytał Mieszaniec.
- To miejsce jest równie dobre, jak każde inne. Wynajmiemy pokój. Nikt nie będzie nic podejrzewał, jak zbierze się tu kilku furażerów.
- To brzmi sensownie.
- Ale wciąż potrzebujemy twojej części książek, Mieszańcu. Musisz po nie iść. Myślę, że obydwaj po nie pójdziemy. Mam nadzieję, że uda nam się wśliznąć do obozu i wymknąć z niego niespostrzeżenie.
- A co jeśli nam się nie uda?
- To wyśliźniemy się znowu po capstrzyku. Po zmierzchu będzie to trudne. Już tak robiliśmy.
- Pójdziemy, jak tylko pożegnam się z Reną. Musimy zabrać też parę innych rzeczy. Mam plan na wypadek, gdyby sytuacja zrobiła się niewesoła.
- Posłuchajmy.
* * *
Sardec pozwolił, aby służba z gospody pomogła mu się ubrać Naciągnęli mu buty, poprawili kurtkę i podali lustro, aby mógł się upewnić, że wygląda nieskazitelnie. Ubrany, zajął się drobnymi sprawami, które się pojawiły. Przyniesiono ze sklepu jego kostium na wieczorną maskaradę pocieszeniową. Trzeba było załatwić drobną kwestię zaległych rachunków do podpisania. Poproszono też, aby stawił się u pułkownika Xena, jak tylko zje śniadanie.
Po śniadaniu odwiedził pułkownika w jego gabinecie w reducie.
Xeno przyglądał mu się, gdy wchodził, a potem wstał, skłonił się lekko i wrócił za biurko. Skończył podpisywać jakieś dokumenty i powiedział:
- Wczoraj złożyłeś wizytę pani Asei.
- Owszem, panie. Dałeś mi pozwolenie.
- I rozmawiałeś z nią o ostatniej misji.
Teraz Sardec zrozumiał, do czego zmierza dowódca.
- Pani Asea jest jedną z Pierwszych i okazała zainteresowanie.
- Więc powiedziałeś jej to, co chciała wiedzieć - rzekł jedwabistym tonem Xeno.
Sardec wyczuł niebezpieczeństwo. Przypomniał sobie pogłoski, jakie krążyły w mesie oficerskiej na temat Xena i pani Asei. Istniała między nimi jakaś zadawniona niechęć, choć nikt nie wiedział, z czego wynikała. W kwestiach polityki Xeno by Zielony, że niemal Niebieski.
- Powiedziałem jej to, co rozsądek nakazywał powiedzieć.
- To znaczy?
- Wspomniałem o Uhltari. Miałem nadzieję, że rzuci nieco światła na tę sprawę.
- Z pewnością ma taki zamiar. Jest jak rozdzierak szamocący się klatce na myśl o Uranie Uhlatrze i o kimś, kto próbowałby go ponownie obudzić. Dziś rano przysłała mi wiadomość w tej sprawie.
- Może rzeczywiście ktoś usiłuje tego dokonać, panie.
Xeno złożył palce w piramidkę i utkwił wzrok w suficie. Westchnął głęboko.
- Tak, poruczniku, może ktoś usiłuje. Dlatego też będziesz towarzyszył pani Asei z powrotem do ruin Achenaru, kiedy tylko uzna za stosowne się tam wybrać.
- Panie?
- Pani Asea domaga się eskorty na czas podróży w góry. Ty i twoi ludzie jako ostatni przebywaliście w miejscu, jakie pragnie odwiedzić. Wydaje się, zatem logiczne, abyś to ty jej towarzyszył. Czyż nie?
- Owszem, panie, ale trwa mobilizacja przed interwencją w Kharadrei.
- Mam nadzieję, że wyprawa w góry nie potrwa długo. Nie możemy pozwolić, aby jedna z Pierwszych wędrowała sama po tak niebezpiecznym terytorium, zwłaszcza, gdy górale się burzą, czyż nie?
- Masz rację, panie. Kiedy moi ludzie mają być gotowi?
- Ponieważ pani Asea wyprawia dziś wieczorem bal z okazji Pocieszenia, wątpię, by nawet ona była jutro gotowa do podróży. Daj ludziom przepustkę na czas święta. Potem przygotujcie się do wymarszu.
- Tak, panie.
- I poruczniku Sardec...
- Panie?
Następnym razem bądź, proszę, nieco bardziej ostrożny, omawiając swoje obowiązki z kimś spoza regimentu. Nieważne, kim ten ktoś jest.
- Tak, panie.
- To wszystko, poruczniku.
Rozdział 24
"Zawsze istnieli rządzący i rządzeni. Takie już jest prawo natury".
Selazar,
Prawa natury
Wślizgnęli się do obozu i wydostali z niego łatwiej, niż Mieszaniec przypuszczał. Nikt im nie przeszkodził, gdy wrócili do chaty i wydobyli z kryjówki plecak. Mieszaniec szybko sprawdził, czy wszystko jest na miejscu, zabrał trochę specjalistycznego sprzętu i już byli gotowi do drogi powrotnej.
Wartownicy przy bramie sprawdzili ich przepustki, patrząc na nich z mieszaniną niechęci i zazdrości, lecz nie zrobili nic, żeby ich zatrzymać. A teraz znajdowali się znowu u Mamy Horne, pijąc ostro i przygotowując się do wieczornego spotkania. Łasica zamówił już pokój. Mieszaniec napisał wiadomość dla Bertragha w sprawie nowych ustaleń i przeczytał zrzędliwą odpowiedź, jaką kupiec dał współspiskowcom. Teraz pozostawało im jedynie czekać.
- Niech to będą ostatnie - powiedział Mieszaniec do Łasicy i Barbarzyńcy, wskazując na pełne kubki z winem. Wstał, aby poszukać Reny. - Dziś wieczorem musicie się mieć na baczności-
- Zawsze się mam na baczności - zapewnił Barbarzyńca.
- Przynajmniej częściowo - odparował Łasica. Mieszani się niepokoił, choć go posłuchali. Łasica wyżłopał zawarto kubka a potem kazał sobie przynieść chai. Wyraźnie był bardziej zdenerwowany, niż na to wyglądał. Mieszaniec nie czuł się tym zaskoczony. Łasica nie tylko z niecierpliwością czekał, aż wejdzie w posiadanie niewielkiej fortuny, ale jeszcze miał nadzieję pozbyć się czegoś, co mogło ich doprowadzić na stos, gdyby złapała ich inkwizycja.
Na zewnątrz, na ulicy trwały w najlepsze przygotowania do karnawału Pocieszenia. Z setek domów napływał zapach smażonej ryby i zaprawionego cynamonem wina. Wszędzie biegały dzieci w maskach zwierząt, potworów i demonów. W małych kapliczkach na frontonach każdego sklepu paliły się kadzidełka. Obok przepływali odświętnie ubrani ludzie zmierzający na południowe nabożeństwo. Kiedy wstanie księżyc, Żałoba oficjalnie dobiegnie końca i popłynie strumień alkoholu oraz jedzenia. Wyglądało jednak na to, że dla kilku wytaczających się z knajp ludzi Żałoba już się skończyła.
- Czy chcesz iść do świątyni? - spytała Rena.
Mieszaniec potrząsnął głową.
- Przestałem tam chodzić dawno temu, kiedy z Leonem uciekliśmy z sierocińca.
Zerknęła na niego z ukosa, a potem spojrzała na dzieci skaczące przez koło wyrysowane wokół świni ryjącej w kupie odpadków.
- Nigdy nie znałeś matki ani ojca?
- Nie.
- Wiesz coś o nich?
- Powiadają, że moim ojcem był jakiś Czcigodny, a matką ulicznica, ale skąd by to wiedzieli? Rozmawiałem z taką staruchą, która pamiętała, jak moją matkę przyniesiono do przytułku. Twierdziła, że przy narodzinach bredziła coś o Terrarchu i o świętokradztwie.
- Nie mogłeś zapytać matki?
- Pewnego dnia wyszła i już nie wróciła. Może uciekła. Takie rzeczy się zdarzają.
- Jak możesz tak myśleć o własnej matce?
- Urodziłem się w Smutku, pamiętasz? Codziennie działy tam sto razy gorsze rzeczy i nikogo to nie obchodziło.
Wzięła go za rękę w geście współczucia. Nie chciał go i puścił jej dłoń. Ogarnął go dziwny gniew, choć nie wiedział, czemu.
Myślał, że już dawno się z tym pogodził.
- Znasz, zatem Leona już od dawna - zagaiła, wyraźnie starając się zmienić temat. Młody chłopak w masce anioła uciekał z wrzaskiem przed dwiema dziewczynkami przebranymi za demony. Przebiegając, uderzył w Mieszańca, ten zaś automatycznie sprawdził sakiewkę, ale nic nie zginęło. Rena to zauważyła.
- Jesteś bardzo podejrzliwy.
- Znam Leona, odkąd nauczyliśmy się chodzić - odparł, ignorując jej uwagę. Gdzieś w bocznej uliczce ktoś walił w bębny. Ktoś inny stroił skrzypce. Ludzie zaczynali się przygotowywać do zabawy. Skręcili w kolejną wąską uliczkę. Jakiś mężczyzna wrzasnął na widok Mieszańca i rzucił się na niego z siekierą. Mieszaniec się uchylił, a mężczyzna puścił się w pościg za kurczakiem w jeszcze węższą uliczkę. Wyglądało na to, że czyjś świąteczny obiad właśnie dawał nogę.
Mieszaniec rozglądał się czujnie dokoła, trzymając ręce w pobliżu broni. Tutaj, w labiryncie Czeluści, czuł się jak w domu, tak jak w Smutku, ale to nie był jego dom. Tutejsze rozrabiaki go nie znały. Kieszonkowcy będą próbować szczęścia. To, że dziś przypadało Pocieszenie, nie miało dla nich znaczenia. Drapieżniki zawsze są głodne. Niemal się spodziewał, że górale Agante wychyną z bocznych uliczek, ale tak się nie stało.
Przed sobą wyczuwał rzekę, smród mętnej wody i ścieków mieszający się z zapachem roślin i gotowanego jedzenia. Wyszli na błotnisty brzeg. Po jednej stronie znajdowała się tawerna zbudowana na platformie na palach nad rzeką. Stanowiła przedłużenie kamiennego budynku stojącego na brzegu, który wchodził na platformę. Mieszaniec widział już takie budowle. W końcu osuwały się do wody.
Na przeciwległym brzegu dostrzegał magazyny, nabrzeża i zacumowane barki. Na większości z nich przebywała tylko niewielka załoga i wartownicy. Z zapadnięciem nocy nawet oni się popiją, a wtedy wyjdą na żer rzeczne gangi. Widział stąd rezydencję Bertragha. Chciał się jej jeszcze raz przyjrzeć, kiedy wciąż było jasno. Potem przejdą się jeszcze w to miejsce. Nigdy nie zawadzi obejrzeć go dokładniej.
- Napijmy się tam - powiedział, wprowadzając Renę w zgiełk tawerny. Znajdujący się w niej biedacy mieli surowe twarze; byli to głównie robotnicy z doków i motłoch, który żył z grzebania w odpadkach na brzegu rzeki. Ich odzienie wyglądało na wilgotne i przemoczone, a z nogawek spodni leciało błoto. Zazwyczajnie oglądali młode i śliczne dziewczyny w miejscu, w którym pili. Niektórzy z uznaniem oblizywali usta. Mieszaniec uśmiechnął się paskudnie i ostentacyjnie oparł ręce na rękojeściach broni. Goście tawerny szybko odwrócili wzrok.
Zajęli stolik na tarasie wychodzącym na rzekę i Mieszaniec zamówił grog. Rena poprosiła o małe piwo. Mieszaniec zapłacił za oba trunki i powiedział karczmarzowi, żeby zostawił butelkę. Pieniądze przeszły z rąk do rąk.
- O czym myślisz? - spytała dziewczyna.
Mieszaniec zastanawiał się, czemu kobiety zawsze o to pytały.
- Myślałem o tych statkach. Wiele z nich zostanie obrabowanych przed świtem, jeśli jest na nich coś, co warto ukraść.
- Czemu zawsze rozważasz takie sprawy?
- Pewnie przez moje wychowanie. Widziałem wiele takich rzeczy w Smutku.
- Biedacy są wszędzie. Dostatecznie zdesperowani, żeby kraść - powiedziała to tak, jakby kradzież wydawała jej się dużo gorsza niż kupczenie ciałem na ulicy. Z pewnością tak było w oczach prawa. Dla Czcigodnych i tych, którzy ich małpowali, własność była święta. Przestępstwa przeciwko niej traktowano równie surowo, jak herezję.
- Owszem - zgodził się Mieszaniec.
- Czy to, dlatego zostałeś żołnierzem?
- Nie.
Nie chciał jej wyjaśniać całej sprawy z Antoniem i Sabeną. Ta historia była zbyt smutna, aby ją opowiadać, a nigdy nic nie wiadomo - wieść o jego obecności tutaj mogła dotrzeć do przywódcy gangu. Co prawda, chłopak liczył, że Antonio już dawno o nim zapomniał, ale w takich sprawach nie warto ryzykować.
- To, dlaczego?
- Płacili, a ja potrzebowałem zajęcia.
- Zajęcia, które może kosztować życie?
- Można zginąć, przechodząc przez ulicę albo z rąk rabusiów. Można zginąć od zarazy. - Dostrzegł, że się skrzywiła. Zrozumiał, że otworzył starą ranę. - Przepraszam.
- Nic nie szkodzi.
- Jak mówi przysłowie: Lepiej być człowiekiem z pistoletem, niż człowiekiem, którego świnię zabiera człowiek z pistoletem.
- Tak słyszałam.
- Bywam głodny o wiele rzadziej, odkąd zostałem żołnierzem królowej.
- Czy tylko na tym ci zależy? Czy nie jesteś dumny z tego, że jej służysz?
- Nieszczególnie.
Zdał sobie sprawę, że jest dla niej niemiły i że podważa teorie, w które dziewczyna wierzy. Zaczął się zastanawiać, czemu to robi. Odpowiedź przyszła szybko. Oceniała go, stwierdzając, że nie dorasta do jej ideałów, a on nie lubił być oceniany. Zastanawiał się, co powiedzieć, zanim jednak na to wpadł, ona podjęła:
- Słyszałam kiedyś pewnego kaznodzieję. Utrzymywał, że wszyscy jesteśmy żołnierzami. Sam służył kiedyś w wojsku i to rozumiał. Miał drewnianą nogę, a zamiast dłoni hak. Nie chcę, żebyś tak skończył.
- Był jednym z tych, którym dopisało szczęście - zażartował Mieszaniec i od razu tego pożałował. - Nie został żebrakiem.
- Szczęście?
- Co takiego mówił? - spytał, starając się odwrócić jej uwagę.
- Twierdził, że wszyscy jesteśmy żołnierzami w wojnie dobra ze złem. Czy sądzisz, że toczy się taka wojna? - Zabrzmiało to tak, jakby rzucała mu wyzwanie. I pewnie tak to potraktowała.
- Tego uczą w świątyni.
- Ja tak sądzę. Kaznodzieja powiedział, że odkąd zostały stworzone światy, Bóg walczy ze swoim Cieniem. Zmagają się od zarania dziejów i będą toczyć bój do końca świata. A każdy z nas jest żołnierzem w tych zmaganiach. Każde dobre słowo, każdy dobry uczynek, każda czysta myśl to nabój wystrzelony w imię Pana. Każde złe słowo, zły uczynek i zła myśl to miecz, jakim władamy w imieniu Cienia. A walka ta jest zażarta. Każdy z nas może przeważyć jej szale.
- To graniczy z herezją. Czyż świątynia nie przepowiada nieuchronnego zwycięstwa Światła?
- On powiedział, że Światło zwycięży, ale tylko wówczas, gdy szala równowagi przechyli się mocno na jego korzyść. Cień jeszcze wielokrotnie zatriumfuje, lecz Światło w końcu zaświeci. W przeszłości było tak już wiele razy. Zanim jeszcze Terrarchowie przybyli, niosąc Prawdę.
- Czy to ją przynieśli?
- Tak, właśnie ją. Ale na zawsze zapamiętam coś innego. Kaznodzieja uznał, że ostatniego dnia wszyscy zostaniemy osądzeni. Wszystkie nasze dobre i złe uczynki zważy Anioł Sprawiedliwości. Ci, u których dobre uczynki przeważą, odrodzą się w Świetle. A ci z nas, którzy byli żołnierzami Cienia, trafią do Piekielnej Czeluści.
- Myślałem, że już w niej jesteśmy - rzekł Mieszaniec, dziewczyna wyglądała na śmiertelnie poważną, a on chciał ją rozweselić.
- On miał na myśli Bezdenną Otchłań, Miejsce Męki.
- Żartowałem.
- Czasami myślę, że tam trafię. Byłam bardzo niedobra. Popatrz tylko, gdzie pracuję i co robię.
Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Dotknął jej dłoni.
- A jaki miałaś wybór?
- Zawsze mamy wybór. Tak powiedział ten kaznodzieja. Zawsze.
- Czasami każdy nasz wybór wydaje się jednakowo zły. Wierz mi, wiem coś o tym.
- Jeśli Bóg jest taki dobry, to, czemu świat jest taki zły? - spytała.
- Kiedyś zapytałem o to samo kapłana w sierocińcu - przyznał Mieszaniec.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem. - I co odpowiedział?
- Złoił mnie rózgą. - Próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. W tej chwili miał wrażenie, jakby jego twarz się rozpływała, tężejąc w nienaturalnym grymasie. Odwrócił wzrok, jej uśmiech stanowił, bowiem odbicie jego własnej miny.
Zza zakrętu rzeki wyłoniła się barka ciągnięta przez wyrma i bogato udekorowana. Została wynajęta przez grupę Terrarchów, a może do nich należała. Urządzili na niej imprezę. Była to duża jednostka - na dziobie przygrywała niewielka orkiestra, a na rufie zebrała się grupa odzianych w kostiumy i maski Czcigodnych, którzy rozmawiali i pili. Na dziobie czuwali uzbrojeni wartownicy. Podążała za nimi mniejsza barka z kolejnymi uzbrojonymi ludźmi.
- Wcześnie zaczęli - rzucił ktoś.
- Miło byłoby być jedną z tych dam - westchnęła Rena. Sprawiała wrażenie zachwyconej ich wyglądem, a jej uśmiech wydawał się teraz bardziej naturalny. - Spójrz tylko na te suknie.
Mieszaniec poczuł nagły przypływ czułości wobec niej. Nie był pewien, czemu. Może, dlatego, że wyglądała na tak bezbronna i przestraszoną, a jednocześnie przejętą i podekscytowaną życiem. A może to wina grogu. Dotknął jej dłoni.
- Miło byłoby żyć tak, jak oni - powiedział, a na myśl o swym nieznanym ojcu i dziedzictwie, jakiego nigdy nie otrzymał, jego twarzy odmalowała się gorycz. - Ale nie możemy. To Terrarchowie rządzą. A my ich słuchamy. To do nich należy ten świat.
Nie po raz pierwszy pomyślał, jak by to było żyć w miejscu i czasie, gdzie sprawy miały się inaczej. Próbował sobie wyobrazić świat, w którym to on ustalałby reguły. To było łatwe. Wystarczyło tylko pomyśleć o życiu Terrachów. Usiłował wymyślić, jak osiągnąć taką pozycję, ale mu się nie udało. Zegarmistrz też o tym marzył, i patrzcie, co mu się przytrafiło. Ukrzyżowanie to chyba najlepsze, co mu zafundowali. Może książki skrywały tę tajemnicę. Ale niedługo mu je odbiorą i nawet gruby trzosik pieniędzy nie wydawał się wystarczającym zadośćuczynieniem za utratę tego żałosnego marzenia.
- Chciałabym mieć taką suknię - przyznała Rena.
- Może kiedyś będziesz miała. - Bez wątpienia, te odrzucone już suknie lub materiał, z którego zostały wykonane, pojawią się niedługo w sklepach z używaną odzieżą.
- Naprawdę tak myślisz?
- To możliwe - rzekł. Zawsze lepiej zachować ostrożność, niż cierpieć z powodu zawiedzionej nadziei.
Wypił jeszcze trochę grogu i patrzył, jak statek znika w zakolu rzeki. Świątynne dzwony rozbrzmiały raz jeszcze. Czas wracać do Mamy Horne. Czekał na niego interes - może nawet uda się go zepsuć? Miał jeszcze plan awaryjny. Postarał się, aby w drodze powrotnej przeszli obok domu Bertragha.
Rozdział 25
"Czemu noszenie masek jest takie modne wśród Terrarchów? Czemu odczuwamy potrzebę skrywania naszych twarzy?".
Asea Selari,
Pytania naszych czasów
Sardec uznał, że podoba mu się kostium. Maska przedstawiała jednego ze starodawnych bohaterów, Xeimona, baletmistrza klingi, i wykonana była z szarego kamienia. Szaty miały oficjalny, dworski styl stroju do pojedynków i przypominały te, jakie nosił ten bohater przed Upadkiem Dziesięciu Wież oraz przybyciem Książąt Cienia. Był to odpowiedni kostium na Pocieszenie. Xeimon należał do grona Trzystu i zginął bohaterską śmiercią, strzegąc wejścia do Doliny Smoka. Kupił czas potrzebny do ucieczki Dziesięciu Tysiącom.
Kareta podwiozła go pod wejście do rezydencji Asei. Wysiadł z niej wraz z kilkoma innymi oficerami. Jazeray przebrał się za pirata ze Świątynnej Rzeki. Sardec musiał niechętnie przyznać, że ten dandysowaty, zawadiacki wygląd do niego pasuje. Mała maseczka domino uwydatniała szlachetne rysy i maleńką, perfekcyjnie wymodelowaną kozią bródkę. Marcus i Paulus przerzucali się z nim żartami, popijając alkohol z małych, srebrnych piersiówek. Udawali Smoczych Lordów Weselasa i Arenę. Obydwaj mieli smocze maseczki z brązu i verdigris oraz długie, zielone szaty. Na plecach przytroczyli makiety potężnych, dwuręczny mieczy runicznych, jakie niegdyś nosili dwaj bracia.
Służba podstawiła schodki z boku karety. Wszędzie dokoła ludzie brani w swoje żałosne kostiumy na Pocieszenie przyglądali im się, a nawet bili brawo. Zgodnie ze zwyczajem, Sardec wyciągnął garść miedziaków z sakiewki i z pogardą cisnął je w tłum. Rzucili się na nie, jakby to były klejnoty. Pozostali oficerowie postąpili tak samo. Jazeray ostentacyjnie dorzucił do tego nieco srebra, zanim zniknął w drzwiach, wymachując kapeluszem z piórem. Sardec z zażenowaniem patrzył, jak członek Starszej Rasy urządza przedstawienie przed tłumem ludzi, ale nic nie mógł na to poradzić. Kątem oka dostrzegł górali w niebieskich tartanach. Zignorował to. Uznał, że to kolejni przebrani w kostiumy ludzie. Usłyszał, jak szambelan wykrzykuje nazwiska i tytuły gości wchodzących do obszernej sali balowej. Ruszył przed siebie, pragnąc ujrzeć panią Aseę.
* * *
U Mamy Horne tłoczyli się pijani ludzie w kartonowych maskach i kostiumach, począwszy od smoczych rycerzy po górali. Mieszaniec uważał tych ostatnich za niepokojący element, przypominali mu, bowiem o śmierci Vosha i o tym, że on sam może być następny. W taką noc, jak dzisiejsza zabójca zdołałby się ukryć, nosząc własne barwy rodowe. Wystarczyłoby wmieszać się w tłum. Żaden z górali nie nosił wprawdzie barw Agante, ale nie miało to większego znaczenia.
Kiedy wszedł z Reną do środka i przecisnął się przez tłum, z radością zobaczył w barze z pół tuzina furażerów, którzy wyglądali na dość czujnych. Ropuchogęby pokazał mu podniesione kciuki, a Przystojny Jan przestał nawet na chwilę miętosić jedną z barmanek i mrugnął do niego.
- Zaczekaj tu na mnie - powiedział do Reny. - Mam coś do załatwienia na górze.
- To nie jakaś inna dziewczyna?
- Nie. Interesy z Łasicą i Barbarzyńcą.
- Pospiesz się, zatem.
- Postaram się.
Udał się na górę do pokoju, który wcześniej zarezerwowali. Czuł się lekko podpity, ale trochę kawy i wody szybko temu zaradzi. Zapukał do drzwi i usłyszał, jak Barbarzyńca ryczy:
- Jakie jest hasło?
- Nie ma żadnego hasła, debilu. To ja, Mieszaniec.
- To mi wystarczy! - Drzwi się otworzyły i Mieszaniec został wciągnięty do środka przez masywną rękę. Łasica siedział przy stole, a przed nim piętrzyły się książki, na wierzchu zaś leżał naładowany pistolet.
Barbarzyńca owionął go piwnym oddechem.
- W końcu się pojawiłeś, co? Przyszedłeś po swoją działkę.
- Jeszcze jej nie mamy - przypomniał mu Mieszaniec. Upewnił się, że jego sprzęt i paczka z kostiumami, które kupili wcześniej, są na miejscu. Podszedł do okien. Były przesłonięte okiennicami, a powietrze w pokoju duszne, przepełnione smrodem tytoniu, piwa, mięsiwa i niemytych ciał. Otworzył okiennice i wyjrzał na zewnątrz. Do środka wpadły dźwięki ulicy: muzyka, śpiewy, huk wybuchających sztucznych ogni oraz nieustające dzwonienie dzwonów, nawet kapłani świętowali, bowiem wieczór Pocieszenia, Obietnicę Anielicy i ocalenie jej wybranego ludu przed Cieniem.
Mieszaniec przyjrzał się z balkonu leżącym w dole ulicom. Wszędzie panował ścisk. Podniósł wzrok. Stwierdził, że ktoś mógłby się dostać z dachu na balkon, gdyby owinął linę wokół któregoś ze znajdujących się tam kominów. Sprawdził balkony po obu stronach. Odważny człowiek zdołałby z nich przeskoczyć na ich balkon, ryzykując życiem. Popatrzył na drugą stronę ulicy. Strzelec wyborowy mógłby spróbować strzału na chybił trafił ze znajdujących się tam okien, choć wypełniali je szczelnie bawiący się ludzie.
- Szkoda, że nie mamy gwiazdek, żeby je rozsypać na balkonie - zauważył.
- Czemu? - spytał Łasica.
- A co to takiego? - ryknął Barbarzyńca.
- Paskudne kolce, osadzone w kuli, które wbijają się w stopę, k ktoś nie uważa - wyjaśnił Łasica. - Myślisz, że ktoś spróbuje nas zaskoczyć od tej strony? Nikt nie wie, że jesteśmy w tym pokoju.
- Oprócz Mamy Horne i połowy jej dziewcząt.
- Już za późno na zmianę.
- Może - rzucił Mieszaniec, zamykając drzwi. Przez chwilę rozważał, czyby nie przesunąć mebli i nie zablokować wyjścia na balkon, ale stwierdził, że nie warto. Jeśli z jakiegoś powodu będzie musiał szybko się zwijać, pobliskie balkony stanowią jedyną drogą ucieczki. Zdał sobie sprawę, jak bardzo się denerwuje. Zachowywał ostrożność uciekającego złodzieja w Smutku. Była to instynktowna reakcja, a w takich kwestiach ufał instynktowi. Wystarczająco często miał już w przeszłości rację w takich sprawach.
- Spokojnie, Mieszańcu - powiedział Barbarzyńca. - Wszystko pójdzie gładko.
- Cieszę się, że jesteś o tym przekonany. Ja poczuję się o wiele lepiej, kiedy pozbędziemy się książek i dostaniemy złoto. A jeszcze lepiej mi będzie, jak wrócimy z nim do obozu - wtrącił Łasica.
- Zgadzam się - przytaknął Barbarzyńca.
- Widziałem na dole chłopaków - zmienił temat Mieszaniec.
- Dobrze mieć ich na zawołanie, jeśli zajdzie taka potrzeba - uznał Łasica.
- W razie kłopotów sam sobie poradzę - zapewnił Barbarzyńca.
- Jeśli będą jakieś kłopoty, to pewnie ty je spowodujesz - burknął pod nosem Mieszaniec. Właściwie pogodził się już ze sprzedażą. Nie da się jej uniknąć, chyba, że chciałby walczyć z Łasicą i Barbarzyńcą, żeby odebrać im książki siłą. A tego nie mógł zrobić. - Poza tym, że byłoby to szaleństwo i nie zdołałby ich pokonać, należeli przecież do grona jego towarzyszy broni i przyjaciół.
- Ani przez chwilę nie rozważał możliwości zabicia ich po kryjomu, nawet gdyby mu się to udało, w co wątpił. Z pewną trwogą stwierdził, że przyszedł czas na plan numer dwa.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Otwórz - polecił Łasica. Barbarzyńca stanął z jednej strony drzwi, a Łasica z drugiej. Mieszaniec podszedł do drzwi, uznał, że są dość grube, by zatrzymać kulę z pistoletu, i spytał:
- Kto tam?
- Ktoś, kto interesuje się książkami - odpowiedział ściszony głos. Był on znajomy. Przypominał głos Bertragha. Mieszaniec otworzył zamek i odsunął się od drzwi z pistoletem w jednej ręce a nożem w drugiej.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich niewielka postać. Miała na sobie prosty kostium na Pocieszenie, a na twarzy maskę jakiegoś przypominającego świnię demona. W ręce zaś trzymała małą torbę podróżną. Obok stało kilka potężnych i krzepkich postaci przebranych za starodawnych rycerzy. Bertragh odsunął świńską maskę i powiedział:
- O rany, gotowi do bitki, nie ma, co.
- Wejdź do środka - nakazał Mieszaniec. - Możesz wziąć ze sobą dwóch osiłków. Reszta niech zaczeka na zewnątrz.
Bertragh wzruszył ramionami i wszedł, a za nim dwóch jego ludzi. Reszta wyglądała, jakby też miała zamiar wejść, lecz faktor powstrzymał ich gestem ręki. Kiedy już znalazł się w pokoju, zdjął maskę i rozejrzał się dokoła.
- Śliczne miejsce.
Mieszaniec zasunął zamek u drzwi. Łasica i Barbarzyńca przystawili pistolety do głów dwóm ochroniarzom i zabrali im bron. Bertragh przyglądał się temu bez niepokoju. Uśmiechał się radośnie i gdyby niejasny, niemal gorączkowy błysk w jego oczach, Mieszaniec powiedziałby, że mężczyzna jest zupełnie odprężony. Właściwie to aż tak odprężony, że Mieszaniec podejrzewał, iż kupiec wypalił za dużo ziela czarownicy.
- To naprawdę niepotrzebne - rzekł Bertragh. - Jesteśmy przecież przyjaciółmi.
- Czasami zdarzają się nieporozumienia nawet między przyjaciółmi - powiedział Mieszaniec. - Czasami prowadzą do zguby, a my chcemy tego uniknąć.
- To postanowienie godne pochwały, lecz całkiem zbędne w tym wypadku.
Łasica i Barbarzyńca obszukali dokładnie ochroniarzy, a potem się odsunęli. Mężczyźni mieli przy sobie kilka małych pistoletów oraz kilka dużych i dwa miecze. Mieszaniec usiadł na krześle po drugiej stronie biurka. Gestem dał znak Bertraghowi, żeby zajął miejsce przed nim.
- Teraz przejdźmy do interesów - zaczął. - Masz złoto?
Bertagh sięgnął pod połę kurtki. Łasica i Barbarzyńca od razu stanęli w gotowości z wyciągniętymi pistoletami.
- Ostrożnie - ostrzegł Mieszaniec. Bawił się pistoletem leżącym na blacie stołu. Niemal przypadkowo wycelował w Bertragha. - Nie chcemy żadnych nieporozumień.
- Oczywiście - zgodził się faktor. - Zaraz zdejmę pas z pieniędzmi. Proszę, abyście mnie przy tym nie zastrzelili.
Mieszaniec odczuwał niemalże podziw dla spokoju i dobrego humoru tego małego człowieczka. Widać było, że nieobce mu są negocjacje o wysoką stawkę. Bertragh podciągnął szeroki, płócienny pas na wysokość spodni, rozwiązał troczki i położył na stole z głośnym stukotem. Rozwinął go, a ze środka wypadły złote monety, i to sporo. Mieszaniec podniósł jedną i zważył w dłoni. Wydawała się odpowiednio ciężka i wyglądała na złotą. Podrapał ją nożem. Nawet, jeśli tylko powleczono ją kruszcem, to bardzo grubo.
- To są złote regale - zapewnił Bertragh. - Masz na to moje słowo.
Mieszaniec mu wierzył. Trzymał już przedtem w ręku regale i wiedział, że właśnie tak wyglądają i tyle ważą. Przyjąłby je każdy kupiec w kraju. Oczywiście, ludzie zadawaliby pytania, gdyby zwykli żołnierze zaczęli je wydawać. Mieszaniec postanowił o tym wspomnieć.
- Jestem pewien, że twój przyjaciel - Bertragh wskazał kciukiem na Łasicę - załatwi, aby jego przyjaciele tam na dole je rozmienili.
Łasica niemal niezauważalnie skinął głową. Mieszaniec nie był pewien, czy chce, by te monety wymieniono tak od razu łatwiej byłoby przecież nosić je w takiej formie.
- To są te książki? - spytał Bertragh, a Mieszaniec skinął głową. - Pozwól, proszę, że im się przyjrzę.
- Proszę bardzo.
* * *
Sardec wszedł do głównej sali balowej. Szambelan wykrzyknął jego nazwisko i tytuł. Stał przez chwilę tak, aby wszyscy mogli mu się dobrze przyjrzeć, a potem zszedł na dół do gości.
Asea miała na sobie przebranie Kobaltowej Górskiej Czarownicy. Nosiła długą, skomplikowaną szatę naszywaną długimi łańcuszkami złotej plecionki zakończonymi maleńkimi, dźwięczącymi dzwoneczkami. Twarz osłoniła maleńką maseczką domino, która utrzymywała się na miejscu dzięki klejowi lub magii. Długie rękawice zakończone ostrymi szponami skrywały jej ręce. Bardzo efektowny i uderzający strój. Sardec skłonił się w odpowiedzi na jej powitalny dyg.
- Mam nadzieję, że zdołam cię namówić na taniec ze mną, Pani Gór - zwrócił się do Asei.
- Jestem pewna, że ci się to uda, bohaterski wojowniku - odpowiedziała. - Poproś mnie o ten przywilej, gdy zagra orkiestra.
Sardec odczuł ogromne zadowolenie. Pierwszy taniec będzie dla niego.
- Nie wiesz, pani, jak szczęśliwym mnie uczyniłaś - powiedział i ukłoniwszy się lekko raz jeszcze, odszedł, aby dołączyć do innych oficerów w głównej sali.
Jazeray przyglądał mu się z pogardliwym uśmieszkiem, choć Sardec wyczuwał jego zazdrość i urażoną dumę. Wyglądało na to, że on również mierzył wysoko. Z jakiegoś powodu ta myśl zdenerwowała Serdeca. Nie miał ochoty wysłuchiwać niekończących się przechwałek, które niechybnie by nastąpiły, gdyby Jazeray przespał się z którąś z Pierwszych.
- Wyglądasz na nieco rozdrażnionego - zauważył.
- To nic takiego - zapewnił Jazeray. - Niewielki drobiazg, maleńka niedyspozycja. Zaraz minie.
Grupką wmieszali się w wirujący tłum. Orkiestra zajęła miejsce na podwyższeniu na końcu sali.
