Dickens Charles
Życie i przygody Nicholasa Nickleby
Tom I
OSOBY
PAN WALTER BRAY — chory, zrujnowany hulaka-samolub
BROOKER — przestępca; niegdyś kancelista pana Ralfa Nickleby
JOHN BROWDIE — krzepki, zacny obywatel Yorkshire
BRACIA CHEERYBLE (CHARLES i EDWIN) — bliźniacy, współwłaściciele firmy „Bracia Cheeryble" i filantropi o wielkim sercu
FRANK CHEERYBLE — ich bratanek
PAN CROWL — sąsiad Newmana Noggsa
PAN WINCENTY CRUMMLES — dyrektor wędrownego teatru
MŁODZI PANOWIE CRUMMLES — jego synowie
PAN FOLAIR — tancerz i pantomimista
PAN GREGSBURY — członek Parlamentu
ARTUR GRIDE — stary sknera
SIR MULBERRY HAWK — światowiec i szuler
PAN KENWIGS — sąsiad Newmana Noggsa
TOMASZ LENVILLE — tragik z teatru pana Wincentego Crummlesa
PAN LILLYVICK — poborca opłat za wodę.
TIM LINKINWATER — buchalter firmy „Bracia Cheeryble"
PAW ALFRED MANTALINI — leń i marnotrawca; mąż Madame Mantalini
NICHOLAS NICKLEBY — zubożały na skutek niefortunnych spekulacji ojca młody człowiek, który sam radzi sobie w życiu
PAKT RALF NICKLEBY — sknera i lichwiarz; stryj Nicholasa Nickleby
NEWMAN NOGGS — kancelista j popychadło pana Ralfa Nickleby
PAN PLUCK — zausznicy i pochlebcy sir Mulberry Hawka
SMIKE — zagłodzony, niedorozwinięty wychowanek szkoły pana Squeersa
PAN SNAWLEY — łotr, świętoszek i hipokryta WACKFORD SQUEERS — okrutny, chciwy ignorant, właściciel szkoły w Yorkshire
WACKFORD SQUEERS JUNIOR — jego syn
LORD FRYDERYK VERISOPHT — głupkowaty młody arystokrata
PAN HENRYK WITITTERLY — dżentelmen z klas średnich
PANNA BELVAWNEY
PANNA BRAVASSA aktorki z teatru pana Wincentego Crummlesa
MADELINA BRAY — córka pana Waltera Braya
PANI CRUMMLES — żona pana Wincentego Crummlesa
PANNA NINETTA CRUMMLES — „cudowne dziecko"
PANI GRUDDEN — aktorka i totumfacka pani Crummles
PANI KENWIGS — żona pana Kenwigsa i siostrzenica pana Lillyvicka
MORLEENA KENWIGS — jej córka
PANNA KNAG — kierowniczka pracowni w salonie mód Madame Mantalini PANNA LA CREEVY — poczciwa miniaturzystka w starszym wieku
PANNA LEDROOK
aktorki z teatru pana Wincentego Crummlesa
PANI LENVILLE
PANNA LINKINWATER — siostra Tima Linkinwater
MADAME MANTALINI — właścicielka wytwornego salonu mód
PANI NICKLEBY — matka Nicholasa Nicleby
KATE NICKLEBY — jej córka
PANNA HENRIETTA PETOWKER — aktorka
MATYLDA PRICE — przyjaciółka panny Fanny Squeers
PEG SLIDERSKEW — gospodyni Artura Gride'a
PANNA SNEVELLICCI — aktorka z teatru pana Wincentego Crummlesa
PANI SQUEERS — żona pana Wackforda Squeersa
PANNA FANNY SQUEERS — jej córka
Uwaga: zgodnie ze zwyczajem przyjętym w XVIII i XIX wieku przez powieściopisarzy angielskich niektóre nazwiska w tej powieści mają pewne znaczenie, tak więc: Cheeryble pochodzi od słowa: cheer — radować się, dodawać otuchy; Hawk po angielsku znaczy jastrząb; Gride pochodzi od słowa greedy — chciwy; Squeers od słowa: squeeze — wyciskać, wykorzystywać, Verisopht składa się z dwóch słów. very — bardzo i soft — miękki, niedołężny, (przyp. tłum.)
ROZDZIAŁ I
KTÓRY WPROWADZA W TOK CAŁOŚCI
W odludnym zakątku hrabstwa Devon żył sobie ongiś niejaki pan Godfrey Nickleby. Ten godny dżentelmen doszedł (może trochę zbyt późno) do wniosku, iż powinien się ożenić, a że nie był dostatecznie młody czy bogaty na to, by ubiegać się o rękę jakiejś posażnej damy, poślubił — z prostego przywiązania — osobę, w której kochał się niegdyś, ta zaś ze swej strony przyjęła, go dla tych samych względów. W podobny sposób dwoje ludzi, których nie stać na grę w karty o pieniądze, dla samej przyjemności zasiada niekiedy do spokojnej partyjki.
Osoby niedelikatne i skłonne do drwin ze stanu małżeńskiego powiedzą, być może, W tym miejscu, że tę zacną parę należy raczej porównać z dwoma przeciwnikami w walce na pięści, którzy kiedy szczęście im nie dopisze i suma zakładów jest niska, po rycersku przystępują do dzieła dla prostej przyjemności okładania się kułakami. Takie porównanie będzie słuszne z jednego przynajmniej względu. Podobnie bowiem jak po walce awanturnicza dwójka z Fives Court z kapeluszem w ręku obchodzi widzów, w nadziei, że publiczność w swej hojności dostarczy im środków na wyprawienie biesiady — tak pan Godfrey Nickleby i jego towarzyszka, kiedy minął już miodowy miesiąc, zaczęli niespokojnie rozglądać się po świecie, w niemałej licząc mierze na szczęśliwy przypadek, który mógłby pomnożyć ich zasoby pieniężne. Dochody pana Nickleby w tym okresie pożycia małżeńskiego wahały się bowiem od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu funtów per annum.
Dosyć jest ludzi na świecie, Bóg mi świadkiem. Nawet w Londynie (gdzie pan Nickleby zamieszkiwał w owym czasie) rzadko słyszy się skargi, iż jest ich zbyt mało. Dziwna to więc rzecz, że człowiek może tak długo rozglądać się w tłumie i na próżno szukać przyjaznego oblicza — dziwna, niemniej prawdziwa. Pan Nickleby rozglądał się i rozglądał, aż wreszcie oczy jego stały się równie obolałe jak serce, lecz mimo to nie dojrzał przyjaciela. Wówczas, zmęczony poszukiwaniem, skierował wzrok na swój dom rodzinny, lecz i tam niewiele znalazł pociechy. Malarz, który zbyt długo patrzył na barwy jaskrawe, daje wytchnienie zmęczonym oczom kierując je na ciemniejsze i bardziej ponure kolory. Ale wszystko, na czym mógł spocząć wzrok pana Nickleby, malowało się w tak czarnych i posępnych tonach, że tylko odwrotny kontrast mógłby mu przynieść ulgę.
Po pięciu latach wreszcie, kiedy pani; Nickleby obdarzyła już małżonka dwoma synami, a skłopotany dżentelmen, gorąco pragnąc zabezpieczyć, los rodziny, poważnie roztrząsał w myślach plan małej spekulacji (zamierzał bowiem ubezpieczyć się na życie począwszy od nowego kwartału, a później spaść przypadkowo ze szczytu Monumentu ), któregoś ranka przyszedł zwykłą pocztą list z czarną obwódką, zawierający wiadomość o śmierci stryja pana Nickleby, Ralfa, oraz o tym, że zapisał on bratankowi swój niewielki majątek, wartości około pięciu tysięcy funtów szterlingów.
Przez całe życie zmarły okazał panu Nickleby tylko jeden dowód zainteresowania, kiedy to jego pierworodnemu (którego rodzice z beznadziejnego, zdawałoby się, wyrachowania ochrzcili imieniem stryjecznego dziada) przysłał srebrną łyżkę w safianowym futerale. Ponieważ jadło, do którego miała służyć, nie było zbyt obfite, dar ten mógł być swego rodzaju złośliwym przypomnieniem, że młody człowiek urodził się bez tego pożytecznego narzędzia w ustach . Pan Godfrey Nickleby nie mógł więc zrazu uwierzyć w nowinę. Ale po dokładniejszym zbadaniu okazało się, że jest ona najzupełniej prawdziwa. Miły staruszek zamierzał, jak się zdaje, pozostawić cały swój majątek Royal Humane Society i, prawdę mówiąc, sporządził już testament w tym duchu. Ponieważ jednak nieszczęśliwym dla siebie zbiegiem okoliczności wspomniana instytucja przed paru miesiącami uratowała życie pewnemu ubogiemu krewnemu pana Ralfa, któremu ten ostatni wypłacał zasiłek w kwocie trzech szylingów i sześciu pensów tygodniowo— w przystępie zupełnie zrozumiałego rozżalenia dżentelmen ów sporządził kodycyl, w którym odrzucił zapis i obdarzył nim pana Godfreya Nickleby, nie pominąwszy przy tym wzmianki o swym oburzeniu nie tylko na towarzystwo za to, że ocaliło życie ubogiemu krewniakowi, ale i na ubogiego krewniaka za to, że pozwolił się uratować.
Za część schedy pan Godfreya Nickleby nabył małą farmę pod Dawlish, w Devonshire, gdzie schronił się wraz z żoną i. dwojgiem dzieci, by żyć spokojnie z najwyższych procentów, jakie zdołał uzyskać od reszty kapitału, oraz ze skąpych płodów swej ziemi. Oba te źródła dochodów tak prosperowały, że pan Nickleby umierając — po piętnastu mniej więcej latach od chwili otrzymania spadku, a w pięć lat po śmierci żony — mógł pozostawić starszemu synowi, Ralf owi, trzy tysiące funtów w gotówce, a młodszemu, Nicholasowi, okrągły tysiąc i farmę, jedną z najmniejszych posiadłości ziemskich, jakie można sobie wyobrazić.
Obaj bracia wychowywali się razem w pewnej szkole w Exeter, a podczas cotygodniowych odwiedzin w domu często słuchali długich opowieści matki o strapieniach ojca w dniach ubóstwa i o wielkości nieboszczyka stryjecznego dziada w dniach dostatku. Na każdego z nich opowiadania te wywierały zgoła odmienny wpływ. Młodszy bowiem, z natury nieśmiały i lubiący samotność, znajdował w nich tylko ostrzeżenie, by unikać szerokiego świata i oddać się raczej monotonii wiejskiego życia. Starszy natomiast, Ralf, wyciągnął z często powtarzanej opowieści dwie wielkie nauki moralne: przede wszystkim, że bogactwo jest jedynym źródłem szczęścia i władzy, a po wtóre, że godziwym i słusznym jest zdobywanie go wszelkimi środkami nie stojącymi w wyraźnej kolizji z przepisami prawa,
„Przecież — rozumował Ralf — jeżeli nawet pieniądze mego dziada niewiele przyniosły dobrego za jego życia, to ileż zdziałały po jego śmierci! Dostał je przecież mój ojciec i przechowuje je dla mnie, co jest bez wątpienia celem godnym najwyższej pochwały. A zresztą wracając do starszego pana, i j e m u pieniądze niemało przyniosły korzyści, z przyjemnością bowiem myślał o nich przez długie lata. swego życia, a cała rodzina zazdrościła mu i zabiegała o jego względy:"
Takie nieme monologi Ralfa kończyły się zawsze wnioskiem, że nic na świecie nie dorówna pieniądzom.
Obiecujący ten chłopczyna nie ograniczał się wszakże do samej teorii ani pozwalał swym zdolnościom rdzewieć wśród oderwanych spekulacji myślowych. Już w czasach szkolnych zaczął uprawiać drobną lichwę, wypożyczając na wysoki procent swój szczupły kapitalik rysików i marmurków, a stopniowo rozszerzając zakres działalności objął nim nawet monety miedziane, którymi zaczął spekulować z wielkim powodzeniem. Nie trudził bynajmniej swych dłużników zawiłymi obliczeniami i nie zmuszał ich do głowienia się nad tablicami rachunkowymi, lecz własną prostą regułę obliczania odsetek zamknął w sentencji: „Dwa pensy, za pół pensa". Zasada taka niezwykle upraszcza rachunki, a jako krótka maksyma łatwiejsza jest do wyuczenia i zapamiętania niż inne reguły arytmetyczne, śmiało więc można jak najgoręcej polecić ją uwadze mniejszych i większych kapitalistów, a zwłaszcza lichwiarzy i prywatnych dyskonterów. Aby jednak oddać tym panom sprawiedliwość, zaznaczyć należy, iż wielu z nich do dziś dnia stosuje ten system często i z niemałym powodzeniem. W podobny sposób młody Ralf Nickleby uniknął drobiazgowych i zawiłych obliczeń za każdy dzień z osobna, które to obliczenia nastręczają tyle kłopotów przy stosowaniu w praktyce reguły odsetek prostych. Ustalił raz . na zawsze, że wszystkie sumy wraz z procentami uiszcza się w dzień wypłaty kieszonkowego, to znaczy w sobotę, przy czym wysokość odsetek jest zawsze taka sama, bez względu na to, czy pożyczka została udzielona w poniedziałek, czy też w piątek. Dowodził też ze znaczną dozą rozsądku, iż za jeden dzień należałoby raczej liczyć więcej niż za pięć, ponieważ w pierwszym ze wspomnianych wypadków dłużnik musi być w istotnie wielkiej potrzebie, w przeciwnym bowiem razie nie zaciągałby pożyczki na tak. niedogodnych dla siebie warunkach. Fakt ten zasługuje na baczną uwagę, jako dowód tajemniczych więzów pokrewieństwa, łączących zawsze wybitne umysły, bo jakkolwiek młody Ralf Nickleby nie wiedział o. tym wówczas, dżentelmeni wyżej wspomnianej kategorii mają zwyczaj stosować taką samą zasadę we wszystkich swoich transakcjach.
Z tego, cośmy dotychczas o tym młodym człowieku powiedzieli, i z naturalnego podziwu, jaki charakter jego powinien od razu wzbudzić w czytelniku, można by sądzić, że to on właśnie ma być bohaterem rozpoczynającej się powieści. Żeby więc rozstrzygnąć tę kwestię raz na zawsze, z pośpiechem wyprowadzamy czytelnika z błędu i wracamy do naszego wątku.
Po śmierci ojca Ralf Nickleby, który od jakiegoś czasu był na praktyce w pewnym domu handlowym w Londynie, poświęcił się z całym zapałem dawnej swej namiętności zdobywania pieniędzy, która tak go pochłonęła, że zajęty własnymi sprawami na długie lata zapomniał zupełnie o bracie. Jeżeli zaś wspomnienie towarzysza dziecięcych zabaw zdołało niekiedy przedrzeć się przez opary, wśród jakich żył (złoto bowiem otacza człowieka mgłą, która niszczy dawne uczucia i usypia pamięć skuteczniej niż czad węgla drzewnego) — wspomnieniom takim towarzyszyła zawsze uboczna myśl, że gdyby trzy mywali bliskie stosunki, brat pewnie chciałby pożyczać od niego pieniądze. Toteż pan Ralf Nickleby wzruszał tylko ramionami i mówił sobie, że dobrze jest tak, jak jest. Tymczasem Nicholas żył na ojcowiźnie w kawalerskim stanie, aż wreszcie znudziła mu się samotność i pojął za żonę córkę sąsiada, która wniosła mu w posagu tysiąc funtów. Poczciwa ta dama obdarzyła go dwojgiem dzieci — synem i córką. Kiedy syn miał dziewiętnaście lat, a córka około czternastu (tak przynajmniej można przypuszczać, bo przed wprowadzeniem nowej ustawy nie przechowywano nigdzie w archiwach naszego kraju bezstronnych dokumentów świadczących o wieku młodych dam) — pan Nickleby zaczął szukać jakichś sposobów uzupełnienia kapitału, dotkliwie uszczuplonego na skutek wydatków związanych z powiększeniem rodziny i edukacją dzieci.
— Powinieneś zacząć spekulować... — rzekła pani Nickleby.
— Spe-ku-lo-wać, moja kochana? — odparł pan Nickleby z niejakim powątpiewaniem.
— A czemuż by. nie? — spytała pani Nickleby.
— Ponieważ, moja kochana, gdybyśmy utrącili te resztki — tłumaczył pan Nickleby, który miał zwyczaj mówienia powoli i rozwlekle — gdybyśmy je utracili, nie mielibyśmy potem z czego żyć, moja kochana.
— Głupstwo! — rzuciła pani Nickleby.
— Me jestem tego tak zupełnie pewien, moja kochana — odrzekł pan Nickleby.
— Mamy przecie Nicholasa — ciągnęła dama. — To już prawie dorosły mężczyzna. Najwyższy czas, żeby sam zaczął myśleć o sobie. A Kate, biedactwo? Wchodzi w świat bez jednego pensa! Pomyśl tylko o swoim bracie! Czy byłby tym, czym jest, gdyby nie spekulował?
— To prawda, istotnie — odparł pan Nickleby. — Dobrze, moja kochana. Tak! Będę spekulował, moja kochana.
Spekulacja to czysty hazard; rozpoczynając grę partnerzy wiedzą o swoich kartach niewiele albo zgoła nic; wygrane mogą być bardzo duże, lecz i przegrane — nie mniejsze. Szczęście nie dopisało panu Nickleby. Zapanowało jakieś szaleństwo, nastąpił krach; czterech maklerów giełdowych nabyło okazałe wille we Florencji; czterystu bezimiennych graczy zostało zrujnowanych — wśród nich znalazł się pan Nickleby.
— Nawet dom, w którym mieszkam — westchnął nieszczęśnik — mogą mi _ jutro odebrać. Wszystkie moje stare meble rozprzedadzą obcym ludziom.
Ta ostatnia myśl dotknęła go tak boleśnie, że zaraz położył się do łóżka, postanawiając widocznie zachować ten przynajmniej mebel bez względu na dalszy rozwój wydarzeń.
— Głowa do góry, drogi panie! — powiedział lekarz.
— Nie można tak się poddawać — dodała pielęgniarka.
— Takie wypadki zdarzają się codziennie — zauważył adwokat.
— A bunt przeciwko nim jest ciężkim grzechem — szepnął duchowny.
— Człowiek obarczony rodziną nigdy nie powinien tego robić — dorzucili sąsiedzi.
Pan Nickleby potrząsnął tylko głową i wyprosiwszy obcych z pokoju uściskał żonę i dzieci, a kiedy przygarnął je po kolei do słabo bijącego serca, wyczerpany osunął się na poduszki. Niebawem rodzina stwierdziła z przestrachem, że chory utracił przytomność, bo długo i uporczywie bełkotał coś o hojności i dobroci swego brata, a także o wspólnie przeżytych, wesołych szkolnych czasach. Skoro minęło to zamroczenie, pan Nickleby uroczyście polecił rodzinę Temu, który nigdy nie opuszcza wdów i sierot, a potem, uśmiechając się łagodnie do żony i dzieci, odwrócił się twarzą do poduszek i szepnął, że pewno będzie mógł zasnąć.
ROZDZIAŁ II
O PANU RALFIE NICKLEBY, JEGO SIEDZIBIE I ZAJĘCIACH ORAZ O PEWNEJ WIELKIEJ SPÓŁCE AKCYJNEJ, NIEZMIERNIE WAŻNEJ DLA CAŁEGO KRAJU
Pana Ralfa Nickleby nie można było nazwać kupcem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Nie był on też bankierem ani pełnomocnikiem prawnym, ani obrońcą sądowym, ani notariuszem. Z całą pewnością nie był też handlowcem, a tym bardziej nie mógł pretendować do tytułu dżentelmena wolnego zawodu, ponieważ nie można wymienić żadnego uznanego zawodu, do którego by należał. Niemniej jednak pan Ralf Nickleby prowadził albo przynajmniej udawał, że prowadzi, jakieś interesy, bo frontowe drzwi jego obszernego domu przy Golden Square zdobiła nie tylko zwykła mosiężna tabliczka, ale i druga, również mosiężna, dwa i pół raza mniejsza i opatrzona jedynie napisem „Kantor", umieszczona na lewej futrynie tych drzwi, tuż nad mosiężnym odlewem maleńkiej pięści, ściskającej rękojeść złamanej szpady. Jeżeli to wszystko nie wystarczy, za jeszcze jeden dowód rzeczowy posłużyć mogła codzienna obecność bladego mężczyzny w zrudziałym brązowym ubraniu. Pomiędzy godziną pół do dziesiątej rano i piątą po południu przesiadywał on na nadzwyczaj twardym stołku, w pomieszczeniu znajdującym się na końcu korytarza i przypominającym mały pokój kredensowy, a gdy wychodził stamtąd na dźwięk dzwonka, zawsze miał pióro za uchem.
Chociaż kilku przedstawicieli poważnych zawodów mieszka w okolicy Golden Square, rzadko wiedzie tamtędy czyjaś droga. Jest to jeden z ruchliwych niegdyś placów; podupadła dzielnica, która utrzymuje się z wynajmu mieszkań. Na pierwszym i drugim piętrze odnajmuje się umeblowane pokoje kawalerskie albo nawet prowadzi się tam pensjonaty. W dzielnicy tej skupiają się cudzoziemcy. Na Golden Square i sąsiednich ulicach mieszkają mężczyźni o ciemnej cerze, którzy noszą szerokie pierścienie," ciężkie dewizki i krzaczaste fawo ryty. Gromadzą się oni pod kolumnadą Opery albo w okolicy kasy teatralnej, zwłaszcza w sezonie, pomiędzy czwartą i piątą po południu, kiedy to rozpoczyna się wydawanie biletów gratisowych.
W dzielnicy tej rezyduje również dwoje czy troje skrzypiec z orkiestry operowej, a także jeden puzon. Pensjonaty tamtejsze są bardzo umuzykalnione, a dźwięki fortepianów i harf unoszą się wieczorami nad głową posępnej rzeźby, ducha opiekuńczego kępy bujnych zarośli na środku placu. W letnie wieczory okna stoją otworem i przechodzień dostrzec może grupki śniadych, wąsatych mężczyzn, otoczonych kłębami tytoniowego dymu i siedzących bezczynnie przy parapetach. Dźwięki surowych głosów ćwiczących wprawki śpiewacze wdzierają się w nocną ciszę, a zapach wyborowych tytoni nasyca powietrze, w którym tabaka, cygara, niemieckie fajki, flety, skrzypce i wiolonczele walczą o pierwszeństwo. Jest to dzielnica pieśni i dymu tytoniowego. Orkiestry uliczne prześcigają się w gorliwości na Golden Square, a głosy wędrownych śpiewaków drżą tutaj mimo woli w chwilach występów.
Taki zakątek może wydawać się niezbyt odpowiednim miejscem do prowadzenia interesów, lecz pan Ralf Nickleby zamieszkiwał tam od wielu lat i bynajmniej się nie uskarżał. Nie znał nikogo z sąsiedztwa i nikt jego nie znał, a mimo to cieszył się opinią człowieka niezmiernie bogatego. Kupcy utrzymywali, że jest czymś w rodzaju prawnika, a inni sąsiedzi przypuszczali, że to zapewne jakiś faktor nieokreślonej branży; w tych jednak domysłach tyle było ścisłości i prawdy, ile jej zwykle bywa lub być powinno w domysłach na temat cudzych spraw.
Pewnego ranka pan Ralf Nickleby siedział w swoim gabinecie, starannie ubrany do wyjścia. Strój jego składał się z ciemnozielonego spencera narzuconego na niebieski surdut, białej kamizelki i wpuszczonych w wellingtony szarych pantalonów w kratkę. Rożek drobniutko karbowanej krezki koszuli wychylał się na świat, jakby zależało mu, żeby pokazać się między podbródkiem pana Ralfa a najwyższym guzikiem jego spencera. Ten ostatni zaś nie był dostatecznie długi, by zakryć grubą złotą dewizkę, złożoną z gładkich ogniw; brała ona początek u kółka złotego repetiera umieszczonego w kieszeni pana Nickleby, a kończyła się dwoma kluczykami; jeden z nich należał do tego zegarka, drugi zaś do jakiejś misternej kłódeczki. Pan Ralf lekko pudrował włosy, jak gdyby chciał nadać sobie wygląd bardziej dobrotliwy. Jeżeli jednak istotnie do tego zmierzał, powinien był posypywać pudrem również całe oblicze, bowiem w zimnych niespokojnych oczach, a nawet w zmarszczkach przejawiało się wbrew jego woli coś, co świadczyło o przebiegłości. Mniejsza zresztą o to. Pan Ralf Nickleby był zupełnie sam, więc w owej właśnie chwili ani jego puder, ani zmarszczki, ani oczy nie wywierały na nikim dobrego czy złego wrażenia, a zatem i nas nie powinno to teraz zajmować.
Pan Nickleby zamknął księgę rachunkową, która leżała. na biurku, rozparł się wygodnie w fotelu i zatopiony w myślach spoglądał w brudne okno. Za pewnymi domami londyńskimi rozciąga się smętny skrawek ziemi, otoczony zazwyczaj czterema wysokimi bielonymi ścianami, sponad których spoglądają posępnie grupki wykrzywionych kominów. Na talom skrawku ziemi z roku na rok usycha jakieś pokraczne drzewko, które ku powszechnemu zdumieniu dopiero późną jesienią wypuszcza niekiedy parę liści, gdy inne drzewa tracą już swoje, potem zaś więdnie w tym wysiłku i, całe spękane i poczerniałe od dymu, marnieje dalej, aż do następnej jesieni, kiedy to powtórzy taką samą próbę, a może nawet, przy szczególnie sprzyjającej pogodzie, zwabi jakiegoś zreumatyzowanego wróbla, aby ćwierkał wśród tej zieleni. Te ciemne podwórka ludzie nazywają niekiedy „ogrodami", co nie znaczy wcale, żeby tam kiedykolwiek coś sadzono i Są to raczej skrawki nieuprawnej ziemi o nędznej roślinności, która rozwijać się może wśród kamieni. Nikomu na myśl nie przyjdzie, aby przechadzać się po tym ponurym miejscu albo wykorzystać go w jakimkolwiek innym celu. Wprowadzający się lokator może tam wyrzucić parę starych koszyków, kilka rozbitych butelek i tym podobne śmieci, które pozostaną na miejscu aż do jego wyprowadzki. Wilgotna słoma będzie butwieć tak długo, jak zechce, mieszając się z rzadkim bukszpanem, karłowatymi, wiecznie żółtymi chwastami i z potłuczonymi doniczkami, wszystko to bowiem poniewiera się tam w żałosnym nieładzie, wydane na pastwę błota i czarnych od sadzy mgieł.
W takie to miejsce wpatrywał się pan Ralf Nickleby, kiedy siedząc z rękami w kieszeniach spoglądał przez okno. Utkwił wzrok w koślawej jodełce, posadzonej przez jakiegoś dawnego lokatora w zielonym niegdyś kuble, od lat pozostawionej tu i usychającej gałązka po gałązce. W obiekcie owym nie było nic szczególnie ponętnego, ale pogrążony w zadumie pan Nickleby siedział przypatrując mu się z uwagą, jaką nie raczyłby zaszczycić najrzadszej egzotycznej rośliny, gdyby działał bardziej świadomie. Wreszcie zwrócił oczy w lewo i spojrzał w kierunku małego, brudnego okienka, za którym majaczyła twarz kancelisty, a że zdarzyło się właśnie, iż poczciwiec ten podniósł oczy znad pulpitu, pan Nickleby skinieniem ręki przywołał go do siebie.
Posłuszny wezwaniu kancelista ześliznął się z wysokiego stołka (któremu nadał wspaniały połysk dzięki częstemu zajmowaniu i opuszczaniu tego miejsca) i wszedł do pokoju pana Nickleby. Był to wysoki mężczyzna w średnim wieku z wyłupiastymi oczami — jedno z nich było nieruchome — z rubinowej barwy nosem i trupią twarzą. Strojem jego (o ile tak można nazwać coś, co bynajmniej nikogo przystroić nie może) było niesłychanie znoszone ubranie; o wiele za ciasne i posiadające tak znikomą ilość guzików, że trzymało się na właścicielu w jakiś zgoła cudowny sposób.
— Czy to już pół do pierwszej, Noggs? — spytał pan Nickleby ostrym, zgrzytliwym głosem.
— Nie więcej niż dwadzieścia pięć po dwunastej według... — Noggs chciał dodać „zegara w szynku", ale opamiętał się i zastąpił to określenie słowami — ...według prawidłowego czasu.
— Mój zegarek stanął — rzekł pan Nickleby. — Nie wiem, z jakiej przyczyny.
— Nie nakręcony — powiedział Noggs.
— Owszem, nakręcony — odparł pan Nickleby. .
— A zatem przekręcony — stwierdził Noggs. _
— To nie może być — zauważył pan Nickleby.
— Musi być — rzekł Noggs.
— Hm... — mruknął pan Nickleby chowając repetier do kieszeni. — Może tak jest istotnie.
Noggs wydał osobliwy pomruk, jakim miał zwyczaj kończyć każdą wymianę zdań z chlebodawcą, by zaznaczyć w ten sposób, że to on (Noggs) odniósł zwycięstwo, a potem (ponieważ rzadko odzywał się nie pytany) zapadł w posępne milczenie i powoli zacierał ręce, aż trzeszczały stawy wykręcanych w zadziwiający sposób palców. Uporczywe powtarzanie tego zabiegu przy lada okazji oraz umiejętność nadania wyrazu nieruchomej martwoty zdrowemu oku, które nie różniło się wówczas od drugiego, tak że nikt nie mógłby w żaden sposób określić, gdzie i na co Noggs spogląda — oto dwa spośród licznych jego dziwactw, które na pierwszy rzut oka zwracały uwagę nawet najbardziej niedoświadczonego obserwatora.
— Zaraz wychodzę do London Tavern — rzekł pan. Nickleby
— Zebranie publiczne? — zapytał Noggs.
Pan Nickleby skinął głową.
— Oczekuję listu od adwokata w sprawie hipoteki Ruddle. O ile w ogóle nadejdzie, będzie w poczcie doręczanej o drugiej. O tej mniej więcej porze opuszczę City i będę szedł w stronę Charing Cross, po lewej stronie ulicy. Jeżeli będą jakieś listy, zabierz je i wyjdź mi na spotkanie.
Noggs skinął głową; w tej właśnie chwili odezwał się dzwonek do kantoru. Zwierzchnik oderwał wzrok od papierów, a kancelista zachował niewzruszony spokój.
— Dzwonek — rzekł Noggs tonem wyjaśnienia. — Jest pan w domu?
— Tak.
— Dla każdego?
— Tak.
— Dla poborcy podatków?
— Nie. Niech przyjdzie jeszcze raz.
Noggs wydał swój zwykły pomruk, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Właśnie tak myślałem" i podążył do drzwi, ponieważ dzwonek rozległ się powtórnie. Wrócił niebawem i wymieniwszy nazwisko pana Bonneya, wpuścił bladego dżentelmena, który wpadł do pokoju z ogromnym pośpiechem. Gość wyglądał, jakby wyrwano go w nocy z głębokiego snu i jakby dotychczas nie zdążył się ubrać: zmierzwiony włos sterczał mu na głowie we wszystkie strony, a bardzo wąski biały krawat zawiązany był nader niedbale.
— Kochany Nickleby — rzekł przybyły zdejmując biały cylinder tak wypchany papierami, że ledwie trzymał mu się na' głowie — nie ma chwili do stracenia. Dorożka czeka przed drzwiami. Fotel prezydialny zajmie sir Matthew Pupker. Trzech członków Parlamentu przybędzie z całą pewnością. Dwu z nich przed chwilą wyciągnąłem z łóżek. Trzeci, który spędził całą noc u Crockforda, poszedł właśnie do domu, żeby włożyć czystą koszulę i odświeżyć się paroma flaszkami wody' sodowej.' Na pewno zdąży na czas i zabierze głos na zebraniu. Jest trochę podniecony po- dzisiejszej nocy, ale to nic nie szkodzi, bo w takim stanie przemawia zawsze z większą werwą.
— Wszystko zapowiada się jak najlepiej — odparł pan Ralf Nickleby, którego flegmatyczne zachowanie silnie kontrastowało z ożywieniem wspólnika.
— Jak najlepiej! — powtórzył jak echo pan Bonney. — To najwspanialsza myśl, jaką kiedykolwiek rzucono!
„Zjednoczone Stołeczne Towarzystwo Akcyjne Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek — kapitał pięć milionów, podzielony na pięćset tysięcy akcji po dziesięć funtów każda". Cóż pan chce! W dziesięć dni sama nazwa zapewni akcjom kurs wyższy od nominalnego.
— A gdy już osiągną taki kurs?... — powiedział pan Ralf Nickleby z uśmiechem.
— Gdy już osiągną taki kurs, wtedy pan będzie wiedział najlepiej, co z nimi zrobić i jak usunąć się po cichu i we właściwym czasie — rzekł pan Bonney, poufale klepiąc kapitalistę po ramieniu. — Ale, nawiasem mówiąc, cóż to za osobliwy okaz, ten pański kancelista!
— Biedak! — -odrzekł pan Ralf naciągając rękawiczki. — A był czas, kiedy Newman Noggs miał własną stajnię i psiarnię.
— Doprawdy? — rzucił tamten obojętnie.
— Tak — ciągnął pan Ralf. — I to nawet niezbyt dawno. Ale szastał pieniędzmi, lokował je nie wiadomo jak, zapożyczał się na procent, jednym słowem, najprzód zrobił z siebie durnia, a potem żebraka. Zaczął pić; miał atak paraliżu, aż wreszcie zgłosił się tutaj, żeby pożyczyć funta, bo za jego lepszych czasów ja...
— ...prowadziłem z nim interesy — dokończył pan Bonney z wiele mówiącym spojrzeniem.
— Nie inaczej — przyznał pan Ralf. — Rozumie pan, że nie mogłem udzielić tej pożyczki.
— Rzecz oczywista!
— Ponieważ szukałem wówczas kancelisty do otwierania drzwi i tam dalej, przyjąłem go więc z litości i odtąd pozostał u mnie — mówił pan Ralf siląc się na minę osoby wielce litościwej. — Jest trochę niespełna rozumu, ale zupełnie przydatny, biedaczysko, zupełnie przydatny.
Litościwy dżentelmen zapomniał dodać, że Newman Noggs, znalazłszy, się w skrajnej nędzy, służył mu za wynagrodzenie mniejsze niż przeciętna zapłata trzynastoletniego chłopca. Nie wspomniał też w tym zwięzłym życiorysie, że chorobliwa małomówność Newmana Noggsa była cechą szczególnie pożądaną w miejscu, gdzie odbywały się różnego rodzaju transakcje, o których najmniej sza wzmianka nie powinna wydostać się poza drzwi tego domu. Ponieważ jednak drugi dżentelmen niecierpliwił się wyraźnie, pan Nickleby, przez roztargnienie być może, pominął te małoważne szczegóły i nie zwlekając dłużej pospieszył wraz z gościem do czekającej dorożki.
Kiedy dojechali na miejsce, na Bishopsgate Within panował ogromny ścisk. Po drugiej stronie ulicy sześciu mężczyzn walczyło (dzień był szczególnie wietrzny) z olbrzymim plakatem, głoszącym, że punktualnie o godzinie pierwszej odbędzie się publiczne zebranie, na którym rozpatrzona zostanie sprawa złożenia w Parlamencie petycji o zalegalizowanie „Zjednoczonego Stołecznego Towarzystwa Akcyjnego Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek — kapitał pięć milionów, podzielony na pięćset tysięcy akcji po dziesięć funtów każda". Liczby te były nader wyraźnie wypisane czarnymi cyframi pokaźnych rozmiarów. Wchodząc na schody pan Bonney energicznie rozpychał się łokciami, witany po drodze niskimi ukłonami licznej służby, która stała na półpiętrach, by wskazywać drogę, aż wreszcie zniknął wraz ze spieszącym za nim panem Nickleby w drzwiach prowadzących do amfilady pokojów położonych za wielką salą. W drugim z tych pokojów znajdowało się kilkunastu panów sprawiających wrażenie poważnych ludzi interesu i stół o niemniej poważnym wyglądzie.
— Proszę tutaj! — zawołał na widok pana Bonneya jakiś jegomość z podwójnym podbródkiem. — Do prezydium, panowie! Prosimy do prezydium!
Nowo przybyłych powitano z wielkim uznaniem, a pan Bonney przecisnął się do pierwszych miejsc przy stole, zdjął cylinder, palcami przeczesał włosy i małym młotkiem zamaszyście uderzył w stół. Kilkunastu dżentelmenów zawołało: „Słuchajcie!", i zaczęło kiwać do siebie głowami, jak gdyby chcieli wyrazić uznanie dla tak zdecydowanego sposobu postępowania. W tej właśnie chwili półprzytomny z przejęcia lokaj wtargnął do pokoju i z trzaskiem otworzywszy drzwi na rozcież, krzyknął: „Sir Matthew Pupker!"
Prezydium powstało i zaczęło klaskać, z zadowolenia, a gdy tak uderzało w dłonie, do pokoju wkroczył sir Matthew Pupker w otoczeniu dwu autentycznych członków Parlamentu — jednego z Irlandii i jednego ze Szkocji. Wszyscy oni uśmiechali się, kłaniali i wyglądali tak ujmująco, że niepodobna było przypuścić, aby ktokolwiek mógł się kiedyś zdobyć na głosowanie przeciw nim. Zwłaszcza sir Matthew Pupker, który miał małą, okrągłą główkę z lnianą peruką tkwiącą na samym jej czubku, wpadł w taki paroksyzm ukłonów, że peruce w każdej chwili groził upadek. Kiedy objawy te częściowo ustąpiły, dżentelmen znający osobiście sir Matthew Pupkera lub dwu pozostałych członków Parlamentu skupili się wokół nich w trzech niewielkich grupkach, w pobliżu których dżentelmeni nie znający osobiście sir Matthew Pupkera ani dwu pozostałych członków Parlamentu kręcili się, uśmiechali i zacierali ręce, żywiąc widocznie rozpaczliwą nadzieję, że może wydarzyć się coś, co zwróci na nich uwagę wielkich ludzi. Gdy się to wszystko działo, sir Matthew Pupker i dwu pozostałych członków Parlamentu mówili poszczególnym kółkom swych słuchaczy o stanowisku rządu w sprawie przeprowadzenia uchwały, przy czym informowali oni szczegółowo; co rząd szepnął im na ucho, kiedy to ostatni raz jedli z nim obiad, a także jak rząd mrugał wtedy znacząco, z których to przesłanek nie omieszkali wyciągnąć wniosku, że jeśli rządowi zależy na czymś bardziej- niż na czymkolwiek innym, to tym czymś jest niewątpliwie sprawa powodzenia i rozwoju „Zjednoczonego Stołecznego Towarzystwa Akcyjnego Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek".
W tym czasie, a także później, gdy układano porządek dzienny i ustalano właściwą kolejność przemówień, publiczność w wielkiej sali gapiła się na przemian to na pustą estradę, to na damy na galerii dla orkiestry. Większa część zebranych oddawała się tym rozrywkom już od paru godzin, a że najprzyjemniejsza nawet zabawa traci smak, gdy cieszyć się nią zbyt długo, osoby bardziej zdecydowane zaczęły uderzać obcasami o podłogę i wyrażać swe niezadowolenie rozmaitymi wrzaskami i rykiem. Te popisy wokalne urządzali ludzie, którzy prze bywali tam najdłużej, a więc naturalnym porządkiem rzeczy znajdowali się najbliżej wzniesienia dla prezydium i najdalej od pełniących służbę policjantów. Ci ostatni nie bardzo mieli ochotę na torowanie sobie drogi wśród tłumu, niemniej jednak, żywiąc chwalebne pragnienie podjęcia kroków, które zmierzałyby do przywrócenia porządku, zaczęli niezwłocznie szarpać za poły i kołnierze surdutów najspokojniejszych ludzi stłoczonych w pobliżu drzwi. Jednocześnie rozdawali wokół zamaszyste i donośne razy pałkami, na wzór znakomitego aktora, pana Puncha , którego ten odłam władzy wykonawczej naśladuje czasami zarówno pod względem kształtu posiadanej broni, jak i sposobów jej używania.
Kilka nader interesujących bójek było właśnie w pełnym toku, kiedy głośny okrzyk zwrócił uwagę wszystkich, nawet stron walczących, i z bocznych drzwi wysunął się na wzniesienie długi sznur dżentelmenów. W rękach trzymali cylindry i oglądając się za siebie wiwatowali głośno; przyczynę tego zachowania dostatecznie wyjaśniło rychłe ukazanie się sir Matthew Pupkera. i dwu pozostałych autentycznych członków Parlamentu. Dżentelmeni owi wśród ogłuszających wrzasków wystąpili naprzód i przy pomocy gestów przekonywali się nawzajem, że na przestrzeni całej swej kariery publicznej nie oglądali nigdy czegoś tak wspaniałego.
Wreszcie, po dłuższym czasie, zgromadzenie przestało wrzeszczeć, ale wybór sir Matthew Pupkera na przewodniczącego wywołał nawrót entuzjazmu, który trwał pełne pięć minut. Gdy zaś i ten minął, sir Matthew Pupker zaczął mówić o tym, co on sam musi odczuwać w tak doniosłej chwili i jakie znaczenie musi mieć ta doniosła chwila w oczach całego świata, i jak niezwykłą musi być bystrość zgromadzonych przed nim rodaków, i jak niezwykłymi muszą być majątki i stanowiska siedzących za nim jego szanownych przyjaciół, i wreszcie, jakie znaczenie dla bogactwa, szczęścia, 'dobrobytu, swobód, po prostu dla samego istnienia wielkiego i wolnego narodu musi mieć taka instytucja, jak „Zjednoczone Stołeczne Towarzystwo Akcyjne Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek".
Następnie powstał pan Bonney, by zgłosić projekt pierwszej rezolucji. Prawą ręką przeczesywał włosy, lewą wsunął swobodnie za klapę surduta i powierzywszy cylinder opiece jegomościa z podwójnym podbródkiem, który to jegomość walnie sekundował wszystkim mówcom, oświadczył, że odczyta projekt pierwszej rezolucji: „... że zebrani spoglądają z niepokojem i obawą na istniejący stan handlu grzankami w stołecznym mieście i najbliższych okolicach; że przeświadczeni są, iż roznosiciele grzanek w obecnym stanie rzeczy w zupełności nie zasługują na publiczne zaufanie; że uważają cały system zaopatrzenia w grzanki za zgubny dla moralności i zdrowia ogółu, a także za szkodliwy dla najistotniejszych interesów wielkiej społeczności przemysłowej i handlowej". Czcigodny dżentelmen wygłosił potem mowę, która wycisnęła łzy z oczu dam, a wszystkich obecnych przejęła najżywszym wzruszeniem. Mówił, iż odwiedzał domy biedaków w rozmaitych dzielnicach Londynu i nie znalazł tam najmniejszych śladów grzanek; których, jak można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, część ubogiej ludności nie bierze do ust przez cały okrągły rok. Stwierdził ponadto, że wśród sprzedawców grzanek szerzy się pijaństwo, rozpusta i marnotrawstwo, co przypisuje on demoralizującym wpływom wykonywanego przez nich zawodu. Podobnie gorszące objawy zauważył wśród uboższych warstw społeczeństwa, które to warstwy powinny być konsumentami grzanek, ale nie są. Ten- zaś gorszący stan rzeczy przypisuje rozpaczy z powodu niedostępności tak posilnego artykułu spożywczego, co doprowadza uboższe warstwy do szukania fałszywej podniety w spirytualiach. Podejmuje się dowieść przed komisją Izby Gmin, że istnieje zmowa mająca na celu utrzymanie wysokich cen grzanek i zapewnienia monopolu posługującym się dzwonkiem roznosicielom. Dowiedzie tego przed właściwą komisją Wysokiej Izby na podstawie przesłuchania roznosicieli grzanek. Podejmuje się wreszcie dowieść, że ludzie, o których - mowa, porozumiewają się tajemniczymi słowami czy znakami, takimi na przykład jak „Snooks", „Wałker", „Ferguson", „Jak się miewa Murphy?" i wieloma innymi. Ten właśnie opłakany stan rzeczy Towarzystwo zamierza naprawić — po pierwsze, przez zakaz wszelkiego prywatnego handlu grzankami, w jakiejkolwiek bądź postaci, pod groźbą surowych kar; po drugie, przez zaopatrzenie całego społeczeństwa w grzanki lepszej jakości i po zniżonej cenie oraz przez dostarczenie ich wprost do domów uboższym tego społeczeństwa przedstawicielom. Ten to właśnie cel miał przed oczyma przewodniczący zebrania, człowiek o sercu gorącego patrioty, sir Matthew Pupker, gdy wniósł do Parlamentu projekt uchwały legalizacyjnej. Ten to właśnie projekt mają poprzeć dzisiaj zgromadzeni. Ci zaś, którzy go poprą, okryją Anglię nieśmiertelnym blaskiem i chwałą, która rozbrzmiewać będzie pod nazwą: „Zjednoczone Stołeczne Towarzystwo Akcyjne Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek", do której to nazwy należy dorzucić kapitał pięciu milionów, podzielony na pięćset tysięcy udziałów po dziesięć funtów każdy.
Pan Ralf Nickleby poparł rezolucję, a pewien dżentelmen zaproponował do niej poprawkę, a mianowicie, by po słowie „grzanki" dodać wszędzie słowo „racuszki", po czym pierwsza rezolucja została entuzjastycznie przyjęta. Tylko jeden człowiek w tłumie zawołał: „Nie!", ale szybko się nim zaopiekowano i po prostu wyrzucono go za drzwi.
Ponury dżentelmen o wyglądzie duchownego wniósł projekt drugiej rezolucji, domagającej się niezwłocznego zawieszenia czynności „wszystkich sprzedawców grzanek (lub racuszków) oraz handlarzy tychże grzanek (lub racuszków), w jakiejkolwiek bądź postaci, bez względu ma okoliczność, czy zajmują się tym mężczyźni, czy kobiety, dorośli czy dzieci, czy posługują się dzwonkiem ręcznym, czy też czymś innym". Dżentelmen ten rozpoczął swą mowę z tak głębokim . patosem, że w jednej chwili zapędził w kozi róg poprzedniego mówcę. Można było usłyszeć padającą szpilkę — ba, nawet piórko! — kiedy opisywał, w jak okrutny sposób traktowani są przez chlebodawców nieletni roznosiciele grzanek. Okrucieństwa te, jak rozsądnie wywodził, same przez się są wystarczającym powodem uzasadniającym powołanie do życia tego nieocenionego Towarzystwa. Wszystkim wiadomo, że nieszczęsnych chłopców wygania się co wieczór w najsurowszych nawet porach roku na ciemne ulice, gdzie muszą godzinami wędrować na deszczu — czasami może być to śnieg lub grad — bez dachu nad głową, pożywienia i ciepła. Niech szanowna publiczność raczy nie zapominać, że jeżeli mowa o cieple; grzankom dostarcza się odpowiednich okryć i kołderek, których nie dostarcza się roznosicielom, zdanym wyłącznie na własne, nader skąpe środki. (Okrzyki: „Hańba!") Czcigodny dżentelmen opowiedział o wypadku pewnego roznosiciela grzanek. Był on przez pięć lat ofiarą tych barbarzyńskich i nieludzkich zwyczajów i w rezultacie przeziębił sobie głowę, skutkiem czego zamierał stopniowo, dopóki pewnego razu nie spocił się przypadkiem i nie wyzdrowiał. Za przytoczony fakt mówca może ręczyć całym swym autorytetem, ale słyszał o jeszcze bardziej przerażających i mrożących krew w żyłach wydarzeniach, o prawdziwości których bynajmniej nie ma powodu wątpić. Słyszał na przykład o roznosicielu grzanek, sierocie, który został przejechany przez dorożkę i odwieziony do szpitala, gdzie poddano go amputacji nogi poniżej kolana. Biedak ten pełni teraz swój zawód chodząc o kulach! Sprawiedliwy Boże! Czy długo będą trwały podobne rzeczy?!
Takie właśnie tematy porywały zgromadzonych, taki właśnie styl przemówień zyskiwał sprawie zwolenników Mężczyźni wrzeszczeli, damy wylewały łzy w chusteczki, dopóki te nie przemokły, a następnie powiewały nimi, dopóki znowu nie wyschły. Wzruszenie było wprost niesłychane, a pan Nickleby szepnął swemu przyjacielowi, że akcje skoczyły w tej chwili do dwudziestu pięciu procent powyżej wartości nominalnej.
Rezolucję przyjęto naturalnie przez głośną aklamację. Wszyscy zebrani głosowali „tak", podnosząc obie ręce, a wśród powszechnego entuzjazmu podnieśliby zapewne i obie nogi, gdyby dało się to wykonać w stosunkowo wygodny sposób. Po tych uchwałach odczytano wreszcie projekt petycji, która mówiła, jak wszystkie petycje nieodmiennie 'mówią, że proszący są niesłychanie uniżeni, proszeni — niezwykle czcigodni, sama zaś sprawa — bezprzykładnie szlachetna. A zatem (tak głosiła petycja) uchwała legalizacyjna winna zapaść i wejść w życie bez zwłoki ku wiecznej sławie i chwale najbardziej sławnych i chwalebnych gmin Anglii zgromadzonych w Parlamencie.
Potem wystąpił dżentelmen, który spędził całą noc u Crockforda, skutkiem czego miał trochę błędny wyraz oczu. Chciał powiedzieć rodakom, jaką to mowę zamierza wygłosić w obronie petycji, skoro tylko petycja ta zostanie przedłożona, a także jak straszliwie zamierza wyszydzić cały Parlament, jeśli odrzuci on projekt uchwały. Nie omieszkał również objaśnić rodaków, jak bardzo ubolewa, że jego szanowni przyjaciele nie wprowadzili do petycji klauzuli nakazującej' wszystkim bez wyjątku klasom społeczeństwa przymusowy zakup grzanek i" racuszków, którą to klauzulę on sam, jako przeciwnik półśrodków i zwolennik zdecydowanych kroków, zobowiązuje się przedstawić w formie wniosku i poddać pod głosowanie komisji parlamentarnej. Obwieściwszy tego rodzaju gotowość, czcigodny dżentelmen uderzył w ton jowialny, a że lakierowane buty, cytrynowego koloru rękawiczki z koźlęcej skórki i futrzany kołnierz przy surducie stanowią odpowiednią dla żartownisia oprawę, wiele było głośnego śmiechu i radosnych okrzyków, czemu towarzyszył tak wspaniały pokaz damskich chusteczek, że poprzedni ponury mówca został zepchnięty w głęboki cień.
Kiedy zaś jeszcze raz odczytano petycję i miała ona być właśnie przyjęta, irlandzki członek Parlamentu (był to młody człowiek o płomiennym temperamencie) wystąpił z taką mową, na jaką zdobyć się może jedynie irlandzki członek Parlamentu. Natchnął ją prawdziwym ogniem i duchem poezji, a wypowiedział z takim zapałem, że gorąco się robiło na sam widok mówcy. Zapowiadał on, iż domagać się będzie rozciągnięcia dobrodziejstw proponowanej uchwały także na swoją ojczyznę i zażąda równości wobec prawa grzankowego, tak samo jak i wobec wszelkich innych praw. Zakończył wyrazami nadziei, że doczeka dnia, kiedy racuszki będą odgrzewane w cichych chatkach Irlandii, a dzwonki roznosicieli zadźwięczą w jej żyznych, zielonych dolinach. Potem zabrał głos członek Parlamentu ze Szkocji, który robił różne przyjemne aluzje do przewidywanych zysków, co wzmogło, naturalnie, pogodny nastrój rozbudzony przez poezję. A wszystkie te mowy razem wzięte dokonały właśnie tego, czego miały dokonać; obudziły w słuchaczach przekonanie, iż nie było jeszcze nigdy tak obiecującej, a zarazem tak chwalebnej operacji finansowej, jak udział w „Zjednoczonym Stołecznym Towarzystwie Akcyjnym Udoskonalonego Wypieku i Szybkiej Dostawy Racuszków i Gorących Grzanek".
Zatem petycja w sprawie uchwały została przyjęta i zebranie rozwiązano wśród oklasków, pan Nickleby zaś i inni członkowie prezydium udali się na obiad, jak to czynili codziennie o godzinie pół do drugiej, przy czym za każde takie posiedzenie liczyli sobie tylko po trzy gwinee od osoby, Towarzystwo bowiem było jeszcze w powijakach.
ROZDZIAŁ III
W KTÓRYM PAN RALF NICKLEBY OTRZYMUJE SMUTNE WIEŚCI O SWOIM BRACIE I ZNOSI JE ZE SZLACHETNYM SPOKOJEM, A CZYTELNIK POZNAJE NICHOLASA I DOWIADUJE SIĘ, JAK TO PAN RALF POLUBIŁ BRATANKA I Z JAKĄ ŻYCZLIWOŚCIĄ POSTANOWIŁ NATYCHMIAST ZAJĄĆ SIĘ JEGO PRZYSZŁOŚCIĄ I FORTUNĄ
Pan Ralf Nickleby wziął czynny udział w obiadowym posiedzeniu, wykazując rzutkość i energię, które to przymioty zaliczyć należy do najważniejszych, jakie posiadać może człowiek interesu. Potem pożegnał uprzejmie swoich doraźnych wspólników i w wyśmienitym humorze skierował kroki ku zachodniej dzielnicy miasta. Kiedy mijał katedrę Świętego Pawła, zboczył na chwilę w jakąś sień, żeby naregulować zegarek i przygotowując się do tej czynności stał z ręką na. kluczyku i z wzrokiem utkwionym w tarczy katedralnego zegara, gdy nagle ktoś zatrzymał się przed nim. Był to Newman Noggs.
— A, Newman — powiedział pan Nickleby spoglądając wciąż w górę i nie przerywając swego zajęcia. Masz pewno list w sprawie hipoteki. Spodziewałem się tego.
— Myli się pan — odparł Newman.
— Co?... I nikt nie przychodził? — spytał pan Nickleby i przestał nakręcać zegarek. Noggs zaprzeczył ruchem głowy. — Co zatem przyszło? — pytał dalej pali Nickleby.
— Ja — powiedział Newman.
— I cóż więcej? — dopytywał surowo chlebodawca.
— To — rzekł Newman, bez pośpiechu wyciągając z kieszeni zapieczętowany list. — Pieczęć poczty ze Strandu, czarny lak, czarna obwódka, kobiece pismo, C.N. w rogu koperty.
— Czarny lak? — rzekł pan Nickleby, rzuciwszy okiem na list. — Znam trochę ten charakter pisma, Newman! Wcale bym się nie zdziwił, gdybym się dowiedział, że mój brat nie żyje.
— Na pewno by się pan nie zdziwił — odparł spokojnie Noggs.
— A czemuż to, sir? — spytał pan Nickleby. .
— Bo pan się nigdy nie dziwi — rzekł Newman. — To wszystko.
Pan Nickleby wyrwał kopertę z rąk swego podwładnego, zmierzył go lodowatym spojrzeniem, otworzył list, przeczytał, schował do kieszeni i naregulowawszy zegarek co do sekundy, zaczął go znowu nakręcać.
— Tak, Newman. Stało się to, czego się spodziewałem — mówił pan Nickleby, w dalszym ciągu nakręcając zegarek. — Rzeczywiście nie żyje. Mój Boże! To zupełnie niespodziewana historia. I któż by to pomyślał...
Wypowiedziawszy te pełne głębokiego żalu słowa, pan Nickleby umieścił zegarek w kieszonce kamizelki, a potem starannie naciągnął rękawiczki, założył ręce do tyłu i powoli ruszył w stroną zachodniej dzielnicy miasta.
— Dzieci żyją? — spytał Noggs dopędzając pana Ralfa.
— W tym sęk — odparł pan Nickleby, jakby o nich właśnie rozmyślał. — Żyją oboje.
— Oboje — powtórzył Newman cichym głosem.
— Wdowa również — dodał pan Nickleby. — I wszyscy są w Londynie! Niech ich diabli! Wszyscy troje są tutaj. Newman.
Kancelista cofnął się za swego chlebodawcę, a twarz wykrzywił mu dziwaczny grymas; nikt jednak, prócz samego Newmana, nie umiałby powiedzieć, czy przyczyną tego był dawny atak paraliżu, smutek, czy też jakiś wewnętrzny śmiech. Gra ludzkiej twarzy jest na ogół wykładnikiem myśli czy tłumaczem słów, ale miny Newmana Noggsa stanowiły zazwyczaj problem nie do rozwiązania dla najbystrzejszego nawet obserwatora.
Kiedy przeszli tak kilkanaście kroków, pan Nickleby obejrzał się i powiedział: „Do domu!", tak, jakby jego kancelista był psem. Usłyszawszy te słowa Newman natychmiast rzucił się na drugą stronę ulicy, wmieszał się w tłum i zniknął w jednej chwili.
— Logiczne! Nie ma co mówić! — mruczał pan Nickleby spiesząc dalej. — Niesłychanie logiczne! Brat nigdy nic
dla mnie nie zrobił, ja zresztą niczego się nie spodziewałem od niego, a teraz, ledwie wydał ostatnie tchnienie, mara uważać się za opiekuna i żywiciela zdrowej baby, dorosłego chłopaka i dziewczyny. Czym żeż oni są dla mnie? Nigdy ich nawet nie widziałem.
Pogrążony w takich rozmyślaniach, pan Nickleby podążał prosto na Strand, a wreszcie, rzuciwszy okiem na list jakby chciał sprawdzić numer poszukiwanego domu, zatrzymał się przed drzwiami kamieniczki stojącej mniej więcej w połowie tej ruchliwej arterii.
Musiał tam mieszkać jakiś miniaturzysta, bo do drzwi przyśrubowana była szeroka, złocona rama, w której na tle czarnego welwetu wystawiono dwa portrety ozdobionych lunetami marynarskich paradnych surdutów, z których wyglądały twarze; były tam również podobizny jakiegoś młodzieńca w niesłychanie szkarłatnym mundurze, dzierżącego zakrzywioną' szablę i naukowca z wysokim czołem, przedstawionego na tle kotary w otoczeniu sześciu książek, pióra i kałamarza. Ponadto znajdował się. tam wzruszający wizerunek młodej damy, czytającej jakiś rękopis w głębi dziewiczego lasu, oraz uroczy portrecik siedzącego na taborecie wielkogłowego malca, którego zwisające nogi osiągnęły w skrócie perspektywicznym rozmiary łyżeczek do soli. Były tam również liczne głowy starszych pań i panów, którzy głupkowato uśmiechali się do siebie z niebieskiego lub brązowego tła, a prócz tych dzieł sztuki ceny wypisane ozdobnym pismem na eleganckiej karcie o wyzłacanych brzegach.
Pan Nickleby z pogardą spojrzał na te głupstewka, po czym dwukrotnie stuknął do drzwi. Za trzecim razem stukanie to wywabiło służącą o niezwykle brudnej twarzy.
— Pani Nickleby w domu? — spytał ostro pan Ralf.
— Pani nie nazywa się Nickleby — odpowiedziała dziewczyna. — Chciał pan pewnie powiedzieć: La Creevy.
Pan Nickleby spojrzał z niesłychanym oburzeniem na dziewczynę, która ośmieliła się go poprawić, i spytał surowo, co ona przez to rozumie. Służąca miała właśnie odpowiedzieć, kiedy kobiecy głos dochodzący ze stromych schodów przy końcu korytarza zapytał, o kogo chodzi.
— O panią Nickleby — rzekł pan Ralf.
— Na drugim piętrze, Hannah — odezwał się ten sam głos. — Jakiż głuptas z ciebie! Czy drugie piętro w domu?
Ktoś wychodził dopiero co, ale myślę, że to ten z facjatki, bo się dzisiaj mył — odpowiedziała służąca. — Trzeba było patrzeć — ciągnęła niewidzialna osoba. — Pokaż panu, gdzie jest dzwonek, i powiedz mu, że gościom drugiego piętra nie wolno stukać długo, chyba że dzwonek się popsuje, a i wówczas zgadzam się tylko na dwa pojedyncze stuknięcia.
— Dobrze, dobrze! — rzucił pan Ralf i wszedł nie wdając się w dłuższe rozmowy. — Bardzo przepraszam, czy pand La... nie pamiętam, jak dalej?...
— Creevy... La Creevy — odezwał się głos i żółty stroik na głowę wychylił się zza poręczy schodów.
— Za pozwoleniem pani, chciałbym pomówić z nią chwilkę — rzekł pan Ralf.
Głos odpowiedział zapraszając na górę, ale pan Ralf już przedtem zdążył wejść na schody; na pierwszym piętrze został przyjęty przez właścicielkę żółtego stroiku na głowę, ubraną w szlafrok tej samej barwy i całą utrzymaną w bardzo zbliżonym kolorycie. Panna La Creevy była afektowaną osóbką w wieku lat pięćdziesięciu, a apartament jej wyglądał jak powiększona gablota w złoconej! ramie umieszczona na dole, z tą tylko różnicą, iż był nieco brudniejszy.
— Hm... Hm... — odezwała się panna La Creevy pokasłując i osłaniając usta ręką w czarnej jedwabnej mitynce. — Miniaturka, jak tuszę! Rysy bardzo odpowiednie, niesłychanie wyraziste. Czy pozował pan kiedy?
— Myli się pani co do celu moich odwiedzin — odparł pan Ralf w swój zwykły, szorstki sposób. - Nie mam pieniędzy do wyrzucania na miniatury i, chwała Bogu, nie mam nikogo, komu mógłbym ofiarować coś takiego. Ale skoro zobaczyłem już panią na schodach, chciałbym zapytać o pewnych jej lokatorów.
Panna La Creevy zakasłała znowu — tym razem, by pokryć swe rozczarowanie — i powiedziała: — Ach! Doprawdy!
— Z jej rozmowy ze służącą wnoszę, że wyższe piętro również należy do pand — rzekł pan Nickleby. .
Panna La Creevy przyznała, że górna część domostwa istotnie należy do niej, a ponieważ w obecnej chwili nie korzysta z apartamentu na drugim piętrze, odnajmuje go lokatorom. Obecnie mieszka tam pewna dama ze wsi wraz z dwojgiem swych dziatek.
— Wdowa, proszę pani? — spytał pan Ralf.
— Tak, dama ta jest wdową — odparła.
— Ubogą wdową, pani — powiedział pan Ralf, kładąc wielki nacisk na tym krótkim, a tak wiele mówiącym przymiotniku.
— Hm... Przypuszczam, że istotnie jest uboga — odrzekła panna La Creevy.
— Tak się składa, że ja wiem to z całą pewnością — ciągnął pan Ralf. — Ale proszę mi powiedzieć, co robi uboga wdowa w takim jak ten domu?
— W samej rzeczy — przyznała dama, mile połechtana komplementem pod adresem jej apartamentów. — To najświętsza prawda.
— Ja, pani, znam dokładnie jej położenie — mówił pan Ralf. — Prawdę mówiąc, jestem spokrewniony z tą rodziną i radziłbym pani nie trzymać ich tutaj.
— Hm... — chrząknęła znowu panna La Creevy. — Mam nadzieję, że o ile będzie jej trudno wywiązać się ze zobowiązań pieniężnych, to rodzina tej damy zechce...
— Nie zechce, pani — przerwał jej szybko. — Proszę na to nie liczyć..
— Jeśli mam to przyjąć do wiadomości — powiedziała panna La Creevy — to sprawa przybiera wygląd zgoła odmienny.
— Powinna to pani przyjąć do wiadomości i odpowiednio postępować — odparł pan Ralf. — Ja jestem tą rodziną, pani, a przynajmniej żywię przekonanie, że jestem jedynym krewnym, jakiego mają. Uważam przeto, iż wypada mi powiadomić panią, że j a nie mogą płacić za ich rozrzutne upodobania. Na jak długo wynajęli pokoje?
— Umówiłyśmy się tygodniowo — odrzekła panna La Creevy. — Pani Nickleby z góry zapłaciła za pierwszy tydzień.
— W takim razie lepiej pozbyć się ich z końcem tego pierwszego tygodnia — mówił pan Ralf. — Najrozsądniej postąpią, pani, jeśli wrócą sobie na wieś, tutaj bowiem są wszystkim zawadą.
— Nie ulega' wątpliwości — powiedziała panna La Creevy zacierając ręce — że jeśli pani Nickleby wynajęła apartament nie posiadając środków na uiszczenie czynszu, to nie postąpiła, jak przystało damie.
— Oczywiście, pani — potwierdził pan Ralf.
— I, naturalnie — ciągnęła panna La Creevy — ja, będąc chwilowo... hm... kobietą bez żadnej opieki, nie mogę sobie pozwolić na ponoszenie takich strat.
— Bez wątpienia, nie może pani — potwierdził znowu.
— A jednocześnie — dodała panna La Creevy, w której dobre serce, wyraźnie walczyło z poczuciem interesu — nie mogę powiedzieć nic złego o tej damie. To bardzo miła i ujmująca osoba, choć, biedaczka, jest ogromnie przygnębiona. Nie mogę też nic zarzucić jej dzieciom, doprawdy, trudno o milszą i lepiej wychowaną młodzież.
— Doskonale! — rzekł pan Ralf odwracając się ku drzwiom, drażniły go bowiem te zachwyty nad biedotą. — Ja w każdym razie spełniłem swój obowiązek względem pani, a zapewne nawet więcej niż obowiązek. Oczywiście, nikt nie podziękuje mi za to.
— Ja przynajmniej jestem panu nad wyraz wdzięczna — powiedziała przymilnie panna La Creevy. — Czy zechce pan, z łaski swojej, spojrzeć na kilka malowanych przeze mnie portrecików?
— Bardzo to uprzejmie z pani strony — odparł pan Nickleby, spiesznie kierując się ku wyjściu — czeka mnie jednak wizyta o piętro wyżej, a czas mój jest nader cenny, doprawdy więc nie mogę służyć pani.
— Będzie mi bardzo miło, jeśli zechce pan wstąpić tutaj przy następnej okazji — mówiła panna La Cree-vy. — Czy pozwoli pan wręczyć sobie mój cennik? Bardzo dziękuję. Do widzenia panu.
— Do widzenia pani — rzucił pan Ralf, gwałtownie zamykając drzwi, by uniemożliwić wszelką dalszą rozmowę; — A teraz do bratowej. No!
Wspinając się na drugie piętro po niezwykle stromych schodach, pomysłowo zbudowanych z samych trójkątnych stopni, pan Ralf Nickleby zatrzymał się na półpiętrze, by zaczerpnąć tchu, i natknął się na służącą, wysłaną przez uprzejmą pannę La Creevy, żeby miał go kto zameldować. Od czasu niedawnej rozmowy dziewczyna podejmowała najwidoczniej bezskuteczne wysiłki, zmierzające do starcia brudu z twarzy jeszcze brudniejszym fartuchem.
— Kogo zameldować? — spytała.
— Nickleby —odparł pan Ralf.
— O! Pani Nickleby! — zawołała służąca, szeroko otwierając drzwi. — Przyszedł pan Nickleby.
Na widok pana Ralf a powstała z miejsca dama w ciężkiej żałobie; nie miała jednak widocznie dość sił, aby wyjść mu naprzeciw, natychmiast bowiem oparła się na ramieniu siedzącej obok drobnej, lecz bardzo pięknej panny, mniej więcej siedemnastoletniej. Do gościa zbliżył się młodzieniec wyglądający na starszego o rok lub dwa i powitał go nazywając stryjem.
— Aa... — warknął pan Ralf z nieprzyjazną miną. — Nicholas, jak sądzę.
— Tak mi na imię, stryju — odparł młodzieniec.
— Weź mój kapelusz! — rzucił rozkazująco pan Ralf i zwrócił się do bratowej. — Witam panią. Nie wolno poddawać się smutkom. J a nie poddaję się im nigdy.
— Moja strata nie była zwyczajna — rzekła pani Nickleby przykładając chusteczkę do oczu.
— Nie była też nadzwyczajna, proszę pani — odpowiedział pan Ralf, obojętnie rozpinając spencer. — Mężowie umierają codziennie; umierają również żony.
— I bracia także — wtrącił Nicholas, z oburzeniem spoglądając na stryja.
— Tak, paniczu, i szczenięta, i mopsy tak samo — odrzekł stryj, sadowiąc się w fotelu. — Nie wspomniała pani w liście, na co cierpiał mój brat.
— Lekarze nie mogli stwierdzić żadnej określonej choroby — objaśniała zalana łzami wdowa. — My zaś mamy wiele podstaw do tego, by sądzić, że serce pękło mu z żalu.
— Eh!... — rzucił pan Ralf. — Takiej choroby nie ma! Mogę pojąć, że człowiek ginie z powodu pęknięcia kręgosłupa albo cierpi skutkiem pęknięcia kości ręki, nogi czy nosa, ale pęknięte serce! Nonsens! To tylko takie sobie modne dzisiaj powiedzenie. Jeśli ktoś nie może spłacić długów, serce mu pęka, a wdowa po nim staje się męczennicą.
— Są ludzie, którym serce nie może pęknąć, bo go nie posiadają — zauważył spokojnie Nicholas.
— Na miłość Boską! Ileż lat ma ten chłopak? — spytał pan Ralf cofając się wraz z fotelem i mierząc bratanka od stóp do głów spojrzeniem pełnym wzgardy.
— Nicholas skończy wkrótce dziewiętnaście — odrzekła wdowa.
— Aha! Dziewiętnaście! — powiedział pan Ralf. — A jakże to panicz myśli zarabiać na chleb? Co?
— Nie mam zamiaru żyć z zasobów matki — odparł Nicholas z sercem wezbranym gniewem.
— Nie bardzo miałbyś z czego, gdybyś nawet miał taki zamiar — odrzekł stryj, pogardliwie spoglądając spod oka.
—- Jakiekolwiek by one były — powiedział zarumieniony Nicholas — nie będę oglądał się na stryja, by te zasoby powiększyć.
— Nicholas! Opamiętaj się, drogi chłopcze — napominała pani Nickleby.
— Bardzo proszę, kochany Nicholasie — poparła matkę panienka.
— Milcz, paniczu! — krzyknął pan Ralf. — Ładny początek, pani bratowo! Doprawdy, śliczny początek!
Pani Nickleby nie odpowiedziała, tylko błagalnym ruchem ręki prosiła syna o milczenie, a stryj i bratanek przez parę sekund spoglądali na siebie bez słowa. Twarz starszego mężczyzny była surowa, twarda i odpychająca, twarz młodzieńca otwarta, przystojna i. inteligentna. Z przenikliwych oczu starszego wyzierała chytrość i chciwość, z jasnych oczu młodego - bystrość i zapał. Nicholas był może zbyt szczupły, ale męski i dobrze zbudowany, a prócz całego wdzięku świeżości i urody z postawy jego i spojrzenia promieniowała siła młodego, gorącego serca; siła ta pokonała starszego mężczyznę.
Taki kontrast musi uderzyć każdego, ale nikt nie odczuje go nawet w połowie tak boleśnie, przejmująco i do głębi duszy jak ten, którego niższość bezlitośnie odsłania. Kontrast ten ugodził pana Ralfa w samo serce i od tej chwili znienawidził on Nicholasa.
Wzajemna obserwacja dobiegła wreszcie końca, gdyż pan Ralf spuścił wzrok i z wyraźną pogardą nazwał bratanka „chłopcem". Słowa tego używają chętnie starsi panowie przemawiając karcącym tonem do młodszych, jakby chcieli w ten sposób oszukać wszystkich i wzbudzić przekonanie, iż nawet gdyby to było możliwe, za nic w świecie nie chcieliby zostać młodymi po raz wtóry.
— A zatem, pani bratowo — powiedział pan Ralf niecierpliwie — powiada pani, że wierzyciele zajęli się waszymi sprawami i nie zostawili wam nic.
— Nic — powtórzyła pani Nickleby.
— A pani wydała niewielką sumkę, jaka jej pozostała, na długą podróż do Londynu, po to tylko, żeby dowiedzieć się, co ja mogę dla was uczynić — ciągnął.
— Miałam nadzieję... — jąkała pani Nickleby — że znajdzie pan jakiś sposób, by okazać pomoc sierotom po bracie. W ostatnich słowach prosił, bym zwróciła się do pana w ich imieniu.
— Nie wiem, jak to się dzieje — mruczał pan Ralf chodząc tam i z powrotem po pokoju — ale ilekroć umiera ktoś, kto nie posiada własnego majątku, zawsze wyobraża sobie, że ma prawo dysponować cudzym. Cóż umie córka pani?
— Kate była starannie edukowana — łkała pani Nickleby. — Powiedz stryjowi, kochanie, jak dalece jesteś zaawansowana we francuskim i przedmiotach dodatkowych.
Biedne dziewczę zaczęło coś jąkać, ale stryj przerwał jej bez ceremonii.
— Musimy postarać się dla ciebie o praktykę na jakiejś pensji. Mam nadzieję, że nie rozpieszczono cię zanadto i nadasz się na wychowawczynię.
— Na pewno, stryju — odpowiedziała zapłakana Kate. — Chętnie spróbuję każdej pracy, która zapewni mi chleb i dach nad głową. .
— No, no! — podjął pan Ralf ułagodzony trochę urodą czy strapieniem bratanicy (powiedzmy, że chodziło tylko
o to drugie). — Musisz spróbować, a jeżeli będzie ci zbyt ciężko, może haft albo krawieczyzna przyjdą jakoś łatwiej. A ty? — zwrócił się do Nicholasa. — Pracowałeś już kiedy, paniczu?
— Nie! — odparł krótko Nicholas.
— Nie! -powtórzył pan Ralf. — Domyślałem się. W taki to sposób, pani, brat mój wychowywał dzieci!
— Nicholas uczęszczał niedawno do takich szkół, na jakie stać było jego biednego ojca — broniła go pani Nickleby — i zamierzał właśnie...