* * *
Faktor podniósł książkę, przejrzał ją i po kilku minutach starannego oglądania odłożył. Wyglądało na to, że sprawdza, czy nie brakuje stron oraz okładek i czy towaru przypadkiem nie uszkodzono. Ocenił w ten sposób każdą z książek, aż poczuł się usatysfakcjonowany. Od czasu do czasu jego ludzie na zewnątrz pytali, co u niego, a on ich uspokajał. Pod koniec oczy mu błyszczały jeszcze bardziej gorączkowo niż przedtem.
- Panowie, ubiliśmy interes.
Mieszaniec policzył monety. Było ich razem sześćdziesiąt.
- Jedno pytanie - rzucił, a Bertragh zesztywniał niemal niezauważalnie.
- Tak?
- Skąd wiedziałeś, ile dokładnie pieniędzy przynieść?
Faktor wyraźnie się odprężył, widocznie spodziewał się obiekcji albo czegoś o wiele trudniejszego.
- Te książki stanowią część zestawu. Wiedziałem, ile ich powinno być, jeśli tworzyły komplet.
Mieszaniec wzruszył ramionami.
- Dziękuję.
Bertragh wyciągnął rękę.
- Zatem interes ubity?
Mieszaniec ją uścisnął. Dłoń kupca była chłodna i sucha, skóra Przypominała pergamin.
- Ubity.
Kupiec zaczął wkładać tomy do skórzanej torby. Pasowały do niej jak ulał. Faktor dokładnie wiedział, co kupuje. Robiło to wrażenie.
- Możesz już iść - powiedział Mieszaniec. - Zatrzymamy twoich przyjaciół jeszcze przez chwilę, a potem ich wypuścimy.
Dwóch osiłków zaczęło protestować, ale umilkli, kiedy mierzono do nich z nabitych pistoletów. Bertragh uśmiechnął się do nich uspokajająco.
- W porządku, Leopole. Reszta chłopaków się mną zaopiekuje. I jestem pewien, że nasi przyjaciele nie mają złych zamiarów. Jeśli słusznie się domyślam, martwią się tylko o własne bezpieczeństwo.
Mieszaniec skinął głową i otworzył drzwi.
- A zatem do widzenia, panowie - pożegnał się Bertragh - Interesy z wami to czysta przyjemność.
W chwilę później już go nie było, a Mieszańcowi pozostało dziwne uczucie zawodu. Uczucie to zniknęło, gdy dostrzegł, w jaki sposób Leopole i jego towarzysz na nich patrzą. W ich spojrzeniach czaiła się agresja.
Rozdział 26
"Zdrada czai się wszędzie. Strzeż się jej".
Surius,
Maksymy polityczne
Łasica spojrzał na Mieszańca i Barbarzyńcę i uśmiechnął się.
- Poszło lepiej, niż się spodziewałem - powiedział. Mimo obaw Mieszańca pozwolili ochroniarzom odejść wraz z bronią dziesięć minut temu i od tego czasu nie wydarzyło się nic niefortunnego. Mieszaniec zaczął się już odprężać. Łasica i Barbarzyńca skończyli przeliczać swoją część monet.
- Na zewnątrz kręci się banda niezłych twardzieli, którzy wiedzą, że mamy dużo pieniędzy - przypomniał mu Mieszaniec. - Nie byłbym zaskoczony, gdyby po nie przyszli.
- Ja też nie - rzekł Łasica. Uśmiechnął się fałszywie. - Tyle jest zdrady na świecie.
- To smutne, prawda? - rzucił Mieszaniec.
- Ale jesteśmy bogaci - przypomniał Barbarzyńca.
- Chwilowo - zgodził się Mieszaniec, ale sam też się uśmiechnął.
- Lepiej przebierzmy się i znikajmy stąd. - Włożyli kostiumy i w parę minut później trzech mężczyzn w papierowych smoczych maskach oraz obszernych, czerwonych płaszczach opuściło pokój.
Mieszaniec upewnił się, że ma pod ubraniem swoją specjalną paczuszkę.
* * *
Sam gubernator prowadził taniec. Sardec wirował z Aseą w ramionach, wykonując jakąś wspaniałą figurę. Zapach damy był równie oszałamiający, jak jej uroda, i porucznik domyślił się, że perfumy zawierają jakiś subtelny narkotyk. Chciał to powiedzieć. ale się powstrzymał. Nie zamierzał prawić komunałów.
- O czym myślisz? - spytała.
- Rozumiem, że pragniesz udać się w góry.
- Widzę, że rozmawiałeś z pułkownikiem Xenem.
- Wygląda na to, że ty również, pani.
Przechyliła głowę na bok, przyglądając mu się. Czuł, że go ocenia, i nie podobało mu się to.
- I pomyśleć, że specjalnie o ciebie prosiłam...
Czyżby słyszał kpinę w jej głosie? W tej chwili poczuł przypływ silnej niechęci. Była zbyt piękna, zbyt opanowana, zbyt zadowolona z siebie. Błysk w jej oku powiedział mu, że czyta w nim jak w książce.
- Czemu, pani?
- Dla przyjemności twojego towarzystwa, oczywiście, i dlatego że wiesz, gdzie znajduje się ta tajemnicza kopalnia.
Zawiła figura tańca zmusiła ich, by obeszli kolejną parę. Mężczyzną był pułkownik Xeno. Sardec nie od razu rozpoznał kobietę, była jednak wysoka, ze srebrzystymi włosami i spod lisiej maseczki roztaczała wokół siebie aurę piękna. Przebrała się za księżycową zjawę.
- To Midori z rodu Selari - powiedziała Asea nieco zjadliwym tonem. - Moja daleka kuzynka i tutejsza piękność. Kolekcjonuje również rzadkie książki.
- Myślałem, że to ty się tym zajmujesz.
- Nie życzę sobie, aby mnie w jakikolwiek sposób z nią porównywano. - Mówiła cicho, ale nie tak cicho, by dźwięki muzyki zagłuszyły jej słowa. Sardec zastanawiał się, czy chciała, aby Midori to usłyszała.
- Schowaj pazurki, pani - poprosił, uśmiechając się mile. - Czemu jej nie lubisz?
- Jest bezmyślna, próżna i okrutna. Jest kuzynką naszego drogiego gubernatora i jego kochanką, przez co ma zbyt wielkie wpływy. Za bardzo tęskni za starymi czasami.
- Czyli krótko mówiąc, należy do frakcji Zielonych. Tak już jest. Myślę, że wczoraj ją widziałem. Przekroczyła rzekę na wielkim wyrmie, a towarzyszyła jej wrzeszcząca małpka. Rzeczywiście, wydawała się nieco bezmyślna, co potwierdził wybór środka transportu.
- Jest więcej niż bezmyślna. Bez wątpienia spotkałeś ją, kiedy wracała ze swojej wiejskiej posiadłości. Pewnie starała się wydębić od swojego faktora Bertragha więcej pieniędzy.
- A czemu to?
- Wydaje je tak szybko, jak on je zarabia. Bertragha zaś uważa się za geniusza w interesach. Przynajmniej wielu tak mówi.
Sardecowi nie podobał się kierunek, w jakim zmierza rozmowa oraz to, że jakikolwiek Czcigodny mógł być aż tak zależny od wątpliwej uczciwości i handlowych umiejętności jakiegoś człowieka. Głośno wyraził swoją opinię.
- To hańba.
- Nie wstyd zatrudniać najlepsze sługi.
- Ale hańbą jest być od nich uzależnionym. Pan powinien rządzić, a sługa służyć.
- Nie powiedziałam, że Midori nie rządzi Bertraghem - odezwała się tonem tak chłodnym, że Sardec to odczuł. Powiedział coś, co ją obraziło, lecz nie był pewien, co. Zanim zdążył zapytać, muzyka umilkła.
- Kiedy wyruszamy? - spytał, kłaniając się przed Aseą.
- Wkrótce, ale najpierw muszę poczynić pewne przygotowania. - Dygnęła i wyprostowała się. Jazeray podszedł, aby poprosić ją do tańca. - Dopilnuję, abyś został poinformowany.
Sardec oddalił się z przyjemnością mimo jej urody i zawistnych spojrzeń innych mężczyzn. Stwierdził, że pewne kwestie są po prostu zbyt skomplikowane. Tęsknił do prostszych spraw.
* * *
Mieszaniec przeszedł obok Reny, nie dając nic po sobie znać. W obcisłej szacie z kapturem i małej maseczce na oczy pobrana była za Szkarłatną Wiedźmę. Nie rozpoznała go w jego obecnym przebraniu i zrobiło mu się przykro z tego powodu nie chciał ryzykować, dopóki nie zdobędzie pewności, że nikt ich nie śledzi. Oczywiście, zauważą ich obserwatorzy mający pilnować korytarza i schodów prowadzących do pokoju, ale to nie miało znaczenia. Liczył, że tak się stanie.
Wymknął się przez główne drzwi knajpy za Łasicą i Barbarzyńcą i wszedł w słabo oświetloną boczną uliczkę. Zatrzymali się w niej na chwilę, chroniąc się pod arkadą, rozejrzeli dokoła sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje, a potem ściągnęli przebrania. Pod spodem mieli inne kostiumy i maski. Barbarzyńca wybrał strój górskiego trolla, Łasica pirata rzecznego, a Mieszaniec kapłana gibelliańskiej sekty. Szczególnie maska Barbarzyńcy robiła wrażenie i Mieszaniec podejrzewał, że kompan czerpie z tego faktu dziecięcą niemal radość.
W parę chwil później wmieszali się w tłum. Na ulicach panował tłok, nawet jak na maskaradę w noc Pocieszenia. Każdy, nieważne jak biedny, miał jakiś kostium, nawet, jeśli była to tylko maska albo zabarwiona szata. Ludzie popijali z butelek, śpiewali, tańczyli i coś skandowali. Wielu paliło ziele szaleńców w fajkach wodnych. Dzieci bawiły się i tańczyły. Dziś wieczór pozwolono im towarzyszyć świętującym tak długo, jak utrzymają się na nogach. Wielu malców ściskało w rękach małe laleczki albo drewniane zabawki. Niektórzy puszczali bączki na ulicy. Sztuczne ognie pomknęły w niebo. Atmosfera radości przepełniała ulice i udzieliła się nawet Mieszańcowi, mimo dręczącego go niepokoju. Zastanawiał się, gdzie jest Leon i czy wszystko idzie zgodnie z planem.
* * *
Po pierwszej turze tańców Sardec zobaczył, że Asea oddala się, aby porozmawiać z Midori. Podeszły do małego stolika skraju sali balowej i tam usiadły, podczas gdy służba przyniosła im poczęstunek. Sardec przyglądał się damom przez chwilę, a potem udał się na drugi koniec sali, gdzie rozmawiając, rozsiedli się oficerowie.
- Widzę, że zrobiłeś wrażenie na pani Asei - powiedział Jazeray. W jego tonie pobrzmiewała ironiczna nutka, co nie spodobało się Sardecowi. Jazeray zaśmiał się trochę za głośno i pociągnął kolejny łyk trunku- Wrócił do rozmowy o rozrywkach, jakim zamierzał oddać się po balu. Wyglądało na to, że w Czeluści działała pewna jaskinia hazardu, w której przyjmowano wysokie zakłady, a dziwki były ładne. Marcus i Paulus słuchali z zaciekawieniem. Sardec napił się trochę księżycowego wina. Odniósł wrażenie, że mrowi go skóra. Czuł się dziki i lekkomyślny, gotowy na wszystko. Przede wszystkim jednak chciał się znaleźć z dala od tej rezydencji i onieśmielającej pani Asei. Chciał odzyskać poczucie, że panuje nad sytuacją.
- Zechcesz się do nas przyłączyć? - spytał Marcus.
Sardec już miał odmówić, kiedy wtrącił się Jazeray.
- Książę Sardec jest zbyt stateczny, aby zniżyć się do tak prymitywnych rozrywek.
- Może się przyłączę - odparł Sardec, choć nie był pewien, czemu właściwie to powiedział. Ucieszył się jednak, widząc, jak pełny zadowolenia z siebie uśmieszek znika z twarzy Jazeraya. - A teraz wybaczcie mi, bracia oficerowie, ale pokręcę się wśród innych gości.
- Ależ oczywiście, śmiało - zachęcił go Jazeray, unosząc ironicznie brwi.
- Przyślemy posłańca, żeby cię powiadomić, kiedy będziemy wychodzić - rzekł Marcus.
Sardec poczuł dziwny ucisk w żołądku. Zastanawiał się, w co się pakuje.
* * *
Mieszaniec zatrzymał ulicznego sprzedawcę i kupił kilka mięsnych szaszłyków pieczonych na węglu drzewnym, a potem wraz z dwoma kompanami poszedł z powrotem do Mamy Horne. Przedtem jednak zanieśli działkę Łasicy do złotnika. Tylko on wiedział, gdzie znaleźć człowieka, który robił interesy w taką noc. Rozmienili u niego większość pieniędzy, a Łasica pozostawił znaczną część swojej gotówki w depozycie. Mieszaniec zatrzymał swoją działkę złotych monet. Uznał, że łatwiej je nosić niż sakiewki srebra
Wyglądało na to, że nikt ich nie zauważył, ale w szaleństwie Pocieszenia trudno było stwierdzić, czy ktoś ich obserwuje
Dostrzegł, że na ulicach krąży wielu ludzi przebranych za górali. Gdy przyjrzał się im bliżej, uznał, że niektórzy należą do klanów. Fakt ten nie dodał mu otuchy.
Wrócił do Mamy Horne i w środku zobaczył Renę. Był zadowolony, że ją tu spotkał. Podszedł do niej i zachodząc od tyłu, pocałował w policzek.
- Witaj, śliczna panienko - zagaił.
- Witaj, przystojniaku - odparła, rozpoznając go po głosie. - Zastanawiałam się, kiedy skończysz z interesami.
- Jeszcze nie skończyłem - burknął, zerkając w stronę drzwi. Zastanawiał się, kiedy wróci Leon. - Chciałem ci tylko życzyć wspaniałego Pocieszenia i powiedzieć, że powinnaś kupić sobie tę suknię, o której marzyłaś.
Wcisnął jej w dłoń jedną ze złotych monet od Bertragha. Wiedział, że to niezła sumka, ale z jakiegoś powodu chciał jej zrobić prezent. Nie był pewien, dlaczego. Wiedział, że to nie hojność przez niego przemawia, bo nie należał do ludzi hojnych. Częściowo pewnie zdecydował się na ten gest, dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż w niedalekiej przyszłości będzie wiele ryzykował, może nawet starci życie, i chciał, aby ktoś przynajmniej mile go wspominał.
Spojrzała na swoją dłoń, nie do końca zdając sobie sprawę, co otrzymała. Patrzył, jak dostrzega głowę królowej na jednej stronie i datę wybicia monety na drugiej.
- Schowaj ją, zanim ktoś zobaczy - poradził.
- Czy jest prawdziwa?
- Tak.
- Skąd ją masz?
- Z łupów. - Lepiej podrzucić jej tę historyjkę, niż wyznać prawdę albo odpowiedzieć wymijająco. Wiedziała, że to szaleństwo. Zostawiał ślad, który bystre oko zauważy bez trudu. Tym niemniej impuls, aby dać jej monetę, był zbyt silny. - Zdobyłem w czasie kampanii.
- Nie chcę jej. Może ci się jeszcze przydać.
- Mam ich więcej.
Wcisnęła mu monetę z powrotem do ręki.
- I tak jej nie chcę, jest twoja.
- Teraz należy do ciebie. Dałem ci ją. - Zacisnął na monecie obie ręce dziewczyny i dopiero je puścił.
- Naprawdę?
- Jeśli jej nie chcesz, oddaj ją komuś. Ja jej nie przyjmę z powrotem.
Pochyliła się i pocałowała go.
- Dlaczego?
- Zasłużyłaś na ładną sukienkę - rzucił, bo nie chciał i nie potrafił podać prawdziwych powodów. W tym momencie zauważył, że wrócił Leon, przebrany za teatralną wersję flisaka. Gorączkowym machnięciem ręki przywołał Mieszańca. Czas zabrać się do roboty.
- Muszę iść - powiedział.
- Ale dopiero, co przyszedłeś.
- Mam coś do załatwienia.
- Kiedy cię znowu zobaczę? Może nigdy, pomyślał.
- Jak tylko skończę - obiecał. Wyraz jej oczu powiedział mu, że odgadła, co naprawdę przeszło mu przez myśl.
* * *
Sardec wszedł do niewielkiej komnaty. Był w niej pułkownik Xeno oraz sporo wyższych rangą oficerów artylerii i huzarów, a także wielu młodszych oficerów, którzy stali na skraju tej grupy i przysłuchiwali się słowom przełożonych. Porucznik zatrzymał się na chwilę, aby też się czegoś dowiedzieć.
- Myślę, że wkrótce pokażemy Kharadreńczykom, jak się sprawy mają - oznajmił pułkownik huzarów. - Powinniśmy byli to zrobić, do cholery, kiedy Koth po raz pierwszy podniósł paskudny rudy łeb.
Sardec zastrzygł uszami. Koth był generałem Orudruine'a sprzed wieku. Jego geniusz na polu walki okazał się kluczowy w procesie przekształcenia Kharadrei z buforowego państewka, o które walczyli sąsiedzi, w prawdziwe królestwo.
- Jak sądzę, wielu naszych najlepszych tego próbowało, Ascogne - powiedział pułkownik Xeno. - I o ile pamiętam, Koth skrócił ich o głowę.
- Dzięki zdradzieckiemu i niehonorowemu postępowaniu, mój drogi Xeno.
- Naprawdę spodziewałeś się czegoś innego po generale człowieku? - To wywołało dobrotliwy śmiech wśród słuchaczy, dopóki Xeno nie dodał: - Zauważyłem też, że obecnie wszyscy przejęliśmy jego metody, i czemuż by nie? Posługując się nimi, pokonał wszystkich generałów, których wysłały przeciwko niemu obie królowe.
Wszystkie spojrzenia w komnacie spoczęły teraz na dwóch pułkownikach. Pozostałe rozmowy ścichły do szeptu.
- Nie jesteś, aby buntownikiem, pułkowniku? - To również wywołało śmiech wśród zgromadzonych. Sardec się nie śmiał. Chciał usłyszeć, co Xeno ma do powiedzenia.
- Jestem od tego daleki - zapewnił Xeno. - Wskazuję tylko na fakty. Koth nigdy nie został pokonany na polu bitwy. Niektórzy powiadają, że Starsza Rasa poprosiła o pokój, gdyż wiedziano, że jest niepokonany.
Gniewny pomruk przeszedł teraz po sali. Xeno wyraźnie przesadził z winem. Tylko to wyjaśniałoby, czemu coś takiego sugerował. Wszyscy wiedzieli, że Terrarchowie zdołaliby zmiażdżyć ludzi, gdyby tylko wystawili wszystkie siły. Tyle, że wówczas ofiary byłyby tak wielkie, że mogłoby to zagwarantować przewagę drugiej stronie. Stąd pokój i traktowanie Kharadrei jako strefy buforowej pomiędzy Zachodem a Mrocznym Imperium.
- To bzdura - burknął Ascogne. - Po prostu musieliśmy się przygotować, żeby odeprzeć większe zagrożenie, jakie stanowiło Mroczne Imperium. Zagrożenie, które wreszcie zniszczymy raz na zawsze. Czerwona Królowa odzyska to, co jej się słusznie należy.
To stwierdzenie wywołało gromkie okrzyki wśród oficerów. Do wiwatów nie przyłączyli się tylko Xeno i Sardec. Xeno pociągnął kolejny łyk wina. Opuścił powieki, lecz przyjrzawszy mu się bliżej, Sardec ocenił, że nie jest pijany, tylko chyba nieco rozgniewany. Przypomniał sobie, co kiedyś powiedział mu ojciec. Xeno walczył niegdyś przeciwko Kothowi, a jego brat zginął z rąk stronników generała. I nie była to przyjemna ani bohaterska śmierć.
- Słyszałem, że ludzie w Kharadrei zamierzają ogłosić powstanie niezależnej republiki, gdzie człowiek i Terrarch będą sobie równi. Jak w tych szalonych krainach za Wielkim Oceanem.
Teraz dopiero wszczął się harmider. Nikt nie wierzył, by coś takiego okazało się możliwe. Sardec też w to nie wierzył, bo nie potrafił sobie tego wyobrazić. Ludziom można było powierzyć rządy z równym powodzeniem, co małpom. To niemal jak wręczać motłochowi klucze do pałacu.
- Wyplenimy te heretyckie bzdury - zapewnił Ascogne.
- Tak jak zrobiliśmy to z Kothem? - rzekł Xeno.
- Wtedy nawet nie spróbowaliśmy. Gdybyśmy nie mieli skrępowanych rąk, zwyciężylibyśmy.
- Doprawdy?
- Mój drogi Xeno, dysponujemy wszak smokami. Mamy magię i dobrze wyszkolonych ludzi. Założę się, że moi chłopcy bez trudu zmierzą się z tą cholerną kharadreńską hałastrą czy sardeńskimi niewolnikami. Tak, jak i twoi. I dowodzi nami lord Azarothe. On również nigdy nie został pokonany.
Sardec niemal czytał w myślach Xena. Pułkownik o mało, co nie powiedział, że Azarothe nigdy nie walczył z Kothem, ale wyraźnie stwierdził, że nie byłaby to uwaga poprawna politycznie. Zamknął zdecydowanie usta i dopiero potem przytaknął:
- Oczywiście, masz rację, mój drogi Ascogne. Napijmy się raz jeszcze i wznieśmy toast za zdrowie lorda Azarothe'a.
- Za to wypiję - uznał Ascogne.
Sardec poczuł, że ktoś dotyka jego łokcia. Paulus.
- Czas się zbierać - usłyszał.
* * *
- Widziałeś, dokąd poszedł? - Mieszaniec spytał Leona Wokół nich otumanieni winem i zielem szaleńca tancerze bawili się na ulicach Czeluści. Po drugiej stronie u wylotu uliczki jakiś mężczyzna przygwoździł dziewczynę do ściany. Miała podciągniętą spódnicę, nogi owinęła wokół niego. Tyłek mężczyzny unosił się i opadał. Niewielki tłumek zebrał się, by im się przyglądać i wykrzykiwać słowa zachęty. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Mieszańca i Leona.
- Prosto do rezydencji. Posłużyli się wejściem dla służby.
Mieszaniec odetchnął z ulgą. Przynajmniej miał jakieś pojęcie, jak wyglądało to miejsce w środku. Byłoby o wiele trudniej, gdyby udali się gdzie indziej.
- Jesteś pewien, że to oni?
- Cały czas szli ulicami i nie zmieniali kostiumów. Nie spuszczałem ich z oczu.
- A oni cię nie zauważyli?
- Za kogo mnie bierzesz?
- Za ulicznego wyrostka ze Smutku, który jakimś cudem wkręcił się do armii królowej!
- Niewiele umyka twojemu słynnemu zmysłowi obserwacji.
- Dobrze się sprawiłeś i jestem ci za to wdzięczny - Przekazał Leonowi złotą monetę. Przyjaciel przytrzymał ją w dłoni i zerknął na nią tylko raz, zanim znikła w jego sakiewce. Mieszaniec zaś zaraz przeklął tę chęć rozdawania pieniędzy, która go nagle naszła.
- Czy to jest to, co myślę, Rik?
Przeciskali się przez tłum rozbawionych ludzi. Gdzieś na końcu uliczki dał się słyszeć huk sztucznych ogni, a potem wrzask. W każdym razie Mieszaniec miał nadzieję, że były to sztuczne ognie. Na wszelki wypadek trzymał dłoń na pistolecie.
- Tak.
- To mnóstwo pieniędzy, jak na taką prostą robotę.
- Tylko połowa należy do ciebie. Chcę, abyś przechował dla mnie resztę.
- Spoko. Skąd ją masz?
- Nie pytaj, a nie usłyszysz kłamstw.
- To mi wystarczy. Szykujesz coś specjalnego?
- Może.
- Potrzebujesz pomocy?
- Nie tym razem.
- Myślę, że chcesz złożyć faktorowi wizytę. Ambitnie. Nie wiedziałem nawet, że sprawdziłeś to miejsce.
- Wczoraj spędziłem w nim trochę czasu.
- Ale nie masz pomocnika z wewnątrz? Żadnego przekupionego strażnika ani nic takiego?
- Nie.
- Oszalałeś na starość? Nie powinieneś tego robić.
Mieszaniec zastanawiał się, ile powiedzieć Leonowi, i uznał, że jak najmniej.
- On ma coś, czego chcę, a tylko dzisiejszej nocy mogę to zdobyć. - Nie była to do końca prawda. Mieszaniec zdołałby się włamać do rezydencji każdej nocy, ale żadna nie wydawała się równie dobra, jak noc Pocieszenia. Nawet wartownicy będą pijani, tak, jak i wielu przestępców. Mieszaniec miał już przy sobie sprzęt. Liczył, że to wystarczy. Powtarzał sobie, że już sto razy włamywał się do różnych domów i że dzisiejsza kradzież niczym się nie różni od innych, lecz nie do końca w to wierzył.
- Pójdę tam z tobą- zaproponował Leon. - Będzie ci potrzebny ktoś do zabezpieczania tyłów.
- To noc Pocieszenia - przypomniał Mieszaniec, przekraczając ciało pijaka w szatach smoczego kapłana. Mógł to być prawdziwy kapłan albo przebieraniec, nie wiadomo. - Na pewno masz lepsze rzeczy do roboty.
- Ci górale wciąż się tu kręcą - stwierdził z powagą Leon.
- Owszem - rzekł Mieszaniec, rozglądając się czujnie. - Pewnie się kręcą.
Rozdział 27
"Zbrodnia nie popłaca. Zapłatą za grzech jest śmierć".
Mierle,
Subtelności legalnej i nielegalnej natury
Sardec spojrzał przez okno karety na bawiący się tłum. Zaczerpnął kolejną dawkę narkotycznego ziela szaleńców z rzeźbionej w erotyczne sceny fajki, którą podał mu Marcus. Wyglądało na to, że księżycowe wino przełamało wszystkie jego opory. Był z dala od pałacu, z dala od Asei i stracił panowanie nad sobą, ale mu się to podobało. Pomyślał, że dzisiejszy wieczór jest ekscytujący. Ta muzyka, sztuczne ognie, rozpustne zachowanie, widoczna radość tłumu stanowiły wyraźny kontrast z pompatycznością balu Asei. Niezależnie od tego, co sądził o ludziach, wiedzieli, jak się bawić. Niemalże zazdrościł im ich prymitywnego, przyziemnego postępowania.
Kiedy Paulus zaproponował mu kolejny łyk księżycowego wina, nie odmówił. Nawet zaśmiał się z jakiejś uwagi Jazeraya na temat szalejących za oknem ludzi.
Z rosnącą niecierpliwością wysiadł z powozu na obrzeżach Czeluści. A więc to jest miejsce z mrocznej legendy przytaczanej przez młodszych oficerów w obozie. Swobodne zachowanie pozostałej trójki świadczyło, że już tu kiedyś byli przynajmniej raz. Pstryknięciem palców Jazeray przywołał chłopaka z latarnią.
- Do Mamy Horne - powiedział i rzucił chłopakowi srebną monetę.
- Tak, wasza wysokość.
Nie minęło kilka uderzeń serca, a zagłębili się w ciemny labirynt bezprawia, który jak wiedział Sardec, stanowił serce człowieczej części każdego miasta. Smród był niesamowity, tak jak i ruch panujący na ulicach. Wszędzie wisiały pocieszeniowe lampiony. Przebrani ludzie wyłaniali się z ciemności niczym ożywione demony. Część jego istoty zastanawiała się, co tutaj robi. Wiedział, że to miejsce niebezpieczne dla kogoś z jego ludu. Ci ludzie pewnie uważali, że ma przy sobie fortunę.
Jednak pozostała część jego istoty napawała się tym niebezpieczeństwem, możliwością wyrwania się z pęt własnej egzystencji, poczuciem, że wszystko jest możliwe. Oto miejsce, w którym można zaspokoić wszystkie najmroczniejsze żądze. Oto miejsce, gdzie, choć przez moment zdoła uciec od ograniczeń narzuconych przez starodawny ród i pozycję pana. Miał poczucie winy, że w ogóle się do tego przyznawał przed samym sobą, ale jednocześnie dostrzegał w tym prawdę. Pozostawało tylko jedno - musiał pociągnąć kolejny łyk z podsuniętej przez Marcusa piersiówki i czekać na to, co nastąpi.
Otaczający ich ludzie nie wyglądali na niebezpiecznych. Maskarada stanowiła jedyną okazję w ciągu roku, kiedy - zgodnie ze starodawną tradycją - zapominano o różnicach pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. I wyglądało na to, że ludzie zamierzają ten fakt wykorzystać.
- Witaj no, kochaneczku - zawołała jakaś dziewczyna w masce kota. - Założę się, że pod tą maską jest z ciebie przystojny diabełek. - Wyciągnęła rękę i pogładziła go po twarzy. W normalnych okolicznościach napełniłoby go to obrzydzeniem, lecz mając alkohol w żołądku, narkotyk w płucach i rytm bębna dudniący w żyłach, uznał to za perwersyjnie erotyczne. A wstyd jeszcze wzmógł to uczucie. Zawsze powtarzał, że chęć przespania się z człowieczą kobietą dorównuje chęci współżycia z owcą. A teraz wyglądało na to, że budziło się coś od dawna zagrzebane w otchłaniach jego umysłu. Przez chwilę rozważał, czyby nie zawrócić i nie uciec z tego miejsca, zanim runą wszystkie ograniczenia, ale nie mógł tego bić. Nie uda mu się odnaleźć drogi powrotnej, a Czeluść była nie bezpiecznym miejscem dla samotnego Terrarcha.
Jakby na potwierdzenie tego odezwał się Paulus.
- Trzymaj się blisko i nie wypuszczaj z rąk broni. Pełno tu wilków. - Jeszcze nie skończył, kiedy jakaś kobieta wychynęła z tłumu i pocałowała go prosto w usta, a potem została wciągnięta w ludzką ciżbę przez jakiegoś mężczyznę.
Sardec pomyślał, że tej nocy wszystko może się zdarzyć wszystko.
* * *
Rozświetlone statki kursowały po rzece. W środku i na zewnątrz każdej tawerny zamaskowani biesiadnicy pili i śpiewali. Muzycy grali na ulicach, a ludzie tańczyli w takt fujarki i skrzypiec. Nawet tutaj Mieszaniec dostrzegał, że nie wszyscy pijacy są tak pijani, jak się zdawało. Złodziejaszki i kieszonkowcy nadal grasowali tej nocy, choć było ich mniej niż zwykle. Cieszył się, że Leon mu towarzyszy. Mało prawdopodobne, że tacy padlinożercy zaatakują dwóch trzeźwych mężczyzn, kiedy dookoła kręci się mnóstwo łatwiejszych ofiar.
Przed sobą zobaczył rezydencję faktora. Była równie wielka i ciemna, jak pamiętał. Smród rzeki wypełnił mu nozdrza. Okolica magazynu wydawała się stosunkowo spokojna; miał wrażenie, że cisza ta dzwoni mu w uszach, tak jak cisza na polu bitwy, gdy walka dobiegnie końca. W górze wybuchły sztuczne ognie, eksplodując niczym flary. Poczuł się tak, jak już wielokrotnie przedtem, ruszając do walki. Ściskało go w żołądku, miał sucho w ustach. Podniósł dłonie i spojrzał na nie. Nie drżały.
- Teraz już wiem, że zamierzasz coś ukraść - powiedział Leon. Znowu trzymał w ustach fajkę, którą przesuwał z kącika w kącik. - Zawsze wykonujesz ten gest przed robotą.
- Miło wiedzieć, że jestem taki przewidywalny - rzucił Mieszaniec, przyglądając się ścianie magazynu. Już przedtem postanowił, że dostanie się do niego przez dach. Musiał tylko się niego wdrapać. Od strony rzeki znalazł na ścianie kilka występów zaprojektowanych do opuszczania towarów na barki. Reszta budowli była niczym forteca. Ściany miała grube, a drzwi ciężkie, z wieloma zamkami. Bez wątpienia w środku znajdowali się wartownicy, a może nawet agresywne psy albo wyrmy niszczaki. Czasami wypuszczano je na noc w magazynach. Uważał, że ma na nie sposób. Szczypta sproszkowanego lotosu sprawi, że wrażliwe nosy będą je palić, więc uciekną Martwił się uzbrojonymi ludźmi. Nie po raz pierwszy zastanowił się, czy dobrze robi. Wiedział, że popełnia szaleństwo, lecz to w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na jego determinację. Zawładnęła nim całkowicie żądza posiadania tych książek.
- Robi się coraz później - zauważył. Rozchylił płaszcz i odplątał sznur przewiązany wokół piersi. Pod kostiumem miał na sobie czarną tunikę i bryczesy. Wyjął nieco sadzy z sakiewki na tytoń i wtarł ją w twarz i włosy.
- Przywołuje wspomnienia. Nie sądziłem, że jeszcze to masz - powiedział Leon. Mieszaniec wiedział dokładnie, co ma na myśli. Był to ten sam sznur i hak, którymi posługiwali się w niejedną noc w Smutku. Hak został obrzucony przez Starą Wiedźmę najlepszymi zaklęciami ciszy i ukradkowości. Sznur wykonany był z pajęczego jedwabiu, lekkiego jak piórko, ale dwadzieścia razy wytrzymalszego niż normalne konopie. - Chyba pójdę z tobą.
Mieszaniec potrząsnął głową.
- Nie, to sprawa osobista. Jeśli chcesz zrobić coś pożytecznego, weź mój kostium i maskę. Mogą się przydać podczas ucieczki. Stój tutaj na warcie i upewnij się, że nikt cię nie widzi. Jeśli usłyszysz coś w środku, odwróć ich uwagę.
Nie trzeba było wyjaśniać Leonowi, jak się to robi, bo już wcześniej wiele razy stał na czatach.
- Dobra. Uważaj na siebie.
- Postaram się. - Mieszaniec wywinął sznurem, a potem cisnął nim w górę. Hak zaczepił się o skraj dachu. Chłopak pociągi, aby upewnić się, że utrzyma jego ciężar. Osadził się mocno. Mieszaniec zaczął się wdrapywać po ścianie budynku. Wkrótce ziemia bardzo się oddaliła i wyglądało na to, że Leon zniknął.
W parę chwil później zobaczył, dlaczego. Podskakujące światło latarni wskazywało na pojawienie się straży.
Mieszaniec zamarł. Światło latarni zbliżało się powoli. Do strzegł odziane w płaszcze postacie. Jedna trzymała latarnię, a pozostałe pałki. Przez chwilę zastanawiał się, czyby nie wciągnąć liny, ale stwierdził, że ten ruch najpewniej zwróci ich uwagę, a tego właśnie pragnął uniknąć. Toteż po prostu wisiał na sznurze, modląc się, żeby hak nie puścił. Ramiona go bolały, odczuwał ich zmęczenie. Już dawno się nie wspinał i wykorzystywał mięśnie, o których istnieniu zapomniał.
Strażnicy znajdowali się teraz niemal dokładnie pod nim. Zatrzymali się. Serce waliło mu tak głośno, że dziwił się, że go nie słyszą. Czyżby zauważyli linę? Jeśli tak, to, kiedy cała grupka szybko za nią pociągnie, Mieszaniec zleci na dół. A jeśli spojrzą w górę...