— Zostać czymś tam kiedyś tam — przerwał pan Ralf. — To znana historia: wiecznie zamierzać, a nigdy nic nie robić. Gdyby mój brat był człowiekiem czynu
i rozsądku, byłaby pani teraz zamożną osobą. Gdyby zaś wyprawił swego syna z domu, jak mój ojciec mnie, kiedy miałem siedemnaście lat, to chłopak ten byłby teraz dla pani pomocą, a nie ciężarem, przysparzającym jej tylko zmartwień. Mój brat, pani, był człowiekiem lekkomyślnym i nierozważnym, a pewien jestem, że nikt nie miał więcej okazji niż pani, żeby to odczuć.
Pod wpływem tych słów wdowa zaczęła rozważać, że mogła była korzystniej ulokować swoje tysiąc funtów posagu, i zastanawiała się, jak wielkim ułatwieniem życia byłaby teraz taka suma. Smutne myśli przyspieszyły potok jej łez; w przypływie rozpaczy pani Nickleby (w gruncie rzeczy poczciwa, choć słaba kobieta) poczęła -zrazu ubolewać nad swoim ciężkim losem, a następnie dowodzić wśród szlochów, że, prawdę rzekłszy, zawsze była niewolnicą biednego Nicholasa i często wypominała mu, iż mogła lepiej wyjść za mąż (rzeczywiście — wypominała mu to bardzo często), że nigdy za życia męża nie miała pojęcia, co on robi z pieniędzmi, ale gdyby nieboszczyk miał do niej zaufanie, pewnie zostawiłby rodzinę w znacznie lepszych warunkach. Snuła więc głośno żałosne rozważania, podobnie jak czyni to większość zamężnych dam za życia męża albo później, albo w obydwu tych okresach. Zakończyła ubolewaniem, że drogi zmarły nigdy nie chciał korzystać z jej rad prócz jednego, jedynego wypadku, co było zresztą najszczerszą prawdą, raz jeden bowiem postąpił zgodnie z jej radą i to doprowadziło go do ruiny.
Pan Ralf Nickleby słuchał tego wszystkiego z niewyraźnym uśmiechem, a kiedy wdowa skończyła, podjął rozmowę w tym samym miejscu, w którym została przerwana wyżej opisanym wybuchem rozpaczy.
— Czy chcesz pracować, paniczu? — zapytał spoglądając niechętnie na bratanka.
— Naturalnie, że chcę — odparł wyniośle Nicholas.
— A więc patrz — powiedział stryj. — Wpadło mi to w oczy dzisiaj rano i, doprawdy, powinieneś dziękować swej szczęśliwej gwieździe.
Wygłaszając taki wstęp, pan Ralf Nickleby dobył z kieszeni gazetę, rozłożył ją, przez chwilę szukał czegoś w ogłoszeniach i wreszcie odczytał, co następuje:
„Nauka i wychowanie — W Dotheboys Hall, wyższym zakładzie naukowym pana Wackforda Squeersa, położonym w uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge w hrabstwie York — młodzież męska otrzymuje mieszkanie z utrzymaniem, ubranie, podręczniki, kieszonkowe i wszelkie niezbędne drobiazgi oraz jest kształcona we wszystkich językach żywych i martwych, matematyce, ortografii, geometrii, astronomii, trygonometrii, geografii, algebrze, fechtunku (na żądanie), kaligrafii, arytmetyce, znajomości fortyfikacji, a także we wszystkich dziedzinach literatury klasycznej. Czesne wynosi dwadzieścia gwinei per annum. Bez dodatkowych opłat. Bez wakacji. Niezrównana kuchnia. Pan Squeers jest w Londynie i przyjmuje codziennie od pierwszej do czwartej po południu w gospodzie Pod Głową Saracena, Snow Hill. — P. S. — Potrzebny zdolny nauczyciel. Roczne wynagrodzenie pięć funtów. Pożądane wyższe studia".
— No i co? — rzekł pan Ralf, starannie składając gazetę. — Niech mu się tylko uda zająć to stanowisko, a przyszłość ma zapewnioną.
— Ależ on nie ukończył wyższych studiów — powiedziała pani Nickleby.
— Z tym... — odparł pan Ralf — ...z tym, zdaje mi się, poradzimy sobie jakoś.
— Wynagrodzenie jest takie małe i to tak strasznie daleko, stryjku — szepnęła Kate.
— Cicho, Kate, kochanie — przerwała parli Nickleby. — Stryj sam wie najlepiej.
— Powiedziałem — podjął pan Ralf cierpko — niech tylko zajmie to stanowisko, a przyszłość ma zapewnioną. Jeśli tomu się nie podoba, niech sobie szuka czegoś innego. Jeżeli znajdzie zajęcie i stanie na własnych nogach w Londynie, nie posiadając znajomych, pieniędzy, listów
polecających i żadnej wiedzy praktycznej, to dam mu tysiąc funtów... A przynajmniej — poprawił się pan Ralf Nickleby — dałbym mu, gdybym je miał.
— Biedak! — westchnęła panienka. — Ach, stryjku, czyż naprawdę musimy rozstać się tak prędko?
— Moja najmilsza, nie dręcz stryja pytaniami. On myśli, jak nam pomóc — powiedziała pani Nickleby. — Mój kochany Nicholasie, bardzo bym chciała, żebyś i ty zabrał głos w tej sprawie.
— Tak, tak, mamo — rzekł Nicholas, który milczał dotychczas, pogrążony we własnych myślach. — A jeżeli szczęście mi dopisze i otrzymam to zajęcie, mimo że jestem tak niedostatecznie przygotowany, cóż stanie się wówczas z tymi, które tu pozostawię?
— W takim wypadku, paniczu, ale nie w żadnym innym — odparł pan Ralf — twoją matką i siostrą zajmę się ja. Zapewnię im warunki, w których będą mogły uzyskać niezależność. Sprawie tej poświęcę się niezwłocznie i załatwię wszystko tak, aby po twoim wyjeździe nie pozostały w obecnej sytuacji ani tygodnia dłużej.
— W takim razie — zawołał Nicholas radośnie i uścisnął dłoń pana Ralfa — jestem gotów zrobić wszystko, czego sobie stryj życzy! Spróbujmy zaraz, jak nam się powiedzie z panem Squeersem, w najgorszym wypadku może nam odmówić.
— Nie zrobi tego — rzeki pan Ralf. — Chętnie cię przyjmie za moją rekomendacją. Staraj się tylko być mu użytecznym, a niedługo zostaniesz współwłaścicielem zakładu. Pomyśl tylko! Niech na przykład Squeers umrze. Na Boga! W jednej chwili robisz wówczas karierę!
— Tak, tak! Wyobrażam sobie — powiedział biedny Nicholas, zachwycony tysiącem olśniewających możliwości, które wyczarowało przed nim niedoświadczenie i optymizm. — Albo wyobraźmy sobie, stryju, że jakiś młody szlachcic, edukowany w Dotheboys Hall, polubi swego nauczyciela i skłoni ojca do zaangażowania mnie w charakterze opiekuna na czas podróży po ukończeniu studiów, kiedy zaś powrócimy z kontynentu, wynajdzie mi dobre stanowisko! Co, stryju?
— To bardzo możliwe! — drwiąco powiedział pan Ralf.
— I kto wie, może kiedyś mój uczeń przyjedzie do mnie, gdy już się jakoś urządzę (bo przecież odwiedzi mnie na pewno), może zakocha się w Kate, która będzie prowadziła mój dom, i... i... ożeni się z nią. Co, stryju? Kto wie?
— Rzeczywiście! Kto wie? — burknął pan Ralf.
— Jacyż będziemy szczęśliwi! — zawołał Nicholas pełen entuzjazmu. — Boleść rozłąki jest niczym wobec radości przyszłego spotkania! Kate będzie bardzo piękna. Wszyscy tak o niej będą mówić, a ja będę z tego ogromnie dumny! I mama będzie szczęśliwa, że znowu jest z nami! Zapomnimy o ciężkich chwilach i... i... — obraz był zbyt piękny, by można było myśleć o nim spokojnie, więc Nicholas uśmiechnął się tylko blado i wybuchnął płaczem.
Ta prostoduszna, prowincjonalna rodzina, zupełnie nie znająca tego, co nazywa się światem („świat" — to konwencjonalne określenie, które w odpowiedniej interpretacji często oznacza wszystkich żyjących na ziemi łajdaków), poczęła wylewać łzy na myśl o pierwszej rozłące, a gdy już dała upust" wzruszeniom, z całą świeżością nie zawiedzionych nadziei poczęła rozprawiać na temat jasnej przyszłości. Pan Ralf napomknął wreszcie, że jeśli będą dłużej trwonić czas, jakiś szczęśliwszy kandydat może pozbawić Nicholasa pierwszego szczebla do fortuny, wskazanego przez ogłoszenie, i w ten sposób zburzyć wszystkie ich zamki na lodzie. Ta w samą porę rzucona uwaga położyła kres rozmowie. Nicholas starannie przepisał adres pana Squeersa, po czym stryj z bratankiem wyruszyli na poszukiwanie uczonego dżentelmena. Po drodze Nicholas uporczywie przekonywał samego siebie, że niechęcią powziętą od pierwszego spojrzenia wyrządził krewnemu niezasłużoną krzywdę, a w tym samym czasie pani Nickleby, odczuwając podobne wyrzuty, oświadczyła córce, iż jest głęboko przekonana, że stryj ma o wiele lepszy charakter, niż to się zrazu mogło wydawać, na co panna Nickleby przyznała posłusznie, że to zupełnie możliwe. .
By powiedzieć całą prawdę, na taką opinią poczciwej damy wpłynęła w niemałym stopniu wzmianka szwagra o jej rozsądku oraz domniemane uznanie dla jej wybitnych zasług. Choć szczerze kochała męża, a dzieci wciąż jeszcze były treścią jej życia, pan Ralf tak zręcznie dotknął jednej z cieniutkich, lecz zgrzytliwych strun ludzkiego serca (znał on dokładnie jego najgorsze strony, choć nic nie wiedział o najlepszych), że biedna wdowa zaczęła na serio uważać się za godną współczucia i niesłusznie cierpiącą ofiarę nieoględności zmarłego małżonka.
ROZDZIAŁ IV
W KTÓRYM NICHOLAS I JEGO STRYJ (CHCĄC NIEZWŁOCZNIE ZABEZPIECZYĆ PRZYSZŁOŚĆ MŁODZIEŃCA) SKŁADAJĄ WIZYTĘ PANU WACKFORDOWI SQUEERS, PRZEŁOŻONEMU SZKOŁY W YORKSHIRE
Snow Hill! Jakież wyobrażenia nasuwają te słowa spokojnemu mieszczuchowi, który widzi je wypisane w całej okazałości złoconych, czarno cieniowanych liter na dyliżansach zdążających ku północy? Ludzie mają zazwyczaj jakiś, choćby nieokreślony i mglisty, obraz miejsca, którego nazwa często rzuca im się w oczy albo też wpada w uszy. Jakiż więc nieskończony szereg różnorodnych myśli musi budzić widok tych dwu wyrazów: Snow Hill! To wspaniała nazwa! Snow Hill — Śnieżne Wzgórze! I do tego Głowa Saracena! Takie skojarzenie pojęć winno malować obraz szczególnie dziki i srogi. Nagi, posępny . szmat ziemi, otwarty gwałtownym wichrom i mroźnym zawiejom; ciemne, zimne, ponure, zarośla, bezludne w dzień, a w nocy dalekie nawet myślom uczciwego człowieka; okolica, której unikają samotni wędrowcy; miejsce schadzek zbójców gotowych na wszystko. Tak właśnie lub w podobny sposób muszą najczęściej wyobrażać sobie Snow Hill te zapadłe wioski i miasteczka, przez które dyliżans z gospody Pod Głową Saracena przelatuje co dzień i co noc niby ponura zjawa, ukazująca się z tajemniczą, upiorom właściwą punktualnością i bez względu na pogodę szybko, uparcie dążąca naprzód, jakby rzucała wyzwanie samym nawet żywiołom.
Rzeczywistość przedstawia się zgoła inaczej, mimo to jednak nie należy jej lekceważyć. Tam bowiem, w samym sercu Londynu, w ognisku jego ożywionych interesów, w wirze, zgiełku i ruchu, stoi Newgate tamując potężne strumienie życia, które bezustannie płyną z rozmaitych dzielnic miasta, by spotkać się pod murami tego więzienia. Na ruchliwej ulicy, na którą tak posępnie spogląda Newgate, o parę stóp od nędznych, walących się domów, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie sprzedawcy zupy, ryb i nadgniłych owoców prowadzą teraz swój handel, dziesiątki ludzkich istot — po czterech, sześciu lub ośmiu silnych mężczyzn naraz — szybko i gwałtownie usuwano spośród żyjących, wśród wrzasków, wobec których nawet rozgwar wielkiego miasta może wydawać się niczym. A choć nadmiar ludzkiej żywotności pogłębiał jeszcze okropność tej straszliwej sceny, choć wiele ciekawych oczu spoglądało z okien i z dachów, z murów i słupów, mimo to wzrok konającego nieszczęśnika nie napotykał w tłumie pobladłych i wykrzywionych twarzy ani jednej — ani jednej! — na której widniałby ślad litości czy współczucia.
Niedaleko więzienia, a co za tym idzie, w pobliżu Smithfield, Compter i gwarnego tłoku City, na tym właśnie stoku Snow Hill, gdzie konie pnących się pod górę na wschód omnibusów poważnie zastanawiają się, czy nie upaść rozmyślnie, a spieszące ku zachodowi dorożkarskie szkapy nierzadko upadają przypadkowo — znajduje się remiza dyliżansów przy gospodzie Pod Głową Saracena. Bram gospody strzegą ramiona i głowy dwu Saracenów. Strącenie ich w nocnej porze napełniało niegdyś dumą i okrywało chwałą najznakomitszych dowcipnisiów stolicy; od pewnego jednak czasu ozdoby te pozostają w niezmąconym spokoju, dlatego zapewne, że działalność wspomnianego rodzaju dżentelmenów ogranicza się teraz raczej do parafii Św. Jakuba, gdzie lekkie kołatki u drzwi łatwiejsze są do oderwania, a druty dzwonków uchodzą za doskonałe wykałaczki. Mniejsza zresztą o powód — w każdym razie głowy Saracenów znajdują się na miejscu i spoglądają groźnie z obu stron bramy. Budynek gospody, ozdobiony podobną głową Saracena, równie groźnie spogląda z głębi podwórza, a z drzwiczek kufra pod tylnym kozłem każdego stojącego tam czerwonego dyliżansu zerka mała główka Saracena, bliźniaczo podobna do dużych głów Saracenów umieszczonych przy bramie, wobec czego wszystko to razem nosi zdecydowanie saraceński charakter.
Każdy, kto wejdzie na to podwórze, po lewej stronie zobaczy kantor stacji dyliżansów, po prawej — strzelającą w niebo wieżę kościoła Świętego Grobu, a po obu — galerie z szeregiem drzwi do gościnnych pokojów; na wprost zaś dostrzeże duże okno z umieszczonym nad nim napisem „Kawiarnia", a ponadto, jeżeli zawita tam o odpowiedniej porze i zajrzy przez wspomniane okno, może zobaczyć pana Wackforda Sgueersa, stojącego z rękoma w kieszeniach.
Powierzchowność pana Squeersa nie należała do pociągających. Miał on tylko jedno oko, a powszechnie uznany przesąd opowiada się raczej za dwojgiem. Oko. to, bezspornie przydatne, ale pod żadnym pozorem nie dodające uroku, było barwy szarozielonej i przypominało wachlarzowatego- kształtu okienko, jakie widuje się nad frontowymi drzwiami domów. Ślepą stronę twarzy kreśliły liczne bruzdy i zmarszczki, co nadawało panu Sgueersowi wyjątkowo ponury wygląd, zwłaszcza gdy się uśmiechał, w takich chwilach bowiem miał w twarzy coś zbrodniczego. Włosy jego były bardzo gładkie i błyszczące, tylko podczesana do góry grzywka sztywno sterczała nad niskim, wypukłym czołem, co doskonale harmonizowało z ochrypłym głosem i gburowatymi manierami. Pan Squeers miał jakieś pięćdziesiąt dwa lub trzy lata, wzrostu był mniej niż średniego, na szyi wiązał biały fular o długich końcach i, jak przystało uczonemu, ubierał się w poważną czerń. Ponieważ jednak rękawy jego surduta były o wiele za długie, a nogawki spodni o wiele za krótkie, wydawało się, że pan Squeers nieszczególnie czuje się w tym stroju i dziwi się ustawicznie swemu czcigodnemu wyglądowi.
Teraz stał przed kominkiem kawiarnianej loży wyposażonej w jeden stół, jaki zwykle widuje się w kawiarniach, oraz w dwa inne o dziwacznych kształtach i rozmiarach, przystosowanych do odpowiednich załamań ścian. W rogu ławki stała bardzo mała sosnowa skrzynka, związana przykrótkim kawałkiem sznurka, a na skrzynce . siedział bardzo mały chłopczyk z wiszącymi w powietrzu sznurowanymi trzewikami, wyglądającymi ze spodenek z prążkowanego welwetu. Chłopczyk wcisnął głowę w ramiona, dłonie złożył na kolanach i od czasu do czasu zerkał nieśmiało na przełożonego, wyrażając spojrzeniem strach i podejrzliwość.
— Pół do czwartej — mruknął pan Squeers odwracając się od okna i rzucając posępne spojrzenie na kawiarniany zegar. — Nikt już dziś nie przyjdzie.
Mocno rozdrażniony tą myślą spojrzał na malca chcąc się przekonać, czy nie robi on czegoś, za co można by go zbić. Ale ponieważ tak się złożyło, że chłopiec nie robił absolutnie nic, opiekun po prostu wytargał go za uszy i zapowiedział, żeby się to więcej nie powtórzyło.
— W połowie lata — mruczał pan Squeers podejmując wątek ubolewań — zawiozłem do siebie dziesięciu chłopców. Dziesięć razy dwadzieścia daje dwieście funtów. Wyjeżdżam jutro o ósmej rano, a dostałem tylko trzech... Trzy razy zero daje zero, trzy razy dwa daje sześć... Sześćdziesiąt funtów. Co się dzieje z chłopcami? Co sobie myślą ich rodzice? I co to wszystko ma znaczyć?
W tej chwili chłopczyk na wieku skrzynki kichnął gwałtownie.
— Hej, mój panie! — warknął obracając się przełożony. — A to co takiego?
— Nic, proszę pana — odpowiedział malec....
— Nic! — wrzasnął pan Squeers.
— Kichnąłem, proszę pana — przyznał się chłopiec drżąc tak silnie, że aż skrzynka pod nim zaczęła dygotać.
— Aha! Kichnąłeś? — odparł pan Squeers. — Czemu więc, mój panie, powiedziałeś: „Nic"?
W braku lepszej odpowiedzi chłopiec wpakował obie piąstki do oczu i zaczął płakać wniebogłosy, wobec czego pan Squeers uderzeniem w jeden policzek zrzucił go ze skrzynki, a uderzeniem w drugi wrzucił na nią z powrotem.
— Poczekaj, mój młodzieńcze, aż przyjedziemy dc Yorkshire — rzekł pan Squeers — tam dostaniesz resztę Czy nie przestaniesz ryczeć?
— Ta-ta-tak — łkał malec, mocno wycierając twarz chusteczką z najtańszego drukowanego perkalu.
— Wobec tego przestań natychmiast — powiedział Squeers. — Słyszysz?
Ponieważ słowom tym towarzyszył groźny gest i surowa mina, chłopiec zaczął pocierać twarz jeszcze silniej jakby chciał wcisnąć łzy z powrotem do oczu, a swój ból i żal wyrażał już tylko chlipaniem i pociąganiem nosem.
— Panie Squeers — powiedział służący zaglądając w te; właśnie chwili — jakiś dżentelmen pyta o pana w bufecie
— Poproś tego dżentelmena tutaj, Ryszardzie — odparł łagodnym tonem pan Squeers. — Schowaj chustkę do kieszeni, ty łajdaku, bo cię zamorduję, jak ten pan pójdzie.
Ledwie pedagog gniewnym szeptem syknął te słowa wszedł nieznajomy. Udając, że go nie spostrzega, par Squeers gorliwie zajął się przycinaniem pióra, udzielając jednocześnie dobrotliwych nauk młodocianemu wychowankowi.
— Drogie dziecię — mówił — wszyscy ludzie przeżywają ciężkie próby. Lecz czymże jest ta twoja pierwsza próba, od której pęka ci serduszko i oczy niemal nie wypłyną ci ze łzami? Niczym! Opuszczasz swoich bliskich; ale we mnie znajdziesz ojca, a matkę — w pani Squeers, W uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge, w Yorkshire, gdzie młodzież męska otrzymuje mieszkanie z utrzymaniem, ubranie, podręczniki, pranie, kieszonkowej wszelkie niezbędne drobiazgi...
— Ja jestem tym dżentelmenem — przerwał nieznajomy tę recytację. — Pan Squeers, jak sądzę?
— We własnej osobie — odparł pan Squeers tonem niesłychanego zdziwienia.
— Ten sam dżentelmen, który zamieścił ogłoszenie w dzienniku Times? — ciągnął nieznajomy.
— A także w Morning Post, Chronicie, Herold i Adver-tiser w sprawie zakładu naukowego pod nazwą Dotheboys Hall, położonego w uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge w Yorkshire — uzupełnił pan Squeers. — Przychodzi pan w interesie, prawda? Domyśliłem się tego na widok tych miłych chłopaczków. Jakże się masz, drogi chłopcze? A jak ty się miewasz, młody człowieku?
Wypowiadając te słowa powitania i czekając dalszych wyjaśnień, pan Squeers gładził po głowach dwu mizernych chłopców z zapadłymi oczyma, których interesant przyprowadził ze sobą.
— Jestem kupcem z branży smarów i farb. Moje nazwisko: Snawley — przedstawił się nieznajomy.
Squeers' skłonił głowę, jakby chciał powiedzieć: „Cóż to za prześliczne nazwisko!"
— Zamierzam, panie Squeers — ciągnął pan Snawley — umieścić w pańskim zakładzie obu moich chłopców.
— Nie ja powinienem to mówić — rzekł właściciel szkoły —ale wydaje mi się, że nie może pan postąpić właściwiej.
— Hm... — powiedział tamten. — O, zdaje się, wynosi dwadzieścia funtów per annum.
— Gwinei — poprawił pedagog z przekonywającym uśmiechem.
— Myślę, panie Squeers, że przy dwu, raczej funtów... — tłumaczył pan Snawley z godnością.
— Nie wydaje mi się, aby to było możliwe — odparł pan Squeers, jakby nigdy dotychczas nie zastanawiał się nad podobną sprawą. — Policzmy tylko... Cztery razy pięć daje dwadzieścia... Pomnożyć to przez dwa i odjąć... No, nie rozejdziemy się o funta na moją czy pańską korzyść. Może zechce pan polecać mój zakład znajomym i wyrównać to jakoś w ten sposób.
— Chłopcy nie są żarłokami ~ napomknął pan Snawley.
— Ach! Drobiazg, bez najmniejszego znaczenia — odparł Squeers. — W naszym zakładzie nie zwraca się uwagi na apetyt chłopców.
Było to najszczerszą prawdą! Istotnie nie zwracano tam uwagi na apetyt chłopców.
— Wszelkie zdrowe smakołyki, których może dostarczyć Yorkshire — ciągnął Squeers — wszelkie piękne zasady moralne, jakie wpaja w młodzież pani Squeers, wszelkie.. wszelkie zalety takiego domu rodzinnego, jakiego powinien pragnąć każdy chłopiec, staną się ich udziałem, panie Snawley.
— Szczególnie chodzi mi, o troskliwą opiekę nad ich moralnością — rzekł pan Snawley.
— Zadowolony jestem, że to słyszę — odparł przełożony nabierając pewności siebie. — Skoro mowa o moralności, to trafią do właściwego jej źródła.
— Pan sam jest człowiekiem moralnym — powiedział pan Snawley.
— Głęboko w to wierzę — rzekł Squeers.
— Miałem już przyjemność stwierdzić, że tak jest w istocie — ciągnął pan Snawley. — Pytałem jednej z osób, na które pan się powoływał, i dowiedziałem się, że jest pan człowiekiem nabożnym.
— Tak; mniemam, iż w pewnej mierze jestem nim naprawdę — odparł Squeers.
— Ufam, że i ja nim jestem — dorzucił tamten. — Czy można zamienić z panem parę słów w sąsiedniej loży?
— Oczywiście! — zgodził się Squeers z uśmiechem. — Moi drodzy chłopcy! Porozmawiajcie sobie chwilkę z waszym nowym kolegą. Oto jeden z moich uczniów. Nazywa się Belling i pochodzi z Taunton.
— Doprawdy? — rzekł pan Snawley spoglądając na biednego malca niby na jakiś osobliwy dziw natury.
— Wyjeżdża ze mną jutro — ciągnął Squeers. — Widzi pan, siedzi właśnie na swoim bagażu. Wymagam, aby każdy chłopiec przywiózł ze sobą dwa ubrania, sześć koszul, sześć par pończoch, dwie szlafmyce, dwie chustki do nosa, dwie pary obuwia, dwa kapelusze i brzytwę.
— Brzytwę! — zawołał pan Snawley wchodząc do sąsiedniej loży. — Po co?
— Aby się golić — odparł Squeers powoli i z naciskiem.
W tych trzech słowach nie było nic osobliwego, lecz musiały być one wypowiedziane w jakiś szczególny sposób, bo pedagog i jego towarzysz przez parę sekund spoglądali na siebie przenikliwie, a potem wymienili wiele znaczące uśmiechy. Snawley był oślizłym, płaskonosym mężczyzną, w ciemnym ubraniu i długich czarnych kamaszach, a ponieważ oblicze jego nosiło wyraźne piętno cierpiętnictwa i świątobliwości, tym bardziej dziwić musiał u niego taki uśmiech bez żadnej widocznej przyczyny.
— Do jakiego wieku trzyma więc pan chłopców w swojej szkole? — zapytał wreszcie.
— Dopóki ich opiekunowie wpłacają kwartalne raty memu londyńskiemu agentowi albo też dopóki chłopcy nie uciekną — oznajmił Squeers. — Musimy się dobrze zrozumieć, a widzę, że przyjdzie nam to bez trudu. Co to za chłopcy? Naturalne dzieci?
— Nie — odparł Snawley spoglądając prosto w jedyne oko pedagoga. — Nic podobnego.
— Sądziłem, że raczej tak — rzekł Squeers chłodno. — Mamy ich sporo u siebie. Na przykład tamten chłopak.
— Ten w sąsiedniej loży? — zdziwił się Snawley.
Squeers potakująco skinął głową, wobec czego jego towarzysz jeszcze raz obejrzał malca na skrzynce, a gdy obrócił się, wyglądał na trochę rozczarowanego tym, że chłopiec tak mało różni się od wszystkich innych, i powiedział, że nigdy by mu to nie przyszło do głowy.
— Jest naturalnym dzieckiem — powtórzył pan Squeers. — Ale wracając do pańskich synów... Chciał pan ze mną pomówić?
— Owszem — odparł pan Snawley. — Po prawdzie, nie jestem ich ojcem, panie Squeers, tylko ojczymem.
— Ach, tak! — powiedział przełożony. — To wyjaśnia wszystko. Zastanawiałem -się właśnie, po jakiego diabła chce pan ich wyprawić do Yorkshire. Cha, cha, cha! Teraz już rozumiem!
— Widzi pan, ożeniłem się z ich matką — tłumaczył Snawley. — To kosztowna - rzecz trzymać chłopaków w domu... A ponieważ moja żona ma niewielki mająteczek, którym sama zarządza, obawiam się (kobiety są tak nieopatrzne, panie Squeers), że może przyjść jej ochota trwonić pieniądze na synów, co, oczywiście, byłoby tylko z ich szkodą. Rozumie pan, panie Squeers?
— Czy ja rozumiem! — rzucił pedagog machając ręką i rozpierając się w fotelu.
— Takie oto powody — podjął Snawley — każą mi zatroszczyć się o umieszczenie chłopców w jakiejś daleko położonej szkole, gdzie nie ma wakacji, żadnych tych bezsensownych, dwa razy do roku powtarzanych powrotów do domu, które tylko zakłócają dziecięcą pogodę ducha; w szkole, gdzie może zahartują ich trochę... Czy pan mnie pojmuje? .
— Chce pan regularnie płacić i o nic nie pytać — powiedział Squeers i kiwnął głową.
— O to właśnie chodzi — przyznał tamten. — Ale zasady moralne muszą być ściśle przestrzegane.
— Jak najściślej — obiecał przełożony.
— Spodziewam się, że nie pozwala pan na zbyt wiele pisaniny do domu — podsunął ojczym z wahaniem.
— Na żadną, z wyjątkiem ustalonej kartki na Boże Narodzenie, w której wszyscy donoszą, że nigdy jeszcze nie czuli się tak dobrze i mają nadzieję, że nigdy nie zostaną ze szkoły odebrani — odparł Squeers.
—. Trudno o coś lepszego — pochwalił ojczym zacierając ręce.
— A więc, ponieważ zrozumieliśmy się tak dobrze — podjął Squeers — pozwolę sobie spytać, czy uważa mnie pan za człowieka o wysokich wartościach moralnych, który przestrzega dobrych obyczajów w swym życiu osobistym i może innym służyć za przykład, a także czy pokłada pan nieograniczone zaufanie w mojej nieskazitelnej uczciwości, łagodności, zasadach religijnych i uzdolnieniach, oceniając mnie jako osobę, której zawodem jest opieka nad młodzieżą?
— Z wszelką pewnością — zgodził się Snawley odpowiadając uśmiechem na uśmiech pedagoga.
— A zatem nie będzie pan miał chyba zastrzeżeń przeciwko powtórzeniu tego wszystkiego, jeżeli powołam się na pańskie rekomendacje?
— Absolutnie żadnych!
— To mi się podoba! — powiedział Squeers ujmując pióro. — To się nazywa załatwiać interesy. Tak, to lubię!
Zapisawszy adres pana Snawleya, przełożony szkoły przystąpił następnie do jeszcze milszego zadania, a mianowicie zaczął wypełniać pokwitowanie na płatne z góry czesne za pierwszy kwartał. Zaledwie zdążył tego dokonać, gdy usłyszał inny głos, pytający o pana Squeersa.
— Jestem tutaj — powiedział pedagog. — Co takiego?
— Tylko interes do pana — odparł pan Ralf Nickleby i wchodząc wraz z Nicholasem. — Czy to pan zamieścił ogłoszenia w dzisiejszej porannej prasie?
— Tak, sir. Proszę tędy, jeśli łaska — mówił Squeers, który tymczasem zdążył wrócić do loży przy kominku. — Może zechce pan usiąść?
— Bardzo chętnie — odparł pan Ralf potwierdzając czynem słowa i stawiając cylinder na stole. — To mój bratanek, pan Nicholas Nickleby.
— Dzień dobry panu — rzekł Squeers.
Nicholas skłonił się i odpowiedział „dzień dobry". Wydawać się mogło, że jest bardzo zdziwiony powierzchownością właściciela Dotheboys Hall, co zresztą nie odbiegało od -prawdy.
— Czy nie przypomina mnie pan sobie? — spytał pan Ralf spoglądając bystro na pedagoga.
— Zdaje mi się, że przez parę lat płacił pan co pół roku niewielki rachunek za każdym razem, kiedy byłem w mieście — odparł Squeers.
— Istotnie — przyznał pan Ralf.
— W imieniu krewnych chłopca nazwiskiem Dorker, który na nieszczęście...
— ...na nieszczęście zmarł w Dotheboys Hall — dokończył pan Ralf.
— Tak, tak... Pamiętam doskonale — ciągnął przełożony. — Ach, pani Squeers przywiązała się do tego chłopca jak do własnego dziecka. Jakąż opieką otoczyła go podczas choroby! Codziennie rano i wieczorem suche grzanki i gorąca herbata, nawet kiedy już niczego nie mógł przełknąć! Świeca w jego sypialni przez całą ostatnią noc! Największy słownik posłany na górę, by miał na czym złożyć głowę! Ale niczego nie żałuję. Miło pomyśleć, że spełniliśmy swój obowiązek względem niego.
Pan Ralf uśmiechnął się tak, jakby w tej chwili miał ochotę na wszystko inne byle nie na uśmiech, i obrzucił wzrokiem obecnych w loży nieznajomych.
— To paru moich wychowanków — objaśniał Wackford Squeers wskazując małego chłopca na skrzynce i dwu małych chłopców na podłodze, którzy bez słowa gapili się na siebie przybierając różne dziwaczne pozy, zgodnie z obyczajem małych chłopców, kiedy widzą się po raz pierwszy. — A ten dżentelmen jest jednym z ojców i był na tyle łaskaw, że wychwalał właśnie metody wychowawcze stosowane w Dotheboys Hall, szkole położonej w uroczej wiosce Dotheboys, pod Greta Bridge, w Yorkshire, gdzie młodzież męska otrzymuje mieszkanie z utrzymaniem i praniem, ubranie, podręczniki, kieszonkowe...
— Tak! Znamy to wszystko — przerwał pan Ralf. — To jest w ogłoszeniu.
— Najzupełniejsza prawda — przyznał Squeers. — To i e s t w ogłoszeniu.
— A poza tym — wtrącił pan Snawley — ja ze swej strony uważam za swój obowiązek zapewnić pana — i dumny jestem, że mogę to uczynić — iż w moim przekonaniu pan Squeers jest dżentelmenem o wysokich walorach moralnych, który przestrzega dobrych, obyczajów i może innym służyć za przykład...
— Nie wątpię, sir — przerwał pan Ralf hamując ten strumień pochwalnych opinii. — Bynajmniej nie wątpię. Może jednak przejdziemy teraz do interesu?
— Z największą chęcią — zgodził się Squeers. — „Nigdy nie odkładaj interesu". To pierwsza maksyma, jaką wpajamy naszym wychowankom studiującym teorię handlu. Belling, drogie dziecko, zachowaj ją na zawsze w pamięci. Słyszałeś?
— Tak, proszę pana — odparło drogie dziecko.
— Czy on naprawdę zapamiętał i zrozumiał to zdanie? — zainteresował się pan Ralf.
— Powiedz temu panu' -— rzekł Squeers.
— Nigdy nie... — powtórzyło drogie dziecko. ,
— Bardzo dobrze — pochwalił Squeers. — No, dalej!
— Nigdy nie... —powtórzyło znowu drogie dziecko.
— Doprawdy, bardzo dobrze — rzekł Squeers. — No!...
— „O" — podpowiedział Nicholas dobrodusznie.
— ...omawiaj... interesu! — zawołało drogie dziecko. — Nigdy nie omawiaj... interesu!
— Świetnie, mój panie, znakomicie — syknął Squeers, przeszywając winowajcę jadowitym spojrzeniem. — Przy najbliższej okazji omówimy z sobą nasz prywatny interesik, my obaj!
— A w tej chwili — zaproponował pan Ralf — może lepiej my obaj omówimy nasz.
— Służę panu — zgodził się Squeers.
— A zatem — podjął pan Ralf — to krótka sprawa, nietrudna do zagajenia i, jak tuszę, łatwa do przeprowadzenia. Ogłaszał pan, że poszukuje zdolnego nauczyciela?
— W samej rzeczy — przyznał Squeers.
— Czy naprawdę zależy panu na nim?
— Nie inaczej — potwierdził jeszcze raz.
— Oto on! — rzekł pan Ralf. — Mój bratanek, Nicholas, który niedawno ukończył szkoły. Ma świeżo w głowie wszystko, czego się wyuczył, ale nic za to nie ma w kieszeni. Takiego człowieka panu trzeba.
— Obawiam się — powiedział Squeers, zaniepokojony kandydaturą młodzieńca o powierzchowności Nicholasa — obawiam się, że ten młody człowiek nie będzie dla mnie odpowiedni.
— Ależ będzie! — zaprotestował pan Ralf. — Z całą pewnością! — po czym zwrócił się do bratanka: Nie martw się, chłopcze. Za niespełna tydzień będziesz uczył wszystkich młodych szlachciców z Dotheboys Hall, chyba że ten dżentelmen okaże się bardziej uparty, niż mi się to zrazu wydało.
— Obawiam się — zwrócił się Nicholas do pana Squeersa — że nie odpowiada panu mój młody wiek i fakt, że nie ukończyłem wyższych studiów.
— Brak stopnia uniwersyteckiego budzi pewne zastrzeżenia — odparł Squeers, który starał się o jak najgodniejszą postawę, ą był poważnie zakłopotany zarówno kontrastem między prostotą bratanka i światowymi manierami stryja, jak i niepojętą wzmianką o szlacheckiej młodzieży edukowanej w jego zakładzie.
— Słuchaj pan — podjął pan Ralf. — W paru słowach przedstawię całą sprawę we właściwym świetle.
— Jeśli pan tak łaskaw... — powiedział Squeers.
— Ten chłopiec czy młodzieniec, wyrostek, gołowąs albo młokos, czy jak tam pan woli, liczy sobie jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat — ciągnął pan Ralf.
— To. widzę — zauważył przełożony szkoły.
— I ja również — dorzucił pan Snawley, który uważał za wskazane popierać od czasu do czasu swego nowego przyjaciela.
— Ojciec jego umarł — mówił pan Ralf — a on sam zupełnie nie zna świata i chce się wziąć do czegokolwiek. Polecam go pańskiemu znakomitemu zakładowi, który może stać się dlań początkiem kariery, jeżeli Nicholas odpowiednio sposobność tę wykorzysta. Czy się pan z tym zgadza?
— Każdy musi się z tym zgodzić — przyznał Squeers naśladując trochę zjadliwy uśmiech, z jakim starszy dżentelmen spoglądał na swego naiwnego krewniaka.
— Ja zgadzam się oczywiście! — wtrącił Nicholas z zapałem.
— Widzi pan! On się zgadza — podjął pan Ralf tym samym oschłym i surowym tonem. — Jeżeli jakiś kaprys czy wybryk skłoni go do porzucenia tej znakomitej możliwości, nim wykorzysta ją w pełni, ja ze swej strony będę się czuł zwolniony z obowiązku dalszej troski o jego matkę i siostrę. Nich pan tylko spojrzy na niego i uprzytomni sobie, jak przydatnym może być w rozmaitych okolicznościach! A teraz proszę się zastanowić, czy w pewnych, przynajmniej wypadkach nie będzie on bardziej dla pana odpowiedni niż dwudziestu rozmaitych ludzi, których mógłby pan znaleźć w zwyczajnych okolicznościach. Może warto jednak wziąć to pod uwagę?
— Warto! — zgodził się Squeers odpowiadając skinieniem głowy na taki sam gest pana Ralfa.
— Ślicznie — rzucił ten ostatni. — Chciałbym zamienić z panem jeszcze dwa słowa.
Te dwa słowa zostały zamienione na osobności i niebawem Wackford Squeers obwieścił wszem wobec, że pań Nicholas Nickleby może się od tej chwili uważać za formalnie mianowanego i zatwierdzonego pierwszego zastępcę przełożonego Dotheboys Hall.
— Sprawiła to rekomendacja pańskiego, stryja, panie Nickleby — dodał Wackford Squeers.
Oczarowany powodzeniem Nicholas gorąco uścisnął dłoń stryja i zdolny był w tej chwili uwielbiać nawet pana Squeersa.
„Wygląda nader dziwacznie — myślał. — Lecz cóż z tego? Porson był dziwolągiem, a także doktor Johnson. Takie już są wszystkie mole książkowe".
— Panie Nickleby — powiedział Squeers — dyliżans rusza jutro o ósmej rano. Musi pan być tu o kwadrans wcześniej, ponieważ zabieramy ze sobą tych chłopców.
— Będę z pewnością — odparł Nicholas.
— Opłaciłem już twoją podróż na miejsce — warknął Ralf. — Pozostaje ci więc tylko trzymać się ciepło.
Oto jeszcze jeden dowód szczodrobliwości stryja! Nicholas odczuł tę nieoczekiwaną dobroć tak głęboko, iż trudno mu było znaleźć, odpowiednie słowa podzięki, a nim je znalazł, pożegnali się już z przełożonym szkoły i minęli bramę gospody Pod Głową Saracena.
— Będę tu jutro rano i wyprawię cię w drogę — rzekł pan Ralf. — Tylko mi nie stchórz!
— Dziękuję, stryju! — powiedział Nicholas. — Nigdy nie zapomnę tego, coś dla mnie uczynił.
— Staraj się nie zapomnieć — odparł stryj. — A teraz idź lepiej do domu i spakuj, co tam masz do spakowania. Czy myślisz, że trafisz na Golden Square?
— Oczywiście! Zresztą, łatwo się dopytam.
— Oddaj więc te papiery mojemu kanceliście — nakazał pan Ralf wręczając bratankowi paczuszkę — i powiedz mu, żeby poczekał, póki nie wrócę do domu.
Nicholas ochoczo podjął się zadania i serdecznie pożegnawszy zacnego stryja, na co ten czuły starszy pan odpowiedział niezrozumiałym warknięciem, pospieszył, by wypełnić zlecenie.
Na Golden Square trafił bez większych trudności, a gdy zbliżał się do schodków domu stryja, pan Noggs — który przed chwilą zajrzał był na minutkę do pobliskiego szynku — otwierał właśnie kluczem drzwi wejściowe.
— Co to? — spytał Noggs palcem wskazując pakiet.
— Papiery od mego stryja — odparł Nicholas. — Prosił, aby pan był łaskaw zaczekać na jego powrót.
— Od stryja! — wykrzyknął Noggs.
— Od pana Nickleby — powiedział Nicholas tonem wyjaśnienia.
— Proszą wejść — rzekł Noggs.
Nie mówiąc nic więcej wprowadził Nicholasa na korytarz, a potem do znajdującego się na jego końcu kantoru, który przypominał mały pokój kredensowy; tam usadowił gościa na krześle, a sam wdrapał się na swój wysoki stołek, z którego niby ż wieży obserwacyjnej zaczął bacznie przyglądać się młodzieńcowi, siedząc z rękoma zwisającymi wzdłuż boków.
— Stryj nie prosił o odpowiedź — odezwał się Nicholas kładąc pakiet na pobliskim stoliku.
Newman w milczeniu skrzyżował ramiona i wyciąga jąc szyję, by z mniejszej odległości przyjrzeć się twarzy Nicholasa, uważnie badał jego rysy.
— Stryj nie prosił o odpowiedź — powtórzył Nicholas głośniej, odniósł bowiem wrażenie, że Newman Noggs jest głuchy.
Kancelista wsparł dłonie na kolanach i nie mruknąwszy ni słowa, nadal wpatrywał się w oblicze gościa.
Było to tak osobliwe zachowanie w stosunku do osoby zupełnie nieznajomej, a sam wygląd Newmana tak bardzo dziwaczny, że Nicholas, który miał dość silne poczucie komizmu, nie mógł powstrzymać uśmiechu, kiedy spytał wreszcie, czy pan Noggs nie ma dla niego jakichś poleceń.
Noggs potrząsnął tylko głową i westchnął, wobec czego młodzieniec powstał i napomknąwszy, że to już chyba wszystko, powiedział: „Do widzenia".
Wówczas to Newman Noggs zdobył się na niebywały wysiłek. Do dziś dnia nikomu nie wiadomo, w jaki sposób zdołał to zrobić, tym bardziej że rozmówca był dlań człowiekiem całkowicie obcym; w każdym jednak razie odetchnął głęboko i powiedział głośno i bez jednego przestanku, że jeśli młody dżentelmen nie ma nic przeciwko temu, to on bardzo chciałby wiedzieć, co pan Nickleby zamierza uczynić dla bratanka.
Nicholas nie miał oczywiście nic przeciwko temu, wprost przeciwnie, był raczej zadowolony ze sposobności pomówienia o sprawie, która zaprzątała jego myśli. Usiadł więc znowu i z zapałem przystąpił do płomiennego opisu wszystkich zaszczytów i korzyści, jakie może mu przynieść powołanie na katedrę w Dotheboys Hall, a w miarę jak mówił, bujna wyobraźnia ponosiła go coraz dalej.
— Ale co panu jest? Czy pan chory? — przerwał nagle, gdyż towarzysz jego, wykonawszy najprzód szereg dziwacznych grymasów, schował ręce pod stołek i zaczął trzaskać palcami, jakby chciał pogruchotać sobie wszystkie kości.
Newman Noggs nie odpowiedział, lecz w dalszym ciągu wzruszał tylko ramionami i wykręcał sobie stawy palców uśmiechając się okropnie, przez cały czas i uporczywie patrząc w próżnię zwróconymi ku górze źrenicami; był to widok zgoła upiorny.
Nicholas pomyślał zrazu, że ten szczególny człowiek dostał jakiegoś ataku, ale zastanowiwszy się chwilę doszedł do przekonania, że jest on po prostu pijany, wobec czego uznał za stosowne wycofać się bez zwłoki. Obejrzał się, kiedy otworzył już drzwi od ulicy. Newman Noggs w dalszym ciągu wykonywał swą osobliwą pantominę, a trzaskanie palcami słychać było jeszcze wyraźniej.
ROZDZIAŁ V
O WYJEŹDZIE NICHOLASA DO YORKSHIRE, O CHWILI ROZSTANIA, WSPÓŁTOWARZYSZACH PODRÓŻY ORAZ O TYM, CO ICH W DRODZE SPOTKAŁO
Gdyby łzy uronione do kuferka posiadały czarodziejską moc zabezpieczania od trosk i niepowodzeń, Nicholas Nickleby rozpocząłby swoją wyprawę pod jak najpomyślniejszymi auspicjami. Tyle było do zrobienia, a czasu na to tak mało; tyle serdeczności należało powiedzieć, a. gorzki ból ściskał serca i nie pozwalał wydobyć się słowom! Drobne przygotowania do podróży odbywały się więc w nastroju wielkiego przygnębienia. Sto drobiazgów, które nader troskliwa matka i siostra uważały za niezbędne dla codziennych wygód, Nicholas wolał zostawić, myśląc, że przydadzą się kiedyś albo że — w razie potrzeby — można je będzie spieniężyć. Z takich to przyczyn wynikało sto rozczulających sporów w ów smutny wieczór przed rozstaniem; a że koniec każdej takiej pozbawionej gniewu sprzeczki zbliżał ich do kresu drobnych przygotowań, Kate krzątała się coraz gorliwiej i popłakiwała coraz ciszej.
Kuferek został wreszcie spakowany i przyszedł czas na kolację urozmaiconą niedrogimi smakołykami, przygotowanymi na ten wieczór kosztem obiadu, który pani Nickleby i Kate spożyły jakoby w czasie nieobecności Nicholasa. Biedny chłopak omal się nie zadławił usiłując brać udział w tej uczcie; z trudem też wykrztusił parę żartów i parę razy zmusił się do nieszczerego śmiechu. Umyślnie przeciągali pożegnalny wieczór i dopiero, kiedy minęła zwykła pora udania się na spoczynek, zrozumieli, że dawno już mogli okazać swe prawdziwe uczucia, gdyż i tak, pomimo największych wysiłków, nie byli w stanie ich ukryć. Dali im wreszcie wyraz, co wszystkim trojgu przyniosło pewną ulgę.
Nicholas spał dobrze aż do szóstej rano. Śnił mu się dom rodzinny, a właściwie to, co domem niegdyś było (albowiem — dzięki Bogu — to, co się zmieniło lub przeminęło, wraca w snach w dawnej swej postaci). Wstał świeży i zupełnie wypoczęty. Skreślił parę słów pożegnania, których nie śmiał wypowiedzieć, i dołączywszy do nich połowę swych szczupłych zasobów pieniężnych zostawił to wszystko pod drzwiami pokoju siostry, po czym wziął kuferek na ramię i zaczął cichutko schodzić ze schodów.
— Czy to ty, Hannah? — odezwał się głos z saloniku panny La Creevy, skąd padał słaby blask świecy.
— To ja, panno La Creevy — odpowiedział Nicholas stawiając kuferek na podłodze i zaglądając do pokoju.
— Przebóg! — wykrzyknęła panna La Creevy i zerwawszy się z miejsca zasłoniła rękami papiloty. — Wstał pan dziś bardzo wcześnie, panie Nickleby.
— Pani również — rzekł Nicholas.
— To Sztuka spędza mi sen z powiek, panie Nickleby — odpowiedziała dama. — Czekam na lepsze światło, by utrwalić pewien pomysł.
Panna La Creevy wstała wcześniej po to, by nosem wymyślnego kształtu ozdobić miniaturę pewnego szpetnego malca, przeznaczoną dla jego babki, która mieszkała na wsi. Dama ta mogłaby bowiem zapisać wnukowi majątek, gdyby w rysach jego. odnalazła podobieństwo rodzinne.
— Utrwalić pewien pomysł... — powtórzyła panna La Creevy. — Bardzo sprzyja temu okoliczność, że mieszkam przy tak ruchliwej arterii, jak Strand. Jeśli potrzeba mi nosa lub oka dla jakiejś wymagającej osoby, wystarczy popatrzeć przez okno, by znaleźć coś odpowiedniego.
— A długo trzeba czekać na odpowiedni nos? — spytał Nicholas z uśmiechem.
— Ach! To w dużej mierze zależy od kształtu — odpowiedziała panna La Creevy. — Perkatych i rzymskich jest zawsze pod dostatkiem, a gdy w Exeter Hall odbywa się jakieś zebranie, ulica aż roi się od przypłaszczonych nosów różnego rodzaju i wielkości. Ale prawdziwych orlich, przykro mi to mówić, jest bardzo niewiele i na ogół stosujemy je tylko przy mundurach albo w podobiznach znanych osobistości.
—- Doprawdy? — rzucił Nicholas. — Jeżeli w podróży spotkam gdzieś taki właśnie nos, postaram się utrwalić go dla pani w szkicowniku.
—: Czy chce pan przez to powiedzieć, że naprawdę wyrusza pan w podróż do Yorkshire w tę straszną zimę, panie Nickleby? — zdziwiła się panna La Creevy. — Słyszałam coś o tym wczoraj wieczorem.
— Tak! Naprawdę! — odpowiedział Nicholas. — Człowiek wiele może, gdy musi, a mnie, widzi pani, wypędza w świat głód z biedą.
— Bardzo mnie to martwi... Cóż więcej mogę powiedzieć? — rzekła panna La Creevy. — Martwi mnie zarówno ze względu na pańską matkę i siostrę, jak i na pana. Siostra jest prześliczną młodą damą, panie Nickleby, tym bardziej więc powinna mieć kogoś, kto by się nią opiekował. Namówiłam ją na parę posiedzeń w mojej pracowni. Umieszczę jej miniaturkę w gablocie obok wejścia. Ach! Jakiż to będzie śliczny portrecik!
Mówiąc to panna La Creevy ujęła w ręce wizerunek jakiejś twarzy, utrzymanej w tonie kości słoniowej, poprzecinanej bardzo widoczną siatką błękitnych żyłek, i przyglądała się jej z takim upodobaniem, że Nicholas odczuł prawdziwą zazdrość.
— Wiem, że jeśli Kate znajdzie się w potrzebie, pomoże jej pani — powiedział wyciągając rękę.
— Może pan być tego pewien — odparła poczciwa miniaturzystka. — Niech pan Bóg błogosławi, panie Nickleby. Życzę panu wiele dobrego.
Nicholas mało wiedział o świecie, ale starczyło mu doświadczenia na to, by domyślić się, że niewinny pocałunek nie usposobi panny La Creevy mniej przychylnie do Kate i pani Nickleby, które tu pozostaną. Pocałował ją więc kilkakrotnie ze swego rodzaju żartobliwą galanterią, a panna La Creevy nie zdradziła poważniejszych objawów niezadowolenia. Powiedziała tylko, poprawiając swój żółty stroik na głowie, że nigdy o niczym podobnym nie słyszała i nie przypuszczała nawet, że takie rzeczy w ogóle mogą się zdarzyć.
Zakończywszy nieoczekiwaną rozmowę w tak pomyślny sposób, Nicholas co prędzej wymknął się z domu. Gdy znalazł człowieka, który zgodził się odnieść jego kuferek, była zaledwie siódma, toteż szedł powoli, trochę wyprzedzając tragarza. Serce jego uciskał ciężar, jakiego pewno w połowie nawet nie odczuwał ten licho odziany człowiek, bez kamizelki, który sądząc z wyglądu musiał noc spędzić w stajni, śniadać zaś przy studni.
Przyglądając się z niemałym "zaciekawieniem ożywionym przygotowaniom do rozpoczynającego się dnia, widocznym na każdej ulicy i w każdym prawie domu, Nicholas z bólem myślał, iż tylu ludzi wszelkich zawodów i stanów może w Londynie zarobić na życie, on zaś musi w tym celu wyruszać w daleką drogę. Pochłonięty takimi myślami znalazł się wkrótce w gospodzie Pod Głową Saracena, w dzielnicy Snow Hill. Odprawił tragarza, oddał kuferek na stacji dyliżansów i wszedł do kawiarni rozglądając się za panem Squeersem.
Zastał tego uczonego dżentelmena przy śniadaniu w towarzystwie trzech małych chłopców, których widział poprzedniego dnia, i dwu innych, złowionych widać szczęśliwym trafem już po zakończeniu wczorajszych pertraktacji. Wszyscy oni siedzieli rzędem naprzeciw przełożonego, przed którym stał na stole niewielki dzbanuszek kawy, talerz z gorącymi grzankami i porcja zimnej wołowiny. W tej chwili jednak pedagog zajęty był przygotowywaniem śniadania dla malców.
— To ma być miarka mleka za dwa pensy? Co? — pytał służącego pan Squeers zaglądając do dużego niebieskiego dzbanka i przechylając go ostrożnie, żeby jak najdokładniej zmierzyć wzrokiem płynną zawartość.
— Tyle właśnie dają u nas za dwa pensy, proszę pana — odpowiedział służący.
— Mleko musi być wielką rzadkością w Londynie — . zauważył pan Squeers z westchnieniem. — Dopełnij ten dzbanek letnią wodą, Williamie.
— Czy do pełna? — spytał ten ostatni. — Mleko rozpłynie się jak nic!
— Niech cię o to głowa nie boli — odpowiedział pan Squeers. — Dobrze mu tak, jeśli jest takie drogie! Czy zamówiłeś już te trzy porcje chleba z masłem?
— Zaraz podaję, proszę pana.
— Nie przemęczaj się aby — mówił pedagog. — Mamy jeszcze mnóstwo czasu. Zwalczajcie swe namiętności, chłopcy! Nie bądźcie tacy skorzy do jadła!
Wygłaszając tę naukę pan Squeers ugryzł potężny kęs zimnej wołowiny i w tej samej chwili spostrzegł Nicholasa.
— Proszę siadać, panie Nickleby — powiedział. — Jak pan widzi, jemy właśnie śniadanko. .
Nicholas nie zauważył, żeby ktoś jadł śniadanko poza samym panem Squeersem, ale z należytym szacunkiem złożył mu ukłon, siląc się przy tym na zachowanie pogodnego oblicza.
— Oto mamy już mleko z wodą! — ucieszył się Squeers.
— Doskonale! Nie zapomnij, Williamie, podać zaraz ten chleb z masłem!
Ponowna wzmianka o chlebie z masłem zainteresowała piątkę chłopców. Wszyscy skwapliwie podnieśli głowy i odprowadzali wzrokiem służącego, a pan Squeers próbował tymczasem mleka z wodą.
— Ach!... — westchnął pedagog, smakowicie mlaskając wargami. — Delicje... Pomyślcie tylko, chłopcy, jak wielu nędzarzy czy bezdomnych sierot uszczęśliwiłby taki napój. Głód to straszna rzecz! Prawda, panie Nickleby?
— Istotnie, straszna, proszę pana — odrzekł Nicholas.
— Kiedy powiem „raz" — ciągnął pedagog stawiając dzbanek przed dziećmi — chłopiec z lewej strony, ten najbliżej okna. może zacząć pić. Jak powiem „dwa" — następny weźmie dzbanek... I tak dalej, póki nie dojdziemy do „pięciu", a więc do ostatniego chłopca. Jak tam? Jesteście gotowi?
— Tak, proszę pana! — odkrzyknęli skwapliwie wszyscy chłopcy.
— Doskonale! — pochwalił pan Squeers, jak najspokojniej kontynuując śniadanie. — Bądźcie w pogotowiu, póki nie powiem, że możecie zaczynać. Powściągajcie swoje apetyty, moi drodzy, a przezwyciężycie ludzką naturę... W taki to sposób, panie Nickleby, wyrabiamy w sobie siłę ducha — zwrócił się do .Nicholasa z. ustami wypchanymi wołowiną i grzankami.
Nicholas mruknął coś pod nosem, sam nie wiedział nawet co, a malcy, pożerając wzrokiem to dzbanek, to chleb z masłem (który wreszcie został podany), to znowu każdy smaczny kąsek znikający w ustach pana Squeersa, siedzieli z wytrzeszczonymi oczyma, trawieni męką wyczekiwania.
— Bogu niech będą dzięki za smaczne śniadanko — rzekł Squeers, uporawszy się z jedzeniem. — Teraz możecie zaczynać. Raz!
Pierwszy chłopiec łapczywie porwał dzbanek, ale nim zdążył wypić tyle, by nabrać ochoty na więcej, pan Squeers rzucił rozkaz drugiemu, który z kolei musiał ustąpić trzeciemu w równie krytycznym momencie. Cała ta historia powtarzała się, dopóki numer piąty nie dopił resztki mleka z wodą.
— A teraz — mówił przełożony dzieląc trzy porcje chleba z masłem na tyle części, ile było dzieci — radzę zabrać się ostro do śniadania. Za minutę lub dwie odezwie się trąbka i trzeba będzie wychodzić.
Otrzymawszy takie pozwolenie, chłopcy rzucili się na chleb z masłem i zaczęli go jeść żarłocznie, z rozpaczliwym pośpiechem, a tymczasem pan przełożony (który po śniadaniu był w znakomitym humorze) dłubał widelcem w zębach i z uśmiechem przyglądał się wychowankom. Niebawem zabrzmiał dźwięk trąbki.
— Mówiłem, że trzeba się spieszyć! — zawołał Squeers zrywając się gwałtownie i wyciągając mały koszyk spod ławki, na której siedział. — Pakujcie tutaj, czegoście nie dojedli! Prędzej, chłopcy! Bardzo się wam to przyda w drodze.
Ta oszczędnościowa gospodarka niemało zdziwiła Nicholasa, ale nie miał czasu zastanawiać się nad nią, bo malców trzeba było usadowić na dachu dyliżansu, potem powynosić z gospody i załadować ich pakunki, a bagaże pana Squeersa starannie ułożyć w kufrze pod kozłem. Wszystkie te czynności wchodziły w zakres obowiązków Nicholasa. W chwili największego zamętu i gorączkowej krzątaniny zmierzającej do zakończenia przygotowań zbliżył się do młodzieńca jego stryj, pan Ralf Nickleby.
— Ach! Więc jesteś, mój paniczu — powiedział. — Przyjechały twoja matka i siostra.
— Gdzie? — zawołał Nicholas obracając się pospiesznie.
— Tutaj! — odparł stryj. — Mają widać za dużo pieniędzy i nie wiedzą, co z nimi robić, bo widziałem przed chwilą, jak płaciły dorożkarzowi.
— Obawiałam się, że przybędziemy za późno i nie zdążymy zobaczyć go przed odjazdem — tłumaczyła pani Nickleby i tuliła syna (do piersi nie bacząc na przygodnych widzów, zapełniających dziedziniec.
— Ślicznie, proszę pani! — rzucił pan Ralf. — Me ulega wątpliwości, że pani sama jest najlepszym sędzią swoich czynów. Powiedziałem po prostu, że płaciła pani dorożkarzowi. Ja nigdy nie płacę za dorożkę. Od trzydziestu lat nie jechałem dorożką na własny koszt i mam nadzieję, że nie będę jechał przez drugie trzydzieści, jeśli oczywista, będę żył tak długo.
— Nigdy nie darowałabym sobie, gdybym go dziś nie zobaczyła — broniła się pani Nickleby. — Biedny, kochany chłopiec! Wyjeżdża nawet bez śniadania, bo nie chciał sprawić nam kłopotu.
— Niebywałe, doprawdy! — burknął pan Ralf szorstko. — Kiedy ja zaczynałem pracować, proszę pani, i codziennie rano chodziłem do -City, to na śniadanie wystarczał mi pensowy bocheneczek chleba i porcja mleka za pół pensa. I co pani na to? Śniadanie! Wielka rzecz!
— A teraz, Nickleby — odezwał się Squeers, który nadszedł właśnie, zapinając guziki płaszcza —. myślę, że powinien pan usadowić się tam na górze, za chłopcami. Boję się, że któryś z nich wyleci i przepadnie mi dwadzieścia funtów rocznie.
— Kochany Nicholasie — szepnęła Kate dotykając ramienia brata. — Kim jest ten ordynarny jegomość?
— Aa... — mruknął pan Ralf, którego bystre ucho złowiło to zapytanie. — Czy życzysz sobie, moja droga, by przedstawić cię panu Squeersowi?
— To przełożony szkoły?! Nie, stryju! Och, nie! — zawołała Kate cofając się spiesznie.
—- Doskonale słyszałem, że prosiłaś o to, moja droga — odparł pan Ralf we właściwy sobie zimny i szyderczy sposób. — Panie Squeers, oto moja bratanica, siostra Nicholasa.
— Bardzo mi miło — rzucił Squeers ledwie uchylając kapelusza. — Pragnąłbym, żeby pani Squeers prowadziła pensję dla dziewcząt, a pani była u nas nauczycielką. Ale nie wiem, czy wtedy żona nie byłaby o panią zazdrosna. Cha, cha, cha!
Gdyby właściciel Dotheboys Hall mógł odgadnąć, co dzieje się w tej chwili w sercu jego podwładnego, stwierdziłby z niejakim zdziwieniem, że jeszcze nigdy w życiu nie był tak bliski bolesnego zetknięcia się z czyimiś pięściami. Kate Nickleby szybciej dostrzegła wzburzenie brata i łagodnie odciągnęła go na bok, co uchroniło pana Squeersa od zapoznania się w sposób wyjątkowo nieprzyjemny i dotkliwy ze skutkami wspomnianego wzburzenia.
— Drogi Nicholasie — dopytywała panienka. — Co to za człowiek? Dokąd ty właściwie jedziesz?
— Sam jeszcze dobrze nie wiem, Kate — odrzekł Nicholas ściskając rękę siostry. — Przypuszczam po prostu, że ludzie z Yorkshire są na ogół szorstcy i nieokrzesani.
— Ale to indywiduum?... — nalegała Kate.
— To mój przyszły chlebodawca czy zwierzchnik, czy jak się tam właściwie mówi — odpowiedział szybko Nicholas. — Osioł ze mnie, że miałem mu za złe jego szorstkość. Tacy tam widać są. Muszę spieszyć na swoje miejsce. Niech cię Bóg błogosławi, kochanie! Do widzenia, mamo. Nie smuć się! Czekaj na mnie. Może zobaczymy się niedługo! Żegnaj, stryju! Serdecznie dziękuję za wszystko, co dla nas uczyniłeś i co nadal zamierzasz uczynić! Jestem gotów, proszę pana!
Wypowiadając spiesznie słowa pożegnania Nicholas wdrapał się żwawo na swoje miejsce i machał ręką z dachu tak zawzięcie, jakby chciał włożyć w ten gest całe serce.
Na chwilę przed odjazdem, kiedy woźnica i pocztylion ostatni raz sprawdzali listę podróżnych i bagażu, kiedy tragarze wyduszali ostatnie sześciopensówki z mniej hojnych pasażerów, gdy uliczni sprzedawcy dzienników ostatni raz proponowali kupno porannej gazety, a konie ostatni raz zachrzęściły niecierpliwie uprzężą — Nicholas poczuł, że ktoś pociąga go lekko za nogę. Spojrzał w dół i zobaczył Newmana Noggsa, który nieznacznie wcisnął mu w dłoń brudny i pomięty list.
— Co to takiego? — spytał Nicholas.
— Szszaa... — syknął Noggs wskazując wzrokiem pana Ralfa Nickleby, który stał w pobliżu i żywo rozmawiał z panem Squeersem. — Weź to. Przeczytaj. Tajemnica. To wszystko.
— Poczekaj pan! — zawołał Nicholas.
— Nie! — odparł Noggs.
Nicholas zawołał ponownie, lecz Newman był już daleko.
Ostatnia chwila zamieszania. Trzasnęły drzwiczki dyliżansu. Cały pojazd przechylił się na bok, kiedy ciężki woźnica i jeszcze cięższy pocztylion wspinali się na swoje miejsca. Ktoś krzyknął: „Gotowe!" i rozległ się dźwięk trąbki. Nicholas ostatnim szybkim spojrzeniem objął dwie zbolałe twarze kobiece i kamienne rysy stryja. Dyliżans z turkotem zaczął się oddalać brukowanymi ulicami Smithfieldu.
Chłopcy byli mali i mieli za krótkie nogi, żeby siedząc wesprzeć się o coś stopami, skutkiem czego wciąż groziło niebezpieczeństwo, że wypadną. Nicholas miał więc mnóstwo roboty przytrzymując ich przez cały czas, kiedy pojazd podskakiwał na wyboistej drodze. Zmęczony zarówno fizycznym wysiłkiem, jak i napięciem uwagi, którego wymagało to zadanie, doznał niemałej ulgi, kiedy dyliżans zatrzymał się w Islington przed gospodą Pod Pawiem. Jeszcze większej ulgi doświadczył, gdy na dach pojazdu wdrapał się jegomość o dobrotliwym wyglądzie oraz bardzo pogodnej rumianej twarzy i zaproponował, że siądzie na drugim końcu ławki.
— Usadowimy paru tych chłopaczków między sobą, to będzie bezpieczniej w razie, gdyby zasnęli. Dobrze? — odezwał się nowo przybyły.
— Świetnie! Doprawdy, bardzo pan łaskaw! — wtrącił Squeers. — Panie Nickleby, posadź pan trzech chłopców pomiędzy sobą i tym panem. Belling i Snawley młodszy zmieszczą się między mną i pocztylionem. Za troje dzieci liczy się tyle, co za dwoje dorosłych —- wyjaśnił Squeers nieznajomemu.
— Z mojej strony nie ma żadnych zastrzeżeń — powiedział rumiany jegomość. — Mam brata, który, jak sądzę, nie gniewałby się wcale, gdyby znalazł się w naszym Królestwie jakiś piekarz czy rzeźnik, który zechciałby liczyć za prowiant dla jego sześciorga dzieci tyle, co za prowiant dla dwóch dorosłych osób. O, bynajmniej!
— Sześcioro dzieci, proszę pana? — zawołał pan Squeers.
— Tak, i to sami chłopcy — odparł nieznajomy.
— Panie Nickleby, trzymaj pan koszyk! — zawołał Squeers z nagłym -pośpiechem i uprzejmie zwrócił się do nowego pasażera: — Zechce pan przyjąć prospekt zakładu naukowego, który z wszelką pewnością mógłby wychować tych sześciu chłopców w sposób światły, postępowy i wysoce moralny. Roczna opłata za chłopca wynosi dwadzieścia gwinei. Tylko dwadzieścia gwinei! Ale mógłbym przyjąć wszystkich i ryczałtem za całą szóstkę policzyć... No, powiedzmy, jakieś sto funtów rocznie.
— Ciekawe! — zdziwił się nieznajomy i rzucił okiem na prospekt. — To pan jest, jak sądzę, wymienionym tu panem Squeersem?
— Tak! — odparł zasłużony pedagog. — Nazywam się Wackford Squeers i daleki jestem od tego, żeby się wstydzić mego nazwiska. A to paru moich wychowanków, proszę pana, i jeden z moich nauczycieli, pan Nickleby, młody szlachcic, a zarazem uczony matematyk, klasyk i ekonomista. W zakładzie naszym nic nie robi się połowicznie. Kształcimy swoich uczni we wszystkich dziedzinach wiedzy i nie liczymy się z wydatkami. Otaczamy dzieci rodzicielską opieką i w wysokim stopniu dbamy
o czystość.
— Na honor! — powiedział dżentelmen spoglądając na Nicholasa z niewyraźnym uśmiechem i znacznie wyraźniejszym zdziwieniem. — To doprawdy niemałe zalety.
— Święta racja, proszę pana — przyznał Squeers pakując ręce do kieszeni płaszcza. — Wymagamy nie lada rekomendacji i takie same możemy dać ze swej strony. Ale nie wystarczą mi żadne rekomendacje, jeśli nie mam pewności, że opłata za chłopca — pięć funtów i pięć szylingów kwartalnie — będzie regularnie uiszczana. Nie odstąpię od tego, choćby" nawet klękał pan przede mną i błagał o to z twarzą zalaną łzami.
— Postępuje pan nader rozważnie — przyznał pasażer.
— Rozwaga to moja zasada i mój wielki cel — ciągnął Squeers. — Snawley młodszy, jeśli nie przestaniesz szczękać zębami, zaraz rozgrzeję cię uczciwym laniem!
— Proszę siadać, panowie! — zawołał pocztylion wspinając się na swoje miejsce.
— Z tyłu wszystko w porządku, Dick? — spytał woźnica.
— W porządku! — padła odpowiedź. — Ruszaj!
Dyliżans ruszył, a towarzyszyły mu dźwięki trąbki pocztyliona i milczące uznanie zgromadzonych Pod Pawiem znawców dyliżansów i pocztowych koni. Zwłaszcza stajenni długo stali z przerzuconymi przez ramię derami i gapili się, dopóki dyliżans nie zniknął, a potem zadziwiająco wolno wlekli się ku stajniom, mrucząc różne pochwały dla tak sprawnego odjazdu.
Kiedy pocztylion (był to tęgi starszy człowiek, pochodzący z Yorkshire) już się natrąbił do utraty tchu, wsunął instrument do tulejki z wikliny, przytwierdzonej do boku pojazdu, i okładając swe piersi i ramiona gradem siarczystych kułaków oznajmił, że jest niezwykle zimno, po czym zaczął pytać każdego podróżnego z osobna, czy jedzie do końcowej stacji, a jeżeli nie, to do jakiej. Gdy już wszyscy udzielili odpowiedzi, stwierdził, że drogi są bardzo ciężkie po wczorajszej niepogodzie, a na zakończenie pozwolił sobie na uprzejme zapytanie, czy który z panów nie ma przy sobie tabakierki. Tak się złożyło, że nikt jej nie miał, więc pocztylion wyznał z tajemniczą miną, że słyszał wywód pewnego lekarza, który jechał do Grantham w ubiegłym tygodniu i opowiadał, jak to zażywanie tabaki szkodliwe jest dla oczu. Ale on ze swej strony nigdy tego nie zauważył, z czego wynika, że każdy może mieć własne zdanie w tym względzie. Nikt nie pokusił się o zbijanie jego twierdzeń, więc pocztylion dobył z cylindra niewielki zwitek grubego papieru i nałożywszy okulary w rogowej oprawie (pismo było nader niewyraźne), kilka razy przeczytał rozkład jazdy od deski do deski. Kiedy skończył czytanie, umieścił zwitek na dawnym miejscu, uniósł okulary na czoło i począł gapić się na wszystkich pasażerów po kolei. Następnie, żeby się jakoś rozerwać, zatrąbił sobie jeszcze raz, a później, ponieważ już wyczerpał widocznie wszystkie zwykłe tematy rozmowy, skrzyżował ramiona (o ile pozwalały na to fałdy kilku warstw ubrania) i w uroczystym milczeniu spoglądał obojętnie na dobrze mu znane widoki po obu stronach drogi, którą toczył się dyliżans. Uwagę jego przyciągały, jak się zdaje, tylko konie i stada bydła, które obrzucał krytycznym spojrzeniem, ilekroć pojawiały się na gościńcu.
Panowało dokuczliwe, przejmujące zimno; od czasu do czasu padał gęsty śnieg, a wiatr przewiewał do szpiku kości. Pan Squeers wysiadał na każdej prawie stacji, żeby, jak się wyrażał, trochę rozprostować nogi. Z każdej takiej wycieczki wracał z mocno zaczerwienionym nosem i układał się zaraz do snu, można więc było przypuszczać, że prostowanie nóg działa na niego dobroczynnie. Jego mali wychowankowie posiliwszy się resztkami śniadania i pokrzepiwszy paroma łykami tajemniczego płynu, który pan Squeers wiózł ze sobą (napój ten przypominał w smaku wodę użytą do rozmoczenia grzanek, a potem wlaną przez pomyłkę do butelki po koniaku), zasypiali, budzili się, drżeli z zimna i płakali, zależnie od tego, na co który miał ochotę. Nicholas i dobroduszny jegomość znaleźli wiele tematów rozmowy i na gawędzie przeplatanej pocieszaniem biednych malców czas upływał im najszybciej, jak mógł w tak przykrych warunkach.
Dzień miał się już ku końcowi. W Eton-Slocomb czekał na podróżnych dobry obiad, w którym wzięli udział pasażerowie z kozła, z czterech przednich miejsc zewnętrznych i jednego wewnętrznego, a także Nicholas, dobroduszny jegomość i pan Squeers. Piątkę chłopców usadzono przy piecu, żeby prędzej odtajali, i uraczono pajdami chleba z mięsem lub serem. Na drugiej czy trzeciej stacji pozapalano latarnie, a monotonię podróży urozmaicił wielki zamęt, wywołany przez niezmiernie kapryśną damę, która z mnóstwem najrozmaitszych okryć i zawiniątek czekała na dyliżans w przydrożnej gospodzie. Dama ubolewała głośno — po to niewątpliwie, by usłyszeli ją także pasażerowie z zewnętrznych miejsc — że jej własna karoca, która miała ją zabrać, nie nadjechała. Potem wymogła na pocztylionie uroczyste przyrzeczenie, że zatrzyma każdy zielony pojazd, jaki tylko spotkają po drodze. Pocztylion przystał na to i jak najgoręcej zapewniał, że zielony ekwipaż zatrzyma, chociaż siedział zwrócony twarzą w kierunku przeciwnym do jazdy, a wokół panowała ciemna noc. Na ostatek kapryśna dama, stwierdziwszy, że we wnętrzu dyliżansu znajduje się tylko jeden samotny mężczyzna, zapaliła małą lampkę, którą wiozła w podróżnej torbie, i po długim zamieszaniu została wreszcie szczęśliwie zamknięta w pudle pojazdu. Konie ruszyły żwawym kłusem i dyliżans znowu potoczył się szparko.
Zapadła posępna noc, a wraz z nią nadciągnęła śnieżyca. Nie było słychać żadnych dźwięków prócz wycia wichru, bo turkot kół i tętent końskich kopyt tłumiła gruba warstwa śniegu, która pokrywała ziemię i narastała z każdą chwilą.
Kiedy przejeżdżali przez Stanford, ulice miasta były wyludnione, a ciemne sylwety starych kościołów posępnie wyrastały ze śnieżnej bieli. O dwadzieścia mil dalej dwaj pasażerowie z przednich miejsc zewnętrznych przezornie skorzystali z okazji i zostali na noc w jednej z najlepszych gospód w całej Anglii — u George'a w Grantham. Inni podróżni owijali się szczelniej w płaszcze i okrycia, a pożegnawszy miejskie ciepło i światło, tulili się do swych pakunków niby do poduszek i jeszcze raz, pojękując z cicha, zabezpieczali się jak mogli przed przejmującymi uderzeniami wichru hulającego swobodnie po szerokiej równinie.
Byli niewiele dalej niż o jedną stację za Grantham, mniej więcej w połowie drogi do" Newark, kiedy Nicholas, pogrążony w głębokim śnie, ocknął się, zbudzony nagle gwałtownym wstrząsem, który omal nie wyrzucił go z siedzenia. Uczepiwszy się poręczy stwierdził, że dyliżans pochylił się mocno na jedną stronę, a mimo to konie ciągną go dalej. Zaniepokojony tą szarpaniną i rozpaczliwymi jękami damy z wnętrza dyliżansu, wahał się przez chwilę, czy ma wyskoczyć, czy nie, gdy wehikuł przewrócił się łagodnie i rozstrzygnął wątpliwości młodzieńca, po prostu wyrzucając go na drogę.
ROZDZIAŁ VI
W KTÓRYM, SKUTKIEM WYPADKU WSPOMNIANEGO W ROZDZIALE POPRZEDNIM, DWAJ PANOWIE KORZYSTAJĄ ZE SPOSOBNOŚCI I OPOWIADAJĄ POWIASTKI
— Hej, tam! — krzyknął pocztylion, który w jednej chwili podniósł się na nogi i biegł ku łbom lejcowej pary koni. — Niech mi który z panów pomoże! Prrr! Prrr! Psiajuchy!... Hej, tam!
— Co się stało? — spytał Nicholas rozglądając się półprzytomnie.
— Go się stało?! Chyba dosyć, jak na jedną noc — odpowiedział pocztylion. — Gniadosza ze skałką na oku widać rozpiera owies, bo chce rozwalić całą budę. Hej, tam! Mógłbyś mi pan pomóc?! Do stu diabłów! Muszę je utrzymać, choćbym miał sobie połamać wszystkie gnaty.
— Hej tam! — zrywając się odkrzyknął Nicholas. — Jestem gotów! Zamroczyło mnie trochę i to wszystko!
— Trzymaj je pan mocno — zawołał pocztylion — póki nie poprzecinam postronków! Uwieś się im u pysków!... Tak!... Dobra robota, młody człowieku!... Gotowe! Ą teraz puść je pan. Niech lecą! Trafią do domu...
Pocztylion miał słuszność, bo gdy konie poczuły swobodę, z całym rozmysłem zawróciły w stronę stajni, którą niedawno opuściły.
— Czy umiesz pan trąbić? — spytał pocztylion odczepiając jedną z latarń dyliżansu.
— Zdaje mi się, że umiem — odpowiedział Nicholas.
— To bierz pan trąbkę, tę z ziemi, i trąb, ale tak, żeby się umarli pobudzili! A ja tymczasem uciszę trochę ten kwik w środku. Lecę już, lecę! Po co ten cały hałas, moja pani?
To mówiąc pocztylion szarpał i usiłował otworzyć drzwiczki pojazdu, a Nicholas ujął trąbkę i budził echa, jak okolica długa i szeroka, wygrywając na tym instrumencie jedną z najdziwniejszych melodii, jakie słyszało kiedykolwiek ucho śmiertelnika. Ale koncert ów odniósł pożądany skutek, nie tylko bowiem ci z pasażerów, którzy po upadku nie przyszli jeszcze do siebie, otrząsnęli się wreszcie z zamroczenia, lecz także wezwani zostali na pomoc okoliczni mieszkańcy. Opodal zamigotały światła i zaczął się ruch.
Toteż, nim jeszcze wszyscy podróżni zdążyli się zebrać, przygalopował jakiś jeździec; po szczegółowych oględzinach okazało się, że dama z wnętrza pojazdu stłukła sobie lampę, a jej jedyny sąsiad — głowę; że dwaj panowie z zewnętrznych miejsc przednich wyszli cało, choć z podbitymi oczyma, a pasażer z kozła — z rozkrwawionym nosem; że woźnica ma skaleczoną skroń, a pan Squeers — siniaka na karku, gdyż spadła na niego walizka; że, na koniec, reszta pasażerów wyszła bez żadnych zgoła obrażeń, dzięki miękkości puszystej zaspy śnieżnej, na której wylądowali. Gdy powyższe fakty zostały już najdokładniej ustalone, dama zaczęła zdradzać chęć zemdlenia, ale ponieważ ostrzeżono ją, że wówczas jeden z panów będzie musiał odnieść ją na plecach do najbliższego zajazdu, zastanowiła się poważnie nad tym i po namyśle ruszyła pieszo wraz z innymi.
Kiedy dobrnęli do celu, przekonali się, że zajazd na tym odludziu nie jest zasobny w pokoje mieszkalne, bo wszystkie jego możliwości pod tym względem ograniczają się do jednej wielkiej izby gościnnej, z podłogą wysypaną piaskiem i z paroma krzesłami. Ale wnet dorzucono do ognia dużą wiązkę chrustu i pokaźny zapas węgla, dzięki czemu wnętrze przybrało bardziej zachęcający wygląd. Nim podróżni zmyli możliwe do usunięcia ślady niedawnego wypadku, w izbie zrobiło się ciepło i widno, co w porównaniu z zimnem i ciemnościami panującymi na dworze stanowiło nader przyjemną odmianę.
— No, panie Nickleby — powiedział Squeers zaszywając się w najcieplejszy kącik — dobrześ pan zrobił, że zatrzymałeś te konie. Ja sam bym się tym zajął, gdybym zdążył w porę, ale rad jestem, że to właśnie pan tego dokazał. Robota była świetna, doprawdy świetna! — Tak świetna — wtrącił pan o dobrodusznej twarzy, który nie bardzo zdawał- się pochwalać protekcjonalny ton pana Squeersa — że gdyby konie nie zostały w jednej chwili osadzone na miejscu, najprawdopodobniej rozbiłby pan sobie głowę, bez której trudno, zdaje się, nauczać. .
Uwaga ta wywołała dysputę na temat szybkiej orientacji Nicholasa, którego zasypano pochwałami i wyrazami uznania.
— Jestem bardzo zadowolony, że sam wyszedłem cało z tego wypadku. Oczywiście! — rozprawiał Squeers. — Każdy się cieszy, kiedy wywinie się z niebezpieczeństwa. Gdyby jednak któremuś z powierzonych mi chłopców coś się stało, gdybym nie mógł któregoś z tych malców zwrócić rodzicom równie zdrowego i całego, jaki był, gdy przyjąłem go pod opiekę, jakżebym się czuł wówczas? Wolałbym raczej, żeby koła zmiażdżyły mi głowę.
— Czy to wszystko są bracia, proszę pana? — zainteresowała się dama, która woziła z sobą górniczą lampkę.
— Tak, pani! W pewnym słowa tego znaczeniu — odpowiedział Squeers sięgając do kieszeni po prospekty swego zakładu. — Wszyscy są traktowani równie serdecznie i po rodzicielsku. Pani Squeers i ja jesteśmy dla każdego z nich matką i ojcem. Panie Nickleby, proszę podać pani jeden prospekt, a resztę rozdać tym panom. Może do grona swoich znajomych zaliczają rodziców, którzy chcieliby skorzystać z usług naszego zakładu.
Po takiej wypowiedzi pan Squeers, który nie lubił pomijać żadnej sposobności bezpłatnej reklamy, wsparł dłonie na kolanach i spoglądał na wychowanków z tak wielką dobrotliwością, na jaką tylko mógł się zdobyć, gdy Nicholas zgodnie z otrzymanym poleceniem rozdawał wokół prospekty rumieniąc się ze wstydu.
— Mam nadzieję, że nie ucierpiała pani na skutek wypadku? — zwrócił się do kapryśnej damy pan o wesołej twarzy, chcąc zapewne przysłużyć się wszystkim i zmienić temat rozmowy.
— Żadnych cielesnych obrażeń nie odniosłam — odparła dama.
— Mam nadzieję, że moralnych także nie?
— Panie! Temat ten rani boleśnie moje uczucia — odpowiedziała z widocznym wzburzeniem — i proszę, nie poruszaj go pan więcej, jeśli jesteś dżentelmenem!
— Ach, mój Boże! — westchnął pan o wesołej twarzy, która jeszcze bardziej poweselała. — Chciałem po prostu zapytać...
— Sądzę, że obejdzie się bez dalszych pytań — przerwała dama. — Albo też będę zmuszona zwrócić się do pozostałych panów z prośbą o opiekę! Gospodarzu! Proszę polecić chłopcu, żeby stanął przed bramą i uważał, czy od strony Grantham nie nadjeżdża zielona karoca. Jeśli się zjawi, niech ją niezwłocznie zatrzyma.
Domownikom zaimponowało widocznie to polecenie, bo poczciwa gospodyni zdwoiła okazywane damie uprzejmości, zwłaszcza gdy ta ostatnia napomniała chłopca, by dobrze zapamiętał znaki szczególne oczekiwanej karocy. Powiedziała mianowicie, że woźnica winien mieć kapelusz ze złotymi galonami, a siedzący z tyłu lokaj będzie najprawdopodobniej w jedwabnych pończochach. Nawet pasażerowi z kozła udzielił się panujący nastrój, bo niezwłocznie zapytał z najgłębszym uszanowaniem, czy mieszkają w tej okolicy ludzie z prawdziwie dobrego towarzystwa. Dama powiedziała, że owszem, a ton jej odpowiedzi nie pozostawiał wątpliwości, że sama należy do śmietanki tego towarzystwa.
- Pocztylion pojechał konno do Grantham, żeby sprowadzić inny dyliżans — powiedział dobroduszny dżentelmen, gdy wszyscy rozsiedli się koło komina i zapadło chwilowe milczenie. — Ponieważ zajmie mu to przynajmniej dwie godziny, proponuję wazę gorącego ponczu. Co pan na to?
Pytanie skierowane było do pasażera z rozbitą głową, który zajmował miejsce wewnątrz dyliżansu. Był to wytworny pan w żałobie — mężczyzna w sile wieku, lecz przedwcześnie osiwiały od trosk i zmartwień (takie przynajmniej sprawiał wrażenie). Dżentelmen ów chętnie przystał na uczynioną mu propozycję, jakby ujęła go prostoduszna szczerość projektodawcy.
Gdy przyrządzono już poncz, dobroduszny pasażer wziął na siebie obowiązki gospodarza i obdzieliwszy całe towarzystwo skierował rozmową na zabytki Yorku, które zarówno on sam, jak i ów siwowłosy dżentelmen widocznie dobrze znali. Kiedy temat został wyczerpany, dobroduszny dżentelmen zwrócił się z uśmiechem do siwowłosego pana i spytał, czy nie zechciałby czegoś zaśpiewać.
— Doprawdy, nie potrafię — uśmiechnął się zapytany. — Jaka szkoda! — rzekł właściciel pogodnego obli-
cza. — Czy nikt z państwa nie zaśpiewa jakiejś piosenki, by umilić nam chwile oczekiwania ?
Wszyscy pasażerowie zaczęli się wymawiać jeden przez drugiego, twierdząc, że owszem bardzo chętnie, ale niestety nie potrafią, że bez śpiewnika nie mogą przypomnieć sobie słów żadnej piosenki i tak dalej, i dalej...
— A może szanowna pani nie odmówi naszym prośbom? — zapytał przewodniczący zgromadzenia z uprzedzającą grzecznością i wesołym błyskiem w oku. — Jakaś aryjka z włoskiej opery wystawianej ostatnio w stolicy zostanie niewątpliwie przyjęta jak najżyczliwiej...
Ponieważ dania nie raczyła nawet odpowiedzieć, tylko wzgardliwie potrząsnęła głową i mrucząc pod nosem jęła znowu wyrażać zdziwienie, że zielonej karocy wciąż jeszcze nie widać — parę głosów zaczęło przekonywać przewodniczącego, iż on to właśnie powinien spróbować swych zdolności dla dobra wszystkich zebranych.
— Chętnie bym to uczynił, gdybym potrafił śpiewać — odpowiedział pan o wesołym obliczu. — Jestem bowiem zdania, że ilekroć — tak jak dzisiaj oto — obcy sobie ludzie niespodziewanie znajdą się razem, powinni się nawzajem zabawiać ze względu na dobro ogółu.
— Oby tę zasadę stosowano zawsze i wszędzie! — rzekł siwowłosy dżentelmen.
— Miło mi to słyszeć — odpowiedział pan o wesołej twarzy. — Skoro więc nie umie pan zaśpiewać, może opowie nam pan jakąś ciekawą historię?
— Wolę pana o to poprosić.
— Z przyjemnością, ale najpierw pan.
— Doprawdy? — uśmiechnął się siwowłosy dżentelmen. — A zatem zgoda. Obawiam się jednak, że ton mojej opowieści nie przyda wesołości chwilom, które musimy tu jeszcze spędzić. Sam pan wszakże o to prosił, proszę więc być sędzią łagodnym. Przed chwilą mówiliśmy o Katedrze w Yorku, z którą moja opowieść jest poniekąd związana. Nazwijmy ją:
PIĘĆ SIÓSTR Z YORKU
Kiedy przycichły zachęcające głosy pozostałych pasażerów, a kapryśna dama wykorzystując tę chwilę ukradkiem wychyliła do, dna szklanicę ponczu, siwowłosy pan rozpoczął tymi słowy:
Przed wielu, wielu laty — piętnasty wiek liczył sobie wówczas zaledwie dwa lata, a na tronie Anglii zasiadał król Henryk IV — w prastarym, grodzie York mieszkały bohaterki mojej opowieści, pięć sióstr-dziewic.
Słynęły one z nadzwyczajnej piękności. Najstarsza miała rok dwudziesty trzeci, druga była od niej o rok młodsza, trzecia o rok młodsza od drugiej, a czwarta od trzeciej. Były to dostojne panny, wysokiego wzrostu, o ciemnych, pałających oczach i kruczoczarnych włosach. Każdy ich ruch cechowała godność i wdzięk, a sława ich wielkiej urody docierała w odległe nawet strony.
Jeśli jednak piękność zdobiła cztery starsze siostry, to jakże cudna była najmłodsza — wdzięczne szesnastoletnie dziewczątko! Subtelne barwy, jakimi rumienią się owoce, ani przeczyste odcienie kwietnych płatków nie są piękniejsze od róż i lilii jej słodkiej twarzyczki czy głębokiego błękitu jej oczu. Gęstwina winorośli, w całym swym szlachetnym przepychu, nie' jest wdzięczniejsza niż bujne, kasztanowate sploty, które zdobiły jej skronie.
Gdybyśmy wszyscy mieli serca podobne do tych, które biją tak żywo w piersiach istot młodych i pięknych, jakimże niebem byłaby nasza ziemia! Gdyby serca nasze mogły zachować swą pierwotną młodość i świeżość, mimo iż ciała starzeją się i więdną, co znaczyłyby wówczas troski i cierpienia! Ale ów mglisty wizerunek Edenu, który w dzieciństwie zarysowuje się w ludzkich sercach, blaknie wśród naszych srogich zapasów ze światem, zaciera się i szybko znika pozostawiając najczęściej tylko bolesną pustkę.
Serce tego ślicznego dziewczęcia biło radością i weselem. Tkliwe przywiązanie do sióstr i gorące umiłowanie piękna natury wypełniały je po brzegi. Jej tchnący radością głos i wesoły śmiech stanowiły najsłodszą muzykę dla całego domu, któremu była ona prawdziwym światłem i życiem. Ona to pielęgnowała własnoręcznie najpiękniejsze kwiaty w ogrodzie. Ptaki w klatkach zaczynały śpiewać na dźwięk jej głosu i milkły, gdy zabrakło im tej słodkiej muzyki. Alice, najmilsza Alice!... Jakaż żywa istota, znajdująca się w kręgu jej dobrych czarów, mogłaby nie pokochać tego dziewczęcia!
Na próżno szukalibyście dziś zakątka, w którym owe siostry mieszkały, bo nawet imiona ich poszły w niepamięć, a zgrzybiali, staruszkowie, miłośnicy pamiątek przeszłości, mówią o tych pannach niby o postaciach z baśni. Ale żyły one naprawdę i mieszkały w starym drewnianym domu — starym nawet na owe zamierzchłe czasy — pokrytym dachem o szerokim okapie i otoczonym gankami z prymitywnie rzeźbionego dębu. Dom stał w uroczym sadzie otoczonym murem z polnego kamienia, a strzała wypuszczona stąd przez tęgiego łucznika mogłaby sięgnąć opactwa Najświętszej Marii Panny. Stare opactwo przeżywało wówczas okres rozkwitu, a nasze siostry mieszkały w obrębie jego pięknych włości i płaciły roczną tenutę czarnym mnichom świętego Benedykta, do tego bowiem zakonu opactwo należało.
W jasny, słoneczny ranek pogodnego lata z klasztornej furty wyszedł jeden z czarnych mnichów i skierował kroki w stronę domostwa pięknych sióstr. W górze rozpościerał się błękit nieba — w dole zaś zieleń okrywała ziemię. Rzeka lśniła w słońcu niby ścieżka usiana diamentami. Wśród cienistych drzew ptaki wywodziły swe trele. Skowronek bujał wysoko ponad falującymi łanami zboża, a nieustanne brzęczenie owadów napełniało powietrze. Wszystko tchnęło radością i weselem, lecz świątobliwy mąż kroczył posępnie z wejrzeniem skierowanym ku ziemi. Uroda świata — to złuda. Człowiek — cień marny. Czyż święty zakonnik może sobie w nich upodobać?
Z wzrokiem utkwionym w ziemi, podnosząc go niekiedy tylko po to, by nie potknąć się o przeszkodę, jaka mogłaby zastąpić mu drogę, pobożny sługa Kościoła kroczył powoli w stronę muru okalającego ogród pięciu sióstr, przeszedł przez wąską furtkę i starannie zamknął ją za sobą, a ledwie postąpił kilka kroków, usłyszał dźwięk słodkich głosów i wesołe wybuchy śmiechu. Uniósłszy oczy nieco wyżej, niż w swej skromności zwykł był czynić, ujrzał nie opodal wszystkie pięć sióstr, z Alice pośrodku. Siedziały na trawie gorliwie zajęte zwykłą swą pracą — haftem.
— Niech was Bóg błogosławi, piękne córy — powiedział mnich, były bowiem naprawdę piękne i nawet zakonnik mógł uwielbiać tak doskonałe dzieła rąk swego Stwórcy.
Siostry z należytym szacunkiem powitały świątobliwego męża, a najstarsza wskazała mu miejsce w pobliżu, na miękkim mchu.
Ale pobożny zakonnik potrząsnął tylko głową i ciężko usiadł na bardzo twardym głazie, czym bez wątpienia zyskał sobie uznanie aniołów, którzy pochwalają dobre uczynki.
— Weseliłyście się, córy — powiedział.
— Wiecie, ojcze, jaką radością serc naszych jest najmilsza Alice — odparła najstarsza z sióstr gładząc dłonią Włosy uśmiechniętego dziewczęcia.
— Wiecie, jaką pogodę i wesele budzi w nas widok natury, promieniejącej w blaskach słońca — dodała Alice rumieniąc się pod surowym spojrzeniem mnicha.
Odpowiedzią zakonnika było jedynie pełne powagi skinienie głową, a siostry pracowały dalej w milczeniu.
— Wciąż marnujecie bezcenny czas — zwrócił się wreszcie do najstarszej z sióstr. — Wciąż trwonicie go na czcze błahostki, Biada, biada!... Pamiętajcie, że złudne bańki na powierzchni wód wieczności — wszystko, co Niebo pozwala nam dojrzeć w mrocznych otchłaniach swych tajemnic — rozprysnąć się mogą za lada podmuchem. — Ojcze! — odparła dziewica przerywając żmudną pracę, podobnie jak pozostałe siostry. — Jak co dnia byłyśmy na jutrzni, rozdałyśmy jałmużnę ubogim u wrót kościoła, nawiedziłyśmy chorych wieśniaków, spełniłyśmy więc wszystkie poranne obowiązki. W naszej obecnej pracy nie ma chyba nic godnego nagany?
— Spojrzyj tylko na to — powiedział zakonnik biorąc z jej rąk krosienka. — Zawiła, pozbawiona sensu i celu mieszanina jaskrawych barw, z której w najlepszym razie można uczynić ozdobę, wzmagającą tylko próżność waszej ułomnej i płochej płci. Dzień za dniem schodzi wam na tej niedorzecznej robocie, a nie ukończyłyście jej nawet w połowie. Cień każdego minionego dnia pada na nasze groby, a robactwo raduje się czując to, wie bowiem, iż do grobów zdążamy. Córki, czyż nie można godniej wypełnić uchodzących godzin?
Cztery starsze siostry spuściły oczy, zawstydzone naganą świątobliwego męża, jedna tylko Alice śmiało podniosła wzrok i łagodnie spojrzała na zakonnika.
— Nasza droga matka... Niech odpoczywa w pokoju wiecznym — zaczęła.
— Amen! — powiedział mnich z powagą.
— ...nasza droga matka... — ciągnęła piękna Alice załamującym się głosem — żyła jeszcze, gdy zaczynałyśmy to żmudne dzieło... żyła wówczas i mówiła, by, kiedy jej już nie stanie, zajmować się dalej naszą pracą i ochoczo poświęcać jej wolne chwile. Mówiła, że godziny spędzone wspólnie na niewinnych igraszkach i panieńskich robótkach będziemy uważały w przyszłości za najszczęśliwsze i najspokojniejsze w życiu. Mówiła, że opuściwszy dom znajdziemy się wśród trosk szerokiego świata, który będzie nas doświadczał, wodził na pokuszenie i olśniewał złudą swych blasków tak, iż możemy zapomnieć kiedyś o świętych więzach uczucia i obowiązku, jakie powinny łączyć dzieci jednego umiłowanego rodzica. Wówczas jedno spojrzenie na owoc pracy wspólnie przeżytych dziewczęcych lat przywoła kojące wspomnienie dawno minionych dni i przepełni nasze serca miłością i wzajemnym przywiązaniem.
— Ojcze! Alice mówi prawdę! — rzekła, najstarsza siostra z dumą w głosie, a powiedziawszy to wróciła do przerwanej roboty, co uczyniły również pozostałe.
Każda z nich miała przed sobą duży haft o nader wymyślnym deseniu, przy czym wszystkie wyszywały ten sam wzór jednakowymi barwami. Siostry pochyliły się wdzięcznie nad robotą, a mnich podparł brodę dłonią i w milczeniu przyglądał się im po kolei.
— O ileż lepiej — przemówił wreszcie — odsunąwszy podobne myśli i nadzieje, w bezpiecznym zaciszu "kościoła poświęcić żywot Niebiosom. Niemowlęctwo, dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały i starość przechodzą szybko, jedno po drugim. Pomyślcie, jak to proch człowieczy bez przerwy sunie ku mogile. Zwróćcie więc lica w stronę ostatecznego celu podróży i unikajcie złud, które biorą początek w uciechach tego świata mamiąc zmysły swych czcicieli. Welon zakonny przyoblec wam, córy, welon zakonny!
— Przenigdy, siostry! — zawołała Alice. — Nie zamieniajcie światła i błękitu niebios ani uroków ziemi i piękna żywych istot, które oddychają na niej swobodnie — na celę i chłód klasztoru. Błogosławione dary natury to przyrodzone skarby życia, z których bez grzechu możemy wspólnie korzystać. Groza śmierci czeka nas nieuchronnie, lecz — ach! — umierajmy otoczone w krąg życiem, a gdy nasze stygnące serca bić już przestaną, niech choć inne w pobliżu biją gorąco! Niech nasze ostatnie spojrzenie obejmie rozlegle granice, jakie sam dobry Bóg zakreślił swym niebiosom, a nie kamienne mury i żelazne kraty! Drogie siostry! Jeśli chcecie, żyjmy i umierajmy w zamknięciu tego zielonego ogrodu, lecz uchrońmy, się przed ponurym smutkiem klasztoru, a wówczas będziemy szczęśliwe!
Łzy polały się z oczu dziewicy, gdy zakończyła tę płomienną mowę, i ukryła twarz na łonie siostry. — Uspokój się, Alice — rzekła najstarsza składając pocałunek na jej jasnym czole. — Cień zakonnego welonu nie padnie nigdy na twe młode skronie. Cóż wy na to, siostry? Ale mówcie tylko za siebie, nie za mnie czy za Alice.
Siostry zawołały jednym głosem, że przeznaczeniem ich jest wspólna dola, a siedziby cnót i spokoju istnieją i poza murami klasztoru.
— Ojcze! — rzekła wówczas najstarsza prostując się z godnością. - Oto wysłuchałeś naszego ostatecznego postanowienia. Ta sama zbożna troska, która hojnie zaopatrzyła opactwo Najświętszej Marii Panny, a nas, sieroty, powierzyła jego świątobliwej pieczy, zastrzegła, że nie wolno wywierać na nas przymusu, że swobodnie możemy obrać drogę życia. Prosimy więc, abyś już nigdy nie mówił o tym z nami. Siostry! Południe . blisko. Schrońmy się w głębi domu aż do zmierzchu.
Powiedziawszy te słowa panna skłoniła się zakonnikowi i wiodąc Alice za rękę pospieszyła w stronę ganku, pozostałe zaś siostry podążyły w ich ślady.
Świątobliwy mąż, który nie po raz pierwszy powtarzał swoje nalegania, lecz nigdy dotąd nie spotkał się z tak stanowczą odmową, postępował w niewielkiej odległości. Wzrok miał wciąż utkwiony w ziemi, a wargami poruszał jakby w modlitwie. W chwili gdy siostry zbliżyły się do domu, mnich przyspieszył kroku i zawołał, by się zatrzymały.
— Stójcie! — zagrzmiał i uniósłszy prawicę, gniewnym okiem mierzył na przemian to Alice, to najstarszą z sióstr. — Stójcie, a usłyszycie, jaką wartość mają te wspomnienia, które droższe wam są niż nadzieja wiekuistego żywota, a które chcecie budzić (jeśli Bóg w miłosierdziu swym usnąć im pozwoli) przy pomocy płochych zabawek. Wspomnieniom spraw ziemskich towarzyszy zwykle w późniejszym życiu gorzkie rozczarowanie, smutek, myśl o śmierci, bolesne poczucie odmiany i dojmujący żal. Nadejdzie wreszcie czas, kiedy rzut oka na te zabawki bez znaczenia otworzy niejednej z was głęboką ranę w sercu i przejmie bólem do głębi duszy. Kiedy ta chwila nadejdzie — a wierzcie mi, że nadejść musi — odwróćcie się od świata, do którego tak się garniecie, i poszukajcie ucieczki, którą dziś gardzicie. Znajdźcie wówczas celę chłodniejszą niż popiół ziemskich namiętności, kiedy ostudzą go ciężkie próby i niepowodzenia, i w niej opłakujcie sny waszej młodości... Taka jest wola Niebios, nie moja! — zakończył, a spojrzawszy na przerażone dziewice dodał łagodniejszym już tonem; — Błogosławieństwo Najświętszej Panny niech spłynie na was, córy!
Z tymi słowy na ustach zniknął za furtką, a siostry spiesznie schroniły się do domu i dnia tego nie pokazały się więcej.
Ale natura uśmiecha się mimo posępnych słów kapłanów. Nazajutrz słońce znowu jasno świeciło, podobnie zresztą jak dnia drugiego i trzeciego. Od promiennego ranka aż do kojących chwil przedwieczornego wytchnienia siostry zażywały przechadzki, pracowały lub wypełniały czas wesołymi rozmowami w swoim zacisznym sadzie.
Czas płynął wartko niby słowa opowiadanej baśni — szybciej zapewne niż wątek wielu opowieści, wśród których, obawiam się, może być i moja. Dom pięciu sióstr stał na dawnym miejscu, a te same drzewa rzucały wdzięczne cienie na trawniki sadu. I siostry były zawsze jednako piękne, ale w siedzibie ich nastąpiły zmiany. Nieraz dźwięczał tam oręż, a stalowe hełmy pobłyskiwały w księżycowym świetle. Czasem znów zgonione rumaki spinane ostrogami pędziły ku bramie, a niewieścia postać wyłaniała się z niej spiesznie, jakby spragniona nowin, które przywozi zmęczony wysłannik. Wspaniały orszak rycerzy i dam spędził razu pewnego noc w murach opactwa i odjechał nazajutrz wraz z dwiema pięknymi siostrami. Odtąd jeźdźcy przyjeżdżali rzadziej, a jeśli się to zdarzyło, przywozili, zdaje się, złe wieści, w końcu zaś zupełnie przestali przyjeżdżać i tylko po zachodzie słońca jacyś zdrożeni wieśniacy skradali się ku bramie, by ukradkiem przekazywać powierzone im wieści. Raz, późną nocą, pachołek został nagle wysłany do opactwa, a gdy nastał ranek, jęki i szlochy rozległy się w domu sióstr. Potem zapadła grobowa cisza i nigdy już więcej nie widziano tam rycerza ni wielkiej damy, zbroi, ni rumaka.
Pewnego wieczora niebo zaćmiło się posępnie, a słońce zaszło jakby zagniewane, rzucając na. ponure chmury ostatnie ślady swej złości, kiedy ten sam czarny mnich ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, krocząc powoli, znalazł się w odległości rzutu kamieniem od murów opactwa. Posępny cień padał na drzewa i krzewy. Wiatr, który przerwał wreszcie niezwyczajną cichość całego dnia, wzdychał ciężko od czasu do czasu, jakby wieszcząc grozę nadciągającej burzy. Nietoperz kreślił dziwaczne linie w ciężkim powietrzu, a ziemia roiła się od pełzających stworów, którym instynkt kazał wychodzić na powierzchnię, by mogły pęcznieć i tuczyć się na deszczu. Wzrok zakonnika nie był tym razem utkwiony w ziemi, lecz z zaciekawieniem błądził po okolicy, jak gdyby w groźnym, zasępionym krajobrazie mnich znajdował odbicie własnych uczuć. I tym razem zatrzymał się w pobliżu domu sióstr i przekroczył furtkę.
Ale do uszu jego nie dobiegł teraz śmiech, a wzrok nie spoczął na wdzięcznych postaciach pięciu sióstr. Wszędy panowała cisza i pustka. Połamane gałęzie drzew zwisały ku ziemi, a bujna trawa rozrastała się dziko, od dawna bowiem nie tknęła jej niczyja lekka stopa.
Z obojętnością czy też nieuwagą człowieka przyzwyczajonego już do tej odmiany zakonnik wśliznął się do wnętrza domu i przestąpił próg niskiej, ciemnej komnaty. Siedziały w niej cztery siostry. Czarne szaty uwydatniały jeszcze bladość ich lic, na których czas i boleść pozostawiły wyraźne ślady. Wciąż jeszcze damy owe były pełne godności, ale blask i świeżość ich urody przeminęły.
A gdzież była Alice? W Niebie.
Mnich — nawet mnich — odczuł panujący tutaj smutek, bo choć od dawna nie widział sióstr, takich bruzd na ich pobladłych twarzach nie mogły wyżłobić minione lata. Usiadł więc w milczeniu i prosił, by nie przerywały sobie pracy.
— One są tutaj, siostry! — odezwała się drżącym głosem najstarsza. — Nigdy dotąd nie mogłam się zdobyć, by spojrzeć na nie, a teraz potępiam swą słabość. Cóż strasznego może się kryć we wspomnieniu? Wskrzeszenie w pamięci dawno minionych dni będzie nam dzisiaj uroczystą i radosną chwilą.
To mówiąc spojrzała na mnicha, a potem otworzywszy skrzynię dobyła pięć krosienek z dawno ukończonymi haftami. Stąpała pewnie, ale ręka jej drżała, gdy wyjmowała ostatnie. Na jego widok pozostałe trzy siostry nie tłumiły żalu, a więc i ona dała ujście wezbranym łzom i szlochając szepnęła: „Błogosław jej, Boże!"
Mnich wstał, zbliżył się do sióstr i powiedział przyciszonym głosem:
— To jedna z ostatnich rzeczy, jakich dotknęła, zanim zmogła ją choroba?
— Tak, tak! — zawołała najstarsza płacząc gorzko. Mnich zwrócił się do drugiej siostry:
— Waleczny młodzian, który wpatrywał się w twe oczy i łowił uchem szmer twego oddechu od chwili, gdy pierwszy raz ujrzał cię pochyloną nad tą błahą robótką, leży pogrzebany na równinie, gdzie trawa poczerwieniała od przelanej krwi. Na ziemi rdza przeżera szczątki pięknie niegdyś polerowanej zbroi, i trudno wprost pojąć, że należały one -niegdyś do niego, podobnie jak te kości próchniejące w tłustej glebie.
Dama jęknęła głucho i załamała ręce.
— Polityka dworu — zwrócił się z kolei mnich do dwu pozostałych sióstr — wydarła was z domowego zacisza i rzuciła w wir zawiści i przepychu. Ta sama polityka wraz z nieokiełznanymi ambicjami butnych i gwałtownych panów odesłała was z powrotem, jako dziewicze wdowy i wzgardzone wygnanki. Czy mówię prawdę?
Łkania obu sióstr były jedyną odpowiedzią.
— Niewiele pomoże — ciągnął mnich ze znaczącym spojrzeniem — trwonić czas nad błyskotkami, które mają przywoływać blade widma młodocianych nadziei. Pochowajcie te upiory pod mogilnym kopcem pokuty i umartwienia! Baczcie, by nie powstały, a klasztor niech będzie ich grobem!
Siostry poprosiły o trzy dni do namysłu i tego wieczora wydało się im, że welon zakonny będzie istotnie najodpowiedniejszym całunem dla ich umarłych radości. Znowu jednak zawitał ranek, i wówczas spostrzegły, że choć gałęzie zdziczałych drzew ciężko zwisają ku ziemi, jest to wciąż ten sam ich sad. Zachwaszczony trawnik wyrósł wysoko, ale. wciąż jeszcze był miejscem, gdzie tak często przesiadywały razem, w czasie gdy odmiana i boleść były dla nich tylko pustymi dźwiękami. Każda ścieżyna i zakątek radowały się tutaj obecnością Alice, a dziś w nawie Katedry leży kamienna płyta, pod którą spoczywa ona w pokoju.
Czy pamiętając, jak to młode serce wzdragało się na samą myśl o klasztornych murach, będą mogły spoglądać na jej grobowiec odziane w szaty, których widok mroziłby nawet leżące pod kamieniem popioły? Czy będą mogły chylić się nabożnie w modlitwie — choćby nawet słuchać ich miały całe Niebiosa — jeśli wywołają tym cień smutku na licach jednego z aniołów? Nie!
Uzyskawszy zgodę władz duchownych na dokonanie zbożnega dzieła, zwróciły się do słynnych w owe czasy zagranicznych mistrzów i kazały im odtworzyć w pięciu wielobarwnych witrażach wzór pamiątkowych haftów. Witraże zostały wstawione w duże okno pozbawione dotychczas ozdób i od tego czasu, ilekroć rozbłysło jasne słonko, którego blask Alice tak bardzo lubiła, dobrze znane wzory odbijały się żywymi barwami na płytach posadzki i ciepłym blaskiem spowijały imię ALICE.
Co dzień godzinami przemierzały siostry wolnym krokiem nawę Katedry albo klęczały nad wielką kamienną płytą. Po wielu latach już tylko trzy spośród nich widywano na zwykłym miejscu, później — dwie, a wreszcie przez długi, długi czas — tylko jedną samotną kobietę, pochyloną brzemieniem lat. W końcu i ona przestała przychodzić, a na kamiennej płycie widniało już pięć imion.
Żałobna płyta zniszczała, zastępowano ją. innymi, a wiele pokoleń pojawiło się i odeszło od tego czasu. Barwy witraży zblakły, ale wciąż jeszcze tak samo snop światła pada na zapomniany grobowiec, z którego nie zostało ani śladu. I po dziś dzień zwiedzającym Katedrę w Yorku pokazują odwieczne okno, zwane „Oknem Pięciu Sióstr".
— To smętna opowieść — odezwał się pan o wesołej twarzy opróżniając szklankę.
— Opowieść z życia, a życie to takie właśnie niedole — odparł siwowłosy dżentelmen tonem uprzejmym, lecz pełnym powagi i smutku.
— W każdym dobrym obrazie, gdy mu się uważnie przyjrzeć, są cienie, lecz są także i światła — powiedział pan o wesołej twarzy. — Najmłodsza siostra z pańskiej opowieści była zawsze pogodna i wesoła.
— I umarła wcześnie — dodał tamten łagodnie.
—Umarłaby może wcześniej, gdyby była mniej radosna — upierał się z głębokim przekonaniem. — Czy sądzi pan, że siostry, które ją bardzo kochały, rozpaczałyby mniej, gdyby jej życie było tylko pasmem zgryzot i smutków? Jeśli cokolwiek może ukoić pierwszy ból po ciężkiej stracie, to — według mnie — przede wszystkim myśl,. że ci, których opłakuję, przygotowali się do lepszego i czystszego świata dzięki swym niewinnym ziemskim radościom, dzięki miłości, jaką darzyli tu wszystko wokoło. Jestem głęboko przekonany, że słońce nie po to świeci nad naszą piękną ziemią, żeby zaglądać w smutne oczy.
— Przypuszczam, że ma pan słuszność — przyznał dżentelmen, który opowiadał.
— Przypuszczam! — oburzył się pan o wesołym obliczu. — Czy w ogóle może ktoś o tym wątpić? Proszę rozważyć jakąkolwiek bolesną sprawę i przekonać się, jak wiele mieści w sobie radości. Pewnie, że rozpamiętywanie minionego szczęścia może sprawiać ból...
— I sprawia! — przerwał pan z siwymi włosami.
— Zgadzam się. Sprawia istotnie. Wspominanie bezpowrotnie minionego szczęścia sprawia ból, ale jakiś ból łagodny. Niestety! W nić naszych wspomnień wplatają się zwykle sprawy godne ubolewania i uczynki, za które gorzko pokutujemy. Ale mimo to jestem głęboko przekonany, że nawet najboleśniej doświadczony przez życie człowiek może obejrzeć się i dostrzec za sobą jasne chwile. Dlatego nie uwierzę, by jakikolwiek śmiertelnik (chyba że całkowicie wyrzekł się nadziei) dobrowolnie wychylił czarę letejskiej wody, nawet gdyby potrafił ją zdobyć.
— Pańskie poglądy są, być może, słuszne — rzekł po chwili namysłu siwowłosy pan. — Zaczynam w to wierzyć...
— Niechaj tak zwani filozofowie — ciągnął jego rozmówca — gadają sobie, co im się podoba, ale na ogół na tym padole dobro panuje nad złem. Jeżeli uczucia sprowadzają na nas ciężkie próby, to przecież są nam również pociechą i osłodą, a wspomnienia, choćby nie wiem jak smutne, stanowią najsilniejszą i najczystszą spójnię pomiędzy tym światem i przyszłym. Ale dość! Opowiem państwu teraz historyjkę w zupełnie odmiennym rodzaju.
Po chwilce ciszy pan o wesołej twarzy dolał wszystkim ponczu i chytrze zerknąwszy w stronę kapryśnej damy, która wydawała się straszliwie zaniepokojona, iż opowieść będzie nieprzystojna, rozpoczął tymi słowy:
BARON NA GROGZWIG
Baron von Koëldwethout na Grogzwig, w Niemczech, był młodym baronem, takim właśnie, jakiego zwykle sobie wyobrażamy. Nie trzeba nawet wspominać, że mieszkał na zamku, bo to się samo przez się rozumie. Można też nie dodawać, że zamek ów był stary, któryż bowiem z niemieckich baronów mieszkał kiedykolwiek w nowym zamku? W tym dostojnym gmachu i w jego sąsiedztwie działy się różne dziwy, a do najbardziej osobliwych i tajemniczych zaliczyć można to, że gdy dął wiatr, coś huczało w kominach albo nawet wyło wśród drzew pobliskiego lasu; gdy zaś świecił księżyc, promienie jego przenikając przez wąskie strzelnice rozświetlały niektóre części obszernych komnat i krużganków, chociaż gdzie indziej zalegał gęsty mrok. Jeden z przodków barona, gdy mu zabrakło pieniędzy, zasztyletował, zdaje mi się, jakiegoś dżentelmena, który zajechał doń wieczorem, by spytać o drogę, istniały więc domysły, że wspomniane nadprzyrodzone zjawiska stanowią logiczne następstwa Owej zbrodni. Ja jednak nie bardzo w to wierzę, bo przodek barona był jak najpoczciwszym człowiekiem i później ogromnie żałował swego uniesienia, a pragnąc okupić winę zbudował kaplicę z kamienia i drzewa wydartego przemocą innemu, słabszemu od siebie baronowi, a zatem spłacił Niebiosom, co im się słusznie należało.
Wspomnienie to nasuwa mi myśl, że baron domagał się szacunku z racji swego wysokiego i starożytnego rodu. Doprawdy, nie jestem zupełnie pewien, ilu miał właściwie przodków, ale wiem, że liczył ich znacznie więcej niż ktokolwiek inny w owym czasie. Szkoda tylko, że żywot jego nie przypadł na okres późniejszy, wtedy bowiem nasz baron miałby jeszcze więcej przodków. Prawdziwym nieszczęściem wielkich ludzi odległych stuleci jest okoliczność, że tak wcześnie przyszli na świat, bo nikogo urodzonego trzy czy cztery wieki temu żaden rozsądny człowiek nie może podejrzewać o tylu protoplastów, ilu ma każdy, kto urodził się zaledwie wczoraj. Ostatni człowiek na ziemi — kimkolwiek by on był choćby łataczem starego obuwia czy nikomu nie znanym przybłędą z gminu — będzie miał wyższe drzewo genealogiczne niż najszlachetniej urodzony z żyjących dziś arystokratów. Ja ze swej strony uważam, że to nie jest w porządku.
Ale wracajmy do barona von Koëldwethout na Grogzwig! Było to przystojne, śniade chłopisko z ciemnymi włosami i sumiastym wąsem. Jeździł na polowania w ubraniu z zielonego sukna z Lincoln, w palonych butach i z trąbką przewieszoną przez ramię — niczym pocztylion z dalekobieżnego dyliżansu. Ilekroć zadął w trąbkę, jak spod ziemi wyrastało dwudziestu czterech nie tak wysoko urodzonych panów, w ubraniach z nieco pośledniejszego zielonego sukna z Lincoln i w palonych butach na nieco grubszych podeszwach. Krąg oszczepów podobny do lakierowanych sztachet otaczał barona i cały orszak cwałował pospołu, by uganiać się za dzikami, a może nawet wytropić niedźwiedzia. W takim to wypadku baron zabijał zwierza własnoręcznie, a później niedźwiedzim sadłem smarował sobie faworyty.
Wesoło upływało życie baronowi na Grogzwig, a jeszcze weselej jego drużynie, która co wieczór dopóty popijała reńskie wino, dopóki nie pospadała pod stoły, po czym piła dalej na podłodze i gromko wołała o fajki. Ze świecą szukać drugiej bandy tak rozhulanych, gwarnych, niefrasobliwych zuchów, jak ta wesoła załoga zamku Grogzwig.
Ale rozkosze przy stole ł rozkosze pod stołem wymagają pewnego urozmaicenia, zwłaszcza jeśli tych samych dwudziestu pięciu ludzi dzień w dzień zasiada wspólnie, by nasyciwszy się takim samym jadłem omawiać wciąż te same sprawy i powtarzać te same opowieści. Barona męczyło to coraz bardziej, zaczął więc szukać nowych wzruszeń. Próbował kłócić się ze swymi kompanami i co dzień po wieczerzy rozdawał kopniaki dwu czy trzem z ich grona. Taka odmiana bawiła go zrazu, ale po tygodniu mniej więcej i to mu spowszedniało i drażniło go, zaczął więc rozpaczliwie szukać jakiejś świeżej rozrywki.
Pewnego wieczoru, po dniu spędzonym na polowaniu, podczas którego zakasował Nemroda czy Gillingwatera, bo ubił „jeszcze jednego wspaniałego niedźwiedzia" i w triumfie przywiózł go do domu, baron von Koëldwethout siedział posępny na pierwszym miejscu za stołem patrząc z wyrazem niezadowolenia na okopcony pułap sali. Wychylał jeden ogromny puchar wina po drugim, ale im więcej pił, tym bardziej posępniał. Panowie, którym przypadły w udziale zaszczytne, - acz niebezpieczne miejsca po prawicy i lewicy gospodarza, dokazywali cudów naśladując go w piciu i posępnie spoglądali jeden na drugiego.
— Zrobię to! — wrzasnął baron i huknął pięścią w stół, drugą ręką podkręcając wąsa. — Do dna! Za zdrowie pani na Grogzwig!
Na te słowa dwudziestu czterem panom w zielonym suknie z Lincoln pobladły twarze z wyjątkiem dwudziestu czterech nosów, których barwa pozostała bez . zmiany.
— Powiedziałem: za zdrowie pani na Grogzwig — powtórzył baron i obiegł wzrokiem krąg biesiadników.
— Zdrowie pani na Grogzwig! — wrzasnęły zielone sukna z Lincoln i w dwadzieścia cztery gardła spłynęły dwadzieścia cztery kwarty starego reńskiego wina takiej jakości, że czterdzieści osiem warg mlasnęło smakowicie i z lubością przymknęły się wszystkie oczy.
— Mowa o pięknej córze barona von Swillenhausen — łaskawie wyjaśnił Koëldwethout. — Jutro, nim zajdzie słońce, zwrócimy się do ojca z prośbą o jej rękę. Jeżeli nie przyjmie oświadczyn, obetniemy mu nos.
Wśród kompanii podniósł się ochrypły pomruk i każdy z panów dotknął niedwuznacznie najpierw rękojeści miecza, a następnie czubka swego nosa.
Miło podziwiać objawy szczerego oddania, jakie zacna córa winna rodzicowi. Gdyby bowiem baronówna von Swillenhausen oznajmiła, że jej serce jest już zajęte, albo rzuciła się do ojcowskich -stóp i zapeklowała je w własnych słonych łzach, gdyby omdlewając zaklinała rodzica rozpaczliwymi słowy — można się założyć o sto do jednego, że zamek Swillenhausen zostałby wyrzucony przez okno... a raczej, że baron zostałby wyrzucony przez okno, a zamek — zrównany z ziemią. Ale gdy następnego dnia rano przybył wysłannik i przedstawił prośbę von Koëldwethouta, dziewica zachowała spokój. Wstydliwie schroniła się do swej komnaty i stamtąd przez okno obserwowała wjazd konkurenta i jego świty. Kiedy zaś upewniła się, że to jeździec z sumiastym wąsem pragnie zostać jej małżonkiem, natychmiast pospieszyła przed oblicze ojca i wyraziła gotowość złożenia siebie w ofierze, byle tylko spokój jego nie został zmącony. Dostojny baron, pochwycił swe dziecię w ramiona i tuląc je mrugnął z ukontentowania.
Tego dnia ojciec narzeczonej wyprawił na zamku wspaniałą ucztę. Dwadzieścia cztery zielone sukna von Koëldwethouta wymieniły śluby dozgonnej przyjaźni z dwunastu zielonymi suknami von Swillenhausena i obiecały staremu baronowi, że będą pić jego wino „do fioletu", mając zapewne na myśli, że nie ustaną, dopóki oblicza nie nabiorą barwy ich nosów. A gdy nadeszła chwila rozstania, wszyscy poklepywali się wzajem po plecach i baron von Koëldwethout z orszakiem wesoło odjechał do domu.
Przez sześć śmiertelnie długich tygodni niedźwiedzie i dziki odpoczywały. Dom Koëldwethouta połączył się z domem Swillenhausenów, oszczepy rdzewiały, a trąbka barona ochrypła z braku tchu.
Dwudziestu czterech zuchów przeżywało wówczas wspaniały okres, ale — niestety— jasne dni ich wielkości brały już nogi za pas.
— Najdroższy! — zaczęła baronowa.
— Miłości moja!— odpowiedział baron. —Ci nieokrzesani, hałaśliwi ludzie...
— Którzy, pani? — spytał zdumiony baron.
Przez okno, przy którym stali, baronowa wskazała dziedziniec zamkowy, gdzie nie przeczuwając niczego zielone sukna z Lincoln piły strzemiennego, co stanowiło wstęp do pogoni za odyńcem.
— To moja myśliwska drużyna, pani — objaśnił baron.
— Odpraw ich, kochanie — szepnęła baronowa.
— Ich?! — zdumiał się baron.
— Sprawisz mi tym przyjemność, kochanie— nalegała baronowa.
— Sprawię tym przyjemność diabłu, o pani! — odpowiedział baron.
Baronowa krzyknęła przeraźliwie i zemdlona padła u stóp małżonka.
- Cóż więc mógł uczynić baron? Przywołał służebną baronowej i wrzasnął, by czym prędzej słać po doktora, a sam zbiegł na dziedziniec i skopał dwa, najbardziej do tego przywykłe zielone sukna z Lincoln. Potem zaś, klnąc wszystkie pozostałe, rozkazał, by wynosiły się do... No... mniejsza o to, dokąd... Gdybym znał lepiej niemiecki, postarałbym się wyjaśnić w delikatnych słowach, dokąd mianowicie mieli się wynosić.
Nie do mnie należą rozważania, w jaki to sposób i jakimi drogami niektóre żony tak umiejętnie potrafią osiodłać niektórych mężów — choćbym miał nawet osobiste zdanie w tym względzie i sądził na przykład, że żaden członek Parlamentu nie powinien wstępować
w związki małżeńskie, na pewno bowiem spośród czterech żonatych trzech będzie musiało głosować zgodnie z sumieniem swych żon (jeżeli coś takiego w ogóle istnieje), a nie z sumieniem własnym. Na razie wystarczy wspomnieć, że baronowa von Koëldwethout tak czy inaczej zyskała wielki wpływ na barona von Koëldwethout; a więc powolutku, pomalutku, dzień po dniu i rok po roku przegrywał, baron każdą sprawę sporną albo bywał chytrze wysadzany z siodła, kiedy zachciało mu się dosiąść któregoś z dawnych koników, a kiedy został krzepkim grubasem liczącym mniej więcej czterdzieści osiem lat, nie wyprawiał już uczt ni hulanek, nie posiadał myśliwskiej drużyny, nie jeździł na polowania, nie miał — jednym słowem — niczego, co lubił lub do czego przywykł. Wreszcie, chociaż był dumny jak lew i twardy jak spiż, własna żona pomiatała nim i wodziła go na pasku po jego własnym zamku Grogzwig.
Nie na tym jednak koniec niedoli barona. Mniej więcej w rok po zaślubinach przyszedł na świat tęgi baronet, na którego cześć zapalono mnóstwo sztucznych ogni i opróżniono wiele flaszek wina. W następnym roku urodziła się baronówna, w następnym nowy baronek i tak rok w rok zjawiał się młody baron albo baronówna (a raz nawet oboje jednego dnia) — aż w końcu baron został ojcem niewielkiej rodziny, złożonej z dwanaściorga dziatek. Przy okazji każdego takiego dorocznego wydarzenia sędziwa baronowa von Swillenhausen okazywała niezwyczajną troskliwość o swe dziecię — baronową von Koëldwethout — i choć nikomu nie udało się nigdy stwierdzić, by zacna matrona przyczyniła się czymkolwiek do poprawy stanu zdrowia swego dziecięcia, stara baronowa poczytywała sobie za najświętszy obowiązek okazywanie niesłychanego zdenerwowania na zamku Grogzwig; cały też swój czas dzieliła pomiędzy moralizatorskie uwagi na temat gospodarki barona i opłakiwanie losu nieszczęśliwej córki. A gdy baron von Koëldwethout, z lekka tym urażony i rozdrażniony, odważył się kiedyś na uwagę, iż żonie jego powodzi się co najmniej równie dobrze jak żonom innych baronów, baronowa von Swillenhausen wezwała wszystkich obecnych na świadków, że tylko ona jedna współczuje cierpieniom swej ukochanej córki. Wówczas jej krewni i przyjaciele jednogłośnie przyznali, że istotnie lamentowała ona znacznie głośniej niż zięć i że jeżeli chodzi po tym świecie prawdziwie zakamieniały potwór, to niewątpliwie jest nim pan na Grogzwig.
Biedny baron znosił to wszystko, póki mógł, a gdy już dłużej nie mógł, zaczął tracić apetyt, upadać na duchu i coraz częściej przesiadywał samotnie, posępny i zrozpaczony. Ale czekały go jeszcze cięższe troski, które wciąż potęgowały jego smutek i melancholię: Czasy się zmieniły. Baron popadł w długi. Skarbiec zamku Grogzwig pustoszał (choć rodzina Swillenhausenów żywiła przekonanie, że jest on niewyczerpany), a kiedy baronowa zamierzała powiększyć, rodowe drzewo genealogiczne o trzynastą z kolei gałązkę, von Koëldwethout stwierdził, ze nie widzi sposobu zapełnienia opustoszałej szkatuły.
— Nie wiem, co teraz począć — rzekł baron. — Chyba się zabiję.
Była to świetna myśl. Baron wyjął z podręcznej szafy stary kordelas i wyostrzywszy go o cholewę zaczął, jak to się mówi, „próbować własnego gardła".
— Ha! — powiedział wnet, dając temu pokój. — Nie jest jeszcze dostatecznie ostry. .
Naostrzył go więc po raz drugi i podjął następną próbę, ale dłoń jego powstrzymał straszny wrzask młodych baronów i baronówien, dobiegający z dziecinnego pokoju, który mieścił się w baszcie, a okna miał zaopatrzone zewnętrzną żelazną kratą, żeby młodzież nie wypadła czasem do zamkowej fosy.
— Gdybym był kawalerem — mruknął — mógłbym spełnić swój zamiar już z pięćdziesiąt razy i nikt by mi nie przeszkodził. Hej, tam! — zawołał na służbę. — Zanieś flaszkę wina i największą moją fajkę do sklepionej komnaty za sienią.
Jeden ze służących gorliwie się uwinął, bo po upływie mniej więcej pół godziny powiadomił barona o wypełnieniu rozkazu. Von Koëldwethout pośpieszył zaraz do owej sklepionej komnaty, której ściany, wyłożone ciemnym polerowanym drzewem, lśniły w blasku płonącego na kominku stosu wielkich polan. Butelka i fajka były gotowe i, ogólnie biorąc, wszystko wyglądało nader zachęcająco.
— Zostaw lampę — rzekł baron.
— Co jeszcze rozkażesz, panie? — zapyta!: pachołek.
— Wynoś się! — rozkazał baron; służący posłuchał natychmiast, a pan zamknął drzwi na klucz.
„Wypalę ostatnią fajkę — pomyślał sobie — a potem hajda, w drogę!"
Położywszy na stole kordelas, który nie był mu na razie potrzebny, i wypiwszy duszkiem sporą miarkę wina pan na Grogzwig rozparł się wygodnie w fotelu, wyciągnął nogi w stronę ognia i otoczył się kłębami dymu.
Rozmyślał o wielu, wielu rzeczach... O swoich obecnych troskach i bezpowrotnie minionych kawalerskich czasach, o panach w zielonym suknie z Lincoln, którzy od dawna rozproszyli się nie wiedzieć gdzie po całym kraju, tak że nie było wieści o żadnym z nich prócz dwóch, którzy niestety zostali ścięci, ł czterech innych, którzy zapijaczyli się na śmierć. Właśnie ścigał w wyobraźni niedźwiedzie i dziki, kiedy wychylając do dna szklanicę, podniósł wzrok i po raz pierwszy stwierdził z bezgranicznym zdumieniem, iż nie jest sam.
Tak! Nie był sam! Po drugiej stronie kominka siedziała ze skrzyżowanymi na piersiach rękami jakaś pomarszczona, ohydna postać, z głęboko zapadniętymi, przekrwionymi oczyma i straszliwie długą, trupią twarzą, którą ocieniała niechlujna grzywa czarnych, kołtuniastych włosów. Gość ubrany był w rodzaj wyblakłej, niebieskawej tuniki, której przód (co baron zauważył przyjrzawszy się dokładniej) od góry do dołu spinały czy zdobiły okucia do trumny. Na nogach miał coś na kształt rycerskich nagolenników zrobionych z blaszanych ozdób, jakimi obija się trumienne wieko, a z lewego ramienia zwisał mu kusy, zrudziały płaszcz, uszyty jakby z resztek całunu. Przybysz spoglądał uparcie w ogień i zdawał się się nie widzieć barona.
— Hej tam! — rzucił baron i tupnął nogą, aby zwrócić na siebie uwagę gościa..
— Hej tam! — powtórzył nieznajomy i ż ukosa spojrzał na gospodarza, ale nie odwrócił się ku niemu. — No i co?
— Jak to, co? — odparł baron, wcale nie zbity z tropu grobowym głosem i martwym blaskiem oczu przybysza. — To j a powinienem pytać! Którędy tu wszedłeś?.
— Drzwiami — wyjaśniła postać,
— Kim jesteś? — pytał baron.
— Człowiekiem — odrzekła postaci
— Nie wierzę — rzekł baron.
— No, to nie wierz — odrzekła postać.
— Pewnie, że nie uwierzę — odparł baron.
Postać przypatrywała się przez jakiś czas zuchwałemu baronowi na Grogzwig i wreszcie rzekła poufale:
— Jak widzę, nie można cię przechytrzyć... Otóż nie jestem człowiekiem.
— Kim więc jesteś? — pytał baron.
— Geniuszem — odpowiedziała postać.
— Nie bardzo na to wyglądasz — rzucił pogardliwie baron.
— Jestem Geniuszem Rozpaczy i Samobójstwa — powiedziała zjawa. — Teraz już wiesz.
Z tymi słowy widmo obróciło się do barona, jakby sposobiąc się do dłuższej rozmowy, i — co było szczególnie godne uwagi — odrzuciło z ramienia płaszcz odkrywając pierś, na wylot przebitą zaostrzonym kołem. Koł ten widmo wyrwało jednym śmiałym szarpnięciem i spokojnie położyło na stole niby zwykłą laskę.
— No i co? — rzekło zerkając w stronę kordelasa. — Czyś gotów?
— Niezupełnie — odparł baron. — Muszę najpierw skończyć tę fajkę.
— Pospiesz się zatem — powiedziała postać.
— Zdaję się, że ci pilno? — rzekł baron.
— Tak, pilno mi — odparła zjawa. — Czeka mnie wiele spraw do załatwienia w Anglii i Francji; każdą minutę mam wyliczoną.
— Pijasz czasami? — spytał baron dotykając flaszki lulką fajki.
— Przy dziewięciu okazjach na dziesięć i zawsze na umór — odrzekło oschle widmo.
—- Nigdy w miarę? — spytał baron.
— Nigdy! — wzdrygnęła się zjawa. — To budzi pogodę ducha. .
Baron jeszcze raz zmierzył okiem nowego znajomego, który wydał mu się niezwykle dziwaczną, osobistością, i spytał po chwili, czy ma zwyczaj brać czynny udział w takich drobnych zabiegach, do jakich on się właśnie sposobi.
— Nie — odrzekła postać wykrętnie. — Ale zawsze jestem obecny.
— Doglądasz, czy wszystko odbywa się jak należy? — spytał baron.
— Właśnie, właśnie — przyznała zjawa bawiąc się swym kołem i badając jego okute ostrze. — Pospiesz się, jeśli łaska. Wzywa mnie teraz pewien młody człowiek, który cierpi od nadmiaru pieniędzy i wolnego czasu. Czuję, że potrzebny mu jestem niezwłocznie.
— Chce się zabić, bo, ma za dużo pieniędzy? — zawołał
ubawiony baron. — Cha, cha, cha! To dobry koncept!
Baron śmiał się po raz pierwszy od wielu długich dni.
— Nie rób tego więcej — poprosiło widmo z wielce przerażoną miną.
— Dlaczego? — spytał baron.
— Bo mnie wszystko od tego boli — odpowiedziało. — Ale za to wzdychaj sobie, ile ci się podoba. To mi służy.
Słysząc te słowa baron mimo woli westchnął, a postać rozchmurzyła się zaraz i z ujmującą grzecznością podała mu kordelas.
— To całkiem niezły pomysł... Człowiek, który się zabija z nadmiaru pieniędzy — rozważał baron macając wyostrzoną klingę.
— Tak sądzisz? — rzuciło widmo gniewnie. — Wcale nie lepszy niż samobójstwo z powodu zupełnego ich braku lub tylko niedostatku.
Trudno mi orzec, czy geniuszowi wyrwało się to zdanie mimo woli, czy też uważał postanowienie barona za tak nieodwołalne, że mógł sobie pozwolić na mówienie wszystkiego. Wiem tylko, że baron szybko cofnął rękę, rozwarł szeroko oczy i zmienił się na twarzy, jakby zupełnie nowa myśl zaświtała mu w głowie.
— Prawda! — powiedział z przekonaniem. — Nie ma takiego zła, którego nie dałoby się naprawić.
— Z wyjątkiem pustki w szkatule! — zawołał geniusz. — Tak! Ale może przyjść dzień, kiedy szkatuła znów
będzie pełna — odparł baron.
— A żona sekutnica? — warknęła zjawa.
— Ach, można ją poskromić — odrzekł baron.
— A trzynaścioro dzieci? — wołał gość.
— Z pewnością nie wszystkie pójdą na złą drogę — powiedział baron.
Geniusz wpadał w coraz większą złość, widząc, że samobójca tak niespodziewanie zmienia swe zamiary, usiłował jednak obrócić wszystko w żart i oznajmił, że będzie szczerze obowiązany, jeśli baron zechce go objaśnić, kiedy zamierza skończyć z kpinami.
— Ależ ja wcale nie żartuję! Nigdy nie byłem tak daleki od żartów — zapewnił baron.
— W porządku! Miło mi to słyszeć — geniusz spojrzał na niego nader ponuro — bo mówiąc bez przesady i figur retorycznych żart dla mnie równa się po prostu śmierci. Nuże! Porzuć bez namysłu ten okropny świat!
— Czy ja wiem... — marudził baron, w zamyśleniu bawiąc się nożem. — Ten świat jest okropny... Z pewnością... Ale myślę, że twój nie jest wiele lepszy, gdyż patrząc na ciebie trudno przypuścić, by ci się tam świetnie wiodło... To właśnie nasuwa mi myśl, że w gruncie rzeczy nie mogę mieć gwarancji, iż opuszczając ten padół poprawię swój los... Nigdy o tym nie myślałem! — krzyknął nagle, zrywając się z miejsca.
— W drogę! — wrzasnęła zjawa zgrzytając zębami.
— Precz stąd! — ryknął baron. — Nie będę gryzł się strapieniami! Na wszystko spojrzę z uśmiechem! Znowu zakosztuję łowów i rozległych przestrzeni, a jeżeli to nie pomoże, przemówię baronowej do rozumu i poucinam łby wszystkim Swillenhausenom!
Wykrzyknąwszy ostatnie słowa baron rzucił się na fotel i począł śmiać się tak głośno i gwałtownie, że cała komnata rozbrzmiewała tym śmiechem.
Postać cofnęła się o parę kroków spoglądając na barona z nieopisanym przerażeniem, a gdy ten przestał się wreszcie śmiać, chwyciła kół, z całej mocy wbiła go sobie w pierś, wydała przejmujący jęk i... zniknęła.
Von Koëldwethout nie zobaczył już nigdy tej zjawy. Gdy zdecydował się na podjęcie energicznych kroków, wnet przywiódł do rozsądku baronową wraz z innymi von Swillenhausenami i umarł po długich, długich latach — nie jako bogacz (jestem tego pewien), ale w każdym razie jako człowiek szczęśliwy — zostawiając licznych potomków, znakomicie i pod osobistym jego nadzorem wyćwiczonych w sztuce łowów na dziki i niedźwiedzie. A morał tej powiastki i moja rada dla wszystkich bez wyjątku brzmi następująco: jeżeli kiedykolwiek z podobnych przyczyn wpadniecie w przygnębienie i melancholię (co trafia się niejednemu), zbadajcie każdą sprawę z obydwu stron, stosując do lepszej szkło powiększające. A jeśli mimo to wciąż jeszcze będzie was nawiedzać pokusa, by z własnej woli pożegnać się z życiem, skorzystajcie z godnego pochwały przykładu barona na Grogzwig i spróbujcie najpierw wypalić dużą fajkę i wysuszyć flaszkę wina.
— Panowie i panie! Dyliżans czeka! — zawołał nowy woźnica zaglądając do izby.
Ta wiadomość skłoniła wszystkich do spiesznego dopicia ponczu, a zarazem udaremniła wszelką dyskusję na temat ostatniej opowieści. Zauważono tylko, że pan Squeers odciągnął na stronę siwowłosego dżentelmena i wypytywał go o coś z wielkim zainteresowaniem. Pytanie dotyczyło rzekomo Pięciu Sióstr z Yorku, ale właściwie pedagog chciał się tylko dowiedzieć, czy towarzyszowi podróży wiadomo, jaką kwotę rocznie pobierały w owych czasach konwikty w Yorkshire.
Ruszono w dalszą podróż. Nad ranem Nicholas usnął, a gdy się zbudził, stwierdził z wielkim żalem, że w czasie jego drzemki zarówno baron na Grogzwig, jak i siwowłosy dżentelmen wysiedli i zniknęli. Dzień dłużył się uciążliwie, aż wreszcie około szóstej wieczorem młodzieniec wraz z panem Squeersem, gromadką malców i całym bagażem został wyładowany przed zajazdem Pod Jerzym w Greta Bridge.
ROZDZIAŁ VII
PAŃSTWO SQUEERS U SIEBIE
Pan Squeers wysiadł zdrów i cały z dyliżansu i zostawiwszy na drodze bagaże, Nicholasa i chłopców, którzy przyglądali się z zajęciem przeprzęganiu koni, sam pobiegł do gospody, żeby przejść przy bufecie przez skomplikowany proces „rozprostowywania nóg". Po paru minutach wrócił z nogami jak najdokładniej rozprostowanymi — jeśliby kolor jego nosa i lekka czkawka mogły stanowić jakikolwiek dowód w tej sprawie. W tej samej chwili z podwórza wyjechały powożone przez dwóch parobków: skrzypiąca dwukółka zaprzężona w kuca, a za nią chłopski wóz.
— Załadujcie chłopców i bagaż na wóz — rzekł Squeers zacierając ręce — a my z tym młodym człowiekiem pojedziemy bryczuszką. Wsiadaj pan, Nickleby.
Nicholas posłuchał, pan Squeers miał zrazu pewne trudności w nakłonieniu kuca do podobnego posłuszeństwa, ale ruszyli jakoś, wyprzedzając wlokący się wóz, pełen dziecięcej niedoli.
— Zimno panu, Nickleby? — spytał Squeers, gdy w milczeniu przejechali kawałek drogi.
— Muszę przyznać, że raczej tak.
— Wcale nie mam panu za złe — rzekł Squeers. — Przy takiej pogodzie podróż diabelnie się dłuży.
— Czy daleko jeszcze do Dotheboys Hall, proszę pana?
— Stąd jeszcze ze trzy mile. Ale tu na wsi niepotrzebnie mówisz pan „Hall".
Nicholas zakaszlał jakby dla zaznaczenia, że chciałby wiedzieć dlaczego.
— Bo, w gruncie rzeczy, nie jest to żaden dwór — wyjaśnił krótko Squeers.
— Ach tak? — rzekł Nicholas, którego zdziwiło to nader zwięzłe wyjaśnienie.
— Tak — ciągnął Squeers. — W Londynie dom nazywamy „dworem", bo to lepiej brzmi, ale tutaj nikt tak nie mówi. Przecież jeśli się komuś podoba, może swój dom nazywać na przykład „wyspą"; żadna ustawa tego nie broni, co?
— Chyba nie —odparł Nicholas.
Squeers zerknął chytrze na towarzysza, jakby kończąc w ten sposób ich krótki dialog, a widząc, że młodzieniec zadumał się głęboko i bynajmniej nie okazuje skłonności do dzielenia się z nim myślami — poprzestał na popędzaniu kuca, dopóki nie zajechali na miejsce.
— Wysiadaj pan! — zawołał Squeers. — Hej, tam! Chodź tu który i potrzymaj konia. Ale szybko!
Gdy przełożony wydawał te niecierpliwe okrzyki, Nicholas miał dość czasu, by zauważyć, że szkoła była podłużnym, jednopiętrowym, nieprzytulnym z wyglądu budynkiem, z kilkoma dobudówkami z tyłu oraz ze stodołą i stajnią, przylegającymi do ściany domu. Po upływie paru minut rozległ się łoskot otwieranej bramy wjazdowej, w której wnet ukazał się wysoki, chudy chłopak z latarnią w ręku.
— To ty, Smike? — zawołał Squeers.
— Tak, panie! — odparł chłopiec.
— Czemu, u diabła, zjawiasz się dopiero teraz?
— Zdrzemnąłem się przy ogniu, proszę pana — odpowiedział pokornie Smike.
— Przy ogniu? Przy jakim ogniu? Gdzie jest ogień? — srogo dopytywał przełożony.
— Tylko w kuchni, proszę pana — odrzekł chłopiec. — Pani mówiła, że jeśli mam czuwać, to mogę sobie posiedzieć w kuchni i ogrzać się trochę.
— Twoja pani jest niespełna rozumu — rzucił Squeers. — Czuwałbyś o wiele lepiej, gdybyś siedział łbie na dworze, ręczę.
Zrzędząc tak, pan Squeers, wygramolił się z bryczki. Chłopcu kazał zająć się kucem i dopilnować, by nie dostał już dziś ani ziarnka owsa, Nicholasowi polecił zaczekać chwilę przed frontowymi drzwiami domu, a sam poszedł naokoło chcąc otworzyć je od środka.
Nicholas został sam. Liczne złe przeczucia, które dręczyły go przez cały czas podróży, rzuciły się nań teraz ze zdwojoną siłą. Oddalenie od matki i siostry oraz myśl, że gdyby nawet najgoręcej tego pragnął, mógłby wrócić do domu jedynie pieszo — przejmowały go coraz to głębszym niepokojem; toteż gdy patrzył na ten posępny dom z ciemnymi oknami i na dzikie, pokryte śniegiem, rozległe pustkowie, duszą i sercem jego owładnęło takie przygnębienie, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu.
— No już! — zawołał Squeers wysuwając głowę z frontowych drzwi. — Nickleby, gdzieżeś się pan podział?
— Jestem tutaj, proszę pana — odrzekł Nicholas.
— No, to wchodź pan! — powiedział Squeers. — Wiatr tak napiera na drzwi, że może człowieka z nóg zwalić.
Nicholas westchnął i pospieszył do środka. Pan Squeers starannie zasunął rygle i wprowadził młodzieńca do niewielkiego pokoju, skąpo umeblowanego paroma krzesłami, wiszącą na ścianie żółtą mapą i dwoma stołami, z których jeden nosił ślady przygotowań do kolacji, na drugim zaś walały się w malowniczym nieładzie: poradnik wychowawcy, gramatyka Murraya, parę prospektów i zmięty list adresowany: „Wielmożny Pan Wackford Squeers".
W chwilę po wejściu obu panów do pokoju wpadła jakaś kobieta, która chwyciła pana Squeersa za szyję i obdarzyła go dwoma głośnymi całusami, równie szybkimi jak dwukrotne stuknięcie listonosza. Dama owa — chuda, grubokoścista i przynajmniej o pół głowy wyższa od pana Squeersa — ubrana była w nocny kaftanik z dymki; włosy miała w papilotach, na nich brudny czepek i żółtą bawełnianą chustkę, zawiązaną pod brodą.
— Jakże się miewa mój mężulek? — zapytała figlarnie, grubym i ochrypłym głosem.
— Nieźle, nieźle, kochanie — odrzekł Squeers. — A jak tam krówki?
— W porządku, wszystkie co do jednej — odpowiedziała dama.
— A świnki? — pytał Squeers.
— Nie gorzej niż wtedy, kiedyś wyjeżdżał.
— No, to chwała Bogu! — rzekł Squeers zdejmując płaszcz. — Z chłopakami też chyba wszystko dobrze, co?
— O, tak! Lepiej nie trzeba — burknęła pani Squeers. — Tyle, że ten mały Pitcher choruje.
— Co ty mówisz? — wykrzyknął pedagog. —. Przeklęty chłopak! Zawsze coś złapie: jak nie to, to tamto.
— Skaranie boskie, słowo daję - przyznała pani Squeers. — A w dodatku, jak zachoruje, to oczywiście zaraźliwie. Jestem pewna, że robi to na złość, i nic mnie nie przekona, że tak nie jest. Już ja bym to z niego wytłukła — powtarzam ci to od sześciu miesięcy.
— Tak, tak, kochanie — odpowiedział Squeers. — Poradzimy sobie z tym, jak nie tak, to inaczej.
Podczas tej czułej scenki Nicholas stał sztywno na środku pokoju, nie bardzo wiedząc, czy powinien wycofać się na korytarz, czy zostać. Wątpliwości jego rozstrzygnął pan Squeers.