* * *
- To jest właśnie to miejsce - powiedział Jazeray. Sardecowi nie spodobał się wyraz jego twarzy, pełen samozadowolenia uśmieszek, jak u żarłoka przed ucztą. Weszli do wnętrza, które pachniało tanimi perfumami i ściśniętą ciżbą ludzkich ciał. Zwróciły się ku nim zamaskowane twarze. Sardec zauważył dwie znajome postacie w kostiumach, które właśnie weszły i przyglądały mu się uważnie. Jeden człowiek był ogromny i postawny, a drugi wysoki i chudy. To pewnie żołnierze z obozu; poczuł kolejny przypływ wstydu na myśl, że któryś z podwładnych go tu zobaczy. Jak zdoła zachować ich szacunek?
Wyszła im na powitanie wysoka kobieta w teatralnej masce Memosine, Świętej Patronki Zakochanych. Ubranie miała dość bogate, by uchodzić za żonę faktora, lecz Sardec wiedział, że nią nie jest. Z wdziękiem tancerki wykonała zawiły i doskonale wy ważony ukłon.
- Witajcie w mym domu, panowie, czego sobie życzycie?
- Osobny pokój i talię kart - zakomenderował Jazeray - najlepsze wino i dziewczyny.
Powiedział to tak, jakby wszystko uważał za równie ważne. Może tak właśnie było. Wyglądał na Terrarcha obeznanego ze zdeprawowanymi przyjemnościami.
- Natychmiast - powiedziała kobieta, która była pewnie Mamą Horne. Poprowadziła ich szybko na górę wypaczonymi schodami, wzdłuż których wisiały stare ryciny. Ogromny żyrandol oświetlał cały salon. Gdy Czcigodni zniknęli z oczu pozostałych gości, rozmowy stały się głośniejsze i rozległa się znowu muzyka. Sardec zdał sobie sprawę, że ich obecność zrobiła spore wrażenie.
Ponieważ był w stanie zamroczenia, sprawiło mu to przyjemność.
Sardec rozejrzał się po pomieszczeniu. Jak na ludzki burdel było ono dość luksusowo urządzone, z pewnością lepiej niż pokoje, jakie sam wynajmował w gospodzie. Jedną ścianę zajmowało wielkie lustro, a na środku stały ładnie rzeźbione, ciężkie meble. W każdej ścianie znajdowały się drzwi. Jedne prowadziły na korytarz, a pozostałe do sypialni z lustrami na suficie i ogromnymi, podwójnymi łóżkami.
- To najlepszy pokój - oznajmiła burdel mama.
Jazeray skinął głową Mamie Horne na znak, że pokój się nada, a w chwilę później pojawiło się wino; każdą zakurzoną butelkę wniosła inna tryskająca żywotnością, skąpo odziana młoda kobieta.
- Powiedz Ariemu, że jestem gotowy się odegrać – polecił Jazeray. Mama Horne skinęła głową, jakby się tego spodziewała.
Dreszcz przeszedł Sardeca. Chyba Jazeray nie zamierzał grać z ludźmi. Tego już było za wiele.
Popatrzył na dziewczęta i zaczął się zastanawiać, co powinien zrobić. Kilka z nich zauważyło jego spojrzenie i ruszyło w jego stronę. On zaś odsunął się lekko, próbując ignorować rozbawione uśmieszki towarzyszy. Dlaczego dał się namówić na przyjście tutaj? Tylko jedna z kobiet wydawała się niezainteresowana, jakby myślami krążyła gdzie indziej, była też najładniejsza, przynajmniej jak dla niego. Podszedł i usiadł obok niej.
- Jak masz na imię? - spytał trochę szorstko. Oddychał ciężko.
- Rena - odpowiedziała.
* * *
Mieszaniec rozważał, czyby nie wciągnąć się szybko na dach, ale stwierdził, że to zwróci na niego uwagę, a wtedy zostanie uwięziony na górze, podczas gdy oni wyruszą po pomoc.
Toteż po prostu wisiał na linie, nasłuchiwał i patrzył. Minęło kilka uderzeń serca. Mężczyźni zatrzymali się, żeby pociągnąć wina z butelki. Mieszaniec znowu zaklął, mając nadzieję, że nie pobędą tu długo. Jeśli zdecydują się przesiedzieć tu całą noc, będzie musiał coś wymyślić.
Jednak ta chwila minęła. Strażnicy zakorkowali butelkę, wybełkotali jakieś przekleństwo i ruszyli dalej. Mieszaniec kontynuował powolną wspinaczkę na dach magazynu. Napomniał się kwaśno, że to łatwiejsza część planu. Może naprawdę powinien zawrócić. Wiedział jednak, że nie wolno mu tego zrobić. Pragnął odzyskać książki i był gotów na wszystko.
Ostrożnie wciągnął się na skraj dachu i odczepił hak. Zamarł w oczekiwaniu. Wymruczał zaklęcie, jakiego dawno temu nauczyła go Stara Wiedźma. Nic nie wyczuł. Spojrzał na czujki wystawione na widocznych rogach budynku. Albo znaki ostrzegawcze Starszych były tak stare, że zobojętniały, albo nigdy nie zostały tak naprawdę uaktywnione. Przynajmniej liczył, że tak się sprawy mają i że gdzieś nie rozbrzmiewa cichy alarm.
Dach był skośny, pokryty kamiennymi dachówkami, które wydawały się śliskie. Mieszaniec wiedział, że musi uważać. Jeśli któraś okaże się obluzowana, a z doświadczenia wiedział, że niemal zawsze się takie znalazły, zleci w znajdującą się w dole uliczkę. Jeśli stanie się tak w nieodpowiedniej chwili, ściągnie uwagę straży. Starał się wmówić sobie, że to mało prawdopodobne, ale znał wielu ludzi, którzy zawiśli albo spłonęli przez równie mało prawdopodobne wypadki. A mogło się jeszcze wydarzyć coś gorszego. Jeśli dach został źle wykonany albo podpory dachowe prze gniły, cały dach zawali się pod jego ciężarem i roztrzaska się na śmierć na podłodze magazynu.
Zwinął sznur i powoli, z trudem zaczął czołgać się ku okienku w dachu. Położył się niemal płasko, aby rozłożyć równo swój ciężar, a potem niczym pająk posuwał się w kierunku świetlika, aż przez niego zajrzał.
Zewnętrzna szyba była dość czysta dzięki deszczowi, choć widniało na niej kilka niedawnych rozbryzgów ptasiego gówna, które wytarł rękawem tuniki. Nic nie mógł poradzić na brud osadzony od wewnątrz. Zasłaniał mu sporo widoku, lecz i tak zobaczył to, co potrzebne. W magazynie paliło się światło. Zaklął, ale postanowił kontynuować. Zaszedł za daleko, żeby teraz zawrócić.
Wyciągnął nóż i wsunął go pod krawędź framugi okna. Ostrożnie, powoli i możliwie jak najciszej zaczął piłować jej skraj. Cieszył się teraz z hałasu, jaki robiły sztuczne ognie, tłum i muzyka. Zagłuszy to, czym się zajmował. Miał tylko nadzieję, że w dole, dokładnie pod nim, nie ma nikogo, kogo zdziwiłby opadający pył, jaki nieuchronnie spowoduje jego działanie.
W końcu obluzował framugę i powoli ją usunął. Otwór okazał się dostatecznie duży, by się przez niego przecisnął, ale był przecież dość szczupłym mężczyzną. Nie udałoby się to komuś o szerszych barach lub większym brzuchu.
Wycofał się z powrotem na dach, zakotwiczył hak o jednego z gargulców, owijając sznur dookoła i upewniając się, że wytrzyma. Przysunął się znowu do świetlika. Spuścił linę w dół przez otwór. Wylądowała na wierzchołku wysokiego stosu bel, jaki widział przy poprzedniej wizycie. Jak dotąd nieźle, pomyślał. Miał nadzieję, że na tej wysokości nikt go nie zauważy. Wsunął się w dziurę z nadzieją, że dobrze wszystko ocenił i że nie uwięźnie w otworze. Modląc się, aby nikt na dole go nie zauważył i nie strzelił mu w plecy, chwycił sznur, aż za dobrze zdając sobie sprawę z otwierającej się pod stopami nicości. Starał się sobie wmówić, że to nic, że bele złagodzą upadek, gdyby coś poszło nie tak, ale był aż za nadto świadom, że jeśli dobrze dokonał obliczeń, spadek odpowiadał dziesięciokrotnemu wzrostowi człowieka.
Zaczerpnął głęboki oddech i zaczął się opuszczać w ciemność.
Rozdział 28
"To, co nieoczekiwane, jest twoim największym wrogiem".
Armande Koth,
Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka
Mieszaniec spuszczał się na linie, dopóki nie stanął na belach. Były miękkie i uginały się pod jego ciężarem, kołysząc się lekko. Czuł, że jeśli wykona fałszywy ruch, wszystkie się przewrócą. Od kurzu w powietrzu zakręciło mu się w nosie i zwalczył trudną do opanowania chęć kichnięcia. Zobaczył, że w magazynie znajduje się kilka grupek ludzi. Koło wejścia służbowego paliła się latarnia. Blask wylewał się także z kantorka i jeszcze z przeciwległego kąta. Mieszaniec zastanawiał się, co się tam działo. Może strażnicy jadali tam posiłki. Nie dało się tego stwierdzić.
Rozejrzał się, rozważając, jak dostać się na ziemię. Okazało się to dość trudne. Stos bel, na którego szczycie wylądował, był wysoki i płaski. Aby znaleźć się na dole, najlepiej będzie zeskoczyć na kolejny stos składający się z worków. Zostały ustawione na mniej więcej wysokość człowieka od ziemi. Z nich mógł zeskoczyć na podłogę.
Czekał na ruch wartowników, ale nic nie zobaczył. Wysilił wszystkie zmysły. Usłyszał przemykające szczury i daleki szmer męskich głosów. Było w nich coś odmiennego i dziwnego, ale nie potrafił powiedzieć, co. Jeśli zostanie tu dłużej, to albo zastygnie już tak całkowicie, albo opuści go odwaga i wciągnie się po sznurze z powrotem na górę. Sprawdził, czy broń jest na swoim miejscu, a potem zmusił kończyny do ruchu.
Odległość pomiędzy stosem bel a stosem worków nie była wielka, niecałe sześć stóp, lecz wysokość onieśmielała, tak jak i niepewna powierzchnia pod nogami. Mieszaniec wyprostował się, a poruszone bele sprawiły, że zachwiał się lekko. Przesunął się ku skrajowi, starając się nie myśleć o czterdziestostopowym spadku i twardej ziemi. Odbił się od krawędzi. Siła tego odbicia sprawiła, że jedna bela stoczyła się w dół. Mieszaniec upadł na worki. One również zakołysały się pod jego ciężarem. Uniósł się tuman kurzu, łaskocząc w nozdrza i gardło oraz niosąc znowu groźbę kichnięcia. Chłopak leżał na workach, serce mu waliło i nasłuchiwał, czy ktoś to zauważył. Nie rozległo się wołanie ani ostrzegawcze krzyki. Odgłos sztucznych ogni i dźwięki muzyki zagłuszyły jego błąd, a przynajmniej taką miał nadzieję.
Zsuwał się po workach, starając się zachowywać cicho, lecz wypełnione ziarnem płótno chrzęściło mu pod nogami. Hałas nie był wielki, lecz wystarczająco głośny, żeby miał napięte nerwy. Kiedy dotarł na ostatni poziom stosu, znowu się zatrzymał, nasłuchując niczym jeleń, którego dobiega wycie wilków. Wyglądało na to, że znowu pozostał niezauważony. Zastanawiał się, kiedy wreszcie opuści go szczęście. A potem delikatnie opadł na ziemię.
Usłyszał zbliżające się kroki i zaklął. Czyżby już? Czy ten ktoś skradał się, aby go zaskoczyć? Raczej nie. Jeśli ktoś próbował podkraść się ukradkiem, kiepsko mu szło, chyba, że nadchodzący miał odwrócić jego uwagę, gdy inni zajdą go od tyłu. Zerkając Przez ramię, Mieszaniec sięgnął po nóż. Ale nikogo tam nie było.
- Pospiesz się, Tresh! Czekamy, żeby się odegrać! - dobiegł okrzyk od znajdującej się w odległym kącie grupki. Mieszaniec zdał sobie sprawę z tego, co mu przedtem nie dawało spokoju. Krzyczący mężczyzna miał akcent górala.
- Zaraz wracam - odpowiedział inny głos, zdecydowanie bardziej pijany, równie wyraźnie należący do górala. Dało się słyszeć, jak mężczyzna sika, oddycha z ulgą, a potem kroki zaczęły się oddalać.
Mieszaniec zastanawiał się, co, do cholery, się tu działo. Cze mu górale byli w magazynie? Przyszła mu do głowy szaleńcza myśl, że oni też przyszli obrabować to miejsce, lecz po chwili namysłu odrzucił ten pomysł. Rabusie nie robiliby sobie przerwy na grę w karty w czasie napadu. Wyglądało na to, że czuli się tu jak w domu. Najwyraźniej coś łączyło ludzi z gór i faktora.
Jego dotychczasowy plan już spalił na panewce. Miał, bowiem nadzieję, że Bertragh i jego strażnicy sobie pójdą i że to miejsce będzie puste poza kilkoma wartownikami, a on zdoła ich obezwładnić lub uniknąć spotkania z nimi i przeszukać kantorek. Było to zbyt optymistyczne założenie. Wyglądało na to, że ci ludzie zamierzali zostać tu jeszcze jakiś czas. Może powinien dać sobie spokój z całą tą cholerną sprawą i wrócić tam, skąd przyszedł. Jeśli zostanie złapany, w najlepszym przypadku oddadzą go straży miejskiej i zostanie powieszony jako złodziej. A przestraszeni strażnicy znani byli z tego, że wyładowywali swoje lęki bardzo gwałtownie na schwytanych złodziejach. Zamarł i zastanawiał się, co dalej.
Pomyślał, że jeśli zaszedł tak daleko, równie dobrze może posunąć się trochę dalej. Przeszuka kantorek. Możliwe, że latarnia została pozostawiona przez przypadek i nikogo tam nie ma. Jeśli tak, zyska błogosławioną przez Światło okazję, by załatwić sprawę.
Ruszył cicho do przodu, przemykając od przejścia do przejścia pomiędzy stosami towarów. Zatrzymał się raz, kiedy kolejny mężczyzna przeszedł obok niego, żeby się odlać, a może po pro stu po to, żeby sprawdzić jakiś hałas. Mieszaniec wstrzymał oddech. Mężczyzna nosił barwy Agante. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Nie byłoby dobrze, gdyby został złapany przez ty ludzi. Aż za dobrze pamiętał, co przytrafiło się Voshowi.
Powoli, mozolnie podkradł się bliżej do drzwi kantorka. Światło się paliło, lecz ze środka nie dobiegały żadne dźwięki. Zbliżył się do drzwi i zamarł, kiedy jakiś głos przerwał ciszę.
- To jest to, czego szukaliśmy. Książki Alzibara.
Mieszaniec się nie poruszył. Instynkt nakazywał mu wskoczyć w jedno z przejść i wynieść się stąd. Od tego głosu przeszły go ciarki. - Miał w sobie nieludzki chłód z nutką mściwego tryumfu.
- To dobrze. Mistrzowie Szarej Loży będą zadowoleni, Zarahelu. - Ten głos należał do Bertragha. Wyglądało na to, że faktor albo jego towarzysz wiedzą coś o książkach. Jeśli poczeka jeszcze chwilę, dowie się, co zawierają.
Uświadomił sobie jeszcze coś. Było to jak uderzenie młotem. Zarahel to prorok górali, którego mieli znaleźć furażerzy. Co on tu robi? Wyglądało na to, że odzyskuje książki.
- Miejmy nadzieję - powiedział Zarahel. - Musimy jeszcze wrócić do kopalni i obudzić boga. A potem niech drżą uzurpatorzy.
- Alzibar twierdził, że tylko Czcigodny zdoła przeprowadzić ten rytuał.
Zarahel zaśmiał się cicho.
- Nic dziwnego, że tak mówił. Choć należał do grona braci, był też Terrarchem. Ludzie rzucali takie czary na długo przedtem, zanim Czcigodni ukradli nam świat. Są potężniejszymi czarnoksiężnikami od nas, ale to nie daje im monopolu na magię. Mogę przeprowadzić ten rytuał. Nie obawiaj się.
- Ale czy zdołasz zapanować nad bogiem, kiedy już się obudzi?
- Jeśli te książki mówią prawdę, to tak.
- „Jeśli", a kładziesz na szali swoje życie.
- Owszem, jeżeli jednak mi się uda, oczyścimy te ziemie z cholernych miłujących demony Terrarchów. A wtedy Uran Uhltar powróci i wynagrodzi naszą wiarę.
- Bractwo ma inny plan - odparł Bertragh, a w jego głosie pojawił się, być może niezamierzony, ostry ton. To, co proponował Zarahel, nie zgadzało się z tym, czego się spodziewał. - Myślę, że żywisz zbyt dalekosiężne zamiary.
- Być może, przyjacielu. Ale pomyśl tylko... jesteś zarówno człowiekiem, jak i bratem. Czy nie marzysz o tym, aby być wolnym i zrzucić jarzmo Terrarchów? To nasza szansa.
O czym oni mówią? - zastanawiał się Mieszaniec. Czy prawdę myślą, że Stary Bóg ich nagrodzi? Czy ci szaleńcy poważnie sądzą, że uda im się obudzić Urana Uhltara? Była to przerażająca myśl.
Rozumiał teraz, czemu czarnoksiężnik przebywał w kopalni Mieściło się tam pewnie jakieś wejście do piekła, w którym zamieszkiwały Uhltari. Mag próbował nawiązać kontakt z rasą pradawnych demonów.
Nie! Jemu udało się nawiązać kontakt. Udało mu się obudzić przynajmniej jednego i wyglądało na to, że ściągnął ich tam o wiele więcej. Biorąc pod uwagę, jak strasznym przeciwnikiem okazało się to stworzenie, armia jemu podobnych byłaby czymś znacznie, znacznie gorszym. Zdał sobie sprawę, że zaszokowany, przestał zwracać uwagę na to, co mówią Zarahel i faktor. Ponownie się na tym skupił.
- Układ gwiazd jest już prawie odpowiedni do rytuału. Jeśli zdołamy dotrzeć tam na czas, obudzimy go. Choćby nie wiem, co...
- Powinieneś wyruszyć od razu. Pamiętaj jednak o wielkim planie. Najlepiej będzie, jak uderzymy, kiedy Terrarchowie pomaszerują na Kharadreę i...
Dało się słyszeć ruch w kantorku. Kątem oka Mieszaniec dostrzegł coś jeszcze - górala, który stał nieopodal i przypatrywał mu się ciekawie. Wyglądał na trochę pijanego i skonfundowanego. Otworzył usta, żeby krzyknąć.
Mieszaniec cisnął sztylet, który trzymał w ręku. Ostrze zagłębiło się w gardle górala. Kiedy mężczyzna padał, Mieszaniec przyskoczył do niego i podtrzymał go. Zacisnął dłoń na jego ustach, wyszarpnął sztylet i dźgnął go jeszcze parę razy. Spłynęła po nim ciepła krew. Z tyłu usłyszał, że otwierają się drzwi kantorka. Zdesperowany, zaciągnął górala w przejście, a potem zdał sobie sprawę, że to bez sensu. Jeśli spiskowcy skierują się w tę stronę, zobaczą krew. Był sam w magazynie, otoczony przez nieznaną liczbę górali i dwóch szatanów parających się czarną magią. Czas się stąd wynosić.
Puścił górala, uderzając go jeszcze rękojeścią noża w tył głowy, a potem pognał przejściem, skręcając ostro w prawo, żeby zejść z linii wzroku nadchodzących. Za sobą usłyszał podniesiony głos Zarahela:
- Craymorne, jesteś pijany? Ten łajdak urżnął się i zasnął.
- Wstawaj! Mamy robotę.
Nastąpiła chwila ciszy. Mieszaniec wiedział, że Zarahel zaczyna sobie uświadamiać, że Craymorne nie jest pijany. Spojrzał w górę, szukając świetlika, i podążył w jego stronę, porzucając ostrożność. Wiedział, że to teraz bezużyteczne, a jego jedyną obronę stanowi szybkość.
- Intruzi! - ryknął Zarahel. - Uzbroić się i przeszukać to miejsce. Gdzieś tu jest zabójca.
Z oddali dobiegły skonfundowane okrzyki i odgłos nadbiegających ludzi. Mieszaniec gnał przez ciemność. Czy to było przejście, którego potrzebował? Czy to ono? Dostrzegł mroczne sylwetki przemykające z boku magazynu. Zamarł na chwilę i pozwolił, by go minęły, a potem pognał ku stosowi worków, którym posłużył się poprzednio. W chwilę później go znalazł. Spojrzał w górę i tuż nad sobą dostrzegł świetlik. Podciągnął się na stos worków, skacząc szybko w górę z nadzieją, że stosy towarów naokoło osłonią go dostatecznie długo. Wszędzie dookoła widział teraz poruszające się latarnie i słyszał pokrzykujących do siebie górali. Na szczęście, w tej chwili ograniczyli poszukiwania do parteru. Ciekawe, kiedy któryś spojrzy w górę.
Wdrapał się na ostatni poziom stosu worków i spojrzał przed siebie. Bela, z której poprzednio skoczył, spadła, a tym samym musiał pokonać większą odległość do następnej. Ale w tych okolicznościach nie miał wyboru. Skoczył. Przez chwilę czuł pod sobą wielką przepaść, a potem wylądował stopami na beli, która zachwiała się i zaczęła przesuwać, co spowodowało, że poleciał do przodu. Znalazł się na rogu stosu bel, lecz niewyhamowany pęd niósł go ku zgubie. Przed sobą dostrzegł zwisający sznur.
Miał tylko jedną szansę i zaryzykował, rzucając się prosto przed siebie. Wyciągnął ręce, aby pochwycić linę. Dostrzegł podłogę i latarnie daleko w dole. Przez chwilę był pewien, że znajdujący się tam ludzie nie zdołają go zabić. Wykończy go upadek. Jego palce zacisnęły się na sznurze, a potem zaczęły się ześlizgiwać. Dłonie zapłonęły nieznośnym bólem od tarcia. Wiedział, że skończy mu się sznur. Poczuł szarpnięcie i przestał spadać. Lina kołysała się przez chwilę, a Mieszaniec zaczął podejrzewać, że hak puścił i że w końcu spadnie i zginie.
Lina kołysała się na boki, jak wahadło, ale Mieszaniec od niej nie odpadł. Trzymał się, ponuro czekając, aż kołysanie ustanie żeby wspiąć się na dach, gdzie będzie stosunkowo bezpieczny. Wystarczyło tylko, żeby jeden ludzi w dole podniósł wzrok i dostrzegł jego sylwetkę na tle świetlika. Teraz, gdy mu to przyszło do głowy, wydało mu się wręcz niemożliwe, że jeszcze tak się nie stało. To tylko kwestia paru chwil.
Sznur przestał się kołysać. Z trudem utrzymując linę otartymi rękami, Mieszaniec wciągał się ku górze. Wydawało mu się, że trwało to wieczność, ale tak naprawdę zajęło tylko kilka uderzeń serca. Pewien, że utknie, wijąc się desperacko, przecisnął się przez okno. W chwilę potem już leżał na dachówkach, zjeżdżając twarzą w dół ku skrajowi dachu. Zapierał się otartymi przez sznur rękami, starając się wyhamować osuwanie. Dachówki spływały przed nim niczym fala, zlatując na ziemię. Udało mu się zatrzymać, zaczepiając palcami stóp o okno. Przez kilka sekund gorączkowo szukał punktu zaczepienia, znalazł go i pociągnął za linę. Szybko zaczepił hak o krawędź świetlika, a potem zaczął opuszczać się na ziemię.
Wydawało mu się, że minęły całe godziny, zanim stanął na ziemi. Ręce go paliły. Z ciemności wyłoniła się jakaś postać i Mieszaniec sięgnął po pistolet.
- To ja - powiedział Leon. - Co, u diabła, się dzieje? Wyglądasz, dasz, jakbyś pracował w rzeźni.
- Miałem w środku trochę kłopotów. Daj mi kostium i spróbuj ściągnąć ten cholerny sznur.
Leon podał mu maskę i szatę, a Mieszaniec prędko je na siebie włożył. Leon tymczasem uwolnił hak.
Co za fiasko, pomyślał Mieszaniec.
- Chodź - rzucił. - Wynośmy się stąd do jasnej cholery, zanim ktoś zacznie nas szukać.
Pobiegli w ciężkich szatach i maskach ku muzyce i tańcom maskarady Pocieszenia. Nagle Mieszaniec zobaczył w myślach twarz człowieka, którego zadźgał. Przypomniał sobie, jak mężczyzna na niego patrzył, gdy uchodziło z niego życie. Zrobiło mu się trochę niedobrze, jak to czasami się działo, gdy musiał kogoś uśmiercić, ale odepchnął od siebie tę myśl. Jak już uciekną, będzie czas, żeby wszystko przemyśleć.
Rozdział 29
"Ciągła podejrzliwość jest ceną, jaką się płaci za przeżycie".
Maksyma inkwizycji
Zarahel biegał po magazynie, zastanawiając się, kim był intruz i gdzie zniknął. Wszystkie drzwi były zamknięte. Miał całkowitą pewność, że nikt nimi nie wszedł ani nie wyszedł. Czy to możliwe, że Craymorne został zabity przez któregoś z własnych ludzi? Może chodziło o jakieś stare porachunki. Górale byli z pewnością drażliwi i skorzy do zwady. Wiedział o tym aż za dobrze. Czy jakaś inna frakcja przeniknęła do jego sił? Czy można zaufać ludziom Bertragha? Czy sam faktor jest godny zaufania?
Zatrzymał się i podrapał jeden z pęcherzy. Zauważył, że zaczęły się robić coraz większe. Spojrzał na swoich ochroniarzy zgromadzonych w części załadunkowej magazynu. Byli rozgniewani i przestraszeni. Trzymali broń w gotowości. Jak wszyscy wojownicy z górskich plemion, byli urodzonymi zabójcami, lecz nie dostrzegał śladów, że to któryś z nich popełnił morderstwo. Nie widział krwi na żadnym ubraniu, a był pewien, że by ją zauważył.
Craymorne strasznie krwawił i z pewnością część tej krwi splamiłaby zabójcę. Jednak dobrze wyszkolone oko Zarahela nie dostrzegło jej śladów. A to oznaczało, że morderca wciąż przebyć na wolności. Kazał swoim ludziom podzielić się na grupy i jeszcze raz przeszukać to miejsce. Kiedy popatrzył na położenie znalezionego ciała, coś jeszcze przyszło mu do głowy. Leżało bardzo blisko drzwi do kantorku.
Czy zabójca podsłuchiwał, a Craymorne go zaskoczył? Myśl, że ktoś poznał jego plany, wstrząsnęła Zarahelem. Tym bardziej, że szybkość i cisza, z jaką popełniono morderstwo, wskazywały, że to robota zawodowca. Może zabójca należał do Stowarzyszenia Czerwonego Lotosu albo tajnej policji królestwa. Może to robota Srebrnego Bractwa, które zawsze było w opozycji do Szarego i Fioletowego. Jeśli wieści o nich dotrą do niewłaściwych uszu, znajdą się w ogromnych opałach. Może postawi wróżbę, żeby dowiedzieć się, co się tu działo, ale na to trzeba czasu, a jeśli zabójca był zawodowcem, chroniły go czary. Tak czy owak, Zarahel dostał to, po co tu przyszedł. Książki należały do niego.
Szybko podjął decyzję. W tej sytuacji nic nie da się zrobić. Zwrócił się do Bertragha.
- Przygotuj wszystko, czego potrzebujesz do podróży. Wyruszamy. Od razu!
Kupiec nie wyglądał na zaskoczonego. Tylko skinął potakująco głową. Wyraźnie doszedł do takiego samego wniosku. Szacunek, jaki Zarahel żywił w stosunku do niego, wzrósł. Bertragh nie był młody. Toczył tutaj bardzo wygodne życie, a mimo to gotów był je natychmiast poświęcić w służbie Szarego Bractwa. Oczywiście, że przysięgał tak uczynić, lecz tak czy owak, Zarahel był pod wrażeniem. Znał o wiele młodszych mężczyzn, w lepszej kondycji, którzy nie pogodziliby się tak szybko z nową rzeczywistością. Oczywiście, Bertragh również zdawał sobie sprawę, co by się stało, gdyby zostali wydani władzom.
Oznaczało to również, że muszą pozostawić ludzi, którzy udali się do miasta w poszukiwaniu zemsty, ale to dobrze zrobi tym głupcom. Powiadomią ich później. Marla już tego dopilnuje. Jeśli zostaną schwytani i przesłuchani, niczego nie zdołają posiedzieć inkwizycji. Nie znają prawdziwych planów Bractwa, a tym bardziej jego własnych. Nadszedł czas, aby podliczyć straty i wynosić się. Zarahel podjął decyzję i od razu był gotów zaakceptować zarówno ją, jak i jej konsekwencje. A mimo to, zapłaciłby dużo złota, żeby dowiedzieć się, kim był ten intruz, i jeszcze więcej, gdyby mógł odciąć mu język albo zapoznać go ze swym przyjacielem.
* * *
Mieszaniec wszedł do Mamy Horne i rozejrzał się w poszukiwaniu Reny. Nigdzie jej nie widział. Poczuł się odrobinę rozczarowany. Choć pewnie tak było lepiej. Po drodze pozbył się zaplamionej krwią tuniki i obmył twarz oraz ręce w beczce z deszczówką, ale chciał obejrzeć się w lustrze i sprawdzić, czy nie pozostały jeszcze jakieś wiele mówiące ślady jego nocnej działalności. Chciał też oczyścić i zabandażować ręce.
Kiedy o tym pomyślał, zobaczył Łasicę i Barbarzyńcę, idących przez salę w jego kierunku.
- Gdzie byłeś? - spytał Łasica. - Zaczęliśmy się już zastanawiać, czy jakiś góral nie obcina ci fiuta nożem.
- Sprawy osobiste - powiedział Mieszaniec i spojrzeniem rzuconym Leonowi umocnił ostrzeżenie o konieczności zachowania milczenia, jakie przekazał mu po drodze. Łasica zauważył to i wzruszył ramionami.
- Nigdy nie zgadniecie, kto tu przyszedł - wtrącił Barbarzyńca.
- Masz rację. Nawet nie będę próbował. A może mi powiesz?
- Połowa naszych cholernych młodszych oficerów - oznajmił Łasica.
- Terrarchowie? Tutaj?
- Ano. Szlajają się w noc Pocieszenia.
- Nie można mieć do nich o to pretensji - stwierdził Barbarzyńca.
- Kto taki?
- Sardec. Jazeray. Marcus. Paulus. Wszystkie małe chujki.
- Byłoby fatalnie, gdyby im się coś przytrafiło - rzekł Mieszaniec.
- Nawet o tym nie myśl - powiedział Łasica. - Pewne sprawy, które działy się tu dzisiejszej nocy, nie powinny nigdy wyjść na światło dzienne.
Nie wiesz nawet, jak bardzo masz rację, pomyślał Mieszaniec. Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć swoim towarzyszom o tym, co podsłuchał. Nie był tego wcale pewien. Niewiele mogliby zrobić. Nie mogliby donieść o tym władzom, nie zdradzając, czym się zajmowali. Uznał, zatem, że najlepiej trzymać gębę na kłódkę i już.
Część jego umysłu bełkotała o możliwości wskrzeszenia Urana Uhltara. Starał się sobie wmówić, że nie ma na to szansy. Zarahel był człowiekiem, a nie Terrarchem. Niemożliwe, aby zdołał odprawić potrzebne czary, nawet, jeśli miał w posiadaniu te książki. Jednak zalękniona część jego umysłu wrzeszczała, że ten człowiek uważa inaczej. Mieszaniec potrząsnął głową. Nie chciał być obecny, kiedy ten demoniczny bóg i jego sługi zostaną wypuszczeni na wolność. Ale nie chciał też odwiedzić lochów inkwizycji. Dlaczego nie zostawił tej sprawy w spokoju? Dlaczego w ogóle zawracał sobie głowę książkami? Powinni byli je spalić, kiedy zniszczyli kopalnię.
- Rozchmurz się, Mieszańcu - powiedział Barbarzyńca. - To noc Pocieszenia, a ty masz pieniądze w kieszeni. Nie może być aż tak źle.
- Choć raz przynajmniej masz rację. - Lepiej zostawić zmartwienia na jutro, pomyślał Mieszaniec. - Czy widzieliście Renę?
* * *
Sardec wstał z łóżka. Czuł się zaspokojony, lecz zbrukany. Zamoczenie alkoholem i narkotykami ustąpiło, uświadomił, więc sobie, co zrobił. Spojrzał na nagą dziewczynę, aż za dobrze zdając sobie sprawę, kim jest. Zastanawiał się, jak do tego doszło.
Patrząc na nią, uświadomił to sobie. Nie przypominała jego
innych kochanek. Miała większe piersi i szersze biodra niż kobiety Terrarchów. A mimo to wydawała mu się piękna i było w niej coś, co rozpalało w nim żądze tak, jak nigdy w obecności tamtych. Pomyślał, że pewnie to fascynacja tym, co zakazane. Jego wstyd stanowił integralną część pożądania, nie zaś jego lustrzane odbicie.
Zaczął z powrotem zakładać kostium, świadom, że on też tu zawinił. Było to przebranie, w którym ukrywał się przed samym sobą. Na tę jedną noc dało mu ono nową tożsamość. Stał się kimś innym, ale teraz nadszedł czas, aby powrócić do rzeczywistości, aby zapomnieć o tym ohydnym wydarzeniu i dopilnować, aby już nigdy się nie powtórzyło.
Popatrzył na dziewczynę. Odpowiedziała pustym spojrzeniem on zaś zastanawiał się, co takiego widzi. Czy nim pogardza? Czy miało to jakieś znaczenie? Kim była, aby go osądzać? Musiał pomyśleć o innych sprawach, sprawach, którymi nigdy przedtem się nie zajmował. Co zrobić w kwestii zapłaty? Ile? Czy to, dlatego tak się w niego wpatrywała - czy spodziewała się pieniędzy?
Zdecydowanym ruchem otworzył sakiewkę i rzucił jej srebrną monetę. Dostrzegł przelotny wyraz obrzydzenia i chyba zawstydzenia na jej twarzy. Nie próbowała nawet pochwycić pieniędzy.
- To powinno wystarczyć! - powiedział, mając taką nadzieję. Liczył też, że przemówił zdecydowanym tonem. Nie chciał okazać słabości przed tą człowieczą kobietą.
Skinęła głową. Część jego istoty była przerażona tym, jak się zachował. Nie tak go wychowano. Nagle poczuł, że nie chce się spotkać z pozostałymi, którzy grali w karty w saloniku. Chciał się stąd wynieść. Włożył maskę i otworzył drzwi.
Kiedy wychodził, ktoś przeszedł obok niego. Był wysoki. Nawet przebrany w maskę i kostium poruszał się jak Terrarch. Odwrócił się, zajrzał przez drzwi i rozwarł szeroko oczy ze zdumienia. Sardec skinął mu uprzejmie głową i ruszył dalej korytarzem, pozostawiając tę postać wpatrzoną w drzwi, które się za nim zatrzasnęły.
* * *
Mieszaniec wbił gniewny wzrok w drzwi, korciło go, żeby je otworzyć. Wypełniła go dziwna, zimna wściekłość. Rozpoznał Renę na łóżku, tak jak rozpoznał Sardeca w kostiumie. Ukłucie zazdrości kompletnie go zaskoczyło. Powróciło wspomnienie Sabeny i jej drugiego kochanka. Chciał otworzyć drzwi kopniakiem, wejść i urządzić dziewczynie scenę zazdrości. Chciał pójść za Sardekiem i mimo obolałych rąk ciosami powalić go na ziemię.
Ale nie zrobił nic. Tylko stał tam, sparaliżowany. Powiedział sobie, że głupio się zachowuje, skoro spodziewa się czegoś innego po dziewczynie o takiej profesji. Właściwie okazał się idiotą. To dało się przewidzieć. W końcu dziewczyna była dziwką.
Dziwka, dziwka, dziwka, powtarzał te słowa, jakby miały go pocieszyć, karmiąc swój gniew, aby wypalić ból. Pomyślał, że to jedna z najgorszych nocy w jego życiu. Nie udało mu się zdobyć książek, poznał tajemnice, których nie chciał poznać, a teraz zobaczył Renę w łóżku z Terrarchem, którym najbardziej pogardzał. Zaklął. Nie wiedział, czemu oczekiwał, że będzie inaczej. W końcu, taki już jest ten świat. Terrarchowie dostają to, co chcą, niezależnie od ceny. Ludzkość może iść do diabła.
Przeklął te cholerne książki i swoją obsesję na ich punkcie. Może gdyby został tu z Reną, nigdy by do tego nie doszło.
Kogo chciał oszukać? Sardec był Terrarchem arystokratą. Poszłaby z nim, nawet gdyby Mieszaniec stał tuż obok.
Oddalił się korytarzem, przepełniony wszechogarniającym poczuciem porażki i niepowodzenia. Niech Zarahel wskrzesi tego cholernego demona. Niech rozwali cały świat na kawałki. Dlaczego miałoby go to obchodzić?
Zamierzał się upić.
Rozdział 30
"To, czego się wstydzimy, mówi o tym, jacy jesteśmy".
Enceladion,
Moralitety
Sardec obudził się następnego ranka z najgorszym kacem w życiu. Spojrzał w okno i uświadomił sobie, że jest z powrotem w swoim pokoju w obozie. Nie pamiętał, jak się tu dostał. Miał głębokie poczucie wstydu, choć nie był pewien, czego się wstydzi.
Powoli powracała pamięć o poprzedniej nocy. Przypomniał sobie tę dziewczynę oraz wszystko to, co wydarzyło się potem. Alkohol i ciżba przebranych w prymitywne kostiumy ciał dookoła. Zdał sobie sprawę, że dopisało mu szczęście, skoro wrócił cało do swojej kwatery.
Czuł, jakby całe jego życie uległo zmianie. Pomyślał o spoconych ciałach, swoim i dziewczyny, o żądzy. Te wspomnienia wciąż niosły w sobie erotyczny ładunek, który go podniecił i sprawił, że odczuwał jeszcze większy wstyd. Wstał z łóżka, świadom, ze łomot, jaki słyszy, nie był jedynie dudnieniem w jego głowie. Ktoś walił do drzwi.
- Chwila - rzucił rozkazującym tonem. Przyjrzał się sobie w lustrze. Kostium miał pomięty, a twarz bladą, lecz nie malował się na niej wstyd, jakiego się spodziewał. Przez chwilę niemal oczekiwał, że na jego czole pojawi się jakiś wypalony znak, lecz wyglądał zupełnie normalnie.
- No dalej, Sardec, otwieraj. - Głos należał do Paulusa, a ton był przesadnie poufały. Zdał sobie sprawę z tego, że Paulus teraz oczywiście będzie się już tak zachowywał. Poznał słabość Sardeca, a to ich ze sobą wiązało.
Sardec otworzył drzwi. Stanął w nich Paulus, ubrany w bryczesy od kostiumu i koszulę, z przytroczoną bronią.
- Skąd ten pośpiech? - spytał Sardec spokojnie.
- Mocno spałeś - zauważył Paulus.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Już dawno minęło południe. Wczorajsze dymanko musiało cię zmęczyć. Te człowiecze dziewczyny są niezaspokojone, co? Zdziwiliśmy się, że sam sobie poszedłeś. Nie sądziliśmy, że będziesz miał dość siły.
Sardec tylko patrzył na niego, wiedząc, że będzie musiał przywyknąć do takich dowcipów, choć wcale mu się to nie podobało. Przyszła mu do głowy kolejna myśl - minęło już południe. Czekały na niego obowiązki, musiał nadzorować ludzi, czas do nich wrócić.
- Pułkownik chce z tobą rozmawiać - dorzucił jakby mimochodem Paulus.
- O czym?
- Nie powiedział, ale myślę, że coś się wydarzyło. Na dole czeka posłaniec z reduty.
- Może najpierw powinienem włożyć mundur.
- Na twoim miejscu bym się pospieszył. Mówił, że to sprawa niecierpiąca zwłoki.
* * *
Sardec zajął miejsce naprzeciwko biurka pułkownika. Tym razem było ich tylko dwóch, żadnego kancelisty ani służących. Papiery ułożone zostały w schludny stosik.
- Właśnie otrzymałem wiadomość od pani Asei - powiedział Xeno. - Ty i twoi ludzie macie być gotowi do wymarszu z jej pałacu jutro o świcie. Wracacie w góry.
- Dobrze, panie.
- Weź tyle wyrmów, ile będzie konieczne, i przygotuj się do badania kopalni. Zgłoś zapotrzebowanie na niezbędny sprzęt. Ja to zatwierdzę.
- Dziękuję, panie.
- I poruczniku Sardec...
- Tak, panie.
- Uważaj na panią Aseę.
- Panie?
- Ona jest bardzo zagorzałą Szkarłatną, poruczniku.
- Nigdy nie sądziłem, że to zbrodnia.
- Powiedzmy, że obecnie wyszło to nieco z mody. Królowa nie jest już młodą kobietą podatną na wpływy. Skład dworu się zmienia. Zieloni mają obecnie większe wpływy niż Czerwoni a lord Malazar chce, aby tak pozostało.
Sardec wiedział, do czego zmierza pułkownik.
- To nie jest sprawa życia albo śmierci, panie.
- Nie bądź naiwny, poruczniku. Obydwaj wiemy, że wpływy to waluta naszej klasy. Ludzie popełniają zbrodnie dla pieniędzy, Terrarchowie zaś dla władzy.
- Znam to powiedzenie, panie. Nie widzę jednak związku z panią Aseą.
- Coś się tutaj święci, poruczniku. Nie jestem pewien, co, ale założę się, że cokolwiek by to nie było, wiąże się z jakimś planem Szkarłatnych zamierzających znowu wkraść się w łaski królowej.
- Nie jestem pewien, czy rozumiem, panie.
- Chcesz, żebym był bardziej konkretny?
- Byłoby to korzystne, panie.
- Ona ma ochotę wściubiać nos w nasze sprawy w Achenarze.
- Panie?
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego.
- Czy będzie to poczytane za naiwność z mojej strony, jeśli zasugeruję, panie, abyś ją wprost zapytał?
- A ona mi oczywiście odpowie.
- Myślisz, panie, że ona planuje coś złego?
- Nie chciałbym tak myśleć. Miej ją na oku, poruczniku.
- A gdyby jej motywy okazały się jednak... złowrogie, panie?
- Po prostu miej ją na oku. Jeśli znajdzie coś cennego, zamelduj o tym.
Sardec czuł, że prosi się go o coś, co przynosi hańbę - ma szpiegować damę, jedną z Pierwszych.
- I nie pozwól, żeby coś jej się stało, poruczniku Sardec. Niezależnie od tego, czy należy do Szkarłatnych, czy nie, żaden z nas nie wyglądałby dobrze, gdyby coś przytrafiło się damie o takim znaczeniu.
Sardec zastanawiał się, jak dziwnie Xeno rozłożył akcent w tej wypowiedzi. Chyba nie dawał Sardecowi do zrozumienia, żeby potraktował te słowa odwrotnie do ich dosłownego znaczenia?
- Będę o tym pamiętał, panie.
- Bardzo dobrze, poruczniku. Wyglądasz na zmęczonego. Myślę, że dobrze by było, żebyś się wyspał dzisiejszej nocy. Jeśli masz być w rezydencji pani o świcie, musisz wcześnie wyruszyć. Nie powinieneś się spóźnić na takie spotkanie.
Xeno uśmiechnął się do Sardeca z wyższością, dając porucznikowi do zrozumienia, że dokładnie wie, czym jego podwładny zajmował się zeszłej nocy.
* * *
- To nie może być prawda - powiedział Barbarzyńca.
- Niestety jest - rzekł sierżant Hef, rozglądając się z pewnym niesmakiem po burdelu Mamy Horne. Mieszaniec pomyślał, że z jego pruderyjnego zachowania można by wnosić, że nigdy przedtem nie odwiedzał takiego miejsca. Zepchnął z kolan nową dziewczynę imieniem Ewa, ignorując piorunujące spojrzenie, jakim z przeciwległego kąta obrzuciła go Rena. Już on jej pokaże.
- Mamy natychmiast zebrać się z powrotem w obozie - dorzucił Leon. - Ale my otrzymaliśmy pisemne pozwolenie od kwatermistrza ważne na...
- Porozmawiaj o tym z pułkownikiem - uciął Hef. - Na pewno z przyjemnością wyjaśni ci swoją decyzję.
- Czy ktoś wie, o co chodzi? Czy górale sieją zniszczenie?
- Czy napadło na nas Mroczne Imperium? - Łasica wyraźnie chciał to wiedzieć, mimo ironicznego tonu sierżanta. Podobnie jak Mieszaniec, mimo że czuł się otumaniony kacem. Interesowało wszystko, co przyćmi wspomnienia poprzedniego wieczora. Zabandażowane dłonie piekły. Po powrocie do obozu będzie musiał odwiedzić uzdrowiciela.
- Nie wiem — przyznał sierżant. — Krążą pogłoski, że górale się pieklą, a nas wysyłają, żebyśmy ich powstrzymali.
- To bez sensu - rzucił Barbarzyńca.
- Jeśli ty to zauważyłeś, rzeczywiście tak musi być - rzekł sierżant. - Dobra, chłopaki, dajcie dziewczynom buziaka na pożegnanie, czas wracać do roboty.
Mieszaniec jęknął, podnosząc się z kanapy. Wsunął Ewie kilka monet w dłoń i rozejrzał się, aby zobaczyć, czy Rena to zauważyła, lecz jej już nie było. Choć nie wiedział, czemu, czuł się paskudnie, jeśli chodziło o tę sprawę. Jednak powoli, gdy jego myśli się krystalizowały, uświadomił sobie, że ma inne problemy. Jeśli to, co usłyszał zeszłej nocy w magazynie, okaże się prawdą, wszyscy je mieli. Pytanie brzmiało, co powinien zrobić?
Kiedy szli ulicami Czeluści, miejsce to wydawało się dziwnie opuszczone. Małe modlitewne proporczyki pocieszeniowe wciąż łopotały na wietrze. Rodziny nadal spały w drzwiach, żebracy nadal kaszleli i wyciągali ręce po pieniądze, lecz po hucznej zabawie zeszłej nocy ulice opustoszały. Czasem dochodził Mieszańca zapach prochu z ogni sztucznych. Po drodze dołączył do nich kapral Toby i kilku innych furażerów. Sprawiali wrażenie, jakby wyciągnięto ich z nor, w jakich się zakopali.
Mieszaniec spojrzał na Łasicę i Barbarzyńcę. Ten ostatni wyglądał na chorego, jakby wypił zbyt dużo nawet jak na swoje żelazne zdrowie. Źrenice jego bladoniebieskich oczu zwęziły się i przypominały łepki od szpilek. Przygryzał w zadumie koniuszki wąsów. Mieszaniec dostrzegł, że pochylił się i wsunął coś połyskującego złotem do ręki kobiety w łachmanach śpiącej na progu.
W ramionach trzymała dwoje równie obdartych dzieci. Łasica miał przekrwione oczy i wyglądał paskudnie. Pewnie zeszłej nocy stracił w grze sporo pieniędzy. Mieszaniec zbliżył się do nich powoli. Magle podjął decyzję.
- Mamy kłopoty - powiedział półgębkiem.
- Nie jest aż tak źle - pocieszył go Łasica. - Pewnie chcą, żebyśmy znowu pojechali na patrol.
- Nie o to mi chodzi.
- No to, o co ci dokładnie chodzi?
- Dowiedziałem się, co zawierają książki. Łasica się zachłysnął.
- Jak to zrobiłeś?
- Nieważne.
Łasica zaśmiał się w głos.
- Poszedłeś i wykradłeś je z powrotem, co?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Widać było, że aż cię trzęsło na ich widok, jak pijaczynę na widok butelki.
Barbarzyńca też się roześmiał.
- Poszedłeś i wykradłeś je z powrotem? Mieszańcu, jesteś geniuszem! Teraz znowu możemy je sprzedać.
Mieszaniec nie widział powodu, by zaprzeczać tym podejrzeniom.
- Próbowałem je odzyskać. Nie udało mi się. Ale podsłuchałem, jak Bertragh rozmawia z Zarahelem, do czego je wykorzysta.
- Widziałeś ich obu razem, faktora i proroka? - spytał zdziwiony Łasica.
- Niezupełnie, ale ich słyszałem. Gadali w biurze Bertragha w magazynie, a ja byłem za drzwiami.
- Na Światło, Mieszańcu, jak się tam dostałeś? - spytał Barbarzyńca. - Tego miejsca strzeżono lepiej niż Bursztynowego Pałacu.
- Tajemnica zawodowa. Ważne, że ich słyszałem. Czy któryś was jest zainteresowany tym, czego się dowiedziałem? To ocali wam życie.
- Nie bądź taki drażliwy, chłopcze - rzucił Barbarzyńca
- I to tylko, dlatego, że twoja dziewczyna poszła z Jego Wspaniałą Znakomitością - dodał Łasica.
Mieszaniec się skrzywił. Pamiętał jak przez mgłę, że zeszłej nocy, po pijaku, skarżył się na to rozwlekle.
- No to chcecie posłuchać, czy nie?
- Skoro uważasz, że to ważne.
Mieszaniec rozejrzał się znowu dokoła, tak na wszelki wypadek. Znajdowali się już prawie przy murach, ale nikogo nie zauważył; wyglądało na to, że wszyscy byli w środku i odsypiali kaca. Ale ostrożności nigdy nie za wiele.
- Zamierzają przywołać więcej demonów takich jak ten, z którym walczyliśmy.
Usłyszał, że Łasica i Barbarzyńca głośno wciągają powietrze.
- A po co, kurwa, mieliby to robić? - spytał Barbarzyńca.
- Nie wiem. Może demon spełnia życzenia, tak jak w bajce, ale szczerze mówiąc, wyglądało na to, że planują zebrać całą armię tych stworzeń.
- Jeden był wystarczająco paskudny - zauważył Barbarzyńca.
- Armia górali ze szpicą w postaci kompanii demonów - rzekł Łasica. - To pewnie podoba się Zarahelowi. Nie znosi Terrarchów niczym trucizny. Choć nie wiem, jaki to ma związek z nami.
- Nie dostrzegasz go?
- Po pierwsze, nawet, jeśli chcą wezwać te demony, kto powiedział, że im się uda? Tylko Terrarchowie są zdolni do takich czarów.
- Zarahel tak nie uważa.
- To jeszcze nie znaczy, że się nie myli.
- Przez wzgląd na nas wszystkich mam szczerą nadzieję, że ty się nie mylisz.
- A co gdybym się mylił? Chcesz, żebyśmy rzucili się za nim w pogoń i odzyskali książki?
- Może.
- Przede wszystkim, nie dałbym złamanego grosza za to, że udałoby się nam ujść z życiem tych gór, gdybyśmy byli tylko we trzech. A po drugie, jeśli Zarahel umie czarować, naprawdę zamierzasz stawić mu czoła? Po trzecie zaś, kochanemu dowódcy naszego regimentu pewnie się nie spodoba, że bierzemy nogi za pas w poszukiwaniu jakichś magów, kiedy szykuje się wojna...
- To będzie najmniejsze z naszych zmartwień, jeśli Zarahel i jego koleżkowie wychyną z gór z gromadą pajęczych demonów.
- Nie sugerujesz chyba, żebyśmy uciekli? - Ton Łasicy jasno mówił, że były kłusownik uważa, że to pierwsza w miarę sensowna propozycja, jaką Mieszaniec przedstawił im przez cały dzień.
- To lepsze niż śmierć.
- Mieszańcu, rusz głową. Jeśli mamy się znaleźć pomiędzy powstaniem górali a plagą demonów, najbezpieczniej będzie w wojsku.
Mieszaniec się nad tym zastanowił. Łasica miał pewnie rację. Ponieważ przebywał już w tylu rozdartych wojną rejonach, doskonale wiedział, że w takich okolicznościach najlepiej trzymać się w gronie wielu uzbrojonych ludzi gotowych udzielić mu wsparcia.
- A poza tym, może to tylko takie gadanie - pocieszył Barbarzyńca. Jego ton świadczył, że próbuje dodać sobie otuchy. Podobnie jak Mieszaniec był przygotowany na najgorsze.
Mieszaniec skupił się znowu na swoim kacu. Nie wiedział, co bardziej go dręczy: sprawa z Zarahelem czy z Reną. Od obydwu robiło mu się niedobrze.
* * *
Kiedy znaleźli się z powrotem w obozie, Sardec już na nich czekał.
- Weźcie proch i racje polowe z magazynu - polecił. - Jutro wracamy w góry.
- Czy wolno mi zapytać, czemu, panie? - spytał sierżant Hef. Wiedział, że to pytanie wszystkim chodziło po głowie.
- Będziemy eskortować damę Terrarchów.
- Tego mi tylko, cholera, potrzeba - wymruczał Barbarzyńca. - Wyprawa na zbieranie kwiatków.
- Idźcie dziś wcześnie spać, ludzie - powiedział Sardec. - Wy ruszamy przed świtem.
Mieszaniec wpatrywał się w niego i myślał o Renie, życząc oficerowi Terrarchów śmierci. Gdyby wystarczyła do tego siła woli Sardec już byłby trupem, lecz porucznik uparcie nie chciał umrzeć.
* * *
- Mówi się, że wracamy z powrotem do kopalni - powiedział Łasica, podchodząc i przykucając przy ognisku, gdzie rozłożyła się grupka furażerów. Przyjrzał się magicznym światłom płonącym na nocnym niebie nad miasteczkiem. Mieszaniec pomyślał, że w wielkiej czerwonej wieży odprawiają się jakieś potężne czary.
- Skąd wiesz? - spytał, pociągając kolejny łyk z butelczyny z winem.
- Rozmawiałem właśnie z kwatermistrzem. Poganiaczom rozkazano przygotować pomostogrzbietowce do wyprawy w góry. A porucznik Sardec zarządził, aby wraz z wyrmami posłano dwa tuziny latarni. Czyż nie wygląda na to, że zamierzają udać się gdzieś, gdzie jest ciemno?
- Do kopalni?
- Oczywiście.
- Inne źródła mówią, że pani Asea we własnej osobie chce zobaczyć to, co odkryliśmy.
- Inne źródła? To znaczy porucznik Jazeray?
- Idź, zapytaj kwatermistrza. Jestem pewien, że ci powie.
Mieszaniec wiedział, co Łasica sobie myśli. Powiązał z ich nagłą ekspedycją to, co Mieszaniec podsłuchał w magazynie. Czyżby Czcigodni dowiedzieli się o planach Zarahela? Było to możliwe - mieli własne źródła informacji. Ponoć ich szpiedzy docierali wszędzie. Może miało to coś wspólnego z odprawiany mi w miasteczku czarami? Wzdrygnął się, nie chcąc myśleć o tym, co czekało w kopalni.
Wstał i zaczął się oddalać w ciemność.
- Dokąd się wybierasz, Mieszańcu? Tylko żartowałem z tym kwatermistrzem.
- Idę, żeby poczynić nieco własnych przygotowań - powiedział. Łasica podążył za nim w mrok.
- Słyszałem dzisiaj jeszcze jedną pogłoskę.
- Co takiego?
- Wygląda na to, że zeszłej nocy włamano się do magazynu Bertragha. Znaleziono tam martwego górala. A sam faktor zniknął.
- Myślę, że obydwaj domyślamy się, gdzie się udał.
Łasica kiwnął głową i zawrócił w kierunku ogniska, a w jego dłoni pojawiły się kości do gry.
Mieszaniec powlókł się ku kwaterze Karla. Jeśli ładnie poprosi, być może łowca wyrmów sprzeda mu parę sztuk swojej specjalnej broni. Nigdy w przeszłości tego nie robił, ale nikt nigdy przedtem nie zaproponował mu złotych regali. Mieszaniec pragnął zwłaszcza kupić trochę kul ze srebrzca. Z tego, co słyszał, były jedyną skuteczną bronią przeciwko różnym demonom. Miał nadzieję, że Karl będzie skłonny rozstać się z kilkoma. Może podzieli się również paroma ze swoich specjalnych granatów.
Rozdział 31
"Podróże poszerzają horyzonty, pogłębiają duchowość i odchudzają sakiewkę".
Stare powiedzenie
Następnego ranka, kiedy pani Asea wyszła przed bramę rezydencji, aby przyjrzeć się ustawionym na dziedzińcu żołnierzom, Sardec był zaskoczony. Nie wyglądała już jak rozpieszczona arystokratka. Przypominała wojownika, przywódczynię Terrarchów z dawnych czasów, mającą u boku dwóch odzianych na czarno służących. Zaimponowała Sardecowi. Nie było żadnych wątpliwości - oto jedna z Pierwszych, przygotowana do walki.
Na twarzy Asea nosiła maskę z płynnego metalu. Zakrywała ona wszystko poza oczami i zębami. Miała dwie dziury na nozdrza. Była wymodelowana tak, jak jej rysy, i poruszała się tak jak one; uśmiech, zmarszczenie brwi. Na środku czoła tkwił czarny klejnot z miniaturowymi symbolami Starszych wygrawerowanymi na każdym fasecie. Postać spowijały pasma nabijanej ćwiekami skóry, niczym u mumii owiniętej bandażami. Podobnie jak maska, w magiczny sposób przylegały one do ciała. Bez wątpienia Asea nosiła zbroję, lecz zbroja ta dawała jej tyle swobody, jakby odziana była w jedwab.
Na prawym nadgarstku miała trzy złote bransolety z wygrawerowanymi runami, a w każdej jaśniał lśniący klejnot, czerwony, niebieski i zielony. Sardecowi wydawało się, że rozpoznaje dwa z nich. Bransoleta z zielonym kamieniem była pierścieniem do panowania nad Smyczą, służącym do naginania wyrmów i innych stworzeń do woli osoby, która go nosiła. Czerwony klejnot bardzo przypominał coś, co ojciec pokazał mu, kiedy był chłopcem. Był to mechanizm obrotowy do obsługi jakiejś pradawnej broni. Pulsowała na nim ochronna runa. Nie domyślał się, do czego służy trzecia bransoleta. U pasa pani Asei wisiała pochwa na Bicz oraz na miecz. Na łańcuszku, który nosiła na szyi, kołysało się wiele symboli Starszych.
Wyglądała, jakby wyszła prosto z jakiejś sagi o dawnych czasach. Cały jej sprzęt miał potężny i elegancki wygląd charakterystyczny dla starej magii Al'Terry. Za odzianymi na czarno sługami szedł dworski służący z wielką pokrytą runami butlą.
- Przynajmniej jesteś punktualny - powiedziała. - Tak niewielu młodzieńców szanuje punktualność w dzisiejszych czasach. Chodź! Chciałabym porozmawiać z twoimi żołnierzami.
- Jak sobie życzysz - rzekł Sardec. Mimowolnie trzymał się z tyłu. Wydłużył krok, aby szli obok siebie, jak równi sobie. Dwaj słudzy z twarzami zamaskowanymi i osłoniętymi tak, że widać było tylko cienki pasek skóry wokół oczu, podążali za nimi. Furażerzy ustawili się w szeregu niedaleko od wielkich wyrmów, które miały ich ponieść. Kiedy pojawiła się Asea, stanęli zgrabnie na baczność, o wiele zręczniej niż zrobiliby to dla niego, pomyślał kwaśno Sardec. Wyglądało na to, że też byli pod wrażeniem.
Asea przeszła wzdłuż szeregu, zatrzymując się tu i ówdzie, żeby zajrzeć w twarz ludziom, jakby w nich czegoś szukała. Większość mężczyzn bladła pod jej chłodnym, badawczym spojrzeniem, ale kilku nie spuściło wzroku i Sardec wyczuł, że z jakiegoś nieznanego powodu Asea była zadowolona. Kiedy już przeszła wzdłuż całego szeregu, odwróciła się i stanęła kilka kroków przed żołnierzami.
- Wyruszamy w góry - oznajmiła. Jej głos niósł się daleko, choć pewnie dzięki jakiejś czarodziejskiej sztuczce, bo wcale go nie podniosła. - Wracamy do miejsca, które niedawno odwiedziliście. Pełnicie rolę mojej eskorty. Widzę, że będę z wami bezpieczna! Kiedy wrócę do domu cała i zdrowa, zostaniecie sowicie wynagrodzeni. Po złotej koronie dla każdego... może więcej, jeśli zrobi się nieco bardziej niebezpiecznie.
Ozwały się wiwaty. Asea odwróciła się i gorączkowo wyszeptała do służących niosących butlę:
- Ostrożnie z nią. Jeśli pieczęć zostanie złamana, czeka nas śmierć. A właściwie to coś gorszego niż śmierć.
Wydając rozkaz, by dosiąść wyrmów, Sardec zastanawiał się, o co chodziło.
* * *
- No i znowu to samo - powiedział Barbarzyńca, gdy wspinali się po sznurowej drabince i wdrapywali po ściance palankinu.
Mieszaniec zastanawiał się, czy był to ten sam wyrm, na którym jechali ostatnio. Coś w cętkowanym układzie łusek na jego szyi wydawało się znajome.
Wyrm podniósł się chwiejnie i wydał z siebie ryk tłumionego strachu i wściekłości. Z bramy w wieży Asei dał się słyszeć syk i dziwny gadzi skrzek.
- A co to takiego? - wymruczał Barbarzyńca, a wszyscy wstali, żeby wyjrzeć zza ścianki palankinu.
Z bramy wychynęło stado chyba z tuzina ogromnych rozdzieraków, większych niż te, jakie Mieszaniec do tej pory widział. Pognały do przodu i zaczęły się kłębić wokół Sardeca; smukłe, dwunożne wyrmy z długimi, wężowatymi szyjami i uderzającymi o ziemię ogonami. Od czubka nosa do koniuszka ogona mierzyły pewnie dziewięć stóp i miały wysokość czterech. Z palców u nóg wysunęły się ogromne, ostre pazury. Zębiska miały ostre jak brzytwa, a w oczach połyskiwała złośliwa inteligencja. To widok i zapach tych drapieżników zdenerwował wielki pomostogrzbietowce. Mimo wysiłków poganiaczy odwracały się, żeby mieć je na oku. Mieszaniec odczuwał niemal podziw dla Sardeca. Wiedział, że sam nie zdołałby stać tak spokojnie jak porucznik, gdyby wiedział, że te zabójcze stwory kręcą się dokoła. Choć jednocześnie odczułby ogromną satysfakcję, gdyby rozerwały Sardeca na strzępy i pożywiły się jego szczątkami.
Kiedy przyjrzał się uważniej, dostrzegł, że każdy z nich ma na szyi małą obrożę z błyszczącym kamieniem. Rozdzieraki kontrolowano za pomocą magii. A kiedy zobaczył ogromnego, czarnego jak smoła wyrma wyłaniającego się przez wewnętrzną bramę pałacu, wiedział już, kto nimi włada. Wyglądało na to, że pani Asea traktuje to polowanie bardzo poważnie.
Wziął głęboki oddech i uspokoił się, ściskając broń dla dodania sobie animuszu. Nie podobał mu się sposób, w jaki pani Asea na niego spojrzała, kiedy stał w szeregu. Odniósł wrażenie, jakby zaglądała w najmroczniejsze zakamarki jego duszy, a to, co tam zobaczyła, rozbawiło ją. Miał nadzieję, że tak nie było, gdyby, bowiem mogła do niej zajrzeć, odkryłaby, jakie interesy prowadził z Bertraghem.
Przez chwilę Mieszaniec zastanawiał się, czy nie powinien do niej podejść i nie opowiedzieć wszystkiego w zamian za ułaskawienie. Z pewnością jedna z Pierwszych, czarodziejka Terrarchów wiedziałaby, co zrobić z Uhltari. Jak tylko ta myśl przyszła mu do głowy, przegnał ją. Nie będzie przebaczenia dla niego ani dla pozostałych. Szybka śmierć to najlepsze, na co mógłby liczyć, gdyby wydało się, jaką odegrał w tym rolę.
Pomostogrzbietowiec wyszedł chwiejnym krokiem z dziedzińca na ogromny plac. Wciąż leżały na nim śmieci - serpentyny, pozostałości po sztucznych ogniach, zgniecione papierowe latarnie i maski. Przed nimi zebrał się tłum ludzi mających wejść do głównej świątyni. Paru z nich odwróciło się, przypatrując z ciekawością przejeżdżającym żołnierzom. Szybko jednak odsunęli się na widok rozdzieraków.
Przyszła mu do głowy kolejna myśl. Faktor i Zarahel muszą zginąć. Wiedzieli zbyt dużo i nie powinni przekazać tej wiedzy władzom. Gdyby, bowiem stało się inaczej, Mieszaniec i jego przyjaciele zostaliby napiętnowani i spaleni na stosie tak, jakby sam się do tego przyznał. Jak tylko nadarzy się okazja, porozmawia z Łasicą i Barbarzyńcą. Wymyślą sposób, by zgładzić proroka i jego towarzysza.
* * *
- Mówię wam, przeleciałbym ją - oznajmił Barbarzyńca spoglądając znacząco w kierunku wyrma pani Asei. Znajdował się na przedzie, podążając śladem rozdzieraków, które sadziły susami ku górom.
- Zwariowałeś - burknął Ropuchogęby. - Przelecieć jedna z Pierwszych? Ja byłbym tak przestraszony, że by mi nie stanął
- Dla niej mój żołnierzyk stanąłby na baczność w każdej chwili - powiedział Barbarzyńca i ryknął śmiechem. Dał kuksańca Mieszańcowi. - Powiedziałem, że mój żołnierzyk stanąłby na baczność!
- Słyszałem cię za pierwszym razem - rzekł Mieszaniec. - Lepiej postaraj się, żeby ona cię nie usłyszała.
- A to, czemu? Jak mówią, nie byłbym pierwszym człowiekiem, jakiego ujeżdżała.
- Ryknij to jeszcze głośniej, czemu nie? - zakpił Mieszaniec.
- Istnieje mała szansa, że tym razem to do niej nie dotarło.
- Nie bądź taki drażliwy tylko, dlatego, że twoja dziewczyna przespała się z porucznikiem...
- Co takiego? - spytał, odwracając się, sierżant Hef. Przyjrzał im się tymi swoimi mądrymi, małpimi ślepkami.
- Porucznik i kilku innych oficerów odwiedzili Mamę Horne w noc Pocieszenia - wyjaśnił Łasica, cmokając z ponurym zadowoleniem. Nie spuszczał wzroku z twarzy Gunthera.
- Niech Światło wybaczy wam te kłamstwa - powiedział Gunther. Wyraźnie nadal był w dobrotliwym nastroju po przeżyciach w kopalni. Mieszaniec niemal tęsknił za starym Guntherem, który teraz wściekałby się na Łasicę i wygrażał mu. Ta wyrozumiałość zaczynała być bardziej irytująca niż jego dawne tyrady.
- Jeśli to prawda, zachowałbym to dla siebie - oświadczył Hef, a powaga pobrzmiewająca w jego głosie uspokoiła ich wszystkich.
- Czcigodni mają swoje sposoby, by wyrównać rachunki z ludźmi, którzy ich obmawiają.
- Nie to, żebym mu się dziwił - wtrącił Barbarzyńca. - Dziewczyna Mieszańca jest bardzo ładna.
- Ona nie jest moją dziewczyną - zaprzeczył Mieszaniec.
- To, czemu rozpaczasz jak pies, któremu zabrano kość?
- Nie rozpaczam.
- Jak sobie chcesz - burknął Barbarzyńca. Spojrzał znowu na wyrma pani Asei. - Mówię wam, że zdecydowanie bym ją przeleciał.
* * *
Sardec patrzył, jak przybliżają się góry. Jechał sam na swoim wyrmie i miał mnóstwo czasu na myślenie. Po raz drugi w ciągu paru tygodni kazano mu udać się tutaj, pomiędzy górskie plemiona.
Spojrzał na ogromnego, czarnego wierzchowca Asei. Spośród wszystkich wyrmów tylko ten nie okazywał niepokoju w obecności stada rozdzieraków. Domyślał się, że zwierzę było do nich przyzwyczajone. Wyglądało na to, że odziany na czarno sługa bez trudu kierował pomostogrzbietowcem. Drugi sługa stał za swoją panią z łukiem w ręku, lustrując teren. Skąd ten łuk? - zastanawiał się Sardec. Może Asea miała wśród sprzętu starodawne zaczarowane groty, pomyślał kwaśno. Wydawało się, że ma wszystko inne. Zdumiewające, że zebrała tyle reliktów z Al'Terry. Cóż, była jedną z Pierwszych.
Przyłożył lunetę do oka i przyjrzał się rozdzierakom. Nadal się złościł, że tak je wypuściła, kiedy stał na dziedzińcu. Był pewien, że zrobiła to celowo, aby poniżyć Sardeca przed jego ludźmi i niemal jej się to udało. Kiedy ci zabójcy go otoczyli, potrzebował całej siły woli, by nie dobyć Blasku Księżyca. Wciąż pamiętał ich ostry gadzi zapach i smród zepsutego mięsa dobywający im się z pysków. Gdyby słabiej nad sobą panował albo gdyby jeden z rodzieraków wpadł w morderczy szał, całe stado rzuciłoby się na niego. Widział już przedtem coś takiego.
Rozdzierak znajdujący się na przedzie miał łeb pochylony nad śladem i tropił. Była to dominująca samica, najbardziej zestrojona ze Smyczą. Reszta stada będzie jej słuchać. Kiedy im się przyglądał, zaczęły się rozpraszać do polowania, tworząc szeroki łuk w poszukiwaniu ofiary, jaką im obiecano.
W parę chwil później jego myśli wróciły do tej człowieczej dziewczyny. Odczuwał wstyd, lecz wspomnienie tego spotkania nadal niosło ze sobą silny ładunek erotyczny. Może, kiedy wróci z tej misji, odnajdzie ją. A może poszuka sobie innej człowieczej dziewki, albo i dwóch.
Jeśli wróci, podszeptywała mu mała, przestraszona cząstka jego umysłu.
* * *
Rozbili obóz niedaleko poprzedniego obozowiska. Mieszaniec przyłączył się do grupy żołnierzy przypatrującej się ze zdziwieniem, jak pani Asea rozbija obóz. Z bagaży przytroczonych do boków wyrma jej dwaj słudzy wyjęli coś, co wyglądało jak krótki metalowy pręt. Czarodziejka wymówiła słowo i pręt ten wydłużył się ku górze na wysokość człowieka. W chwilę później z czubka wystrzeliły jakieś włókna i zagłębiły się w ziemi. Zarejestrował ruch, za którym wzrok nie mógł nadążyć, i dostrzegł namiot. Materiał połyskiwał dziwnie i zdawał się wtapiać w górskie otoczenie. Mieszaniec wiedział, że z daleka trudno byłoby go zobaczyć. Nie zważając na to, że właśnie dokonała cudu, pani Asea oddaliła się, aby rozstawić czujki wokół obozu, pozostawiając swym dziwnie ubranym sługom transport rzeczy z wyrma do środka namiotu.