— Moja droga, to nasz nowy młody nauczyciel — powiedział.
— O! — zdziwiła się pani Squeers i kiwnąwszy głową Nicholasowi zmierzyła go od stóp do głów chłodnym spojrzeniem.
— Dziś zje kolację z nami — podjął Squeers — a jutro rano przeniesie się na stałe do chłopców. Na tę jedną noc położysz go gdzieś tutaj, co?
— Jakoś się to urządzi — odparła dama. — Mój panie, nie ma pan chyba specjalnych wymagań co do spania?
— Ależ żadnych — odparł Nicholas. — Nie jestem wymagający.
— To się szczęśliwie składa — ucieszyła się pani Squeers; a ponieważ dobry humor tej damy z zasady musiał znajdować oddźwięk, pan Squeers roześmiał się serdecznie, jak gdyby dając Nicholasowi hasło, by uczynił to samo.
Pani domu rozmawiała jeszcze z panem domu na temat wyników jego wyprawy i opiekunów, którzy uiścili zwykłą opłatę albo też mają zaległości; potem młoda służąca wniosła zapiekankę przyrządzoną według miejscowych przepisów oraz zimną wołowinę, a gdy to wszystko postawiła już na stole, wszedł Smike z dzbankiem piwa.
Pan Squeers wyciągał właśnie z kieszeni płaszcza listy do uczniów i różne przywiezione z podróży dokumenty. Chłopiec ukradkiem i pożądliwie spoglądał na te papiery, jak gdyby z nieśmiałą nadzieją, że może i dla niego nadeszła jakaś wiadomość. Tyle było bólu w tym spojrzeniu, tak wymownie świadczyło ono o jakiejś długiej i smutnej historii, że trafiło od razu wprost do serca Nicholasa.
Przyjrzał się więc uważniej chłopcu i zdziwiła go osobliwa mieszanina łachmanów, z jakich składał się jego ubiór. Chociaż Smike musiał liczyć przynajmniej osiemnaście czy dziewiętnaście lat i był wzrostu odpowiadającego temu właśnie wiekowi, miał na sobie doszczętnie zdarte ubranko, jakie zwykle noszą bardzo mali chłopcy; ubranko to pomimo nieprawdopodobnie krótkich rękawów i nogawek było dostatecznie obszerne na tę wychudłą postać. Jakby dla dostosowania wyglądu nóg do całości osobliwego stroju Smike nosił ogromne buciska — niegdyś z cholewkami — które mogły należeć przed laty do jakiegoś rosłego i tęgiego gospodarza, ale były już tak obszarpane i połatane, że nie nadawałyby się nawet dla żebraka. Bóg wie, jak długo chłopiec już tu przebywał, w każdym razie wciąż jeszcze nosił tę samą bieliznę, którą miał na sobie w chwili przybycia, szyję bowiem opasywała mu postrzępiona ''dziecinna kryzka, ledwie przesłonięta grubą męską chustką. Był kulawy. Udając, że jest pochłonięty rozstawianiem naczyń na stole, z takim przejęciem, a zarazem z tak beznadziejnym przygnębieniem spoglądał na listy, że Nicholas nie mógł patrzeć na niego bez głębokiego współczucia.
— Co ty się tam tak kręcisz, Smike? — wykrzyknęła pani Squeers. — Zostaw już to wszystko!
— Aha! — mruknął Squeers podnosząc wzrok. — To ty!
— Tak, proszę pana — odrzekł chłopak zaciskając ręce, jakby chciał siłą opanować nerwowe ruchy palców. — Czy przypadkiem...
— Co przypadkiem? — przerwał Squeers.
— Czy pan nie ma... czy ktoś... czy nic panu nie mówiono... co do mnie?
— Diabła tam! — odparł Squeers opryskliwie. Chłopak spuścił wzrok i zasłaniając twarz rękami ruszył ku drzwiom.
— Ani słóweczka — podjął Squeers — i nigdy ani słóweczka już nie będzie. Ładna historia, nieprawda? Zostawili cię tutaj, płacili przez pierwsze sześć lat, a potem ani grosza — teraz nikt się już tobą nie interesuje i nie można się nawet dowiedzieć, czyj jesteś. Śliczna historia, co? Muszę żywić takie wielkie chłopaczysko i nie mam nawet cienia nadziei, że kiedykolwiek zwróci mi ktoś choć jednego pensa.
Smike przyłożył rękę do czoła, jakby starał się coś sobie przypomnieć, po czym, półprzytomnie spoglądając na przełożonego, próbował się uśmiechnąć i wreszcie pokuśtykał ku drzwiom.
— Wiesz, Squeers, co ci powiem? — zauważyła pani domu, gdy drzwi zamknęły się za chłopcem. — Ja myślę, że ten drągal dostaje lekkiego bzika.
— Byle nie zbzikował do cna! — odrzekł przełożony. — Jest poręczny przy gospodarskich robotach i jakby nie było, wart tego, co zje i wypije. Myślę, że zostanie mu w głowie dość oleju, jak na nasze potrzeby. Mniejsza o to! Dawaj lepiej kolację, bo jestem głodny, zmordowany i chciałbym pójść czym prędzej do łóżka.
Słowa te sprowadziły na stół przeznaczony wyłącznie dla pana Squeersa befsztyk, do którego pedagog zabrał się z należytym szacunkiem. Nicholas usiadł przy stole, ale czuł, że jego apetyt zniknął gdzieś bez śladu.
— Jak tam befsztyczek, mężulku? — spytała żona.
— Kruchutki jak z jagnięcia — odrzekł. — Może byś skosztowała?
— Nie przełknęłabym w tej chwili ani kęsa — oświadczyła małżonka. — A co będzie jadł ten młodzieniec, mój drogi?
— Wszystko, co znajdzie na stole — odpowiedział Squeers w przystępie niezwykłej wspaniałomyślności.
— Co pan wybierze, panie Knuckleboy? — spytała dama.
— Poproszę, jeśli łaska, o kawałeczek zapiekanki — odrzekł Nicholas. — Ale bardzo mały, bo wcale nie jestem głodny.
— To nie warto napoczynać zapiekanki, jak pan nie jest głodny — stwierdziła pani Squeers. — Może skosztuje pan plasterek wołowiny?
— Zechce pani sama zdecydować — odpowiedział z roztargnieniem zapytany. — Mnie to zupełnie obojętne.
Pani Squeers przyjęła tę odpowiedź z wielkim zadowoleniem i skinęła głową mężowi — co zapewne miało znaczyć, że rada jest z zachowania młodego człowieka, który snadź wie, co przystoi jego stanowisku — po czym własnymi pięknymi rączkami nałożyła mu na talerz płatek pieczeni.
— Może piwa, mężulku? — zapytała potem mrugając i wykrzywiając się, żeby dać Squeersowi do zrozumienia, iż treść pytania odnosi się do Nicholasa, a nie do niego.
— Naturalnie — rzekł przełożony sygnalizując odpowiedź w taki sam sposób. — Pełną szklankę.
Tak to Nicholas dostał całą szklankę piwa, a że pochłonięty był własnymi myślami, wypił ją w nieświadomości tego, co przed chwilą zaszło.
— Nadzwyczaj soczysty jest ten befsztyczek — obwieścił? Squeers odkładając nóż i widelec, którymi dotychczas zabawiał się w milczeniu.
— Bo z wybornego mięska — chwaliła się jego pani. — Sama kupowałam. Duży kawał, dobra część, umyślnie dla...
— Dla kogo?! — przeraził się małżonek. — Chyba nie dla...
— Nie, nie, nie dla nich — uspokoiła go. — Specjalnie dla ciebie, gdy wrócisz do domu. Boże! Jak mogłeś posądzić mnie o coś podobnego!
— Słowo daję, moja droga, nie wiedziałem, co właściwie chciałaś powiedzieć — tłumaczył pobladły Squeers.
— Uspokój się! — zawołała żona śmiejąc się serdecznie. — Pomyśleć, że mogłam być taką idiotką! No, wiesz...
Ta część rozmowy była raczej niezrozumiała. Otóż wieści szerzące się wśród sąsiadów głosiły, że pan Squeers, jako zdecydowany przeciwnik okrucieństwa wobec zwierząt, nierzadko kupuje na użytek chłopców sztuki bydła, które zginęły śmiercią naturalną. Może więc zaniepokoił się, że przypadkiem spożył jakiś smakowity kąsek, przeznaczony dla młodocianych stołowników.
Po kolacji mała posługaczka z wygłodniałymi oczyma sprzątnęła ze stołu, a pani Squeers oddaliła się, by schować pod kluczem pozostałe przysmaki, a także przyjąć pod troskliwą opiekę garderobę pięciu chłopców, którzy właśnie nadjechali i mieli już za sobą przynajmniej połowę uciążliwej drogi wiodącej ku śmierci z zimna. Uraczono ich zatem lekką wieczerzą, składającą się z owsianki, i zapakowano wszystkich do niewielkiego łóżka, w którym mogli ogrzewać do woli jeden drugiego, a także śnić o obfitym posiłku i gorącym napoju, o ile podszepnęła im to wyobraźnia. Nie jest wcale wykluczone, że tak się właśnie stało.
Pan Squeers przygotował dla siebie potężny kielich koniaku z wodą, przy czym zasadę „pół na pół" stosował nader dowolnie, lecz w granicach sprzyjających rozpuszczaniu się cukru, a jego sympatyczna połowica przyrządziła dla Nicholasa maleńki kieliszeczek mikstury będącej nędzną imitacją mężowskiego napoju. Następnie państwo Squeers przysunęli krzesła do kominka i zasiadłszy z nogami opartymi na żelaznej kracie zaczęli rozmawiać poufnym szeptem, a Nicholas, wziąwszy do ręki poradnik wychowawcy, usiłował czytać osobliwe legendy na temat różnorodnych zagadnień i niemniej ciekawe dane liczbowe, lecz nie poświęcał temu zajęciu więcej uwagi niż człowiek pogrążony w śnie magnetycznym.
W końcu pan Squeers ziewnął przeraźliwie i powiedział, że czas najwyższy iść spać. Na ten znak pani Squeers ze służącą przywlokły mały, wypchany słomą sienniczek oraz dwie derki i urządziły z tego legowisko dla młodego nauczyciela.
— Jutro już będzie pan we właściwej sypialni, Nickleby — powiedział przełożony. — Aha! A kto śpi w łóżku Brooksa, moja droga?
— W łóżku Brooksa? — zastanowiła się małżonka. — Śpi tam Jennings, mały Bolder, Graymarsh i ten — no!... nie pamiętam nazwiska.
— No tak — rozważał Squeers. — To znaczy, że już komplet.
„Komplet! — pomyślał Nicholas. — No chyba!"
— Gdzieś jeszcze jest miejsce, dobrze pamiętam —-ciągnął pedagog — tylko nie mogę sobie przypomnieć w tej chwili, gdzie. Jutro jakoś to wszystko urządzimy. Dobranoc, Nickleby. Pamiętaj pan: jutro o siódmej rano!
— Będę gotów — odrzekł młodzieniec. — Dobranoc.
— Jutro rano przyjdę i osobiście pokażę panu, gdzie jest studnia — obiecał Squeers. — W kuchni na oknie znajdzie pan zawsze kawałek mydła. To dla pana.
Nicholas szeroko otworzył oczy, ale nie poruszył wargami. Squeers miał już wyjść, w ostatniej jednak chwili odwrócił się jeszcze.
— Nie mam pojęcia — rzekł — czyj ręcznik panu wyznaczyć; niech pan jutro rano weźmie byle co, a w ciągu dnia pani Squeers jakoś to urządzi. Moja droga, tylko nie zapomnij.
— Postaram się — odrzekła pani Squeers.— A pan, młody człowieku, postaraj się myć pierwszy. Nauczyciel zawsze powinien być pierwszy; ale oni, jeśli tylko zdołają, gotowi go ubiec we wszystkim.
Pan Squeers trącił żoną łokciem, chcąc zwrócić jej uwagę na koniak, do którego Nicholas mógłby się dobrać w nocy. Dama, zrozumiawszy w lot, pospiesznie chwyciła butelkę, po czym oboje z mężem wyszli.
Kiedy Nicholas został sam, wzburzony i zdenerwowany przeszedł się kilka razy po pokoju, a uspokoiwszy się nieco, zasiadł na krześle i postanowił w duchu, że cokolwiek by się stało, on musi do czasu znosić wszelkie podłości, z jakimi może się tu jeszcze zetknąć, gdyż przez wzgląd na bezradność matki i siostry nie wolno mu dać stryjowi pretekstu do opuszczenia ich w potrzebie. Uczciwe postanowienia prawie zawsze wywierają dobroczynny wpływ na myśli człowieka, który je powziął. Nicholas więc przezwyciężał powoli zniechęcenie, aż wreszcie (bo tak naiwna i ufna jest młodość) zaczął się łudzić nawet nadzieją, iż życie w Dotheboys Hall ułoży mu się lepiej, niż się na to zanosi.
Odzyskawszy nieco pogody ducha zaczął przygotowywać się do spoczynku; wtem z kieszeni surduta wypadł zapieczętowany list, o którym młodzieniec nie myślał od chwili spiesznego wyjazdu z Londynu, a którego widok niezwłocznie przypomniał mu tajemnicze zachowanie Newmana Noggsa.
— O, Boże! — mruknął. — Cóż to za osobliwe gryzmoły.
List był adresowany do niego i napisany na bardzo brudnym papierze, tak zwartymi i koślawymi literami, że był prawie nieczytelny. Ale Nicholas głowił się długo i zdołał wreszcie z trudem odcyfrować, co następuje:
Drogi Młodzieńcze!
Znam życie. Twój ojciec go nie znal, gdyż inaczej nie wyświadczyłby mi pewnej przysługi wiedząc, że mu jej nigdy nie odwzajemni. Ty też nie znasz życia — inaczej nie wyruszałbyś teraz w tą podróż.
Gdybyś kiedykolwiek znalazł się w Londynie i nie miał się gdzie podziać (nie obrażaj się — i ja myślałem niegdyś, że nie znajdą się nigdy w takim położeniu), w gospodzie Pod Koroną, na Silver Street koło Golden Sąuare, powiedzą ci, gdzie mieszkam. Dom na rogu Silver Street i James Street. Do baru są wejścia z obydwu ulic. Możesz tam przyjść późnym wieczorem. Niegdyś nikt się mnie nie wstydził, ale mniejsza o to, i tak już wszystko skończone.
Wybacz mi błędy. Ja już bym teraz nie umiał chyba nosić nie łatanego surduta. Wyzbyłem się wszystkich starych zwyczajów, między innymi również umiejętności poprawnego pisania.
Newman Noggs.
P. S. Gdybyś się znalazł kiedyś niedaleko Bernard Castle, to w gospodzie Pod Królewską Głową dostaniesz dobrego piwa. Powiedz tam, że mnie znasz, na pewno nie policzą ci drożej. Możesz tam mówić o mnie pan Noggs, bo wtedy byłem dżentelmenem — byłem nim naprawdę.
Nie jest to może wydarzenie godne wzmianki, ale gdy Nicholas składał list i chował go do portfelu, oczy zamgliła mu wilgoć, która mogłaby uchodzić za łzy.
ROZDZIAŁ VIII
O EKONOMII WEWNĘTRZNEJ DOTHEBOYS HALL
Dwustumilowa przeszło droga w mróz i niepogodę to jeden z najlepszych środków na zmiękczenie twardego łoża. Być może, podróż taka jest również osłodą snów, te bowiem, które krążyły nad posłaniem Nicholasa i szeptały mu w ucho różne złudne słowa, należały do miłych i radosnych. Ale w chwili, gdy robił właśnie zawrotną karierę, mdły blask dogasającej świecy mignął mu przed oczyma, a głos, który z łatwością rozpoznał jako bezsporną własność pana Squeersa, zwrócił mu uwagę, że czas już wstawać.
— Po siódmej, Nickleby — odezwał się pan Squeers.
— To już ranek? — spytał Nicholas siadając na posłaniu.
— Tak, ranek i do tego lodowato zimny — odparł Squeers. — No, jazda z łóżka, panie Nickleby!
Nie trzeba było popędzać go dłużej, bo młody człowiek natychmiast „zjechał z łóżka" i zaczął się ubierać przy świetle ogarka, który pan Squeers piastował w dłoni.
— Ładna historia! — powiedział ów dżentelmen. — Studnia zamarzła.
— Doprawdy? — rzucił Nicholas, niezbyt przejęty tą wiadomością.
— Tak! — odrzekł Squeers. — Nie będzie pan mógł się dzisiaj umyć.
— Nie będę mógł się umyć? — zawołał Nicholas.
— Nie — ostro odpowiedział Squeers. — Dopóki nie rozbijemy lodu w studni i nie wyciągniemy kubła wody dla chłopców, musi panu wystarczyć szorowanie na sucho. Co się pan tak na mnie gapi? Ruszaj się pan!
Nicholas powstrzymał się od dalszych uwag i zaczął naciągać ubranie. Pan Squeers tymczasem otworzył okiennice i właśnie gasił świecę, kiedy na korytarzu zabrzmiał głos jego miłej towarzyszki życia, która pytała, czy może wejść.
— Proszę, kochanie — odparł Squeers.
Pani Squeers weszła, wciąż jeszcze ubrana w tę, samą niewymyślną matinkę, która i poprzedniego wieczora podkreślała wdzięczne jej kształty; ponadto ustroiła się w staroświecki bobrowy kapturek, nałożony z ujmującą prostotą na wspomniany już nocny czepek.
— Diabli nadali! — warknęła dama otwierając szafę. — Nigdzie nie mogę znaleźć szkolnej łyżki.
— Nie przejmuj się, kochanie — powiedział Squeers uspokajającym tonem. — To nie ma znaczenia.
— Nie ma znaczenia! — powtórzyła pani Squeers gniewnie. — Co ty wygadujesz? Zapomniałeś, że dzisiaj jest siarka?
— Zapomniałem, kochanie — przyznał Squeers. — Tak, dzisiaj jest siarka... Od czasu do czasu oczyszczamy krew chłopcom, panie Nickleby.
— Wierutne bzdury z tym oczyszczaniem — rzuciła dama. — Nie myśl pan, młody człowieku, że wyrzucamy pieniądze na kwiat siarczany i melasę po to tylko, żeby przeczyścić chłopaków; nie wyobrażaj sobie, że tak prowadzimy nasz zakład, bo mówię to otwarcie, grubo się pan omylisz.
— Ależ, moja droga... — przerwał Squeers z niezadowoloną miną. — Hm!...
— Co za niedorzeczność! — zawołała dama. — Jeżeli ten młodzieniec ma być tutaj nauczycielem, to musi od razu zrozumieć, że nie pozwalamy na żadne głupstwa z chłopakami. Dostają siarkę z syropem, bo gdyby nie brali tego czy innego „lekarstwa", wciąż by kwękali i sprawiali masę kłopotów. Poza tym siarka psuje apetyt i wypada taniej niż śniadanie i obiad, więc pomaga jednocześnie im i nam. A zatem wszystko jest w porządku.
Po tych wyjaśnieniach pani, Squeers wpakowała głowę do szafy i poświęciła się bardziej drobiazgowym poszukiwaniom łyżki, w czym pomagał jej pan Squeers. Zajęci tym małżonkowie wymienili parę zdań, ale ponieważ szafa częściowo tłumiła ich głosy, Nicholas dosłyszał tylko, że pan Squeers powiedział „nierozwaga" na to, co powiedziała pani Squeers, a pani Squeers powiedziała „bzdury" na to, co powiedział pan Squeers.
Potem nastąpiły dalsze poszukiwania i szperania, wszystko jednak okazało się bezowocne. Wobec tego przywołano Smike'a i pani Squeers zaczęła go poszturchiwać, a pan Squeers — targać za uszy. Tego rodzaju zabiegi rozjaśniły nieco umysł chłopca, który zdobył się na przypuszczenie, że pani Squeers ma łyżkę w kieszeni, a przypuszczenie to okazało się ściśle zgodne z prawdą. Ponieważ jednak pani Squeers uprzednio zapewniała, iż z całą pewnością nie ma łyżki przy sobie, Smike został ponownie wytargany za uszy za to, że ośmielił się zaprzeczyć swej pani, a ponadto uzyskał obietnicę zdrowego lania, jeżeli w przyszłości nie będzie okazywał przełożonym większego szacunku; wystąpienie jego nie wyszło mu zatem na korzyść.
— To nieoceniona kobieta, Nickleby — odezwał się Squeers, gdy towarzyszka jego życia wyszła poszturchując przed sobą nieszczęsne popychadło.
— Doprawdy, proszę pana? — bąknął Nicholas.
— Nie znam jej równej — ciągnął Squeers. — Nie znam jej równej. Ta kobieta, Nickleby, jest zawsze jednakowa... Zawsze jednakowo skrzętna, żwawa, czynna, oszczędna, taka, jaką widziałeś ją pan przed chwilą.
Nicholas westchnął bezwiednie na myśl o miłych perspektywach domowego życia, jakie otwierały się przed nim, lecz Squeers był, na szczęście, zbyt głęboko pogrążony we własnych rozważaniach, by zwrócić uwagę na to westchnienie.
— Kiedy jestem w Londynie, powtarzam wciąż, że to prawdziwa matka dla chłopców — mówił Squeers. — Ale jest dla nich więcej niż matką... Dziesięć razy więcej! Robi dla tych chłopaków rzeczy, których nawet połowa matek na świecie na pewno nie zrobiłaby dla własnych synów.
— Wydaje mi się, że istotnie by nie zrobiła —odpowiedział Nicholas.
W gruncie rzeczy bowiem oboje państwo Squeers widzieli w chłopcach przyrodzonego i niewątpliwego wroga lub też mówiąc innymi słowy, żywili głębokie przekonanie, że interes i obowiązek zawodowy każe im nękać każdego ucznia tak, jak tylko się da. Pod tym względem zgadzali się wybornie i działali z doskonałą jednomyślnością. Całą różnicę stanowił fakt, że pani Squeers wiodła z wrogiem wojnę nieustraszoną i otwartą, a pan Squeers — nawet we własnym domu — pokrywał nikczemność właściwą sobie obłudą, zupełnie jakby miał nadzieję, że pewnego dnia zdoła wmówić w siebie i naprawdę uwierzy, że jest człowiekiem niezwykle zacnym.
Takie mniej więcej myśli snuły się po głowie Nicholasa, lecz Squeers przerwał ich bieg.
— No, idziemy do klasy — powiedział. — Niech mi pan pomoże naciągnąć szkolny surdut.
Nicholas podał chlebodawcy zdjęty z kołka w korytarzu stary bajowy kaftan myśliwski, po czym Squeers uzbroiwszy się w trzcinę poprowadził swego zastępcę przez podwórko i otworzył drzwi na tyłach domu.
— Spójrz pan! — powiedział, kiedy razem wchodzili do klasy. — Oto nasz warsztat, Nickleby.
Było tam tak tłoczno i tyle rzeczy przykuwało uwagę, że młody nauczyciel rozglądając się pilnie nic zrazu nie widział. Stopniowo wszakże miejsce, w którym się znalazł, przybrało' kształt brudnej izby o nagich ścianach i dwóch oknach pozaklejanych starymi kajetami i papierem, a oszklonych w dziesiątej tylko części. Stały tam dwie stare i koślawe, długie ławki szkolne, ponacinane, pogryzmolone, poplamione atramentem i poniszczone, jak się tylko dało, a prócz nich parę zwykłych ław, oddzielny pulpit dla Squeersa oraz drugi dla jego zastępcy. Pułap, niby w stodole, wspierał się na belkach i kroksztynach, a ściany były tak wyblakłe i brudne, że doprawdy trudno byłoby powiedzieć, czy zetknęły się kiedyś z farbą lub wapnem.
A uczniowie! Ta młodzież szlachecka! Najniklejsze błyski nadziei, ostatnie złudzenia, że trudy jego w tej jaskini przynieść mogą coś dobrego, rozwiały się w umyśle Nicholasa, kiedy z przerażeniem rozglądał się wokół. Blade i wynędzniałe twarze, wychudłe, kościste postacie, dzieci o wyglądzie starców, kaleki z rękami lub nogami w żelaznych szynach, chłopcy karłowatego wzrostu lub tacy, których długie, cienkie nogi ledwie mogły unieść pochylone ciała — wszystko to jednocześnie uderzało wzrok. Były tu kaprawe oczy, zajęcze wargi, zdeformowane stopy, kalectwa i potworności, które mówiły o sprzecznym z naturą wstręcie rodziców do swego potomstwa albo o młodym życiu, które od zarania zdane było na pastwę okrucieństw i opuszczenia. Widziało się twarzyczki, które byłyby ładne, gdyby nie oszpecił ich grymas ponurego i uporczywego cierpienia. Widziało się dzieciństwo pozbawione blasków w oczach i odarte z piękna — dzieciństwo, któremu pozostawiono tylko jego bezradność. Widziało się złe twarze chłopców, posępnych niby złoczyńcy w więziennych celach i tępo spoglądających ołowianymi oczyma. Widziało się wreszcie młode stworzenia, obarczone dziedzictwem słabości i grzechu własnych rodziców, gorąco stęsknione nawet do najemnych opiekunek — jedynych, znanych sobie — samotne nawet wśród tych samotnych. W stworzonym tu przedsionku piekła tępiono w zarodku wszystkie dobre czy litościwe popędy, chłostą i głodem niszczono każde młode i zdrowe uczucie, wszelkie zaś mściwe namiętności mogły ropieć w wezbranym bólem sercu i torować sobie drogę do jego najtajniejszej głębi.
Ale ten okropny widok miał również groteskowe strony i mógł wywołać uśmiech na twarzy mniej poważnego obserwatora. Przy jednej z ławek prezydowała pani Squeers, która stała nad wielką misą siarki z melasą i dużymi dawkami tej doskonałej mieszaniny obdzielała wszystkich po kolei chłopców. Używała w tym celu prostej drewnianej łyżki, wystruganej zapewne dla jakiegoś wielkoluda i mocno rozciągającej usta wszystkich młodych dżentelmenów, zmuszanych pod groźbą srogiej kary cielesnej do połykania całej porcji jednym haustem. W innym kącie widać było przybyłych wczoraj malców, zbitych w gromadkę w poczuciu koleżeństwa. Trzej z nich ubrani byli w bardzo obszerne skórzane spodnie do konnej jazdy, dwaj zaś nosili stare spodenki, nieco obciślejsze, niż bywa zazwyczaj dolna bielizna. W niewielkiej od nich odległości zasiadał nieletni syn i dziedzic pana Squeersa — żywy portret ojca — i z wielkim zapałem kopał po rękach Smike'a, który przymierzał mu parę nowych trzewików, uderzająco podobnych do obuwia, jakie nosił podczas podróży najmniejszy z pięciu chłopców. Malec ów miał widać podobne myśli, bo spoglądał na ten akt wywłaszczenia z wyrazem pełnej zdumienia żałości.
Ponadto był jeszcze długi rząd chłopców, oczekujących z niezbyt pogodnymi minami na nieuniknioną melasę, oraz drugi rząd złożony z tych, którzy odbyli już przykry zabieg i teraz wykrzywiali usta w sposób wyrażający wszystko prócz zadowolenia. Chłopcy nosili tak pstrą, niedobraną i dziwaczną odzież, że byliby zdecydowanie śmieszni, gdyby nie ciążące na nich plugawe piętno brudu, niechlujstwa i chorób.
— Jakże tam? — powiedział Squeers, gwałtownie uderzając trzciną w pulpit, na co połowa malców omal nie wyskoczyła z butów. — Skończone z tym lekarstwem?
— Akurat kończymy — odparła pani Squeers dławiąc w pośpiechu ostatniego chłopca i waląc go drewnianą łyżką po ciemieniu, by przywrócić go do życia. — Tutaj, Smike! Bierz to! Uwijaj się!
Powłócząc nogami Smike wyszedł z miską, a pani Squeers przywołała jakiegoś chłopca z bujnymi lokami i wytarłszy w nie ręce pospieszyła za popychadłem do przypominającej pralnię izdebki, gdzie na małym ogieńku gotowało się coś w wielkim garnku, a drewniane miseczki stały rzędem na desce.
Do tych miseczek pani Squeers, z pomocą wygłodniałej służącej, nalewała brunatną maź podobną do rozgotowanych trocin, a tutaj zwaną owsianką. Do każdej z nich wkładała też maleńki trójkącik razowego chleba, za pomocą którego chłopcy jedli owsiankę i który potem zjadali na zakończenie śniadania. Następnie pan Squeers powiedział namaszczonym głosem:- — Niech nas przeniknie uczucie wdzięczności za dary, zesłane przez Pana — i wyszedł, by samemu zabrać się do tych darów.
Nicholas rozepchał sobie żołądek miseczką wspomnianej owsianki z takich samych mniej więcej powodów, jakie skłaniają dzikusów pewnych szczepów do pożerania ziemi, gdy głód zbytnio dokucza, a wokoło brak wszelkiego pożywienia. Później pokrzepił się przydzieloną z tytułu zajmowanego stanowiska kromką chleba z masłem i usiadł, by czekać na rozpoczęcie lekcji.
Trudno mu było nie zauważyć, jak dziwnie cisi i smutni byli wszyscy . chłopcy. Nie słyszał zwykłych hałasów i rozgwaru szkoły, ożywionych zabaw i szczerej wesołości. Dzieci siedziały w ciasnych grupkach, skulone i drżące, jakby brakło im chęci do kręcenia się po izbie. Jedynym uczniem, zdradzającym skłonności do poruszania się i figlów, był młody Squeers, ale ponieważ główną jego rozrywkę stanowiło deptanie nowymi butami po nogach kolegów, ten przypływ dobrego humoru był raczej nieprzyjemny.
Po półgodzinnej zwłoce pan Squeers powrócił, a chłopcy zajęli miejsca i rozłożyli książki, z których jedna przypadała na mniej więcej ośmiu uczniów. Minęło parę minut. Pan Squeers spoglądał przez ten czas przed siebie z wielce mądrą miną, jak gdyby posiadł dokładną znajomość tego, co było we wszystkich książkach i mógł wyrecytować ,na pamięć każde słówko, które książki te w sobie zawierały, jeśliby tylko zechciał ponieść taki trud. Potem dżentelmen ów przywołał pierwszą klasę.
Parę strachów na wróble, świecących gołymi kolanami i łokciami, posłuchało wezwania i ustawiło się koło pulpitu przełożonego, przed którego uczonym obliczem jeden z chłopców umieścił brudną i poszarpaną książkę.
— To jest, Nickleby, pierwsza klasa studiująca filozofię i zasady pisowni angielskiej — odezwał się Squeers i skinieniem ręki dał Nicholasowi znak, by stanął obok niego. — Potem zawołamy klasę łaciny, którą przekaże się panu... No, zaczynamy! Gdzie jest prymus?
— Myje okno w saloniku od podwórka, proszę pana profesora — odpowiedział chwilowy zastępca prymusa klasy filozofii.
— Aha! Myje okno... Tak, prawda... — rzekł Squeers. — Stosujemy tutaj praktyczny sposób nauczania, Nickleby, regularny system edukacji. Em-ygrek-cie, myć, czasownik czynny, który znaczy doprowadzać do stanu czystości, oczyszczać. O-ka-en-o, okno, to otwór z oszkloną ramą. Kiedy uczeń dowie się tego z książki, idzie sobie i zajmuje się praktyką. To coś bardzo podobnego do używania globusa w geografii. Gdzie drugi uczeń?
— Piele w ogrodzie, proszę pana profesora — odpowiedział cienki głosik.
— Aa... prawda... — przypomniał sobie Squeers, bynajmniej nie zbity z tropu. — Oczywiście, że piele. Be-o-te-a-en-i-ka-a, botanika, rzeczownik, nauka o roślinach. Kiedy chłopiec dowie się, że botanika to nauka o roślinach, idzie sobie i zapoznaje się z roślinami. Oto nasz system, Nickleby. Co pan o nim myśli?
— W każdym razie to bardzo opłacalny system — odparł Nicholas.
— No, pewnie! — potwierdził Squeers, który nie zwrócił uwagi na znaczący ton swego zastępcy. — Trzeci uczeń! Powiedz mi, co to jest koń?
— Zwierzę, proszę pana profesora — odpowiedział malec.
— Zupełnie słusznie — rzekł Squeers. — Prawda, Nickleby?
— Myślę, proszę pana, że co do tego nie może być wątpliwości — przyznał Nicholas.
— Pewnie, że nie może — ciągnął Squeers. — Koń to czworonóg, z łaciny quadruped, co właśnie znaczy zwierzę. Wie to każdy, kto przeszedł szkółkę początkową, bo po cóż inaczej miałyby istnieć takie szkoły?
— Pewnie, pewnie... — mruknął Nicholas z roztargnieniem.
— Ponieważ odpowiedziałeś bez zarzutu — zwrócił się Squeers do chłopca— idź sobie i zajmij się moim koniem, a wyczyść go dobrze, bo inaczej ja ciebie wyczyszczę. Beszta klasy będzie ciągnęła wodę, dopóki im się nie powie, że już dosyć. Jutro pranie. Trzeba napełnić kotły.
Takimi słowy wyprawił pierwszą klasę do praktycznych ćwiczeń z filozofii i zmierzył Nicholasa na poły chytrym, na poły podejrzliwym spojrzeniem, jakby niezupełnie był pewien, co jego zastępca może sobie o nim myśleć w tej chwili.
— Oto metoda, jaką tu stosujemy, Nickleby — odezwał się po chwili.
Nicholas niedostrzegalnie wzruszył ramionami i powiedział, że już to zauważył.
— Doskonała metoda, doskonała — uzupełnił Squeers. — A teraz zajmij się pan tymi czternastoma chłopakami. Mogą trochę poczytać albo przesłuchaj ich pan, bo trzeba zacząć coś robić. Próżniactwem nic się tu nie zwojuje.
Pan Squeers rzucił ostatnie słowa, jakby przyszło mu nagle do głowy, że nie powinien zwracać się do zastępcy zbyt często albo też, że zastępca powiedział zbyt mało na pochwałę jego zakładu. Dzieci usadowiły się w półkole przed nowym nauczycielem, a ten zaczął przysłuchiwać się tępej, pełnej zacięć i jąkania recytacji nader interesujących opowieści, które można znaleźć tylko w najbardziej przestarzałych elementarzach.
Wypełniony tak ciekawymi zajęciami ranek wlókł się powoli. O godzinie pierwszej chłopcy, starannie wprzód pozbawieni apetytu za pomocą owsianki i kartofli, zasiedli w kuchni do twardej, solonej wołowiny, której porcję łaskawie pozwolono Nicholasowi zabrać na jego własny, samotny pulpit, gdzie mógł spożyć ją w spokoju. Następnie, po jeszcze jednej godzinie kulenia się i trzęsienia w klasie, lekcje rozpoczęły się znowu.
Po każdej ze swych co sześć miesięcy powtarzanych wypraw do stolicy pan Squeers miał zwyczaj zbierania wszystkich chłopców i składania im czegoś w rodzaju sprawozdania dotyczącego krewnych i znajomych, których widział, zasłyszanych nowin, listów, które przywiózł, uregulowanych i nieuregulowanych rachunków i tym podobnych spraw. Uroczysty ten obrzęd odbywał się zawsze po południu w dzień następny po powrocie przełożonego, z tego, być może, powodu, iż chłopcy nabierali siły ducha skutkiem niepewności, w jakiej pozostawiano ich przez cały ranek, może zaś dlatego, że pan Squeers stawał się bardziej nieugięty i surowy pod wpływem rozgrzewających napojów, którymi raczył się po wczesnym obiedzie.
Tak czy inaczej odwołano chłopców od okien domu, z ogrodu, stajni i obory i szkoła była zgromadzona w komplecie, gdy do izby wszedł pan Squeers z niewielkim zwitkiem papierów w ręku, a za nim pani Squeers z dwiema trzcinami pod pachą.
— Niech no mi tylko który piśnie słówko nie pytany — powiedział łagodnie pedagog nakazując ciszę — a zedrę mu skórę z pleców.
Takie uroczyste zagajenie wywołało pożądany skutek, gdyż natychmiast zapanowała grobowa cisza, a pan Squeers zaczął mówić:
— Chłopcy! Byłem w Londynie, skąd wracam do swej rodziny i do was, równie zdrowy i silny jak zawsze.
Zgodnie z obowiązującą tradycją, chłopcy odpowiedzieli na tę radosną wiadomość trzykrotnym słabym okrzykiem. Cóż to był za okrzyk! Trochę silniejszy niż westchnienie i zupełnie pozbawiony ciepła.
— Widziałem rodziców niektórych z was — podjął Squeers przewracając swoje papiery: — Z taką przyjemnością słuchali, jak ich synom dobrze u nas, że nie należy się spodziewać, by któryś z chłopców został stąd odebrany, o czym wszyscy myślą, rozumie się, ze szczerym zadowoleniem.
Parę dłoni podniosło się do oczu, ale większość młodych dżentelmenów, nie posiadając bliżej określonych rodziców, o których Squeers mógłby mówić, zachowywała się zupełnie obojętnie i nie zdradzała zainteresowania.
— Spotkały mnie również rozczarowania i przykrości — ciągnął Squeers spoglądając nader ponuro.— Ojciec Bolera nie dopłacił mi dwu funtów i dziesięciu szylingów. Gdzie jest Bolder?
— Tutaj, proszę pana profesora — odezwało się dwadzieścia usłużnych głosów; chłopcy bowiem zachowują się bardzo podobnie do ludzi dorosłych.
— Chodź tu, Bolder! —rzucił Squeers.
Niezdrowo wyglądający chłopiec, z dłońmi gęsto pokrytymi kurzajkami, wyszedł ze swego miejsca, a zbliżywszy się do pulpitu przełożonego, pełnym błagania wzrokiem spojrzał mu w twarz i stał pobladły od gwałtownych uderzeń serca.
— Bolder — rozpoczął Squeers bardzo powoli, jak gdyby cedząc słowa namyślał się, na czym by tu przyłapać malca. — Bolder, jeżeli twój ojciec wyobraża sobie, że... A! Smarkaczu! Co to ma znaczyć?!
Z tymi słowy Squeers chwycił chłopca za mankiet bluzy i przyglądał się jego dłoni z budującym wyrazem oburzenia i wstrętu.
— Co to takiego, smarkaczu? Jak się to nazywa? — pytał przełożony machając trzciną, aby przyśpieszyć odpowiedź.
— Nic nie mogę poradzić, panie profesorze — odparł chłopiec z płaczem. — Robią się i robią... Myślę, proszę pana profesora, że to od brudnej roboty... A... A właściwie nie wiem od czego... Ale to nie moja wina...
— Bolder — przemówił Squeers podciągając mankiety i spluwając w prawą dłoń, by tym pewniej ująć trzcinę. — Jesteś niepoprawnym łotrem. Ostatnie lanie nie pomogło ci jakoś, musimy więc sprawdzić, czy następne wybije to z ciebie.
Powiedziawszy swoje i nie bacząc na żałosne prośby o litość, pan Squeers rzucił się na chłopca i począł chłostać go z całej siły, dopóki ręka nie odmówiła mu posłuszeństwa.
— Masz! — powiedział Squeers dokonawszy dzieła. — Trzyj się, trzyj się, jak ci się podoba. Prędko nie zetrzesz takiego lania. Będziesz ty cicho! Słyszysz? Wyrzuć go, Smike!
Popychadło wiedziało z długiego doświadczenia, że lepiej nie zwlekać z wykonaniem rozkazu, zaraz więc wyrzuciło ofiarę przez boczne drzwi klasy, a pan Squeers wdrapał się na swój stołek przy pomocy pani Squeers; która zajmowała drugi u boku męża.
— A teraz zobaczymy, co tu mamy — podjął Squeers. — Jest list dla Cobbeya... Cobbey, wstań!
Inny chłopiec podniósł się z ławki i stał pożerając wzrokiem list, którego streszczenie pan Squeers przygotowywał w myśli.
— Aha!... — mówił przełożony. — Babka Cobbeya umarła, a jego wujek John zabrał się do picia. To wszystkie nowiny, jakie przesyła mu siostra, nie mówiąc o ośmiu pensach, które akurat pokryją koszt tej stłuczonej szyby. Pani Squeers, kochanie, bądź łaskawa przyjąć pieniądze.
Z bardzo urzędową miną zacna dama schowała osiem pensów do kieszeni, Squeers zaś przeszedł najobojętniej do spraw następnego chłopca.
— Graymarsh! — zawołał. — Teraz twoja kolej. Wstań, Graymarsh!
Znowu podniósł się jakiś chłopiec, a Squeers przebiegł wzrokiem papier, jak poprzednim razem.
— Ciotka Graymarsha, siostra jego matki — powiedział przełożony zaznajomiwszy się z treścią listu — szczerze się uradowała wiadomością, że jej siostrzeniec jest zdrów
i zadowolony. Przesyła pełne szacunku pozdrowienia pani Squeers, która musi być chyba prawdziwym aniołem. Również pana Squeersa uważa za istotę zbyt doskonałą dla tego świata, ma jednak- nadzieję, iż długo jeszcze Bóg go zachowa i pozwoli mu prowadzić szkołę. Chętnie przysłałaby dwie pary pończoch, o które ją proszono, ale nie ma teraz gotowizny, więc w zamian za to wysyła traktat religijny wraz z wyrazami nadziei, że Graymarsh pokłada ufność w Boskiej Opatrzności. A nade wszystko spodziewa się, że Graymarsh będzie starał się pod każdym względem zadowolić państwa Squeers, których powinien uważać za najbliższą rodzinę, że będzie kochał młodego Squeersa i nie będzie się sprzeciwiał spaniu w piątkę w jednym łóżku, czemu nie powinien sprzeciwiać się żaden chrześcijanin... Ach! — dodał Squeers składając papier. — Cóż to za prześliczny list! Jaki rozczulający!
Pod pewnym względem mógł on istotnie uchodzić za niezwykle rozczulający, albowiem kółko bliższych znajomych owej ciotki żywiło silne podejrzenia, że jest ona nie kim innym, lecz rodzoną matką Graymarsha. Squeers jednak, nie pozwoliwszy sobie na żadną tego rodzaju aluzję (brzmiałaby ona niemoralnie w obecności młodzieży), niezwłocznie zajął się dalszymi sprawami i zawołał— Mobbs — na co następny chłopiec wstał, a Graymarsh usiadł.
— Macocha Mobbsa — rzekł Squeers — położyła się do łóżka i do tej pory ciężko choruje na wiadomość, że Mobbs nie chce jeść łoju. Chciałaby dowiedzieć się odwrotną pocztą, do czego zamierza on doprowadzić takimi grymasami, a także, jakim prawem ośmielił się kręcić nosem na zupę z krowiej wątroby, jeżeli jego czcigodny przełożony odmówił nad nią modlitwę? Dowiedziała się o tym wszystkim z londyńskich gazet, nie od pana Squeersa, który jest zbyt dobry i łagodny, by podburzać kogokolwiek przeciw komukolwiek. Rozgniewała się tak bardzo, że Mobbs wprost nie może sobie tego wyobrazić. Martwi się, że Mobbs jest niezadowolony, co uważa za potworny grzech, ale ma nadzieję, że chłosta, pana Squeersa skieruje myśli Mobbsa na właściwe tory. W trosce o jego poprawę wstrzymuje kieszonkowe, które wynosiło dotychczas pół pensa tygodniowo, a także ofiarowuje misjonarzom scyzoryk z podwójnym ostrzeni i korkociągiem, który kupiła dla Mobbsa.
— Ponure myśli do niczego nie doprowadzą — odezwał się Squeers po strasznej chwili milczenia, w ciągu której po raz drugi splunął w prawą garść. — Lepiej zachować dobry humor i wesołą minę. Mobbs! Do mnie!
Mobbs powoli zbliżał się do pulpitu trąc po drodze oczy, jakby przewidywał, że znajdzie słuszną po temu przyczynę, a niebawem wycofał się przez boczne drzwi, istotnie znalazłszy przyczynę, która każdemu chłopcu wystarczyłaby do płaczu.
Potem pan Squeers przystąpił do otwierania kolekcji najrozmaitszych listów. Część ich zawierała pieniądze, które pani Squeers „brała pod opiekę", inne natomiast wspominały o rozmaitych drobiazgach, jak czapki i tym podobne, które zdaniem wspomnianej damy były zawsze dla adresata za małe lub za duże i nie nadawały się dla nikogo z wyjątkiem młodego Squeersa. Mogło się wydawać, że młodzian ten ma niezwykle rozciągliwe członki, wszystko bowiem, 'co nadsyłano do szkoły, leżało na nim jak ulał. Szczególnie głowa jego musiała odznaczać się niezwykłą elastycznością, gdyż rozmiar czapek czy kapeluszy był jej zgoła obojętny.
Po załatwieniu tych spraw odbyło się parę niedbałych lekcji i Squeers wrócił przed swój kominek zostawiając młodzież pod opieką Nicholasa w bardzo zimnej klasie gdzie wkrótce po zmroku podano wieczerzę składającą się z chleba z serem.
W kącie najbliższym pulpitu pedagoga stał niewielki piecyk, przy którym Nicholas usiadł tak zgnębiony i upokorzony myślą o swej sytuacji, że gdyby śmierć zechciała zbliżyć się doń w tej chwili, powitałby ją niemal z radością. Wszystko składało się na taki stan ducha: okrucieństwa, których stał się tu biernym świadkiem, grubiańskie, nikczemne postępowanie Squeersa, cechujące go nawet wtedy, gdy był w najlepszym humorze; brud panujący w klasie; słyszane wokół westchnienia i szmery. A gdy uprzytomnił sobie, że będąc tu nauczycielem (mniejsza o to, jaki nieszczęsny zbieg okoliczności zmusił i doprowadził go do tego) może słusznie uchodzić za podporę i poplecznika systemu wychowawczego, który przejmuje go wstrętem i oburzeniem — poczuł odrazę do siebie i myślał przez chwilę, iż sama świadomość obecnego położenia nigdy już nie pozwoli mu podnieść czoła.
Na razie jednak nie zamierzał odstąpić od powziętego ubiegłej nocy postanowienia. W listach do matki i siostry doniósł o szczęśliwie odbytej podróży, starając się pisać o Dotheboys Hall jak najmniej i jak najpogodniej. Miał nadzieję, że pozostając na miejscu będzie mógł nawet tutaj uczynić coś dobrego; a w każdym razie jego bliscy zbyt byli zależni od względów stryja, żeby już teraz mógł pozwolić sobie na wybuch oburzenia.
Jedna wszakże troska gnębiła go bardziej niż wszystkie samolubne myśli związane z własną sytuacją, a troską tą były przyszłe losy Kate. Stryj oszukał go przecież, czemu więc nie miałby umieścić jego siostry w jakiejś okropnej jaskini, gdzie młodość i uroda mogą być nieszczęściem większym niż brzydota czy ułomność? Obraz taki był straszny dla uwięzionego w klatce człowieka ze skrępowanymi rękami i nogami. „Ale nie! — mówił w duchu Nicholas. — Jest z nią matka, jest ta portrecistka, dość prostoduszna osoba, żyjąca jednak w świecie i znająca świat." Gorąco pragnął uwierzyć, że pan Ralf Nickleby powziął urazę wyłącznie do niego, ponieważ zaś zdążył już znaleźć słuszne powody odwzajemnienia tej niechęci, bez większego trudu utwierdza! się w mniemaniu, że wzajemne wrogie uczucia obejmują jedynie stryja i jego.
Pogrążony w rozmyślaniach zauważył nagle wzniesioną ku sobie twarz Smike'a, który klęcząc przed piecem zbierał parę rozsypanych na podmurówce węgli i wrzucał je do ognia. Chłopiec przerwał na chwilę zajęcie, by zerknąć na Nicholasa, a gdy spostrzegł, że został zauważony, skulił się, jakby oczekiwał razów.
— Mnie się nie obawiaj — rzekł Nicholas łagodnie. — Zimno ci?
— N-n-iee...
— Drżysz przecie.
— Ale. mi nie zimno — odpowiedział z pośpiechem. — Przywykłem.
W zachowaniu tego nieśmiałego, zahukanego stworzenia widać było tyle obawy, by przypadkiem w czymś nie zawinić, że Nicholas nie mógł powstrzymać okrzyku: „Biedny chłopiec!"
Gdyby go uderzył, Smike odsunąłby się w milczeniu, na takie jednak słowa wybuchnął płaczem.
— Boże! Boże! — łkał kryjąc twarz w szorstkich, zrogowaciałych dłoniach. — Serce mi pęknie, pęknie, pęknie!...
— Cicho, cicho... — rzekł Nicholas kładąc mu rękę na ramieniu. — Bądź mężczyzną! Jesteś nim już prawie, ze względu na lata... Niech Bóg ma cię w swej opiece...
— Lata! Lata! — zawołał Smike. — Boże! Boże! Ileż ich! Ilu ich było od czasu, gdy przyjechałem jako dziecko mniejsze niż ci wszyscy tutaj! Gdzie oni teraz?
— O kim mówisz? — spytał Nicholas pragnąc przywieść do przytomności półobłąkanego biedaka. — Mnie możesz powiedzieć.
— Moi przyjaciele! Ja sam! Mój... Och! Ile ja przecierpiałem!
— Zawsze pozostaje nadzieja — mruknął Nicholas, który nie bardzo wiedział, co należy powiedzieć.
— Nie! — odparł tamten. — Nie dla mnie!... Czy pamięta pan chłopca, który umarł tutaj?
— Wiesz przecie, że mnie tu wtedy nie było — powiedział Nicholas łagodnie.
— Aha — szepnął Smike przysuwając się bliżej. — Byłem przy nim w nocy. Było cicho. Przestał płakać i wołać kolegów, żeby przyszli i usiedli przy nim. Widział koło łóżka twarze, które przyszły do niego z domu. Mówił, że uśmiechają się i rozmawiają z nim. A kiedy umierał, podnosił głowę i chciał je całować. Słyszy pan?
— Tak, tak... — szepnął Nicholas.
— Jakie twarze uśmiechną się do mnie, kiedy będę umierał? — rozpłakał się i znowu zadrżał. — Kto porozmawia ze mną w długie ostatnie noce? Nikt nie może przyjść z domu! A jeśli przyjdzie, przestraszy mnie tylko, bo ja nie znam domu, nie znam nikogo z bliskich... Ból i strach! Ból i strach dla mnie za życia i po śmierci! Żadnej nadziei! Żadnej! Żadnej!
Zabrzmiał dzwonek wzywający do łóżek. Na jego dźwięk chłopak popadł w zwykłą sobie apatię i wymknął się z izby, jakby pragnął usunąć się niepostrzeżenie. Po chwili również i Nicholas z ciężkim sercem udał się... Nie! Nie udał się na spoczynek! Po prostu poszedł za innymi do brudnej, zatłoczonej sypialni, gdzie nie było przecież spoczynku.
ROZDZIAŁ IX
W KTÓRYM MOWA O PANNIE SQUEERS, PANI SQUEERS, MŁODYM PANU SQUEERS, STARYM PANU SQUEERS ORAZ O ROZMAITYCH SPRAWACH I OSOBACH, ZWIĄZANYCH ZARÓWNO Z RODZINĄ SQUEERSÓW, JAK I Z NICHOLASEM NICKLEBY
Kiedy pan Squeers opuścił wieczorem izbę szkolną, udał się jak już wspomnieliśmy, przed swój własny kominek, znajdujący się nie w tym pokoju, w którym Nicholas jadł kolację w dzień przyjazdu, ale w mniejszym — położonym na tyłach domostwa, gdzie, małżonka przełożonego, jego przyjemny synalek i czarująca córuchna cieszyli się właśnie swym miłym towarzystwem. Pani Squeers, jak przystało matronie, zajęta była cerowaniem pończoch, panienka zaś z paniczem rozstrzygali jakieś młodzieńcze nieporozumienie przy pomocy prowadzonej poprzez stół walki na pięści. Na widok jednak czcigodnego rodzica zapasy te ustały i zastąpiła je dyskretna wymiana kopnięć pod stołem.
W miejscu tym wypada poinformować czytelnika, iż panna Fanny Squeers liczyła sobie dwadzieścia trzy wiosny. Jeżeli wdzięk i urok są nieodłącznymi cechami tego właśnie okresu życia, można by sądzić, że panna Squeers cechy te posiadała, nie ma bowiem powodu do przypuszczeń, iż stanowiła wyjątek z powszechnej reguły. Nie była ona wysoka jak matka, lecz krępa niczym ojciec; po pierwszej odziedziczyła głos o chrypliwym brzmieniu, po drugim zaś szczególny wyraz prawego oka, o którym można by powiedzieć, iż nie posiada żadnego wyrazu.
Panna Squeers spędziła parę ostatnich dni u znajomych w sąsiedztwie i niedawno wróciła pod dach rodzicielski, dlatego więc zapewne nie słyszała jeszcze nic o Nicholasie. Teraz dopiero sam pan Squeers skierował rozmowę na jego temat.
— No, moja kochana — odezwał się Squeers przysuwając fotel bliżej ognia. — Go ty o nim myślisz, jak dotychczas?
— O kim się pytasz? — spytała pani Squeers, która (jak to często podkreślała) nie znała się, chwała Bogu, na gramatyce.
— O tego młodego człowieka... nowego nauczyciela. Kogóż innego mógłbym mieć na myśli?
— Ach! Ten Knuckleboy — powiedziała pani Squeers niechętnie. — Nie znoszę go.
— Czemuż nie znosisz go, moja kochana? — spytał Squeers.
— A co ci do tego? — odparła pani Squeers. — Jeżeli go nie znoszę, to chyba dosyć. Prawda?
— Dla niego zupełnie dosyć, a nawet za dużo, gdyby się miał o tym przekonać-— rzekł pojednawczo Squeers. — Tak sobie pytam, moja kochana, z prostej ciekawości.
— No, to ci powiem, jeśli chcesz wiedzieć — wybuchnęła pani Squeers. — To dumny, wyniosły, zarozumiały paw z zadartym nosem.
Pani Squeers miała zwyczaj wyrażać się bardzo dobitnie w chwilach podniecenia, a ponadto stosować różnorodne epitety, nierzadko w znaczeniu przenośnym; tak więc użyty tutaj wyraz „paw" albo też wzmianka o nosie Nicholasa nie powinny być zrozumiane w ścisłym słów tych znaczeniu, lecz raczej interpretowane swobodnie i zależnie od wyobraźni słuchacza. Epitety owe często nie pasowały zarówno do siebie, jak i do obiektu, do którego były stosowane; w danym bowiem wypadku paw z zadartym nosem może uchodzić wyłącznie za osobliwość ornitologiczną i okaz spotykany nader rzadko.
— Hm... — powiedział Squeers, jakby pragnął uśmierzyć ten wybuch łagodnością. — Jest tani, moja kochana. Ten młody człowiek jest ogromnie tani.
— Nic podobnego — zaoponowała dama.
— Pięć funtów rocznie! — rzekł Squeers.
— I cóż z tego? — rzuciła jego małżonka. — To drogo, jeżeli nie jest ci potrzebny, prawda?
— Ale on jest nam bardzo potrzebny — upierał się Squeers.
— Nie rozumiem, do czego — powiedziała pani Squeers. — Tylko nie gadaj! Możesz przecie pisać w prospektach i ogłoszeniach: edukacją kieruje pan Wackford Squeers przy pomocy wykwalifikowanych nauczycieli — i nie mieć żadnych nauczycieli. Chyba to jasne? Czy właściciele szkół nie robią wciąż takich rzeczy? Brak mi już do ciebie cierpliwości.
— Brak ci cierpliwości! — rzucił szorstko. — A teraz ja ci coś powiem, pani Squeers. Może pozwolisz łaskawie, że sam będą decydował, czy potrzeba mi nauczyciela, czy nie. W Indiach Zachodnich wolno dozorcy niewolników mieć pomocnika, który pilnuje czarnych, by nie uciekli albo nie podnieśli buntu. I ja tak samo będę miał swego pomocnika, żeby pilnował tutaj naszych czarnych, dopóki mały Wackford nie będzie mógł zając się szkołą.
— Czy jak dorosnę, to zajmę się szkołą, tato? — spytał Wackford junior, rezygnując w przystępie zadowolenia z podstępnego kopniaka, jakiego przygotowywał właśnie dla siostry.
— Naturalnie, synku — odparł pan Squeers głosem, w którym brzmiała tkliwość.
— Już ja im pokażę! — zawołał miły dzieciak ujmując ojcowską trzcinę. — Ach, tato! Nauczę ich beczeć!
W panu Squeers serce rosło zawsze na widok takich pełnych zapału porywów jego młodej latorośli, które to porywy uważał za wróżbę przyszłej wielkości syna. Wcisnął więc pensa w dłoń chłopca i donośnym wybuchem śmiechu dał upust swym uczuciom, W czym naśladowała go wzorowa małżonka. Dziecięcy apel do ich wspólnych zamiłowań z łatwością przywrócił towarzystwu harmonię i skierował rozmowę na pogodniejsze tory.
— To wstrętna, nadęta małpa — powiedziała pani Squeers wracając do Nicholasa.
— Jeżeli nawet tak jest — rzekł przełożony — to w naszej klasie będzie się nadymać równie dobrze jak gdziekolwiek indziej, zwłaszcza że mu się tu nie podoba.
— Nie podoba mu się! Tak, to coś warte — przyznała dama. — Myślę, że złamiemy tutaj trochę jego dumę, a jeżeli nie złamiemy, to doprawdy nie będzie w tym mojej winy.
Dumny nauczyciel w szkółce w Yorkshire był zjawiskiem osobliwym i zgoła niepojętym, jakikolwiek bowiem nauczyciel należał tam do rzadkości, a nauczyciel dumny był istotą, którą trudno sobie wyobrazić przy najbujniejszej nawet imaginacji. Cóż więc dziwnego, że panna Squeers, niezwykle rzadko interesująca się szkołą, spytała, co to za Knuckleboy, który przybiera takie górne tony.
— Nickleby — poprawił Squeers stosując własny system wymowy. — Twoja mama nazywa zawsze ludzi i rzeczy w niewłaściwy sposób.
— To nie ma znaczenia — rzekła pani Squeers. — Za to widzę wszystko we właściwym świetle i to mi zupełnie wystarcza. Przyglądałam mu się dzisiaj po południu, kiedy rozprawiałeś się z Bolderem. Wyglądał, jakby w niego piorun trzasnął, a raz tak się poderwał, jakby miał ochotę rzucić się na ciebie. Przyglądałam mu się, chociaż on myślał, że nie patrzę.
— Mniejsza z tym, ojcze — wtrąciła panna Squeers, zanim głowa rodziny zdążyła odpowiedzieć małżonce. — Cóż to za człowiek?
— Co za człowiek? — odpowiedziała pani Squeers. — Twój ojciec wbił sobie w głowę jakąś bzdurę, że to syn zubożałego dżentelmena, który umarł niedawno.
— Syn dżentelmena!
— Tak! Ale ja w to nie wierzę. Jeżeli nawet jest synem dżentelmena, to musi być przeżytkiem.
Pani. Squeers chciała powiedzieć „podrzutkiem", ale ostatecznie — jak często tłumaczyła robiąc podobne omyłki — za sto lat i tak będzie to bez znaczenia. Przy pomocy tego samego aksjomatu filozoficznego pokrzepiała nieraz chłopców wysyłając ich do cięższej niż zazwyczaj pracy.
— Nic podobnego — odparł Squeers na powyższą uwagę małżonki. — Jego ojciec był od lat żonaty z matką, kiedy on przyszedł na świat, a matka dotychczas żyje.
Zresztą nawet gdyby rzeczywiście był podrzutkiem, to i tak nie zwracalibyśmy na to uwagi, bo trzymając go tutaj zyskujemy względy bardzo potrzebnego nam człowieka. A jeśliby nawet chciał chłopców czegoś nauczyć, a nie tylko ich pilnować, to nie mam nic przeciw temu.
— A ja powtarzam, że nie znoszę go bardziej niż trucizny — powiedziała pani Squeers zapalczywie.
— Jeżeli ty go nie lubisz, moja kochana — odparł Squeers — to wystarczy, bo nie znam nikogo, kto by to lepiej potrafił okazać, a jeśli mowa o tym młodym człowieku, nie masz oczywiście potrzeby trudzić się ukrywaniem swych uczuć.
— Wcale nie mam zamiarów, bądź pewien — rzuciła pani S.
— Słusznie — przyznał Squeers. — Ten młody człowiek, wydaje mi się, lubi wysoko nosić głowę, a nie przypuszczam, by w całej Anglii znalazła się druga niewiasta, która potrafiłaby zgiąć mu kark tak szybko, jak ty, moja najmilsza.
Na ten czarujący komplement pani Squeers uśmiechnęła się szeroko i powiedziała, iż jak sądzi, zdążyła, już w życiu okiełznać kilka wolnych "duchów. Chcąc wszakże. oddać jej sprawiedliwość, musimy dodać, że do spółki z czcigodnym małżonkiem złamała ich już nie kilka, lecz bardzo, bardzo wiele.
Panna Fanny Squeers skrzętnie notowała w pamięci te słowa, podobnie zresztą jak i wiele innych na ten sam temat, a gdy udała się wieczorem do swego pokoju, zaczęła drobiazgowo wypytywać wygłodniałą służącą o wygląd zewnętrzny i sposób bycia Nicholasa. Na jej pytania dziewczyna odpowiadała niezwykle entuzjastycznie i mówiła wiele miłych rzeczy o jego pięknych ciemnych oczach, słodkim uśmiechu, prostych nogach, ze specjalnym naciskiem podkreślając ten ostatni szczegół, z tego zapewne powodu, iż powszechnie przyjęty w Dotheboys Hall kształt nóg był raczej kabłąkowaty. Panna Squeers doszła więc niebawem do wniosku, że nowy nauczyciel musi być wybitną osobą, albo, jak to sama określiła w wiele mówiący sposób, „czymś absolutnie niepospolitym". Wniosek taki zamienił się w postanowienie, by zaraz nazajutrz osobiście obejrzeć Nicholasa.
Chcąc wprowadzić ten plan w życie młoda dama polowała na moment, kiedy matka będzie zajęta, a ojciec nieobecny i w takiej właśnie chwili zajrzała przypadkiem do izby szkolnej, by poprosić o przycięcie pióra. Stwierdziwszy, zaś, że nie ma tam nikogo prócz Nicholasa, który przewodniczy zgromadzeniu chłopców, panienka zarumieniła się mocno i poczęła okazywać wielkie zakłopotanie.
— Bardzo pana przepraszam — jąkała. — Sądziłam, że mój ojciec jest... że powinien... Och!... jak to się dziwnie złożyło...
— Pan Squeers wyszedł — powiedział Nicholas, wcale nie stropiony tym nieoczekiwanym zjawiskiem.
— Czy nie wiadomo panu, jak długo ma być nieobecny? — spytała panna Squeers z wstydliwym wahaniem.
— Mówił, że mniej więcej godzinę — odparł Nicholas uprzejmym, oczywiście tonem, nie zdradzając jednak żadnych oznak, by wdzięki panny Squeers wstrząsnęły nim do głębi serca.
— Ach! Nigdy nie spotkało mnie nic podobnego! — zawołała młoda dama. — Bardzo panu dziękuję i przepraszam, że tu wtargnęłam. Doprawdy, strasznie mi przykro. Gdybym nie sądziła, że zastanę ojca, za nic nie byłabym... Doprawdy, to się może wydawać dziwne... to musi zagadkowo wyglądać... — jąkała rumieniąc się raz jeszcze i zerkając na pióro w swych palcach i na Nicholasa za jego pulpitem.
— Jeżeli o to tylko chodzi — rzekł Nicholas wskazując na pióro i mimo woli uśmiechając się na widok tak przesadnego zakłopotania córki zwierzchnika — może ja będę mógł zastąpić ojca pani?
Panna Squeers zerknęła na drzwi, jakby miała wątpliwość, czy wypada zbliżyć się do obcego mężczyzny, potem rozejrzała się po klasie, jakby obecność czterdziestu chłopców miała dodać jej nieco odwagi, a wreszcie podeszła do Nicholasa i wręczyła mu pióro z najbardziej ujmującą mieszaniną rezerwy i protekcjonalnej uprzejmości.
— Czy czubek ma być twardy, czy miękki? — spytał Nicholas uśmiechając się, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem.
„Ma rzeczywiście śliczny uśmiech" — pomyślała panna Squeers.
— Czy pani coś mówiła? — spytał Nicholas.
— Mój Boże!... Przyznaję, że myślałam właśnie o czymś innym — odparła panna Squeers. — Ach, miękki, tak miękki, proszę pana, jak to tylko możliwe. — Przy ostatnich słowach panna Squeers westchnęła chcąc pewno dać Nicholasowi do zrozumienia, że posiada niezwykle miękkie serce, do którego należy dostosować pióro.
Nicholas przyciął czubek zgodnie z otrzymaną instrukcją, kiedy zaś zwracał gotowe pióro, panna Squeers upuściła je na ziemię. Schylił się więc, by je podnieść, a jednocześnie schyliła się i panna Squeers, skutkiem czego stuknęli się głowami. Na ten widok roześmiało się głośno aż dwudziestu pięciu małych chłopców, co niewątpliwie zdarzyło się po raz pierwszy w ciągu ostatniego półrocza.
— Straszny niezgrabiasz ze mnie — rzekł Nicholas otwierając drzwi, by wypuścić młodą damę.
— Nic podobnego, proszę pana — odparła panna Squeers. — To moja wina... To wszystko moja niemądra... ech-, ech... Do widzenia!
— Żegnam panią — odpowiedział. — Następnym razem postaram się być zręczniejszy. Proszę uważać! Ogryza pani czubek pióra!
— Doprawdy? — zdumiała się panna Squeers. — Tak się zmieszałam, że nie bardzo wiem co... Bardzo przepraszam, że naraziłam pana na taki kłopot.
— Nie miałem najmniejszego kłopotu — zakończył młody człowiek i zamknął drzwi klasy.
— Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takich nóg! — westchnęła panna Squeers w powrotnej drodze.
Mówiąc między nami, panna Squeers była już zakochana w Nicholasie Nickleby.
By uzasadnić gwałtowność, z jaką uczucie do Nicholasa opanowało tę młodą damę, trzeba, być może, wspomnieć, iż przyjaciółka, od której niedawno wróciła, osiemnastoletnia zaledwie córka młynarza, zaręczyła się właśnie z synem drobnego kupca zbożowego, zamieszkałego w sąsiednim miasteczku. Panna Squeers i córka młynarza były bardzo serdecznymi przyjaciółkami i przed paru laty wzajemnie ślubowały sobie, że ta z nich, która się pierwsza zaręczy, nie tracąc ani chwili zwierzy wielką tajemnicę czułemu sercu drugiej i natychmiast poprosi ją na starszą druhnę. Córka młynarza dotrzymała tych zobowiązań, i kiedy jej kontrakt zaręczynowy stał się faktem dokonanym, wpadła z radosną nowiną do sypialni panny Squeers o jedenastej w nocy, bowiem syn kupca zbożowego ofiarował jej rękę i serce o godzinie dziesiątej dwadzieścia pięć według holenderskiego zegara w kuchni. Otóż o pięć lat starszej pannie Squeers, która nie mogła już mówić o swoich... nastu latach (co jest sprawą bardzo poważną), niezwykle zależało, by jak najspieszniej odwzajemnić się przyjaciółce i zwierzyć jej podobną tajemnicę. Ale brakło jej po temu sposobności, bo nie miała najmniejszej tajemnicy w tym rodzaju, czy to dlatego, że jej się nikt nie podobał, czy też ze względu na jeszcze większą trudność, aby ona spodobała się komukolwiek. Niemniej jednak, natychmiast po opisanej już krótkiej rozmowie z Nicholasem, panna Squeers włożyła kapturek, i szybkim, krokiem udała się do domu przyjaciółki, gdzie po uroczystym odnowieniu różnych dawnych ślubów zachowania ścisłej tajemnicy wyznała córce młynarza, że ona... nie zaręczyła się dotąd wprawdzie, ale ma się zaręczyć z młodym synem dżentelmena (nie z jakimś tam kupcem zbożowym, ale z młodzieńcem wysokiego rodu), który przyjechał do Dotheboys Hall jako nauczyciel i to przyjechał w wielce tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie — w co, jak panna Squeers niejednokrotnie powtórzyła, ma powody wierzyć — zwabiony sławą jej licznych wdzięków i po to jedynie, by odnaleźć ją, oczarować i wreszcie zdobyć.
— Czy to nie nadzwyczajne? — zakończyła panna Squeers wymawiając ten przymiotnik z silnym naciskiem.
— Istotnie, nadzwyczajne — zgodziła się przyjaciółka. — Ale cóż on powiedział ci dotychczas?
— Nie pytaj, kochanie, co mi powiedział! — odparła panna Squeers. — Gdybyś tylko mogła zobaczyć te spojrzenia i te uśmiechy! Nigdy w życiu nic mnie tak nie wzruszyło!
— Czy spoglądał w taki sposób? — spytała córka młynarza naśladując, jak umiała najdokładniej, ulubione spojrzenie spod oka jej kupca zbożowego.
— Bardzo, podobnie, tylko o wiele wytworniej — odpowiedziała panna Squeers.
— Ach! — zawołała przyjaciółka. — W takim razie bądź pewna, że coś ma na myśli.
Panna Squeers, która żywiła co do tego niejasne obawy, bynajmniej nie zmartwiła się, iż znalazła potwierdzenie swych przeczuć u tak kompetentnego znawcy, a gdy w toku dalszej rozmowy, poświęconej porównaniom obserwacji, odkryto wiele zbliżonych objawów w zachowaniu Nicholasa i kupca zbożowego — nabrała do przyjaciółki ogromnego zaufania i w przystępie szczerości zwierzyła jej mnóstwo rzeczy, których Nicholas nie powiedział, a które były tak pochlebne, że właściwie mogły uchodzić za oświadczyny. Potem rozwodziła się, jaką to wielką przeszkodą jest fakt, że ojciec i matka są zdecydowanie przeciwni jej przyszłemu małżonkowi; nieszczęściu temu poświęciła wiele czasu, ponieważ rodzice przyjaciółki odnieśli się do jej małżeństwa nader przychylnie, skutkiem czego cały romans był najpospolitszą i najbanalniejszą historią, jaką tylko można sobie wyobrazić.
— Tak bym go chciała zobaczyć! — wykrzyknęła przyjaciółka.
— Zobaczysz go, Tildo — obiecała panna Squeers. — Uważałabym się za najniewdzięczniejszą w świecie istotę, gdybym wzbraniała ci tego. Matka, zdaje się, wyjeżdża na parę dni, żeby przywieźć jakichś chłopców, a gdy tylko wyjedzie, zaproszę ciebie i Johna na herbatkę i poznacie się.
Przyjaciółki omówiły dokładnie ten wspaniały pomysł i zakończywszy dyskusję pożegnały się czule.
Tak się złożyło, że tegoż popołudnia ustalono na pojutrze termin dość dalekiej podróży pani Squeers, która miała sprowadzić trzech nowych chłopców, a krewnym dwu starych przypomnieć o niewielkiej zaległości w opłatach. A więc w dwa dni później, kiedy dyliżans zatrzymał się, by zmienić konie w Greta Bridge, pani Sgueers wdrapała się na zewnętrzne miejsce i ruszyła w drogą obładowana bagażem, składającym się z niewielkiego zawiniątka — była tam butelka z jakimś płynem i zapas kanapek — oraz obszernego białego płaszcza podróżnego,, którym zamierzała okrywać się w nocy.
Ilekroć zdarzały się takie okazje, Squeers miał zwyczaj pod pozorem pilnych interesów wyjeżdżać co wieczór do miasteczka i do dziesiątej lub jedenastej w nocy przesiadywać w szynku, który szczególnie sobie upodobał. Ponieważ tedy projektowane zebranie towarzyskie nie wchodziło mu w. drogę, lecz ułatwiało, raczej zawarcie z córką cichej umowy o wzajemnych ustępstwach, bez oporu udzielił swej całkowitej aprobaty i chętnie zawiadomił Nicholasa, iż o piątej po południu jest proszony na herbatkę do saloniku.
W miarę zbliżania się tej godziny panna Squeers była, oczywiście, coraz bardziej podniecona i, równie oczywiście, stroiła się niezwykle starannie. Krótko przycięte włosy o wyraźnie rudym odcieniu ufryzowała w pięć rzędów loków sięgających samego czubka głowy i pomysłowo upięła nad swym budzącym wątpliwości okiem. Wobec takiego uczesania nie warto nawet wspominać o zawiązanej w stanie błękitnej szarfie z końcami luźno powiewającymi z tyłu ani o wyszywanym fartuszku i długich rękawiczkach, ani o zielonej gazowej wstędze, którą przepasała się przez pierś, ani o żadnym wreszcie z licznych drobiazgów, które, jak niemniej liczne strzały, miały ugodzić w serce Nicholasa. Ledwo — ku zupełnemu swemu zadowoleniu — ukończyła wszystkie przygotowania, nadeszła przyjaciółka z zawiniętą w gruby, biały papier płaską trójkątną paczką, zawierającą przeróżne szczegóły toaletowe, którymi w pokoju panny Squeers zamierzała uzupełnić swój strój, czym też zaraz się zajęła, szczebiocząc przez cały czas bez przerwy. Potem panna Squeers poprawiła włosy przyjaciółki, przyjaciółka zaś poprawiła włosy panny Squeers (upiększając jej fryzurę wdzięcznymi loczkami nad karkiem) i wreszcie, bardzo zadowolone ze swego wyglądu, obie zeszły na dół w pełnej gali, w długich rękawiczkach — gotowe do podjęcia obowiązków towarzyskich.
— A gdzie John, Tildo? — zapytała panna Squeers.
— Wpadł do domu, żeby się trochę oporządzić — odparła przyjaciółka. — Będzie tu, nim zdążysz nalać herbatę.
— Tak mi serce bije — szepnęła panna Squeers.
— Ach! Wiem, co to znaczy — westchnęła przyjaciółka.