Mieszaniec kiwnął dyskretnie głową, dając znak Łasicy, i poszedł ku drzewom jak człowiek, który chce się odlać. Dawny kłusownik dołączył do niego parę chwil później. Stanęli na zewnątrz, patrząc na gwiazdy wyglądające zza gór.
- Wiem, co chcesz powiedzieć - rzekł cicho Łasica.
- Wiesz? - Obydwaj rozejrzeli się dokoła, upewniając się, nikogo nie ma.
- O Bertraghu. Lepiej dla nas wszystkich, żeby nie wzięli go żywcem. Nie wiadomo, co powie pani Asei albo inkwizycji, jeśli będzie miał okazję. Mieszaniec przyglądał mu się przez chwilę, a jego wrodzona małomówność walczyła z emocjami, które groziły wewnętrznym rozdarciem.
- Co jeszcze cię gryzie? Przez cały dzień dąsasz się jak jakiś dzieciak. Nie chodzi chyba o tę dziewczynę, co?
Mieszaniec zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Może. A przynajmniej po części.
- To nie bądź taki dziecinny, do jasnej cholery. Jeśli się jej podobasz, to jej się podobasz. Jeśli ona ci się podoba, to też dobrze. A sprawa z porucznikiem to czysty interes.
- Tak myślisz?
- Dużo o tobie mówiła, kiedy poszedłeś do faktora. Może gdybyś został, cała reszta nigdy by się nie wydarzyła.
- Tak myślisz?
- Chcesz zostać papugą, czy co? Istnieje tylko jeden sposób, aby się dowiedzieć, co kobieta myśli, i nie potrzeba do tego magii.
- A jaki to sposób?
- Zapytać ją o to.
- Pomyślę o tym, ale chodzi nie tylko o to... - Teraz, kiedy doszli do sedna, Mieszaniec nie miał ochoty o tym mówić.
Łasica go ponaglił.
- Co jeszcze?
- Chodzi o coś innego. Myślisz, że źle postąpiliśmy z książkami, że od samego ich czytania można oszaleć albo zostać pochłoniętym przez mrok? Sądzisz, że nasze dusze są zagrożone Przez to, co zrobiliśmy?
- A kimże ja jestem, Mieszańcu, cholernym księdzem? Skąd mam to wiedzieć? - Łasica starał się obrócić to w żart, lecz w jego głosie pobrzmiewał poważny ton. - Może powinieneś był popytać Barbarzyńcy. Powiedział ci przecież, że z czytania nigdy nie wyszło nic dobrego.
- Zaczynam myśleć, że ma rację. Wspomnij mu o Bertraghu.
- Och, ta myśl zakradła się chyba nawet do jego twarde czerepu.
- Powinien ją, zatem serdecznie powitać w tym obcym dla niej miejscu.
- Cha, cha, cholernie śmieszne. Chodź, lepiej wracajmy i Po, żywmy się trochę. Przynajmniej pogoda się poprawiła od naszego ostatniego wypadu.
Jeśli nawet, Mieszaniec tego nie zauważył. Było równie zimno i wietrznie, jak poprzednio. Jedyne, co się zmieniło, to fakt, że już nie padał śnieg. Może to Łasica miał na myśli.
* * *
Wracając, Mieszaniec z zaskoczeniem zauważył, że pani Asea na niego patrzy. Zadrżał, lecz nie z zimna. Zastanawiał się, czego od niego chce. Przywołała go ruchem ręki. Przełknął ślinę, starając się nie robić wrażenia winnego, i ruszył w jej kierunku.
- W czym mogę pomóc, pani? - spytał, starając się nie wlepiać w nią oczu. Choć nosiła dziwną srebrną maskę, piękno jej trójkątnej twarzy było zdumiewające. Przyglądała mu się przez chwilę z głową przechyloną na bok. Obeszła go dookoła. Mieszaniec stał nieruchomo, zastanawiając się, skąd ta złowróżbna obserwacja. Pani Asea poruszała się jak polujący kot. Rozdzieraki podążały jej śladem. Nagle zaczął się pocić. Czuł narastające napięcie. Co takiego wiedziała? Co podejrzewała?
- Kim był twój ojciec? - spytała.
- Nie wiem, pani.
- A matka?
- Zmarła, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Nie znałem jej.
Zatrzymała się tuż przed nim. Czuł przymus spojrzenia jej w twarz.
- Masz w sobie krew Terrarchów.
- Wiele osób mi to mówiło, ale ja nie wiem, pani.
- Ja ci to mówię, chłopcze, a ja to wiem.
Mieszaniec nie miał pojęcia, co powiedzieć. Był bardziej zszokowany, niż się spodziewał. Całe życie się nad tym zastanawiał, ale nigdy się nie spodziewał, że potwierdzi to jedna z Pierwszych. Wymówiła jakieś słowo i dotknęła ręką jego czoła. Poczuł szok, kiedy iskra mocy przeskoczyła pomiędzy nimi. Zastanawiał się, co właściwie zrobiła.
- Ciekawe. Masz w sobie krew Czcigodnych i coś jeszcze, a mimo to jesteś zwykłym żołnierzem.
- Nic na to nie poradzę, pani.
- Jeszcze jedno - powiedziała. - Moi szpiedzy z Czerwonej Wieży zameldowali mi o pewnych pogłoskach na twój temat.
- Pani?
- Pogłoskach dotyczących pewnych ksiąg o mistycyzmie.
Tylko siłą woli powstrzymał drżenie. Był głupcem, wyobrażając sobie, że uda im się sprzedać książki niepostrzeżenie. Oczywiście, Terrarchowie wszędzie utrzymywali informatorów. I oczywiście, sprawa się wydała. Przygotował się na oskarżenie.
- Ksiąg, pani?
- Sprzedawanych przez grupkę żołnierzy. Trzech żołnierzy. Wiesz coś o tym?
Mieszaniec zastanawiał się, ile słyszała pani Asea.
- Niby skąd, pani?
Spojrzała na niego i obdarzyła oszałamiającym uśmiechem. Mieszaniec zdał sobie nagle sprawę, jak czuje się ptak w konfrontacji z wężem.
- Jeśli usłyszysz coś o tym, proszę, daj mi znać.
- Oczywiście, pani.
Bez słowa odwróciła się i odeszła, a stado rozdzieraków podążyło za nią. Mieszaniec stał nieruchomo. Było mu słabo. Minęło sporo czasu, zanim zdołał powrócić do obowiązków.
Rozdział 32
"Należy być szczególnie ostrożnym, gdy ktoś mówi, że powierza ci swoje tajemnice".
Asea Selari,
Praktyczne aspekty polityki
Sardec był zdziwiony, gdy ciemnoskóry sługa zjawił się z uprzejmym zaproszeniem, aby przyszedł do pani na rozmowę. Jeszcze bardziej zaskoczył go przepych panujący w jej namiocie. Podłoga wyłożona była dywanami, a w powietrzu unosił się zapach kadzidła. Pojedynczy świetlikokamień na trójnogu oświetlał wnętrze i ogrzewał zimne, nocne powietrze. Pani Asea z pewnością lubiła podróżować wygodnie.
Zdjęła srebrną maskę, która teraz spoczywała na małej skrzyni służącej jednocześnie za stolik i wyglądała jak zwyczajna maska. Spojrzał na nią z pewnym podziwem. Oto kolejne ogniwo łączące panią Aseę z potężną magią z przeszłości.
- Witaj, książę, rozgość się.
- Dziękuję za zaproszenie.
- To nic takiego. Usiądź, proszę.
Sardec usiadł ze skrzyżowanymi nogami na małym dywaniku, ona zaś zajęła miejsce naprzeciwko. Był świadom jej oszałamiającej, drapieżnej urody i zmysłowości, której używała jako broni. Chyba jednak nie starała się skupić jej w całości na nim.
- Widzę, że podziwiasz moją maskę. To na swój sposób dzieło sztuki, wykute przez kowali na wyspie Athaenar w Górach Mglistych w świecie, który utraciliśmy nie tak dawno temu.
- Szkoda, że utraciliśmy także wiedzę, jak wytwarzać takie przedmioty - powiedział.
- Nie jesteśmy już tym, czym byliśmy.
- Tęsknisz za ojczystym światem. To zrozumiałe...
- Niestety, to nie tylko sentymentalizm, książę, lecz coś więcej. My dosłownie skarłowacieliśmy. Dla Pierwszych przypomina to brak powietrza, jaki odczuwa się, kiedy smok leci na dużej wysokości. Jesteśmy słabsi, a nasze zmysły są mniej wyostrzone. Magia była tak wpleciona w osnowę naszej istoty, że fizycznie mamy mniejsze możliwości niż kiedyś. Ty tutaj wyrosłeś, więc nie wiesz, o czym mówię, ale zapewniam cię, że gdybyś niegdyś wędrował wśród zielonych lasów Al'Terry, zrozumiałbyś...
- Żałuję, że tego nie doświadczyłem, pani Aseo, i już nie doświadczę. Ta droga została zamknięta. Nie ma powrotu.
- Zaiste.
Sardec zdał sobie nagle sprawę, że cała ta rozmowa została ukartowana przez panią Aseę, która specjalnie umieściła maskę tak, aby przyciągnąć jego uwagę, że jego reakcja została przewidziana i zaplanowana. Choć zupełnie nie wiedział, dlaczego. Znowu stracił grunt pod nogami w obliczu tej wiecznie młodej piękności posiadającej głęboką wiedzę o rzeczach, których on nawet nie pojmował. Pomyślał kwaśno, że bez wątpienia to właśnie zakładał jej plan.
Rozmyślania przerwał mu jeden ze służących. Nie potrafił odróżnić jednego od drugiego, bo obydwaj wyglądali i zachowywali się podobnie. Mężczyzna przyniósł butelkę wina. Jej kształt i kolor świadczyły o tym, że pochodzi z winnic Selarich. Ponieważ klan Asei słynął ze swoich delikatnie narkotycznych win, Podejrzewał, że warto się go napić. Zastanawiał się, czy ta przerwa w rozmowie również została zaplanowana. Po raz pierwszy zauważył coś dziwnego w oczach służącego. Odbijały światło jak oczy psa. Czy to możliwe, że nie jest w pełni człowiekiem? Może jest jakimś, homunculusem albo magiczną istotą?
- Obawiam się, że słabo znam się na magii, pani - oświadczył, żeby zobaczyć jej reakcję.
- To zrozumiałe, biorąc pod uwagę twój rodowód.
Wino nalano do kryształowych pucharów. Łaskotało w język i Sardec niemal od razu zaczął się odprężać.
- Harkowie słyną bardziej ze znajomości smoków niż magii
- Niestety, nie są to również najlepsze czasy dla smoków.
- To nie jest najlepszy świat dla smoków. Podobnie jak my smoki rodzą się z magią we krwi. To, dlatego wymierają albo cofają się do stadium wyrmów.
- Cofają się do stadium wyrmów, pani? Myślałem, że one się degenerują. - Zastanawiał się, czy to subtelna zniewaga z jej strony. Wiedziała przecież, że Sardec należy do najmłodszego pokolenia Terrarchow i że często musiał słyszeć pogardliwe porównania dotyczące jego rówieśników i starszych Terrarchów.
- Adaana wyhodowała smoki z wyrmów. Pośledniejsza rasa była pierwsza.
- Większość uczonych ksiąg nie tak to przedstawia.
- Adaana mi to powiedziała.
Sardec zaklął w duchu. Oczywiście, Asea była jedną z Pierwszych. I nawet wśród nich uchodziła za słynną czarodziejkę. Możliwe, że osobiście rozmawiała ze Smoczą Anielicą.
- Tej kwestii nie da się rozwiązać, pani, choć sprawa ta nie jest powszechnie znana.
- Wiele prawd wycisza się obecnie z powodów politycznych.
Teraz dochodzimy do sedna, pomyślał. Już rozumiał, o co tu chodzi. Sprawdzała go, chcąc wybadać jego sympatie polityczne. Pociągnął kolejny łyk wina i postanowił czerpać z tego przyjemność.
- Wiele prawd wyciszono, odkąd przybyliśmy do tego świata.
- Jestem pewien, że podasz więcej przykładów.
- Nie wiem, czy spodoba ci się ten, który właśnie przyszedł mi do głowy.
- Niech sam to osądzę.
- W porządku. Adaana wyhodowała nie tylko smoki, te dumne symbole rasy Terrarchów. Stworzyła także nasz lud. - To żadna nowina, pani. Pisma o tym wspominają. - Nie mówią jednakże, skąd wzięła materiał. - Oczywiście, od naszych przodków.
- Czyli? - spytała.
- Od Aalów.
- A kim właściwie byli ci Aalowie?
- Zaczynam się czuć jak podczas nauki pierwszego katechizmu, pani, lecz z szacunku dla twej urody i twej pozycji wśród Pierwszych odpowiem ci. Był to lud, który bardzo nas przypominał, pozbawiony jednak daru nieśmiertelności, jakim obdarzyła nas Smocza Anielica.
- A co, gdybym powiedziała, że bardzo przypominali twoich żołnierzy?
Od razu się zaśmiał, ten pomysł, bowiem wydawał mu się irracjonalny.
- Równie dobrze mogłabyś twierdzić, że pochodzimy od małp.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, rozbawiona jego reakcją, a potem dodała cicho:
- To też mogłabym stwierdzić.
- Mogłabyś, pani, ale tego nie uczynisz. Jesteś na to zbyt rozsądna i dobrze wychowana.
- Ciekawe doświadczenie, kiedy protekcjonalnie traktuje cię ktoś tak młody.
- Nie chciałem być protekcjonalny, pani. Tylko zakładałem...
- Tylko zakładałeś, że moje myśli idą tą samą konwencjonalną ścieżką, co myśli innych.
- Ja bym tak tego nie określił. Powszechnie znana jest twoja Empatia dla Czerwonych. Nigdy bym cię nie posądził o to, że myślisz konwencjonalnie.
- Dziękuję.
Na chwilę zapadła cisza i Sardec znowu zaczął się zastanawiać, czy ta rozmowa toczy się zgodnie z jej planem. Postanowił przejąć inicjatywę.
- Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, czemu Adaana nie wyznała tego nikomu innemu? Czemu nie rozpowszechniono jej słów?
- Kiedyś rozpowszechniono. Postanowiliśmy jednak o nich zapomnieć. Nie pasowały do naszego wizerunku, ani do wizerunku, jaki zdecydowaliśmy się przedstawić tak zwanej pośledniejszej rasie. Powtarzaliśmy kłamstwa tak długo, aż wielu z nas w nie uwierzyło.
Sardec przechylił głowę na bok i przyjrzał jej się z uwagą. Sądził, że mówiła poważnie, ale uświadomił sobie, że nie potrafi tego jednoznacznie ocenić. Wszyscy Pierwsi byli pierwszorzędnymi aktorami, kiedy im to odpowiadało.
- Mówisz niemal jak rewolucjonistka, pani Aseo. Nie sądziłem, że frakcja Czerwonych posunęła się aż tak daleko.
- Może i wydaję ci się rewolucjonistką. Według mnie, mówię jak ktoś, kogo obchodzi prawda.
Zignorował tę zamierzoną zniewagę.
- Jestem pewien, że nie zaprosiłaś mnie tutaj, aby wziąć na spytki, pani. Wspomniałaś o tym wszystkim w jakimś celu.
- Poproszono cię, abyś miał na mnie baczenie, czyż nie?
- Obawiam się, że nie rozumiem.
- Chyba wyraziłam się dość jasno. Chciałbyś, abym wyjaśniła to dogłębniej?
- Jeśli możesz...
- Pułkownik Xeno nakazał ci na mnie uważać. Nie musisz zaprzeczać. Znam go dostatecznie dobrze, by wiedzieć, co myśli Królowa słucha teraz Zielonych. On i jemu podobni chcieliby, aby tak zostało.
Sardec uznał, że to prawda.
- Twoi przełożeni bez wątpienia ostrzegli cię, że mam rewolucyjne poglądy. Chcę jedynie, abyś pojął w całej rozciągłości ich naturę, aby nie było pomiędzy nami nieporozumień.
- Jestem wdzięczny za twoją szczerość. - Może rzeczywiście był. Stawało się coraz bardziej jasne, że mimo młodego wyglądu i urody pani Asea należy do grona tych starych Terrarchów, którzy mieli ustalone poglądy w pewnych kwestiach i postanowili przekonać do nich świat, choćby wydawało się to niedorzeczne. Z pewnością nie zakładała, że podziela przekonania młodych arystokratów, którzy zgadzali się z tak idiotyczną filozofią! Uśmiechnęła się do niego niemal tak, jakby potrafiła czytać w jego myślach. - Choć nie jestem pewien, czy była rzeczywiście konieczna.
- Prawdziwe zrozumienie rzadko przynosi złe rezultaty, a często okazuje się nieodzowne - odparła z pewną zadumą, a on odniósł niejasne wrażenie, że oto oblał jakiś egzamin, co umniejszyło jego wartość w jej oczach. Ostatnio zbyt często doświadczał tego uczucia.
- Wybacz, jeśli wydam się niegrzeczny, ale nie wyjaśniłaś, czemu mi to wszystko opowiadasz.
Spojrzała na niego znowu, jakby go oceniała, aż wreszcie podjęła jakąś decyzję.
- Mówię ci to, chcę, bowiem, abyś to zapamiętał.
- Pochlebiasz mi.
- Ależ nie. Chcę, aby ktoś pamiętał słowa Smoczej Anielicy, gdybym zginęła w tych górach. Pozostawiłam informację w moich papierach, ale kto wie, co się z nimi stanie, jeśli wpadną w ręce inkwizycji albo Zielonych.
- Muszę wyznać, że nie podzielam twych poglądów, pani Aseo.
- Doceniam twoją szczerość, ale to nieważne. Zapamiętasz te słowa i jeśli nawet ich nie pojmiesz, przekażesz je komuś, kto je zrozumie.
Powoli dotarło do niego znaczenie tego, co mówiła.
- Naprawdę boisz się, że coś cię tu spotka, pani?
- Myślę, że to możliwe.
- Górale potrafią zażarcie walczyć, ale wątpię, aby zaatakowali tak liczne siły.
- To nie górali się obawiam.
- Czego zatem?
- Minęła już noc Pocieszenia.
- To prawda, ale nie jest to odpowiedź na moje pytanie.
- Pocieszenie jest ważne. Upamiętnia dzień, kiedy zamknięto Smoczą Bramę. Ten rytuał odprawiono właśnie wtedy, ponieważ tej nocy magiczne moce są najsilniejsze, nawet w tym żałosnym świecie. I to się nie zmieniło.
- Ale ta noc już minęła.
- Nie. To, co nazywamy nocą Pocieszenia, świętujemy każdego roku w pierwszą noc pierwszej wiosennej pełni księżyca. To część naszego kalendarza świąt religijnych. Jednak prawdziwa noc Pocieszenia wypada, kiedy indziej. Gwiazdy i planety są wówczas w koniunkcji i wtedy uwalnia się moc. Ta data przypada na różne dni i już od dawna nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy Dniem Pocieszenia.
- Zatem prawdziwe Pocieszenie dopiero nadejdzie?
- Jutro w nocy.
- A ty, pani, uważasz, że niesie to ze sobą jakąś groźbę?
- Jestem tego pewna.
- Czy zechcesz wyjaśnić, czemu?
- Ostatnim razem, kiedy byłeś w tych górach, zabiłeś czarnoksiężnika.
- Jeden z moich ludzi go zabił.
- Uważam, że mag realizował część większego planu.
- Co masz na myśli?
- Kiedy wysłuchałam twojej opowieści, posłałam do świątyni po starodawną księgę, którą tam przechowują znajdującą się na Czerwonym Indeksie. Zakazaną księgę o Uhltari i ich demonicznym bogu.
- Tak.
- Odmówiono mojej prośbie.
- Odmówili dostępu do ksiąg jednej z Pierwszych?
- Tak.
- Powinnaś złożyć petycję do królowej.
- Nie ma takiej potrzeby. Powiedziano mi, dlaczego jej nie otrzymam.
- Czemu?
- Ponieważ już jej nie mieli. Znikła pięć lat temu mniej więcej w tym samym czasie, co młody kapłan, którego podejrzewano o studiowanie pewnych zakazanych misteriów. Nazywał się Alzibar.
- Tak samo jak czarnoksiężnik, którego znaleźliśmy...
- Domyślam się, że to ten sam.
- Zatem dobrze, że go zabiliśmy.
- Tak. Ale nie działał sam. Może pracował dla kogoś innego. Zastanów się nad tym. Gdzie się podziewał przez te pięć lat? Kto go ochraniał? Dlaczego wybrał właśnie ten moment na swój powrót?
- Myślisz, że ktoś go przysłał?
- Posprawdzałam to i owo. Alzibar udał się do Kharadrei. Spotkał kobietę imieniem Tamara. Córkę lorda Malkiora.
- Kanclerza Sardei. - Sardec nie musiał pytać, jak jej się udało to tak szybko sprawdzić. Należała do grona Pierwszych. Miała dostęp do kryształu, dzięki któremu porozumiewano się na odległość, i bez wątpienia zachowała kontakty w Stowarzyszeniu Szkarłatnego Lotosu. Mimo wysiłków Zielonych wywiad królowej starał się utrzymywać znajomości w obu obozach.
- Tak. Ona jest jego najbardziej niebezpieczną agentką. Spędziła wiele lat w Kharadrei, pracując przeciwko nam, i nie sądzę, aby to, o czym rozmawiała z Alzibarem, przyniosło nam jakąś korzyść.
- Co masz na myśli?
- Znowu stoimy na krawędzi wojny. Tuż przed jej wybuchem czarodzieje i demony pojawiają się prawie, że w naszych granicach. Sprzymierzyli się z górskimi plemionami. Mówią, że chcą wskrzesić Urana Uhltara i wypowiedzieć nam wojnę. Nie uważasz tego za nieco podejrzane?
Sardec przyznał jej rację.
- Dlaczego teraz mi o tym mówisz? Czemu nie wspomniałaś o tym pułkownikowi Xenowi?
- Wspomniałam. To jeden z powodów, dla których cię tu przysłał.
Na pozór miało to sens, ale oczywiście Sardec nie umiał stwierdzić, ile prawdy kryło się w jej zarzutach, i nie zdoła tego zrobić dopóki nie wrócą z tej misji. Znowu poczuł, że usuwa mu się grunt pod nogami.
- Mówisz, że zobaczymy więcej tych demonów?
- W noc prawdziwego zrównania dnia z nocą pradawnym ciemnym mocom najłatwiej jest przeniknąć do naszego świata. Myślę, że coś otrzyma zaproszenie. To, dlatego przybyłam tu z całym wyposażeniem Pierwszej.
- Jak sądzę, o tym także wspomniałaś pułkownikowi Xenowi.
- Oczywiście.
A co jeśli rzeczywiście to zrobiła? A co jeśli to nie ona kłamała, ale pułkownik Xeno? Czemu jednak pułkownik miałby zrobić coś takiego jednemu ze swoich oficerów? Co na tym skorzysta? Sardec, który walczył z jednym tylko Uhltari, wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby nagle pojawiła się ich cała armia.
- Niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy, najlepiej by było, żebyśmy dotarli do źródła przed nocą prawdziwego Pocieszenia.
- Co do tego się zgadzamy. Czas nagli. Demony najlepiej wzywać o północy.
- Będziemy się posuwać jak najszybciej.
Coś jeszcze przyszło Sardecowi do głowy.
- Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, istnieje szansa, że gdzieś w tej kopalni odnajdziemy to, czego szukasz.
- Tak myślę.
Sardecowi wcale się nie podobał taki rozwój sytuacji. Zdał sobie sprawę, że jeśli w kopalni czeka coś, czego lękała się jedna z Pierwszych, on również powinien się bać.
Rozdział 33
„W każdym czasie i miejscu winniśmy się strzec tego, co czai się za starymi portalami",
Aernis,
Zasady magii
Zarahel spojrzał w dół, w dolinę. Sprawy zaczęły się toczyć po jego myśli. Ludzie z jego armii wojowników, głównie Agante, ale również niezadowoleni młodzieńcy przyciągnięci z innych klanów, zebrali się w odpowiedzi na jego wezwanie. Miał ich tu kilka setek. Będą świadkami tego, jak Zarahel posiądzie ogromną moc.
Podrapał się po szyi. W miejscu, gdzie jego magiczny przyjaciel pił krew, pojawił się ogromny fioletowy pęcherz. Inne pokrywały resztę jego ciała. Przestały teraz swędzieć, ale wyczuwał w nich małe, twarde grudki. Czasami miał wrażenie, jakby się poruszały, ale była to niewielka cena za moc i więź ze Starym Bogiem, jakie dawało mu to stworzenie.
Kiedy Alzibar za pomocą swojej alchemii po raz pierwszy doprowadził do wyklucia tego małego stworzenia z fioletowych jaj, Zarahel był przerażony. Teraz już się do niego przyzwyczaił i czuł się nieswojo, kiedy stworzenie nie poruszało się pod jego luźną szatą. Narkotyk z jego ukąszeń wprawiał go w euforię i dawał mu pewność siebie przekraczającą wszystko, czego przedtem zaznał. Może teraz dorówna nawet Terrarchowi.
Bertragh też wyglądał lepiej. Przez ostatnie dwa dni był w dziwnym, ponurym nastroju i spoglądał na Zarahela podejrzliwie, jakby spodziewał się, że zdradzi przełożonych z Szarego Bractwa. Po dzisiejszej nocy nie będzie to miało większego znaczenia. Uran Uhltar zostanie wezwany, a zebrani wojownicy go zobaczą. Wieść o tym, że Zarahel jest w łaskach u Starego Boga rozprzestrzeni się pomiędzy plemionami, aż zaczną napływać pod jego sztandar. A ci, którzy tego nie uczynią, zostaną usunięci za pomocą mrocznej jak noc magii, którą będzie władał. Zostanie panem gór, a święta wojna odbuduje imperium, jakie utracili jego przodkowie.
Na swój sposób dobrze się stało, że Alzibar poniósł śmierć. Teraz sprawy znalazły się w rękach samych tylko ludzi, i tak być powinno. Uran Uhltar naprawdę mu sprzyjał. Szeptał do niego w snach. Zarahel wzdrygnął się, przypominając sobie mroczne wizje, jakie przyszły mu do głowy zeszłej nocy. Zobaczył przeszłość.
Zobaczył Achenar za czasów jego pradawnej świetności, gdy dumna cywilizacja górali panowała nad tymi ziemiami, a kapłani składali ofiary z wrzeszczących jeńców na ołtarzach Urana Uhltara. Widział istoty przemykające w czeluściach pod górami, żywe maszyny tkające zbroje z pajęczego jedwabiu dla armii Achenaru i wytwarzające żywą broń. Widział, czym Bóg Pająk obdarzył swój lud w zamian za daninę z dusz, i uważał, że warte to było swojej ceny. Widział czasy, kiedy wszyscy dumni ludzie imperatorzy przysyłali daninę do Achenaru, aby nie narazić się na gniew Boga Pająka.
W swoich snach widział też inne rzeczy. Zobaczył wojnę ludzi, Uhltari i Terrarchów. Widział, jak smoczy jeźdźcy palą stronników Boga Pająka. Ujrzał ostateczną bitwę, która zniszczyła miasto na powierzchni i zapieczętowała miasto znajdujące się w dole. Widział, jak Uran Uhltar wycofał się przez portal, zabierając ze sobą dusze i siły witalne swego ludu, aby czekać jak wielki przyczajony pająk, aż ktoś przybędzie i go uwolni. Uran Uhltar był pradawną istotą, której życie mierzy się w eonach. Tysiące lat, jakie minęły od czasu upadku Achenaru, dla niego wydawały się niczym mgnienie oka. Wkrótce nadejdzie dzień jego powrotu.
Ten dzień nadszedł dziś. Zarahel wiedział, że to dziś rozgryzie ostatnie tajemnice zawarte w książkach Alzibara. Przywróci swemu ludowi pradawną chwałę. Przepędzi Terrarchów z tej krainy. Takie było jego przeznaczenie. Nic nie stanie mu na przeszkodzie. Czcigodni byli teraz słabi, podzieleni na liczne rywalizujące ze sobą królestwa. Ludzie okazali się silniejsi i mieli broń palną. Tym razem sprawy potoczą się inaczej. Z pomocą Urana Uhltara ludzie zwyciężą.
Teraz musiał tylko zejść w czeluście Achenaru i wziąć w swoje ręce własne przeznaczenie oraz przeznaczenie całej ludzkości.
* * *
- Naszemu panu i władcy trochę spieszno - zauważył Łasica, a Mieszaniec pomyślał, że kompan ma rację. Obudzono ich przed świtem i kazano im się przygotować do wymarszu o brzasku. Polecono im także sprawdzić, czy podsypali proch na panewkach. Jakby dało się zapomnieć o czymś takim w górach. Spędzili więcej niż pół dnia na grzbietach wyrmów i nie zatrzymali się na posiłek.
- Widzi mi się, że czekają nas kłopoty - powiedział Mieszaniec, przyglądając się zboczom i wznoszącym się nad nimi szczytom. Nadal wracał myślami do słów Asei. Był pewien, że coś wie, pytanie tylko, co? I co on ma z tym zrobić? Spisek zmierzający do uśmiercenia Bertragha to jedno, ale morderstwo na jednej z Pierwszych otoczonej przez ochroniarzy, rozdzieraki i królewskich żołnierzy, to zupełnie coś innego. Nie był pewien, czy to w ogóle możliwe. Wyglądało na to, że, od kiedy zabrał te przeklęte książki, jedno prowadziło do drugiego. Czuł się, jakby trafił na długi i śliski stok wiodący na skraj przepastnej otchłani.
- Może ta czarownica coś mu powiedziała - rzucił Leon. Mieszaniec siłą woli powstrzymał się, by nie drgnąć. Wydawało się, że Leon czyta mu w myślach. - Zeszłej nocy spędził sporo czasu w jej namiocie.
- Może zajmowali się czymś innym - wtrącił Barbarzyńca. - Nie dziwię mu się. Sam bym ją przeleciał.
- Już to wczoraj mówiłeś każdemu, kto chciał słuchać - odezwał się sierżant Hef. - Na twoim miejscu stuliłbym gębę. Ci ubrani na czarno siepacze w końcu cię usłyszą.
- Może jej powiedzą - rzekł Barbarzyńca. - Nie wiadomo, do czego to doprowadzi.
- Do tego, że spłoniesz na stosie - powiedział sierżant.
- Może być tego warta.
Mieszaniec patrzył na chmury zbierające się wokół szczytów. Wyglądało na to, że pogoda znowu się zmieni. A tu w górach zmiana pogody następowała szybko.
- To nie ona mnie martwi - przyznał Hef. - Ale górskie klany. Niektóre z nich są żądne krwi, a to ich terytorium. Spodziewam się, że jak wieść o nas dotrze do tej wysoko położonej doliny Agante, złożą nam małą wizytę.
- Niech przychodzą - oświadczył Barbarzyńca. - Zaimponuję bohaterstwem pani Asei.
- Gdyby głupota robiła na niej wrażenie - stwierdził sierżant - miałbyś duże szanse.
- Nie - odparł dumnie Barbarzyńca. - Gdyby głupota robiła na niej wrażenie, już byłbym z nią w łóżku.
Minęło kilka chwil, nim w pełni uświadomił sobie, co powiedział.
* * *
Zarahel siedział w swoim gabinecie w starym dworze i ponownie studiował tekst. Wiedział, że go rozumie. Kiedy narkotyczny jad magicznego stworzenia płonął mu w żyłach, doznał olśnienia. Teraz już całkowicie pojmował rytuał przebudzenia. Bezbłędny instynkt poprowadził go do właściwej strony we właściwym tomie. Wiedział, jak dokończyć proces, który Alzibar rozpoczął.
Sięgnął pod szatę i pogładził czule stworzenie. Odnalazł tajemnice, których tak długo szukał Alzibar. Miał w zasięgu moc, moc wykraczającą poza jego najśmielsze sny.
Oczywiście, pomyślał kwaśno, istniała jeszcze drobna kwestia: należało przeprowadzić odpowiednio rytuał, nawiązać kontakt z bogiem i nagiąć go do swojej woli. Ta perspektywa onieśmielała przedtem czarnoksiężnika o wiele bardziej doświadczonego niż Zarahel. Magiczny towarzysz znowu go ukąsił, a wraz z ukąszeniem napłynęła ekstatyczna radość i odnowione poczucie pewności siebie. Oczywiście, że zdoła tego dokonać. Oczywiście, że mu się uda. Coś zaczęło się wić w pęcherzu na jego szyi. Było to dziwnie przyjemne uczucie.
Wstał, po raz pierwszy od wielu godzin świadom swego ciała i otoczenia. Plecy go trochę bolały. Oczy piekły. Krew przelana przez jego zwolenników w bitwie z furażerami nadal plamiła ściany dworu. Wyczuwał ją w powietrzu. Wyjrzał przez okno na ciemne wody jeziora odbijające zachmurzone niebo. W oddali widział grupy robocze pracujące koło kopalni. Górali było wielu i pracowali gorączkowo, tak bardzo się go obawiali. Dzisiejszej nocy musieli odsłonić przejścia podziemne i naprawić szkody, jakie wyrządzili ci głupi żołnierze, w przeciwnym, bowiem razie wszystkie jego plany spełzną na niczym.
Bertragh przyglądał mu się czujnie. W jego oczach widniał teraz strach. Perspektywa tego, czym się zajmowali, stawała się dla niego realna. Jego spojrzenie wędrowało nieuchronnie ku szyi Zarahela i widocznemu na niej fioletowemu pęcherzowi. Prorok nasunął kaptur, zasłaniając go.
Spakował książki do skórzanej torby i ruszył ku drzwiom.
- Chodź. Trzeba rozpocząć przygotowania do rytuału. Jesteś pewien, że znasz swoją rolę?
- Równie dobrze, jak swoje imię, Zarahelu.
Czarnoksiężnik miał taką nadzieję. W kontaktach z demonami nie można sobie było pozwolić na żaden błąd.
W kącie jakaś mucha miotała się w pajęczej sieci. Pająk się do niej zbliżał. Zarahel zatrzymał się, aby popatrzeć, zafascynowany.
* * *
- Wygląda na to, że znowu są razem - zauważył Barbarzyńca - Ciekawe, o czym rozmawiają.
Mieszaniec powędrował za jego spojrzeniem, a strach ścisnął mu żołądek. Porucznik Sardec dołączył do pani Asei na grzbiecie jej wielkiego czarnego wyrma, a jego zwierzę podążało tuż za nim. Mieszaniec zastanawiał się, czy dama właśnie opowiada Sardecowi o książkach. Był teraz pewien, że pani Asea wie o tej sprawie więcej, niż mu powiedziała. Jedno słowo wyszeptane do uszu oficera i on, Łasica oraz Barbarzyńca upieką swoje kasztany w ogniu inkwizycji. Jakby wyczuwając intensywność jego spojrzenia, jeden ze służących Asei odwrócił się i popatrzył w jego kierunku.