— Nie jestem przyzwyczajona do takich rzeczy, Tildo — rzekła panna Squeers przykładające dłoń do swej wstęgi w okolicy serca.
— Niebawem poradzisz z tym sobie, moja droga — pocieszała ją przyjaciółka.
Podczas tej rozmowy zgłodniała służąca nakryła do herbaty i wkrótce ktoś zastukał do drzwi.
— Oto on! — zawołała panna Squeers. — Ach, Tildo!
— Szszaa... — odezwała się Tilda. — No, powiedz: „Proszę wejść!"
— Proszę wejść — powtórzyła panna Squeers omdlewającym głosem. I oto wszedł Nicholas.
— Dobry wieczór — odezwał się, zupełnie nieświadomy podboju, jakiego dokonał. — Pan Squeers mówił mi, że...
— Tak, tak! Bardzo prosimy — przerwała panna Squeers. — Ojciec nie pije dziś z nami herbaty, co, jak tuszę, nie urazi pana. (Były to słowa bardzo przebiegłe!)
Nicholas trochę się zdziwił, ale pominął całą sprawę milczeniem (nic bowiem nie obchodziło go w tej chwili) i ceremonie przedstawiania córce młynarza przebył z takim wdziękiem, że ta młoda dama nie posiadała się wprost z zachwytu.
— Czekamy tylko na jeszcze jednego pana — objaśniła panna Squeers podnosząc pokrywkę imbryka, by spojrzeć, co dzieje się z herbatą.
Nicholasowi było zupełnie obojętne, czy czekają na jednego pana, czy na dwudziestu, przyjął więc tę wiadomość z całkowitym brakiem zainteresowania, a że był przygnębiony i nie widział żadnego powodu, dla którego miałby starać się być miłym, wyjrzał przez okno i bezwiednie westchnął.
Tak się złożyło, że przyjaciółka panny Squeers była właśnie w nastroju żartobliwym, kiedy więc usłyszała to westchnienie, przyszła jej ochota, by pokpić trochę z ponurych min zakochanej pary.
— Jeżeli moja obecność wam przeszkadza— powiedział
— Wpadł do domu, żeby się trochę oporządzić — odparła przyjaciółka. — Będzie tu, nim zdążysz nalać herbatę.
— Tak mi serce bije — szepnęła panna Squeers.
— Ach! Wiem, co to znaczy — westchnęła przyjaciółka.
— Nie jestem przyzwyczajona do takich rzeczy, Tildo — rzekła panna Squeers przykładające dłoń do swej wstęgi w okolicy serca.
— Niebawem poradzisz z tym sobie, moja droga — pocieszała ją przyjaciółka.
Podczas tej rozmowy zgłodniała służąca nakryła do herbaty i wkrótce ktoś zastukał do drzwi.
— Oto on! — zawołała panna Squeers. — Ach, Tildo!
— Szszaa... — odezwała się Tilda. — No, powiedz: „Proszę wejść!"
— Proszę wejść — powtórzyła panna Squeers omdlewającym głosem. I oto wszedł Nicholas.
— Dobry wieczór — odezwał się, zupełnie nieświadomy podboju, jakiego dokonał. — Pan Squeers mówił mi, że...
— Tak, tak! Bardzo prosimy — przerwała panna Squeers. — Ojciec nie pije dziś z nami herbaty, co, jak tuszę, nie urazi pana. (Były to słowa bardzo przebiegłe!)
Nicholas trochę się zdziwił, ale pominął całą sprawę milczeniem (nic bowiem nie obchodziło go w tej chwili) i ceremonie przedstawiania córce młynarza przebył z takim wdziękiem, że ta młoda dama nie posiadała się wprost z zachwytu.
— Czekamy tylko na jeszcze jednego pana — objaśniła panna Squeers podnosząc pokrywkę imbryka, by spojrzeć, co dzieje się z herbatą.
Nicholasowi było zupełnie obojętne, czy czekają na jednego pana, czy na dwudziestu, przyjął więc tę wiadomość z całkowitym brakiem zainteresowania, a że był przygnębiony i nie widział żadnego powodu, dla którego miałby starać się być miłym, wyjrzał przez okno i bezwiednie westchnął.
Tak się złożyło, że przyjaciółka panny Squeers była właśnie w nastroju żartobliwym, kiedy więc usłyszała to westchnienie, przyszła jej ochota, by pokpić trochę z ponurych min zakochanej pary.
— Jeżeli moja obecność wam przeszkadza— powiedziała — to możecie zupełnie nie zwracać na mnie uwagi, bo wcale nie jestem lepsza. Zachowujcie się, jakbyście byli sam na sam.
— Tildo! — zawołała panna Squeers rumieniąc się aż po najwyższy rząd loków. — Wstyd mi za ciebie!
W tej chwili przyjaciółki rozpoczęły serię chichotów na rozmaite tony, przeplatanych od czasu do czasu zerkaniem zza chusteczek na Nicholasa, który z niesłychanego zdumienia wpadł w niepohamowaną wesołość — po trosze na samą myśl, że uchodzi za zakochanego w pannie Squeers, a po trosze na widok obu zabawnych dziewcząt, zachowujących się tak dziwacznie. Te dwa powody do uciechy były dlań czymś tak niesłychanie komicznym, że pomimo swej ciężkiej sytuacji śmiał się do łez.
„Cóż — myślał — skoro jestem już tutaj i z takich czy innych "względów mam być czarującym młodym człowiekiem, nie warto stroić min; lepiej dostosować się do towarzystwa."
Wyznajemy z rumieńcem wstydu, iż młodość i żywe usposobienie Nicholasa przezwyciężyły na pewien czas jego smutne myśli, toteż natychmiast po powzięciu wspomnianej decyzji z całą galanterią ukłonił się pannie Squeers i jej przyjaciółce, przysunął krzesło do nakrytego stołu i zaczął zachowywać się ze swobodą, na jaką najprawdopodobniej nie zdobył się nigdy żaden nauczyciel w domu swego chlebodawcy od chwili wynalezienia instytucji młodszych nauczycieli.
Damy delektowały się właśnie tą zmianą sposobu bycia pana Nickleby, kiedy zjawił się oczekiwany kawaler z włosami wilgotnymi jeszcze po niedawnym myciu. Ubrany był w czystą koszulę, której kołnierz mógł należeć w przeszłości do jakiegoś olbrzyma i wraz z białą kamizelką podobnych rozmiarów stanowił główną ozdobę nowoprzybyłego.
— Jesteś, John? — odezwała się panna Matylda Price (tak bowiem, nawiasem mówiąc, nazywała się córka młynarza).
— Jestem — odparł John z szerokim uśmiechem, którego nie zdołał ukryć nawet ów kołnierz.
— Najmocniej panów przepraszam — wystąpiła panna Squeers, spiesznie czyniąc honory pani domu. — Pan Nickleby, pan John Browdie.
— Sługa szanownego pana — powiedział John, który miał przeszło sześć stóp wzrostu oraz twarz i tułów o rozmiarach raczej zbyt wielkich niż zbyt małych.
— Moje uszanowanie panu — odpowiedział Nicholas, który czynił straszliwe spustoszenie wśród chleba z masłem.
Pan Browdie nie był dżentelmenem posiadającym talent konwersacji, uśmiechnął się więc dwa razy, a złożywszy w ten zwykły swój sposób wszystkim obecnym wyrazy uszanowania uśmiechnął się po raz trzeci do czegoś nieokreślonego i przystąpił do jedzenia.
— Starszej pani nie ma? — odezwał się z pełnymi ustami.
Panna Squeers twierdząco skinęła głową.
Pan Browdie uśmiechnął się szczególnie szeroko, jakby sądził, że naprawdę jest się z czego śmiać, po czym z jeszcze większym zapałem wrócił do chleba z masłem. Było na co patrzeć, gdy obaj z Nicholasem opróżniali stojący między nimi talerz!
— Myślę, że nie dostajesz pan co wieczór chleba z masłem — zauważył pan Browdie, który od dłuższego czasu wpatrywał się w Nicholasa sponad pustego już talerza.
Nicholas zarumienił się i przygryzł wargi, lecz udał, że nie dosłyszał.
— Słuchaj pan — podjął pan Browdie śmiejąc się donośnie. — Nie pchają tu w pana dużo, co? Jak posiedzisz pan dłużej, zostanie tylko skóra i kości. Cha, cha, cha!
— Widzę, że lubi pan żarty — powiedział Nicholas lekceważącym tonem.
— Ja tam nic nie wiem — odparł pan Browdie, — Ale poprzedni nauczyciel to był dopiero chudzielec... Jaki chudzielec!...
Wspomnienie chudości ostatniego nauczyciela sprawiało widać panu Browdie niezwykłą przyjemność, śmiał się bowiem, dopóki nie uznał za konieczne zasłonić oczu rękawem surduta.
— Nie wiem, czy pańska zdolność pojmowania pozwoli zrozumieć panu, panie Browdie, że jego uwagi są obraźliwe — rzekł Nicholas z rosnącym gniewem. — Jeśli wszakże potrafi pan to zrozumieć, proszą bardzo by...
— Jeszcze słówko,. John! — zawołała panna Price zamykając w ten sposób usta swemu wielbicielowi, który zamierzał właśnie coś powiedzieć. — Choć pół słówka, a nie przebaczę ci i nigdy już nie odezwę się do ciebie!
— Niech będzie, moja mała! Co mi tam do tego — powiedział kupiec zbożowy darząc pannę Matyldę siarczystym pocałunkiem. — Niech tam robi, co mu się podoba, niech tam!
Teraz z kolei panna Squeers zaczęła uspokajać Nicholasa, objawiając przy tym wielki przestrach i wzburzenie, a skutek tego podwójnego wstawiennictwa był taki, że Nicholas i pan Browdie z powagą uścisnęli sobie dłonie ponad stołem, która to ceremonia miała tak uroczysty charakter, iż panna Squeers nie wytrzymała i zaczęła ronić łzy.
— Co się stało, Fanny? — zdziwiła się panna Price.
— Nic! Nic, Tildo! — łkała panna Squeers.
— Nie było przecie żadnego niebezpieczeństwa — powiedziała panna Price. — Prawda, panie Nickleby?
— Ani cienia! - odparł Nicholas. — Co za niedorzeczność!
— Doskonale — szepnęła panna Price. — Powiedz jej pan teraz coś miłego, a rychło przyjdzie do siebie. Chce pan, żebyśmy z Johnem poszli sobie do kuchenki i wrócili za chwilę?
— Pod żadnym pozorem! — zawołał Nicholas, wystraszony taką propozycją. — Nie pojmuję, czemu mieliby państwo wychodzić?
— No — wyjaśniła z pewną pogardą panna Price dając Nicholasowi znak, by odszedł z nią na bok — bo to pan powinien dotrzymywać jej towarzystwa.
— Co pani ma na myśli? — rzekł Nicholas.— Nie jestem bynajmniej kimś do dotrzymywania towarzystwa; w każdym bądź razie nie jej. Nic nie rozumiem.
— Ani ja — odparła panna Price. — Ale mężczyźni są zawsze: niestali, zawsze Byli i zawsze będą! To rozumiem, rozumiem doskonale!
— Niestali! — zawołał Nicholas. — Co pani mówi? Nie podejrzewa pani chyba, że...
— Ach, nie! W ogóle nic nie podejrzewam! — przerwała opryskliwie. — Spójrz pan tylko na' nią! Ubrała się tak ślicznie i tak dobrze wygląda... Doprawdy! Jest prawie ładna. Powinien się pan wstydzić!
— Drogie dziewczę! A cóż ja mam wspólnego z jej ślicznym ubiorem i dobrym wyglądem? — spytał Nicholas.
— Ojej! Proszę mnie nie nazywać drogim dziewczęciem, bo Fanny pomyśli, że to wszystko przeze mnie... — obruszyła się panna Price, ale mimo to uśmiechnęła się troszkę, bo była przecież ładna i zalotna na swój nieszkodliwy sposób, a Nicholas był urodziwy i, jak sądziła, należał do innej, co razem wzięte stanowiło dostateczny powód do uciechy na myśl, iż wywarła na nim pewne wrażenie. — No! Zagrajmy lepiej w karty — ostatnie słowa powiedziała głośno i odsunąwszy się stanęła obok rosłego obywatela Yorkshire.
Wszystko to było całkowicie niezrozumiałe dla Nicholasa, w którego umyśle ukształtowało się dotychczas tylko jedno jasne wrażenie, a mianowicie, że panna Squeers wygląda ordynarnie, a jej przyjaciółka, panna Price, jest ładna. Nie miał wszakże czasu, by snuć dalsze refleksje na ten temat, gdyż podgarnięto tymczasem ognisko na kominku, objaśniono świece i towarzystwo zasiadło do gry w loteryjkę.
— Jest nas tylko czworo, Tildo — odezwała się panna Squeers, chytrze zerkając na Nicholasa — może więc lepiej utworzymy dwie partie i para zagra przeciw parze.
— Cóż pan na to, panie Nickleby? — zapytała panna Price.
— Z największą przyjemnością — odparł Nicholas i z tymi słowy, zupełnie nie zdając sobie sprawy ze swego straszliwego przestępstwa, połączył dwa stosy prospektów Dotheboys Hall, które wyobrażały sztony jego i panny Price.
— Panie Browdie — powiedziała panna Squeers histerycznym tonem — czy mamy trzymać bank przeciw nim?
Obywatel Yorkshire wyraził zgodę, lecz widać było, iż bezczelność nowego nauczyciela zupełnie go oszołomiła, a panna Squeers przeszyła przyjaciółką spojrzeniem pełnym wzgardy i zachichotała nerwowo.
Rozdanie kart przypadło w udziale Nicholasowi i szczęście mu dopisało.
— Mamy zamiar zagarnąć wszystko — powiedział.
— Tilda zagarnęła już coś, czego się wcale nie spodziewała zagarnąć. Prawda, moja droga? — rzuciła panna Squeers jadowicie.
— Tylko jeden pełny tuzin i osiem — odparła panna Price udając, że przyjmuje uwagę w dosłownym jej znaczeniu.
— Coś ty dzisiaj taka bez humoru — drwiła panna. Squeers.
— Nie, bynajmniej — odpowiedziała panna Price. — Bardzo mi wesoło. Myślałam właśnie, że to ty wyglądasz jakoś nieswojo.
— Ja?! — zawołała panna Squeers przygryzając wargi i dygocąc z zazdrości, — Ach! Nic podobnego!
— Bardzo się cieszę — stwierdziła panna Price. — Moja droga! Trochę rozfryzowały ci się loczki.
— Nie przejmuj się mną — szczebiotała panna Squeers. — Zajmij się lepiej swoim partnerem.
— Dziękuję za przypomnienie pannie Price o jej obowiązkach — wtrącił Nicholas. — Dziękuję pani.
Obywatel Yorkshire parę razy rozpłaszczył sobie nos zaciśniętą pięścią, jakby chciał zająć czymś rękę, dopóki nie nadarzy się sposobność zetknięcia jej z twarzą pewnego dżentelmena. Panna Squeers natomiast potrząsała głową z takim oburzeniem, że powiew wywołany ruchami jej obfitych loczków omal nie zdmuchnął świecy.
— Doprawdy! Nigdy jeszcze nie miałam takiego szczęścia! — wykrzyknęła zalotnie panna Price po paru dalszych rozgrywkach. — Myślę, że zawdzięczam to wyłącznie panu, panie Nickleby. Chciałabym, żeby pan zawsze był moim partnerem
— I ja również.
— Ale jeśli zawsze wygrywa pan w karty, to będzie pan miał złą żonę — powiedziała panna Price .
— Chyba że spełni się pani życzenie — rzekł Nicholas. — Wtedy na pewno będę miał bardzo dobrą.
Warto było popatrzyć, jak podczas tej rozmówki panna Squeers trzęsła głową, a kupiec zbożowy płaszczył sobie nos! Sam ten widok wart był niewielkiej rocznej renty, nie wspominając nawet o wyraźnej uciesze, jaką sprawiały pannie Price te objawy zazdrości, oraz o błogiej nieświadomości Nicholasa Nickleby, który nie podejrzewał nawet, że wyrządza komuś przykrość.
— Zdaje się, że tylko my dwoje podtrzymujemy rozmowę — powiedział Nicholas wesoło, rozglądając się dokoła i biorąc karty, by znowu je rozdać.
— Tak świetnie to robicie — szczebiotała panna Squeers — że wprost żal wam przerywać. Nieprawda, panie Browdie? Chi, chi, chi!...
— Cóż znowu — rzekł Nicholas — rozmawiamy we dwójkę, ponieważ nikt nie chce z nami rozmawiać.
— Wiesz chyba, że i z tobą porozmawiamy, jeśli się zechcesz odezwać — dodała panna Price.
— Bardzo ci dziękuję, kochana Tildo — odparła panna Squeers. z wielką godnością.
— Albo też możecie rozmawiać ze sobą, jeśli nie chcecie rozmawiać z nami — drwiła z ukochanej przyjaciółki panna Price. — John! Czemu nie powiesz nam. czegoś?
— Nie powiem czegoś? - powtórzył obywatel Yorkshire.
— Aha! I nie siedź taki ponury i niemy.
— Niech i tak będzie — odezwał się obywatel Yorkshire, głośno uderzając pięścią w stół. — Powiem ci zatem! Niech mnie diabli wezmą, jeśli to dłużej zniosę! Wracaj lepiej ze mną do domu, a ten twój cacany i kochany żartowniś niech dobrze uważa, żebym mu nie skręcił karku, jak drugi raz nawinie mi się pod rękę.
— Boże miłosierny! O co ci chodzi? — zawołała panna Price z udanym zdziwieniem.
— Chodź do domu, mówię ci, chodź do domu! — odpowiedział surowo John Browdie, a gdy to mówił, panna Squeers wybuchnęła potokiem łez, których przyczyną była częściowo rozpaczliwa złość, a częściowo niezaspokojone pragnienie podrapania paznokciami czyjejś twarzy.
Najróżniejsze czynniki złożyły się na podobny stan rzeczy. Panna Squeers wywoływała go pretendując bez należytych podstaw do zaszczytnego stanowiska i pozycji osoby zaręczonej. Panna Price wywołała go działając z trojakich motywów: po pierwsze, chciała ukarać przyjaciółkę za całkowicie nieuzasadnione podszywanie się pod jej tylko należną godność; po drugie, chciała dogodzić własnej próżności chętnie przyjmowała komplementy wytwornego młodzieńca; po trzecie, chciała przekonać kupca zbożowego, na jakie straszne narazi się niebezpieczeństwa, jeśli będzie odwlekał termin ich zaślubin. Nicholas natomiast wywołał taki stan rzeczy, pozwoliwszy sobie na półgodzinną wesołość i beztroskę, a także dlatego, że za wszelką cenę chciał uniknąć jakichkolwiek podejrzeli o najmniejszą bodaj skłonność ku pannie Squeers. A zatem wszystkie te czynniki oraz ich rezultat były jak . najbardziej naturalne —. do końca bowiem świata młode damy będą wyglądały zamążpójścia, będą przeszkadzały sobie nawzajem w wyścigu do ołtarza i będą korzystały z każdej sposobności, by podkreślić swój wdzięk i urodę, podobnie jak to czyniły od tego świata początku.
— Mój Boże! Fanny cała we łzach! — zawołała panna Price, znowu straszliwie zdziwiona. — O cóż jej chodzi?
— A pani nie wie, naturalnie, niczego nie wie! Proszę bardzo nie trudzić się dalszymi pytaniami — powiedziała panna Squeers robiąc grymas, który dzieci nazywają „głupią miną".
— Naprawdę nie wiem! — zawołała panna Price.
— A kogóż to interesuje, czy pani wie, czy nie wie — odpaliła panna, Squeers strojąc znowu taką samą minę.
— Pani jest niesłychanie uprzejma — rzekła panna Price.
— Nie panią będę prosić o lekcje uprzejmości — rzekła panna Squeers.
— Ale pomimo wszystko trudzi się pani niepotrzebnie, by wyglądać jeszcze brzydziej niż zwykle — powiedziała panna Price. — To zupełnie zbyteczne.
Panna Squeers zaczerwieniła się mocno i głośno podziękowała Bogu, że nie ma tyle bezczelności, co inne osoby, a panna Price powinszowała sobie w replice, iż wolna jest od zawistnych uczuć, tak właściwych niektórym ludziom. Na to panna - Squeers wypowiedziała ogólną uwagę na temat niebezpieczeństw, jakimi grożą stosunki z niżej postawionymi osobami, a panna Price w zupełności przyznała jej słuszność i dodała, że istotnie, to święta prawda, nad którą od dawna się już zastanawiała.
— Tildo! — zawołała panna Squeers z godnością. — Nienawidzę cię!
— Ach! Bądź przekonana, że to wzajemne! — powiedziała panna Price gwałtownym ruchem wiążąc wstążki kapturka. — Będziesz wypłakiwać oczy, gdy tylko sobie pójdę. Wiesz o tym doskonale.
— Gardzę twoimi słowy, zalotnico! — odparła panna Squeers.
— To doprawdy wielki komplement w ustach pani — powiedziała córka młynarza z bardzo niskim ukłonem. — Życzę pani szczególnie dobrej nocy i miłych marzeń we śnie.
Z takim pożegnalnym błogosławieństwem panna Price wysunęła się z pokoju, a za nią podążył olbrzym z Yorkshire, który przy rozstaniu wymienił z Nicholasem te wiele znaczące spojrzenia, przy pomocy których awanturniczy hrabiowie z melodramatycznych widowisk dają sobie nawzajem do zrozumienia, iż jeszcze się spotkają.
Ledwo goście wyszli, panna Squeers spełniła przepowiednię . byłej przyjaciółki, zaczęła bowiem wylewać obfite strumienie łez, dając przy tym upust rozpaczy w jękach i słowach bez wyraźniejszego związku. Przez chwilę Nicholas stał nie bardzo wiedząc, jak należy postąpić, ponieważ jednak nie mógł przewidzieć, czy na zakończenie tego wybuchu zostanie porwany w objęcia, czy podrapany, a oba te zabiegi uważał za jednako dla siebie miłe, cicho wyśliznął się z pokoju, gdy panna Squeers szlochała jeszcze w chusteczkę.
„Oto jeszcze jeden ze skutków — myślał Nicholas znalazłszy po omacku drogę do ciemnej sypialni — tej przeklętej łatwości, z jaką przystosowuję się do każdego towarzystwa, w. które los mnie rzuci. Gdybym siedział sztywny i niemy, a mogłem przecież tak się zachować, nie byłoby tego wszystkiego."
Nasłuchiwał przez chwilę, wszędzie jednak panowała cisza.
— Z przyjemnością — mruknął do siebie — pochwyciłem pierwszą sposobność ucieczki od widoku tego okropnego miejsca i towarzystwa jego wstrętnego pana. Poróżniłem tych łudzi i zyskałem dwóch nowych wrogów, choć, Bóg mi świadkiem, nie potrzeba mi ani jednego. Zupełnie słuszna kara za to, że choćby na godzinę zapomniałem, co się wokół mnie dzieje.
Mówiąc to szukał drogi w kłębowisku zmęczonych i pogrążonych w głębokim śnie chłopców i wreszcie wśliznął się do swego nędznego łóżka.
ROZDZIAŁ X
W KTÓRYM DOWIADUJEMY SIĘ, JAK TO PAN RALF NICKLEBY ZABEZPIECZYŁ SWĄ BRATANICĄ I BRATOWĄ
W dwa dni po wyjeździe Nicholasa do Yorkshire Kate Nickleby siedziała z rana na bardzo wyblakłym fotelu, ustawionym na bardzo zakurzonym podium w pokoju panny La Creevy, i pozowała do portreciku, którego malowaniem dama owa była właśnie zajęta. Aby dzieło było w pełni doskonałe mała miniaturzystka kazała przynieść na górę gablotę z wejściowych drzwi, chcąc upiększyć podobiznę rysów panny Nickleby jasnołososiową barwą. Kolor ten odkryła przypadkowo, kiedy wykonywała znajdującą się teraz w gablocie miniaturę pewnego młodego oficera, a najbardziej szanowni i najwybitniejsi znajomi i klienci panny La Creevy uznali zastosowanie tej barwy, z całą zresztą słusznością, za zupełną nowość w sztuce.
— Zdaje się, że teraz utrafiłam! — odezwała się panna La Creevy. — Identyczny odcień! Jestem pewna, że to będzie najbardziej uroczy portrecik, jaki kiedykolwiek malowałam.
— Będzie to jedynie zasługą pani talentu — powiedziała Kate z uśmiechem.
— Nie, nie, moja droga! Stanowczo nie mogę się zgodzić — zaprotestowała panna La Creevy. — To tylko czarujący model, prawdziwie czarujący model... Choć, oczywiście, całość zależy też trochę od podejścia artysty.
— Chyba więcej niż trochę — powiedziała Kate.
— Niewątpliwie, moja droga, masz w tym względzie słuszność — przyznała panna La Creevy. — Zasadniczo masz słuszność w tym względzie, chociaż nie mogę się zgodzić, by w danym przypadku podejście artysty miało aż tak wielkie znaczenie. Ach! Moja droga! Wielkie są trudności, jakie nastręcza Sztuka, bardzo wielkie!
— Nie wątpię, że muszą być olbrzymie — zgodziła się Kate chcąc pochlebić zacnej przyjaciółce.
— Przechodzą one wszystko, o czym możesz wytworzyć sobie najlżejsze choćby wyobrażenie — podjęła panna La Creevy. — Czy muszę wspominać o trudzie, z jakim nadaję wyraz ludzkim oczom, i wysiłku, z jakim prostuję zadarte nosy, o zmianie kształtu głów i ukrywaniu wystających zębów! Nie masz wyobrażenia, ile kłopotów sprawia jedna maleńka miniatura.
— Honorarium jest mizernym, zadośćuczynieniem za trudy — powiedziała Kate.
— Pewnie! Prawdę mówiąc, wcale nim nie jest — odparła panna La Creevy. — A poza tym ludzie są tacy wiecznie niezadowoleni i nierozsądni, że dziewięć razy na dziesięć portretowanie ich nie sprawia żadnej przyjemności. Czasami powiadają: „Ach panno La Creevy, nadała mi pani tak strasznie poważny wygląd". A innym razem mówią: „No, no, panno La Creevy, ależ tu jestem uśmiechnięty!" A przecie najistotniejszą cechą dobrego portretu jest to, że musi on być albo poważny, albo uśmiechnięty, albo też w ogóle nie jest portretem.
— Słusznie! — przyznała Kate z uśmiechem.
— Z całą pewnością, moja droga, ponieważ model jest zawsze albo poważny, albo uśmiechnięty — ciągnęła panna La Creevy. — Rozejrzyj się tylko w zbiorach Royal Academy ! Wszystkie te piękne, olśniewające portrety ubranych w czarne aksamitne kamizelki panów z zaciśniętymi pięściami, wspartymi na okrągłych stołach albo taflach marmuru, są poważne. Pamiętasz chyba? A wszystkie damy, które bawią się małymi parasolkami lub małymi pieskami, lub też małymi dziećmi (to ten sam akcent artystyczny, różniący się tylko tematem), są uśmiechnięte. Prawdę mówiąc — ciągnęła zniżając głos do poufnego szeptu — istnieją jedynie dwa style malowania portretów: powaga i -uśmiech. Powagę stosujemy zawsze w podobiznach panów trudniących się pracą zawodową (z wyjątkiem niekiedy aktorów), a uśmiechu używamy w wizerunkach dam i dżentelmenów, którzy żyją z własnych funduszów i którym nie zależy tak bardzo na mądrym wyglądzie.
Wykład ten zdawał się bawić Kate, a więc panna La Creevy w niezmącenie dobrym humorze malowała i mówiła dalej.
— Iluż oficerów portretuje pani! — powiedziała Kate korzystając z pauzy w przemowie i rozglądając się po pokoju.
— Iluż... kogo, moje dziecko? — spytała panna La Creevy odrywając wzrok od swego dzieła. — Aa... portrety kostiumowe... Tak... Widzisz, to nie są wcale prawdziwi wojskowi.
— Nie?!
— Jak cię kocham, nie! To po prostu kanceliści, którzy wypożyczają mundury do pozowania i przysyłają je tutaj w pakietach. Niektórzy malarze — objaśniała panna La Creevy — mają nawet w pracowni czerwony surdut i doliczają siedem szylingów i sześć pensów za jego wypożyczenie oraz zużyty karmin, ale ja nie robię takich rzeczy, gdyż uważam je za niezupełnie uczciwe.
Panna La Creevy wyprostowała się, jak gdyby dumą przejęła ją myśl, że nie używa tego rodzaju sideł na klientów, i jeszcze gorliwiej zabrała się do pracy. Od czasu do czasu tylko podnosiła głowę, by z niewysłowionym zadowoleniem obejrzeć efekt ostatniego pociągnięcia pędzlem, przy sposobności zaś poinformować pannę Nickleby, nad jakim szczegółem twarzy pracuje w tej chwili.
— Nie dlatego mówię ci o tym, moja droga — rzekła tonem wyjaśnienia — byś miała się specjalnie przygotowywać, ale mamy na ogół zwyczaj mówić niekiedy modelowi, nad jaką częścią portretu pracujemy, bo jeżeli chciałby nadać temu szczegółowi jakiś specjalny wyraz,. może to uczynić we właściwym czasie. Rozumiesz, moja droga?
— A kiedy... — podjęła panna La Creevy po długiej chwili ciszy, a ściśle mówiąc po przerwie trwającej pełne półtorej minuty — kiedy spodziewasz się zobaczyć znowu stryja?
— Doprawdy, nie wiem... Spodziewam się go od pewnego czasu... — odparła Kate. — Mam nadzieję, że odwiedzi nas wkrótce, bo taki stan niepewności gorszy jest nad wszystko inne.
— Przypuszczam, że ma moc pieniędzy, prawda? — spytała panna La Creevy.
— Słyszałam, że jest bardzo bogaty — odpowiedziała Kate. — Nie wiem tego z całą pewnością, ale sądzę, że to prawda.
— Nie ulega wątpliwości, bo w przeciwnym razie nie byłby tak opryskliwy — zauważyła panna La Creevy, w której osobliwie łączyła się przebiegłość i prostota. — Jeśli ktoś jest gburem, jest też zazwyczaj niezależny materialnie.
— Istotnie, ma szorstki sposób bycia — przyznała Kate.
— Szorstki! — zawołała panna La Creevy. — W porównaniu z nim jeżozwierz może uchodzić za pierzynę. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego nastroszonego starego ludojada.
— Sądzę, że to tylko sposób bycia — zauważyła Kate nieśmiało. — Słyszałam, że miał ciężkie przejścia w młodości czy też zgorzkniał tak skutkiem jakiegoś nieszczęścia. Nie chciałabym źle o nim myśleć, dopóki się nie upewnię, iż na to. zasługuje.
— Słusznie i sprawiedliwie! — przyznała miniaturzystka. — Niech mnie Bóg zachowa, bym się miała stać przyczyną twoich złych o nim sądów. Ale posłuchaj tylko, czy nie mógłby on wyznaczyć tobie i twej mamie jakiejś małej pensyjki, która, dopóki nie wyjdziesz dobrze za mąż, zapewniłaby wam obu dostatni żywot, a później dla mamy twojej byłaby prawdziwym bogactwem. Przecież to drobiazg dla niego. Jakie znaczenie może mieć dlań, powiedzmy, sto funtów rocznie?
— Nie mam pojęcia, jakie znaczenie mogłaby mieć dla niego ta suma — odparła żywo Kate — ale wiem, że wolałabym raczej umrzeć, niż ją przyjąć.
— Aj-aj-aj! — wykrzyknęła panna La Creevy.
— Zależność od niego zatrułaby całe moje życie — ciągnęła Kate. — Nawet żebrząc czułabym się mniej poniżona.
— No, no, moja droga! — zawołała panna La Creevy. — Muszę wyznać, że takie słowa o krewnym, o którym osobie obcej nie pozwalasz powiedzieć nic złego, brzmią, dość szczególnie.
— Obawiam się, że tak — powiedziała Kate łagodniej. — Istotnie, muszą one brzmieć dziwacznie. Ja... ja miałam tylko na myśli, że będąc jeszcze pod wrażeniem wspomnień z lepszych czasów, nie zniosłabym życia uzależnionego od czyjejś hojności... Nie specjalnie jego, lecz czyjejkolwiek.
Panna La Creevy spojrzała ukradkiem na swą towarzyszkę, jakby zastanawiała się, czy to nie sam pan Ralf jest przedmiotem niechęci, ale spostrzegłszy, że panienka jest przygnębiona, wstrzymała się od dalszych uwag.
— Proszę go jedynie o to — ciągnęła Kate, a wraz z jej słowami padały łzy — żeby nieznacznie zboczył dla mnie ze swej zwykłej drogi, i dzięki swym rekomendacjom, tylko rekomendacjom, umożliwił mi zarabianie na chleb, dosłownie na chleb, a także pozostanie przy matce. To, czy kiedykolwiek jeszcze mamy zakosztować szczęścia, zależy wyłącznie od powodzenia mego kochanego brata. Jeżeli jednak stryj przyjdzie mi z tego rodzaju pomocą, a Nicholas napisze, że jest zdrów i wesół, będę zupełnie zadowolona.
Ledwie przestała mówić, rozległ się szmer za stojącym pomiędzy nią i drzwiami parawanem i ktoś zastukał w jego drewnianą ramę.
— Proszę wejść! — zawołała panna La Creevy.
Gość posłuchał i wyszedł zza parawanu ukazując kształty i rysy ni mniej, ni więcej tylko samego pana Ralfa Nickleby.
— Sługa pań — odezwał się pan Ralf rzucając ostre spojrzenia kolejno na obie damy. — Rozmawiały panie tak głośno, że w żaden sposób nie mogłem się dostukać.
Kiedy w sercu tego człowieka interesu czaiło się więcej niż zwykle nikczemnej złości, miał on zwyczaj ukrywać przez chwilę oczy pod gęstymi, krzaczastymi brwiami, by następnie błysnąć nimi. z tym większą przenikliwością. Ponieważ pan Ralf spoglądał teraz w taki właśnie sposób, a także usiłował ukryć uśmiech, który rozchylał jego wąskie, zacięte wargi i pogłębiał zjadliwe zmarszczki wokół ust, panie nie miały wątpliwości, że przynajmniej część, jeśli nie całość, ich niedawnej rozmowy została podsłuchana.
— Wstąpiłem tutaj idąc na górę, bo przypuszczałem, że cię zastanę — rzekł pan Ralf zwracając się do Kate i pogardliwie spoglądając na portrecik. — Czy to podobizna mojej bratanicy?
— Istotnie, panie Nickleby — odparła żywo panna La Creevy. — A mówiąc między nami z pewnością będzie to prześliczny portrecik, choć twierdzę to tylko ja, jego wykonawczyni.
— Proszę się nie trudzić pokazywaniem mi tego! — zawołał pan Ralf odsuwając się nieco. — I tak nie dostrzegam nigdy podobieństwa. Już prawie skończony?
— Ach, tak — odparła panna La Creevy i zastanowiła się, trzymając w ustach koniec pędzelka, — Jeszcze dwa posiedzenia i...
— Niech je pani odbędzie zaraz — przerwał pan Ralf. — Pojutrze Kate nie będzie już mogła marnować czasu na głupstwa. Praca, pani, praca! Wszyscy musimy pracować. Odnajęła już pani mieszkanie?
— Nawet nie wywiesiłam ogłoszenia.
— Niech je pani natychmiast wywiesi — mówił pan Ralf. — W przyszłym tygodniu nie będą im potrzebne pokoje, a gdyby nawet były, nie będą mogły za nie płacić. No, moja droga, jeśliś gotowa, to nie marnujmy czasu.
Z pozorną uprzejmością, która pasowała doń mniej niż zwykłe jego maniery, pan Ralf Nickleby dał młodej damie znak, by poszła przed nim, a skłoniwszy się poważnej pannie La Creevy zamknął drzwi i podążył za bratanicą na górę, gdzie pani Nickleby przyjęła go z wielkim szacunkiem. Przerwał jej dość bezceremonialnie i niecierpliwie machnąwszy ręką natychmiast przystąpił do omówienia celu swej wizyty.
— Znalazłem zajęcie dla córki pani — rzekł.
— Ach! — odparła pani Nickleby. — Ośmielę się wspomnieć, że właśnie czegoś podobnego oczekiwałam od pana. Wczoraj rano powiedziałam do Kate przy śniadaniu: „Możesz być przekonana, że jeśli twój stryj zajął się tak gorliwie losem Nicholasa, to nie opuści nas, dopóki nie uczyni dla ciebie przynajmniej tego samego". Oto moje własne słowa, powtórzone tak wiernie, jak tylko mogę je sobie przypomnieć. Kate, moja kochana, czemu nie dziękujesz swemu...
— Proszę, niech mi pani pozwoli dokończyć — rzekł pan Ralf przerywając wartki potok wymowy bratowej.
— Kate, kochanie, pozwól stryjkowi dokończyć — powiedziała pani Nickleby.
— Jak najbardziej zależy mi na tym, żeby stryj dokończył, mamo — odezwała się Kate.
— A zatem, moja kochana, jeśli ci na tym jak najbardziej zależy, powinnaś nie przerywać i pozwolić stryjkowi powiedzieć wszystko, co ma do powiedzenia — zgromiła córkę pani Nickleby, a słowom jej towarzyszyły marszczenia brwi i wielokrotne, choć dobrotliwe, potrząsania głową. — Czas twojego stryjka jest niezmiernie cenny, moja kochana, więc bez względu na to, jak bardzo pragniesz (a pragniesz tego z zupełnie zrozumiałych przyczyn, jak każda przywiązana krewniaczka, która widując swego stryjka tak rzadko, jak myśmy go widywały, musiałaby tego pragnąć), jak bardzo tedy pragniemy cieszyć się jego wśród nas obecnością, bez względu na to nie wolno nam być samolubnymi, lecz wręcz przeciwnie, wypada wziąć pod uwagę poważny charakter jego zajęć w City.
— Szczerze obowiązany pani bratowej — rzekł pan Ralf z ledwie dostrzegalnym szyderczym uśmiechem. — Jasno widać, że w tej rodzinie brak przyzwyczajenia do interesów wiedzie do znacznego marnotrawstwa słów przed rozpoczęciem rozmowy o sprawie, która ma być brana pod uwagę.
— Obawiam się, że istotnie tak jest — odparła pani Nickleby z westchnieniem. — Pański biedny brat...
— Mój biedny brat, pani — przerwał pan Ralf sucho — nie miał najmniejszego pojęcia, czym są interesy i, jak sądzę, nie rozumiał nawet znaczenia tego słowa.
— Obawiam się, że istotnie tak było — zgodziła się pani Nickleby podnosząc chusteczkę do oczu. — Gdyby nie ja, nie wiem doprawdy, co by się z nim stało.
Jakże dziwnymi jesteśmy istotami! Nieznaczna przynęta, tak chytrze zarzucona przez pana Balia w czasie pierwszej rozmowy, wciąż jeszcze wisiała na haczyku. Wszystkie drobne wyrzeczenia i niewygody, jakie w ciągu okrągłej doby znosić musiała pani Nickleby, przypominały jej o trudnych i zmienionych warunkach życia, a zarazem budziły w myślach mglistą wizję tysiąca funtów jej posagu, aż wreszcie doszła do przeświadczenia, że ze wszystkich wierzycieli zmarłego małżonka ona właśnie została najbardziej pokrzywdzona i zasługuje na najwięcej współczucia. A przecie kochała go przez długie lata i nie było w niej więcej samolubstwa niż w każdym śmiertelniku. Oto jak wpływa na człowieka nieoczekiwane ubóstwo. Odpowiednia renta roczna niezwłocznie skierowałaby myśli pani Nickleby na dawne tory.
— Ubolewanie nie zda się na nic, proszę pani — powiedział pan Ralf. — Dnia upłynionego i grosza straconego i sto koni nie dogoni.
— Tak, tak! — szlochała pani Nickleby. — Tak, tak!
— Skoro skutki niedbalstwa w interesach odczuła pani tak boleśnie na własnej kieszeni i osobie — ciągnął pan Ralf — sądzę, że wpoi pani w swoje dzieci przekonanie, iż od zarania życia powinny zajmować się interesami.
— Oczywiście, oczywiście — odparła pani Nickleby. — Smutne doświadczenie, wie chyba szwagier... Kate, moja kochana, umieść to zdanie w następnym liście do Nicholasa albo przypomnij mi, jeżeli ja będę pisać.
Pan Ralf umilkł na chwilę, a widząc, że zapewnił już sobie poparcie matki, jeżeliby córka miała zastrzeżenia co do jego propozycji, ciągnął dalej:
— Zajęcie, które postaram się uzyskać, jest u... u... krótko mówiąc, u modystki i krawcowej.
— U modystki! — zawołała pani Nickleby.
— U modystki i krawcowej — poprawił pan Ralf. — Nie muszę chyba przypominać pani, osobie tak doskonale obznajmionej z wszelkimi sprawami życia codziennego, że w Londynie krawcowe zdobywają znaczne fortuny, trzymają własne ekwipaże i nierzadko zostają osobistościami o wielkim majątku i znaczeniu.
Otóż pierwsze obrazy wywołane w umyśle pani Nickleby słowami: „modystka i krawcowa", kojarzyły się z koszykowymi pudłami, lamowanymi czarną ceratą, które, jak to sobie przypomniała, widywała nieraz na ulicach. Ale w miarę słów pana Ralfa obrazy te znikały, a na ich miejsce jawiły się wizje obszernych domów w West End , eleganckich prywatnych pojazdów i książeczek czekowych. Wszystkie te obrazy następowały po sobie z tak wielką szybkością, że nim pan Ralf skończył mówić, pani Nickleby skinęła głową i z widocznym zadowoleniem powiedziała:
— Święta prawda!
— To, co mówi twój stryjek, kochana Kate, jest świętą, prawdą — podjęła. — Przypominam sobie, że raz, kiedy twój biedny papa i ja przyjechaliśmy do Londynu niedługo po ślubie, jakaś młoda dama przywiozła mi do domu słomkową pasterkę z zieloną lamówką i z zieloną podszeweczką w perski wzorek. Przywiozła ją własną karetą, która zajechała przed drzwi domu w pełnym galopie, a właściwie nie jestem tak zupełnie pewna, czy to była jej własna kareta, czy też wynajęta dorożka, ale pamiętana wybornie, że koń padł martwy, kiedy woźnica zawracał, a twój biedny papa powiedział, że od dwu tygodni nie widział na pewno ani ziarnka owsa.
Anegdotę ową, w tak uderzająco trafny sposób ilustrującą dobrobyt modystek, przyjęto bez oznak większego wzruszenia, Kate bowiem spuściła podczas opowiadania głowę, pan Ralf natomiast zdradzał aż nazbyt widoczne objawy ostatecznego zniecierpliwienia.
— Pani ta nazywa się Mantalini — przerwał spiesznie. — Madame Mantalini. To moja znajoma. Mieszka w pobliżu Cavendish Square. Jeżeli córka pani ma ochotę ubiegać się o to zajęcie, zaraz ją tam zaprowadzę.
— Czy nie masz nic do powiedzenia stryjkowi, moje kochanie? — spytała pani Nickleby.
— Nawet bardzo wiele — odparła Kate — ale nie teraz. Wolę pomówić z nim, kiedy będziemy sami. Oszczędzę stryjkowi czasu, jeśli podczas wspólnej przechadzki podziękuję mu i powiem, co mam do powiedzenia.
Z tymi słowy Kate wybiegła, by ukryć ślady wzruszenia, które znać było na jej twarzy, a także, by ubrać się do wyjścia. Pani Nickleby zabawiała tymczasem szwagra płaczem i drobiazgowym opisem rozmiarów fortepianu z różanego drzewa, który małżonkowie Nickleby posiadali w okresie dobrobytu, oraz niemniej rozwlekłą opowieścią o ośmiu salonowych krzesłach, z wyginanymi nóżkami i poduszkami z zielonej wzorzystej materii (takiej samej, jak zasłony w oknach), które kosztowały po dwa funty i piętnaście szylingów sztuka, a na licytacji poszły wprost darmo.
Nić tych wspomnień przerwał wreszcie powrót ubranej już do wyjścia Kate i pan Ralf, który czekając na bratanicę złościł się i zżymał przez cały czas, wyszedł spiesznie po krótkich ceremoniach pożegnalnych. — A teraz — odezwał się ujmując dziewczynę pod ramię — maszeruj najszybciej, jak tylko potrafisz, a przywykniesz do kroku, jakim każdego ranka spieszyć będziesz do pracy — mówiąc to powiódł ją w kierunku Cavendish Square.
— Bardzo jestem wdzięczna stryjkowi — odezwała się Kate, gdy przez jakiś czas szli w milczeniu. — Bardzo!
— Miło mi to słyszeć — powiedział pan Ralf. — Mam nadzieję, że spełnisz swój obowiązek.
— Postaram się, żeby stryjek był ze mnie zadowolony — odparła Kate. — Ja... doprawdy...
— Nie zaczynaj tylko płakać — burknął. — Nie znoszę beków.
— To strasznie niemądre, ja wiem, stryjku — szepnęła biedna dziewczyna.
— Owszem, niemądre — uciął stryj krótko — a do tego i nienaturalne. Żebym nie widział więcej czegoś podobnego.
Nie był to zapewne najlepszy sposób osuszenia łez młodej i wrażliwej panny, która miała właśnie rozpocząć zupełnie nowy tryb życia pośród ludzi obcych, zimnych i obojętnych, niemniej jednak, słowa te wywarły pewien skutek. Kate mocno się zaczerwieniła i przez chwilę oddychała szybko, a potem szła dalej pewniejszym i bardziej zdecydowanym krokiem.
. Osobliwy kontrast stanowił wdzięk tego potulnego, wychowanego na wsi dziewczęcia, które kuliło się w tłumie pędzącym ulicami, ustępowało pod naporem ludzi, mocno trzymało się pana Ralfa, jakby obawiało się zgubić go w tłoku — i tego surowego, człowieka interesu o ostrych rysach twarzy, który pewnie szedł naprzód, łokciami rozpychał przechodniów i od czasu do czasu wymieniał szorstkie pozdrowienie z jakimś mijanym znajomym; przechodzień taki oglądał się, patrząc na ładną dziewczynę pod opieką pana Ralfa, jakby zdziwiony spotkaniem pary tak niewłaściwie dobranej. Ale jeszcze osobliwszy kontrast uderzyłby kogoś, kto umiałby czytać w tych bijących obok siebie sercach; kto potrafiłby dostrzec niewinną łagodność jednego i zakamieniałe łotrostwo drugiego; kto mógłby przejrzeć bezgrzeszne myśli wrażliwego dziewczątka i zdumieć się, że wpośród wszystkich przebiegłych knowań i obliczeń starszego mężczyzny nie spotka ani jednego słowa, ani jednej cyfry, która zdradzałaby myśl o śmierci czy grobie. Tak jednak było, a co dziwniejsza — choć właściwie rzeczy takie zdarzają się codziennie — gorące, młode serce drżało tysiącem niepokojów i obaw, podczas gdy serce starego, • doświadczonego człowieka rdzewiało w swym zamknięciu działając niby pomysłowy mechanizm i nie pozwalając sobie na ni jedno uderzenie nadziei, obawy, miłości czy troski o jakąś żywą istotę.
— Stryjku — odezwała się Kate, gdy wydawało jej się, że są już niedaleko miejsca przeznaczenia. — Muszę zadać ci jedno pytanie. Czy mam mieszkać w domu?
— W domu? — powtórzył pan Ralf. — A gdzież to jest?
— Myślałam... z moją matką... wdową — powiedziała Kate z patosem.
— Jeśli chodzi o twoje cele i zadania, dom twój będzie tutaj — odparł pan Ralf — bo tutaj będziesz otrzymywać posiłki i przebywać od rana do wieczora, a niekiedy, być może, do następnego rana.
— Ale... myślałam... w nocy — jąkała Kate. — Me mogę porzucić jej, stryjku. Muszę mieć jakieś miejsce, które będę mogła nazwać domem, miejsce, gdzie ona będzie... Może ono być bardzo skromne...
—Może być! — powiedział zniecierpliwiony tą uwagą pan Ralf przyspieszając kroku. — Chciałaś pewnie powiedzieć: „Musi być". Może ono być skromne! Czy tą dziewczyna oszalała?
— Tak jakoś wymknęło mi się z ust. Doprawdy, nie to miałam na myśli — tłumaczyła Kate.
— Spodziewam się! — rzucił pan Ralf.
— Ale moje pytanie, stryjku. Nie odpowiedziałeś jeszcze.
— No, cóż! Przewidywałem coś podobnego — odparł pan Ralf — i jakkolwiek, nie zapominaj proszę, jestem temu jak najbardziej przeciwny, zawczasu odpowiedziałem na twoje pytanie. Mówiłem o tobie jako o pracownicy przychodnie], a więc będziesz mogła wracać co wieczór do tego domu, który może być skromny.
Była w tym pewna pociecha. Kate obsypała stryja wyrazami wdzięczności, które przyjął, jakby w pełni na nie zasługiwał, i bez dalszej dyskusji dotarli wreszcie do drzwi pracowni, ozdobionych bardzo dużą tabliczką z nazwiskiem i zawodem Madame Mantalini, a poprzedzonych eleganckimi schodkami. W domu znajdował się sklep, który jednak był odnajęty importerowi olejku różanego. Salon mód Madame Mantalini mieścił się na pierwszym piętrze, a na ten fakt zwracały uwagę szlachty i arystokracji ułożone z wymyślną niedbałością przy oknach z eleganckimi firankami dwa czy trzy najnowsze modele wykwintnych kapeluszy oraz parę kosztownych sukien w jak najlepszym guście.
Lokaj w liberii otworzył drzwi i na pytanie pana Ralfa, czy Madame Mantalini jest w domu, poprowadził ich przez piękny Hall i przestronną klatkę schodową do salonu mód, składającego się z dwu obszernych pokoi, przepełnionych najróżniejszymi materiałami i wspaniałymi strojami, z których jedne wisiały na manekinach, drugie rzucone były niedbale na sofy i dywany, trzecie wreszcie zawieszono na trójskrzydłowych lustrach albo w inny sposób rozmieszczono wśród bogatych mebli w rozmaitych stylach.
Czekali o wiele dłużej, niż mogło to być przyjemne dla pana Ralfa Nickleby, który z niewielkim zainteresowaniem przyglądał się zebranym wokół siebie fatałaszkom, a wreszcie chciał już pociągnąć za dzwonek, kiedy jakiś dżentelmen wetknął głowę do pokoju i zauważywszy tam kogoś, równie nagle ją cofnął.
— Hej! Hola! — zawołał pan Ralf. — Kto tam?
Na dźwięk tego głosu głowa pojawiła się znowu, a usta ukazujące bardzo długi szereg bardzo białych zębów powiedziały przymilnie: „A niechże to diabli! Nickleby! A niechże to diabli!" Rzuciwszy te słowa dżentelmen zbliżył się i niezwykle serdecznie uścisnął dłoń pana Ralfa. Ubrany był we wspaniały szlafrok oraz kamizelkę i tureckie hajdawery z tego samego materiału; na szyi miał jedwabną różową chustkę, a na nogach jasnozielone pantofle. Niezwykle długa dewizka opasywała go wokół. Ponadto miał także faworyty i wąsy — jedne i drugie farbowane na czarno i wdzięcznie fryzowane.
— Niechże to diabli! Nie chcesz pan chyba powiedzieć, że przychodzisz tu po mnie? A niechże to diabli! — mówił dżentelmen klepiąc pana Ralfa po ramieniu.
— Jeszcze nie — rzucił pan Ralf sarkastycznie.
— Cha, cha, cha! Niechże to diabli! — zawołał dżentelmen, a obracając się na miejscu, by śmiech jego wydał się jeszcze bardziej wytworny, zauważył nagle stojącą w pobliżu Kate.
— Moja bratanica — rzekł pan Ralf.
— Przypominam sobie — powiedział dżentelmen, uderzając po nosie knykciem wskazującego palca, jakby chciał się ukarać za brak pamięci. — Niechże to diabli! Wiem już, po co pan przychodzi. Proszę tędy, Nickleby.
Może panienka zechce pójść za mną. Cha, cha, cha! Wszystkie za mną latają, Nickleby! Zawsze! A niechże to diabli! Zawsze! Kiedy już dał w ten sposób upust swej młodzieńczej
fantazji, poprowadził gości do prywatnego saloniku na drugim piętrze, prawie równie wytwornie umeblowanego jak apartament o piętro niżej. Znajdujący się tam srebrny dzbanuszek do kawy, skorupka jajka i zabrudzona zastawa na jedną osobę świadczyły, iż dżentelmen ów przed chwilą skończył śniadanie.
— Niech panienka siada — odezwał się, gdy panna Nickleby zaczerwieniła się już pod jego natrętnym spojrzeniem, potem zaś uśmiechnął się zachwycony własnym sukcesem. — Ta przeklęta wysokość pięter zatyka wprost człowieka. Te piekielne, podniebne salony! Myślę, że trzeba się przeprowadzić, Nickleby.
— Ja przeprowadziłbym się w każdym razie — odparł pan Ralf rozglądając się wokół z cierpką miną.
— Cudaczny z pana jegomość, Nickleby! — zawołał dżentelmen. — Najpiekielniejszy, najchytrzejszy, najzłośliwszy stary fabrykant złotych i srebrnych monet, jaki kiedykolwiek istniał! A niechże to diabli!
Obdarzywszy pana Ralfa takim komplementem, dżentelmen zadzwonił, a następnie począł gapić się na pannę Nickleby, które to zajęcie przerwał na chwilę, by powiedzieć służącemu, iż życzy sobie, aby pani zaraz tu przy szła, po czym gapił się znowu, dopóki nie przybyła Madame Mantalini..
Krawcowa była osobą tęgą, bardzo dobrze ubraną i dość przystojną, ale znacznie starszą od dżentelmena w tureckich hajdawerach, którego poślubiła mniej więcej przed. sześciu miesiącami. Nazwisko dżentelmena brzmiało pierwotnie Muntle, łatwo jednak zostało zmienione na Mantalini — dama bowiem słusznie przypuszczała, iż angielskie nazwisko może tylko szkodzić interesom firmy. Pan Mantalini ożenił się dzięki faworytom, której to majętności zawdzięczał poprzednio kilka lat swobodnego i dostatniego życia, a którą udoskonalił ostatnimi czasy i po starannej pielęgnacji uzupełnił wąsami, zapewniając sobie w ten sposób łatwą drogę do niezależności materialnej; obecnie udział jego w pracach firmy ograniczał się do wydawania pieniędzy, a czasami, gdy tych ostatnich zbrakło, do wizyt u pana Ralfa Nickleby. celem uzyskania odpowiednio oprocentowanego dyskonta weksli klientów.
— Moje życie — odezwał się pan Mantalini. — Jakże diabelnie długo nie przychodziłaś.
— Nie wiedziałam nawet, moje kochanie, że pan Nickleby jest tutaj — odparła Madame Mantalini. -
— Cóż za piekielnym, przeklętym, diabelskim łajdakiem musi być zatem nasz lokaj, duszko — rzucił pan Mantalini.
— Mój najdroższy — powiedziała Madame — to wyłącznie twoja wina.
— Moja wina, radości mego serca?
— Oczywiście — odparła damą. — Czego możesz się spodziewać, najmilszy, jeśli nie zwracasz uwag temu człowiekowi.
— Rozkoszy mej duszy, mam mu zwracać uwagi?
— Tak! Na pewno nie zaszkodzi mu kilka cierpkich słów — wdzięczyła się Madame.
— Niech się więc moje maleństwo nie dręczy — rzekł Mantalini. — Będzie on chłostany batem, póki nie zacznie diabelnie wrzeszczeć.
Rzuciwszy tę obietnicą pan Mantalini pocałował Madame Mantalini, potem Madame Mantalini żartobliwie pociągnęła za ucho pana Mantalini, a po tym wszystkim przystąpiono do interesu.
— A zatem, proszę pani — rozpoczął pan Ralf, który spoglądał na nich z pogardą, jaką niewielu ludzi potrafi wyrazić spojrzeniem — oto moja bratanica.
— Ach, tak, panie Nickleby — powiedziała Madame Mantalini mierząc Kate spojrzeniem od stóp do głów. — Czy mówisz po francusku, moje dziecko?
— Tak, proszę pani — odparła Kate, która nie śmiała podnieść wzroku, gdyż czuła, że ten obrzydliwy człowiek w szlafroku wciąż świdruje ją oczyma.
— Diabelnie dobrze, jak Francuzka? — spytał małżonek.
Panna Nickleby nie zaszczyciła go odpowiedzią, lecz obróciła się doń tyłem, jakby chciała dać do zrozumienia, że chętnie odpowie na każde pytanie, lecz tylko na pytanie Madame Mantalini.
— W zakładzie naszym pracuje stale dwadzieścia panien — rzekła Madame.
— Doprawdy, proszę pani? — powiedziała Kate nieśmiało.
— Tak! A niektóre diabelnie ładne!
— Mantalini! — zawołała z oburzeniem żona.
— Bogini moich zmysłów! — odpowiedział Mantalini.
— Czy chcesz mi złamać serce?
. — Nie chcę, nawet za dwadzieścia tysięcy półkul ziemskich zaludnionych... zaludnionych... małymi baletniczkami —odparł poetycznie Mantalini.
— Ale złamiesz, jeżeli będziesz nadal mówił w taki sposób — odrzekła małżonka. — Cóż sobie pomyśli pan Nickleby słuchając twojej paplaniny?
— Ach nic, proszę pani, doprawdy nic — odezwał się pan Ralf. — Znam przecie i miłe usposobienie jego i pani również... To po prostu małe słówka, które dodają smaku codziennym państwa rozmowom... Sprzeczki zakochanych, osładzające tylko domowe uciechy, które, jak wszystko na to wskazuje, trwać będą jeszcze długo... To wszystko, proszę pani, to wszystko!
Gdyby żelazne drzwi mogły pokłócić się ze swymi zawiasami i postanowić, że będą otwierać się z powolnym uporem, by zetrzeć przeciwnika na proch, to dźwięk, jaki dobywałby się w czasie tego procesu, byłby chyba przyjemniejszy niż ton ostatnich zdań wypowiedzianych przez pana Ralfa szorstkim i cierpkim głosem. Nawet pan Mantalini to odczuł, bo oglądając się z przestrachem zawołał:
— Cóż to za diabelski, okropny zgrzyt!
— Nie zwracaj uwagi na to, co mówi pan Mantalini — powiedziała dama do panny Nickleby.
— Nie zwracam uwagi, proszę pani — odparła Kate z pogardą.
— Pan Mantalini nic nie wie o żadnej z naszych panien — ciągnęła dama spoglądając na małżonka, a mówiąc do Kate. — Jeżeli widział kiedyś którąś z nich, to nie tutaj, lecz może na ulicy, kiedy przychodzą albo wy chodzą z pracy. Nigdy nawet nie był w pracowni. Nie pozwalam na to. Do jakich godzin pracy przywykłaś?
— Dotychczas nie byłam w ogóle przyzwyczajana do pracy — odpowiedziała Kate bardzo cicho.
— I z tego właśnie powodu będzie lepiej pracować — wtrącił pan Ralf, który obawiał się, że takie wyznanie może źle wpłynąć na pertraktacje.
— Mam nadzieję — przyznała Madame Mantalini. — Nasze godziny są od dziewiątej do dziewiątej lub dłużej, jeśli mamy więcej pilnej roboty, za którą płacę jako za pracę dodatkową.
Kate skłoniła głowę, by dać do zrozumienia, że usłyszała i jest zadowolona.
— Posiłki — ciągnęła Madame — to znaczy obiad i podwieczorek będziesz otrzymywać tutaj. Sądzę, że zarobki wyniosą pięć do siedmiu szylingów tygodniowo, ale nie mogę powiedzieć na ten temat nic pewnego, dopóki nie przekonam się, co potrafisz robić.
Kate ponownie skłoniła głowę.
— Jeśli masz ochotę pracować u nas .— mówiła Madame Mantalini — to rozpocznij najlepiej w poniedziałek rano, punktualnie o dziewiątej, a panna Knag, kierowniczka pracowni, otrzyma przedtem polecenie, żeby dać ci na początek jakąś łatwą robotę. Czy to wszystko, panie Nickleby?
— Tak, prószę pani — odparł pan Ralf powstając.
— A więc,, jak sądzę, sprawa załatwiona — powiedziała dama.
Doszedłszy do tak oczywistego wniosku, rzuciła okiem na drzwi, jak gdyby zamierzała wyjść, a mimo to wahała się, nierada widocznie zostawić panu Mantalini zaszczyt sprowadzenia gości ze schodów. Ale pan Ralf uwolnił ją od powzięcia decyzji, wyszedł bowiem bez zwłoki, wysłuchując jeszcze licznych i uprzejmych pytań Madame, czemu to nigdy ich nie odwiedza, oraz niemniej licznych przekleństw pana Mantalini, skierowanych pod adresem schodów, po których spieszył za gośćmi w nadziei, że skłoni Kate do obejrzenia się — nadzieja ta miała jednak pozostać nieziszczona.
— No — powiedział pan Ralf, gdy znaleźli się na ulicy. — Teraz już masz byt zapewniony.
Kate zamierzała właśnie zacząć znowu dziękować, ale stryj nie dopuścił jej do głosu.
— Myślałem — ciągnął — p urządzeniu twojej matki w bardzo miłej okolicy (miał istotnie możność umieszczenia kogoś w jednym z przytułków na wybrzeżu Kornwalii; zakłady te nieraz już przychodziły mu na myśl), jeżeli jednak chcecie być razem, muszę postarać- się dla niej o coś innego. Matka ma trochę pieniędzy?
— Bardzo niewiele — odparła Kate.
— Oszczędzając, długo można żyć za bardzo niewiele — powiedział pan Ralf. — Musi się zorientować, na ile czasu może jej to wystarczyć, nie biorąc pod uwagę komornego. W sobotę zwalniacie mieszkanie?
— Tak nam stryjek kazał.
— Tak! Należy do mnie pewien dom, który stoi teraz pustką; mogę was tam umieścić, dopóki go nie wynajmę, a potem, jeżeli nic się nie zmieni, pewnie znajdzie się coś innego. Tam zamieszkacie.
— Daleko to stąd, stryjku? — spytała Kate.
— Nawet bardzo — odrzekł pan Ralf. — W innej dzielnicy miasta, w East End . W sobotę o piątej przyślę wam swojego kancelistę, który was tam zabierze. Do widzenia. Znasz chyba drogę? Prosto przed siebie.
Chłodno podał rękę bratanicy i pozostawiwszy ją na Regent Street sam skręcił w boczną ulicę, pogrążony głęboko w rozmyślaniach o interesach, a Kate smutno podreptała do mieszkania przy Strandzie.
ROZDZIAŁ XI
W KTÓRYM NEWMAN NOGGS WPROWADZA PANIĄ I PANNĘ NICKLEBY DO ICH NOWEGO MIESZKANIA W CITY
Kierując swe kroki ku domowi panna Nickleby snuła pełne zwątpienia myśli, które były zrozumiałym wynikiem porannych wydarzeń. Zachowanie stryja nie mogło rozproszyć gromadzących się od pierwszej chwili wątpliwości i obaw; również zawarcie znajomości z salonem mód Madame Mantalini bynajmniej nie dodawało otuchy. Toteż napastowało ją wiele posępnych i złych przeczuć, kiedy myślała o otwierającej się przed nią nowej drodze życia.
Jeśli słowa pociechy z ust matki mogą przywrócić lepszy stan ducha, to nastrój Kate winien się był szybko poprawić. Nim bowiem wróciła do domu, poczciwa dama zdążyła odtworzyć w pamięci dwie autentyczne historie o modystkach, które stały się posiadaczkami wielkich majątków, choć nie mogła sobie przypomnieć, czy dorobiły się wszystkiego same lub może rozporządzały na początek pewnymi kapitałami, czy też po prostu uśmiechnęło się do nich szczęście i dobrze powychodziły za mąż. Niemniej jednak, jak pani Nickleby wywodziła nad wyraz logicznie, musiały być jakieś młode osoby, które doszły do fortuny w tej dziedzinie nie mając nic na początek, a jeżeli przyjąć to za rzecz oczywistą, czemu by Kate nie miała osiągnąć tego samego? Panna La Creevy — mianowana członkiem tej małej rady — ośmieliła się wprawdzie wyrazić pewne wątpliwości, czy panna Nickleby będzie mogła osiągnąć tak pomyślne wyniki w ciągu normalnego ludzkiego życia, ale poczciwa dama kategorycznie rozwiązała ten problem twierdząc, że ma na ten temat przeczucie, coś w rodzaju jasnowidzenia; przy pomocy tej właśnie metody kończyła zazwyczaj wszystkie spory z nieboszczykiem panem Nickleby i, w dziewięciu i trzech czwartych na dziesięć wypadków, rozstrzygała je w najniewłaściwszy sposób.
— Obawiam się, że to niezdrowe zajęcie — mówiła panna La Creevy. — Pamiętam trzy młode modystki, które pozowały mi, kiedy zaczynałam malować, i dobrze sobie przypominam, że wszystkie były blade i miały chorobliwy wygląd.
— Ach! To w żadnym razie nie może uchodzić za powszechną regułę! — sprzeciwiła się pani Nickleby. — Pamiętam, jakby to było zaledwie wczoraj, pewną krawcową, którą polecono mi szczególnie gorąco do roboty szkarłatnego płaszcza wówczas, kiedy to szkarłatne płaszcze były w modzie, a która" miała bardzo czerwoną twarz, doprawdy, bardzo czerwoną.
— Może piła? — podsunęła panna La Creevy.
— Nie wiem, jak tam było — odparła pani Nickleby — ale wiem, że miała bardzo czerwoną twarz, a więc twierdzenie pani nie wytrzymuje krytyki.
W taki sposób i z równie potężną silą rozumowania zwalczała zacna matrona wszelkie drobne zastrzeżenia co do nowych planów, które powstały tego ranka. Szczęśliwa pani Nickleby! Każdy nowy projekt wyobraźnia jej zdobiła we wspaniałe barwy i blaski niby złoconą, błyszczącą zabawkę!
Po wyczerpaniu tej kwestii Kate oznajmiła o życzeniu stryja co do zajęcia przez nie pustego domu, a pani Nickleby przyjęła to z równą gotowością, rzucając charakterystyczną uwagę, że bardzo miłą rozrywką w pogodne wieczory będzie dla niej spacer do West End, skąd będzie przyprowadzać córkę do domu, przy czym — rzecz niemniej charakterystyczna — zupełnie zapominała o istnieniu takich zjawisk, jak niepogody i deszczowe wieczory, które zdarzać się mogą w każdym tygodniu roku.
— Będzie mi przykro, doprawdy, bardzo przykro, rozstać się z panią, dobra przyjaciółko — powiedziała Kate, na której serdeczność biednej miniaturzystki wywarła głębokie wrażenie.
— Nie rozstajemy się przecież na zawsze — odparła panna La Creevy z taką żywością, na jaką tylko mogła się zdobyć. — Bardzo często będziemy się widywać, będę przychodzić do was, by usłyszeć, jak ci się wiedzie; jeżeli w całym Londynie albo nawet w całym szerokim świecie nie znajdzie się serce, które obchodzić będzie twoja szczęśliwa przyszłość, to w każdym razie jedna samotna kobiecina będzie się modlić o nią w dzień i w nocy.
Powiedziawszy te słowa poczciwa istota — której wielkiego serca wystarczyłoby dla Goga, opiekuńczego geniusza Londynu, a prócz tego zostałoby go jeszcze dość dla Magoga — zrobiła szereg niezwykłych min, dzięki którym zyskałaby znaczny majątek, gdyby potrafiła przenieść je na kość słoniową albo płótno, i wreszcie usadowiła się w kąciku, by pozwolić sobie na, jak to określiła, „prawdziwy, uczciwy płacz".
Ale ani łzy; ani słowa, ani nadzieje, ani obawy nie zdołały powstrzymać strasznego sobotniego popołudnia ani Newmana Noggsa; we właściwej porze przykuśtykał on pod drzwi i tchnął przez dziurkę od klucza oparem dżinu, dokładnie w chwili, gdy na pobliskich kościołach zegary, które zgadzały się w poglądach na czas, zaczynały bić piątą. Newman poczekał na ostatnie uderzenie godziny i zastukał.
— Od pana Ralfa Nickleby — oznajmił cel swego posłannictwa, kiedy spiesznie wdrapał się na górę.
— Będziemy zaraz gotowe — powiedziała Kate. — Nie mamy wiele bagażu, ale sądzę, że mimo to nie obejdzie się bez dorożki.
— Sprowadzę dorożkę — odparł Newman.
.— Doprawdy, niech się pan nie trudzi — wtrąciła pani Nickleby.
— Sprowadzę dorożkę — powtórzył Newman.
— Nie mogę pozwolić, żeby pan myślał o takich sprawach — powiedziała pani Nickleby.
— Nic pan! nie poradzi — rzekł Newman.
— Nic nie poradzę!
— Nic! Myślałem o tym, kiedy tu szedłem, ale nie sprowadziłem dorożki, bo obawiałem się, że panie mogą, nie być jeszcze gotowe. Myślę o bardzo wielu sprawach. Nikt nie może temu przeszkodzić.
— Ach, tak! Rozumiem, panie Noggs — przyznała pani Nickleby. — Myśli nasze są wolne... Oczywiście... Myśli człowieka należą tylko do niego, naturalnie!
— Me należałyby, gdyby pewni ludzie mogli temu przeszkodzić — zauważył Newman.
— Tak, tak! Na pewno by nie należały! To święta prawda, panie Noggs — zgodziła się pani Nickleby. — Pewna jestem, że niektórzy ludzie są właśnie tacy... aa... jak się miewa pański chlebodawca?
Newman rzucił Kate wiele mówiące spojrzenie i odparł, kładąc silny nacisk na ostatnim słowie, że pan Ralf Nickleby miewa się dobrze i przesyła paniom wiele serdeczności.
— Ach, doprawdy, jesteśmy mu bardzo zobowiązane — zapewniła pani Nickleby.
— Bardzo — powiedział Newman. — Powtórzę mu to.
Niełatwo pomylić się co do osoby Newmana Noggsa, jeśli spotkało się go choćby raz jeden, toteż Kate, zaciekawiona osobliwością jego zachowania (w którym tym razem, pomimo zwięzłego sposobu mówienia, przejawiał się . szacunek, a nawet pewna delikatność), przyjrzała mu się dokładniej i przypomniała sobie, że kiedyś już widziała przelotnie tę szczególną postać.
— Proszę wybaczyć mą ciekawość — odezwała się — ale czy nie widziałam pana na stacji dyliżansów tego ranka, kiedy to mój brat odjeżdżał do Yorkshire?
Newman Noggs rzucił chytre spojrzenie na panią Nickleby i najbezczelniej w świecie powiedział: — Nie!
— Nie! — zawołała Kate. — A mimo wszystko twierdziłabym, że pan tam był.
— To powiedziałaby pani nieprawdę — odparł Newman. — Pierwszy raz od trzech tygodni wyszedłem dziś z domu. Miałem atak podagry.
Newman był bardzo, bardzo daleki od podagrycznego wyglądu i Kate nie mogła oprzeć się temu wrażeniu, ale rozmowę przerwała pani Nickleby, którą zaczęła nalegać, by natychmiast zamknąć drzwi, gdyż pan Noggs na pewno się przeziębi, oraz stanowczo zażądała, by po dorożkę wysłać służącą, obawiała się bowiem, że nieostrożność pana Noggsa może sprowadzić nowy atak jego dolegliwości. Obydwu tym żądaniom Newman musiał się poddać. Wkrótce pojazd nadjechał i po licznych żałosnych słowach pożegnania oraz po kilku biegach panny La Creevy tam i z powrotem na chodniku, podczas których żółty stroik na głowę zderzał się gwałtownie z rozmaitymi przechodniami, odjechał on (pojazd, nie stroik na głowę)'z dwiema paniami oraz ich bagażem w środku i z Newmanem — mimo dowodzeń pani Nickleby, że to oczywista dlań śmierć —na koźle obok woźnicy.
Zawróciwszy na wybrzeże skierowali się do City i po bardzo długiej i powolnej jeździe po ulicach zatłoczonych o tej porze wszelkiego rodzaju wehikułami stanęli przed fasadą dużego, starego, odrapanego domostwa przy Thames Street, którego drzwi i okna były tak oblepione brudem, że dom mógł się wydawać od lat nie zamieszkany.
Kluczem, który Newman dobył z cylindra — nawiasem mówiąc, ze względu na opłakany stan swych kieszeni przechowywał wszystko w cylindrze, gdzie najprawdopodobniej nosiłby i pieniądze, gdyby je kiedykolwiek posiadał — otworzył drzwi opuszczonego budynku i odprawiwszy dorożkę powiódł panie do wnętrza rezydencji. Była ona ponura i ciemna, a mrok i smutek zalegał dziś pokoje, w których toczyły się niegdyś ożywione interesy. Za domem leżała otwarta na Tamizę przystań. Poniewierała się tam pusta psia buda, trochę zwietrzałych kości, połamane obręcze i klepki starych baryłek, ale nie widać było śladów życia. Był to obraz powolnego, spokojnego upadku.
— Ten dom musi każdego zmrozić i przytłoczyć — odezwała się Kate. — Wygląda, jakby padła nań zaraza. Gdybym była przesądna, mogłabym uwierzyć, że w tych starych murach popełniono jakąś okropną zbrodnię, po której nigdy się tu nic dobrego nie działo. Jak tu posępnie! Jak mroczno!
— Wielki Boże! — zawołała pani Nickleby. — Nie powiadaj takich rzeczy, moja kochana, bo umrę ze strachu!
— To tylko moja niemądra wyobraźnia, mamo — odparła Kate siląc się na uśmiech.