Mieszańca zastanawiali też ci odziani na czarno mężczyźni. Robili dla niej wszystko. Byli jej sługami. Poganiaczami i ochroniarzami. Pewnie chowali w zanadrzu pełno nieprzyjemnych niespodzianek. Miał nadzieję, że on albo któryś z pozostałych dopadnie Bertragha, zanim oni to zrobią, choć być może teraz już się to nie liczyło.
Przyglądając się otulonym chmurami szczytom i rozciągającemu się pod nimi szaremu krajobrazowi, pomyślał, jak szybko sytuacja się zmienia. Ostatnim razem, kiedy tu przybył, nie martwił się niczym poza tym, aby utrzymać się przy życiu w czasie napaści górali. Teraz było to najmniejsze z jego zmartwień. Istniała możliwość, że zostaną wezwane demony, trzeba też będzie popełnić morderstwo. Przedtem sądził, że już dawno przestał się martwić o swoją nieśmiertelną duszę, ale przekonał się, że ten niepokój powrócił.
Bertragh osobiście nie wyrządził mu żadnej krzywdy, a jeśli Mieszaniec miałby być szczery, to kupiec zachował się nawet w porządku i zapłacił mu niezłą fortunę za książki. A teraz konieczność zmuszała go do tego, by zamordować faktora. Przypomniały mu się słowa starego ulicznego kaznodziei ze Smutku: Nie wyruszamy w tę drogę z zamiarem popełnienia grzechu. Nie narażamy naszej duszy celowo. Podążamy tą ścieżką powoli, przezornie, krok za krokiem i zanim się zorientujemy, znajdujemy się na skraju otchłani Cienia. Tak z pewnością było w jego przypadku w ciągu tych ostatnich kilku dni, choć szczerze mówiąc, zawsze wiedział, że niektóre jego czyny są złe i nie kierował się przy tym przezornością.
Zastanawiał się, czy jego dusza będzie się wiła w mękach przez wieczność, pożerana przez demony Cienia, nie mogąc nigdy ostatecznie umrzeć. Jeśli zginie tutaj, w górach, bez błogosławieństwa, na pewno się o tym przekona. Jeszcze jeden powód, aby nie umierać.
Kolejnym była Rena. Wysłuchawszy słów Łasicy, rozpoznał w nich prawdę. Pewnie od początkują znał, tylko czuł się zraniony i rozgniewany, trawiony przez zawiść i zazdrość o Sardeca. Chciał, jeśli tylko mu się uda, wyprostować sprawy z Reną i sprawić, aby znów miała dobre zdanie na jego temat. Wydawało mu się to teraz bardzo ważne.
Właśnie, kiedy ta myśl przyszła mu do głowy, zauważył jakiś ruch na zboczu góry przed nimi. Wyglądało na to, że ktoś ich obserwuje. Zagwizdał i wykrzyczał ostrzeżenie. W parę chwil potem zobaczył obłok dymu między głazami w górze i kula odbiła się od kamieni koło ścieżki. Wyrm zatrzymał się i obrócił łeb, próbując wypatrzyć zagrożenie.
Mieszaniec wycelował starannie i wystrzelił w tej samej chwili, co Łasica w punkt znajdujący się jakieś sto jardów w górę zbocza. Usłyszeli wrzask. A potem krzyki. Chmura gryzącego dymu przesłaniała widok. Mieszaniec zaczął automatycznie przeładowywać. Przegryzł ładunek, smak saletry wypełnił mu usta. Wsunął go w lufę, a za nim nabój, przybił wszystko pobojczykiem, który odpiął spod lufy. Kiedy to robił, pozostali strzelali. Zakłębiło się jeszcze więcej dymu. Poganiacz wyprowadził wyrma z prochowej chmury. Mieszaniec dostrzegł postacie, które pomykały w górę zbocza, wykorzystując naturalne osłony. Znowu wystrzelił, ale chybił.
Zerknął dokoła - pozostali żołnierze strzelali, ile wlezie. Wyrmy wynurzały się z kłębów dymu. Mieszaniec nie wiedział, co napastnicy chcieli osiągnąć. Może sądzili, że furażerzy spanikują i uciekną, albo, że zdołają przestraszyć wielkie zwierzęta. A może po prostu owładnęła nimi nienawiść do ludzi z nizin. Nie miało to teraz znaczenia. Żaden człowiek nie zdołałby wydostać się spod gradu ołowiu, jaki na nich spadł.
W ciągu paru chwil górale legli pokotem, a kule z muszkietów siekły ich ciała. Wielkie wyrmy zbliżały się do ich pozycji.
- Spokojnie, chłopaki - powiedział sierżant Hef. - Wypatrujcie zasadzki.
- Myślałem, że już jedna była - powiedział Barbarzyńca.
Pomostogrzbietowce dotarły do ciał. Żołnierze spłynęli gromadnie z palankinów po sznurowych drabinkach, a Mieszaniec wraz z nimi. Szybkie spojrzenie na trupy, i już wiedział, co się stało. Oczy wpatrujące się pustym spojrzeniem w niebo osadzone były w gładkich, niepobrużdżonych twarzach. Najstarszy miał pewnie nie więcej jak czternaście lat.
- To były cholerne dzieciaki - westchnął Łasica. - Pewnie wyruszyły na zwiady albo coś podobnego. Postanowiły sobie postrzelać do cudzoziemców. Głupie szczeniaki, nie wiedziały, co robią.
- Strzelając do nich, daliśmy znać wszystkim w górach, że tu jesteśmy - stwierdził Mieszaniec. I była to prawda. Huk wystrzałów z muszkietów niósł się echem po dolinach.
- A teraz są karmą dla wyrmów - podsumował Hef. Chrzęst kruszonych kości i ciał świadczył, że wielkie zwierzęta zaczęły się pożywiać.
- Miejmy nadzieję, że my nią nie zostaniemy, zanim ten dzień dobiegnie końca - powiedział Mieszaniec.
* * *
Zarahel uśmiechnął się, gdy doszedł go znajomy odór dobywający się z nowo otwartego wejścia do kopalni. Wypełniał on cały tunel. Zarahel odwrócił się do górali i przemówił:
- Dobrze się sprawiliście. Wkrótce zostaniecie wynagrodzeni za swą wiarę i cierpliwość.
Może i mieli tych przymiotów aż nadto, lecz na ich obliczach malował się jedynie niepokój. Z przyjemnością wydostaliby się z ciemności, i to jak najszybciej, a Zarahel z radością im na to pozwolił. Widok pęcherzy na jego szyi i dłoniach również wzbudzał lęk.
- Możecie odejść. Wszyscy poza Bertraghem, który będzie mi towarzyszył.
Wyglądało na to, że faktor nie pałał chęcią, by podążyć za nim, podobnie jak pozostali, a Zarahel im się nie dziwił. Kopalnia nie sprawiała wrażenia bezpiecznej. Ale to się nie liczyło. Ważne, że droga do matecznika została otwarta.
- Idź za mną - powiedział do Bertragha, pochylając głowę, gdy sklepienie zaczęło się obniżać. - Postaraj się nadążać.
Tunel był tutaj długi i wąski, a na ścianach widniała delikatna warstewka wilgotnego śluzu. Zarahel zagłębił się jeszcze bardziej w mrok. Bertragh podążał za nim, trzymając latarnię i posuwając się ostrożnie usianym kamieniami korytarzem. Wilgotny podmuch niosący ohydny smród uderzył go w nozdrza. Schodzili coraz głębiej, aż wreszcie znaleźli to, czego szukali. Z mroku wyłoniły się ogromne pomykające sylwetki. Miały białe pancerze. Zarahel niemal rozumiał bełkot, jaki dobywał się z ich małych, przypominających ośmiornice głów, umiejscowionych z przodu długich, segmentowanych ciał.
Bertragh wciągnął głośno powietrze, oszołomiony tym, co zobaczył. Padł na kolana, niemal łkając z przerażenia. Poczucie tryumfu ogarnęło Zarahela. Strażnicy przybyli, aby go powitać i zaprowadzić ku przeznaczeniu. Otoczeni przez Uhltari, Prowadzeni niemal jak jeńcy, ruszyli ku temu, co niegdyś było wspaniałym podziemnym miastem Boga Pająka. Zarahel wiedział, że idzie, aby obudzić boga swych przodków i przywrócić jego chwałę.
* * *
Mieszaniec owinął się ciaśniej peleryną i poprawił szal. W powietrzu wisiało napięcie, którego nie wyczuwał przedtem, zapowiedź dziwnych, sprzecznych z naturą mocy zbierających się wokół nich tu w górach. Wmawiał sobie, że to tylko jego wyobraźnia, ale wiedział, że tak nie jest. Miał wrażenie, jakby obserwowały go tysiące niewidzialnych oczu.
Zastanawiał się nad przeznaczeniem, jakie sprowadziło go z powrotem do tej doliny tak niedawno po jej opuszczeniu. Przeklął dzień, w którym wziął te nieszczęsne książki. Gdyby ich nie zabrali, być może nic takiego by się nie stało. Byliby w obozie ćwicząc i czekając na rozpoczęcie wojny, a nie przedzierali się na grzbiecie wyrmów przez te cholerne góry.
- Jesteś bardzo milczący, Rik - odezwał się Leon. Wyjął fajkę z ust, nabił tytoniem i włożył z powrotem, nie zapalając. - Coś cię dręczy?
- Tak się zastanawiam, czemu wysłano nas aż tylu do ochrony pani Asei. Wygląda na taką, która sama umie się obronić.
- Pewnie, dlatego, że jest jedną z Pierwszych - powiedział sierżant Hef. - Muszą mieć pewność, że żaden góral się z nią nie zabawi.
- Ja nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się z nią zabawić - oznajmił Barbarzyńca.
- Dlaczego tu przybyła? Czego szuka?
- Światło przysłało ją, aby nas prowadziła i nad nami czuwała - uznał Gunther. Wszyscy go zignorowali.
- Kto to wie z tymi Terrarchami? Często nie jestem pewien, czy oni sami wiedzą, czego chcą. To skąd my mamy wiedzieć, o co im chodzi?
- Myślisz, że wracamy z powrotem do kopalni? - spytał Barbarzyńca. - Ta ścieżka wygląda cholernie znajomo.
- Właśnie na to wpadłeś, co? - rzucił Łasica.
* * *
Zarahel stał na środku wielkiej pieczary-wylęgarni. Stanowi oszałamiający widok, tak jak przedtem miasto. Na środku posadzki ułożono ogromny wzór przywodzący na myśl wirującą pajęczą sieć. W jej centrum znajdowało się coś, co częściowo przypominało ołtarz, częściowo pulpit, a częściowo posąg potwornego Uhltari. To w tym miejscu musi przeprowadzić rytuał.
W głowie mu się kręciło od tego, co zobaczył po drodze tutaj. Starodawne miasto budziło się do życia, powoli i fragmentami, Niektóre ze starych żywych maszyn pracowały i niektórzy strażnicy zaczęli się ruszać. Niektóre z ofiar już narodziły się ponownie - czary Alzibara przynajmniej na tyle się zdały. Rozpoczęły się przygotowania do powrotu Urana Uhltara. Kiedy rytuał dobiegnie końca, miasto odzyska dawną świetność. Siła życiowa boga zaleje wszystko i przebudzi się uśpiona moc Starszej Rasy.
Rozejrzał się dokoła. Ściany pokrywały rozliczne, niemal przezroczyste worki przypominające jaja. Wewnątrz każdego z nich widać było zarys sylwetki Uhltari. To tutaj niedobitki całej obcej rasy tkwiły w zawieszeniu. Zarahel wiedział, że tylko czekają na dotyk swego bóstwa, o wiele bardziej mrocznego boga niż ten, którego czcili Terrarchowie, boga, który o wiele wyraźniej objawi swą moc w tym świecie.
Uśmiechnął się, dotknął przypominającej galaretę osłonki jednego z pęcherzy, położył księgę na ołtarzu i rozpoczął rytuał.
Rozdział 34
„Wszystkie nasze zmagania i wszystkie podróże prowadzą nas do ostatecznego miejsca przeznaczenia".
Prorocy,
Księga 4, Rozdział 10, Werset 5
- Wygląda na to, że tym razem się nas spodziewają - zauważył Sardec, gdy pomostogrzbietowce ruszyły w dół zbocza. Górale zajęli grań, leżąc płasko z bronią w gotowości. Ich zasadzka pewnie by się udała, gdyby rozdzieraki nie syknęły ostrzegawczo. A potem pomknęły susami do przodu na milczący rozkaz swojej pani. Walka była krótka i brutalna. Zaledwie parę tuzinów strzelców przeciwko niemal osiemdziesięciu furażerom jadącym na wyrmach i stadu rozdzieraków. Teraz, patrząc przez lunetę, Sardec widział, że z okien dworu i z dachu spogląda tłum ludzi. Wokół budynku rozstawiono dziesiątki namiotów, a na terenie wokół nich aż roiło się od wojowników. Tym razem tam w dole zgromadziło się znacznie więcej górali. Wyglądało na to, że mają przewagę liczebną. Wiedząc, że tak będzie najlepiej dla jego żołnierzy i ochranianej przez niego Pierwszej, Sardec zaproponował niechętnie, nie chciał, bowiem wyjść na tchórza:
- Może lepiej poprosić o posiłki.
- Nie ma na to czasu - powiedziała pani Asea. - Pod górą wyczuwam potężną magię.
- Magię, pani?
- Odprawiany jest wielki i plugawy rytuał. Najlepiej będzie dla królestwa, jeśli go przerwiemy.
- Może i tak, pani, ale oni mają przewagę liczebną przynajmniej trzy do jednego.
- Tak czy owak musimy dostać się do tej kopalni. - Na jej twarzy malowało się przerażenie widoczne poprzez maskę. Jej ściągnięte przerażeniem rysy zdawały się wyrzeźbione w metalu. Sardec nie chciał nawet myśleć o tym, co aż tak przeraziło jedną z Pierwszych.
- Czy dysponujesz czarami, które nam pomogą?
- Muszę zachować siły na główne starcie, ale wesprę was w miarę możliwości.
Sardec przemyślał sytuację. Dysponowali wyrmami, pomostogrzbietowcami i rozdzierakami. I może, jeśli zrobią coś nieoczekiwanego, zyskają element zaskoczenia. Spojrzał na swoich ludzi i dostrzegł wyczekiwanie malujące się na ich twarzach.
- Naprzód! - rzucił. - Zaatakować obóz. Rozproszyć tych łajdaków. Czary pani Asei nas ochronią!
Sardec modlił się do Boga Światła, aby to okazało się prawdą.
* * *
Zarahel wymówił słowa zaklęcia. Bertragh powtórzył je ze swojego miejsca na skraju wzoru. Moc kłębiła się w otaczającym czarodzieja wzorze. Przepełniała go energia. Magia płynęła mu w żyłach. Pęcherze poruszały się w rytmie jego słów. A znajdujące się na ścianach potworne worki przypominające jaja je naśladowały. W górze słabe migotliwe obrazy wirowały w powietrzu, nabierając kształtu, tworząc odzwierciedlenie wzoru na posadzce. Delikatne ogniste linie skupiały się nad jego głową, dokładnie nad ołtarzem, tworząc środek portalu. A za nim czekał Uran Uhltar, aby dokonać przejścia.
* * *
Mięśnie ogromnego zwierzęcia falowały pod Mieszańcem. Pomostogrzbietowce rozproszyły się, posuwając się jeden obok drugiego w rozciągniętym szeregu, aby dać ludziom w palankinach szansę na otwarcie jak największego ognia.
Przykucnął nisko, ściskając broń w obandażowanych dłoniach Starał się stanowić jak najmniejszy cel. Nie zazdrościł poganiaczowi, który siedział przed nimi, wyraźnie widoczny dla górali.
Stado rozdzieraków sadziło susami obok. Zwierzęta posykiwały gniewnie, zgrzytały zębami, szaleńczo pragnęły dorwać swoje ofiary. Przed nimi zebrali się górale. Nie mieli zielonego pojęcia o formacji. Po prostu klękali albo stawali gdzie popadnie i przygotowywali się do strzału. Mieszaniec nie miał złudzeń. Górale byli doskonałymi strzelcami. Nie był pewien, czy furażerzy zdołają im dorównać z kołyszących się platform na grzbietach pomostogrzbietowców. Z miejsca, w którym przykucnął, decyzja Sardeca wydawała się kolosalnym szaleństwem. Miał tylko nadzieję, że czary pani Asei są tak potężne, jak wszyscy myślą.
Stała wyprostowana na grzbiecie ogromnego, czarnego pomostogrzbietowca, niczym bogini, która zeszła na Gaeię, aby wędrować pośród śmiertelników. Powietrze wokół niej mieniło się lekko. Wydawała się opanowana i pewna siebie, a jej włosy powiewały na wietrze. W dłoni trzymała coś, co połyskiwało metalicznie. Była wspaniała, jak postać z wcześniejszej, bardziej epickiej epoki. Na sam jej widok Mieszańca ściskało w gardle, choć wiedział, że tak nie powinno się dziać.
Ogień z muszkietów rozdarł wieczorny półmrok. Niektórzy górale otworzyli ogień salwą. Ktoś ryknął, aby przestali. Wyrmy wciąż znajdowały się poza zasięgiem.
Zbliżali się do dworu, omijając ruiny Achenaru. Zatliła się w nim iskierka nadziei. Jeśli tylko dotrą do obozu i znajdą się wśród górali, będą mieli szansę. W walce wręcz żaden człowiek nie mógł się mierzyć z wyrmem. Łasica obdarzył go jednym ze swych uśmiechów. Barbarzyńca sprawdził muszkiet. Leon przykucnął z tyłu palankinu, tak, że nie było go widać, przesuwając nerwowo fajkę w ustach; jego przynoszące szczęście gęsie pióro wyraźnie rysowało się na trójgraniastym kapeluszu. Reszta kuliła się i przygotowywała do bitwy.
Ogień z muszkietów zaczął się teraz na dobre, siekąc ziemię dookoła i wzbijając małe kłęby pyłu, które mieszały się z wielkimi tumanami wzbijanymi przez pazury pomostogrzbietowca. Wyrm ryknął. Mieszaniec zobaczył krew błyszczącą na boku zwierzęcia. Brakowało para łusek. Wyglądało na to, że wróg upuścił im krwi. Tryumfalny okrzyk, jaki podniósł się wśród górali, powiedział mu, że oni też byli tego świadomi.
Mieszaniec nie strzelał. Trafić w cel wielkości wyrma z tej odległości to jedno, ale dosięgnąć człowieka to zupełnie coś innego. Gdzieś zagrał róg. Wyrmy nabrały szybkości. Mieszaniec myślał, że przedtem poruszały się szybko, ale to było nic w porównaniu z prędkością, jaką rozwijały teraz. Pomostogrzbietowce wydłużyły krok. Ich porykiwania się wzmogły, stado rozdzieraków nadal pędziło na przedzie. Mieszaniec ponuro trzymał się ścianki palankinu. Znajdującymi się w środku furażerami rzucało niczym kośćmi w kubku. Nikomu przez myśl nie przeszło, żeby teraz otworzyć ogień.
Kłęby dymu częściowo przesłaniały nieprzyjaciela. Huk wystrzałów z muszkietów wypełnił wieczór. Mieszaniec zobaczył, że znajdujący się z lewej strony poganiacz pada, a na jego czole wykwita plama krwi. Upadając na bok, pociągnął za lejce. Jego wyrm skręcił, wyłamując się z szeregu. Uderzył w pomostogrzbietowca na skraju formacji. Obydwa zwierzęta zwaliły się z nóg, orząc pazurami plątaninę drgających szyj i kończyn. Wrzaski miażdżonych furażerów dzwoniły Mieszańcowi w uszach. Górale wiwatowali i wznosili szydercze okrzyki. Mieszaniec pomyślał, że nie dzieje się dobrze. Gdzie magia, która miała ich ochraniać?
Kule roztrzaskały drewno palankinu i wbiły się w bok wyrma. Poganiacz krzyknął zachęcająco do zwierzęcia. Mieszaniec podniósł muszkiet, lecz kołysanie palankinu sprawiało, że nie potrafił skupić się na celu. Kątem oka dostrzegł, że pani Asea unosi metalową różdżkę i wysuwa ją przed siebie.
Z jej czubka wystrzeliła błyskawica. Towarzyszył jej grom niczym trzaśnięcie z bata. Piorun uderzył w górala, trafiając w lufę jego broni, i sprawił, że włosy stanęły mu dęba, a skóra zaczęła skwierczeć. Błyskawica przeskakiwała z lufy muszkietu na lufę. Mieszaniec dostrzegł mężczyznę, który przez chwilę szedł jakby na szczudłach z błyskawicy, zanim jego poczerniałe ciało nie upadło na ziemię.
Radosne okrzyki górali przeszły we wrzaski. Bicz z błyskawicy trzaskał raz po raz. Padało coraz więcej napastników, a reszta odwróciła się i rzuciła do ucieczki, bardziej ze strachu przed nieznaną mocą, która władała ogniem z niebios, niż przed śmiercią.
Wyrmy rozwalały ich namioty, wyrywały paliki, roztrzaskiwały główne wsporniki. Mieszaniec skrzywił się, widząc, jak jedna z ogromnych bestii pochwyciła jakiegoś mężczyznę w swój dziób o olbrzymich szczękach, uniosła wysoko i jednym kłapnięciem rozerwała na pół. Patrzył, jak inni są tratowani. Z prawej znajdowała się zwarta grupa ludzi. Mieszaniec strzelił z nadzieją, że trafi kogoś w tym ścisku. Kołysanie pomostogrzbietowca zwaliło go z nóg i kiedy już odzyskał równowagę, nie miał szansy zobaczyć, czy udało mu się kogoś dosięgnąć.
Choć i tak teraz się to nie liczyło. Stado rozdzieraków grasowało wśród górali. Nawet ich długie noże nie stanowiły przeciwwagi dla szczęk tych bestii. Tu i ówdzie grupa górali zdołała otoczyć i powalić rozdzieraka dzięki swej liczebności mimo przewagi, jaką dawał wyrmowi jego ciężar, siła i zażartość. W większości jednak ginęli tam, gdzie stali, ulegając niszczycielskiej furii i masie zębów, jaka się na nich rzucała. Kiedy większe wyrmy tratowały ludzi, ci już nigdy się nie podnosili.
Górali ogarnęła panika. Niektórzy pognali ku dworowi, inni ku zboczom gór. Z dachu budynku płynął strumień ognia, dopóki Asea nie uniosła swojej płonącej różdżki i nie zmiotła stojących tam ludzi za pomocą błyskawicy. Był to zdumiewający pokaz czystej magicznej mocy. Jakże człowiek mógł się temu oprzeć? Mieszaniec zrozumiał, w jaki sposób Pierwsi pokonali jego ludzkich przodków dzięki wyrmom i smokom.
Wkrótce ogień przeciwnika ucichł. Górale kulili się ze strachu we dworze, czekając, aż furażerzy przyjdą i ich dostaną.
- Zostawcie ich - usłyszał krzyk Asei. - Musimy dostać się do kopalni, zanim będzie za późno.
* * *
Zarahel krzyknął. Coś było nie tak; wraz z przepełniającą go mocą pojawił się ból. Pęcherze na jego ciele pękły. Coś się z nich wykluwało. Rozerwał szatę, desperacko pragnąc zobaczyć, co się z nim dzieje. Małe Uhltari, które wyglądały jak miniaturki jego magicznego przyjaciela, wypełzały, wijąc się, mokre od krwi i śluzu. Spoglądały na niego okrutnymi oczami. Chciał uciec ze wzoru, ale nie mógł. Coś zatrzymywało go w miejscu. Coś zmuszało go, by recytował słowa, i zmuszało Bertragłia, by je powtarzał. Faktor już raz próbował uciekać, lecz strażnicy zawrócili go siłą. Poruszali się na skraju wzoru, jakby wykonywali jakiś zawiły taniec.
Małe Uhltari zaczęły się poruszać. Ich śluz pokrywał jego rany coraz twardszą skorupą. Pełzały po nim, znacząc go śluzem. Niektóre go kąsały, aż budzący euforię jad zaczął krążyć mu w żyłach. Chwila zwątpienia i przerażenia minęła. Wiedział, że go chronią. Dawały mu nową skórę, tak twardą, aby oprzeć się broni. Czyniły z niego nieśmiertelną istotę. Pokrzepiony, recytował ze wznowioną siłą.
Migoczące ogniste linie ustabilizowały się i stały wyraźniejsze. Macki energii wystrzeliły z niego, mknąc po wzorze, na zewnątrz i przez mury miasta. Czuł się połączony z każdą żywą maszyną każdym Uhltari. Napłynęła ku niemu dalsza wiedza. Coś mówiło mu, żeby się nie bał. Był tutaj potrzebny i nie stanie mu się żadna krzywda. Zaczął pojmować, dlaczego.
Uhltari byli zdegenerowaną rasą. Ich kasta wyczulonych na magię czarnoksiężników wymarła, wytrzebiona w czasie pradawnych wojen sprzed ludzkiej ery. Ci, którzy pozostali, bez woli Urana Uhlatara, która by nimi kierowała, byli tylko ożywionymi maszynami, kłębkami apetytu i odruchów. A Bóg Pająk mógł Wejść do tego świata tylko wtedy, gdy został wezwany. Do tego trzeba czarodzieja, takiego jak on lub jego przodkowie, królowie kapłani.
Uran Uhltar wiedział, że znowu będą mu potrzebni, gdy uciekał przez ten portal przed gniewem Terrarchów. Nakazał im zapisać tajemne rytuały, wiedząc, że pewnego dnia znajdzie się ktoś, kto przyjdzie w poszukiwaniu mocy i zostanie zwabiony w jego sieć. Nie, to nie tak. Przyjdzie, aby wezwać boga i uzyskać ostateczna moc i nieśmiertelność. To tak miało być.
Pancerz stwardniał. Wijące się stworzenia po nim pełzały. Część jego istoty chciała krzyczeć. Kolejny obraz przyszedł mu na myśl - i nie była to wizja mocy i nieśmiertelności, ale ciało nosiciela przygotowywane, aby to z niego wykluła się cielesna powłoka Urana Uhltara. Rozpoznał własne ciało. Obraz ten istniał przez chwilę, ale został wypalony przez fale przyjemności, mocy i wiedzy, gdy coraz więcej jadu trafiało w jego żyły.
Coraz więcej obrazów przemykało przez jego umysł, pochodziły z dziesiątek par oczu - tańczących Uhltari, oczu ludzkich ofiar i nieludzkich oczu mniejszych stworzeń przemykających przez miasto. Odczuwał już boskość Urana Ulthara, a wkrótce będzie dzielił jego świadomość.
Portal się otwierał. Przemykający przez Cienie zaczął przez niego przechodzić.
* * *
Wyrm Sardeca znalazł się obok zwierzęcia Asei. Porucznikowi nie podobała się ta szaleńcza jazda dokoła jeziora z nieprzyjacielem na tyłach, nawet, jeśli ten nieprzyjaciel został pokonany.
- O co chodzi? - spytał. Przyjrzał się badawczo czarodziejce. Była mocno zaniepokojona.
- Coś się dzieje pod górą. Coś strasznego.
- Zechciałabyś wyrażać się bardziej konkretnie?
- Ktoś budzi pradawną i złą moc.
- Skąd to wiesz?
- Dziwię się, że ty tego nie wiesz. Choć właściwie twoja klinga może cię osłaniać przed pewnymi zjawiskami.
- Czujesz, że ktoś rzuca zaklęcie?
- Tak i jeśli tego nie powstrzymamy, obawiam się, że wkrótce będziemy musieli poradzić sobie z czymś gorszym od Uhltari.
- Na łuski Adaany, jak temu zapobiec?
- Być może już jest za późno, ale zrobimy, co w naszej mocy. Przygotowałam coś. Musimy zejść pod górę.
* * *
- Kolejny cholerny pasztet - rzucił Barbarzyńca. Mieszaniec widział, że kompan nie jest zadowolony z rozwoju sytuacji. - Zostawiamy łupy na ziemi po wygranej bitwie, żeby włóczyć się naokoło jeziora. I może ktoś nam wreszcie powie, co się dzieje? Pewnie nie.
- Może zapytasz swoją dziewczynę? - zaproponował Mieszaniec. Zwierzę pani Asei kroczyło na przedzie kolumny w towarzystwie wyrma Sardeca i stada rozdzieraków. Za nimi podążał długi sznur wyrmów wiozących furażerów. Większość żołnierzy wyglądała na równie nieszczęśliwych, jak Barbarzyńca. Z tyłu dobiegały ich ryki rannych wyrmów i wrzaski umierających.
- Chyba się domyślam - wtrącił Łasica.
- Ja też - odparł Mieszaniec.
- I pewnie nie zechcecie mnie oświecić - powiedział Barbarzyńca.
- Spójrz tylko na ścieżkę, którą okrążamy jezioro. Jestem pewien, że pamiętasz, dokąd prowadzi.
- Och, nie! Tylko nie ta cholerna kopalnia! Dlaczego tam jadą?
- Porucznik jest geniuszem taktyki - stwierdził Łasica. - Nikt się tego nie spodziewał. A zwłaszcza my.
- Atak z zaskoczenia? Na tę cholerną kopalnię?
- On posługuje się sarkazmem, ty głupi bękarcie z Północy - odezwał się jakiś głos w zapadającym zmroku.
- Ja ci dam bękarta - wymruczał Barbarzyńca. - Jak tylko cię dorwę.
* * *
Mieszańcowi wcale się to nie podobało. Miał przeczucie, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Dziwny chłód przenikał nocne Powietrze i nie było to wrażenie tylko fizyczne. Doznał podobnego odczucia, kiedy Severin przyzywał Karmazynowe Cienie, tylko, że teraz to uczucie wydawało się o wiele, wiele silniejsze.
A co gorsza, wzmagało się, w miarę jak zbliżali się do wejścia do starej kopalni. Wydawało mu się, że wie, co się dzieje. Zarahel rozpoczął swój rytuał. Miał wrażenie, że zdołałby wytropić proroka, podążając w kierunku, z którego nasilał się jego niepokój.
Spojrzał na pozostałych, zastanawiając się, czemu nie odczuwają tego, co on. Może przez to, że nie mieli jego zbrukanego rodowodu, byli czystej krwi ludźmi. Przyszła mu do głowy kolejna myśl i wzbudziła jeszcze większy niepokój. A może to, dlatego, że nie próbowali odczytać zakazanych ksiąg.
* * *
Widok ziejącego otworu prowadzącego do kopalni nie zmniejszył jego niepokoju. Przejście ponownie zostało odsłonięte i otwierało się przed nimi niczym brama piekieł. Przypomniała mu się ostatnia wizyta tutaj, wyprawa w dół, spotkanie z demonem i czarnoksiężnikiem. Nie miał ochoty tego powtarzać. Opanuj się, nakazał sobie. Kiedy zejdziesz na dół, spotkasz się z Zarahelem i Bertraghem, a wtedy zabijesz ich, jeśli zdołasz. Nic innego nie ma znaczenia. Musisz za wszelką cenę ich powstrzymać, by nie powiedzieli Terrarchom tego, co wiedzą o tobie i książkach, w przeciwnym razie czekają cię kazamaty inkwizycji.
Ale co dobrego przyjdzie mu z ich śmierci, jeśli już jest martwy, a jego dusza zostanie pożarta przez demony? I pozostawała jeszcze Asea. Co wiedziała? Spojrzał na czarodziejkę. Otaczało ją stado rozdzieraków i dwóch służących. Była jedną z Pierwszych. Żyła od tysięcy lat. Wątpliwe, aby miała zamiar tu zginąć. Zachowała pewnie w rękawie jeszcze parę sztuczek. Nie stanie się ofiarą Uhltari. Co jednak, jeśli przeżyje? Co jeśli zacznie szukać żołnierzy, którzy sprzedali zakazane księgi? Może już wiedziała, kto to.
- Zapalić latarnie, ludzie, wchodzimy do środka - zakomenderował Sardec. Rozległy się narzekania, ale nikt nie zakwestionował rozkazu ze względu na obecność Asei. Wciąż nie mogli wyjść z podziwu wobec tego, co zrobiła, i nadal byli podnieceni zwycięstwem nad góralami. Nikt nie zamierzał protestować przeciwko niczemu w jej obecności. Jej dziwna zbroja i srebrna maska sprawiały, wyglądała niczym jakieś bóstwo Starszych, które ponownie zstąpiło na ziemią. Może na swój sposób tak właśnie było.
- Panie, kopalnia jest niebezpieczna - odezwał się sierżant Hef, zaskakując wszystkich. - Spaliliśmy ją niedawno.
- A ktoś wykonał kawał roboty, aby ją ponownie otworzyć w tak krótkim czasie, sierżancie. To powinno ci coś powiedzieć o powadze tego, co się tu dzieje.
Sierżant spojrzał wyczekująco na Aseę, ta zaś zastanawiała się przez chwilę, a potem przemówiła:
- Ludzie, zależy teraz od was więcej, niźli sądzicie. Właśnie tej nocy pod nami niegodziwi czarnoksiężnicy otwierają bramy piekieł. Jeśli pozwolimy, aby odnieśli sukces, moce Ciemności zaleją nas wszystkich. Ogarnie nas horda demonów, a potem spłynie niczym lawina z gór, aby zmiażdżyć nasze domy i tych, których kochamy. Wciąż mamy czas, aby ich powstrzymać, choć niewiele go pozostało. Musimy działać natychmiast, w przeciwnym, bowiem razie nie będzie stąd ucieczki dla żadnego z nas. Możemy zejść do kopalni i pokonać zło, które pragnie się z niej wyrwać. Albo też uciec i dać mu się pochłonąć, jak niechybnie się stanie, jeśli tak postąpimy. Ja wchodzę do środka. Czy pójdziecie ze mną?
Była to krótka, skuteczna przemowa, która przedstawiała istniejące możliwości z przerażającą jasnością. Może jednak furażerzy odczuwali niesamowitość tej nocy bardziej, niż Mieszaniec sądził.
- Tak - zakrzyknęli, bowiem, a on sam był zaskoczony tym, że krzyczy wraz z nimi.
- Jeśli z tego wyjdziemy, dopilnuję, aby każdy z was został wynagrodzony według zasług - obiecała przy wtórze jeszcze głośniejszych okrzyków. - Otrzymacie złoto i coś jeszcze. Daję wam na to moje słowo jako jedna z Pierwszych.
Dały się słyszeć sporadyczne radosne okrzyki. Mieszaniec spojrzał na Łasicę i Barbarzyńcę.
- Postarajmy się, aby Zarahel i Bertragh otrzymali to, na co zasługują - powiedział.
- Zgadzam się z tobą w całej rozciągłości - odparł Łasica.
- Ja też - dorzucił Barbarzyńca.
Sardec przechodził między ludźmi i wskazywał tych, którzy zejdą na dół, i tych, którzy pozostaną na powierzchni razem z wyrmami, na wypadek gdyby górale zdecydowali się powrócić. Mieszaniec nie był zdziwiony, gdy został wybrany do zejścia na dół. Dziwił się zresztą, że porucznik postanowił w ogóle pozostawić jakichś ludzi na powierzchni.
Ma sporo optymizmu, pomyślał Mieszaniec. Robi plany, jakbyśmy mieli powrócić. A potem zdał sobie sprawę, że porucznik tylko tyle mógł zrobić. Zauważył, że jeden ze służących pani Asei już odpakował metalową butlę, którą widzieli wcześniej, i przypasał ją sobie do piersi. Nawet w półmroku Mieszaniec wyczuwał uwięzioną w niej obcą moc. Rzeczywiście, wyglądało na to, że Pierwsza coś zaplanowała.