— W takim razie, moje kochanie, wolałabym, żebyś zachowała swoją niemądrą wyobraźnię tylko dla siebie, a nie budziła do jej towarzystwa mojej niemądrej wyobraźni — zgromiła córkę pani Nickleby. — Czemu to zawczasu nie pomyślałaś o tym wszystkim... Zawsze jesteś taka nieroztropna... Mogłyśmy przecież poprosić pannę La Creevy, żeby dotrzymała nam towarzystwa, albo pożyczyć od kogoś psa, albo zrobić tysiąc innych rzeczy. Ale ty zawsze jesteś taka i zupełnie to samo było zawsze z twoim kochanym, biednym ojcem. Gdybym ja nie myślała o wszystkim...
Takim wstępem pani Nickleby poprzedzała zawsze wielkie biadania, rozwijające się w szereg nader zawiłych zdań nie zwróconych bezpośrednio do nikogo; takie biadania ciągnęła teraz aż do zupełnej utraty tchu.
Newman zdawał się nie słyszeć tego wszystkiego, lecz poprowadził panie do dwóch izb na pierwszym piętrze, w których uczyniono coś niecoś, by nadać im wygląd mieszkania. W jednej było parę krzeseł, stół, stary dywan przed kominkiem i jakaś wyblakła makata, a na palenisku przygotowany stos drzewa i węgła; w drugiej znajdowało się stare łóżko z baldachimem i parę skromnych sypialnianych mebli.
— Spojrzyj, moja kochana — rzekła pani Nickleby, która usiłowała być zadowolona. — Czy to nie dowód pamięci i względów twego stryjka? Gdyby nie jego troskliwość, miałybyśmy jedynie łóżko, które kupiłyśmy wczoraj. Pomyśl tylko, moja kochana!
— To rzeczywiście wielka uprzejmość — przyznała Kate rozglądając się wokół.
Newman Noggs nie powiedział, że to on wyszperał na strychu i w piwnicach te stare rupiecie, on kupił za pół pensa mleko do herbaty i postawił je na półce, on napełnił wodą zardzewiały czajnik na fajerce, on zbierał drzazgi na przystani i on wyżebrał trochę węgla. Ale przypuszczenie, że pan Ralf Nickleby nakazał te przygotowania, tak nań podziałało, że nie mógł powstrzymać się od trzaskania stawami wszystkich dziesięciu palców po kolei, czym pani Nickleby była zrazu zdumiona, ale podejrzewając, że może to posiadać jakiś związek z podagrą, powstrzymała się od wszelkich uwag.
— Sądzę, że nie będziemy zatrzymywać pana dłużej — powiedziała Kate.
— Czy nic więcej nie mogę zrobić dla pań? — spytał Newman.
— Bardzo dziękuję, niczego nie potrzebujemy — odparła panna Nickleby.
— Może, moja kochana, pan Noggs chciałby wypić za nasze zdrowie — odezwała się pani Nickleby szukając w ręcznym woreczku jakiejś drobnej monety.
— Sądzę, mamo — powiedziała Kate z wahaniem, zauważywszy, że Newman odwrócił głowę — iż urazisz pana Noggsa, jeżeli zaproponujesz mu coś podobnego.
Newman Noggs złożył młodej damie ukłon, który bardziej pasowałby do dżentelmena niż do nieszczęsnego włóczęgi, na jakiego wyglądał, przyłożył dłoń do piersi, zawahał się, niby człowiek, który' chce się odezwać i nie bardzo wie, co należy powiedzieć, i wreszcie wyszedł z pokoju.
Kiedy zgrzytliwe echa zamykanych na klamkę ciężkich drzwi ponuro rozbrzmiały w całym budynku, Kate miała ochotę przywołać Newmana i błagać go, by pozostał jeszcze chwilę, ale wstyd jej było przyznać się do swych obaw, a Newman Noggs spieszył już w stronę domu.
ROZDZIAŁ XII
W KTÓRYM CZYTELNIK BĘDZIE MÓGŁ ŚLEDZIĆ DALSZE LOSY MIŁOŚCI PANNY FANNY SQUEERS I SAM STWIERDZI, CZY ROZWIJA SIĘ ONA POMYŚLNIE, CZY TEŻ NIE
Wieczorem po proszonej herbatce, szczęśliwym dla panny Fanny Squeers zbiegiem okoliczności, jej szanowny papa wrócił do domu na zbyt, jak to mówią wtajemniczeni, „niepewnych nogach", by dostrzec liczne objawy niezwykłego wzburzenia malujące się na jej obliczu. Pan Squeers, kiedy przebrał miarkę, stawał się bardzo gwałtowny i kłótliwy, mógł więc nader łatwo poróżnić się z córką na ten lub inny urojony temat, gdyby owa młoda dama, kierując się rozsądkiem i godną najwyższej pochwały przezornością, nie kazała czuwać jednemu z chłopców, aby na nim skrupił się pierwszy wybuch gniewu poczciwego dżentelmena. Istotnie, wyładowawszy ów gniew w licznych kułakach i kopnięciach, pedagog uspokoił się tak dalece, iż zdołano go namówić, by udał się do łóżka, w którym legł z butami na nogach i parasolem, pod pachą.
Wygłodniała służąca, zgodnie z przyjętym obyczajem, towarzyszyła pannie Squeers do sypialni, by zapleść włosy panience, pomóc jej w rozmaitych drobnych zabiegach toaletowych i przy okazji raczyć ją takimi pochlebstwami, na jakie tylko umiała się; zdobyć. Panna Squeers bowiem była dostatecznie leniwa, a ponadto wystarczająco próżna i płocha, by zostać wielką damą, czemu przeszkadzał jedynie bezwzględny podział ludzi na warstwy i stany.
— Jak ślicznie falują się dziś włosy panience — odezwała się służąca. — Żal i wstyd je rozczesywać.
— Milcz! — odparła panna Squeers gniewnie.
Dzięki znacznemu zasobowi doświadczenia dziewczyna nie dziwiła się wybuchom złego humoru panny Squeers. Zdając sobie częściowo sprawę ze wszystkiego, co zaszło w ciągu wieczoru, zmieniła metodę zabiegania o względy i przyjęła politykę działania pośredniego.
— Jedno muszę powiedzieć — podjęła — choćby nawet panienka miała mnie za to zabić. Nigdy nie widziałam jeszcze, żeby ktoś wyglądał tak ordynarnie, jak panna Price dzisiaj wieczorem.
Panna Squeers westchnęła i przygotowała się do słuchania.
— Wiem, że to bardzo nieładnie z mojej strony, proszę panienki — ciągnęła dziewczyna uszczęśliwiona wrażeniem, jakie wywarła — bo przecież panna Price jest przyjaciółką panienki... i w ogóle. Ale ona tak się stroi i zachowuje, żeby zwracać na siebie uwagę! Po prostu... No! Żeby tak różni ludzie mogli zobaczyć samych siebie!
— O co ci chodzi, Phib? — spytała panna Squeers spoglądając w ręczne lusterko, w którym, jak większość z nas, nie widziała wcale siebie, lecz odbicie pięknego obrazu, stworzonego przez własną wyobraźnię. — Co ty opowiadasz?
— Opowiadam, panienko! — odparła służąca. — Kocur zacząłby opowiadać francuskie powiastki, gdyby tylko zobaczył, jak ona trzęsie głową.
— Rzeczywiście, ona trzęsie głową — zauważyła panna Squeers z wyrazem roztargnienia.
— Taka próżna i taka strasznie... strasznie pospolita — dorzuciła dziewczyna.
— Biedna Tilda — szepnęła panna Squeers ze współczuciem.
— I wiecznie się kryguje, żeby ją tylko podziwiać — ciągnęła służąca. — Mój Boże! To przecie wprost niedelikatne!
— Phib! Nie mogę pozwolić na taką gadaninę — zaprotestowała panna Squeers. — Rodzice jej pochodzą z gminu, jeśli więc Tilda nie umie się dobrze zachować, to wina ich, nie jej.
— Tak, tak! Ale przecie panienka umie. Gdyby ona chciała naśladować przyjaciółkę... — mówiła Phoebe, którą nazywano zwykle lekceważącym zdrobnieniem „Phib". — Ach! Gdyby tylko zrozumiała, jak źle postępuje, i chciała pójść za dobrym przykładem panienki, jaka to mogłaby być miła panna... po pewnym czasie!
— Phib! — rzekła panna Squeers z dostojną miną. — Stanowczo nie wypada mi słuchać takich porównań, w których Tilda wygląda na osobę nieokrzesaną i ordynaryjną. To dowodziłoby po prostu braku przyjaznych uczuć w stosunku do niej. Wolałabym raczej, żebyś zmieniła temat rozmowy, Phib, ale muszę zarazem powiedzieć, że gdyby Tilda Price zechciała wzorować się na kimś, niekoniecznie na mnie...
— Ależ, na panience! Tylko na panience! — przerwała Phib.
— A więc na mnie, Phib, jeśli sobie tego życzysz — rzekła panna Squeers. — Muszę powiedzieć, że gdyby postępowała w taki sposób, mogłaby tylko na tym zyskać.
— Jeszcze ktoś drugi myśli tak samo albo ja się bardzo mylę — powiedziała dziewczyna tajemniczo.
— O co ci znowu chodzi? —spytała panna Squeers.
— Mniejsza o to, proszę panienki — powiedziała. — Wiem co wiem i koniec.
— Phib! — przemówiła dramatycznie panna Squeers. — Stanowczo żądam wyjaśnień! Cóż to za straszna tajemnica? Mów!
— No, jeśli panienka chce poznać tajemnicę, to powiem. Pan John Browdie uważa tak, jak panienka uważa, i gdyby nie posunął się za daleko, i gdyby to było możliwe, to bardzo chętnie rozłączyłby się z panną Price i połączył z panną Squeers.
— Wielkie nieba! — wykrzyknęła panna Squeers splatając z godnością dłonie. — Co ty mówisz?
— Prawda, proszę panienki, czysta prawda — odparła sprytna Phib.
— Co za położenie! — zawołała panna Squeers. — Omal nie zburzyłam mimowolnie spokoju i szczęścia mojej drogiej Tildy! Cóż jest przyczyną, że mężczyźni kochają się we mnie, czy chcę tego, czy nie, i dla mnie odbiegają wybranek serca?
— Bo nic na to nie mogą poradzić, proszę panienki — tłumaczyła służąca. — Przyczyna rzuca się w oczy. (Jeżeli panna Squeers miała być tą przyczyną, to istotnie rzucała się w oczy — nawet bardzo.)
— Nigdy już nie mów mi o tym! — podjęła panna Squeers. — Nigdy! Słyszysz? Tilda Price ma swoje wady, bardzo wiele wad, ale życzę jej jak najlepiej, a nade wszystko życzę jej zamążpójścia, bo uważam za pożądane, za szczególnie pożądane ze względu na rodzaj jej słabostek, żeby została mężatką jak tylko można najszybciej. Nie, Phib! Niech bierze sobie pana Browdie. Mogę współczuć jemu, temu biedakowi, ale mam wiele względów dla Tildy i ufam, że okaże się lepszą żoną, niż to przewiduję.
Po tej serdecznej wypowiedzi pasma Squeers poszła spać.
Zawiść to krótkie słowo, ale kryje w sobie równie dziwną gmatwaninę uczuć i tyle sprzecznych pierwiastków, co najdłuższe, wielosylabowe wyrazy. W tajni swego serca panna Squeers wiedziała doskonale, że wszystko, co mówiła zabiedzona służąca, to zwykłe, ordynarne, kłamliwe pochlebstwo. Mimo to jednak sposobność, by dać upust rozdrażnieniu na arogancką pannę Price i wyrazić współczucie dla jej słabostek i ułomności, choćby tylko w obecności własnej sługi, przyniosła pannie Squeers taką ulgę, jak gdyby wszystko, co zostało powiedziane, było ewangeliczną prawdą. I jeszcze więcej! Posiadamy tak niezmierną siłę przekonywania samych siebie, że panna Squeers zaczęła się uważać za wspaniałomyślną i wielkoduszną osobę, która szlachetnie zrezygnowała z ręki Johna Browdie, a o rywalce myślała teraz z uczuciem zbożnej ciszy i wyniosłego spokoju, co miało oczywiście przemożny wpływ na ukojenie wzburzonych nerwów.
Ten pogodny stan ducha w pewnym stopniu ułatwił pojednanie, bo gdy nazajutrz zastukał ktoś do drzwi i zameldowano córkę młynarza, panna Squeers udała się do saloniku usposobiona iście po chrześcijańsku; widok ten był prawdziwą rozkoszą.
— No, Fanny — rozpoczęła córka młynarza. — Jak widzisz, to ja przychodzę do ciebie, choć obie powiedziałyśmy sobie wczoraj trochę przykrych słów.
— Współczuję twoim złym skłonnościom, Tildo — odparła panna Squeers - ale nie chowam urazy. Jestem wyższa ponad to.
— Nie bądź zła, Fanny — powiedziała panna Price. — Przyszłam powiedzieć ci coś, co cię na pewno ucieszy.
— Cóż mianowicie, Tildo? — spytała panna Squeers sznurując usta i przybierając taki wyraz, jakby nic na świecie, na ziemi, w powietrzu czy wodzie nie mogło sprawić jej nawet cienia przyjemności.
— Tylko to — odparła panna Price — że wczoraj, wieczorem, kiedy wyszliśmy stąd z Johnem, okropnieśmy się pokłócili.
— To mnie bynajmniej nie cieszy — rzekła panna Squeers, lecz mimo to uśmiechnęła się jak gdyby z ulgą.
— Boże! Nie myślę tak źle o tobie, by posądzać cię o coś podobnego! — zawołała przyjaciółka. — Me o to chodzi.
— Ach, tak... — westchnęła panna Squeers wracając do swej melancholii. — Mów dalej.
— Sprzeczaliśmy się i obydwoje powtarzali wiele razy,, że nie chcemy widzieć się więcej na oczy — ciągnęła panna Price — a potem pogodziliśmy się i dziś rano John poszedł zapisać w parafii nasze nazwiska; w przyszłą niedzielę wyjdzie pierwsza zapowiedź. Za trzy tygodnie ślub, a uprzedzam cię o tym dlatego, żebyś zdążyła zrobić sobie suknię.
W wiadomości tej żółć mieszała się z miodem. Żółcią była zapowiedź tak rychłego zamęścia przyjaciółki, miodem zaś pewność, że przyjaciółka nie ma poważnych zamiarów wobec Nicholasa. Na ogół wszakże słodycz znacznie przeważała nad goryczą, a więc panna Squeers powiedziała, że natychmiast zamówi suknię, dodając przy tym wyrazy nadziei, że Tilda będzie szczęśliwa, choć to nigdy nie wiadomo, a ona nie budowałaby zbyt wiele na małżeństwie, gdyż mężczyźni to dziwne istoty, mnóstwo zaś mężatek jest strasznie nieszczęśliwych i jedyne ich pragnienie to odzyskanie wolności. Do uprzejmości tych panna Squeers dorzuciła inne, równie trafnie zmierzające do podniesienia przyjaciółki na duchu i wprawienia Jej w dobry humor.
— Ale, posłuchaj teraz, Fanny — podjęła panna Price. — Chcę trochę z tobą pomówić o młodym panu Nickleby.
— Jest dla mnie niczym — przerwała panna Squeers zdradzając objawy histerii. — Zbyt nim gardzę!
— Ach! Sama w to chyba nie wierzysz — odparła przyjaciółka. — Przyznaj się, Fanny! Czy już go nie lubisz?
Panna Squeers nie udzieliła wyraźnej odpowiedzi, lecz zaczęła ze złości wylewać potoki łez i wykrzykiwać, że jest nieszczęśliwa, zlekceważona, wzgardzona, odrzucona...
— Nienawidzę wszystkich! — wołała. — Chcę, żeby wszyscy umarli! Tak! Tego tylko pragnę!
— Mój Boże! Mój Boże! — westchnęła panna Price, poważnie przejęta tym mizantropijnym wyznaniem. — Na pewno nie mówisz serio.
— Zupełnie serio — odparła panna Squeers wiążąc supełki na chustce do nosa i szczękając zębami. — I sama chciałabym już nie żyć! Tak!
— Ach! Za pięć minut będziesz myślała zupełnie inaczej — uspokajała Matylda. — Czy nie lepiej przywrócić go do łaski, niż ranić swe serce postępując tak, jak ty postępujesz! Czy nie przyjemniej by ci było mieć go teraz tylko dla siebie i w zgodzie pozwolić mu na dotrzymywanie sobie towarzystwa, miłosne wyznania i inne miłe rzeczy?
— Nie wiem, co by było lepiej? — szlochała panna Squeers. — Ach, Tildo! Jak mogłaś postąpić tak podle i niegodziwie! Nigdy bym nie uwierzyła, gdyby ktoś powiedział mi coś takiego o tobie.
— O jejej! — zachichotała panna Price. — Myślałby kto, że popełniłam co najmniej morderstwo!
— Coś niemal równie złego — powiedziała panna Squeers z wściekłością.
— I wszystko to dlatego, że jestem przypadkiem dość ładna, by ludzie byli dla mnie uprzejmi! — zawołała panna Price. — Nikt sobie nie wybiera twarzy. Nie jestem winna temu, że moja jest ładna, tak samo jak inni nie odpowiadają za brzydotę swojej.
— Milcz, Tildo! — wrzasnęła panna Squeers swym najbardziej piskliwym głosem. — Bo dam ci po buzi, a potem będę tego żałować!
Nie trzeba nawet wspominać, że ton prowadzonej rozmowy zdołał już wpłynąć na stan nerwów obu panienek, a w związku z tym dalszy spór wkraczał na tory coraz bardziej osobiste. Łagodnie rozpoczęta kłótnia wzbiła się na wyżyny i przybrała niezwykle gwałtowny charakter, kiedy obie strony, zalewając się łzami, zaczęły jednocześnie wykrzykiwać, że nigdy nie podejrzewały, by ktoś ośmielił się przemawiać do nich w taki sposób. Ten wiodący do dalszych uwag okrzyk stopniowo doprowadził do wyjaśnień, a w ostatecznym wyniku obie walczące strony padły sobie w ramiona i ślubowały wieczystą przyjaźń; wzruszająca ta ceremonia została w ten sposób powtórzona po raz pięćdziesiąty drugi w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy.
Powróciły więc idealnie przyjacielskie stosunki, wobec czego wynikła oczywiście rozmowa na temat rodzaju i liczby strojów, nieodzownie potrzebnych pannie Price do wkroczenia na drogę świętego stanu małżeńskiego, przy czym panna Squeers jasno jak na dłoni wykazała, iż koniecznych i absolutnie nieodzownych rzeczy jest bez porównania więcej, niż młynarz może czy chce ofiarować. Dowiódłszy tego młoda dama sprytnie skierowała rozmowę na własną garderobę i najprzód dość rozwlekle opisała najpiękniejsze swe stroje, a potem zaprowadziła przyjaciółkę na górę, by dokonać tam szczegółowego przeglądu. Ledwo zdołały obejrzeć skarby zgromadzone w dwu szufladach i schowku oraz przymierzyć wszystkie uzupełniające strój drobiazgi, panna Price musiała wracać do domu, a że wyrażała podziw dla wszystkich sukien i wpadła w niemy zachwyt na widok nowego różowego szala, panna Squeers była w znakomitym humorze i powiedziała, że odprowadzi Tildę kawałek, by dłużej cieszyć się jej towarzystwem. Wyszły tedy razem, a po drodze panna Squeers rozwodziła się nad wykształceniem swego ojca i dziesięciokrotnie mnożyła jego dochody, by dać przyjaciółce jakie takie pojęcie o znaczeniu i wyższości własnej rodziny.
Tak się składało, że dokładnie o tej godzinie (stanowiła ona krótką przerwę tolerowaną codziennie pomiędzy tym, co szumnie zwało się obiadem uczniów pana Squeersa, a ich popołudniową pracą nad zdobywaniem wiedzy praktycznej) Nicholas miał zwyczaj wyruszać na melancholijny spacer i wlokąc się smętnie przez wioskę rozmyślać nad swym żałosnym losem. Panna Squeers doskonale znała ten zwyczaj, widocznie jednak zapomniała o nim, gdy spostrzegła bowiem zbliżającego się ku nim młodego człowieka, objawiła zdumienie i konsternację i zapewniła przyjaciółkę, że „chciałaby się zapaść pod ziemię".
— Chcesz może zawrócić albo skręcić do jakiejś chaty? — spytała panna Price. — Nie widzi nas jeszcze.
— Nie, Tildo! -— odparła panna Squeers. — Obowiązkiem moim jest przetrwać to wszystko, więc przetrwam!
Ponieważ panna Squeers powiedziała te słowa wzniosłym tonem osoby zdecydowanej na wszystko, a oprócz tego zaczęła się krztusić i z trudem chwytać powietrze, co niewątpliwie wskazywało na znaczne ciśnienie uczuć, przyjaciółka powstrzymała się od dalszych uwag i odważnie ruszyła prosto na Nicholasa. Szedł on z utkwionym w ziemię wzrokiem i nie zdawał sobie sprawy, że ktoś nadchodzi, dopóki nie znalazł się tuż przy obu młodych damach; w przeciwnym razie sam pewnie poszukałby schronienia.
— Dzień dobry — powiedział kłaniając się i przechodząc mimo.
— Odchodzi — szepnęła panna Squeers. — Uduszę się, Tildo!
— Proszę wrócić, panie Nickleby! — zawołała panna Price udając, że jest zaniepokojona pogróżką przyjaciółki, a w rzeczywistości złośliwie ciekawa, co na to wszystko powie Nicholas. — Proszę wrócić, panie Nickleby!
Pan Nickleby wrócił z bardzo niewyraźną miną i spytał, czy panie mają jakieś rozkazy dla niego.
— Nie trać pan czasu na słowa — zawołała panna Price pospiesznie. — Podtrzymaj ją pan z drugiej strony. Jak się teraz czujesz, moja droga?
— Lepiej... — westchnęła panna Squeers opierając na ramieniu Nicholasa rudawobrązowy bobrowy kapturek z zieloną woalką. — Takie niemądre omdlenie...
— Nie nazywaj go niemądrym, moja droga — mówiła panna Price, a jej ładne oczy błyszczały z radości na widok zmieszania Nicholasa. — Nie masz się czego wstydzić. Ci powinni się wstydzić, którzy są tak pyszni, że trzeba dopiero jakichś ceregieli, żeby ich udobruchał.
— Widzę, że pani koniecznie chce obarczyć mnie odpowiedzialnością — powiedział Nicholas ż uśmiechem — choć mówiłem wczoraj wieczorem, że to bynajmniej nie moja wina.
— Słyszysz, moja droga? Pan Nickleby mówi, że to nie jego wina — rzekła nieznośna panna Price. — Może to ty byłaś o niego zbyt zazdrosna? Może zbyt gwałtowna? On mówi, że to nie jego wina. Słyszysz? Sądzę, że takie przeprosiny wystarczą.
— Nie chce mnie pani zrozumieć — przerwał Nicholas. — Bardzo proszę, by raczyła pani zaprzestać tych żartów, gdyż doprawdy nie mam ani czasu, ani chęci występować obecnie w roli biernego lub czynnego ich uczestnika.
— Co pan ma na myśli? — spytała panna Price udając zdziwienie.
— Nie pytaj go, Tildo! — zawołała panna Squeers. — Przebaczam mu!
— Na Boga! — odezwał się Nicholas, gdy bobrowy kapturek ponownie wsparł się na jego ramieniu. — To wygląda poważniej, niż przypuszczałem. Bardzo przepraszam! Czy będą panie tak łaskawe, by wysłuchać również i mnie?
Mówiąc to, uniósł nieco brązowy kapturek i przyjąwszy ze szczerym zdziwieniem pełne tkliwej wymówki spojrzenie panny Squeers, cofnął się o parę kroków, by wyjść poza zasięg słodkiego ciężaru, a następnie rozpoczął w te słowa:
— Bardzo mi przykro, prawdziwie i szczerze przykro, że wczoraj wieczorem stałem się przyczyną nieporozumienia pomiędzy paniami. Gorzko wyrzucam sobie, że miałem nieszczęście wywołać tę różnicę zdań, jakkolwiek uczyniłem to, proszę mi wierzyć, zupełnie nieświadomie i mimowolnie.
— No, to chyba jeszcze nie wszystko, co pan ma do powiedzenia! — zawołała panna Price, kiedy Nicholas przerwał.
— Obawiam się, że coś jeszcze pozostało — wyjąkał uśmiechając się niepewnie i spoglądając na pannę Squeers. — Bardzo trudno wyrazić to w słowach... gdyż... sama wzmianka o takich przypuszczeniach robi z człowieka idiotę... ale... pomimo wszystko... chciałbym spytać, czy ta pani mniema, iż ja żywię ku niej jakieś... jednym słowem!... Czy sądzi, że jestem w niej zakochany?
„Urocze zakłopotanie — pomyślała panna Squeers. — Nareszcie doprowadziłam go, gdzie chciałam..." — Odpowiedz za mnie, moja droga — szepnęła przyjaciółce.
— Czy sądzi coś podobnego? — zawołała panna Price. — Oczywiście!
— Oczywiście! — powtórzył Nicholas, z taką siłą wymawiając to słowo, że w pierwszej chwili można by go posądzić o zachwyt. — Bezwarunkowo — potwierdziła panna Price.
— Jeżeli pan Nickleby powątpiewał o tym, Tildo — szepnęła miękkim głosem zarumieniona panna Squeers — to teraz może ukoić swe troski. Uczucia jego są odwza...
— Dosyć! — zawołał Nicholas gwałtownie. — Proszę mnie wysłuchać! To najczystsze, najniedorzeczniejsze złudzenie, najzupełniejsza i najbardziej wyraźna omyłka, jaką człowiek może popełnić. Tę młodą damę widziałem ledwie sześć razy, gdybym jednak widział ją sześćdziesiąt, gdyby nawet przeznaczeniem moim było widzieć ją sześć tysięcy razy, wszystko pozostałoby i z całą pewnością pozostanie bez najmniejszej zmiany. Ani jedna moja myśl, ani jedno pragnienie, ani jedna nadzieja nie łączy się z panną Squeers, chyba że (nie mówię tego, by zranić jej uczucia, lecz dlatego, że chcę ją zapoznać ze stanem moich), chyba że łączy się w jakiś sposób z jedynym celem, drogim mojemu sercu jak samo życie, a to, by móc odwrócić się kiedyś plecami do tego przeklętego miejsca, nigdy już nie postawić tu nogi i nie myśleć o nim... nawet nie myśleć... inaczej niż ze wstrętem i odrazą!
Po tej jasnej i szczerej deklaracji, wypowiedzianej z całą siłą urażonych i wzburzonych uczuć, Nicholas odszedł nie czekając odpowiedzi.
Biedna panna Squeers! Nie podobna opisać jej żalu, wściekłości, oburzenia — tych szybko następujących po sobie gorzkich i gwałtownych uczuć, które jak oszalałe wirowały w jej sercu. Odrzucona! Odrzucona przez nauczyciela, nauczyciela z ogłoszenia, zgodzonego za pięć funtów rocznej pensji, płatnej w nieokreślonych terminach, żywionego i mieszkającego tak samo, jak „te chłopaki". I na domiar złego stało się to w obecności tej smarkuli, tej osiemnastoletniej młynarzówny, co za trzy tygodnie ma poślubić mężczyznę, który na kolanach, dosłownie na kolanach, prosił o jej rękę! Można się udławić na samą myśl o takim upokorzeniu!
W tym odmęcie udręki jedna rzecz była dla niej zupełnie jasna, mianowicie, że nienawidzi i nie cierpi Nicholasa z całą ciasnotą umysłu i małostkowością, godną latorośli domu Squeersów. Była tam również jedna pociecha: każdego dnia i o każdej godzinie można przecież ranić jego dumę i upokarzać go lekceważeniem, zniewagą i drobnymi przykrościami, które musiałyby przecież dotknąć najbardziej nawet gruboskórnego człowieka, a cóż dopiero kogoś tak jak Nicholas wrażliwego. Zaprzątnięta całkowicie tymi myślami, panna Squeers postarała się wybrnąć jak najzręczniej z sytuacji i wspomniawszy coś przyjaciółce, że ten pan Nickleby to dziwaczny człowiek o tak gwałtownym charakterze, iż chyba będzie zmuszona zaniechać go na dobre, pożegnała pannę Price.
Warto zauważyć w tym miejscu, że panna Squeers, obdarzywszy swymi uczuciami (lub też czym nie bądź innym, co w braku czegoś lepszego zastępowało uczucia) Nicholasa Nickleby, ani przez chwilę nie brała poważnie pod uwagę, że przedmiot jej miłości może mieć na całą sprawę odmienny pogląd. Uważała, że jest ujmująca i piękna, że jej ojciec jest panem, a Nicholas sługą, że jej ojciec posiada oszczędności, a Nicholas ich nie ma, a wszystko, to razem wzięte prowadziło do wniosku, że młodzieniec może być tylko zaszczycony jej wyborem. Nie zapomniała również o tym, jak bardzo może umilić mu życie będąc przyjacielem, a jak bardzo może mu je zatruć będąc wrogiem. Nie ulega wątpliwości, że wielu młodych ludzi, mniejszych od Nicholasa skrupulantów, starałoby się podsycać w niej ten płomień, choćby tylko dla ostatniej, tak oczywistej i zrozumiałej przyczyny. Ale mimo to Nicholas uważał za właściwe postąpić inaczej i panna Squeers pałała chęcią zemsty.
— Ja mu pokażę! — syknęła rozgniewana, gdy znalazła się we własnym pokoju i uspokoiła wzburzone nerwy zwymyślawszy Phib. — Niech no tylko trochę gorzej usposobię do niego matkę, gdy powróci!
Prawdę mówiąc, nie bardzo to było potrzebne, panna Squeers jednak święcie dotrzymała słowa i biednego Nicholasa zaczęto nękać nie tylko dając mu nędzne jadło, brudne legowisko i każąc mu ustawicznie patrzeć na ponure, nieodmienne pasmo plugawej nędzy, lecz również wyrządzając wszelkie zniewagi, jakie złośliwość może podszepnąć, a najbardziej zachłanne skąpstwo zadać.
Ale nie koniec na tym! Był jeszcze inny, dotkliwszy sposób dręczenia, a niesprawiedliwość i okrucieństwo tej metody bólem przejmowały serce Nicholasa i doprowadzały go do szaleństwa.
Nieszczęsny Smike od owego wieczora, kiedy to Nicholas przemówił doń łagodnie w szkolnej izbie, chodził za nim krok w krok, pochłaniany wiecznym, nienasyconym pragnieniem służenie mu i pomagania. W miarę swych ograniczonych możliwości odgadywał wszelkie życzenia nauczyciela i tylko przy nim czuł się dobrze. Mógł godzinami przesiadywać w pobliżu niego i cierpliwie patrzeć mu w oczy, a jedno jego słówko rozjaśniało wyniszczoną bólem twarz chłopca i budziło na niej przelotny błysk czegoś, co można by nawet nazwać weselem. Stał się jak gdyby inną istotą. Miał teraz cel, a celem tym było okazywanie przywiązania do jedynej osoby, osoby obcej, która potraktowała go, trudno powiedzieć — życzliwie, ale bądź co bądź jak człowieka.
Na tym biedaku skrupiały się odtąd wszelkie złe humory i gniewy, których nie można było wyładować na Nicholasie. Ciężka praca byłaby niczym — Smike przywykł do niej. Niezawinione szturchańce zostałyby również przyjęte jako rzecz oczywista, bo i pod tym względem terminował przecie długo i boleśnie. Gdy zauważono jednak, że chłopiec przywiązał się do Nicholasa, jedynym jego udziałem w południe i wieczorem stały się pasy i kije. Squeers był zazdrosny o wpływ, jaki podwładny zyskał sobie tak szybko, rodzina przełożonego nienawidziła Nicholasa, a Smike płacił za jedno i za drugie. Młody nauczyciel dobrze to rozumiał i zgrzytał zębami, ilekroć powtarzano te zaciekłe i tchórzliwe napaści.
Nicholas postarał się zorganizować kilka prawdziwych lekcji dla chłopców i pewnego wieczoru, kiedy spacerował tam i z powrotem po posępnej klasie, a serce pękało mu z bólu na myśl, iż jego opieka i współczucie, niestety, pogorszyły tylko niedolę biednej istoty, której wyjątkowa nędza wzbudziła jego litość — bezwiednie zatrzymał się w ciemnym kącie, gdzie przycupnął przedmiot jego rozważań.
Ze śladami świeżych łez na twarzy ślęczał biedak nad poszarpaną książką i daremnie usiłował opanować jakieś wiadomości, które nie byłyby trudne dla dziewięcioletniego dziecka, obdarzonego przeciętnymi zdolnościami, lecz dla tępego mózgu tego złamanego życiem dziewiętnastoletniego wyrostka stanowiły nieprzeniknioną i mroczną tajemnicę. Mimo to jednak siedział cierpliwie i raz po raz wertował tę samą stronę, zachęcony nie chłopięcą ambicją (był ogólnym pośmiewiskiem i przedmiotem drwin otaczających go zdziczałych stworzeń), lecz gorącym pragnieniem sprawienia przyjemności jednemu przyjacielowi.
Nicholas położył mu rękę na ramieniu.
— Nie nauczę się tego — powiedział biedak spoglądając w górę z gorzkim wyrazem rozczarowania w każdym rysie twarzy. — Nie, nie mogę.
— Me próbuj więcej — odparł Nicholas.
Chłopiec potrząsnął głową, zamknął książkę i nieprzytomnie rozejrzawszy się wokół wsparł czoło na ręku. Płakał.
— Nie płacz, na miłość boską — powiedział Nicholas wzruszonym głosem. — Nie mogę tego znieść.
— Są dla mnie gorsi niż zwykle — łkał chłopiec.
— Wiem, wiem — westchnął Nicholas. — Są gorsi. —Ale dla pana — szlochał — chcę umrzeć! Zabiją
mnie, zabiją! Wiem, że zabiją!
— Będzie ci tu lepiej, biedaku — rzekł Nicholas, smutnie potrząsając głową — kiedy ja sobie pójdę.
— Pójdzie pan?! — krzyknął spoglądając z natężeniem w twarz Nicholasa.
— Ciszej — rzucił nauczyciel. — Tak, pójdę.
— Odchodzi pan? — pytał chłopiec przenikliwym szeptem.
— Trudno mi powiedzieć coś pewnego — odparł Nicholas. — Rozmawiałem bardziej z własnymi myślami niż z tobą.
— Niech pan mi powie — mówił błagalnym tonem. — Ach! Proszę mi powiedzieć, czy chce pan odejść, chce pan naprawdę?!
— Zmuszą mnie w końcu do tego! — odparł Nicholas. — Ostatecznie, cały świat stoi przede mną otworem.
— Niech pan mi powie — dopytywał natarczywie. — Gzy cały świat jest taki zły i straszny jak to miejsce?
— Boże uchowaj! — rzekł Nicholas snując nić własnych myśli. — Najcięższy, najtwardszy na nim znój' to szczęście w porównaniu z tym tutaj!
— Czy spotkam się tam kiedyś z panem? — pytał chłopiec z niezwykłym ożywieniem i pośpiechem.
— Tak! — odparł Nicholas chcąc go uspokoić.
— Nie! Nie! — zawołał Smike chwytając jego dłoń. — Czy spotkam pana? Czy spotkam? Niech pan mi powie jeszcze raz! Niech pan mi powie, że na pewno pana odnajdę?
— Odnajdziesz! — powiedział Nicholas powodowany tym samym ludzkim uczuciem. — Będę ci tam pomagał, będę opiekował się tobą i nie sprowadzę na ciebie nowych nieszczęść, tak jak tutaj.
Chłopiec porwał obie dłonie Nicholasa i namiętnie tuląc je do piersi wydawał jakieś oderwane, niezrozumiałe jęki. Ale w tej chwili wszedł Squeers i Smike schronił się do swego kącika.
ROZDZIAŁ XIII
W KTÓRYM NICHOLAS UROZMAICA MONOTONIĘ DOTHEBOYS HALL NADER GWAŁTOWNYM A NIECODZIENNYM CZYNEM, POCIĄGAJĄCYM ZA SOBĄ WAŻKIE KONSEKWENCJE
Chłodny, nikły świt styczniowego dnia zaglądał do wspólnej sypialni, kiedy Nicholas uniósł się na łokciu i zaczął błądzić wzrokiem wśród rozciągniętych wokół kształtów ludzkich, jak gdyby czegoś szukał.
Trzeba było nie lada wzroku, by w kłębowisku śpiących odnaleźć któregoś chłopca. Kiedy spali tak, ciasno stłoczeni, ponakrywani łataną, podartą odzieżą, by ogrzać się choć trochę, trudno było w zbitej masie rozróżnić coś, prócz ostrych zarysów bladych twarzy, na które padał jednolity, posępny, przyćmiony blask mdłego światła, prócz tu i ówdzie odrzuconego na bok szczupłego ramienia, którego niczym nie okryta chudość raziła oczy wstrząsającą brzydotą. Niektórzy, leżąc na wznak ze zwróconymi ku górze twarzami i splecionymi dłońmi, sprawiali w tym ołowianym półmroku bardziej wrażenie trupów niż żyjących istot. Inni poskręcali się w dziwaczne, osobliwe pozy, w których łatwiej niż sennych odruchów można się było dopatrzyć daremnych wysiłków znalezienia chwilowej choćby ulgi w dotkliwym cierpieniu. Bardzo niewielu — i to tylko spośród najmłodszych — spało spokojnie, z uśmiechem na twarzach i śniło pewnie o domu. Ale od czasu do czasu głębokie, ciężkie westchnienie zakłócało ciszę sypialni i dawało znać, że jeszcze jeden ze śpiących zbudził się do niedoli wschodzącego dnia, a w miarę jak ranek zajmował miejsce nocy, uśmiechy nikły, podobnie jak przyjazny mrok, w którym przyszły na świat.
Senne marzenia to jasne twory poezji i legendy, w nocnej tylko porze bawiące na ziemi, a topniejące w pierwszym promieniu słońca, które oświeca posępną, surową rzeczywistość codziennej pielgrzymki przez świat.
Nicholas spoglądał na śpiących z początku tak, jak patrzy się na obraz dobrze znany, ale wciąż jeszcze wywierający bolesne wrażenie, a potem badawczo i z większym skupieniem, niby człowiek, któremu brak czegoś, do czego wzrok jego przywykł i na czym spodziewał się spocząć. Był właśnie zajęty tym poszukiwaniem i na poły podniósł się z łóżka, gdy usłyszał głos Squeersa dochodzący z dołu schodów.
— Hop, hop! — krzyknął przełożony. — Wy tam, na górze! Czy chcecie cały dzień spać...
— ...leniwe bydlaki! — dodała pani Squeers kończąc zdanie przy akompaniamencie ostrych dźwięków, jakie towarzyszą sznurowaniu gorseta.
— Zaraz schodzimy— odkrzyknął Nicholas.
— Zaraz schodzimy! — powtórzył Squeers. — Niech to będzie naprawdę zaraz, bo inaczej ja zaraz wejdę na górę i zabiorę się do którego. Gdzie Smike?
Nicholas raz jeszcze rozejrzał się wokół, ale nie odpowiedział.
— Smike! — wrzasnął Squeers.
— Czy chcesz, żeby ci znowu łeb rozbić? — spytała w tej samej tonacji urocza dama.
Wciąż nie było odpowiedzi i wciąż Nicholas szukał wzrokiem Smike'a, podobnie jak to czyniła większość chłopców, którzy zdążyli już wstać z łóżek.
— Niech go wszyscy diabli! — warknął pedagog, niecierpliwie uderzając trzciną o poręcz schodów. — Nickleby!
— Słucham!
— Wyślij pan tego upartego łajdaka na dół. Nie słyszysz pan, że wołam?
— Nie ma go tutaj — powiedział Nicholas.
— Nie gadaj pan! —. odparł przełożony.— Musi być!
— Nie gadaj pan! — odparł Nicholas gniewnie. — Me ma go!
— Zaraz to sprawdzimy — zawołał Squeers biegnąc po schodach. — Już ja go znajdę!
Z taką zapowiedzią Squeers wpadł do sypialni i wymachując w powietrzu gotową do uderzenia trzciną skoczył w kąt, gdzie zwykle układało się do snu chude popychadło. Ale trzcina opadła ku podłodze nie czyniąc nikomu krzywdy. Miejsce Smike'a było puste.
— Co to znaczy? — spytał przełożony odwracając się z bardzo pobladłą twarzą. — Gdzieś go pan schował?
— Me widziałem go od wczorajszego wieczora — odparł Nicholas.
Squeers był wyraźnie przestraszony, choć starał się te ukryć.
— No, no! — podjął. — Nic mu pan w ten sposób nie pomoże. Gdzie jest Smike?
— Nie mam pojęcia. Może na dnie najbliższej studni... — powiedział cicho Nicholas patrząc przełożonemu prosto w oczy. — Niech pana da...! Co pan wygadujesz? — zawołał wzburzony Squeers i nie czekając na odpowiedź zaczął wypytywać chłopców, czy któryś z nich nie wie czegoś o zaginionym koledze.
Odpowiedział mu ogólny pomruk trwożliwych zaprzeczeń, na których tle jeden cienki głosik wyraził to, co wszyscy bez wyjątku myśleli:
— Proszę pana, mnie się zdaje, że Smike uciekł, proszę pana.
— Ha! — wrzasnął Squeers obracając się szybkim ruchem. — Kto to powiedział?
— Tompkins, proszę pana! — zawołał chór.
Squeers dał nura w tłum i jednym szarpnięciem wyrwał stamtąd bardzo małego chłopczynę, ubranego w nocną koszulę. Kiedy wlókł go, niepewny wyraz twarzy malca wskazywał, że nie - bardzo wie, czy za swą domyślność zostanie ukarany, czy też nagrodzony. Niedługo miały trwać te wątpliwości...
— Sądzisz, że Smike uciekł? Czy tak? — spytał Squeers. — Tak, proszę pana — odparł chłopiec.
— A czemu to, mój panie... — powiedział Squeers, niespodzianie chwytając chłopca za ręce i nad wyraz zręcznie podwijając jego koszulinę. — Czemu to przypuszczasz, że któryś z uczniów mógłby mieć ochotę na ucieczkę z naszego zakładu, co?
Zamiast odpowiedzi dziecko zaczęło rozpaczliwie płakać, a pedagog przyjąwszy postawę najdogodniejszą do wykazania wszystkich swych sił tłukł wijącego się malca, dopóki ten dosłownie nie wyleciał mu z rąk i za łaskawym pozwoleniem przełożonego nie odczołgał się, jak tylko zdołał najprędzej.
— Załatwione! — odezwał się Squeers. — A teraz, jeżeli ktoś jeszcze myśli, że Smike uciekł, to bardzo chętnie pomówię z tym kimś.
Zapanowała, oczywiście, grobowa cisza, podczas której Nicholas patrzył na przełożonego z największym obrzydzeniem, jakie wzrok ludzki może wyrazić.
— No, Nickleby — warknął Squeers odpowiadając mu gniewnym spojrzeniem. — A p a n myśli pewnie, że uciekł?
— Uważam, że to nad wyraz prawdopodobne — odparł Nicholas chłodno.
— Uważa pan, uważa! — rzekł Squeers. — Może wie pan na pewno?
— Nic nie wiem.
— Nie mówił chyba panu, że się gdzieś wybiera, co?
— Nie mówił — odpowiedział Nicholas. — I bardzo się z tego cieszę, bo w takim wypadku obowiązek nakazywałby mi uprzedzić pana we właściwym czasie.
— A diablo przykro byłoby panu wypełnić ten obowiązek, co? — ciągnął Squeers szyderczo.
— Nie inaczej — przyznał Nicholas. — Bardzo ściśle odgaduje pan moje uczucia.
Pani Squeers przysłuchiwała się tej rozmowie stojąc na dole, lecz straciła wreszcie cierpliwość i spiesznie przyodziawszy się w matinkę wkroczyła na teren akcji.
— Co się tu dziś wyrabia? — spytała, a chłopcy rozpierzchli się na prawo i lewo pragnąc zaoszczędzić jej trudu i nie dopuścić, by własnymi, krzepkimi rękami musiała torować sobie drogę pośród ciżby. — Czemu, u licha, gadasz z nim, mężusiu?
— Cóż, moja droga — odparł Squeers. — Chodzi o to, że Smike gdzieś przepadł.
— Wiem o tym! Czemu się tu dziwić? — powiedziała dama. — Czego się możesz spodziewać, jeśli trzymasz takich nadętych nauczycieli, co tylko buntują tych szczeniaków? Słuchaj pan, młody człowieku! Może pan zechce łaskawie wynieść się do klasy i zabrać ze sobą chłopców. I żebyś się pan stamtąd nie ruszał, póki ci nie pozwolą, bo możesz się pan zderzyć ze mną i to w sposób, który mocno nadweręży pańską urodę, tak wybitną, jak się panu wydaje.
— Doprawdy? — zainteresował się Nicholas.
— Doprawdy! Tak! Doprawdy, panie Szczeniak — srożyła się zacna matrona. — Takiego jak pan jednej godziny nie trzymałabym w domu, gdyby to zależało ode mnie.
— Albo ode mnie — dodał Nicholas. — Idziemy, chłopcy!
— Aha, właśnie! Idziemy, chłopcy! — przedrzeźniała dama naśladując, jak umiała, głos i sposób mówienia nauczyciela. — Idźcie śladem swojego wodza, chłopcy, a jeżeli nie brak wam odwagi, bierzcie przykład ze Smike'a. Zobaczycie, jak dostanie, kiedy się go sprowadzi z powrotem,, i zapamiętajcie sobie, że każdy z was dostanie tyle samo, ba! dwa razy więcej, jeśli piśnie o nim choćby słówko!
— Jeśli go złapię — powiedział Squeers — to go chyba żywcem obłupię ze skóry. Zapowiadam wam, chłopcy!
— Jeśli go złapiesz! — rzuciła pani Squeers z pogardą. — Złapiesz go na pewno, bo nie możesz nie złapać, jak się odpowiednio zabierzesz do roboty. Jazda! Wynosić się!
Mówiąc to pani Squeers sprawnie oczyściła z chłopców pokój po nieznacznej tylko utarczce z maruderami, którzy pragnąc zejść jej z drogi cisnęli się naprzód, na chwilę jednak zostali powstrzymani przez tłum na schodach. Teraz została sam na sam z małżonkiem. — Uciekł — powiedziała. — Obora i stajnia zamknięte, a więc tam go nie ma. Nie ma go też nigdzie na dole, bo dziewczyna szukała. Musiał wyjść na drogę do Yorku i to na gościniec.
— Czemu na gościniec? — zapytał Squeers.
— Głupiec! — rozgniewała się pani Squeers. — Nie miał przecie pieniędzy, prawda?
— O ile mi wiadomo, nigdy w życiu nie miał własnego pensa — przyznał Squeers.
— Z całą pewnością — rzekła małżonka. — A poza tym nie wziął na drogę nic do jedzenia. Za to ja mogę ręczyć! Cha, cha, cha!
— Cha, cha, cha! — zawtórował pedagog.
— Musi więc podróżować o żebraczym chlebie, a to może robić tylko na gościńcu — dowodziła pani S.
— Racja! — zawołał Squeers klasnąwszy w dłonie.
— Pewnie, że racja — powtórzyła małżonka. — Tylko te nigdy byś na to nie wpadł, gdybym ja ci nie powiedziała. Słuchaj teraz! Jeżeli ty siądziesz na dwukółkę i pojedziesz w jedną stronę, a ja pożyczę dwukółkę Swallowa i pojadę w drugą, jeżeli oboje będziemy wytrzeszczać oczy i rozpytywać ludzi, to nie ulega wątpliwości, że jak nie jedno, to drugie musi go złapać.
Plan czcigodnej damy został przyjęty i bez zwłoki zabrano się do jego wykonania. Po spiesznym śniadaniu i przeprowadzeniu w wiosce doraźnego śledztwa, którego wynik zdawał się wskazywać, że Squeers będzie na właściwym tropie, dżentelmen ów wyruszył zaprzężoną w kuca bryczuszką, pałając chęcią wykrycia zbiega i pomsty na nim. Wkrótce inną dwukółką i w przeciwną stronę pojechała pani Squeers, odziana w biały płaszcz podróżny i owinięta w przeróżne szale i chusty; wiozła ze sobą ogromną pałkę, kilka mocnych postronków rozmaitej długości oraz. krzepkiego parobka, a wszystko to przygotowała i wszystko zabierała w jednym tylko celu: by pochwycić i, raz pochwyciwszy, upilnować w powrotnej drodze nieszczęsnego Smike'a.
Nicholas pozostał na gospodarstwie, świadom, pomimo całego wzburzenia, że ucieczka Smike'a — bez względu na to, czy się uda, czy nie — wieść może jedynie do żałosnych i opłakanych skutków. Jasne było, że w najlepszym wypadku dłuższa wędrówka bezradnej, niedołężnej istoty — samotnej; i pozbawionej opieki — przez okolice zupełnie jej obce, musi zakończyć się śmiercią ż głodu i z zimna. Niewielka, zapewne, była różnica pomiędzy taką ewentualnością a powrotem pod troskliwą opiekę szkoły w Yorkshire. Biedak pozyskał wszakże Wiele życzliwości i współczucia Nicholasa, któremu setce ściskało się boleśnie na myśl o cierpieniach, jakie los gotował dla zbiega. Wyobrażając sobie tysiączne możliwości zakończenia tej eskapady Nicholas czekał aż do wieczora następnego dnia,- kiedy to Squeers powrócił sam i wielce rozczarowany.
—Nie ma nowin o zbiegu! — oznajmił przełożony, który bez wątpienia musiał podczas podróży niejednokrotnie prostować nogi, zgodnie ze swą starą zasadą. — Pocieszę się czyimś kosztem, jeżeli pani Squeers nie pochwyci ptaszka. Słyszysz pan, Nickleby, uprzedzam pana!
— Nie w mojej mocy pocieszyć pana — odparł Nicholas — a pańskie pogróżki nic dla mnie nie znaczą.
— Doprawdy? — warknął Squeers groźnie. — Ha! Zobaczymy!
— Zobaczymy! — powtórzył Nicholas.
— Kuc zgonił mi się prawie tła śmierć i musiałem wracać do domu wynajętą szkapą, która będzie mnie kosztować piętnaście szylingów, nie mówiąc już o innych wydatkach — ciągnął Squeers. — Kto ma za to płacić, pytam się?
Nicholas wzruszył tylko ramionami i nie odpowiedział.
— Mówię panu, że z kogoś to wycisnę! — irytował się Squeers przechodząc od używanych zwykle szorstkich
i nieokrzesanych słów do ordynarnych wymysłów. — Dość już tych skamlań i jęków, panie Szczeniak! Do budy! Dawno już powinieneś spać! Jazda! Wynosić mi się!
Nicholas przygryzł wargi i odruchowo splótł dłonie czując, że mocno go świerzbią, by pomścić zniewagę, ale uprzytomniwszy sobie, że Squeers jest pijany i że wyniknąć z tego może tylko ordynarna bójka przeszył tyrana pełnym wzgardy spojrzeniem i z godnością wyszedł na schody. Niemało rozdrażnił go widok panny Squeers, młodego pana Squeersa i służącej, którzy podglądali z zacisznego kącika, przy czym rodzeństwo nie szczędziło budujących uwag na temat arogancji gołych przybłędów, co było powodem głośnego śmiechu, którym zanosiła się nawet ta najbardziej sponiewierana ze wszystkich sponiewieranych sług. Dotknięty do żywego Nicholas naciągnął na głowę nędzną kołdrę i powziął mocne postanowienie, że zaległe rachunki pomiędzy nim i panem Squeersem należy wyrównać nieco wcześniej, niż ten ostatni przewiduje.
Przyszedł następny dzień i kiedy Nicholas się zbudził, usłyszał turkot zbliżającej się dwukółki, który ucichł przed domem. Rozległ się podniecony głos pani Squeers rozkazującej, by poczęstowano kogoś kieliszkiem wódki, co już samo w sobie było dostatecznym dowodem, że zaszło coś niezwykłego. Nicholas nie śmiał wyjrzeć przez okno, a gdy się wreszcie na to zdobył, pierwszym przedmiotem, jaki wpadł mu w oczy, był nieszczęsny Smike, tak mokry i zabłocony, tak wynędzniały, zbiedzony i przerażony, że gdyby nie ubranie, któremu podobnego nie nosił nigdy żaden strach na wróble, można by zwątpić w jego tożsamość.
— Wyładujcie go — mówił Squeers, który przez długą chwilę w milczeniu pochłaniał wzrokiem winowajcę. — Dawajcie go tutaj! Dawajcie!
— Uważaj! — zawołała pani Squeers, gdy małżonek pospieszył z pomocą. — Ma nogi związane pod fartuchem i przymocowane do bryczki, żeby drugi raz nie mógł nam się wymknąć.
Drżącymi z rozkoszy rękami Squeers rozwiązał postronek i Smike, bardziej podobny do trupa niż do żywej istoty, został zawleczony do wnętrza domu i, dla pewności, zamknięty na klucz w piwnicy, gdzie miał przebywać, póki pan Squeers nie uzna za właściwe rozprawić się z nim w obecności całej szkoły.
Rozważywszy pobieżnie sprawę, ten i ów mógłby się dziwić, że państwo Squeers chcieli ponieść tyle trudu jedynie po to, by odzyskać nieznośny ciężar, na który często uskarżali się głośno. Ale zdziwienie to ustąpi, kiedy wspomnimy, że gdyby rozliczne prace popychadła wykonywał ktoś inny, musiałoby to kosztować szkołę dziesięć do dwunastu szylingów tygodniowo. A w dodatku straszliwy przykład, jaki dawać musiał każdy zbieg, był w Dotheboys Hall podstawową zasadą polityki, a to ze względu na fakt, że wobec szczególnie mało zachęcających warunków nic oprócz wielkiego strachu nie mogło skłonić do pozostania w tym zakładzie wychowanka dysponującego normalną ilością nóg i umiejącego się nimi posługiwać.
Wieść o ujęciu Smike'a i sprowadzeniu go w triumfie obiegła lotem błyskawicy zgłodniałą społeczność; przez cały ranek trwało niespokojne oczekiwanie. Stan taki przedłużył się aż do popołudnia, kiedy to pan Squeers, wzmocniony obiadem i odświeżony dodatkową porcją spirytualii, zjawił się ( w towarzystwie uroczej małżonki) z niezmiernie dostojną miną i ze straszliwym narzędziem chłosty, mocnym, giętkim, nawoskowanym, nowym — jednym słowem, świeżo nabytym specjalnie na tę uroczystość.
— Czy wszyscy chłopcy obecni? — zapytał Squeers grzmiącym głosem.
Wszyscy chłopcy byli obecni, ale wszyscy bali się odezwać, więc Squeers sprawdził wzrokiem szeregi, a gdy to czynił, pochylały się wszystkie głowy i wszystkie oczy spoglądały w ziemię.
— Wszyscy chłopcy na miejsca! — rozkazał Squeers przy ulubionym akompaniamencie uderzenia w pulpit, z ponurym zadowoleniem przyjmując ogólny dreszcz, jaki cios ten zawsze i nieomylnie wywoływał. — Nickleby! Za swój pulpit, mój panie.
Niejeden z małych widzów zauważył dziwny i niecodzienny wyraz twarzy nauczyciela, który jednak zajął spokojnie miejsce i w odpowiedzi nie poruszył nawet wargami. Squeers przeszył swego zastępcę triumfującym spojrzeniem, zmierzył chłopców wzrokiem pełnym władczej pogardy i opuścił izbę, by powrócić niebawem wlokąc Smike'a za kołnierz, a ściślej mówiąc, za tę część kurtki, w pobliżu której znajdowałby się kołnierz, gdyby chłopiec mógł poszczycić się tą ozdobą.
W każdym innym otoczeniu pojawienie się tak nędznej, umęczonej, złamanej ofiary wywołałoby szmer współczucia i niezadowolenia. Nawet tutaj wywarło pewne wrażenie, widzowie bowiem poruszyli się niespokojnie, a paru śmielszych odważyło się ukradkiem wymienić spojrzenia pełne oburzenia i współczucia.
Wnet jednak wszystkie oczy zwróciły się na Squeersa, a ten wpatrując się w nieszczęsnego Smike'a spytał, zgodnie z obowiązującym w takich wypadkach zwyczajem, czy winowajca ma coś do powiedzenia na swe usprawiedliwienie.
— Nic, jak sądzę — odpowiedział sam sobie z szatańskim uśmiechem.
Smike rozejrzał się wokoło i na chwilę zatrzymał wzrok na Nicholasie, jakby spodziewał się, iż ten mu pomoże. Ale nauczyciel siedział ze wzrokiem utkwionym w pulpicie.
— Czy masz coś do powiedzenia? — spytał ponownie Squeers, parę razy machnąwszy prawą ręką, by zbadać jej siłę i sprawność. — Pani Squeers! Odsuń się trochę, moja droga, bo mam za mało miejsca.
— Daruj mi, panie! — jąkał Smike.
— Aha, tylko tyle? — drwił Squeers. — Widzisz, stłukę cię tak, że będziesz o cal od śmierci, a ten cal ci daruję!
— Cha, cha, cha! — roześmiała się pani Squeers. — A to ci kawał!
— Byłem... byłem... zmuszony — powiedział Smike nie- . pewnie i znowu rozejrzał się po klasie błagalnym wzrokiem.
— Zmuszony! Aha! — zawołał Squeers. — To nie twoja wina, ale pewnie moja? Co? .
— Podlec! Niewdzięcznik! Świnia! Cham! Uparciuch! Podstępny kundel! — wołała pani Squeers uwięziwszy głowę chłopca pod swą pachą i podkreślając kułakiem każdy epitet. — Cóż: on chciał przez to powiedzieć?
— Odsuń się, moja droga — poprosił przełożony. — Zaraz postaramy się to wyjaśnić.
Zadyszana po ostatnim występie pani Squeers posłuchała małżonka, a ten. krzepko pochwycił chłopca. Pierwszy potężny cios spadł na ofiarę, która skręciła się pod trzciną i jęknęła boleśnie. Ręka Squeersa podniosła się znowu i znowu miała spaść, kiedy Nicholas. zerwał się nagle i krzyknął: — Dosyć tego! — głosem, od którego zadrżały belki pułapu.
— Kto zawołał: „Dosyć tego"? — spytał Squeers, gwałtownie się odwracając.
— Ja — powiedział Nicholas podchodząc do pedagoga.— To nie może trwać dłużej!
— Nie może trwać dłużej? — wrzasnął Squeers.
— Nie może! — zagrzmiał Nicholas.
Oszołomiony i zdziwiony śmiałym atakiem, Squeers wypuścił z garści Smike'a i cofnąwszy się parę kroków mierzył Nicholasa spojrzeniem, które z całą pewnością można było nazwać przerażającym.
— Powiedziałem, że nie może — powtórzył nie zbity z tropu Nicholas — i nie będzie! Nie pozwolę na to!
Squeers wpatrywał się dalej w Nicholasa tak, że oczy omal nie wyskoczyły mu z orbit, na chwilę jednak zdumienie pozbawiło go mowy.
— Zlekceważył pan wszystkie moje pokojowe kroki w obronie tego nieszczęsnego chłopca — mówił Nicholas. — Nie udzielił pan odpowiedzi na list, w którym błagałem o przebaczenie dlań i chciałem wziąć na siebie odpowiedzialność za to, że spokojnie tu pozostanie. Nie miej pan więc do mnie pretensji o takie publiczne wystąpienie. Pan do tego doprowadził, nie ja!
— Siadaj,, przybłędo! — ryknął nieprzytomny z wściekłości Squeers i znów pochwycił Smike'a.
— Nędzniku! — zawołał Nicholas. — Nie waż się tknąć go palcem! Nie myślę stać i przyglądać się temu spokojnie. Krew" się we mnie burzy! Sił mi starczy na dziesięciu takich jak ty! Strzeż się, bo jak Bóg na niebie nie będę cię żałował, jeśli mnie zmusisz do walki!
— Precz! — ryknął Squeers potrząsając swą bronią.
— Mam do pomszczenia długi szereg zniewag — ciągnął Nicholas ze wzbierającym gniewem — a oburzenie moje. rośnie wciąż pod wpływem podłych, tchórzliwych okrucieństw praktykowanych w tej obmierzłej jaskini na bezbronnych i bezradnych dzieciach. Biada ci, jeżeli zbudzisz we mnie diabła!
Zaledwie wymówił te słowa, Squeers w przypływie szalonej złości wydał okrzyk podobny do wycia dzikiej bestii, plunął na przeciwnika i zdzielił go w twarz trzciną, pod którą zarysowała się krwawa pręga. Do głębi przejęty bólem, Nicholas wybuchnął w jednej chwili całą nagromadzoną wściekłością, pogardą i oburzeniem; skoczył na wroga, wyrwał mu broń z ręki i chwyciwszy za kark walił łotra, aż ten zaczął skamleć o litość.
Chłopcy — z wyjątkiem młodego Squeersa, który pospieszył ojcu z odsieczą i od tyłu nękał nieprzyjaciela — nie ruszyli ręką ni nogą; pani Squeers wrzeszcząc co sił o pomoc chwyciła małżonka za połę surduta i usiłowała oderwać towarzysza życia od rozjuszonego napastnika; panna Squeers, która oczekując zgoła odmiennego widowiska podglądała przez dziurkę od klucza, wpadła do klasy, gdy się rozpoczęła bójka, i obrzuciwszy głowę nauczyciela istnym gradem kałamarzy, z całego serca zaczęła okładać go kułakami, za każdym uderzeniem podsycając gniew bolesnymi wspomnieniami, że to on przecie wzgardził jej miłością, a myśl ta wzmagała siłę ręki, która (panna Squeers wdała się pod tym względem w matkę) w żadnym razie nie mogła uchodzić za lekką.
Pod wpływem szalonego gniewu Nicholas niemal nie czuł tych ciosów — wydawało mu się, że są zadawane piórkiem — męczył go jednak zgiełk i wrzask, a poza tym zdawał sobie sprawę, że ramię mu słabnie, wszystkie więc pozostałe siły skoncentrował na kilku końcowych uderzeniach i z całą mocą odtrącił od siebie wroga. Gwałtowność tego ruchu odrzuciła panią Squeers na najbliższą ławę, o którą pedagog padając zawadził głową i Squeers jak długi legł na podłodze, ogłuszony i nieruchomy.
Zakończywszy szczęśliwie całą tę sprawę i przekonawszy się, że Squeers omdlał tylko, lecz żyje (co do czego miał zrazu pewne niemiłe wątpliwości), Nicholas pozostawił przeciwnika trosce jego rodziny, sam zaś wycofał się, by pomyśleć, jak należy teraz postąpić. Opuszczając izbę, niespokojnym wzrokiem poszukał Smike'a, nigdzie jednak nie mógł go dostrzec.
Po krótkim namyśle spakował trochę ubrania do małej skórzanej torby i stwierdziwszy, że nikt. nie usiłuje przeciwdziałać jego zamiarom, wyszedł frontowymi drzwiami i niebawem znalazł się na drodze wiodącej do Greta Bridge.
Gdy ochłonął na tyle, by móc zastanowić się nad swym obecnym położeniem, stwierdził, że nie wróży ono nic dobrego. Miał przy sobie zaledwie cztery szylingi i parę pensów, a znajdował się o przeszło dwieście pięćdziesiąt mil od Londynu, dokąd postanowił zwrócić swe kroki, ażeby — nie mówiąc nawet o innych sprawach — dowiedzieć się, jak to pan Squeers przedstawi jego czułemu stryjowi zajście dzisiejszego ranka.
Doszedłszy wreszcie do wniosku, że nie ma na to wszystko rady, podniósł wzrok i spostrzegł zbliżającego się jeźdźca, a gdy ów podjechał, ze szczerym żalem poznał w nim ni mniej, ni więcej tylko pana Johna Browdie, który, ubrany w strój z prążkowanego welwetu i w skórzane sztylpy, poganiał wierzchowca potężnym jesionowym kijem, wyciętym widać niedawno z jakiegoś grubego młodego pędu.
„Nie jestem usposobiony do dalszych awantur — pomyślał Nicholas — a przecie, żeby nie wiem co, czeka mnie starcie z tym poczciwym kpem i, być może, parę uderzeń tym drągiem."
Prawdę mówiąc, były istotne podstawy do obaw, że tak właśnie zakończy się spotkanie, na widok bowiem nadchodzącego John Browdie zdarł konia wodzami, zatrzymał go w pobliżu ścieżki dla pieszych i czekając na zbliżającego się powoli Nicholasa, spoglądał na niego spomiędzy uszu wierzchowca wielce srogim wzrokiem.
— Sługa szanownego pana —powiedział John.
— Sługa — powtórzył Nicholas.
— No... Spotykamy się wreszcie — zauważył John, a w tej chwili strzemię zadźwięczało pod nagłym dotknięciem jesionowego kija.
— Ta-ak — odparł Nicholas z wahaniem, lecz po małej pauzie podjął szczerze: — Słuchaj pan! Ostatnim razem rozstaliśmy się niezbyt serdecznie. To moja wina, przyznaję; ale nie zamierzałem obrazić pana i nie miałem pojęcia, że to czynię. Było mi potem niezmiernie przykro. Czy zechce pan podać mi rękę?
— Dać łapę! — zawołał dobroduszny obywatel Yorkshire. — Pewnie, że zechcę! — i pochylając się w siodle uścisnął mocno dłoń Nicholasa. — Ale co z pańską twarzą, człowieku! Wyglądasz jak półtora nieszczęścia.
— To ślad... — powiedział Nicholas oblewając się purpurą. — Ślad uderzenia. Ale oddałem je ofiarodawcy i to z dobrym procentem.
— Niee... Oddałeś pan? Doprawdy? — zawołał John Browdie, — Dobra nasza! Takich to lubię!
— Właściwie... — zaczął Nicholas nie bardzo wiedząc, w jaki sposób uczynić wyznanie. — Właściwie... ktoś mnie uderzył...
— Nie... — powiedział tonem współczucia John Browdie, który był okazem olbrzymiego wzrostu i siły, więc Nicholas wydawał mu się zapewne karłem. — Nie gadaj pan takich rzeczy,
— Tak! — odparł Nicholas. — Uderzył mnie Squeers, ale zbiłem go na kwaśne jabłko i dlatego właśnie opuszczam te strony.
— Co?! — ryknął John Browdie z takim przejęciem, że aż koń się spłoszył, — Obił pan przełożonego! Cha, cha, cha! Obił przełożonego! Czy słyszał kto o czymś takim? Nie! Dawaj pan zaraz łapę! Obił przełożonego! A niech cię nie znam! Podobasz mi się!
Zachwycony John Browdie śmiał się i śmiał tak gromko, aż echa rozbrzmiewały daleko i szeroko wesołymi tonami, a jednocześnie potrząsał dłonią Nicholasa niemniej radośnie' i serdecznie. Kiedy zaś uspokoił się trochę, zapytał, co Nicholas zamierza teraz robić, a usłyszawszy, że udaje się wprost do Londynu, z powątpiewaniem potrząsnął głową i zainteresował się, czy wiadomo mu, ile kosztuje podróż dyliżansem.
— Nie, nie wiem - odparł Nicholas — ale to dla mnie bez znaczenia, bo i tak pójdę pieszo. -— Polezie pan do Londynu piechotą?! — zawołał John ze zdumieniem. .
— Tak! Caluteńką drogę! Mam przed sobą mnóstwo kroków — powiedział Nicholas — i do tej pory mogłem ich już uczynić niemało, zatem... żegnam pana!
— Niee... Co znowu? — dziwił się poczciwiec zdzierając wodzami niecierpliwego konia. — Stój! Słyszysz! Ile masz pan pieniędzy?
— Niewiele — odparł Nicholas rumieniąc się znowu — ale musi mi wystarczyć. Widzisz pan... Jeśli kto chce, to i może, prawda?
John Browdie nie odparł na tę sentencję ani. słowa, lecz dobył z kieszeni starą sakiewkę z wybrudzonej skóry i zaczął nalegać, by Nicholas pożyczył od niego tyle, ile potrzebuje na bieżące wydatki,
— Nic się nie krępuj, człowieku — mówił, — Bierz, ile ci trzeba, żeby się dostać do domu. Na pewno zwrócisz mi kiedyś.
Nie mógł wszakże nakłonić Nicholasa do przyjęcia więcej niż suwerena i po wielu perswazjach, że powinien przyjąć więcej (rzucił przy tym uwagę nacechowaną przezornością, właściwą mieszkańcom Yorkshire, że jeżeli nie wydałby całej sumy, mógłby przecież odłożyć resztę i czekać na sposobność zwrócenia jej bez kosztów przesyłki pocztą), musiał zadowolić się udzieleniem tak skromnej pożyczki.
— Weź pan także ten patyk i podpieraj się nim w drodze — dorzucił podając kij i jeszcze raz gorąco ściskając dłoń Nicholasa, — Głowa do góry, człowieku! I niech cię Bóg prowadzi! Obił przełożonego! Lepszego kawału nie słyszałem od dwudziestu lat!
Słowom tym towarzyszyły znowu donośne wybuchy śmiechu, a przy ich akompaniamencie John Browdie — z większą niż można by odeń oczekiwać delikatnością, chcąc widać uniknąć podziękowań Nicholasa — spiął wierzchowca ostrogą i odjechał żwawym kłusem. Od czasu do czasu oglądał się i przyjaźnie machał ręką w kierunku stojącego na gościńcu młodzieńca, jak gdyby chciał mu dodać sił na drogę. Nicholas patrzył za jeźdźcem i koniem, dopóki nie zniknęli za grzbietem pobliskiego wzgórza, a potem ruszył wprost przed siebie.
Nie zaszedł daleko w ciągu tego popołudnia, bo wnet ściemniło się i zaczął prószyć gęsty śnieg, skutkiem czego droga stała się nie tylko uciążliwa, ale i niepewna — możliwa do odnalezienia po zmierzchu tylko dla doświadczonego wędrowca.
Noc spędził w jakiejś chacie, gdzie za skromną opłatą udzielano noclegu uboższym podróżnym, ponieważ zaś wstał bardzo wcześnie, przed zapadnięciem zmroku zdołał dotrzeć do Boroughbridge. Kiedy przechodził przez to miasteczko i rozglądał się za tanim noclegiem, zauważył mniej więcej o dwieście jardów od drogi jakąś pustą stodołę; tam w ciepłym kąciku wyciągnął strudzone ciało i natychmiast usnął.
Zbudziwszy się nazajutrz rano przez chwilę usiłował przypomnieć sobie sny, które obracały się przez cały czas wokół jego pobytu w Dotheboys Hall, a potem usiadł, przetarł oczy i spojrzał z wielkim zdziwieniem na nieruchomy kształt spoczywający w odległości paru jardów.
— A to szczególne! — zawołał. — Czyżby to była zjawa ze snów, co opuściły mnie przed chwilą? To nie może być prawda, a przecie... A przecie... nie śpię już! Smike!
Postać poruszyła się, wstała, zbliżyła i padła przed nim na kolana. Był to istotnie Smike.
— Czemu klękasz przede mną? — spytał Nicholas, spiesznie podnosząc chłopca.
— Chcę iść z panem... wszędzie... zawsze... na koniec świata... aż do grobu — jąkał Smike uczepiwszy się jego dłoni. —Pozwól mi! Ach! Pozwól mi, panie! Jesteś dla mnie wszystkim! Jesteś przyjacielem! Błagam! Weź mnie ze sobą!
— Jestem przyjacielem, lecz niewiele mogę ci pomóc — odparł młodzieniec łagodnie. — Jak tu trafiłeś?
Smike szedł za Nicholasem przez całą drogę i ani na chwilę nie spuszczał go z oka; czuwał podczas jego noclegów i posiłków i nie pokazał się wcześniej z obawy, że nauczyciel każe mu wrócić do Dotheboys Hall, i teraz nie zdradziłby jeszcze swej obecności, lecz Nicholas obudził się tak nagle, że chłopiec nie zdołał się już ukryć.
— Biedaku! — rzekł Nicholas. — Zły los dał ci jednego tylko przyjaciela, a ten jest prawie równie biedny i równie bezradny, jak ty.
— Czy mogę?... Czy mogę iść z panem?... — pytał trwożliwie Smike. — Będę dla pana wiernym, praco witym sługą. Będę naprawdę! Nie potrzeba mi ubrania — dodał nieszczęśnik obciągając swe łachmany. — To mi wystarczy. Chcę tylko być blisko pana.
— Będziesz ze mną! — zawołał Nicholas. — I otrzymasz od tego świata to samo, co ja od niego otrzymam, dopóki jeden z nas nie przeniesie się do lepszego. W drogę!
Z tymi słowy zarzucił na ramię swój bagaż, a ująwszy kij w jedną rękę, drugą podał uradowanemu chłopcu i tak wyszli razem ze starej stodółki.
ROZDZIAŁ XIV
KTÓRY NA NIESZCZĘŚCIE MÓWI JEDYNIE O LUDZIACH PROSTYCH I JEST SKUTKIEM TEGO WULGARNY I POSPOLITY
W tej samej dzielnicy Londynu, w której leży Golden Square, znajduje się również stara i odrapana, ruchliwa niegdyś uliczka z dwoma rzędami wysokich, wąskich domów, wyglądających tak, jak gdyby od wielu lat obrzydło im już wzajemne spoglądanie na siebie. Zdawać by się mogło, że nawet kominy — od dawna nie widząc nic ciekawszego niż takie same kominy po drugiej stronie ulicy — stały się posępne i melancholijne. Gzymsy ich są wyszczerbione, poobtłukiwane i poczerniałe od dymu, a gdzieniegdzie jakiś wyższy od innych komin silnie przekrzywia się na jedną stronę i pochylając się nad dachem rozmyśla nad zemstą za pół wieku zaniedbania: zmiażdżeniem mieszkańców położonego u swych stóp strychu.