On musiał poczynić własne przygotowania - pochylił się, aby sprawdzić, czy starannie zapakowana paczuszka, którą nabył od Karla, jest wciąż nienaruszona. Sprawdził pistolety, a zwłaszcza ten jeden ze specjalnym i bardzo kosztownym nabojem.
- Czas ruszać - oznajmił sierżant Hef, klepiąc Mieszańca po ramieniu. Chłopak zauważył, że Łasicę, Leona i Barbarzyńcę także wybrano do oddziału, który miał zejść w dół. Wątpił, że to przypadek. W końcu wszyscy byli już tam na dole i przeżyli.
Dołączyli do szeregu ludzi z zapalonymi latarniami, którzy niepewnie wkraczali do kopalni. Pani Asea pochyliła się i powiedziała coś do przodowniczki rozdzieraków, ta zaś wraz z pozostałymi przy życiu członkami stada niepewnie zagłębiła się w mrok. Najpierw pani Asea ze swymi sługami, potem Sardec wraz z wybranymi furażerami ruszyli w dół za bestiami ku czekającej w dole ciemności.
- Boję się, Rik - szepnął Leon. Był niewielką sylwetką widoczną w półmroku u boku Mieszańca.
- Nie dziwię ci się - powiedział Mieszaniec. - Sam jestem przerażony.
Rozdział 35
„Istnieją istoty, które żywią się energią życiową swych ofiar, pozostawiając dziwne skorupy, w których zdaje się tlić życie, choć jest ono jedynie ułudą".
Marlon Sheldrake,
Zakazana wiedza Świata Starszych
W kopalni panował jeszcze większy mrok, niż Mieszaniec pamiętał, lecz to nie martwiło go tak, jak wzmagające się poczucie czyjejś obecności i mocy. Odnosił wrażenie, jakby zewsząd go obserwowano. W powietrzu czuć było ciśnienie, które nie miało nic wspólnego z głębokością. Odbierał ciężar gór i czegoś innego, obcego i wrogiego.
Znajdowali się teraz głęboko pod powierzchnią. Asea prowadziła ich szybko, cicho i sprawnie, posyłając rozdzieraki, aby węszyły najpierw w jednym przejściu, potem w drugim, a potem czekała na ich powrót przy rozgałęzieniach, zanim ponownie wysłała je na zwiady. Zawsze towarzyszyło jej dwóch służących, którzy czuli się w ciemnościach jak w domu, podobnie jak ona. Mieszaniec zastanawiał się, w jakim stopniu są ludźmi i co zapowiada ich obecność.
Zeszli ze szlaku pierwotnej wyprawy, posuwając się bardziej w głąb ziemi, z każdym krokiem skręcając bardziej ku dołowi. Sklepienie obniżało się i czuli się coraz bardziej przytłoczeni tym wszystkim.
Kopalnia była o wiele większa, niż Mieszaniec sądził. W czasie poprzedniej wyprawy widzieli zaledwie jej niewielką część.
Wydawało się, że ma niezliczoną ilość przejść i tuneli. Coś pracowało tutaj przez wieki, aby tak je powiększyć. Mieszaniec zastanawiał się, ile lat mają tunele. Te góry były zamieszkane już dawno temu, i to nie przez ludzi. Przypomniał sobie, że wśród dokumentów, które sprzedał, była mapa. Wyglądało na to, że nie kłamała.
Słyszał, jak żołnierze wciągają głośno powietrze i posuwają się niepewnie. Nie było tu miejsca na zamierzenie się bagnetem czy strzał. Gdyby napadło ich teraz coś takiego jak demon, z którym walczyli przedtem, byliby niczym siedzące kaczki, chyba, że czarodziejka i jej siepacze by ich ochronili. Jak większość żołnierzy, Mieszaniec zarzucił muszkiet na plecy i szedł z bagnetem w dłoni. Przynajmniej miał swój pistolet, choć nie był pewien, czy używając go w tej ciasnej przestrzeni, zachowałby się roztropnie. Rykoszet bywał śmiertelny.
Posuwali się z trudem do przodu, a Mieszaniec cały czas czuł, że zbliżają się ku jakiemuś nieuchronnemu nieszczęściu. Wkrótce znajdą się na drodze do jakiegoś podziemnego piekła. Kiedy ta myśl przyszła mu do głowy, zauważył, że się zatrzymali. Cichy szept przeszedł wzdłuż szeregu.
Przed sobą zobaczyli światło i coś o wiele bardziej złowrogiego.
* * *
Zarahel wyczuł intruzów - żałosne ludzkie dusze i o wiele silniejszą obecność pozostałych. Świetnie, pomyślał, nakazując działanie swym sługom poprzez psychiczną więź, jaką z nim dzielili. Ich dusze staną się doskonałym pokarmem dla na nowo narodzonego boga. A ich ciała zostaną żywicielami jego dzieci.
* * *
Mieszaniec nie wierzył własnym oczom. Tunel skończył się otworem wychodzącym na dziwne miejsce. Właściwie mógłby przysiąc, że znajdują się w jakimś mieście zakopanym głęboko pod ziemią i zbudowanym przez coś nieludzkiego.
Zewsząd otaczały ich ściany z wygładzonego kamienia, oblepione zaprawą murarską i pokryte czymś jeszcze, gładkim jak lakier, lśniącym niczym pancerz ogromnego żuka. Mieszaniec niechętnie dotknął tego palcami. Było gładkie i trochę lepkie, ozdobione fluorescencyjnymi wzorami. Był pewien, że to jakieś runy obcych mające własne tajemnicze znaczenie. Tunele były długie i okrągłe, jakby wyrzeźbione przez ciała wielkich robali, a potem wygładzone za pomocą twardniejącej śluzowatej wydzieliny z ich dziwnych, wilgotnych ciał. Domyślił się, że wyczuwa prawdę za pomocą jakiegoś magicznego instynktu wykraczającego poza zwykłe pięć zmysłów.
- Co to takiego, do cholery? - spytał Barbarzyńca.
- Nie mam zielonego pojęcia - odparł Mieszaniec. Tak jak pozostali parł naprzód, aby znaleźć się bliżej pani Asei. Wytężał słuch, starając się rozpaczliwie uchwycić to, co powie, usłyszeć wyjaśnienie tego niesamowitego otoczenia. Zwracała się do Sardeca, ale jej głos był podniesiony, jakby chciała, aby wszyscy ją usłyszeli. A jej słowa nie dodawały otuchy.
- ...matecznik albo miasto, ukryta forteca Starszej Rasy.
- Zdumiewające - powiedział Sardec. - Tak doskonale zachowane. Wygląda, jakby dopiero, co je opuszczono.
- Może nie zostało opuszczone. A może ponownie je zamieszkano lub właśnie przygotowuje się, by ponownie przyjąć lokatorów.
Rozdzieraki kręciły się dokoła, popiskując i sycząc jak szalone. Wyglądały, jakby zaraz miały oszaleć, i Mieszaniec rozumiał, czemu. Powietrze wypełniały dziwne zapachy, piżmowe i mocne. Jeśli on je wyczuwał, o ile silniejsze musiały się one wydawać tropiącym bestiom?
- To przypomina wnętrze kopca termitów - zauważył sierżant Hef.
- Cała góra przerobiona na kopiec termitów - wyszeptał Leon.
- Lepiej nie wyobrażać sobie rozmiarów tych termitów.
- Zawsze szukasz światełka w tunelu, co, Rik? - rzucił Leon. Mimo tych żartobliwych słów w jego głosie pobrzmiewał strach.
Mieszaniec pomyślał o istocie, z jaką walczył wtedy w kopalni, i bezskutecznie starał się nie wyobrażać sobie całego miasta podobnych. Jak wyglądało, kiedy było zamieszkane i pełne tych stworzeń przyjmujących ofiary od ludzi żyjących na powierzchni pożerających ciała i dusze, uprawiających Cień tylko wie, jaką niegodziwą magię.
W głosie każdego z ludzi pobrzmiewał wyraźny strach. Nieopatrznie rzucone teraz słowo mogło sprawić, że wszyscy uciekną z powrotem w górę, do kopalni, gnani przerażeniem. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że stawiają czoła czemuś większemu i bardziej przerażającemu, niż sobie wyobrażali. Każdy z nich gotów był rzucić się do ucieczki albo w wir walki, jak tylko zostanie sprowokowany.
Mieszaniec ponownie rozejrzał się dokoła. Tunele rozchodziły się we wszystkich kierunkach, niektóre opadały, inne się wznosiły. Jeszcze inne wyzierały ze sklepienia albo z podłogi niczym jamy. Pomyślał, że przypominały ulice wybudowane dla istot nieskrępowanych grawitacją albo takich, które mogły, tak jak pająki, pełzać w górę i w dół po ścianach.
Znaleźli się na skraju jakiejś rozległej sieci tuneli. Stąd mogli albo posuwać się po jej obrzeżu, albo zejść niżej ku środkowi. A tam, pomyślał Mieszaniec, znajdą pająka, który utkał tę wielką pajęczynę. Taką myśl najlepiej było zatrzymać dla siebie.
Asea przemówiła ponownie do rozdzieraków. Z jeszcze większą niechęcią dzikie bestie zaczęły szukać tropu, prowadząc ich coraz głębiej w labirynt.
* * *
- Przygotować broń, ludzie - rzucił Sardec. - Każdy muszkiet ma być nabity. Jeśli coś nas zaatakuje, będzie miało paskudną niespodziankę.
Niemal od razu pożałował, że wydał ten rozkaz. Wyszedł na zdenerwowanego głupca. Oczywiście, że ludzie już naładowali muszkiety. Rozejrzał się i zobaczył, że nikt nie zauważył tego potknięcia.
Sardec sunął korytarzami, a pani Asea kroczyła obok niego Rozdzieraki szły tuż przed nimi, niechętnie, mocno przerażone.
Porucznik im się nie dziwił. Czuł się przytłoczony przez to otoczenie, choć wyraźnie nie aż tak bardzo, jak księżniczka Pierwszych. Może Blask Księżyca rzeczywiście chronił go przed magiczną aurą, która ją chyba pochwyciła. A może był po prostu mniej wrażliwy od niej.
Ludzie szli niechętnie. Sardec wyczuwał to w ich rozmowach i tonie głosu. On jednak parł dalej, mając nadzieję, że dotrzymają kroku. Pomyślał, że przypominają stado skupione razem dla bezpieczeństwa. Żaden z nich nie chciał zostać z tyłu. Wszyscy trzymali się blisko czarodziejki, jakby to dawało im większą szansę na przeżycie. I może mieli rację, pomyślał Sardec.
Skupił teraz całą uwagę na otoczeniu. Te długie, zaokrąglone korytarze wydawały się organiczne, a nie zaprojektowane, rozłożone z dziwną symetrią niebędącą wytworem umysłu człowieka ani Terrarcha. Tu i ówdzie ze ścian zwisały dziwne pęcherze lub strąki w kształcie łzy, wyglądały jednak na częściowo zapadnięte. W środku niektórych z nich rysowały się lekko fosforyzujące kształty. Sardec czuł, że te były stare i już nie spełniały swojej funkcji. Im bardziej zagłębiali się w matecznik demonicznego boga, tym było ich więcej.
Czasem coś przypominającego podłużny, ożywiony kłąb fosforyzującego oparu przemykało korytarzami. Nie zbliżało się i nie wydawało się groźne. Raz Asea posłała ku niemu rozdzieraki i chmura ta oddaliła się z zaskakującą szybkością wskazującą na inteligencję. Asea zawołała polujące stado z powrotem, zanim zdążyło się zbyt mocno oddalić.
- Czego szukamy? - spytał Sardec czarodziejkę.
- Będziesz wiedział, jak to zobaczysz.
Sardec pomyślał, że ta odpowiedź nie okazała się pomocna, ale może Asea też tego nie wiedziała. Może nie odkryje, co spowodowało te ogromne zawirowania, dopóki tego nie zobaczy.
- Czy nie znasz czarów, które by nam pomogły?
- Istnieje kilka, ale uważam, że najlepiej będzie, jeśli zachowam siły na nadchodzące starcie.
Był to argument nie do odparcia.
* * *
Za pomocą myśli Zarahel posłał narodzone na nowo ofiary tunelami matecznika. Były uzbrojone w dawną broń, gotowe walczyć na stare sposoby. Nakazał im, aby nie zabijać wrogów, jeśli to tylko możliwe. Ich dusze i soki życiowe mogły być lepiej spożytkowane. Skupił się znowu na przyzywaniu. Portal był już całkowicie otwarty. Wlewało się w niego coraz więcej mocy. Posłał ją wzdłuż wzoru, ku workom na ścianach. A wraz z mocą napływało nowe życie. Bóg Pająk nadchodził.
* * *
Usłyszawszy krzyk, Mieszaniec zaczął się rozglądać gorączkowo. Zobaczył, że z bocznych korytarzy wylewa się horda górali, kobiet i mężczyzn. Minęła chwila, zanim zdał sobie sprawę, że coś było z nimi zdecydowanie nie tak. Poruszali się powoli. Byli nadzy, a skórę mieli poszarzałą. Dziwny zielonkawy magiczny blask płonął w ich oczach. Wszyscy nosili na szyi ogromne wisiory z klejnotami. Wielu miało zmodyfikowane ciała - przymocowane do ramion wielkie szczypce jak u kraba, połyskujące i błyszczące niczym pancerze żuków. Część ciała pokrywała im zbroja z tej samej substancji. Poruszali się w nieczłowieczy, spazmatyczny sposób, podobnie jak owady. Sprawiali wrażenie, jakby coś nieludzkiego zamieszkało w ich ciałach.
Mieszaniec wiedział już, co się stało z ludźmi, którzy zniknęli w kopalni. Stali się tymi istotami, a były ich całe dziesiątki.
Tylko tyle zdołał pomyśleć, zanim podniósł muszkiet i wypalił. Strzelając do tak ciasno upakowanej masy, nie można było chybić, toteż jakiś człowiek padł powalony kulą z muszkietu. Niemal od razu zaczął się podnosić, mimo że został śmiertelnie ranny. Nie było jednak czasu, aby się tym martwić. Trzeba strzelić jeszcze raz, zanim dojdzie do walki wręcz.
Wsadził na miejsce proch i kulę i strzelił w kierunku bojowych okrzyków i sylwetek ledwo widocznych przez prześwity w unoszącym się prochowym dymie. Dochodzące z przodu krzyki i odgłosy walki powiedziały mu, że z tej strony też zostali zaatakowani. A zatem nie było to przypadkowe starcie, ale starannie zaplanowana zasadzka.
- Mam nadzieję, że jesteście gotowi posmakować mojej stali, łajdaki - usłyszał ryk Barbarzyńcy.
Mieszaniec pospiesznie dźgnął bagnetem, gdy jakiś góral wyskoczył z chmury dymu na wprost niego. Reagując ze śmiercionośną szybkością, wbił mężczyźnie ostrze w brzuch. Przypominało to dźganie mokrego worka treningowego. Tyle, że zamiast trocin i słomy wypłynęła z niego jakaś ciecz. Wyszarpnął bagnet i znowu dźgnął, przebijając góralowi gardło. Ku jego zdziwieniu mężczyzna nie padł. Mieszaniec widział, że człowiek ten doznał już wielu obrażeń. Flaki wylewały mu się z miejsca, gdzie Mieszaniec go trafił, a ramię przebite kulą zwisało bezwładnie, a mimo to góral wciąż nacierał. Powietrze wypełnił okropny smród odchodów i czegoś jeszcze. Zielono-czerwone światło zabłysło w oczach mężczyzny, gdy sięgnął ku Mieszańcowi zdrowym ramieniem, na końcu, którego znajdowały się szczypce.
Starając się odsunąć jak najdalej, Mieszaniec zdał sobie sprawę, że to nie były szczypce. W rękę mężczyzny wszczepiono coś przypominającego głowę ogromnego owada. Jego szczęki się rozwarły i Mieszaniec był pewien, że dostrzega coś podobnego do błyszczących oczu pająka, a w środku otwór gębowy pijawki. Uchylił się, gdy szczęki zwarły się nad jego głową, i ponownie zamierzył na nieprzyjaciela.
Tym razem jego przerażenie się wzmogło, kiedy uświadomił sobie, że te ożywione trupy nie noszą amuletów - były to żyjące istoty, jakieś plugawe hybrydy pająka i żuka wczepione w klatkę piersiową. To, co wziął za łańcuch amuletu, było odnóżami zagłębionymi w ludzkim ciele. Uderzył bagnetem w sam środek tego stworzenia, lecz cios odbił się od pancerza. Ponownie uchylił się Przez kolejnym zamachem szczypców, tym razem jednak uderzył ciężką, drewnianą kolbą muszkietu. Ta zaś trafiła w cel z ohydnym chrupnięciem. Z pękniętego pancerza wypłynęła czarna ciecz.
Dostrzegł w środku coś, co być może było gąbczastym mózgiem Kolejny cios i bagnet zagłębił się w miękkim wnętrzu. Trup zadrżał i wydał z siebie ohydny, nieludzki skrzek, a potem padł bez życia na ziemię.
- Zabijajcie owady na ich piersi! - krzyknął Mieszaniec, wiedząc, jak obłąkańczo to brzmi, ale tylko to przychodziło mu do głowy. Odwrócił się akurat na czas, aby uniknąć uścisku kolejnego człowieka z jednym z tych paskudztw przytwierdzonych do piersi. Wzdrygnął się. Nie chciał, aby ta nieludzka istota go dotknęła. W myślach pojawił mu się obraz pasożyta odczepiającego się od swego nosiciela i zagłębiającego kończyny w jego ciele. Tym razem bagnet trafił prosto w stworzenie, przebijając je.
I ponownie usta człowieka rozwarły się i wydobył się z nich obco brzmiący skrzek. Trup odwrócił się i pognał w mrok, wstrząsany śmiertelnymi drgawkami pasożyta.
Mieszaniec nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Obok niego przemknął Barbarzyńca; jego ciężka klinga śmignęła, przebijając się przez szeregi górali. Mieszaniec ruszył za nim wraz z Leonem, Łasicą i Ropuchogębym. Stanęli do siebie plecami, tworząc wyspę w morzu chaosu ciał, a górale rzucili się do natarcia.
Odgłos wystrzałów wypełnił powietrze. Smród krwi, potu, siarki i dymu uderzył go w nozdrza. Wyrżnął jakiegoś mężczyznę kolbą muszkietu w głowę i kości trzasnęły niczym zapałki. Zauważył na swoich dłoniach czerwień krwi z drobnych zadraśnięć, których nawet nie zauważył. Dźgnął bagnetem człowieka zamierzającego się od tyłu na Barbarzyńcę. Góral zwalił się bezgłośnie. W chwilę później, gdy Barbarzyńca odrąbał mu głowę, zamachnąwszy się do tyłu mieczem, Mieszaniec z przerażeniem dostrzegł, że pozbawione głowy ciało wciąż atakuje.
- Zabijajcie te świństwa wiszące im na piersi! - krzyknął raz jeszcze, przebijając plecy nadpełzającego trupa. Poczuł, że czubek bagnetu dosięga właściwej ofiary. Trup zaczął wierzgać kończynami. Mieszaniec brutalnie skręcił ostrze i ciało przestało się ruszać.
Dobiegały go teraz okrzyki bojowe, a jego otumaniony walką umysł próbował je zrozumieć.
- Gińcie, bydlaki!
- Śmierć albo chwała!
- Pająki! Pająki!
- Pomóżcie! Oni nie chcą umrzeć! Nie chcą umrzeć!
- Spokojnie, chłopaki! Spokojnie! - Ostatni rozkaz wydał znajomy głos sierżanta Hefa.
Mieszaniec z przerażeniem uświadomił sobie, że wszystkie te głosy należą do furażerów. Tylko czasem rozlegał się nieludzki skrzek będący przedśmiertnym zawołaniem trupich pasożytów.
Wrzaski bólu mieszały się z okrzykami wściekłości. Ryki rozdzieraków przebijały się przez huk ognia z muszkietów. Dwa jaskrawe rozbłyski zapłonęły mu na siatkówce. Smród ozonu i palonego ciała uderzył go w nozdrza. Zaczął się zastanawiać, co to takiego, do cholery, było, a potem uświadomił sobie, że to Bicz Asei.
Walka dobiegła końca równie szybko, jak się zaczęła. Niektórzy furażerzy rzucili się do ucieczki, wycofując się niczym fala odpływu, pozostawiając widoczne resztki bitwy - okaleczone ciała, rannych ludzi, odcięte kończyny, kałuże krwi, stosy poranionych zwłok odzianych w podarte ubrania. Wszyscy ludzie trupy nie żyli. Tu i ówdzie stworzenia przypominające pająki umykały bardzo powoli na długich, chybotliwych, patykowatych odnóżach. Ludzie przebijali je bagnetami albo ćwiczyli na nich strzelanie z pistoletów.
Furażerzy spoglądali po sobie rozwartymi oczami, wzrokiem przepełnionym strachem, jak ludzie zdumieni tym, że jeszcze żyją po tym huraganie przemocy, jaki się rozpętał.
* * *
Zarahel czuł, jak jego sługi giną. Intruzi byli silniejsi, niż sądził. Ale to się nie liczyło. On miał więcej sług. I nic nie oprze się odrodzonemu Uranowi Uhltarowi.
Rozdział 36
„Nie powinniśmy być zaskoczeni tchórzostwem ani bohaterstwem w walce.
Stanowią dwie strony tej samej monety".
Armande Koth,
Sztuka wojenna w erze muszkietu i smoka
- Ilu poległych? - zakrzyknął Sardec.
- Wygląda na to, że pięciu ludzi zginęło, sześciu jest tak mocno rannych, że nie może walczyć, sześciu uciekło, a tuzin odniosło rany, ale może się ruszać. Reszta ma tylko skaleczenia, albo i to nie - zameldował sierżant Hef.
Sardec rozważył tę informację. Nie mieli tu niczego, z czego można by sporządzić nosze, chyba, że odłupią warstwy chityny ze ścian. Trzeba też wziąć pod uwagę inne sprawy.
Pochylił się, aby obejrzeć trupa jednego z górali. Był on już zimny niczym głaz i miał dziwny kolor. Coś szarego, co nie było krwią, płynęło w jego żyłach. Spojrzał na panią Aseę.
- Czym były te istoty?
- To trupie pasożyty. Symbionty. Demoniczne stwory, które wyssały życie z tych ludzi, a potem posłużyły się ich ciałami jak skorupami. Chyba już wiadomo, co stało się z ludźmi, którzy zniknęli. Te istoty pozbawiły ich sił witalnych i przesłały je gdzie indziej.
- Miejmy nadzieję, że nie spotkamy ich więcej. Nie uda nam się odeprzeć kolejnego ataku.
- Musimy ruszać dalej. Nie ma czasu do stracenia - powiedziała. - Portal już został otwarty. Rytuał osiąga punkt kulminacyjny.
Sardec szybko podjął decyzję i modlił się do Adaany, aby okazała się właściwa.
- Zostawimy tych rannych, którzy nie mogą się ruszać. Zabierzemy ich w drodze powrotnej.
Kiedy padł rozkaz, dało się słyszeć protesty. Nikt nie chciał, aby go zostawiono. Sardec zdusił sprzeciw autorytetem, który ze zdziwieniem w sobie odnalazł. Nie zawracał sobie głowy wspominaniem o tym, że reszta kompanii maszerowała ku miejscu, w którym wzywano demony, i była niemal na pewno skazana na zgubę. Stwierdził kwaśno, że źle by to wpłynęło na morale.
- Żadnych dyskusji - uciął. - Wykonać.
Nie usłyszał dalszych protestów.
* * *
Mieszaniec przyglądał się porucznikowi z niechętnym podziwem. W tym przerażającym otoczeniu Sardec zachowywał spokój i zdawał się nieporuszony przez wszechogarniającą atmosferę strachu. Jego rozkazy wykonywano mimo narastającego w ludziach przerażenia. Nawet pani Asea spoglądała na niego z pewnym szacunkiem.
Mieszaniec patrzył na nią z podziwem. Ponad tuzin trupów górali zostało zwęglonych, ich ciało przypieczone i spalone tak mocno, że odchodziło od kości. Pancerze stworzeń, które przylgnęły do ich piersi, były otwarte, jakby wybuchły. Wyglądało, jakby wnętrzności zostały ugotowane. Domyślał się, że jej różdżka naprawdę zmieniła przebieg bitwy, choć widział jednego czy dwóch leżących furażerów z lufą muszkietu wygiętą i poskręcaną niczym metal wyciągnięty z kuźni szaleńca. Czy oni także padli ofiarami błyskawicy? Czy to, dlatego tak długo zwlekała z jej wypuszczeniem?
Odwróciła się i powiedziała coś do odzianych na czarno sług. Jakoś udało im się ujść z bitwy bez obrażeń, nawet temu, który niósł na piersiach ogromną butlę.
- Nadal chciałbym ją przelecieć - rzucił bardzo cicho Barbarzyńca. Jednak tym razem mówił bez przekonania.
* * *
Zarahel wiedział, że wróg nadciąga. To dobrze. Za kilka chwil Uran Uhltar w pełni się zmaterializuje, a wówczas nic na tym świecie nie zdoła mu się oprzeć. Wokół niego tańczyły Uhltari. Bertragh recytował z pobladłą twarzą i pustym spojrzeniem, a jego rysy ułożyły się w wyraz twarzy człowieka, który już jakiś czas temu postradał resztki rozumu.
* * *
Sardec dostrzegł przed sobą światło. Nie słabe fosforyzujące lśnienie ścian, lecz jaśniejsze i o wiele bardziej ostre; zielonkawy poblask odbijający się od substancji pokrywającej tunele. Sprawiał on, że łukowate przejście jaśniało złowrogo. W powietrzu unosił się teraz zapach przypominający cynamon i coś gorszego, starego i gnijącego. Rytmiczny śpiew rozbrzmiewał echem wokół nich, wzmacniany przez otaczające ich ściany. Rozdzieraki zaskomliły i nie chciały pójść dalej. Krwawa piana wypływała z kącików ich pysków, jakby przygryzły swoje ruchliwe języki. Sardec nigdy przedtem nie widział takiego zachowania, chyba, że w obecności smoków lub też jakiegoś drapieżnika tak przytłaczająco potężnego, że budził strach w małych, zajadłych móżdżkach wyrmów do polowań.
- Przyzywanie niemal dobiegło końca - powiedziała pani Asea.
- Musimy się spieszyć. Kiedy już się tam znajdziemy, musisz mnie chronić tak długo, aż przywołam antymagię.
Sardec kiwnął głową.
- Wszyscy mają nabitą broń? - ryknął. - Potem już nie będzie do tego okazji.
- Tak, panie - dobiegła odpowiedź.
- Zatem wchodzimy. Nie okazujcie litości. Zabijajcie wszystko, co zobaczycie, a co nie jest teraz z nami.
Wydając z siebie przepełnione lękiem okrzyki bojowe, przebiegli przez łukowate wejście.
* * *
Mieszaniec wpadł do ogromnej komory o średnicy, co najmniej stu jardów i kopulastym sklepieniu sięgającym dziesięciu jardów w najwyższym miejscu. Lśniąca sieć energii wisiała w powietrzu w górnej części groty, tryskając z dziwnie błyszczących klejnotów w posadzce i sklepieniu. Skupiała się w centrum zawiłego, fosforyzującego wzoru znajdującego się na środku pieczary. Odzwierciedlała przypominającą mozaikę sieć ornamentów wtopionych w posadzkę. W powietrzu, w samym centrum sieci energii wisiała mroczna postać przywodząca na myśl potwornego pająka, złowroga istota promieniująca uczuciem straszliwego głodu. Na ziemi widać było dwie postacie, jedna była człowiekiem, a druga już niezupełnie.
Wszędzie naokoło miotała się horda Uhltari. Dziesiątki stworów poruszały się na skraju wzoru, jakby także brały udział w rytuale. Za każdym razem, kiedy śpiew osiągał crescendo, obraz istoty w górze gęstniał i stawał się bardziej materialny. A kiedy to się działo, dziwny rozdzierający dźwięk dobiegał z obrzeży komory i pojawiał się kolejny Uhltari, aby przyłączyć się do tańca. Mieszaniec spojrzał na ściany. Były pokryje gorączkowo pulsującymi strąkami. Wewnątrz tkwiły jakieś stworzenia, które próbowały się wydostać.
- On je budzi. Pozostawały w uśpieniu, ale teraz wychodzą z hibernacji - wyjaśniła Asea. - Karmi je energią i inteligencją.
Mieszaniec poczuł, jak zasycha mu w ustach. Sytuacja nie wyglądała dobrze.
Dwóch mężczyzn przyciągnęło jego uwagę. W jednym rozpoznał Bertragha. Twarz faktora wykrzywiała mieszanina przerażenia i uniesienia, a spojrzenie utkwione w drugim człowieku miało wyraz niemal religijnego zachwytu. Mieszaniec pomyślał, że „człowiek" to chyba nieodpowiednie określenie dla tej istoty. Sylwetkę miała ludzką, lecz ciało pokrywał pancerz z chityny podobny do trupich pasożytów. Twarz pozostała jedyną widoczną człowieczą częścią, choć głowę spowijał mu pancerz jak u owada. Oblicze to wykrzywione było przez jakąś wewnętrzną, transformującą siłę tak, że wyglądało równie nieludzko, jak maska pani Asei. Oczy płonęły dziwnym zielonkawym światłem. Słowa, jakie wyśpiewywała nie mogły dobywać się z ludzkiego gardła.
Na chitynowym pulpicie na ołtarzu wzniesionym na środku posadzki leżała otwarta książka. Mieszaniec miał całkowitą pewność, że była to jedna z ksiąg, jakie sprzedali Bertraghowi w Czerwonej Wieży, tak jak był pewien tego, że mężczyzną wzywającym demona jest Zarahel. Postać ta odwróciła się i Mieszańcowi zrobiło się niedobrze. Z tyłu pancerz wyglądał, jakby ogromny pająk pochwycił Zarahela w swoje odnóża. Mieszaniec zastanawiał się, czy owinął go tak niczym kokonem.
Przypominająca człowieka istota uniosła ramię i kłębiący się w niej mrok wykrzyknął dalsze wersety zaklęcia. Powietrze nad nią zamigotało i pojawił się okrąg, przez który wlało się jeszcze więcej zielonkawego blasku; demoniczny bóg zaczął się z niego wyłaniać. Z wyglądu przypominał Uhltari, lecz było w nim także coś, co przywodziło na myśl ogromną stonogę. Odnosiło się wrażenie, że jego ciało ciągnie się w nieskończoność. Rozliczne odnóża kopały i machały.
- To tutaj czekał Uran Uhltar niczym przyczajony pająk - powiedziała Asea. Wydała rozkazy swym sługom. Jeden z nich odczepił urnę od piersi, a ona zaczęła szeptać nad nią słowa zaklęcia.
- Za późno - wykrzyknął Zarahel z nieludzkim tryumfem w głosie. - Za późno, intruzi! Przejście zostało otwarte. Bóg Pająk powraca. Składajcie przede mną pokłony! Kłaniajcie się przed Uranem Uhltarem, a może oszczędzi ludzi. Staliście się świadkami jego odrodzenia. Słusznym jest, abyście przeżyli i patrzyli) jak zabija Terrarchów. Będą pierwszymi z wielu.
Furażerzy zatrzymali się, porażeni. Spojrzeli po sobie, jak ludzie przebudzeni ze snu. Mieszaniec zastanawiał się, czy go posłuchają. Gdyby wierzył Zarahelowi, sam by to rozważał, ale nie wierzył. Kiedy się wahali, kolejne Uhlatri wykluwały się ze strąków na ścianie. Ogromny stwór bóg, wijąc się, przecisnął się przez portal, który wydawał się za mały. Wyglądało, jakby przybywał z o wiele większego świata i musiał się skurczyć, zmniejszyć, aby wejść do tego wszechświata. Mieszaniec zatrzymał się na moment, przytłoczony tym kosmicznym objawieniem.
Wahanie mogło się okazać śmiercionośne. Mieszaniec uniósł muszkiet, wymierzył w Bertragha i strzelił. Były faktor upadł, a blask wokół portalu zamigotał. Kupiec był widocznie jedną z podstaw mocy dla zaklęcia.
Sardec uniósł miecz i opuścił go.
- Ognia!
Pozostali furażerzy również zaczęli strzelać. Burza wystrzałów wybuchła wokół Uhltari, Zarahela i portalu. Zarahel wciąż stał, jego zewnętrzny, chitynowy szkielet został obłupany, ukazując znajdującą się pod spodem brązową substancję. Niektóre Uhlatri się przewróciły. Śluz wypływał z miejsc, gdzie kule uderzyły w słabe punkty w pancerzach, lecz więcej pocisków odbijało się od nich, niż trafiało do celu.
- Celujcie w stawy, ludzie - zakrzyknął Sardec. - To są słabe punkty.
Jeszcze chwila, i zapanował chaos. Ludzie odsuwali się od siebie, starając się zachować odległość na wypadek magicznej odpowiedzi ze strony demonów lub ich pana. Kilku pozostało w miejscu, nabijając muszkiety. Inni nasadzali bagnety, wiedząc, że walka wręcz jest nieunikniona, i chcąc się przygotować. Zapach ozonu walczył ze smrodem magii.
- Zewrzyjcie szeregi wokół pani! - zawołał Sardec. - Ona jest naszą ostatnią nadzieją.
Pani Asea miała przymknięte oczy, szepcząc zaklęcie. Jej dwaj słudzy stali teraz obok niej, kreśląc zawiłe wzory obnażonymi mieczami, długimi i zakrzywionymi. Rozluźniali mięśnie, przygotowując się do walki.
Zarahel wykrzyknął coś do Uhltari w dziwnym, bełkotliwym języku. Te zaś zaczęły nacierać, zbliżając się do furażerów z mechaniczną precyzją robotów. Rozległy się sporadyczne wystrzały, nierówne salwy tych, którzy mieli broń w gotowości. Mieszaniec zobaczył, jak pada kolejny Uhltari, kiedy wszystkie jego odnóża po lewej stronie odmówiły posłuszeństwa. Kula utkwiła w zwoju nerwowym. Mieszaniec wsadził nabój na miejsce i przygotował się do strzału - nie chciał strzelać, dopóki nie zobaczy celu. Łasica przyklęknął i wystrzelił. Barbarzyńca dobył rzeźnickiego ostrza i przysunął się do pani Asei.
Mieszaniec odwrócił się i zobaczył, że Leon jak zwykle pilnuje jego pleców. Nasadził bagnet na muszkiet. Twarz miał pobladłą, a pot perlił mu się na czole. Mieszaniec niemal odczuwał namacalnie jego przerażenie.
- Teraz naprawdę się boję! - rzucił. Mieszaniec ledwie go usłyszał. Widział za to zaciśnięte mięśnie jego szczęk. Stara gliniana fajka pękła, gdy przygryzł ją zbyt mocno.
Uhltari natarły na pierwszych furażerów. Wysunęły długie, znajdujące się z przodu przydatki przypominające ostrza. Ludzie padali, rozdarci przez nieodpartą siłę potworów. Na ten widok Mieszaniec na chwilę zamarł. Nie mógł uwierzyć w to, że kiedyś sam zmierzył się z jedną z tych istot. Zarahel zaśmiał się tryumfująco, widząc, do czego zdolne są jego nowe zwierzątka. W jego rozradowaniu było coś obłąkanego, wskazującego na to, że już nie jest człowiekiem, że jakaś inna istota dzieli z nim ciało i spogląda jego oczami.
A za nim Uran Uhltar wciąż opuszczał się niżej, wyłaniając ze swego leża w zwiększonym wymiarze. Jego dolne odnóża znajdowały się teraz tuż nad głową Zarahela. Opadły, jakby chcąc go pogłaskać.
Mieszaniec uniósł muszkiet i wypalił, mając nadzieję, że trafi czarodzieja w oko. Buchnął dym, na chwilę przesłaniając widok. Kiedy znowu dostrzegł mężczyznę, zobaczył, że kula odbiła się od pancerza. Zarahel nie odniósł żadnych obrażeń. Podlegał przemianie. Wyglądał teraz jak hybryda człowieka i pająka, bardziej demon niż istota ludzka.
Szeregi Uhltari zwarły się wokół Asei. Miały po temu powód. Czarodziejka Terrarchów stanowiła obecnie największe zagrożenie dla Zarahela. Wyglądało na to, że pająkowate demony wkrótce ją dostaną. Niewielu ludzi zachowało dość odwagi, by stanąć im na drodze. A ci, którzy się odważyli, zostali rozdarci na kawałki przez te ogromne koszące ostrza zaledwie po kilku uderzeniach serca. Żaden człowiek nie mógł długo zagradzać im drogi.
- Fatalnie to wygląda, Rik - rzucił Leon. Mieszaniec nie zaprzeczył. Przerzucił muszkiet przez ramię i zaczął przeglądać plecak w poszukiwaniu rzeczy, które kupił od łowcy wyrmów Karla.
* * *
Sardec stał z mieczem obok czarodziejki, gotów jej bronić. Był przerażony furią Uhltari. Wyglądało na to, że ta niewielka grupa zdoła pokonać wszystkie jego siły. A kolejne wykluwały się przez cały czas.
- Co robić? - spytał panią Aseę, wiedząc, że nie może odpowiedzieć, jest, bowiem zbyt pochłonięta zaklęciem. Obok niej dwóch odzianych na czarno służących ciągle szyło z łuku. Jedna strzała trafiła do celu, wbijając się w środkowe oko najbliższego Uhltari. Stwór uniósł się z bólu na tylnych odnóżach, a wtedy drugi sługa wbił strzałę w słaby punkt tam, gdzie noga łączyła się z pancerzem. Środkowa część ciała stworzenia opadła, jakby nogi nie mogły już unieść jego ciężaru.
Twarz pani Asei przybrała wyraz skupienia. Z mroku wypadło niczym błyskawice stado rozdzieraków. Wyglądało na to, że opętała je szaleńcza furia. Pomknęły przed siebie, sycząc i szczerząc zębiska. Opadły jednego z demonów, zatapiając zęby w jego pancerzu, odgryzając odnóża, wdrapując się na grzbiet stworzenia w poszukiwaniu słabych punktów. Było to starcie dzikiej, pierwotnej furii. Rozdzieraki dorównywały wzrostem i siłą dzieciom Boga Pająka, a powodowała nimi szaleńcza, zrodzona z lęku furia. Uhltari stanął dęba, starając się je zrzucić. Zaatakował kosami. Przebił jednego rozdzieraka, który nie okazał się dość szybki. Ostrza przeszły na wylot przez jego ciało i przyszpiliły go do ziemi. Sardec nie mógł wyjść z podziwu. Choć Asea odprawiała czary, za pomocą małej cząstki umysłu zdołała zachować kontrolę nad stadem. Nigdy nie słyszał, aby jakiemuś czarodziejowi się to udało. Na krótką chwilę Uhltari zostały odparte.
Sardec dobył Blasku Księżyca, zdeterminowany, aby tym razem żaden Uhltari go nie zaskoczył. Pająkowate istoty już się przegrupowywały i atakowały stado rozdzieraków. Spojrzał na ludzi i dostrzegł ich przerażenie. Było to miejsce, w którymi człowieka opuszczała odwaga. Znajdowali się zbyt głęboko pod ziemią, panowała ciemność, a miejsce to przepełniała obca magia. Ich wrogowie wydawali się po prostu zbyt potężni. Idący na przedzie Uhltari przebił się przez stado. Podążający za nim bracia zaczęli zabijać rozdzieraki. Dotrą do nich w ciągu paru sekund.
Asea wykrzyczała ostatnie zdanie w nieludzkim języku. Wyjęła korek z butli. Napłynęła fala przeraźliwego gorąca. Kolumna ognia wzbiła się ponad nimi. Popłynęła w górę ku sklepieniu, krążąc i wijąc się w powietrzu, pozostawiając po sobie smugę iskier. Na chwilę walka ustała. Nawet pająkowate demony zdawały się przyglądać tej nowej, złowróżbnej magii w zadziwieniu.
Sardec modlił się tylko, aby zaklęcie się udało.
Rozdział 37
„Ci, który zadają się z demonami, powinni być przygotowani na konsekwencje".
Alessi,
Magiczny poradnik
- Przez tysiąc lat Yagga skrępowany - zahuczał nieludzki głos.
Mieszaniec był pewien, że rozbrzmiewa on zarówno w jego głowie, jak i w uszach.
- Teraz Yagga być wolny.
Mieszaniec usłyszał, że Asea krzyknęła coś w obcym języku.
- Wciąż żyjesz, szatańska kobieto. Yagga to zmienić.
Mieszaniec podniósł wzrok. Kolumna ognia krzepła, przekształcając się. Wielkością pięciokrotnie przewyższała Mieszańca; niższa połowa wciąż płonęła ogniem, lecz druga część przypominała człowieka. Miał on barki, ramiona i głowę zwieńczoną skręconymi rogami, niczym u kozła. Blask od jego gorejącego ciała przepędził ostatnie cienie z pomieszczenia, odsłaniając przerażające strąki na ścianach i wijące się w nich stwory. Wyciągnął kapiące płomieniami szpony ku Asei, lecz coś powstrzymało je przed zaciśnięciem się. Grymas frustracji ściągnął oblicze demona.
- Yagga wciąż spętany.
Asea wykrzyczała coś jeszcze.
Yagga odwrócił ogromną głowę. Płomienie w jego ślepiach rozgorzały jaskrawiej. Wyraz konsternacji pojawił się na jego tępym, aż nazbyt ludzkim obliczu.
- Yagga uwięziony przez tysiąc lat, a teraz Yagga musieć walczyć z Przemykającym przez Cienie i jego dziećmi.
Coś w tonie Yaggi wskazywało, że uważa to za niesprawiedliwość na kosmiczną skalę. I może tak było. Asea znowu krzyknęła. Yagga wzruszył ramionami.
- Jeśli Yagga musi, to Yagga musi.
Kolumna płomieni, kłębiąc się, pomknęła ku górze. Z masywnych rąk Yaggi wystrzeliły kule ognia. Wybuchły pomiędzy Uhltari, zmuszając je do tego, że się wycofały, podpalając i sprawiając, że umykały w mrok. Ogromny demoniczny bóg wyłaniający się z portalu podniósł wzrok i zobaczył zbliżającego się Yaggę. W dłoniach Yaggi pojawił się ognisty miecz. Dziwnym, wężowatym ruchem wielkie, przypominające stonogę ciało Urana Ułiltara rzuciło mu się na spotkanie. Z jego szczęk wyleciały pajęcze sieci energii. Yagga przeciął je swą klingą.
- Co teraz? - spytał Sardec.
- Yagga nie zdoła pokonać Urana Ułiltara - powiedziała Asea. W jej głosie pobrzmiewał strach, strach kogoś niesamowicie silnego, kto napotkał wyzwanie przekraczające jego siły. - Może jedynie spowolnić objawienie. Musimy zabić czarnoksiężnika i zamknąć portal. Jest jego jedyną podporą.
Pozostałe przy życiu Uhltari przegrupowały się i znowu zaczęły nacierać. Było ich o wiele mniej, bo kiedy Uran Uhltar walczył, nie uwalniał ich już więcej. Jednak w dalszym ciągu wystarczały, aby wyrżnąć przerzedzone szeregi furażerów.
Asea strzeliła Biczem. Kilka iskier trysnęło z jego czubka.
- Niech to szlag - powiedziała. - Wyczerpał się.
Świetnie, pomyślał Mieszaniec. Tylko tego im brakowało.
A w górze demon walczył z demonem. Ognisty miecz ścierał się z pajęczyną mroku. Ogromne żuwaczki wgryzały się w ciało ognistego żywiołu. Wydawało się, że ogień Yaggi płonie mniej jaskrawo, lecz jego ciosy były tak samo skuteczne. Pancerz Urana Uhltara poczerniał od ogromnych śladów po oparzeniach. Mieszaniec chciał, aby Yagga miał dość rozsądku, by zabić jeszcze parę Uhltari, zanim zaatakował ich boga, ale wątpił, by okazał się bystrym demonem.
Mieszaniec patrzył, jak Uhltari gromadzą się dokoła nich. Wyglądało na to, że Terrarchowie już niedługo pożyją na tym świecie. Tylko szkoda, że on wkrótce do nich dołączy. Zdał sobie również sprawę, że Terrarchowie byli jedynymi istotami dysponującymi wiedzą i wolą pozwalającymi na zamknięcie portalu. Jeśli zginą, szanse furażerów będą równały się zeru. Łamał sobie głowę, aby wymyślić, jak wyjść cało z tej sytuacji. Jednak poza zabiciem Zarahela nie widział innego sposobu.
Asea dobyła miecza. Czerwone runy zapłonęły na jego powierzchni. Sardec trzymał swój brzeszczot w dłoni.
- Naprzód, ludzie! - zawołał. - Zabijcie tego cholernego czarnoksiężnika.
Ryk obwieścił, że Barbarzyńca wziął to sobie do serca. Pognał przed siebie ku jaśniejącemu wzorowi, wykrzykując przekleństwa. Grymas furii wykrzywił jego rysy. Za nim ruszyła Asea i Sardec oraz kolejni furażerzy.
Odziani na czarno słudzy Asei rzucili się między swoją panią a pierwsze nacierające Uhltari. Miecze śmignęły szybko niczym błyskawice, a dzierżący je wojownicy atakowali jak drużyna. Kiedy demon skupiał się na jednym z nich, ten cofał się, a drugi atakował. Taka taktyka by się sprawdziła, gdyby stwór był tylko jeden. Ale drugi Uhltari włączył się do walki i rozdzielił ochroniarzy.
Mieszaniec stwierdził, że Zarahel stanowi klucz do rozwiązania tej sytuacji. Czarnoksiężnik musiał umrzeć. Jedyne pytanie brzmiało, jak do tego doprowadzić. Chłopak wątpił, by z tej odległości zdołał dosięgnąć go strzałem. To zaś oznaczało, że powinien się zbliżyć. Niestety, aby to osiągnąć, musiał się jakoś przedrzeć przez pająkowate demony. Wziął do ręki jedną ze szklanych bomb Karla i zaczął przesuwać się po flance sił furażerów. Leon podążył za nim, o dziwo, Łasica także.
Nie zamierzał protestować; dobrze było w czasie walki mieć wokół siebie ludzi, którym mógł ufać. Reszta furażerów rozproszyła się teraz za nimi. Większość z nich strzelała szaleńczo, celując w demony. Kilku zaczęło się wycofywać z komory, wyraźnie gotując do ucieczki. Mieszaniec widział, jak sierżant Hef skopuje im tyłki, dosłownie wpychając ich z powrotem w wir walki.
Barbarzyńcy udało się wdrapać na grzbiet jakiegoś Uhltari i raz po raz wbijał ostrze w znajdującego się pod nim stwora. Prostował się na całą wysokość, a potem opadał na kolana, aby wbić klingę. Uhltari podskakiwał i stawał dęba, starając się go zrzucić, ale ogromnemu mężczyźnie udało się utrzymać na miejscu do momentu, gdy bestia wreszcie padła. Barbarzyńca bez wahania zeskoczył z jej grzbietu, zamierzając dosiąść w ten sam sposób stworzenie znajdujące się najbliżej. Cały czas pokrzykiwał i klął jak szaleniec. Niestety, gdy wylądował, pośliznął się i zniknął Mieszańcowi z oczu. Uhltari się cofnął, a jego ogromne zakończone kosami przedramiona uniosły się i opadły. Kiedy znowu się podniosły, były pokryte czerwoną krwią. A Mieszaniec pomyślał, że to już koniec.
- Bydlak - zaklął Łasica. - Zasługiwał na coś lepszego.
- Zróbmy coś, aby wyrównać rachunki.
- Masz cholerną rację, Mieszańcu.
Ruszyli ku nacierającym Uhltari, przekonani, że zginą, i zdeterminowani, aby drogo sprzedać swoje życie.
W chwilę później Mieszaniec zobaczył, że jeden z ochroniarzy Asei pada pod naporem jakiegoś potwora. W kilka sekund potem przypominający kosę szpon zamachnął się na czarodziejkę, zwalając ją z nóg.
Oto znika nasza ostatnia nadzieja, pomyślał.
Zważył bombę w dłoni i zauważył, że porucznik Sardec wciąż stoi. Czując śmiercionośny ciężar jaja z chemikaliami, pomyślał, że oto ma okazję do zemsty. Oto nadeszła chwila zapłaty za wszystkie długi, jakie zaciągnęli u niego Czcigodni. Mógł zabić tego łajdaka w bolesny sposób, zanim zrobi to ta pająkowata istota.
Przez chwilę poważnie to rozważał, ciskając bombę. Poleciała wprost do celu. Już w chwili rzutu Mieszaniec wiedział, że celnie wymierzył.
* * *
Sardec ciął mieczem, który wgryzł się w przednie odnóże demona. Zielonkawy śluz obryzgał mu cały mundur. Ogromna kosa chybiła, ale jego wróg miał jeszcze jedną. Porucznik odskoczył do tyłu, aby jej uniknąć. Twarde, chitynowe ostrze nakreśliło ognistą krechę na jego piersi. Ból był straszliwy. Sardec zagryzł zęby i przygotował się do dalszej walki.
- Do mnie, ludzie - ryknął i z zaskoczeniem przekonał się, że pewna grupa furażerów go posłuchała. Rozpoznał jednego imieniem Gunther. Człowiek ten podszedł do niego. Jego muszkiet wypluł dym i iskry, a kula przebiła jedno oko Uhltari. To podziałało. Demon odskoczył do tyłu, uniósł się na tylnych nogach, sprawiając wrażenie cierpiącego. Gdy to zrobił, dwóch mężczyzn podbiegło i wbiło bagnety w słabe punkty tam, gdzie nogi łączyły się z pancerzem. Demon zamachnął się swym ostrzem, obcinając głowę jednemu z nich, i rzucił się do przodu, aby zmiażdżyć drugiego. Gunther nasadził bagnet na muszkiet i zaczął dźgać nim ciało demona, cały czas modląc się głośno do Światła. Sardec gorączkowo pragnął, aby bóg wysłuchał jego modlitw.
Asea leżała niedaleko. Krew plamiła jej zbroję poszarpaną i podartą w kilkunastu miejscach tam, gdzie dosięgnął ją Uhltari. Nawet gruba skóra pokryta łuskami smoka nie zdołała oprzeć się całkowicie ogromnym ostrzom. Jeden z ochroniarzy leżał powalony obok czarodziejki, martwy albo umierający. Drugi stał nad nimi z oszalałym spojrzeniem dziwacznych oczu. Śpiewał coś w języku, którego Sardec nie rozpoznawał. Ostatnie kilka rozdzieraków teraz także padło. Słyszał tylko jednego popiskującego z bólu w pobliżu. Wkrótce skomlenie ustało.
Wszędzie naokoło wrzała walka. Porucznik nie miał obrazu całej sytuacji. Chmury dymu z muszkietów przesłaniały mu widok. Wrzaski umierających zagłuszały wydawane przez niego rozkazy. Doszło teraz do walki wręcz, jeden na jednego, walki, której ludzie nie mogli wygrać. W górze Yagga nadal ścierał się z bogiem, a przypominająca magmę krew spływała mu po ciele.
Myśl, nakazał sobie. Musi być coś, co możesz zrobić, jakiś sposób na to, by przerwać zaklęcie. Pająkowaty demon stanął nad nim dęba. A za nim nadciągało ich więcej. Pomyślał, że to się nie uda. Zginie tutaj.
Coś śmignęło w górze i rozbryznęło się na grzbiecie Uhltari. Było to kryształowe jajo. Błysnęło, rozprysło się, a powietrze wypełnił siarkowy smród alchemicznego ognia, gdy zapłonęły znajdujące się w środku chemikalia. Nogi demona drgały szaleńczo, gdy zaczął się wycofywać, wpadając na inne Uhltari i rozprzestrzeniając ogień. Kolejne szklane jajka śmignęły w górze i wylądowały wśród pająków. Te ponownie się wycofały. Sardec dostrzegł, jak mieszaniec ciska bomby z prawej, podczas gdy dwaj jego towarzysze walczą z jednym z Uhltari. Uświadomił sobie, że przez chwilę jest bezpieczny i że, co ważniejsze, ma przed sobą wolną drogę do czarnoksiężnika.
Sardec poczuł, że klinga ciąży mu w dłoni, i przyszła mu do głowy odpowiedź. Blask Księżyca, pomyślał. Ostrze wykonane ze stopu srebrzca z wyrytymi symbolami Starszych mającymi rozpraszać magię. Artefakt pochodzący z ojczystego świata Al'Terry. Może...
- Śmierć albo chwała! - zakrzyknął.
Nie namyślając się dłużej, uniósł miecz i wpadł we wzór. Skutek był natychmiastowy. Przeszył go ból. Klinga zdawała się płonąć mu w dłoni, gdy zetknął się z polem potężnej magii otaczającej portal. Przedzierając się przez obszar podlegający zaklęciu, pozostawiał za sobą oślepiający pióropusz iskier. Czuł nad sobą żar promieniujący od Yaggi i przeszywający chłód obecności Urana Uhltara. Powietrze dokoła migotało jak w czasie wielkiego upału. Wszystko, co znajdowało się w zasięgu wzoru, wydawało się wypaczone. Otoczyły go tęcze skrzącej się energii. Przestrzeń sprawiała wrażenie, jakby wyginała się i skręcała. Uświadomił sobie, że znajduje się jednocześnie w tym świecie i gdzieś indziej. Miecz palił mu zaciśniętą dłoń. Klinga była tak gorąca, jakby się topiła. Czuł, że płoną mu palce, stapiając się w jedno z bronią.
Przed nim pojawił się Zarahel. Porucznik wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę. Rzucił się do przodu i poczuł, jak ostrze wbija się w pancerz otaczający maga.
- Nie! - usłyszał krzyk czarnoksiężnika pająka. Zarahel chwycił się za pierś. Nastąpiła potężna eksplozja uwalniająca olbrzymie ilości nieziemskiej energii. Oślepiający błysk przemknął mu przed oczami. Sardec zdawał sobie niejasno sprawę, że siła wybuchu rozdziera mroczne postacie. Podmuch zwalił go z nóg.
No to już koniec, pomyślał, gdy ogarnęły go ciemności.
* * *
Zarahel starał się zapanować nad wewnętrznym bólem. Cierpienie było przeraźliwe. Uświadomił sobie, że ta myśl nie pochodzi wyłącznie z jego umysłu, lecz należy do objawiającego się boga. Choć nie miało to znaczenia. Nie chciał tutaj umierać. Próbował utrzymać rozpadające się zaklęcie, aby udaremnić zamknięcie portalu i wessanie Urana Uhltara z powrotem do jego leża w innym wymiarze. Ogromna, roztapiająca się klinga płonęła w jego piersi. Ból wydawał się niemal nie do zniesienia.
* * *
Mieszaniec patrzył przerażony, jak wybuch się rozprzestrzenia. W jego centrum dostrzegał opancerzoną postać Zarahela z mieczem wystającym z piersi. Czarnoksiężnik wymachiwał rękami i śpiewał, starając się rozpaczliwie zapanować nad energią zakłóconego zaklęcia. Miał wrażenie, jakby kierunek wybuchu został w jakiś sposób odwrócony, płynąc z powrotem ku swemu epicentrum. Albo mag odnosił sukces, albo też działo się coś innego. Yagga był teraz o wiele mniejszy. Nie uda mu się pokonać Urana Uhltara. Gdy Mieszaniec mu się przyglądał, ognisty demon zamigotał i zniknął niczym zdmuchnięty płomień świecy.
Mieszańcowi skończyły się bomby. Rozejrzał się dokoła. Leon leżał na ziemi z ogromną raną ziejącą w boku. Łasica raz po raz wbijał bagnet w słabe punkty jakiegoś Uhltari. Mieszaniec sięgnął za pas i wyciągnął pistolet. Była to jego ostatnia sztuczka - kula ze srebrzca, którą kupił od Karla. Wypisano na niej znaki Starszych. Miał nadzieję, że sprawdzi się tak samo jak bomby. Uniósł pistolet.
Wycelował starannie i delikatnie nacisnął spust, posyłając kulę prosto do celu. Trafiła maga w czoło i Zarahel upadł do tyłu. Energia znowu się zakłębiła, zmieniając kierunek przepływu i tworząc wir, który zaczął wciągać Urana Uhltara z powrotem do piekielnego świata, z którego się wyłonił.
Uhltari odsunęły się, jakby w obawie, że portal także zostanie zassany. Wiatr rozwiał włosy Mieszańca. Walczył z przyciąganiem, starając się od niego oddalić, zniknęło jednak tak szybko, jak się pojawiło.
* * *
Ból przepalał mózg Zarahela. Czuł przepływającą przez niego moc. Czuł, jak gaśnie iskierka inteligencji, jaką Uran Uhltar obudził w swoich dzieciach. Poczuł jeszcze coś innego, gdy portal się zamknął. Coś zostało z niego wyrwane, pomknęło ku górze i oddaliło się, zmierzając ku portalowi. Ostatnia rzecz, jaką sobie uświadomił przed śmiercią, to fakt, że była to jego dusza.
Wir zniknął, a Uran Uhltar wraz z nim. Pozostało zaledwie kilka Uhltari. Mieszaniec pomyślał, że niestety, wygląda na to, że tych kilka wystarczy. Tylko niecały tuzin furażerów trzymał się jeszcze na nogach, a pająkowate demony mogły ich niespiesznie wykończyć.
Zdjął muszkiet z ramienia, nasadził bagnet i czekał, aż nadejdzie koniec.
Rozdział 38
„Wszechświat stanowi pole bitwy, na którym dobro walczy ze złem. Wszyscy jesteśmy żołnierzami w tych zmaganiach po stronie, jaką wybierzemy".
Prorok Aureon,
Kazania
Powoli Uhltari ruszyły do przodu. Mieszaniec zwrócił się do Łasicy.
- Przyda się nieco pomocy. - Był dumny z tego, że głos mu nie drży.
Łasica podniósł się i stanął obok.
- Przygotuj się do ataku, kiedy będę przeładowywał - powiedział cicho, przestraszony, że mówiąc zbyt głośno, zachęci pająkowate demony. Mieszaniec skinął głową i rozejrzał się dokoła. Ze zdziwieniem dostrzegł, że jeszcze tuzin wyglądających na oszołomionych furażerów trzyma się na nogach, łącznie z sierżantem Hefem. Poczekał, aż Łasica skończy ładować muszkiet, a potem przyklęknął, aby zrobić to samo. Powoli przesunął spojrzeniem po ścianach i przekonał się, że nie wyłaniają się już nowe Uhltari, lecz trzy z nich nadal są gotowe do działania. Posuwały się teraz powoli, lecz blask wzoru i sieć energii w górze już gasły. Wkrótce zapadnie mrok i zagubią się w tym podziemnym świecie z gotowymi do mordu potworami.
- Musimy znaleźć jakąś latarnię - oznajmił.
- Jedna jeszcze się pali. Ta przy pani Asei.
Leon znowu jęknął. Mieszaniec nie wiedział, co zrobić. Nie chciał zostawiać przyjaciela, ale nie mógł stać tutaj i czekać, aż ogarną ich ciemności.
- Wrócimy - obiecał, zwracając się ku latarni.
- Nie zostawiaj mnie, Rik. - Krzyk ten przypominał wołanie cierpiącego dziecka w ciemnościach. Przywołał wspomnienia o świątynnym przytułku.
- Wrócę - powtórzył łagodnie Mieszaniec. Ruszył powoli do przodu, nie chcąc prowokować ataku Uhltari. Wciąż wydawały się nieco otumanione. Być może były oszołomione zniknięciem swego demonicznego boga. Z tyłu Leon zajęczał i błagał go, aby nie odchodził. Łasica ruszył z muszkietem gotowym do strzału na ramieniu.
Mieszaniec zobaczył, że Uhltari zaczynają się zbliżać ku latarni, być może starając się ich od niej odciąć. Nie podobało im się światło, ale miały dość inteligencji, by wiedzieć, co się stanie, gdy ono zgaśnie. Mieszaniec postanowił, że woli zginąć szybko od razu, niż tego doświadczyć. Przekonał się, że inni myśleli tak samo. Pozostali przy życiu furażerzy zbliżali się z uniesionymi muszkietami i nasadzonymi bagnetami. Wyglądało na to, że wszyscy przygotowali się na ostateczną orgię przemocy i śmierci.
Mieszaniec stanął nad ciałem pani Asei. Pochylił się, aby ją obejrzeć. Choć była zakrwawiona, wciąż oddychała. Uhltari przysunęły się teraz bliżej, ich ogromne odnóża poruszały się powoli, a zakończone żądłem jak u skorpiona ogony wygięły się łukiem nad ich głowami. Robiło się coraz ciemniej, gdy wzór gasł. Mieszaniec rzucał ogromny cień. Przykucnął nad czarodziejką i uderzył ją w twarz.
- Obudź się! - krzyknął. - Wstawaj! Potrzebujemy cię.
Runa na jej piersi zaczęła lśnić. Mieszaniec dotknął jej, rozpaczliwie pragnąc, aby pani Asea żyła, modląc się do wszystkich bogów o pomoc. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, a potem poczuł, jak energia przepływa przez runę. Moc przeskoczyła z niego na Aseę, siła popłynęła ku niej, aż z osłabienia zakręciło mu się w głowie. Asea usiadła, łapiąc łapczywie oddech, jak tonący pływak wyciągnięty z głębiny. Potrząsnęła głową, spojrzała Mieszańcowi chłodno w oczy, a potem wstała powoli, wpatrując się gniewnie w Uhltari. Jej dłonie wykonały serię skomplikowanych rytualnych gestów. Mieszaniec wyczuł, jak moc przybywa na jej wezwanie. Tak jak wyczuły to pająkowate demony. Zaczęły się powoli wycofywać.
Nikt się nie poruszył. Nikt nie strzelił. Ulthari odeszły, znikając w ciemnościach. Ramiona Asei opadły z wyczerpania. Rozejrzała się dokoła, jakby rozważała, co się tu wydarzyło. A potem podeszła do wzoru, aby przyjrzeć się ciałom, które pozostały na środku. Nie wypowiedziała ani słowa.
Mieszaniec chciał za nią podążyć, ale zauważył, że Łasica pochyla się nad Barbarzyńcą. Krew przesiąkła mu przez tunikę. Rany wyglądały fatalnie.
Łasica przyklęknął przy kompanie. Miał wilgotne oczy.
- Wstawaj, bydlaku! Jesteś zbyt głupi, żeby umierać!
Mieszaniec niemal oczekiwał, że Barbarzyńca nagle się podniesie i powie im, że to wszystko żart, ale ten tylko leżał zimny i nieruchomy. Ogarnęło go okropne poczucie przeraźliwej straty. Barbarzyńca wyglądał na martwego. Porucznik nie żył. Gunther zginął, zabity przez jednego z demonów, czego Mieszaniec nie widział. Nie przepadał za nimi wszystkimi, ale od lat byli filarami jego życia i nagle te filary zostały przewrócone kopniakiem. Czuł się tak, jakby w materii jego żywota wyrwano wielką, ziejącą dziurę. Chciał coś powiedzieć Łasicy, ale brakło mu słów. Nic nie przychodziło mu do głowy.
Odwrócił wzrok. Zobaczył, że sierżant Hef rozmawia z panią Aseą. Sierżant wskazał na niego i obydwoje spojrzeli w jego kierunku. Mieszaniec przypomniał sobie o Leonie i pognał z powrotem do przyjaciela. Może zdoła mu jakoś pomóc.
Leon nie żył. Umarł samotnie, cierpiąc straszliwie. Na jego twarzy nie malował się spokój. Nic nie wskazywało na to, że dołączył do aniołów. Mieszaniec zamknął mu oczy, wspominając przestraszonego, małego chłopczyka w świątynnym przytułku, który został jego pierwszym przyjacielem. Spojrzał w górę na sklepienie, bo nie miał siły patrzeć na tę twarz. Z trudem zwalczył chęć wycia.
Wstań, nakazał sobie. Rusz się. Ty wciąż żyjesz. Nadal możesz się stąd wydostać. Jednak opuściła go wszelka werwa i minęła chwila, nim odnalazł w sobie siły, by się podnieść. Kiedy w końcu wstał, zwrócił się ku środkowi pomieszczenia, ku gasnącemu wzorowi, i przypomniał sobie książki, które przyczyniły się do tego wszystkiego. Nagle przepełniła go szaleńcza furia. Podszedł do pulpitu.
Kiedy wszedł na wzór i minął ciało Bertragha, skóra zaczęła go mrowić od pozostałości energii. Zatrzymał się na chwilę, aby spojrzeć na porucznika i Zarahela. Porucznik leżał twarzą w dół, a trzymająca miecz dłoń stanowiła zwęglone masę - biała kość wyglądała przez odchodzące od niej poczerniałe ciało. Spotkała go śmierć, lecz okrył się chwałą. Mieszaniec zastanawiał się, o czym myślał, wydając ostatni oddech. Chciał go zapytać, czy było warto. Sardec mógłby żyć przez tysiąc lat, a teraz był trupem. Co za strata, pomyślał Mieszaniec.
Splunął na leżącego Zarahela. Miecz nadal wystawał z piersi czarodzieja. Widniejące na nim runy wciąż lekko lśniły, lecz ostrze było pogięty, jakby zostało wypaczone przez siły, jakie przez nie przemknęły, gdy miecz zaburzył wzór. W niektórych miejscach metal stopił się i pociekł. Zarahel musiał cierpieć katusze, gdy ta rozżarzona do białości klinga wbiła mu się w ciało. I dobrze, pomyślał Mieszaniec. Ten łajdak na to zasłużył.
Spojrzał na książki i powoli uświadomił sobie coś strasznego. Był tu jeszcze inny łajdak, który na to zasłużył. On sam.
Gdyby nie namówił Łasicy i Barbarzyńcy, by ocalili książki, nic z tego by się nigdy nie wydarzyło. Jego towarzysze nie musieliby umierać. To on ponosił odpowiedzialność za to wszystko. Gdyby spalił książki, kiedy je znalazł...
Wziął tomy z pulpitu i zebrał je razem. Podpaliłby je, gdyby miał jak. Odwrócił się w poszukiwaniu latarni i stanął twarzą w twarz z Aseą. Ich spojrzenia się spotkały.
- Już przedtem miałeś je w ręku - powiedziała. Nie było to pytanie. Zastanawiał się, skąd to wie. Czy pozostawił jakiś psychiczny ślad na okładce, czy też Asea wyciągnęła tę wiedzę z jego umysłu? A może miał poczucie winy wypisane na twarzy? To już się nie liczyło. Ona wiedziała i szczerze mówiąc, nie dbał o to. Spojrzał na nią pustym wzrokiem.
- Tak.
Przechyliła głowę na bok i przyjrzała mu się. Wiedział, że waży się jego los, i jeśli zamierzał o coś błagać, nadszedł odpowiedni moment. Nie miał nadziei na to, że ją przekona, ale czuł, że powinien coś zrobić. Toteż zaczął mówić:
- Ktoś powiedział mi kiedyś, że dobro i zło toczą bój o panowanie nad wszechświatem i że istnieje między nimi tak delikatna równowaga, że my wszyscy przeważamy szale najbardziej błahą myślą, słowem lub czynem. Wszyscy możemy przechylić szale na rzecz dobra lub zła. Czy to prawda? Chciałbym w to wierzyć.
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem mądrych oczu i dziwny uśmieszek wykrzywił jej piękne usta.
- Nie znam odpowiedzi na twoje pytanie.
Przepełniło go rozczarowanie. Była jedną z Pierwszych. Wędrowała po ziemiach nieśmiertelnych istot i rozmawiała z aniołami. Jeśli ktoś znał odpowiedź, musiała to być ona.
- Nie jesteśmy bogami - powiedziała. - Nie znamy sposobu boskiego myślenia.
- Co ze mną zrobisz?
- Tego też nie wiem. Słyszałeś, co mówił Yagga, prawda?
- Tak.
- I przywołałeś mnie z powrotem z Drogi Umarłych.
- Może.
- I zabiłeś Zarahela.
- Tak.
- Co chciałbyś zrobić z księgami?
- Spalić je.
- Oznaczałoby to zmarnowanie czegoś, co być może przyda się nam w przyszłości. Podobnie zresztą by się stało, gdybym oddała cię inkwizycji.
- Tak sądzisz?
- Masz w sobie moc, chłopcze. Nie otrzymałeś wykształcenia. Odmówiono ci prawa do twego dziedzictwa. A mimo to sięgnąłeś po nie. Tak robią urodzeni magowie. To jest dla nas jak oddychanie. Nie mogę cię za to potępiać.
Zamilkła na chwilę i spojrzała prosto na niego. Mieszaniec widział już przedtem takie spojrzenie u mężczyzn trzymających w dłoni miecz u płatnerza i zastanawiających się, czy go kupić. Wreszcie podjęła decyzję.
- Zacznę cię uczyć.
Mieszaniec był oszołomiony. Nie wiedział, co powiedzieć. Miał wrażenie, że całe jego życie prowadziło do tego momentu, a teraz, gdy on nastąpił, brakowało mu słów. Odczuwał tylko wewnętrzną pustkę.
- Czy chciałbyś tego?
Czy to jakiś okrutny żart, pułapka? Czy igrała z nim jak kot z myszą? Ale i tak skinął głową.
- Jak masz na imię? Nie mogę cię nazywać chłopcem.
Przemyślał starannie odpowiedź. Przypomniał sobie, jak go nazywano i jak już nie chciał być nazywany.
- Rik - burknął wreszcie.
Asea spojrzała na furażerów, którzy zajmowali się poległymi. Światło latarni padło na jej srebrną maskę i zmieniło jej twarz w oblicze enigmatycznego bóstwa.
- Zatem opuśćmy to miejsce, Rik. Czeka nas długa, długa droga.
Rik był zdumiony, gdy usłyszał za sobą jęk dobywający się z ust Sardeca. Wyglądało na to, że porucznik jednak przeżył. Nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy smucić.
* * *
Rik podszedł do Łasicy, który klęczał przy Barbarzyńcy. Kłusownik potrząsnął głową i sięgnął ku pokrwawionej tunice kompana. Wyciągnął porwany płócienny pas na pieniądze, w którym pobłyskiwało złoto. Podniósł wzrok i obdarzył Mieszańca krzywym uśmieszkiem.
- On by tak zrobił. Nie może tego ze sobą zabrać. Wypijemy za jego zdrowie, i to nie raz.
- Jeśli zaraz nie odłożysz tych pieniędzy, to wepchnę ci je w dupę tak głęboko, że ludzie pomyślą, że masz złote zęby - rzucił Barbarzyńca.
- Witaj wśród żywych, ty wielki, głupi bydlaku - powiedział Łasica. Zabrzmiało to dziwnie szczerze.
Koniec