W rynsztokach grzebie drób i łażąc tu i ówdzie podryguje tak, jak podryguje jedynie ptactwo miejskie, który to sposób chodzenia wprawiłby w zdumienie każdego wiejskiego koguta czy kurę. Ptactwo to znakomicie harmonizuje z koślawymi domami swych właścicieli: brudne, źle opierzone, ospałe włóczęgi, wypędzane tak samo jak wiele dzieci z sąsiedztwa, by zdobywać pożywienie na ulicach, skaczą z kamienia na kamień poszukując, wbrew logice, czegoś jadalnego w błocie. Rzadko w takim stadku odzywa się pianie, gdyż jedynym osobnikiem posiadającym coś zbliżonego do głosu jest wiekowy japoński kogucik piekarza, ale nawet ten choruje na chrypkę skutkiem niedożywienia, jakie cierpiały u poprzedniego właściciela.
Sądząc z rozmiarów domy przy tej ulicy musiały być niegdyś dzierżawione przez osoby zamożniejsze niż obecni lokatorzy. Teraz wszakże wynajmowane są na tygodnie, piętrami lub pojedynczymi izbami, a każde drzwi wejściowe mają prawie tyle tabliczek czy rączek od dzwonków, ile pokojów jest we wnętrzu domu. Z tych samych powodów okna wyglądają bardzo dziwacznie, zdobią je bowiem żaluzje i zasłony, których różnorodność łatwo sobie wyobrazić. Wszystkie ganki są niemal niedostępne, gdyż znajdują się tam kolekcje różnorodnych pod względem wielkości dzieci i naczyń na porter — od niemowlęcia na ręku i półpintowego kubeczka aż do całkowicie rozwiniętego podlotka i półgalonowej bańki.
W parterowym oknie jednego z tych domów, który był może trochę brudniejszy od swych sąsiadów i pysznił się większą ilością rączek od dzwonków oraz naczyń na porter, a także wdychał całą świeżość kłębów gęstego, czarnego dymu, dniem i nocą — wyrzucanego przez stojący obok duży browar — wisiało ogłoszenie zawiadamiające, iż w murach tego budynku jest jeszcze jeden pokój do -wynajęcia. Najbystrzejsze wszakże oko nie zdołałoby odkryć, na którym piętrze znajduje się ów wolny pokój, a to ze względu na wyraźne dowody obecności licznych lokatorów — od magli w kuchennym oknie do ustawionych na parapetach doniczek z kwiatami — jakie zdradzała cala fasada budynku.
Schodów tej rezydencji nie przykrywał chodnik, ciekawy zaś gość, który wdrapał się po nich na górę, mógł stwierdzić — wówczas nawet, gdy pokoje były pozamykane — że nie brak tam objawów rosnącej w miarę wznoszenia się pięter biedy mieszkańców. A więc zasobni w meble lokatorzy pierwszego piętra wystawili na klatkę schodową stary mahoniowy stół — prawdziwy mahoń — który wnosili do mieszkania tylko w razie potrzeby. Na drugim piętrze nadmiar ruchomości zmniejszył się do dwóch starych sosnowych krzeseł, z których jednemu, należącemu do izby od podwórka, brakowało nogi i siedzenia. Następne piętro chlubiło się już tylko stoczoną przez robactwo balią, a na schodach poddasza nie było przedmiotów cenniejszych niż dwa pęknięte dzbanki i parę stłuczonych butelek po szuwaksie.
Na tym właśnie poddaszu zatrzymał się starszy, nędznie odziany mężczyzna o czworokątnej twarzy i ostrych rysach. Stanął przed drzwiami frontowej facjatki i uporawszy się z ciężkim zadaniem przekręcenia zardzewiałego klucza w jeszcze bardziej zardzewiałym zamku wkroczył do izby z miną prawowitego jej właściciela.
Osobnik ten nosił perukę z krótkich i zmierzwionych rudych włosów, którą zdjął wraz z kapeluszem i powiesił na gwoździu. Potem nałożył brudną bawełnianą szlafmycę, przez pewien czas macał w ciemnościach, aż wreszcie natrafiwszy na ogarek świecy zastukał w przepierzenie dzielące dwie facjatki i spytał głośno, czy pan Noggs ma ogień.
Odpowiedziały mu dźwięki stłumione przez łaty i tynk, a ponadto brzmiące tak, jakby dobywały się z głębi dzbana czy jakiegoś innego naczynia do picia, bezspornie jednak wypowiedziane głosem Newmana i to twierdzącym tonem.
— Okropny wieczór, panie Noggs —powiedział człowiek w szlafmycy, wchodząc, by zapalić świecę.
— Czy pada? — spytał Newman.
— Czy pada! — powtórzył tamten opryskliwie. — Przemokłem do suchej nitki.
— Niewiele potrzeba, panie Crowl, żeby przemoczyć do suchej nitki pana czy mnie — powiedział Newman dotykając ręką klapy swego wytartego surduta.
— Pewnie... I dlatego pogoda wydaje się jeszcze gorsza — rzucił pan Crowl tym samym opryskliwym tonem.
Potem człowiek w szlafmycy, którego surowa twarz wyrażała doskonały egoizm, wydał niski pomruk i prawie całkowicie wygarnął z kominka wątły ogieniek, a opróżniwszy podsuniętą mu przez Newmana szklankę spytał, gdzie pan Noggs przechowuje węgiel.
Newman Noggs wskazał dół szafy, a pan Crowl porwał szufelkę i rzucił na ogień połowę zapasu, który gospodarz nader rozważnie i nie mówiąc przy tym ani słowa z powrotem wybrał z kominka.
— Mam nadzieję, że nie zaczyna pan oszczędzać o tej właśnie porze dnia? — rzucił Crowl.
Newman wskazał pustą szklankę, jakby ona sama stanowiła dostateczną odpowiedź na zarzut i oznajmił krótko, iż idzie na dół na kolację.
— Do Kenwigsów? — spytał Crowl. Newman twierdząco skinął głową.
— Ą to ładna historia! — zawołał Crowl. — Zupełnie jakbym ja — sądząc, że pan nie pójdzie, bo tak pan przecie mówił — nie powiedział Kenwigsowi, żeby na mnie nie liczył! Jakbym nie postanowił spędzić dzisiejszego wieczoru z panem!
— Musiałem przyjąć zaproszenie — powiedział Newman. — Bardzo nalegali.
— Aha!... A co będzie ze mną? — spytał samolub, który nigdy nie myślał o innych. — Pan jest wszystkiemu winien! Wie pan co? Posiedzę przed pańskim ogniem, dopóki pan nie wróci.
Newman spojrzał żałośnie na skąpy zapas paliwa i niechętnie przystał na tę propozycję, bo nie miał odwagi powiedzieć: „nie", którego to słówka przez całe życie nigdy nie powiedział we właściwym czasie ani sobie, ani komu innemu. Wobec tego pan Crowl zaczął niezwłocznie urządzać się jak najwygodniej za pomocą zasobów Newmana Noggsa.
Lokatorzy, o których mówił Crowl nazywając ich „Kenwigsami", byli to żona i latorośle niejakiego pana Kenwigsa, tokarza kości słoniowej, dość poważanego w tej okolicy, do czego przyczynił się fakt, że pan Kenwigs zajmował cały dwupokojowy apartament na pierwszym piętrze. Ale nie dość na tym: pani Kenwigs posiadała maniery prawdziwej damy i pochodziła z bardzo dobrej rodziny, miała bowiem wuja, który był poborcą opłat za wodę. Poza tym, nie mówić już o tak zaszczytnym pokrewieństwie, obie jej starsze córeczki uczęszczały dwa razy tygodniowo do położonej w sąsiedztwie szkoły tańców, a gdy się tam wybierały, nosiły białe majteczki ozdobione koronkami przy kostkach, lniane zaś włosy zaplatano im w piękne mysie ogonki, związane błękitnymi wstążkami i zwisające na plecy. Z takich to względów oraz wielu innych równie ważnych, lecz zbyt licznych, by je tutaj wymieniać, znajomość z panią Kenwigs uważano za zaszczyt, a osoba jej była ustawicznym tematem plotek na przestrzeni całej ulicy i nawet o parę sieni za obydwoma jej rogami.
Była to rocznica szczęśliwego dnia, w którym Kościół Anglikański obdarował pana Kenwigsa panią Kenwigs według wszelkich przepisów prawa. Pragnąc upamiętnić tę miłą rocznicę pani Kenwigs zaprosiła doborowe grono przyjaciół na karty oraz kolację na pierwszym piętrze, a na przyjęcie gości ubrała się w nową 'toaletę, tak płomiennej barwy, tak młodzieńczego fasonu i tak piękną, -że pan Kenwigs stwierdził, iż osiem lat małżeństwa i pięcioro dzieci wydają mu się po prostu snem, a pani Kenwigs wygląda na młodszą i jeszcze bardziej kwitnącą niż w pierwszą niedzielę, którą spędzili razem.
Trudno nie przyznać, że pani Kertwigs, gdy się przystroiła, wyglądała pięknie i tak godnie, jak gdyby miała co najmniej kucharkę i pokojową, a do roboty nic więcej oprócz rzucania tej służbie rozkazów. Mimo to jednak przygotowania nastręczyły jej mnóstwo kłopotów, właściwie znacznie więcej, niż mogłaby znieść przy swej wątłej i subtelnej budowie, gdyby nie podtrzymywała jej ambicja pani domu. Wreszcie jednak wszystko, co należało zgromadzić, zostało zgromadzone, wszystko, co należało usunąć, zostało usunięte, wszystko było gotowe, a ponieważ sam poborca opłat za wodę obiecał przyjść, los uśmiechał się do tej uroczystości.
Towarzystwo dobrano zadziwiająco. A więc przede wszystkim byli tam pan Kenwigs, pani Kenwigs i cztery latorośle państwa Kenwigs, gdyż, po pierwsze, w takim dniu dzieciom należał się poczęstunek, a po wtóre, gdyby położyły się do łóżka przy zgromadzonych gościach, byłoby to niewygodne, a nawet niestosowne. Zaproszono również młodą damę, która uszyła toaletę pani Kenwigs i (jakież ułatwienie!) mieszkając na drugim piętrze w pokoju od podwórka ustąpiła własnego łóżka niemowlęciu oraz wynalazła mu opiekunkę — jakąś dziewczyninę.
Następnie, jako para dla wspomnianej młodej osoby, przybył znajomy pana Kenwigsa z jego kawalerskich czasów, młody człowiek wielce ceniony przez damy dzięki opinii rozpustnika. Ponadto znalazło się tam pewne młode małżeństwo, które bywało u państwa Kenwigsów jeszcze za swych narzeczeńskich czasów, oraz siostra pani Kenwigs — prawdziwa piękność. Prócz wymienionych był jeszcze drugi młody człowiek, który, jak sądzono, żywił uczciwe zamiary wobec wyżej wspomnianej siostry pani domu, oraz pan Noggs, osoba, którą wypadało zaprosić, gdyż była niegdyś dżentelmenem. Zgromadzenie uzupełniała starsza pani z parterowego pokoju od podwórka oraz jeszcze jedna młoda dama, największa zapewne po poborcy opłat za wodę ozdoba towarzystwa — córka strażaka teatralnego, która występowała w pantominach i posiadała olbrzymi talent sceniczny, potrafiła bowiem śpiewem i deklamacją wycisnąć łzy z oczu pani Kenwigs. Jeden tylko szczegół psuł radość oglądania takich przyjaciół, a mianowicie fakt, że lokatorka z parterowego pokoju, osoba bardzo tęga i blisko sześćdziesiątki, wystąpiła w głęboko wyciętej muślinowej sukni i krótkich rękawiczkach z koźlęcej skórki. Przejęta tym do głębi pani Kenwigs zwierzała się na osobności swym gościom, iż gdyby nie złożyło się tak, że w tej właśnie chwili kolacja gotuje się na prętach kominka w parterowym pokoju od podwórza, niewątpliwie poprosiłaby przedstawicielkę tego apartamentu o opuszczenie zgromadzenia,
— Moja droga — odezwał się pan Kenwigs. — Czy nie usiąść już do kart?
— Kenwigs! Mój drogi! — odparła jego małżonka. — Bardzo ci się dziwię. Czy chciałbyś rozpoczynać bez mojego wuja?
— Zapomniałem o poborcy — powiedział Kenwigs. — Istotnie, to wykluczone.
— To taki formalista — rzekła pani Kenwigs zwracając się do drugiej zamężnej damy — że gdybyśmy rozpoczęli bez niego, raz na zawsze wykreśliłby mnie ze swego testamentu.
— Mój Boże! — zawołała mężatka.
— Nie ma pani pojęcia, jaki to dziwak — ciągnęła pani Kenwigs — a przy tym wszystkim najpoczciwsza istota pod słońcem.
— Nie ma chyba człowieka o lepszym sercu — dodał Kenwigs.
— Boli go pewnie serce, kiedy musi wyłączać wodę takim, co nie płacą — powiedział nieżonaty przyjaciel siląc się na dowcip.
— George! — zawołał pan Kenwigs z godnością. — Wypraszam sobie, jeśli łaska...
— To był tylko żart — usprawiedliwiał się zmieszany przyjaciel:
— George — odparł pan Kenwigs — żart to bardzo dobra rzecz... bardzo dobra rzecz... Ale muszę się stanowczo sprzeciwić, jeżeli ktoś żartuje kosztem uczuć pani Kenwigs. Człowiek, który bierze udział w życiu publicznym, musi być przygotowany na drwiny — to wina jego wysokiego stanowiska, a nie jego samego. Krewny pani Kenwigs jest znaczną osobistością, wie o tym i potrafi temu sprostać. Ale pomijając nawet panią Kenwigs (jeśli w ogóle zdołałbym pominąć panią Kenwigs w takiej sprawie) ja sam dzięki małżeństwu mam zaszczyt być spowinowacony z poborcą i nie mogę pozwolić na tego rodzaju uwagi w moim... — pan Kenwigs miał zamiar powiedzieć: „domu", ale zaokrąglił zdanie mówiąc: — w moich apartamentach.
Na zakończenie tej przemowy, która wywołała objawy wzbierającego wzruszenia u pani Kenwigs, a zarazem osiągnęła zamierzony cel, zwróciła bowiem należytą uwagę na wysoką godność poborcy, rozległ się dźwięk dzwonka.
— Otóż i on — szepnął z głębokim przejęciem pan Kenwigs. — Morleeno, drogie dziecię, zbiegnij, wpuść wujaszka i ucałuj go zaraz, gdy tylko otworzysz drzwi... Hmm!... Rozmawiajmy, proszę państwa...
Towarzystwo, stosując się do życzenia pana Kenwigsa, zaczęło rozmawiać bardzo głośno, aby wywołać wrażenie naturalnej swobody. Ledwo jednak potoczyła się rozmowa, stary, przysadzisty dżentelmen w brązowym ubraniu i getrach z twarzą o twardym jak głaz, nie znoszącym sprzeciwu wyrazie, został radośnie wprowadzony przez pannę Morleenę Kenwigs. Należy tu wspomnieć, że to niezwykłe imię zostało wymyślone i stworzone przez panią Kenwigs jeszcze przed pierwszym połogiem celem szczególnego wyróżnienia jej pierworodnego dziecięcia, gdyby okazało się ono córką.
— Ach, wuju! Tak się cieszę, że cię widzę — powiedziała pani Kenwigs czule całując poborcę w oba policzki. — Tak się cieszę!
— Najserdeczniejsze życzenia, moja droga — odparł poborca odwzajemniając jej czułości.
Cóż to za osobliwy widok! Oto poborca opłat za wodę bez swej księgi, bez pióra i atramentu, poborca, który nie stuka dwukrotnie do drzwi, nie budzi popłochu, lecz całuje — naprawdę całuje — uroczą kobietkę, zapominając o opłatach, ponagleniach, zawiadomieniach o swej bytności i uroczystych obwieszczeniach, że już się nie zgłosi po zaległą należność za dwa kwartały. Miło było patrzeć, jak podziwia go towarzystwo pochłonięte niezwykłością widoku, i spojrzeć na te kiwania głowami i mrugnięcia, przy pomocy których zgromadzeni wyrażali radość z odkrycia u poborcy tylu cech ludzkich.
— Gdzie chcesz usiąść, wuju? — spytała pani Kenwigs promieniejąc rodzinną dumą, wywołaną pojawieniem się znakomitego krewniaka.
— Gdziekolwiek, moja droga — odparł poborca. — Nie jestem wymagający.
Nie wymagający! Jakiż skromny poborca! Nie mógłby być pokorniejszy, gdyby nawet był literatem znającym swe miejsce.
-— Panie Lillyvick — odezwał się Kenwigs zwracając się do poborcy. — Zebrani tu nasi przyjaciele z niecierpliwością oczekują zaszczytu... Dziękuję bardzo... Pan i pani Cutler, pan Lillyvick.
— Dumny jestem z poznania szanownego pana, o którym tak często słyszałem — powiedział pan Cutler.
Te ostatnie słowa nie były zwykłą tylko uprzejmością, gdyż pan Cutler dzierżawił dom w rejonie pana Lillyvicka i rzeczywiście słyszał o nim bardzo często, gdyż regularność wizyt poborcy była wprost zdumiewająca.
— George, byłeś już, zdaje się, przedstawiony panu Lillyvick— ciągnął Kenwigs. — Nasza sąsiadka z parteru, pan Lillyvick. Pan Snewks, pan Lillyvick. Panna Grenn, pan Lillyvick. Pan Lillyvick, panna Petowker z Teatru Królewskiego przy Drury Lane. Bardzo mi jest miło zaznajomić ze sobą dwie tak wybitne osobistości. Pani Kenwigs, moja droga, czy zechcesz rozsegregować sztony?
Pani Kenwigs spełniła życzenie męża, w czym pomógł jej Newman Noggs, którego, jako osobę sprawiającą dzieciom różne drobne przyjemności we wszelkich porach dnia i roku, traktowano tak, jak o to prosił, to jest nie zwracano nań w ogóle uwagi i zaledwie niekiedy wspominano o nim szeptem, jako o byłym dżentelmenie. Niebawem większa część gości zasiadła do loteryjki, a Newman, pani Kenwigs i panna Petowker z Teatru Królewskiego przy Drury Lane zajęli się przygotowaniami do kolacji.
Gdy panie były tak zajęte, pan Lillyvick całą uwagę poświęcał grze, a -ponieważ wszystko, co wpada w sieć człowieka żyjącego z wody, powinno być rybą, stary poczciwina nie okazywał bynajmniej skrupułów w przywłaszczaniu sobie własności sąsiadów — wprost przeciwnie, usiłował odwracać ich uwagę przy każdej nadarzającej się sposobności. Przez cały czas uśmiechał się wesoło i obsypywał właścicieli sztonów tyloma łaskawymi słowami, że ci ostatni byli zachwyceni jego uprzejmością i sądzili w głębi serca, że dżentelmen ów zasługuje na stanowisko przynajmniej ministra skarbu.
Gdy przezwyciężono wreszcie niesłychane trudności i obdarzono niezliczonymi klapsami młodociane panny Kenwigs, z których dwie najnieposłuszniejsze zostały doraźnie skazane na wygnanie, wytwornie nakryto stół i podano dwie gotowane kury, ogromny kawał wieprzowiny, placek z jabłkami, ziemniaki i kapustę. Na ten widok czcigodny pan Lillyvick zaczął dowcipkować i ku wielkiemu zachwytowi i zadowoleniu całego grona wielbicieli wpadł w znakomity humor.
Przy kolacji wszystko odbywało się sprawnie i bez poważniejszych kłopotów prócz tych, które wynikają zwykle z ustawicznego zapotrzebowania na czyste noże i widelce. Biedna pani Kenwigs nieraz zapragnęła w duchu, by gospodarze prywatnych zebrań towarzyskich przyjęli obowiązującą w internatach szkolnych zasadę i żądali od każdego gościa przyniesienia własnego noża, widelca i łyżki, co stanowiłoby niewątpliwie wielkie udogodnienie, przede wszystkim dla pana i pani domu, zwłaszcza gdyby tę szkolną zasadę zastosowano w całej rozciągłości i ustalono, że delikatność nakazuje, by nie zabierać do domu swych sztućców.
Gdy zjedzono już wszystko, posprzątano ze stołu z wielkim pośpiechem i ogromnym hałasem oraz ustawiono w należytym porządku trunki (na ich Widok rozbłysły oczy Newmana Noggsa) i wodę zarówno gorącą, jak i zimną — wśród zebranych zapanował miły, towarzyski nastrój. Pana Lillyvicka usadowiono przy kominku w obszernym fotelu, a czwórka małych Kenwigsiąt została umieszczona na niskiej ławce stojącej w ten sposób, że zwrócone twarzami do ognia dziewczęta ukazywały zgromadzonym swe lniane mysie ogonki. Gdy zaaranżowano tę scenkę, pani Kenwigs poddała się niezwłocznie uczuciom macierzyńskim i oparta na lewym ramieniu pana Kenwigsa zalała się łzami.
— One są takie piękne — jęknęła wśród szlochów.
— Mój Boże! — odparły wszystkie damy. — Istotnie, są piękne! Rzecz oczywista, że powinna pani być z tego dumna, ale czemu zaraz płakać, czemu płakać?
— Nie... nie mogę się opanować... zresztą, cóż to pomoże... — łkała pani Kenwigs. — Ach!... One są zbyt piękne, by mogły żyć długo... Ach! Zbyt piękne!
Słysząc niepokojącą przepowiednię, iż są skazane na śmierć w kwiecie" dzieciństwa, cztery dzieweczki podniosły okropny lament; jak na komendę ukryły twarze na kolanach matki i beczały, aż trzęsły im się lniane mysie ogonki, a pani Kenwigs po kolei tuliła swe dzieci do łona przybierając pełne rozpaczy pozy, które mogłaby naśladować sama panna Petowker.
Czuła matka pozwoliła się wreszcie utulić, a towarzystwo rozdzieliło między sobą utulone również małe Kenwigsiątka, chcąc zapobiec ponownym wzruszeniom pani Kenwigs na widok zgromadzonego na jednym miejscu takiego nadmiaru piękna. Potem panie, i panowie zaczęli wróżyć jednomyślnie, że dziewczątka będą żyć bardzo, bardzo długo i że pani Kenwigs nie ma powodów do obaw. Prawdę mówiąc, powody takie wcale nie istniały, gdyż uroda córeczek bynajmniej nie usprawiedliwiała złych przeczuć matki.
— Osiem lat temu — odezwał się po chwili pan Kenwigs. — Mój Boże!... Ho, ho!...
Wszyscy obecni powtórzyli tę refleksję, najprzód jednak powiedzieli: „Ho, ho!...", a potem: ,,Mój Boże!"
— Byłam wtedy młodsza — zaszczebiotała pani Kenwigs.
— Nie! — rzekł poborca.
— Oczywiście, że nie! — poparli go wszyscy.
— Przypominani sobie moją siostrzenicę — rzekł pan Lillyvick mierząc słuchaczy pełnym powagi spojrzeniem. — Przypominam ją sobie w to właśnie popołudnie, kiedy po raz pierwszy wyznała swej matce, iż ma skłonność do Kenwigsa. „Mamo — powiedziała. — Kocham go!" .
— Powiedziałam, wuju: „Uwielbiam go!" — przerwała pani Kenwigs.
— Wydaje mi się, moja droga, że powiedziałaś: „Kocham go" — zaoponował pan Lillyvick stanowczo.
— Zapewne masz słuszność, wuju — przyznała pani Kenwigs z uległością. — Choć mnie się wydaje, że powiedziałam: „uwielbiam".
— „Kocham", moja droga — rzekł pan Lillyvick. — „Mamo — powiedziała. — Kocham go!" „Co ja słyszę?" — zawołała jej matka i natychmiast dostała ataku silnych konwulsji.
Towarzystwo wydało głośny okrzyk zdumienia. — Silnych konwulsji — powtórzył pan Lillyvick spoglądając surowo na zgromadzenie. — Kenwigs wybaczy mi, iż wspomnę w obecności przyjaciół, że istniały przeciw niemu poważne zastrzeżenia, albowiem sądzono, że nie dorównuje on naszej rodzinie i może jedynie narazić ją na kompromitację. Pamiętasz, Kenwigs?
— Oczywiście! — odparł ów dżentelmen, bynajmniej nie urażony tym przypomnieniem, gdyż dowodziło ono ponad wszelką wątpliwość, z jak znakomitej rodziny pochodzi pani Kenwigs.
— Podzielałem te poglądy — obwieścił poborca; — Może to było zrozumiałe, może nie?
Cichy pomruk zdawał się potwierdzać, że u człowieka na stanowisku pana Lillyvicka tego rodzaju zastrzeżenia były nie tylko zrozumiałe, ale i wysoce chwalebne.
— Z czasem przekonałem się do niego — ciągnął pan Lillyvick. — Kiedy się pobrali i nie było już na to żadnej rady, powiedziałem jeden z pierwszych, iż Kenwigsa należy szanować, a skutkiem tego i na mój wniosek rodzina zaczęła go szanować. Uważam za swój obowiązek mówić i mówię z dumą, iż niejednokrotnie stwierdziłem, że jest to człowiek uczciwy, " dobrze wychowany, prostolinijny i godny szacunku. Uściśnijmy sobie dłonie, Kenwigs.
— Czynię to z prawdziwą dumą — rzekł Kenwigs.
— Ja również — powiedział pan Lillyvick.
— Z siostrzenicą pańską żyłem bardzo szczęśliwie — rzekł Kenwigs.
— Gdyby działo się inaczej, byłoby to tylko pańską winą — powiedział pan Lillyvick.
— Morleeno Kenwigs! — zawołała matka do głębi przejęta tą niezwykłą chwilą. — Ucałuj drogiego wujaszka.
Panienka spełniła życzenie, a następnie trzy młodsze dziewczątka zostały podniesione na wysokość oblicza poborcy i poddane temu ""samemu zabiegowi, po czym większość zebranych gości poszła za przykładem pana Lillyvicka i ucałowała małe Kenwigsiątka.
— Ach! Kochana pani Kenwigs! — odezwała się panna Petowker. — Nim pan Noggs przygotuje poncz i wypijemy zdrowie drogich państwa, niechże Morleena zatańczy dla pana Lillyvicka ten swój stylowy taniec.
— Nie! Nie, moja kochana! — odparła pani Kenwigs. — To znudziłoby tylko mego wujka.
— Na pewno go nie znudzi — powiedziała panna Petowker. — Sprawi to panu przyjemność, prawda, proszę pana?
— Niewątpliwie — odrzekł poborca zerkając na zajętego ponczem Newmana.
— Wobec tego mam pewną propozycję — powiedziała pani Kenwigs. — Morleena zatańczy, jeśli wuj zdoła nakłonić pannę Petowker, by zadeklamowała nam potem „Pogrzeb krwawego zbira".
Propozycja ta została przyjęta rzęsistymi oklaskami i przytupywaniem, utalentowany zaś przedmiot tych owacji kilka razy lekko skłonił głowę, by podziękować za wyrazy uznania.
— Wie pani przecie — powiedziała wreszcie panna Petowker tonem wymówki — jak bardzo nie lubię popisywać się mym zawodem na zebraniach towarzyskich.
— Ale nie tutaj! — zawołała pani Kenwigs. — Wszyscy jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi i tak nam miło razem, że może się pani czuć jak we własnym pokoju. A ponadto z okazji...
— Nie zdołam odmówić — przerwała panna Petowker — i z rozkoszą uczynię wszystko, co leży w granicach moich skromnych możliwości.
Pani Kenwigs i panna Petowker zawczasu ułożyły pomiędzy sobą mały artystyczny programme, który przewidywał taką właśnie kolejność popisów, doszły jednak do wniosku, że pewien nacisk z obydwu stron jest konieczny, aby cała sprawa wyglądała bardziej naturalnie. Gdy towarzystwo przygotowało się do widowiska, panna Petowker zanuciła jakąś melodię, a Morleena odtańczyła taniec, uprzednio wysmarowawszy kredą podeszwy bucików z taką troskliwością, jakby miała spacerować po linie. Był to prześliczny taniec stylowy, wymagający wielkiej pracy rąk, i został przyjęty z niesłychanym entuzjazmem.
— Gdyby Niebiosa uszczęśliwiły mnie... dzieciną... — szepnęła panna Petowker i zarumieniła się silnie — ...dzieciną o podobnym talencie, bez chwili namysłu oddałabym ją do opery.
Pani Kenwigs westchnęła i spojrzała na męża, który potrząsnął głową i rzekł, że ma co do tego pewne zastrzeżenia.
— Kenwigs się obawia — powiedziała pani K.
— Czego? — zdziwiła się panna Petowker. — Chyba nie jej niepowodzenia?
— Och, nie! — zawołała pani Kenwigs. — Jeśli wszakże wyrośnie tak, jak się na to dzisiaj zapowiada... Proszę tylko pomyśleć o młodych książętach i markizach.
— Święta racja — rzekł poborca.
—A jednak — przekonywała panna Petowker — gdyby ceniła swą godność jak należy, rozumie pani...
— Właśnie! — przerwała pani Kenwigs zerkając na małżonka. — To najważniejsza sprawa.
— Ja wiem tylko... — zająknęła się panna Petowker — ...to nie jest, naturalnie, ogólną zasadą... ale j a nigdy nie miałam tego rodzaju komplikacji czy nieprzyjemności.
Na to pan Kenwigs powiedział z czarującą galanterią, że sprawę uważa za wyjaśnioną i weźmie ją pod baczną rozwagę, po czym wszyscy zaczęli prosić pannę Petowker,, by rozpoczęła deklamację „Pogrzebu krwawego zbira. W tym celu dama owa rozpuściła upięty nad karkiem, kok i zajęła stanowisko w jednym kącie pokoju, gdy tymczasem nieżonatego przyjaciela ustawiono w drugim, skąd na hasło: „w śmiertelnym tchnieniu" miał rzucić się i porwać w ramiona artystkę, która z kolei miała w ramionach tych umrzeć, wydając szaleńcze okrzyki. Scenę tę odegrała z niezwyczajnym zapałem, wzbudzając wielkie przerażenie małych Kenwigsiątek, które ze strachu dostały ataków histerii.
Nim minęło wywołane przez artystkę upojenie i Newman Noggs (od bardzo, bardzo dawna nie był on tak trzeźwy o tak późnej porze) zdążył wtrącić słówko, że poncz już gotowy, do drzwi pokoju zastukał ktoś raptownie, a pani Kenwigs, pod wpływem przeczuć, że to niemowlę wypadło z łóżka, wydała przeraźliwy okrzyk.
— Kto tam? — spytał ostro pan Kenwigs.
— Proszę się nie niepokoić. To tylko ja — powiedział Crowl wsuwając głowę w szlafmycy. —Niemowlę w porządku. Przechodząc zajrzałem do niego. Śpi głęboka i dziewczyna też. Myślę, że zasłony łóżka nie zajmą się od świecy, chyba żeby był przeciąg. Przyszedł ktoś do pana Noggsa.
— Do mnie? — zawołał Newman, niezmiernie zdziwiony.
— Aha! Osobliwa godzina, co? — odparł Crowl, bynajmniej nie zachwycony perspektywą utraty miejsca przy ciepłym kominku. — I osobliwi jacyś ludzie, przemoczeni i zabłoceni. Czy powiedzieć im, żeby sobie poszli?
— Nie — rzekł Newman powstając. — Ludzie?... A ilu?
— Dwóch — powiedział Crowl.
— Chcą mnie widzieć? Wymieniają nazwisko? — dopytywał Newman.
— Tak — objaśnił Crowl. — Mówią jak najwyraźniej, pan Newman Noggs.
Newman zastanawiał się przez chwilę, a potem spiesznie wyszedł mruknąwszy, że zaraz wraca.. Święcie dotrzymał obietnicy, gdyż po bardzo krótkiej chwili wpadł do pokoju, porwał ze stołu zapaloną świecę i szklankę gorącego ponczu i- bez słowa wyjaśnienia czy usprawiedliwienia wybiegł niby opętany.
— Co mu się stało, u diaska? — zawołał Crowl szeroko otwierając drzwi. — Sza! Czy nie słychać na górze jakichś krzyków?
Zdziwieni goście zerwali się na równe nogi i spoglądając na siebie z niepokojem, a nawet z przestrachem, wyciągali szyje i nasłuchiwali uważnie.
ROZDZIAŁ XV
KTÓRY ZAZNAJAMIA CZYTELNIKA Z PRZYCZYNĄ I POWODEM NIESPODZIEWANEGO WYDARZENIA OPISANEGO W POPRZEDNIM ROZDZIALE, A TAKŻE Z INNYMI SPRAWAMI, KTÓRE POZNAĆ NALEŻY
Newman Noggs spiesznie wdrapał się po schodach unosząc dymiący napój, porwany bez ceremonii ze stołu pana Kenwigsa, a właściwie z objęć poborcy opłat za wodę, który z oznakami widocznego zadowolenia badał wzrokiem zawartość szklanki właśnie w chwili jej nieoczekiwanego zniknięcia. Newman niósł swą zdobycz wprost na poddasze, gdzie w izdebce od podwórka przemoczeni, brudni, zdrożeni, niemal bez butów na obolałych nogach, z wszelkimi śladami uciążliwej wędrówki siedzieli Nicholas oraz Smike — przyczyna, a zarazem współtowarzysz trudów młodzieńca — obydwaj kompletnie wyczerpani długotrwałym wysiłkiem, do jakiego nie byli przyzwyczajeni.
Newman w łagodny sposób zmusił najpierw Nicholasa do przełknięcia duszkiem połowy wrzącego niemal ponczu, a następnie wlał pozostałość w gardło Smike'a, który nie zakosztował dotychczas nic mocniejszego niż środek przeczyszczający, teraz więc czując w ustach smak gorącego trunku zdradzał liczne i osobliwe objawy miłego zdziwienia, a kiedy wysączył już wszystko, w nabożnym skupieniu podniósł źrenice ku górze.
— Przemókł pan do suchej nitki — powiedział Newman szybko dotykając zdjętego przez Nicholasa surduta — a ja... ja nie mam nic, w co można by się przebrać — dodał spoglądając niechętnie na swą nędzną odzież.
— W moim węzełku znajdzie się coś suchego, na tyle przynajmniej, że teraz doskonale mi posłuży — odparł Nicholas. — Trapiąc się tak moim widokiem zwiększa pan jeszcze przykrość, jaką odczuwam na myśl, iż przez jedną choćby noc muszę korzystać z pańskich szczupłych zasobów szukając pomocy i schronienia.
Wypowiedź ta nie wpłynęła bynajmniej na poprawę strapionego wyglądu gospodarza, lecz gdy młody przyjaciel serdecznie uścisnął mu dłoń i oznajmił, że nic poza głęboką wiarą w życzliwość Newmana nie zdołałoby skłonić go nawet do zawiadomienia o swym powrocie do Londynu — zupełnie rozchmurzony pan Noggs podjął przygotowania, by niespodziewanym gościom zapewnić takie, na jakie go było stać, wygody, i zaczął krzątać się nader żywo.
Zabiegi te były bardzo proste, gdyż możliwości biednego Newmana nie dorównywały w żadnym stopniu jego dobrym chęciom, pomimo to jednak nie obeszło się bez zamieszania i bieganiny. Nicholas dobrze gospodarował skromnym zapasem gotowizny i dotychczas jeszcze nie wyczerpał go całkowicie, wkrótce więc znalazła się na stole kolacja złożona z przyniesionego ze sklepiku chleba, sera i zimnej wołowiny. Ponieważ zaś wiktuałom tym towarzyszyła butelka trunku i dzban porteru, zniknęły wszelkie podstawy do obaw, przynajmniej jeśli chodzi o głód i pragnienie. Starania, jakie można było podjąć, by zapewnić gościom nocleg, nie pochłonęły wiele czasu, następnie zaś Newman zaczął nalegać, by przede wszystkim Nicholas jak najspieszniej się przebrał, a Smike włożył jedyny surdut gospodarza (od którego zdjęcia żadne perswazje nie zdołały odwieść pana Noggsa), po czym wędrowcy zabrali się do skromnej kolacji z większą przyjemnością niż do wystawnych posiłków, jakie jeden z nich w każdym razie kiedyś jadał.
Potem zasiedli wszyscy przy kominku, na którym Newman rozniecił najwspanialszy ogień, jaki tylko mógł po najeździe Crowla na zapas paliwa, a Nicholas, którego troskliwy gospodarz nie dopuszczał do głosu pragnąc za wszelką cenę pokrzepić go po trudach podróży, zaczął teraz wypytywać skwapliwie o matkę i siostrę.
— Cóż? — odparł Newman krótko, jak zwykle. — Obie zdrowe.
— Wciąż mieszkają w City? — dopytywał Nicholas.
— Mieszkają — powiedział Newman.
— A moja siostra? — ciągnął Nicholas. — Czy nada] pracuje w tym zakładzie, w którym, jak pisała, powinno jej być zupełnie dobrze?
Newman otworzył oczy trochę szerzej niż zwykle, ale odpowiedział tylko westchnieniem, które jego znajomi, zależnie od towarzyszącego ruchu głowy, tłumaczyli jako „tak" albo „nie". Ponieważ tym razem skinął — nie potrząsnął — głową, Nicholas uznał odpowiedź za twierdzącą.
— A teraz proszą mnie posłuchać — podjął młodzieniec kładąc dłoń na ramieniu gospodarza. — Sądziłem, że nim
zobaczę się z nimi, winienem zgłosić się wprzód do pana, gdyż schlebiając własnym samolubnym pragnieniom mógłbym wyrządzić matce i siostrze krzywdę nie do naprawienia. Jakie wiadomości z Yorkshire otrzymał mój stryj?
Wydawało się, że Newman usiłuje coś powiedzieć, bo kilka razy otwierał i zamykał usta, a wreszcie spojrzał na gościa ponuro i jak gdyby z wyrzutem. — Jakie otrzymał wiadomości? — czerwieniąc się nalegał Nicholas. — Jestem przecie gotowy na wszystko, co ludzka złośliwość może wymyślić. Czemu kryje pan coś przede mną? I tak dowiem się wcześniej czy później. Po co przeciągać sprawę o kilka minut, jeżeli połowa tego czasu wystarczy, by wszystko mi powiedzieć? Niech pan mówi, bardzo proszę!
— Jutro rano — rzekł gospodarz. — Powiem jutro rano.
— Dlaczego? W jakim celu? — nastawał młodzieniec.
— Będzie pan znacznie lepiej spał — odparł Newman.
— Będę spał znacznie gorzej — rzucił gość niecierpliwie. — Spać! Jestem wyczerpany i bardzo potrzeba mi spoczynku, ale przez całą noc nie zdołam zmrużyć oka, jeśli nie dowiem się teraz wszystkiego.
— A jeśli się pan dowie? — spytał Newman z wahaniem.
— Cóż, najwyżej wzbudzi to moje oburzenie albo zrani dumę, ale nie zakłóci mi snu — odrzekł Nicholas. — Gdyby bowiem scena w Dotheboys Hall miała się kiedyś powtórzyć, nie odegrałbym w niej innej roli, niż odegrałem. I bez względu na to, jakie będą konsekwencje, nigdy nie pożałuję swego kroku, nigdy, choćbym w rezultacie miał żebrać czy umierać z głodu! Czymże jest trochę biedy lub cierpienia wobec hańby nikczemnego i nieludzkiego tchórzostwa! Mówię panu, że gdybym spokojnie i biernie stał na uboczu, znienawidziłbym sam siebie i zasłużył na wzgardę każdego przyzwoitego człowieka. Łajdak!
W takiej delikatnej wzmiance o nieobecnym panu Squeersie Nicholas wyładował wzbierający gniew i opowiedziawszy szczegółowo p wydarzeniach w Dotheboys Hall prosił Newmana, by zaczął wreszcie mówić. Wobec tych nalegań pan Noggs dobył ze starej walizy ćwiartkę papieru nagryzmoloną widać w wielkim pośpiechu i po wielu dziwacznych objawach wahania rzeki:
— Mój drogi młodzieńcze! Tak nie można... Widzisz, tak niczego nie zdobędziesz. Do niczego nie dojdziesz, jeśli będziesz bronił każdego prześladowanego. Niech to diabli! Dumny jestem z ciebie... Sam nie postąpiłbym inaczej!
Temu niecodziennemu wybuchowi towarzyszyło gwałtowne uderzenie pięścią w stół, zupełnie jakby w tej chwili podniecenia wydawało się Newmanowi, że to kark czy żebra pana Wackforda Squeersa. Po tak szczerej wypowiedzi pan Noggs nie mógł już dawać Nicholasowi rozważnych i pełnych doświadczenia przestróg (co było jego pierwotnym zamiarem), przystąpił więc wprost do rzeczy.
— Przedwczoraj — rzekł — twój stryj otrzymał ten oto list. Kiedy wyszedł, prędko sporządziłem kopię. Przeczytać? — Bardzo proszę — odparł Nicholas, a Newman odczytał, co następuje:
Dotheboys Hall Czwartek, rano
Szanowny Panie!
Mój papa polecił mi napisać do Pana, bo doktory wontpią czy jeszcze kiedy odzyska władze w nogach, co mu teraz nie pozwala utrzymać piura.
Nasze zdenerwowanie przechodzi wszystko, a ojczulek wygląda jak jedna maska niebieskich i zielonych sińców a oprócz tego dwie ławki są zbroczone jego krwią. Musieliśmy kazać nieść go do kóchni na parter, gdzie jeszcze leży. Jak wienc może pan z tego osondzić doprowadzono go do opłakanego stanu.
Najprzód pański bratanek, polecony przez pana na nauczyciela zrobił to wszystko mojemu ojczulkowi i skoczył nogami na jego leżonce ciało i przeklinał słowami, kture nie splamią mego piura a potem ze straszną gwałtownością napadł na moją marne, rzucił ją na ziemie i wbił_ jej pare-cali grzebienia w głowę, ktury miała wpienty we włosy. Jeszcze trochę, a utkfiłby w czaszce. Posiadamy certyfikat lekarski że gdyby tak sie stało, szyldkret naruszyłby muzg.
Ja i muj brat staliśmy się puźniej ofiarami jego szału, od kturego ucierpieliśmy znacznie, co prowadzi nas do okropnych przypuszczeń isz odnieślimy jakieś wewnenczne obrarzenia, tymbardziej że zewnęcznych śladów gwałtu nie widać zupełnie. Kiedy pisze ten list cały czas płacze na głos i to samo robi mój brat, co rozprasza moją uwagę i powinno usprawiedliwić błendy.
Nasyciwszy swe pragnienie krwi, potfur zabrał ze sobą chłopca o bardzo złym harakterze kturego zbuntował i pierścionek z granatem, ktury należął? do mojej mamy, a ponieważ policja nie otkryła go nigdzie, istnieje podejrzenie że odjechał jakimś dyliżansem. Mój ojczulek prosi o zwrot pierścionka jeśli on przyjdzie do pana i żeby tego złodzieja i mordercę pościć wolno, bo jeśli wytoczymy mu sprawę to bendzie tylko skazany na zesłanie, a jeśli zostawi go sie na sfobodzie to go niedługo powieszom, co oszczendzi nam wielu kłopotuw i da lepszą satyswakcje. W swoim czasie oczekuje wiadomości od pana i pozostaje z uszanowaniem edcertera
Fanny Squeers
P. S. Wspułczuje jego głupocie i gardze nim.
Po odczytaniu tej mistrzowskiej epistoły zapanowała głęboka cisza, podczas której Newman Noggs składał ćwiartkę papieru i z jakimś dziwacznym wyrazem litości
spoglądał na wspomnianego chłopca o bardzo złym charakterze. Chłopiec ów zrozumiał z całej sprawy tyle tylko, że stał się, niestety, przyczyną kłopotów Nicholasa i rzuconych na niego oszczerstw, więc siedział oniemiały i złamany, z wyrazem grozy i rozpaczy.
— Panie Noggs — odezwał się Nicholas. — Muszę wyjść niezwłocznie.
— Wyjść! — zawołał Newman.
— Tak! — odparł młodzieniec — Na Golden Square. Nikt, kto mnie zna, nie uwierzy nigdy w tę historię z pierścionkiem. Ale pan Ralf Nickleby może udawać, że w nią . wierzy, udawać dla jakichś swoich celów albo po prostu
z nienawiści. Wyjaśnienie tej sprawy to moja powinność, nie wobec niego, lecz wobec samego siebie. A poza tym mam mu do powiedzenia parę słów, które nie powinny ostygnąć.
— Powinny — rzekł Noggs.
— Na pewno nie powinny — odparł Nicholas stanowczo i zaczął sposobić się do wyjścia.
— Posłuchaj mnie teraz — powiedział Newman zastępując drogę młodemu przyjacielowi. — Nie ma go tam. Wyjechał z Londynu. Wróci najwcześniej za trzy dni i wiem, że nie odpowie na ten list przed powrotem.
— Jesteś tego pewien? — spytał wzburzony młodzieniec mierząc małą izdebkę szybkimi krokami.
— Najzupełniej — odparł Newman. — Kiedy go wezwano, ledwie zdążył przeczytać ten list. Nikt nie zna jego treści, tylko on i my.
— Na pewno? — dopytywał natarczywie Nicholas. — Nikt? Nawet moja matka i siostra? Jak pomyślę, że one... Muszę tam pójść... Muszę się z nimi zobaczyć... Gdzie to? Jak się tam idzie?
— Posłuchaj lepiej mojej rady — rzekł Newman, który mówił w tej poważnej chwili zupełnie tak samo jak inni - ludzie. — Nie próbuj zobaczyć się z nimi, dopóki on nie wróci. Znam tego człowieka. Nie stwarzaj pozoru, że knułeś coś z kimkolwiek. Kiedy on przyjedzie, idź wprost do niego i mów tak śmiało, jak ci się tylko podoba. Ona zna całą prawdę nie gorzej od ciebie czy mnie. Co do tego nie ma wątpliwości.
— Życzysz mi dobrze i powinieneś znać go lepiej niż ja — rzekł Nicholas po krótkim namyśle. — Ą zatem niech i tak będzie.
W ciągu całej rozmowy Newman stał plecami oparty o drzwi, gotów przeciwstawić się - siłą w razie potrzeby — wszelkim próbom opuszczenia jego izby. Teraz więc, zadowolony, zasiadł na dawnym miejscu, a że woda zagotowała się już w kociołku, przyrządził dla Nicholasa szklankę dżinu z wrzątkiem, wyszczerbiony zaś kubek napełnił na wspólny użytek — dla siebie i Smike'a. Zawartością tego naczynia obaj dzielili się nad wyraz zgodnie, gdy Nicholas wsparł głowę na ręku i zagłębił się w posępnych rozmyślaniach.
Towarzystwo z dołu nasłuchiwało tymczasem uważnie, a przekonawszy się, że nie słychać żadnych hałasów, które mogłyby usprawiedliwić interwencję i ułatwić zaspokojenie ciekawości zgromadzonych, powróciło do salonu państwa Kenwigsów, gdzie wszyscy zaczęli snuć nieprawdopodobne domysły na temat przyczyny nagłego zniknięcia i długotrwałej nieobecności pana Noggsa.
— Boże! — westchnęła pani Kenwigs. — Coś państwu powiem. Wyobraźcie sobie tylko, że przybył umyślny z wiadomością, iż pan Noggs odzyskał cały swój majątek.
— Doprawdy! — przyznał Kenwigs. — To niewykluczone. Może w takim razie posłać na górę i zapytać, czy nie potrzeba mu trochę więcej ponczu?
— Kenwigs! — przemówił pan Lillyvick donośnym głosem. — Zadziwiasz mnie!
— Czemu to? — zapytał Kenwigs z ujmującą uległością, należną poborcy opłat za wodę.
— Jak można było powiedzieć coś podobnego! — odparł gniewnie pan Lillyvick. — Ten pan dostał już. ponczu. Chyba mówię prawdę, co? Sposób, w jaki dopływ tego ponczu został odcięty, jeśli wolno mi użyć takiego określenia, uważam za wielce obraźliwy dla zebranego tu
. towarzystwa... Za skandaliczny! W najwyższym stopniu skandaliczny! Do obyczajów tego domu należy zapewne tolerowanie takiego zachowania, ale ja nie przywykłem do podobnych rzeczy. Mówię ci to otwarcie, Kenwigs.
Dżentelmen trzyma przed sobą szklankę ponczu i zamierza właśnie umoczyć w niej wargi, gdy nadbiega inny dżentelmen, porywa tę szklankę i nie mruknąwszy nawet „przepraszam" czy „za pozwoleniem" unosi gdzieś tę szklankę ponczu. Może to i dobre maniery... może... Ale ja ich nie rozumiem i koniec, a co więcej, bynajmniej nie zależy mi na tym, by je kiedykolwiek zrozumieć. W ten sposób zwykłem wyrażać swe poglądy, które są takie a nie inne, a jeśli nie podobają ci się, Kenwigs, to i tak już minęła godzina, o której zwykle udaję się na spoczynek, mogę więc nie .zwlekając zaraz ruszyć do domu.
Co za przykre wydarzenie! Od paru chwil poborca siedział nadęty, wydychając urażoną godność. Wreszcie wybuchnął! Obrażony został wielki człowiek, bogaty krewny, nieżonaty wuj, który mocen był uczynić Morleenę główną swą spadkobierczynią, a nawet niemowlęciu zapisać coś niecoś. Wielki Boże! Jak to się wszystko skończy?
— Ogromnie mi przykro — pokornie rzekł pan Kenwigs.
— Nie odpowiadaj, że ci przykro — rzekł pan Lillyvicka bardzo surowym tonem. — Jeśli tak, dlaczegoś temu nie zapobiegł?
Katastrofa domowa sparaliżowała całe towarzystwo. Dama z parterowego pokoju od podwórka siedziała otwarłszy szeroko usta i półprzytomna z przerażenia wpatrywała się w poborcę; pozostali goście również byli oszołomieni wybuchem gniewu wielkiego człowieka. Pan Kenwigs, który nie umiał łagodzić drażliwych spraw, rozdmuchał tylko ogień próbując go ugasić.
— Po prostu nie pomyślałem o tym — rzekł ów dżentelmen. — Nie przypuszczałem, że taki drobiazg, jak szklanka ponczu, może pana wyprowadzić z równowagi.
— Wyprowadzić z równowagi! — powtórzył poborca. — Cóż ma znaczyć ta nowa impertynencja, panie Kenwigs? Morleeno, podaj mi kapelusz, drogie dziecko!
— Ach, panie Lillyvick! Nie zamierza nas pan przecie opuścić — wtrąciła się panna Petowker z najbardziej czarującym ze swych uśmiechów.
Ale pan Lillyvick nie zwracał uwagi na uwodzicielkę i wołał uparcie: „Morleeno, mój kapelusz!" Za czwartym powtórzeniem tego żądania pani Kenwigs bezwładnie opadła na fotel z jękiem, który mógłby zmiękczyć nawet kadź na wodę, nie mówiąc już o poborcy opłat za nią, a cztery małe dziewczynki (na stronie pouczone jak należy) obejmowały tymczasem rączkami brązowe spodnie wujaszka i niezbyt poprawną angielszczyzną błagały go, by został.
— W jakim celu miałbym tu zostać, moje dziatki? — bronił się pan Lillyvick. — Nikomu nie jestem potrzebny.
— Och, wuju! Nie mów tak okrutnie, jeśli nie chcesz mnie zabić — łkała pani Kenwigs.
— Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ktoś dowodził, że o to mi właśnie chodzi — odparł pan Lillyvick rzucając na Kenwigsa gniewne spojrzenie. — Wyprowadzić z równowagi! Co?
— Och! Nie mogę wprost patrzeć, jak mój wuj spogląda tak na mego męża — płakała pani Kenwigs. — Kłótnia w rodzinie! Okropność! Och! Och! Och!
— Panie Lillyvick — powiedział Kenwigs. — Mam nadzieję, że przez wzgląd na swą siostrzenicę pozwoli się pan przebłagać.
Całe towarzystwo gorąco poparło tę prośbę, skutkiem czego twarz poborcy rozpogodziła się; oddał kapelusz i wyciągnął prawicę.
— W porządku, Kenwigs — obwieścił. — A żeby ci pokazać, jak bardzo byłem wyprowadzony z równowagi, powiem, iż gdybym nawet wyszedł stąd bez jednego słowa, nie miałoby to żadnego wpływu na los tych kilku funtów, które waszym dziatkom zostawię po swojej śmierci.
— Morleeno Kenwigs! — zawołała matka w przypływie wzruszenia. — Na kolana przed twoim drogim wujem! Błagaj go, by kochał cię przez całe życie, bo to anioł, nie człowiek! Zawsze to mówię!
Panna Morleena zbliżyła się, by złożyć nakazany hołd, została jednak uniesiona w górę i ucałowana przez pana Lillyvicka, na co pani Kenwigs poskoczyła żywo i ucałowała wuja, a całe towarzystwo przyjęło wielkoduszność poborcy głośnym Szmerem uznania.
Czcigodny dżentelmen stał się więc znowu ośrodkiem zainteresowania zgromadzonych i z godnością lwa powrócił na należne mu w towarzystwie królewskie miejsce, z którego strąciły go na chwilę niespodziane wydarzenia. Powiadają, że czworonożne lwy są drapieżne wówczas tylko, gdy dokuczy im głód; dwunożne zaś bywają groźne, dopóki nie zaspokoją swego głodu zaszczytów i wyróżnień. Pan Lillyvick stał teraz znacznie wyżej niż kiedykolwiek, dowiódł bowiem swej potęgi, wspomniał o własnym majątku i zamiarach co do testamentu, zyskał wielkie uznanie dzięki szlachetnej bezinteresowności, a w dodatku otrzymał szklankę ponczu znacznie większą od tej, którą Newman Noggs porwał tak zdradziecko.
— Bardzo przepraszam wszystkich państwa, że znowu się narzucam — odezwał się Crowl zaglądając w tej właśnie radosnej chwili — ale dzieją się dziwne rzeczy. Noggs - mieszka w tym domu od pięciu lat i jak sięga pamięć najstarszych lokatorów, nikt go nigdy nie odwiedzał.
— Tak, proszę pana — przemówił poborca — to istotnie niezwykła pora odwiedzin, a zachowanie samego pana Noggsa jest, mówiąc delikatnie, co najmniej tajemnicze.
— Pewnie, że nie inne — przyznał Crowl. — Jeszcze coś państwu powiem... Wydaje mi się, że te dwie zjawy, bez względu na to kim są, musiały skądś uciec.
— Co naprowadziło pana na taką myśl? — spytał poborca, jednomyślnie choć milcząco wybrany i wysunięty na stanowisko wyraziciela ogólnej opinii. — Sądzę, że nie ma pan powodów, by podejrzewać, iż uciekli skądś nie uiściwszy należnych opłat i podatków?
— Pan Crowl spojrzał na poborcę z pogardą i zamierzał zgłosić zasadniczy protest przeciw uiszczaniu w jakichkolwiek bądź okolicznościach jakiegokolwiek rodzaju opłat i podatków, lecz na szczęście zdołał go powstrzymać szept pana Kenwigsa oraz parę mrugnięć i znaków porozumiewawczych pani K.
— Cóż, prawdę rzekłszy — podjął Crowl, który z całą uwagą i skupieniem podsłuchiwał pod drzwiami Newmana — prawdę rzekłszy, rozmawiali tak głośno, że we własnej izbie nie miałem chwili spokoju i od czasu do czasu, choćbym nie chciał, musiałem usłyszeć kilka słów. A wszystko, co usłyszałem, wskazuje na' to, że skądś uciekli. Nie chciałbym niepokoić pani Kenwigs, mam więc nadzieję, że nie są zbiegami z jakiegoś więzienia czy szpitala i nie przywloką tu zaraźliwej choroby albo czegoś w tym rodzaju, co mogłoby udzielić się dzieciom.
Podobne przypuszczenie tak przeraziło panią Kenwigs, iż przywrócenie jej do stanu graniczącego ze spokojem wymagało licznych troskliwych zabiegów panny Petowker z Teatru Królewskiego przy Drury Lane, nie mówiąc już o staraniach pana Kenwigsa, który pod nosem swej małżonki trzymał pękaty flakon soli trzeźwiących, dopóki nie powstała wątpliwość, czy łzy roszące twarz owej damy są wynikiem wzruszenia, czy też sal volatile.
Panie wyrażały swe współczucie najpierw pojedynczo, a później, zgodnie z obowiązującym zwyczajem, poczęły chóralnie ubolewać powtarzając raz po raz tak niepospolite zwroty jak: „Biedactwo", „Sama czułabym się tak na jej miejscu!", „Doprawdy, okropność!" i „Tylko matka pojmie uczucia matki!" Jednym słowem, zgromadzenie tak wyraźnie manifestowało swe poglądy, że pan Kenwigs postanowił udać się do pokoju pana Noggsa, by zażądać wyjaśnień, i prawdę rzekłszy, wychylił już dla kurażu szklankę ponczu w sposób nader zdecydowany i niezłomny, gdy nowa, straszliwa niespodzianka odwróciła uwagę wszystkich obecnych.
Był to początek serii szybkich, - przeraźliwych, rozdzierających wrzasków na drugim piętrze, a według wszelkiego prawdopodobieństwa w pokoju od podwórka, który w danej chwili gościł najmłodszego z Kenwigsów. Gdy rozległy się te wrzaski, pani Kenwigs oznajmiła, że do pokoju musiał wtargnąć jakiś obcy kot i dławi teraz dziecię, a dziewczyna śpi; następnie czuła matka rzuciła się do drzwi załamując ręce oraz, ku wielkiemu zakłopotaniu i zmieszaniu całego towarzystwa, wydając pełne zgrozy okrzyki.
— Kenwigs! Zobacz, co się dzieje! Prędko! — zawołała szwagierka gospodarza, która podchwyciła i siłą przytrzymywała panią Kenwigs. — Ach, moja droga, nie kręć się tak, bo w żaden sposób cię nie utrzymam!
— Moje maleństwo! Moje ukochane, ukochane, ukochane, ukochane maleństwo! — wrzeszczała pani Kenwigs, przy czym każde następne „ukochane" było głośniejsze od poprzedniego. — Mój najdroższy, słodki, niewinny Lillyvick! Puśćcie mnie do niego! Puść-cie-e-e!
Podczas tych rozpaczliwych okrzyków oraz płaczu i jęków czterech małych dziewczynek pan Kenwigs skoczył do pokoju na górze, skąd dochodziły niepokojące dźwięki. We drzwiach zderzył się z Nicholasem, który z dzieckiem na ręku wybiegał właśnie stamtąd tak gwałtownie, że troskliwy ojciec został zrzucony z sześciu stopni i wylądował na półpiętrze, nim znalazł czas, by otworzyć usta i spytać, co się właściwie dzieje.
— Proszę się nie obawiać! — zawołał Nicholas zbiegając po schodach. — Oto dziecko! Już po strachu! Wszystko w porządku! Nic się nie stało!
Rzucając takie i tym podobne uspokajające słowa Nicholas wręczył pani Kenwigs niemowlę (z wielkiego pośpiechu niósł je do góry nogami), a potem zawrócił, by przyjść z pomocą przestraszonemu niespodziewanym upadkiem panu Kenwigsowi, który silnie pocierał głowę.
Ta pocieszająca wiadomość uspokoiła przerażone towarzystwo, które zachowywało się dotychczas w sposób dowodzący zupełnego braku przytomności umysłu. Nieżonaty przyjaciel na przykład przez dłuższy czas podtrzymywał w ramionach siostrę pani Kenwigs, zamiast samej pani Kenwigs, wszyscy zaś widzieli, że — zapewne pod wpływem zakłócenia władz umysłowych — czcigodny pan Lillyvick pod osłoną uchylonych drzwi kilkakrotnie ucałował pannę Petowker tak spokojnie, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego.
— To po prostu drobiazg — mówił Nicholas zwracając się do pani Kenwigs. — Dziewczynka, która czuwała nad dzieckiem, była widać zmęczona; usnęła i podpaliła sobie włosy.
— Ty mała łajdaczko! — wrzasnęła pani Kenwigs, wymownie grożąc wskazującym palcem biednemu dziecku, które mogło mieć jakieś trzynaście lat, a teraz z osmaloną głową i wystraszoną twarzą gapiło się na liczne zgromadzenie.
— Usłyszałem jej krzyki — ciągnął Nicholas — zbiegłem na czas, by. zapobiec przerzuceniu się ognia na cośkolwiek innego. Mogą państwo być pewni, że dziecku nic się nie stało; sam wyjąłem je z łóżka i przyniosłem tutaj, żeby wszystkich uspokoić.
Po tych zwięzłych wyjaśnieniach niemowlę, ochrzczone na cześć poborcy wspaniałym imieniem Lillyvick, zostało niemal zaduszone, w uściskach całego zgromadzenia, a matka tuliła je do łona tak czule, że znowu zaczęło ryczeć. Naturalnym porządkiem rzeczy uwaga towarzystwa zwróciła się następnie ku dziewczynce, która ośmieliła się spalić sobie włosy, a teraz, otrzymawszy sporo klapsów i szturchańców od co energiczniejszych dam, uzyskała przebaczenie i została wyprawiona do domu, przy czym dziesięć pensów jej wynagrodzenia uległo konfiskacie na rzecz rodziny Kenwigsów.
— Nie wiem doprawdy, jakimi słowy mamy panu dziękować! — zawołała pani Kenwigs zwracając się do człowieka, który wręczył jej małego Lillyvicka. — Nie wiem, co mówić, by...
— Nic nie powinni państwo mówić — przerwał Nicholas — gdyż z całą pewnością niczym nie zasłużyłem na podziękowania. — Gdyby nie pan, dziecko mogłoby żywcem spłonąć — wdzięczyła się panna Petowker.
— Sądzę, że to mało prawdopodobne — rzekł Nicholas. — Ktoś z państwa na pewno zdążyłby tam dobiec, nim dziecku zagroziłoby najmniejsze niebezpieczeństwo.
— Bądź co bądź jednak pozwoli nam pan wypić swoje zdrowie — rzekł pan Kenwigs ruszając w kierunku stołu.
— Ale w mojej nieobecności — odparł Nicholas z uśmiechem. — Mam za sobą bardzo uciążliwą podróż i był bym nader nieciekawym biesiadnikiem — raczej przeszkodą niż pomocą w zabawie, gdybym nawet zdołał nie zasnąć, o czym poważnie wątpię. Jeśli państwo pozwolą, wrócę do mego przyjaciela, pana Noggsa, który poszedł na górę, gdy stwierdził, że nie stało się nic złego. Życzę państwu dobrej nocy!
'W taki to sposób Nicholas wymówił się od wzięcia udziału w libacji, a potem z wielkim wdziękiem skłonił się pani Kenwigs oraz innym damom i odszedł, zostawiwszy po sobie niecodzienne wrażenie.
—Co za czarujący młody człowiek! - zawołała pani Kenwigs.
— Doprawdy, skończony dżentelmen —dodał pan Kenwigs. — Nie sądzi pan, panie Lillyvick?
— Tak... — przyznał poborca, z powątpiewaniem wzruszywszy ramionami. — Tak... Dżentelmen... dżentelmen z... z wyglądu..— Spodziewam się, wuju, że nie masz nic przeciwko niemu? — spytała pani Kenwigs.
— Nie, moja droga— odparł poborca — nie... Jestem przekonany, że nie okaże się on... no... mniejsza -o to... Twoje zdrowie, kochanie, i waszej najmłodszej pociechy!
— Twojego imiennika, wuju — powiedziała pani Kenwigs ze słodziutkim uśmiechem. .
— I, mam nadzieję, godnego imiennika — uzupełnił pan Kenwigs chcąc całkowicie udobruchać poborcę. — Mam nadzieję, że to dziecię nigdy nie przyniesie wstydu swemu chrzestnemu ojcu, a w przyszłych latach okaże się na poziomie rodziny Lillyvicków, której miano nosi. Twierdzę stanowczo, a pani Kenwigs żywi podobne przekonanie i odczuwa to równie silnie jak ja, że możność nazwania syna Lillyvickiem jest jednym z największych Błogosławieństw i zaszczytów mego życia.
— Największym błogosławieństwem, Kenwigs — szepnęła małżonka.
— Największym błogosławieństwem — poprawił się Kenwigs. — Błogosławieństwem, którego, jak tuszę, i ja, jako ojciec, okażę się kiedyś godnym.
Było to polityczne posunięcie Kenwigsów, stwierdzało bowiem, iż pan Lillyvick jest źródłem i podstawą wszystkich przyszłych powodzeń niemowlęcia. Zacny poborca odczuł subtelną zręczność tego kroku i natychmiast zaproponował zdrowie bezimiennego dżentelmena, który dzisiejszego wieczoru wyróżnił się spokojem i szybką orientacją.
— To, jak pozwolą sobie zauważyć — dodał pan Lillyvick tonem daleko posuniętego ustępstwa — zupełnie przystojny młody człowiek i posiada maniery, którym, jak przypuszczam, odpowiada jego charakter.
— Doprawdy, ma uroczą twarz i postawę — powiedziała pani Kenwigs.
— Z całą pewnością! — przyznała panna Petowker. — W wyglądzie jego jest coś zupełnie... mój Boże... wyleciało to słowo z pamięci...
— Jakie słowo? — spytał pan Lillyvick.
— Doprawdy... Mój Boże, co za głuptas ze mnie — ciągnęła z zakłopotaniem panna Petowker. — Jak to się mówi, kiedy lordowie urywają kołatki u drzwi, turbują policjantów utrzymują ekwipaże za cudze pieniądze i robią różne takie rzeczy?
— Arystokratycznego? — podsunął poborca.
— Ach, tak! Arystokratycznego! — zgodziła się panna Petowker. — Jest w nim coś arystokratycznego, prawda?
Panowie zachowali spokój i uśmiechnęli się do siebie jak ludzie, którzy mówią: „Cóż, różne bywają gusta", ale panie orzekły jednomyślnie, iż Nicholas posiada arystokratyczny wygląd, a że nikt nie kwapił się ze sprzeciwem, pogląd ów ostatecznie zatriumfował.
Ponieważ wypito już- cały zapas ponczu, a małe Kenwigsiątka, które od jakiegoś czasu podpierały powieki palcami, zaczęły się buntować i dość natarczywie żądać położenia do łóżek, poborca poruszył towarzystwo dobywając zegarka i ogłaszając, że już blisko druga. Wiadomość ta niektórych gości zdziwiła, innych zaś przeraziła i gdy po uciążliwych poszukiwaniach znaleziono pod stołami wszystkie męskie i damskie nakrycia głowy, właściciele ich rozeszli się wreszcie. Poprzedziły to liczne uściski rąk i liczne miłe słowa gości, którzy mówili, że nigdy jeszcze nie spędzili tak miłego wieczoru; że z wielkim zdziwieniem dowiedzieli się, iż jest już tak późno, bo niedawno zegar bił pól do jedenastej; że bardzo żałują, iż państwo Kenwigsowie co tydzień nie obchodzą rocznicy ślubu; że pani Kenwigs zdołała jakimś czarodziejskim sposobem urządzić tak wspaniałe przyjęcie ku ogólnemu podziwowi. Odchodząc mówili jeszcze mnóstwo równie pochlebnych zdań, na które pan i pani Kenwigs odpowiadali dziękując każdej damie i każdemu panu seriatim , iż zaszczycili ich swym towarzystwem, a także wyrażając nadzieję, że wszyscy bawili się choć w połowie tak dobrze, jak zapewniają.
Jeśli zaś chodzi o Nicholasa, zupełnie zresztą nieświadomego wrażenia, jakie wywołał, to spał on od dawna, pozostawiwszy Noggsowi i Smike'owi opróżnianie butelki, do czego para owa przystąpiła z tak niezwykłym zapałem, że Newmanowi trudno było w końcu ustalić, czy sam jest trzeźwy i czy widział w życiu dżentelmena tak dokładnie, sumiennie i całkowicie pijanego jak jego nowy znajomy.
ROZDZIAŁ XVI
W KTÓRYM NICHOLAS STARA SIĘ O PEWNE STANOWISKO, LECZ WOBEC NIEPOWODZENIA PRZYJMUJE POSADĄ NAUCZYCIELA W DOMU PRYWATNYM
Nazajutrz rano Nicholas zatroszczył się przede wszystkim o wyszukanie sobie jakiegoś kąta, w którym, dopóki nie zaświtają lepsze dni, mógłby jakoś przebiedować nie nadużywając gościnności Newmana Noggsa, choć ten dla swego młodego przyjaciela chętnie sypiałby nawet na schodach.
Wolny lokal, o którym wspominało ogłoszenie wywieszone w parterowym oknie, po bliższym poznaniu okazał się małą jak wnęka okienna izdebką od podwórka, na drugim piętrze, skąd roztaczał się widok na pocętkowane sadzami dachówki i kominy. O wynajem tej części domostwa, na umiarkowanych warunkach i z tygodnia na tydzień, mógł pertraktować mieszkaniec jednego z parterowych pokojów, upoważniony przez kamienicznika do dysponowania zwalnianymi pokojami oraz bacznego pilnowania, by który z lokatorów nie umknął. Gwarancją sumiennego wykonywania ostatnio wspomnianego obowiązku było bezpłatne mieszkanie, przyznane owemu administratorowi, który w przeciwnym wypadku sam mógłby w każdej chwili ulec pokusie ucieczki!
Nicholas zamieszkał więc w tym pokoju; u pobliskiego tandeciarza wynajął kilka niezbędnych mebli, które opłacił z góry za pierwszy tydzień kosztem niewielkiego funduszu, jaki zdobył zamieniając na gotowy grosz część zapasowej garderoby, a dokonawszy tego zasiadł, by zastanowić się nad widokami na przyszłość, które, podobnie jak widok z jego okna, były bardzo ograniczone i ponure. Ponieważ widoki te bynajmniej nie zyskiwały przy bliższym poznaniu, lecz wręcz przeciwnie, stawały się coraz bardziej odrażające, Nicholas postanowił wyjść na spacer, by zapomnieć o nich w szybkim i męczącym marszu. Wziął więc kapelusz i pozostawiając biednego Smike'a, który ustawiał i przestawiał meble z takim przejęciem, jakby owa izba była najwspanialszym pałacem, wyszedł na ulicę i wmieszał się w przepełniające ją tłumy.
Chociaż człowiek łatwo może utracić poczucie własnego znaczenia, gdy stanie się po prostu cząstką obojętnej wobec niego, ruchliwej ciżby, nie oznacza to wcale, by z równą łatwością zatracić mógł świadomość dręczących go trosk. Bez względu więc na to, jak szybko Nicholas maszerował, niefortunny stan własnych interesów był jedyną kwestią zaprzątającą jego umysł. Kiedy zaś próbował odsunąć ją od siebie rozważając w wyobraźni sytuację i możliwości otaczających go ludzi, wnet łapał się na tym, że porównuje ich losy ze swoimi i niepostrzeżenie niemal wraca znowu do dawnych rozmyślań.
Gdy całkowicie tym pochłonięty szedł jedną z wielkich arterii Londynu, podniósł przypadkowo wzrok i ujrzał niebieski szyld, na którym złotymi literami wypisane było: „Kantor Pośrednictwa. Wiadomości o wszelkiego rodzaju posadach i stanowiskach". Kantor mieścił się w sklepie z podwójnymi drzwiami, zaopatrzonymi w firaneczki z gazy, a w jego wystawowym oknie wisiał długi i zachęcający szereg ręcznie kaligrafowanych ogłoszeń o najrozmaitszych wolnych posadach, od osobistego sekretarza aż do chłopca na posyłki.
Nicholas instynktownie zatrzymał się przed tym przybytkiem nadziei i zaczął przebiegać wzrokiem rzędy wypisanych drukowanymi literami kartonów, zapowiadających wspaniałe możliwości życiowe, a wystawionych tu w tak wielkiej ilości. Ukończywszy ten przegląd odszedł kilka kroków, potem wrócił, potem znowu odszedł — i wreszcie parę razy zatrzymawszy się z waha przed samymi drzwiami kantoru pośrednictwa, zdobył się na decyzję i wszedł.
Znalazł się w małym sklepie z podłogą wyłożoną materiałem imitującym dywan. W jednym z rogów stał otoczony balustradką wysoki pulpit, za którym siedział mizerny młodzieniec z przebiegłymi oczyma i bardzo wystającą dolną szczęką. Jego to właśnie dzieła wypisane drukowanymi literami przesłaniały wystawowe okno. Teraz trzymał przed sobą otwartą grubą księgę; pomiędzy jej kartki wsunął palec prawej ręki wpatrując się przy tym w bardzo otyłą starą damę w czepku — nie -wątpliwie właścicielkę zakładu — która grzała się przy kominku. Młodzieniec ów zdawał się tylko czekać na zlecenie chlebodawczyni, by niezwłocznie zacytować jedną z pozycji zawartych między zardzewiałymi klamrami wspomnianej księgi.
Ponieważ na zewnątrz sklepu znajdowała się tablica, która informowała przechodniów, że służące do wszystkiego czekają codziennie od dziesiątej rano do czwartej po południu i w każdej chwili można je nająć do pracy, Nicholas domyślił się od razu, że kilka krzepkich młodych kobiet w chodakach i Z parasolkami, siedzących rzędem na ławce ustawionej w rogu pokoju, czeka w tym właśnie celu, zwłaszcza że biedaczki wyglądały na zatroskane i przygnębione. Nie. był tak pewien pozycji i zawodu dwóch wystrojonych młodych niewiast, które rozmawiały z otyłą damą przed kominkiem, dopóki — gdy usiadł w kąciku i bąknął coś, że poczeka, aż inni klienci zostaną załatwieni — otyła dama nie podjęła rozmowy przerwanej jego wejściem.
— Kucharka, Tom — rzuciła otyła dama, która, jak już wyżej wspomniano, grzała się przy kominku,
— Kucharka — powtórzył Tom przewracając karty księgi. — Dobrze! .
— Wynajdź tam jakieś lekkie zajęcie - dodała otyła dama.
— Wybierz parę najlżejszych, młodzieńcze! — odezwała się wytworna niewiasta w bucikach w czarno-białą kratkę, zapewne klientka.
— Pani Marker — czytał Tom. — Russel Place, Russel Square. Osiemnaście gwinei. Herbata i cukier. Dwie osoby! Goście bardzo rzadko. Pięcioro służby. Tylko dla niezamężnej, bez znajomych płci męskiej.
— Boziu! — zaszczebiotała klientka. — Nic z tego nie będzie! Wynajdź pan coś innego, młodzieńcze!
— Pani Wrymug — ciągnął Tom. — Pleasant Place, Finsbury. Dwanaście gwinei. Bez herbaty, bez cukru. Poważna rodzina...
— Och! Nie warto dalej czytać... — przerwała klientka.
— Trzech poważnych lokai — powiedział Tom z naciskiem.
— Trzech, powiadasz pan? — spytała klientka innym już tonem.
— Trzech poważnych lokai — powtórzył Tom. — Kucharka, pokojowa i osoba do dzieci. Każda z wymienionych służących płci żeńskiej obowiązana jest w każdą niedzielę trzykrotnie uczestniczyć w zebraniach bractwa kościelnego, Little Bethel Congregation, i to w towarzystwie jednego z lokai. Jeśli kucharka okaże się osobą poważniejszą od lokaja, należy oczekiwać,' iż wpłynie ona na poprawę tego ostatniego. Jeśli lokaj okaże się osobą poważniejszą od kucharki, należy oczekiwać, iż wpłynie on na poprawę tej ostatniej.
— Proszę o ten adres — powiedziała klientka. — Nie wiem, jak będzie, ale może to się nada.
— Mam coś jeszcze — rzucił Tom odwracając karty. — Rodzina pana Gallanbile, członka Parlamentu. Piętnaście gwinei. Herbata i cukier. Żeńskiej osobie wolno przyjmować kuzynów płci męskiej, pod warunkiem, że są bogobojni. Uwaga; w Sabat zimna kolacja dla służby, gdyż pan Gallanbile jest gorącym zwolennikiem ścisłego przestrzegania przepisów kościelnych. W niedzielę nie gotuje się niczego prócz kolacji dla państwa Gallanbile, co stanowi wyjątek dopuszczalny, ponieważ wypływa z konieczności i miłosierdzia. W święto pan Gallanbile jada późną kolację pragnąc uchronić kucharkę od grzechu strojenia się i próżności."
— Nie sądzę, żeby to odpowiadało mi tak jak poprzednie miejsce — rzekła klientka poszeptawszy chwilkę ze swą towarzyszką. — Poproszę o tamten adres, młodzieńcze. Jeżeli tam nic nie załatwię, to przecież zawsze mogę wrócić.
Tom przepisał żądany adres i wystrojona klientka, uiściwszy niewielkie honorarium na ręce otyłej damy wyszła wraz z przyjaciółką.
Nicholas otwierał właśnie usta, by poprosić młodego człowieka o spojrzenie pod literę „S" i sprawdzenie, czy jest jeszcze wolne jakieś stanowisko sekretarza, gdy do biura weszła nowa interesantka, której Nicholas bez wahania ustąpił pierwszeństwa zdziwiony i zaciekawiony jej powierzchownością.
Była to młoda, najwyżej osiemnastoletnia dama o bardzo wiotkiej i drobnej, ale doskonale ukształtowanej figurze. Nieśmiało zbliżyła się do pulpitu i bardzo cichym głosem zapytała, czy jest jakieś miejsce guwernantki, albo damy do towarzystwa. Mówiąc te słowa uniosła na chwilę woal i odsłoniła twarz niezwykle piękną, ocienioną jednak chmurą smutku, zastanawiającego u tak młodej osoby. Otrzymawszy kartkę polecającą do kogoś, czyje nazwisko figurowało w księdze, podziękowała w przyjęty tu sposób i wyszła ze sklepu.
Ubrana była schludnie i bardzo spokojnie, tak — prawdą rzekłszy — skromnie, że suknia jej, gdyby nosił ją ktoś posiadający mniej osobistego wdzięku, mogłaby uchodzić za starą i nędzną. Towarzyszką tej młodej damy — gdyż miała ona towarzyszkę — była niechlujna dziewczyna o czerwonej twarzy i okrągłych oczach, która— sądząc ze spierzchniętych gołych rąk wyglądających spod poplamionej chustki oraz na poły tylko zmytych śladów sadzy i węgla, jakie zdobiły jej twarz — miała coś wspólnego z siedzącymi na ławce służącymi do wszystkiego; wymieniła też z nimi wiele uśmiechów i różnych znaków porozumiewawczych, świadczących niezbicie o tajemniczych, zbliżonych do wolnomularskich, praktykach stosowanych w owym cechu.
Służąca pospieszyła za swą panią i zanim Nicholas zdążył ochłonąć z pierwszego oszołomienia i podziwu, młoda dama wyszła: Nie jest to tak zupełnie a całkowicie wykluczone, jak zdawać by się mogło niektórym trzeźwo usposobionym osobom, że młodzieniec pospieszyłby w ślady tych klientek, gdyby nie powstrzymała go od tego rozmowa otyłej damy z jej oficjalistą.
— Kiedy ma znowu przyjść, Tom? — spytała Otyła dama.
— Jutro rano — odparł Tom przycinając pióro.
— Dokąd ją posłałeś? — spytała.
— Do pani Clark — odparł Tom.
— Jeśli tam się zgodzi, będzie miała nienajgorsze życie — rzekła otyła dama sięgając do tabakierki po szczyptę tabaki.
Zamiast odpowiedzi Tom wypchnął policzek językiem i chcąc widać przypomnieć o obecności klienta zwrócił upierzoną stronę pióra w kierunku Nicholasa, co skłoniło otyłą damę do zapytania:
— A czym panu możemy służyć?
Nicholas wyjaśnił zwięźle, iż chciałby się dowiedzieć, czy nie ma u jakiegoś dżentelmena wolnej posady sekretarza czy pisarza.
— Czy nie ma? — zawołała otyła dania. — Przynamniej kilkanaście! Prawda, Tom?
— No, chyba — odparł ów młody dżentelmen, a mówiąc to mrugnął na Nicholasa z pewną dozą poufałości, którą uważał niewątpliwie za dowód pochlebnego wyróżnienia, a którą jednak niewdzięczny interesant przyjął raczej z niesmakiem.
Po przejrzeniu księgi okazało się, że kilkanaście odpowiednich dla Nicholasa stanowisk zmalało do jednego. Pan Gregsbury, znamienity członek Parlamentu, mieszkający w Manchester Buildings, w Westminsterze; poszukuje młodego człowieka, który zająłby się jego kancelarią. Nicholas zaś jest takim właśnie młodym człowiekiem, jakiego poszukuje pan Gregsbury.
— Nie wiem, jakie są warunki, bo pan .Gregsbury powiedział, że sam je omówi z kandydatem — nadmieniła otyła dama — ale muszą być doskonałe, ponieważ pan Gregsbury jest członkiem Parlamentu.
Pomimo całego niedoświadczenia Nicholas nie bardzo był pewien logiki tego rozumowania ani słuszności wyprowadzonych zeń wniosków, nie podejmując jednak dyskusji zapisał adres i postanowił bezzwłocznie wybrać się do pana Gregsbury.
— Nie znam numeru domu — powiedział Tom — ale Manchester Buildings to niewielki zaułek i jeśli nawet będzie pan musiał stukać do wszystkich drzwi po obu stronach i pytać o pana Gregsbury, nie zajmie to panu wiele czasu. Ładna dziewczyna, co?
— Jaka dziewczyna? — spytał Nicholas sucho.
— Aha... Jaka dziewczyna?... Co?... — mruknął Tom przymykając jedno oko i zadzierając podbródek. — Nie zauważył jej pan, co? I nie chciałby pan być na moim miejscu jutro rano, kiedy ona tu przyjdzie, co?
Nicholas spojrzał na obrzydliwego pisarczyka) jak gdyby miał ochotę wynagrodzić go za podziw dla młodej damy uderzeniem w ucho wielekroć wspomnianą księgą. Pohamował się jednak i z wyniosłą miną opuścił kantor buntując się w swym oburzeniu przeciw starodawnym, rycerskim prawom, które nie tylko uważały za słuszne i sprawiedliwe, by dobry rycerz wysłuchiwał zachwytów nad wdziękami damy swego serca, lecz również nakazywały owemu rycerzowi błądzić po świecie i rozbijać łby wszystkim przyziemnym i niepoetycznym osobnikom, odmawiającym wynoszenia pod niebiosy cnót dziewicy, której nigdy w życiu nie widzieli i o której nie zdarzyło im się nawet słyszeć (jak gdyby to mogło być wystarczającym usprawiedliwieniem!).
Nie rozmyślając dłużej nad własnymi niepowodzeniami, lecz zastanawiając się, jakie troski gnębić mogą piękną pannę, Nicholas błądził, pytał wielokrotnie o drogę, za każdym niemal razem otrzymywał mylną wskazówkę, aż wreszcie dotarł do miejsca, którego poszukiwał.
W starożytnym grodzie Westminster, o niespełna ćwierć mili od jego niemniej starożytnej świątyni, leży ciasna i brudna dzielnica, stanowiąca w czasach nowożytnych świątynię pomniejszych członków Parlamentu. Cała ta dzielnica mieści się w jednej uliczce — szeregu ponurych domów mieszkalnych. Z okien ich podczas ferii parlamentarnych zwisają posępnie żałosne szeregi ogłoszeń z których wyczytać można słowa „do wynajęcia", równie jasno, jak z twarzy tutejszych lokatorów, gdy zasiadają szeregami na rządowych czy opozycyjnych ławach i drzemią, wraz ze swymi ojcami drzemie wówczas sesja parlamentarna. W ruchliwszych porach roku ogłoszenia owe nikną, a domostwa napełniają się prawodawcami. Prawodawcy zajmują partery, pierwsze piętra, drugie piętra, trzecie piętra i poddasza. Z ciasnych apartamentów buchają kłęby oddechów deputacji i delegacji. Podczas niepogody cała okolica dusi się w oparach zapleśniałych uchwał Parlamentu i zatęchłych petycji. Roznosiciele przesyłek z Poczty Głównej słabną, gdy przekroczą zakażone granice tej dzielnicy, a nędznie odziane postacie przesuwają się nieustannie tam i z powrotem w poszukiwaniu jakiegoś listu do odniesienia, niby zmęczone upiory średniowiecznych Skrybów Doskonałych. Oto Manchester Buildings! O każdej godzinie nocy można tu usłyszeć zgrzyt klucza w zamku jakichś drzwi, a czasami, gdy powiew wiatru, snujący się nad rzeką, która obmywa stopy tych domostw, poniesie dźwięki w stronę wejścia - na zaułek, można również usłyszeć słaby i piskliwy głos jakiegoś młodego członka Parlamentu, przygotowującego swą jutrzejszą mowę. Katarynki i pozytywki trzeszczą tu, hałasują i fałszują przez cały dzień, gdyż Manchester Buildings to pułapka: można tam wejść, ale nie można stamtąd wyjść; to flakon, z którego nic nie może wypłynąć, ma on bowiem zbyt krótką i wąską szyjkę. Pod tym względem zaułek stanowi ilustrację losów niektórych swych najbardziej awanturniczych mieszkańców którzy wkręciwszy się do Parlamentu przy pomocy rozmaitych łamańców i sztuczek szybko stwierdzili, że i z tej instytucji nigdzie nie będą mogli wypłynąć, gdyż, podobnie jak Manchester Buildings, nie wiedzie ona nigdzie — stanowi drogę tylko do samej siebie — i że trzeba ją w końcu opuścić, nie będąc ani bogatszym, ani odrobinę sławniejszym niż wtedy, kiedy się tam wchodziło.
Z adresem wielkiego pana Gregsbury w ręku Nicholas skręcił na Manchester Buildings. Ponieważ zaś strumień ludzki wpadał właśnie do lichego domostwa położonego w pobliżu wejścia na zaułek, młodzieniec poczekał, aż ludzie ci wejdą, i podszedłszy do służącego odważył się na pytanie, czy nie wiadomo mu, gdzie tu mieszka pan Gregsbury.
Służący — bardzo blady i niechlujny wyrostek — wyglądał tak, jakby od urodzenia sypiał w piwnicy, co było zresztą zupełnie prawdopodobne.
— Pan Gregsbury? — odparł. — Pan Gregsbury mieszka tutaj. W porządku. Proszę.
Nicholas pomyślał, że lepiej dostać się do" środka, póki można, więc wszedł, a służący natychmiast zamknął drzwi i zniknął.
Już to samo było wystarczająco dziwne, ale jeszcze dziwniejszym i bardziej kłopotliwym był fakt, że cały przedsionek, ciasne schody i wnęki okienne wypełniał, zaciemniając dostatecznie już mroczny korytarz, zwarty tłum osobników o twarzach nacechowanych głębokim poczuciem ważności, który to tłum najwidoczniej czekał w cichym skupieniu na jakieś wydarzenie mające wkrótce nastąpić. Od czasu do czasu ktoś szepnął coś sąsiadowi do ucha albo jakaś mała grupka poszeptała pomiędzy sobą, a potem szeptający z przekonaniem kiwali albo poważnie potrząsali głowami, jakby mieli zamiar dokonać jakiegoś rozpaczliwego czynu i byli na to zdecydowani, bez względu na konsekwencje.
Ponieważ minęło kilka minut, a nie zaszło nic, co mogłoby wyjaśnić wspomniane zjawiska, Nicholas zdał sobie sprawę z niezręczności swej sytuacji i- chciał już zwrócić się do najbliższego sąsiada z prośbą o wyjaśnienie, gdy wtem na schodach rozpoczął się ruch i jakiś głos zawołał:
— Proszę na górę, panowie! Bardzo proszę! Dżentelmeni stojący na schodach bynajmniej nie mieli zamiaru wchodzić na górę, przeciwnie, zaczęli schodzić z wielkim pośpiechem i tłumaczyć niezwykle uprzejmie, iż przodem powinni pójść dżentelmeni, którzy stoją najbliżej drzwi wejściowych. Dżentelmeni, którzy stali najbliżej drzwi wejściowych, utrzymywali równie grzecznie, iż pod żadnym pozorem nie śmieliby nawet pomyśleć o czymś podobnym, czynili jednak to, o czym nie śmieliby pomyśleć, gdyż inni dżentelmeni napierali na nich (a również na Nicholasa) i tłocząc się wpychali ich nie tylko na schody, lecz również do gabinetu samego pana Gregsbury, gdzie popychani musieli wkroczyć z nieprzystojną szybkością i bez żadnej możliwości odwrotu, ponieważ cisnący się za nimi tłum wypełnił ten apartament po brzegi.
— Dżentelmeni! — przemówił pan Gregsbury. — Witam was z radością! Doprawdy, miło mi was powitać!
Pan Gregsbury był raczej zakłopotany i zupełnie nie wyglądał na gospodarza, któremu miło powitać grono gości, sprawić to jednak mogła jego senatorska powaga oraz umiejętność trzymania uczuć na wodzy, tak charakterystyczna dla mężów stanu. Był to krzepki, otyły, napuszony jegomość o tępym wyrazie twarzy i donośnym głosie; umiał on na pamięć znaczną ilość zdań bez żadnego znaczenia i, krótko mówiąc, posiadał wszelkie cechy doskonałego członka Parlamentu.
- A więc, panowie — powiedział pan Gregsbury rzucając wielką paczkę gazet do stojącego u jego stóp kosza na papiery, rozpierając się w fotelu i kładąc ręce na jego poręczach — jak widzę z prasy, nie jesteście zadowoleni z mego postępowania,
— Tak, panie Gregsbury, nie jesteśmy zadowoleni -odezwał się silnie wzburzony, zażywny starszy jegomość, który w tej chwili wyskoczył z tłumu i stanął na przedzie.
— Czy mnie wzrok myli — rzekł pan Gregsbury — czy też to mój stary przyjaciel Pugstyles?
— We własnej osobie — odparł zażywny starszy pan.
— Podaj mi prawicę, zacny przyjacielu — ciągnął pan Gregsbury. — Pugstyles, stary przyjacielu, ogromnie mi przykro, że cię tu widzę.
— I mnie ogromnie przykro, że się tu znalazłem— odpowiedział pan Pugstyles — lecz zachowanie pańskie, panie Gregsbury, uczyniło tę deputację z pańskiego okręgu wyborczego kategorycznie nieuniknioną.
— Moje zachowanie, Pugstyles... — mówił pan Gregsbury obrzucając deputację wzrokiem pełnym wielkodusznej łaskawości. — Zachowaniem moim kierowała dotychczas i zawsze kierować będzie szczera troska o istnienie i prawdziwe korzyści naszej wielkiej i szczęśliwej ojczyzny. Kiedy spoglądam na ten kraj czy też poza jego granice, kiedy widzę spokojne i pracowite miasta i wioski ojczystej wyspy, jej rzeki z parowcami, jej drogi żelazne z lokomotywami, jej ulice z dorożkami, jej niebiosa z balonami o sile i rozmiarach nie znanych dotąd w historii aeronautyki naszego czy jakiegokolwiek bądź innego narodu... Powiadam więc, czy to spoglądam, tylko na nasz kraj, czy też wytężając wzrok podziwiani nieograniczone możliwości naszych ziem zdobytych i opanowanych dzięki brytyjskiej wytrwałości i brytyjskiemu męstwu, a które to ziemie jaśnieją dziś przed mym wzrokiem, wówczas klaszczę w dłonie i wędrując spojrzeniem ku rozpostartym nad mą głową bezmiarom, wołam: „Dzięki Niebiosom! Jestem Brytyjczykiem!"
Był czas, kiedy taki wybuch entuzjazmu zostałby powitany gromką i budzącą echa owacją, lecz dzisiaj delegaci przyjęli go z mrożącym chłodem. Wszyscy, zdawało się, odnieśli wrażenie, iż wybuch ów, który miał być wyjaśnieniem politycznych posunięć pana Gregsbury, zbyt mało zawiera w sobie konkretów, a pewien dżentelmen z ostatnich szeregów, nie zawahał się nawet zauważyć głośno, że jego zdaniem cała mowa zdradza silne tendencje do bajdurzenia.
— Nie znany mi jest termin „bajdurzenie" — powiedział pan Gregsbury. — Jeśli ma on oznaczać, że opiewając mój kraj rodzinny pozwoliłem unieść się nieco zapałowi czy może użyłem zbyt wielu przenośni, przyznaję tej uwadze najzupełniejszą słuszność. Jestem dumny z tej wolnej i szczęsnej krainy. Cała ma postać rośnie, wzrok goreje, pierś oddycha głęboko, serce wzbiera, duch płonie, kiedy oczyma wyobraźni widzę jej wielkość i sławę.
— Pragnęlibyśmy zadać panu parę pytań — wtrącił spokojnie pan Pugstyles.
— Bardzo proszę, dżentelmeni. Czas mój należy do was i do mej ojczyzny... tak... do ojczyzny — odparł pan Gregsbury.
Uzyskawszy to zezwolenie pan Pugstyles nałożył okulary i dobył z kieszeni zapisaną ćwiartkę papieru. Na widok ten prawie wszyscy pozostali uczestnicy deputacji również dobyli z kieszeni zapisane ćwiartki papieru, widocznie chcąc sprawdzać pana Pugstylesa, gdy będzie odczytywał pytania. Potem pan Pugstyles przystąpił wprost do rzeczy.
— Pytanie pierwsze: Czy przed wyborami nie złożył pan dobrowolnego przyrzeczenia, iż w razie swego zwycięstwa wykorzeni pan niezwłocznie zwyczaj kasłania i mruczenia w Izbie Gmin, oraz czy nie został pan sam zakasłany i zamruczany podczas pierwszej debaty sesji, jako też, czy podjął pan od tego czasu jakieś kroki zmierzające do reformy w tym względzie? Czy nie przyrzekał pan również, iż zadziwi pan rząd i wstrząśnie nim od stóp do głów? I czy zadziwił pan rząd i wstrząsnął nim od stóp do głów, czy też pan tego nie uczynił?
— Przejdźmy do następnego pytania, drogi Pugstyles — rzekł pan Gregsbury.
— Czy nie ma pan żadnych wyjaśnień w związku z pierwszym pytaniem? - spytał pan Pugstyles.
— Oczywiście, że nie! — odparł pan Gregsbury.
Uczestnicy deputacji spojrzeli groźnym wzrokiem najprzód na siebie nawzajem, później zaś na członka Parlamentu, a „drogi Pugstyles", zmierzywszy długim spojrzeniem znad okularów pana Gregsbury, powrócił do swej listy zapytań. — Pytanie drugie: Czy nie złożył pan również dobrowolnego przyrzeczenia, iż w każdym wypadku będzie pan popierał kolegę ze swego okręgu, oraz czy przedwczoraj wieczorem nie opuścił" pan tego kolegi i nie głosował wraz z przeciwną stroną, ponieważ żona przywódcy owej strony zaprosiła panią Gregsbury na przyjęcie?
— Dalej — powiedział pan Gregsbury.
— Czy i tym razem nie ma pan nic do powiedzenia? — spytał rzecznik deputacji.
— Absolutnie nic! — odparł pan Gregsbury. Deputacja, która widywała go tylko podczas objazdów
przedwyborczych i w dniu samych wyborów, oniemiała wprost wobec tej lodowatej obojętności. Pan Gregsbury wydawał się zupełnie innym człowiekiem. Przedtem był mlekiem i miodem, teraz — lodem i octem. Ale ludzie tak się przecież zmieniają w różnych okolicznościach!
— Pytanie trzecie i ostatnie — powiedział z naciskiem pan Pugstyles. — Czy nie oświadczył pan w czasie kampanii wyborczej, że stanowczo i nieodwołalnie zamierza pan przeciwstawiać się wszelkim projektom, poddawać każdą kwestię pod głosowanie, domagać się ponownego rozpatrywania każdej sprawy, codziennie wpisywać do ksiąg nowe wnioski, a mówiąc krótko i własnymi pańskimi niezapomnianymi słowy: wstrząsnąć wszystkim i wszystkimi?
Zakończywszy tym dobitnym pytaniem pan Pugstyles zwinął swą listę, co uczynili również wszyscy jego współtowarzysze.
Pan Gregsbury zastanowił się, głośno wytarł nos, jeszcze głębiej usadowił się w fotelu, potem pochylił się do przodu, oparł łokcie o stół, zrobił trójkąt z dwu wielkich i dwu wskazujących palców i przytykając do nosa wierzchołek owego trójkąta rzucił z uśmiechem:
— Zaprzeczam wszystkiemu!
Na tak nieoczekiwaną odpowiedź wśród deputacji podniósł się głuchy pomruk, a ten sam dżentelmen, który z okazji mowy wstępnej powiedział coś o bajdurzeniu, pozwolił sobie teraz na krótką demonstrację i warknął jedno słowo: „Zrezygnować!" Warknięcie to podjęte zostało przez innych i wnet przekształciło się w bardzo stanowcze i ogólne żądanie.
— Jestem upoważniony do wyrażenia nadziei — odezwał się pan Pugstyles kłaniając się wyniośle — iż wysłuchawszy tego rodzaju życzenia większości swych wyborców zechce pan niezwłocznie zrezygnować z mandatu na rzecz innego kandydata, do którego wyborcy, jak im się wydaje, będą mogli żywić więcej zaufania.
Na te słowa pan Gregsbury odczytał następującą odpowiedź, którą, przewidując takie żądanie, przygotowałaby! uprzednio w formie listu; odpisy dla prasy były również gotowe:
Drogi panie Pugstyles!
Na drugim miejscu po dobrobycie naszej ukochanej krainy — tej wolnej i szczęśliwej wyspy, której siły i zasoby są, jak głęboko w to wierzę, wprost niewyczerpalne — stawiam szlachetną niezależność, która jest dumą i chlubą prawdziwego Anglika, a którą mam szczerą nadzieję bez skazy i zmazy przekazać moim dzieciom. Nie powodując się żadnymi motywami osobistymi, wiedziony jedynie wielkimi i doniosłymi względami konstytucyjnymi, których nie usiłuję tutaj wyjaśniać, gdyż są doprawdy pozą kręgiem pojmowania osób, które nie zgłębiły tak jak ja zawiłej i trudnej wiedzy politycznej — uważam, iż powinienem zachować swój mandat i tak właśnie postąpić zamierzam.
Zechce Pan łaskawie przekazać wyrazy mego uznania wyborcom z naszego okręgu i zaznajomić ich z treścią tej wypowiedzi.
Pozostaję, Drogi Panie Pugstyles, z głębokim szacunkiem etc. etc.
— A zatem w żadnym wypadku nie zamierza pan zrezygnować z mandatu? — spytał rzecznik deputacji.
Pan Gregsbury uśmiechnął się tylko i potrząsnął głową.
— Wobec tego żegnamy! — gniewnie rzucił pan Pugstyles.
— Niech was Bóg ma w swej opiece! — odparł pan Gregsbury, a deputacja pomrukując i rzucając wokół posępne spojrzenia poczęła wychodzić z gabinetu tak szybko, jak tylko pozwalały na to wąskie schody.
Kiedy wyszedł już ostatni gość, pan Gregsbury zatarł ręce i zachichotał tak, jak to czynią weseli jegomoście, gdy wydaje im się, że zrobili czy powiedzieli coś szczególnie udanego. Tak był pochłonięty składaniem gratulacji samemu sobie, że spostrzegł pozostawionego w cieniu firanek Nicholasa wówczas dopiero, gdy młodzieniec, obawiając się, iż w przeciwnym razie niepotrzebnie usłyszy jakiś monolog nie przeznaczony dla postronnych, uszu, zakasłał parę razy i w ten sposób zwrócił uwagę członka Parlamentu.
— Co to takiego? — odezwał się pan Gregsbury ostrym głosem.
Nicholas zbliżył się i złożył ukłon.
— Co pan tu robi? — spytał pan Gregsbury. — Szpieg mojego życia prywatnego! Wyborca ukryty w moim do mu! Słyszał pan moje oświadczenie, niechże więc pan zechce pójść w ślady deputacji!
— Postąpiłbym tak, gdybym był jej uczestnikiem, nie jestem nim wszakże — odparł Nicholas.
— Jak więc pan się tu dostał? — było to zupełnie oczywiste pytanie pana Gregsbury, członka Parlamentu, po czym nastąpiło drugie, które brzmiało: — I skąd pana diabli przynieśli?
— Przychodzę z kartką z kantoru pośrednictwa — wyjaśnił Nicholas. — Pragnę zaofiarować panu moje usługi jako sekretarz, a wiem, że poszukuje pan takiego pracownika.
— I tylko po to przyszedł pan tutaj, hę? — spytał pan Gregsbury mierząc Nicholasa podejrzliwym spojrzeniem.
Nicholas odpowiedział twierdząco.
— Nie ma pan nic do czynienia z żadną łajdacką gazetą, hę? — ciągnął pan Gregsbury.— Nie zakradł się pan do mego pokoju, by podsłuchać, co się tu dzieje, a później opisać to w prasie? Hę?
— Muszę z przykrością stwierdzić, że w danej chwili nie mam w ogóle nic do czynienia — odparł Nicholas uprzejmym, lecz zupełnie swobodnym tonem.
— Oo... — powiedział pan Gregsbury. — W jaki więc sposób dostał się pan na górę?
Nicholas opisał, jak został wepchnięty przez deputację.
— Aha, więc to tak — powiedział pan Gregsbury. — Proszę siadać.
Nicholas zajął miejsce, a pan Gregsbury spoglądał nań przez dłuższy czas, jakby chcąc się upewnić, nim zacznie pytać dalej, iż powierzchowność młodzieńca nie nasuwa żadnych zastrzeżeń.
— Chce pan zostać moim sekretarzem, hę? — spytał wreszcie.
— Szukam tego rodzaju zajęcia — rzekł Nicholas.
— Aha... — powiedział pan Gregsbury. — A cóż pan umie?
— Przypuszczam— rzekł Nicholas z uśmiechem — że umiem wszystko, co wchodzi w zakres zwykłych obowiązków sekretarza.
— Cóż mianowicie? — spytał pan Gregsbury.
— Cóż mianowicie? — zastanowił się Nicholas.
— Aha! Cóż mianowicie? — powtórzył członek Parlamentu przechylając głowę na bok i chytrze zerkając na młodzieńca.
— Obowiązki sekretarza są, być może, dość trudne do ścisłego zdefiniowania — rozpoczął Nicholas z namysłem. — Obejmują one... wydaje mi się... prowadzenie korespondencji...
— Dobrze! — przerwał pan Gregsbury.
— ...utrzymywanie w porządku papierów i dokumentów...
— Bardzo dobrze!
— ...od czasu do czasu zapewne pisanie pod pańskie dyktando — ciągnął Nicholas z lekkim uśmiechem — a ponadto chyba kopiowanie na użytek jakiegoś czasopisma niektórych pańskich wypowiedzi, jeżeli wygłosi pan mowę o niecodziennym znaczeniu.
— Niewątpliwie — przyznał pan Gregsbury. — I cóż dalej?
— Doprawdy — podjął Nicholas po krótkim namyśle — nie potrafię wymienić w tej chwili innych zadań sekretarza prócz ogólnej zasady, iż winien on być tak miłym we współpracy i tak przydatnym swemu chlebodawcy, jak tylko jest to możliwe bez naruszenia godności osobistej i przekroczenia zakresu obowiązków, których się podjął, a które uchodzą powszechnie za związane z tym stanowiskiem.
Pan Gregsbury przez chwilę spoglądał przenikliwie na Nicholasa, a potem rozejrzał się przezornie po całym pokoju i powiedział stłumionym głosem:
— Wszystko to bardzo piękne, panie... jak pańskie nazwisko?
— Nickleby.
— Wszystko to bardzo piękne, panie Nickleby, i bardzo słuszne w granicach, jakie obejmuje... tak... w granicach, jakie obejmuje, ale granice te obejmują niezbyt wiele. Istnieją i inne obowiązki, o których sekretarz parlamentarzysty nie powinien nigdy zapominać. Muszę być okurent wszystkiego, mój panie.
— Przepraszam bardzo — przerwał Nicholas myśląc, że nie dosłyszał.
— Muszę być okurent, mój panie — powtórzył pan Gregsbury.
— Aha, au courent — poprawił Nicholas. — Stokrotnie przepraszam, ale pozwolę sobie zadać pytanie, co pan chce przez to powiedzieć?
— To chyba zupełnie jasne, mój panie — odparł pan Gregsbury z uroczystą miną. — Sekretarz mój winien zgłębiać politykę zagraniczną całego świata, której odbicie' znaleźć można w codziennej prasie. Winien przeglądać wszystkie sprawozdania z zebrań publicznych, wszystkie artykuły wstępne i wiadomości dotyczące oficjalnych poczynań. Winien również sporządzać notatki dotyczące tego wszystkiego co, jego zdaniem, może się przydać do niewielkiej mówki w sprawie jakiejś aktualnej petycji lub czegoś w tym rodzaju. Czy pan rozumie?
— Sądzę, że tak — odparł Nicholas.
— Ponadto — ciągnął pan Gregsbury — musiałby on zaznajamiać się z dnia na dzień z rubryką bieżących wydarzeń w prasie, takich na przykład jak: „Tajemnicze zniknięcie i przypuszczalne samobójstwo chłopca od szynkarza" albo coś w tym sensie, z czego dałoby się zrobić interpelację do ministra spraw wewnętrznych. Musiałby on również przepisywać moje zapytania i to, co zapamiętam z odpowiedzi (a zwłaszcza wyrazy uznania dla mej niezależności i zdrowego rozsądku), i pocztą urzędową wysyłać te rękopisy do dziennika wychodzącego w moim okręgu, uzupełniając je, dla dobrego wrażenia, kilkowierszowym komentarzem, głoszącym, iż zawsze można dojrzeć mnie na ławach parlamentarnych i że nigdy nie uchylam się od odpowiedzialnych i uciążliwych zadań. Pojmuje pan? Nicholas skłonił się w milczeniu.
— Oprócz tego — mówił dalej pan Gregsbury — będę wymagał od mojego sekretarza, by od czasu do czasu przeglądał zestawienia statystyczne, wyciągał z tego trochę wniosków i orientował mnie w ten sposób w takich zagadnieniach, jak podatek od drewna, finanse i tam dalej. Pragnąłbym również, żeby gromadził argumenciki w takich kwestiach, jak na przykład katastrofalne skutki powrotu do rozliczeń gotówkowych i pieniądza metalowego albo wywóz sztab złota, albo Car Wszechrosji, albo bilety bankowe, a także rozmaite inne zagadnienia, o których trzeba tylko płynnie mówić, bo i tak nikt nic z tego nie zrozumie. Pojmuje pan?
— Wydaje mi się, że pojmuję — powiedział Nicholas.
— Jeżeli zaś chodzi o sprawy, których nie można zaliczyć do problemów politycznych — ciągnął pan Gregsbury wpadając w coraz to większy zapał — a którymi to sprawami, rzecz zrozumiała, nikt się nie zajmuje troszcząc się o to jedynie, by ludziom niższych stanów nie powodziło się równie dobrze jak nam samym (cóż bowiem stałoby się wówczas z naszymi przywilejami?), chciałbym, żeby mój sekretarz potrafił układać krótkie, lecz kwieciste mówki w patriotycznym tonie. Jeżeliby na przykład wniesiono projekt jakiejś niedorzecznej ustawy przyznającej tym golcom autorom prawo do ich własności, pragnąłbym powiedzieć, iż ja ze swej strony nie zgodzę się na wzniesienie potężnej zapory przeciw rozpowszechnianiu literatury wśród ludu, rozumie pan?... wśród ludu... Że twory pieniądza, jako twory ludzkie, mogą być własnością jednego człowieka czy jednej rodziny, ale twory mózgu, jako twory boskie, winny z natury rzeczy należeć do ludu — do wszystkich. Jeżeli zaś będę dobrze usposobiony, chciałbym rzucić jakiś dowcip na temat potomności, na przykład, że dla tych, którzy piszą dla potomności, dostateczną zapłatą winno być uznanie tej potomności. Takie powiedzonko może spodobać się Wysokiej Izbie, a mnie nigdy nie zaszkodzi, gdyż trudno oczekiwać, by potomność usłyszała coś o mnie i o moich żartach. Zgadza się pan?
— Tak, z t y m się zgadzam — odparł Nicholas.
— Niech pan pamięta — mówił dalej pan Gregsbury — iż w takich, jak ostatnio wspomniane, sprawach, które nie dotyczą naszych interesów, trzeba jak najwięcej mówić o ludzie; to się dobrze opłaca podczas kampanii wyborczej. Z autorów zaś można drwić, ile pan tylko zechce, jestem bowiem przekonany, że najczęściej wynajmują oni mieszkania i skutkiem tego nie mają praw wyborczych. Oto pobieżny szkic najważniejszych obowiązków, jakie ciążyłyby na panu, nie wspominając nawet, że co wieczór, na wypadek gdybym zapomniał czegoś i potrzebował świeżego napychania głowy, musiałby pan siedzieć w kuluarach, a podczas ważniejszych debat zajmowałby pan miejsce w pierwszym rzędzie galerii i od czasu do czasu
szeptał sąsiadom: „Widzi pan tego dżentelmena, który zakrywa twarz dłonią, a drugim ramieniem otacza kolumnę? To Gregsbury... Słynny Gregsbury..." Może pan dodać jeszcze taką czy inną pochlebną wzmiankę, jaka w danej chwili przyjdzie mu na myśl. A co do wynagrodzenia... — pan Gregsbury gwałtownie zmienił temat, gdyż zaczynał już tracić oddech — a co do wynagrodzenia, bez wahania powiem operując okrągłymi sumami, pragnę bowiem wykluczyć możliwość niezadowolenia, choć to więcej, niż miałem zwyczaj płacić dotychczas, powiem więc... piętnaście szylingów tygodniowo, żeby panu na niczym nie zbywało! Ha!
Rzuciwszy tę ponętną propozycję pan Gregsbury znowu rozparł się w fotelu i spoglądał z miną człowieka, który zachował się w sposób niemoralnie rozrzutny, lecz mimo wszystko uczynił silne postanowienie, by tego nie żałować.
— Piętnaście szylingów tygodniowo to niedużo — zauważył Nicholas łagodnie.
— Niedużo! Piętnaście szylingów tygodniowo to niedużo, młody człowieku? — zawołał pan Gregsbury. — Piętnaście szylingów tyg...
— Niech pan nie przypuszcza, że kwestionuję wysokość tej sumy — przerwał Nicholas — gdyż nie wstyd mi przyznać, że bez względu na jej istotną wartość dla mnie stanowi ona bardzo wiele. Ale przy obowiązkach tak doprawdy ciężkich, że trudno ich się podjąć, wynagrodzenie jest chyba zbyt małe.
— A więc odmawia pan, mój panie? — spytał pan Gregsbury ujmując sznur dzwonka.
— Obawiam się, że zadania przekroczą moje możliwości, nawet gdybym okazał maksimum dobrej woli — odparł Nicholas.
— Znaczy to ni mniej, ni więcej, tylko że nie odpowiada panu to stanowisko i że wynagrodzenie piętnastu szylingów tygodniowo uważa pan za niewystarczające — mówił pan Gregsbury dzwoniąc. — Odmawiasz więc, mój panie?
— Nie pozostaje mi nic innego — odpowiedział Nicholas.
— Mateuszu, wyprowadź pana! — rozkazał pan Gregsbury chłopcu, który się właśnie pojawił.
— Bardzo mi przykro, że zająłem panu czas niepotrzebnie — powiedział Nicholas.
— Mnie również — rzucił pan Gregsbury odwracając się od Nicholasa. — Mateuszu, wyprowadź pana!
— Do widzenia panu — powiedział Nicholas.
— Wyprowadź pana, Mateuszu! — wrzasnął pan Gregsbury.
Chłopiec skinął na Nicholasa, leniwie zlazł przed nim po schodach i otworzywszy drzwi wypuścił go na ulicę. Smutny i zamyślony młodzieniec wracał do domu.
Smike sklecił obiad z resztek wczorajszej kolacji i niecierpliwie wyglądał powrotu opiekuna. Poranne wydarzenia nie wpłynęły jednak na poprawę apetytu Nicholasa, który nawet nie skosztował posiłku. Siedział właśnie zadumany nad nietkniętym talerzem, pełnym troskliwie wybranych przez Smike'a najlepszych kąsków, gdy Newman Noggs zajrzał do pokoju.
— Wróciłeś? — spytał.
— Tak — odparł Nicholas. — Zmęczyłem się śmiertelnie, a co gorsza z równym powodzeniem mogłem przez cały ten czas siedzieć w domu.
— Trudno wiele zwojować jednego ranka — powiedział Newman.
— Zapewne, ale ja jestem niecierpliwy! Oczekiwałem wielkich rzeczy i bardzo się rozczarowałem — rzekł Nicholas, po czym zdał Newmanowi sprawozdanie z ostatnich wydarzeń.
— Czułbym się znacznie lepiej — kończył — gdybym mógł coś robić, coś choćby najbardziej błahego, dopóki nie wróci pan Ralf Nickleby i rozmowa z nim nie przyniesie mi ulgi. Nie uważam pracy za hańbę, Bóg mi świadkiem, do rozpaczy doprowadza mnie myśl, że siedzę tu bezczynnie niby dziki zwierz w klatce.
— Czy ja wiem? — rozpoczął Newman. — Trafia się coś niewielkiego... Starczy na komorne, może trochę więcej... Ale chyba nie zechcesz... Trudno przypuścić, byś się podjął... Nie, nie! '
— Czego się nie podejmę? — spytał Nicholas podnosząc wzrok. — Wskaż mi na tym ogromnym londyńskim pustkowiu jakiś uczciwy sposób, przy pomocy którego zdołam
. wycisnąć choćby tygodniowe komorne za mój nędzny kąt, a zobaczysz, czy się cofnę, czy nie skorzystam z tego. Nie podjąć się czegoś! Przeszedłem za wiele, drogi przyjacielu, by teraz być zbyt dumnym czy wybrednym... Wybredność moja — dodał spiesznie po krótkiej chwili milczenia — ogranicza się do zwykłej uczciwości, a duma... jedynie do poczucia godności własnej. Nie widzę wielkiej różnicy między pomocnikiem okrutnego pedagoga a nadwornym pochlebcą pospolitego, głupiego karierowicza, który może sobie być nawet członkiem Parlamentu.
— Nie wiem doprawdy, czy ci powiedzieć, czego dowiedziałem się dziś rano — rzekł Newman.
— Czy to ma jakiś związek z tym, o czym mówiłeś przed chwilą? — spytał Nicholas.
— Ma.
— Wielkie nieba! — zawołał Nicholas. — Powiedz więc, dobry przyjacielu! Na miłość boską, pomyśl, w jakiej jestem sytuacji! Przyrzekam, że nie podejmę żadnych kroków bez porozumienia z tobą, lecz pozwól mi przynajmniej zabrać głos we własnej sprawie.
Wzruszony tą prośbą Newman wyjąkał szereg zawiłych i mało zrozumiałych zdań, z których wynikło jednak, iż tego ranka pani Kenwigs badała go nader szczegółowo, pytając o początek jego znajomości z Nicholasem, a także o życiorys, przygody i rodowód tego ostatniego, Newman zaś wykręcał się od odpowiedzi, lecz wreszcie, przyciśnięty do muru, musiał wyznać, iż Nicholas jest niezwykle wykształconym nauczycielem, uwikłanym obecnie w splot nieszczęść, o których Newmanowi nie wolno mówić, oraz że nosi nazwisko Johnson, Pani Kenwigs, powodowana wdzięcznością lub ambicją, Sumą macierzyńską lub miłością macierzyńską, lub wreszcie wszystkimi tymi czterema potężnymi czynnikami naraz, odbyła potajemną naradę z panem Kenwigsem i wróciła z propozycją, by pan Johnson zechciał nauczyć cztery panny Kenwigs mówić po francusku jak rodowite Francuzki, w zamian za tygodniowe honorarium wynoszące pięć szylingów W obiegowych monetach Królestwa, a obliczone w stosunku jednego szylinga tygodniowo za każdą pannę Kenwigs i jednego szylinga dodatkowo, aż do czasu, kiedy niemowlę będzie zdolne uporać się z gramatyką. „Jeśli się grubo nie mylę — dodała pani Kenwigs — cała ta nauka nie potrwa długo, bo... jestem o tym głęboko przekonana, panie Noggs... bo nigdy jeszcze nie chodziły po świecie dzieci tak uzdolnione.
— No... — powiedział Newman. — To wszystko. Niegodne ciebie, rozumiem, ale pomyślałem, że mógłbyś...
— Mógłbym! — zawołał Nicholas z zapałem. — Oczywiście, że mogę! Bez wahania przyjmuję ofertę. Niezwłocznie zawiadom o tym tę zacną matkę i powiedz, mój kochany, że rozpocznę, kiedy tylko zechce.
Newman poskoczył żywo, by oznajmić pani Kenwigs o zgodzie przyjaciela. Niebawem wrócił z wiadomościami, że na pierwszym piętrze chętnie powitają Nicholasa, kiedy tylko będzie mu to dogadzało, że pani Kenwigs posłała natychmiast po używaną gramatykę i rozmówki francuskie, który to podręcznik od dawna poniewiera się w sześciopensowej skrzynce na straganie z książkami, tuż za rogiem ulicy, oraz że cała rodzina niezwykle przejęta perspektywą pozyskania nowych zalet towarzyskich pragnie, by. wstępna lekcja mogła odbyć się natychmiast.
Wypada tutaj nadmienić, że Nicholas nie był młodym człowiekiem z wysokimi ambicjami w powszechnie przyjętym słowa tego znaczeniu. Odpowiedziałby wprawdzie na zniewagę lub wystąpił w obronie pokrzywdzonego tak odważnie i gorliwie, jak każdy rycerz, który kiedykolwiek posługiwał się kopią, brakowało mu wszakże tego osobliwego nadmiaru chłodu i wielkodusznego samolubstwa, jakie jest nieodmienną cechą prawdziwie ambitnych dżentelmenów. Ze swej strony, prawdę rzekłszy, jesteśmy skłonni uważać takich dżentelmenów bardziej za balast dla rosnących w znaczenie rodzin niż za cokolwiek innego, gdyż znamy przypadkiem kilku, którym te właśnie wysokie ambicje przeszkadzają poświęcić się jakimkolwiek poniżającym zajęciom, a przejawiają się jedynie w skłonności do pielęgnowania wąsów i srogiego wyglądu. Jakkolwiek zaś wąsy i srogi wygląd są zjawiskami bezsprzecznie pięknymi i godnymi najwyższej pochwały, pozwolimy sobie wyznać, iż wolelibyśmy, by pielęgnowano je raczej na własny koszt, a nie na koszt osób mniej ambitnych.
Nicholas nie będąc wysoce ambitnym młodym człowiekiem — tak przynajmniej ambitnym, jak się to potocznie rozumie — mniemał, iż bardziej poniżające będzie pożyczanie pieniędzy na bieżące potrzeby od Newmana Noggsa, niż nauczanie małych Kenwigsiątek francuskiego za pięć szylingów tygodniowo. Dlatego właśnie z . takim zapałem przyjął ofertę i udał się na pierwsze piętro tak spiesznie, jak tylko wypadało.
Pani Kenwigs przyjęła tam Nicholasa w nader światowy sposób, co miało upewnić go, iż może liczyć na pomoc i protekcję chlebodawczyni. Zastał tam również pana Lillyvicka, pannę Petowker i cztery panny Kenwigs usadowione na ławce. Na maleńkim dziecinnym krzesełku z sosnową tacką siedziało niemowlę i zabawiało się konikiem bez głowy, który składał się z małego drewnianego walca (przypominającego trochę żelazko do prasowania koronek) podpartego czterema koślawymi kołkami i wymalowanego pomysłowo w czerwone krążki z czarnymi obwódkami.
— Dzień dobry panu, panie Johnson — odezwała się pani Kenwigs. — Wuju... pan Johnson.
— Dzień dobry panu — rzucił pan Lillyvick dość szorstko, gdyż poprzedniego wieczora nie znał jeszcze Nicholasa, a poza tym poborca opłat za wodę nie powinien być zbyt uprzejmy dla nauczyciela.
— Pan Johnson, wuju, został przez nas zaangażowany w charakterze prywatnego nauczyciela de dzieci — powiedziała pani Kenwigs.
— Mówiłaś to już przed chwilą, moja kochana — odparł pan Lillyvick.
— Mam wszakże nadzieję — ciągnęła pani Kenwigs prostując się z godnością — że nie wbije ich to w pychę, lecz nauczy jedynie błogosławić własny, szczęśliwy los, dzięki któremu są wyżej urodzone niż dzieci prostych ludzi. Czy słyszysz, Morleeno?
— Tak, mamo — odparła panna Kenwigs.
— Kiedy wyjdziecie na ulicę czy gdzieś indziej — podjęła pani Kenwigs — to życzę sobie, byście nie chwaliły się tym przed innymi dziećmi, a jeśli już będziecie musiały o tym wspomnieć, to mówcie tylko tak: „Prywatny nauczyciel przychodzi do nas i uczy nas w domu, ale nie pysznimy się tym, bo mamusia nam mówi, że to wielki grzech". Czy słyszysz, Morleeno?
— Tak, mamo — powtórzyła panna Kenwigs.
— Pamiętaj więc i postępuj tak, jak powiedziałam — rzekła pani Kenwigs. — Wuju, czy pan Johnson może już rozpocząć?
— Jestem gotów słuchać, moja kochana, jeśli pan Johnson jest gotów rozpocząć — rzekł poborca przybierając bardzo krytyczny wyraz twarzy. — Za jakiego rodzaju język uważa pan francuski?
— Co pan przez to rozumie? — spytał Nicholas.
— Czy sądzi pan, że to dobry język — powiedział poborca — ładny język, rozsądny język?
— Niewątpliwie ładny — odparł Nicholas — a ponieważ można w nim nazwać wszystko i na każdy temat prowadzić wytworną rozmowę, wydaje mi się, że jest i rozsądny.
— Nie wiem... nie wiem... — mruknął pan Lillyvick z powątpiewaniem. — A czy nazwałby go pan wesołym językiem?
— Tak — powiedział Nicholas. — Z wszelką pewnością, tak.
— A więc znacznie zmienił się od moich czasów — rzekł poborca— znacznie.
— Czyżby w pańskich czasach był ponury? — spytał Nicholas z trudem powstrzymując uśmiech.
— Bardzo — odrzekł pan Lillyvick gwałtownie. — Mówię o czasach wojennych, o ostatniej wojnie . Może to i wesoły język... Przykro mi przeczyć komukolwiek, ale ośmielę się stwierdzić, że słyszałem francuskich jeńców, którzy jak© urodzeni Francuzi powinni chyba wiedzieć, jak się mówi w tym języku, a mówili tak ponuro, że aż litość brała, kiedy się ich słuchało. Zdarzyło mi się to z pięćdziesiąt razy, z pięćdziesiąt razy.
Pan Lillyvick tak się zaperzył, że pani Kenwigs uważała za stosowne dać Nicholasowi znak, by nie odzywał się już ani słowem i dopiero gdy panna Petowker użyła kilku pochlebstw, czcigodny dżentelmen pozwolił się udobruchać i raczył przerwać ciszę pytaniem:
— Jak nazywa się po francusku woda?
— L'eau — odpowiedział Nicholas.
— Aha! — przemówił pan Lillyvick, z politowaniem potrząsając głową. — Spodziewałem się czegoś takiego. Lo! Także wyraz! Nie podoba mi się ten język... Wcale mi się nie podoba.
— Sądzę, wuju, że dzieci mogą zacząć lekcję? — wtrąciła pani Kenwigs.
— Ach, tak! Niech zaczynają, moja kochana — odparł poborca niechętnie. — Ja nie zamierzam temu przeszkadzać.
Po uzyskaniu tego zezwolenia cztery panny Kenwigs z Morleeną na czele zasiadły rzędem na swej ławce i w jednym kierunku zwróciły swe mysie ogonki, a Nicholas wziął książkę i zaczął wstępną lekcję. Panna Petowker i pani Kenwigs spoglądały na to w pełnym podziwu milczeniu, zakłócanym jedynie przez panią domu, która szeptała od czasu do czasu, że Morleena od razu nauczy się wszystkiego na pamięć. Pan Lillyvick przypatrywał się całej grupie niechętnym i przenikliwym wzrokiem, czekając na coś, co pozwoliłoby mu rozpocząć nową dyskusję na temat „tego języka".
ROZDZIAŁ XVII
KTÓRY OPISUJE DALSZE LOSY PANNY NICKLEBY
W dniu, w którym miała rozpocząć pracę u Madame Mantalini, Kate Nickleby, z sercem ciężkim i pełnym przeczuć tak smutnych, iż żadne wysiłki pokonać ich nie mogły, wyszła z City, gdy zegary wskazywały trzy kwadranse na ósmą, i samotnie pospieszyła przez gwarne i ruchliwe ulice w kierunku zachodniej części Londynu.
O tej wczesnej godzinie wiele mizernych dziewcząt — które, podobnie jak to biedactw©, ciężko pracują strojąc w rozmaite błahostki bezmyślne bogaczki — idzie ulicami naszego miasta ku miejscom codziennego znoju i w spiesznej tej drodze, niby ukradkiem, chwyta jedyny łyk świeżego powietrza i błysk słonecznego światła, jaki ożywia jednostajny bieg długiego szeregu godzin, składających się na dzień roboczy. Bliżej wytwornych dzielnic miasta Kate spotykała coraz więcej takich kobiet; wymijały ją spiesząc, podobnie jak ona, do uciążliwego zajęcia, a w chorowitym ich wyglądzie i niepewnym kroku widziała aż nazbyt jasny dowód, iż smutne jej przeczucia nie są całkowicie bezpodstawne.
Przed domem Madame Mantalini znalazła się o kilka minut za wcześnie, spacerowała więc przez chwilę tam i z powrotem, miała bowiem nadzieję, że przyjdzie jakaś inna dziewczyna i oszczędzi jej kłopotliwych wyjaśnień wobec służącego; niebawem jednak zastukała nieśmiało do drzwi. Po dłuższej chwili otworzył jej lokaj, który wkładał widać swą pasiastą kurtkę schodząc po schodach, a teraz dopinał właśnie fartuch.
— Czy Madame Mantalini w domu? — wyjąkała Kate.
— Rzadko wychodzi o tej porze, moja panno — odparł służący tonem, w którym „moja panno" brzmiało trochę bardziej obraźliwie niż „moja mała".
— Czy można się z nią widzieć? — spytała Kate.
— Co? — odparł służący, który z ręką na klamce półotwartych drzwi gapił się na Kate i uśmiechał od ucha do ucha. — Jak Boga kocham, nie!
— Przychodzę z polecenia samej pani Mantalini — powiedziała Kate. — Mam... mam... pracować tutaj.
— Ach, tak! No to trzeba było pociągnąć za dzwonek dla pracownic — odrzekł lokaj dotykając rączki umieszczonej na framudze drzwi. — Zaraz, zaraz, bo zapomniałem. Panna Nickleby, co?
— Tak — powiedziała Kate.
— W takim razie proszę na górę — mówił służący. — Pani Mantalini chciała z panią pomówić. Tędy... Proszę uważać na te drobiazgi na podłodze.
Było to ostrzeżenie, by Kate nie potknęła się przypadkiem na zalegającym przedsionek śmietnisku cukierniczych pater, lamp, zastawionych kieliszkami tac i poprzewracanych niskich taboretów, co razem wzięte dowodziło niezbicie, że w poprzednią noc do późna przeciągnęło się tu przyjęcie. Służący zaprowadził Kate na drugie piętro i wpuścił ją do pokoju od podwórka, oddzielonego rozsuwanymi drzwiami od apartamentu, gdzie po raz pierwszy zobaczyła panią tego domu.
— Proszę zaczekać tu chwilkę, a ja zaraz jej powiem — obiecał służący bardzo uprzejmie i oddalił się pozostawiając Kate samą.
W pokoju niewiele było interesujących rzeczy, najciekawszą zaś z nich stanowił olejny portret pana Mantalini, którego jakiś artysta uwiecznił w chwili, gdy model beztrosko drapał się w głowę pokazując dzięki temu pierścień z brylantem, przedślubny dar Madame Mantalini. Ale z sąsiedniego pokoju dochodziły odgłosy rozmowy, że zaś była ona donośna, a przepierzenie cienkie, Kate musiała rozpoznać, że dyskusję ową prowadzą państwo Mantalini.
— Jeśli moja duszka będzie obrzydliwie, diabelnie, wściekle zazdrosna — mówił pan Mantalini — to będzie bardzo nieszczęśliwa, strasznie nieszczęśliwa, piekielnie nieszczęśliwa.
Słowom tym towarzyszył odgłos świadczący, że pan Mantalini popija kawę.
— Już jestem nieszczęśliwa — odparła Madame Mantalini płaczliwym tonem.
— A więc jesteś niewyrozumiała, niegodna, niewdzięczna mała wróżka — powiedział pan. Mantalini.
— Wcale nie jestem — zaszlochała Madame Mantalini.
— Po co taka zmartwiana buzia — ciągnął pan Mantalini tłukąc skorupkę jajka. — Mała, urocza, piekielnie śliczna buzia nie powinna być zmartwiona, bo to ją strasznie szpeci i jest wtedy zła i ponura jak wstrętny, okropny, diabelski strach na wróble.
— Nie powinieneś mnie doprowadzać do takiego stanu nerwów — skarżyła się Madame.
— Ona będzie doprowadzona do każdego stanu, jaki lubi, a może być także nie doprowadzana do żadnego, jeśli to woli — odparł pan Mantalini z łyżeczką w ustach.
— Łatwo mówić — zauważyła.
— Nie tak znowu łatwo, kiedy się je piekielne jajko — odrzekł pan Mantalini — bo żółtko kapie na kamizelkę, a żółtko nie pasuje do żadnej kamizelki oprócz żółtej. Niechże to diabli!
— Flirtowałeś z nią przez cały wieczór — powiedziała Madame Mantalini pragnąc widocznie - zawrócić rozmowę do punktu, z którego zeszła na manowce.
— Nic podobnego, moje życie!
— Ależ tak — rzekła Madame. — Przez cały czas miałam cię na oku.
— Niech niebo błogosławi to mrugające i zerkające oczko! Spoglądało na mnie przez cały czas! — zawołał Mantalini ze swego rodzaju leniwym uniesieniem. — Niechże to wszyscy diabli!
— A ja mówię ci jeszcze raz — podjęła Madame — że nie powinieneś walcować z nikim innym prócz własnej żony. I nie zniosłabym tego, Mantalini, gdybym nawet wprzód zażyła truciznę.
— Ona nie zażyje trucizny i nie będzie straszliwie cierpieć, prawda? — powiedział Mantalini, który widocznie przysunął krzesło i uplasował się bliżej małżonki, gdyż głos jego brzmiał teraz inaczej. — Ona nie zażyje trucizny, bo ma diabelnie udanego męża, który mógł poślubić dwie hrabiny, a także wdowę po...
— Dwie hrabiny! — przerwała Madame. — Dawniej wspominałeś tylko o jednej.
— Dwie! — zawołał Mantalini. — Dwie diabelnie urocze kobietki, autentyczne hrabiny z wielkim majątkiem. Niechże to diabli!
— A czemu tego nie zrobiłeś? — wdzięczyła się Madame.
— Ba! Czemu nie zrobiłem! — odparł małżonek. — Czyż nie ujrzałem na pewnym poranku muzycznym najpiekielniejszej na całym świecie małej czarodziejki? I jeżeli ta mała czarodziejka jest moją żoneczką, czyż wszystkie hrabiny i arystokratyczne wdowy całej Anglii nie mogą iść sobie do...
Pan Mantalini nie dokończył zdania, lecz obdarzył Madame głośnym pocałunkiem, który został odwzajemniony przez Madame Mantalini, po czym nastąpiły, jak się mogło wydawać, dalsze pocałunki urozmaicające normalny tok śniadania.
— A jak tam z gotóweczką, klejnocie mego życia? — spytał Mantalini, gdy ustały te czułości. — Ile mamy pod ręką? — Doprawdy, bardzo niewiele — odparła Madame.
— Musimy mieć trochę więcej — rzekł Mantalini. — Musimy wydusić ze starego Nickleby jakieś dyskonto, żeby mieć za co wojować. Niechże to diabli!
— Chyba nie potrzeba ci teraz zbyt wiele — powiedziała Madame przymilnie.
— Duszo mojej duszy — odparł małżonek. — Scrubbs ma na sprzedaż konia, którego strata byłaby grzechem i zbrodnią, a dostać go można, bogini moich zmysłów, wprost darmo.
— Darmo! — zawołała Madame. — Jakże się cieszę!
— Naprawdę darmo — ciągnął małżonek. — Za jakieś sto gwinei kupi się go z grzywą, grzbietem, nogami, ogonem, a wszystko diabelnie piękne. Będę jeździł na nim po parku i kręcił się koło karoc odrzuconych hrabin. Przeklęta stara wdowa zemdleje z żalu i złości, a obie hrabiny powiedzą: „Ożenił się. Już go nie ma. Przekleństwo. Wszystko stracone!" Piekielnie będą się nienawidzić nawzajem, a tobie życzyć śmierci i pięknego pogrzebu. Cha, cha, cha! Niechże to diabli! Głos rozsądku Madame Mantalini, jeśli posiadała go nawet, był niczym w porównaniu z tak wspaniałą wizją, rozległo się więc pobrzękiwanie kluczy i Madame oświadczyła, że pójdzie sprawdzić, co też znajdzie się w biurku, a potem wstała i otworzywszy rozsuwane, drzwi wkroczyła do pokoju, w którym siedziała Kate.
— Boże! — wykrzyknęła Madame Mantalini i cofnęła się zdumiona. — Skądże się tu wzięłaś, moje dziecko?
— Dziecko! — wrzasnął Mantalini i wpadł do pokoju.— Skąd się... Eee... Ach!... Niechże to diabli!... Jak się pani miewa?
— Czekam tu już dość długo, proszę pani — wyjaśniła Kate zwracając się do Madame Mantalini. — Sądzę, że służący zapomniał zameldować pani o moim przybyciu.
— Doprawdy, musisz zająć się tym człowiekiem — powiedziała Madame Mantalini do małżonka. — Wciąż o czymś zapomina.
— Ukręcę mu ten jego diabelski nos za pozostawianie tak ślicznej istotki samej i bez opieki — oznajmił małżonek.
— Zapominasz się, Mantalini! —zawołała Madame.
— Nigdy za to nie zapominam o tobie, moja duszko, i nigdy nie zapomnę, i nie mógłbym zapomnieć — mówił Mantalini całując rękę żony i zerkając na pannę Nickleby, która odwróciła się obojętnie.
Ułagodzona tym komplementem kobieta interesu dobyła z biurka i wręczyła panu Mantalini jakieś, papiery, które ten przyjął z widocznym zadowoleniem, następnie zaś poprosiła Kate, by poszła za nią. Po kilku bezskutecznych próbach pana Mantalini, by zwrócić na siebie uwagę pięknej panienki, wyszły obie, pozostawiając owego dżentelmena rozciągniętego na sofie, z piętami w powietrzu i gazetą w ręku.
Madame Mantalini zaprowadziła Kate poprzez klatkę schodową i korytarz do wielkiego pokoju od podwórka, gdzie kilkanaście młodych kobiet zajmowało się szyciem, krajaniem, fastrygowaniem, wykańczaniem oraz najrozmaitszymi czynnościami, znanymi tylko osobom biegłym w sztuce modniarstwa i krawieczyzny. Był to duszny pokój, z górnym światłem, tak nudny i spokojny, jak tego rodzaju pokój być powinien.
Madame Mantalini głośno wezwała pannę Knag; na to wezwanie zjawiła się niska, krępa, nader godna i przesadnie wystrojona niewiasta, wszystkie zaś młode damy przerwały na chwilę swe zajęcia i szeptem zaczęły wymieniać krytyczne uwagi na temat kroju i wykończenia sukni panny Nickleby oraz jej cery, rysów i charakterystycznych cech powierzchowności, a robiły to tak wykwintnie jak najlepsze towarzystwo w zatłoczonej balowej sali.
— Panno Knag, to jest młoda osoba, o której mówiłam — powiedziała Madame Mantalini.
Panna Knag odpowiedziała Madame pełnym szacunku uśmiechem, który bardzo zręcznie rozpłynął się w łaskawym uśmieszku przeznaczonym dla Kate, po czym oznajmiła, że jakkolwiek z młodymi panienkami bez kwalifikacji jest tylko mnóstwo kłopotów, nie ulega jednak wątpliwości, że młoda osoba będzie się bardzo starała, wobec czego ona (panna Knag) już ją zdążyła polubić.
— Myślę, że przynajmniej tymczasem najlepiej będzie, by panna Nickleby przychodziła z panią do salonu, kiedy robimy miarę — powiedziała Madame Mantalini. — Na razie nie będzie jeszcze potrafiła robić nic innego, a jej powierzchowność...
— Będzie doskonale pasować do mojej — przerwała panna Knag. — Będzie z całą pewnością, Madame Mantalini, i niewątpliwie powinnam się była domyślić, że pani zauważy to od razu, bo posiada pani doprawdy tyle smaku w talach sprawach, że istotnie, jak wciąż panienkom powtarzam, nie mogę wprost pojąć, gdzie i kiedy zdołała się pani wyuczyć tego wszystkiego, co pani umie... Hem... Panna Nickleby i ja stanowimy doskonałą parę, Madame Mantalini, tylko ja jestem trochę ciemniejsza niż panna Nickleby i, być może, mam odrobinę mniejszą nogę. Panna Nickleby na pewno się nie obrazi za moje ostatnie słowa skoro usłyszy, że nasza rodzina zawsze słynęła z maleńkich nóg, od czasu gdy... hem... od czasu gdy, jak sądzę, nasza rodzina w ogóle zaczęła miewać nogi... Tak... Z wszelką pewnością... Miałam niegdyś stryjka, Madame Mantalini, który mieszkał w Cheltenham i prowadził wspaniały sklep tabaczny... Hem... Miał on tak małe stopy, że nie były większe od stopek przyprawianych zazwyczaj do drewnianych szczudeł... Najkształtniejsze stopy Madame Mantalini, jakie można sobie wyobrazić.
— Musiało to wyglądać trochę na wrodzone kalectwo, panno Knag — zauważyła Madame.
— Ach! Jakie to podobne do pani — ucieszyła się panna Knag. — Cha, cha, cha! Wrodzone kalectwo! Coś wspaniałego! Często powtarzam panienkom: „Jedno muszę powiedzieć nie mnie obchodzi, czy to już kto słyszał, czy nie... Ze wszystkich dowcipnych powiedzeń... hem, jakie kiedykolwiek słyszałam... a słyszałam ich wiele, bo kiedy żył jeszcze mój drogi brat (prowadziłam mu dom, panno Nickleby), co tydzień bywali u nas na kolacji dwaj czy trzej młodzi ludzie, Madame Mantalini, słynni na owe czasy z dowcipu... ze wszystkich dowcipnych powiedzeń — mówię tedy panienkom — jakie j a słyszałam w życiu, żarty Madame Mantalini są bezsprzecznie najlepsze... Hem... Takie wykwintne, sarkastyczne, a zarazem tak niezłośliwe (jak mówiłam pannie Simmonds jeszcze dzisiejszego ranka), że niezgłębioną tajemnicą jest dla mnie jak, kiedy i w jaki sposób Madame Mantalini zdołała się tego nauczyć.
W tym miejscu panna Knag przerwała, by zaczerpnąć tchu; korzystając z tej przerwy można wspomnieć — nie o tym, że była ona osobą niezwykle gadatliwą i pełną uwielbienia dla Madame Mantalini, gdyż fakty te nie wymagają komentarzy — lecz że miała zwyczaj wtrącać od czasu do czasu w potok swej wymowy donośne, piskliwe i wyraźne „hem", którego treść i znaczenie różnie tłumaczyli sobie jej znajomi. Jedni dowodzili, iż panna Knag lubi nieco przesadzać, posługuje się więc tym jednosylabowym dźwiękiem w chwili, gdy nowy pomysł kiełkuje w jej mózgu, inni zaś twierdzili, iż wtrąca owo „hem", kiedy brak jej jakiegoś słowa, chcąc zyskać na czasie i nie dopuścić, by ktokolwiek inny wdarł się w tok rozmowy. Można jeszcze dodać, iż panna Knag nadal pretendowała do młodości, choć od dawna już wyszła z tego okresu życia, a ponadto, że była słaba, próżna i należała do osób, które doskonale charakteryzuje zdanie, iż można im ufać tylko wówczas, gdy ma się je na oku, i nigdy poza tym.
— Objaśni pani pannę Nickleby, jakie obowiązują u nas godziny i tam dalej. Zostawiam ją pod pani opieką — powiedziała Madame Mantalini. — Nie zapomni pani mych poleceń, panno Knag?
Panna Knag naturalnie odrzekła, iż absolutnym niepodobieństwem jest zapomnieć czegokolwiek, co raczy polecić Madame Mantalini, po czym dama owa oddaliła się obdarzywszy wszystkie swe pracownice jednym ogólnym „do widzenia".
— Czarująca istota? Prawda, panno Nickleby? — odezwała się panna Knag zacierając ręce.
— Trudno mi jeszcze coś powiedzieć — odparła Kate. — Znam ją tak mało.
— A widziałaś pana Mantalini? — dopytywała panna Knag.
— Tak, dwa razy.
— © n chyba jest czarujący?
— Nie, nie wywarł na mnie takiego wrażenia! — odpowiedziała Kate.
— Czyżby, moja droga?! — zawołała panna Knag wznosząc ręce ku niebu. — Na miłosierdzie boskie, gdzież jest twój dobry gust? Taki przystojny, wysoki, błyskotliwy, wytworny mężczyzna, z takimi zębami i włosami, i pięknymi faworytami, i... Hem... No... Moja droga... Zadziwiasz mnie, doprawdy!
— Jestem, być może, bardzo niemądra — odrzekła Kate zdejmując kapturek. — Ponieważ' jednak moje zdanie niewiele znaczy dla pana Mantalini czy dla kogokolwiek innego, nie żałuję, że wyrobiłam sobie odmienną opinię i, jak mi się zdaje, nieprędko ją zmienię.
— Przecie to bardzo przystojny mężczyzna, nie uważa pani? — spytała jedna z panien.
— Być może, choć ja uważam, że wręcz przeciwnie — odparła Kate.
— I powozi prześlicznymi końmi, prawda? — rzuciła druga pracownica.
— Bardzo być może, ale nigdy ich nie widziałam — powiedziała Kate.
— Nigdy ich nie widziała! — wtrąciła panna Knag. — Tu cię mamy! Jak możesz wyrażać opinię o dżentelmenie.. hem... jeśliś go nigdy nie widziała poza jego własnym domem?
W tym poglądzie starej krawcowej tyle było prawdy o świecie — nawet o małym światku dziewczęcia ze wsi — iż Kate, która z wielu względów pragnęła zmienić przedmiot rozmowy, powstrzymała się od dalszych uwag pozostawiając zwierzchniczkę panią sytuacji.
Po krótkiej chwili milczenia, w czasie której większość młodych osób dokładnie badała wygląd Kate i wymieniała na ten temat uwagi, jedna z panien zaproponowała, że zaopiekuje się szalem nowej koleżanki, a gdy propozycja ta została przyjęta, spytała, czy Kate nie sądzi, że czarny strój jest bardzo niepraktyczny.
— Oczywiście — przyznała Kate z ciężkim westchnieniem.
— Łatwo się kurzy i tak w nim gorąco — uzupełniła ta sama panna poprawiając coś przy sukni Kate."
Kate mogłaby na to powiedzieć, że żałoba to najzimniejszy strój, jaki okrywać może człowieka, nie tylko bowiem mrozi jego własne uczucia, lecz rozciąga swój lodowaty wpływ na wielu gorących przyjaciół, zamraża źródła ich przychylnej życzliwości, warzy wszelkie pąki obietnic, którymi niegdyś tak hojnie szafowali, i ukazuje bez osłonek zgniliznę ich serc. Mało jest osób, które po stracie jedynego opiekuna lub krewnego nie odczułyby boleśnie tego chłodu żałobnych sukien. Kate odczuwała go — a że dręczył ją i w tej chwili, nie mogła powstrzymać łez.
— Strasznie mi przykro, że zraniłam panią odzywając się tak bez zastanowienia — powiedziała dziewczyna. — Nie przyszło mi to do głowy. Czy nosi pani żałobę po kimś bliskim? ..
— Po ojcu-— odparła Kate.
— Po. kim, panno Simmonds? — spytała donośnym głosem panna Knag.
— Po ojcu — szepnęła zapytana.
— Aha, po ojcu — ciągnęła panna Knag bynajmniej nie zniżając głosu. — Długo chorował, panno Simmonds?
— Ciszej — prosiła dziewczyna. — Nie wiem.
— Nieszczęście spadło na nas tak zupełnie nagle — odezwała się Kate odwracając głowę — Gdyby było inaczej, teraz, być może, potrafiłabym znosić je nieco łatwiej.
Pracownia — jak się to zwykle dzieje, gdy przychodzi jakaś „nowa panna" — gorąco pragnęła dowiedzieć się, kim i czym jest Kate, oraz poznać wszystko, co jej dotyczy, a powierzchowność i wzruszenie nowo przybyłej jeszcze bardziej podsycały to pragnienie. Ale świadomość, że dalsze pytania muszą być bolesne, stłumiła żywiołową ciekawość i nawet panna Knag doszła do wniosku, iż nie uda jej się w tej chwili zdobyć więcej wiadomości, wobec czego niechętnie nakazała milczenie i powrót do pracy.
Tak więc wśród głębokiej ciszy praca ciągnęła się do pół do drugiej, kiedy to podano w kuchni pieczony udziec barani z kartoflami. Po obiedzie panny miały sposobność skorzystania z dodatkowej przyjemności mycia rąk, a potem pracowały znowu w milczeniu, dopóki turkot przejeżdżających ulicą pojazdów i głośne podwójne stuknięcia do drzwi nie zapowiedziały, że teraz z kolei rozpoczyna się dzień pracy szczęśliwszych członków społeczeństwa.
Jedno ze wspomnianych podwójnych stuknięć do drzwi Madame Mantalini oznajmiło ekwipaż pewnej wielkiej damy albo raczej bogatej damy — gdyż istnieje niekiedy różnica pomiędzy bogactwem a wielkością — która przyjechała wraz z córką, by należycie ocenić pewną toaletę na przyjęcie dworskie, przygotowywaną od dłuższego już czasu. Kate została delegowana do obsługiwania owej damy w towarzystwie panny Knag i, oczywiście, pod dowództwem Madame Mantalini.
Udział Kate w tej uroczystości był raczej skromny, obowiązki jej ograniczyły się bowiem do trzymania po szczególnych części stroju, dopóki panna Knag nie zaczynała ich przymierzać, a także do poprawiania od czasu do czasu jakiejś tasiemki albo umocowania haftki. Wobec tego Kate mogłaby zupełnie słusznie przypuszczać, iż nie znajduje się w zasięgu impertynencji i złych humorów. Tak się jednak złożyło, że zarówno dama, jak i jej córka były tego dnia zirytowane i biedna dziewczyna otrzymała swoją porcję zniewag. Okazała się niezręczną. Ręce jej były zimne, brudne, szorstkie. Niczego nie potrafiła zrobić jak należy. Damy dziwiły się, jak Madame Mantalini może trzymać takie osoby, domagały się innej panny przy następnej mierze i tak dalej, i tak dalej.
Tak codzienne wydarzenie nie zasługiwałoby nawet na wzmiankę, gdyby nie jego skutki. Po wyjściu owych dam Kate wylała wiele gorzkich łez i po raz pierwszy odczuła, iż poniża ją obecny zawód. Dawniej już wzdragała się, prawdę rzekłszy, na myśl o przykrej i uciążliwej pracy, ale pracy na chleb nie uważała za poniżenie, dopóki nie spotkała się z grubiaństwem i pychą. Filozofia pouczyłaby ją, iż poniżają się raczej ci, którzy upadli tak nisko, że stale i bez powodu popisują się swymi złymi skłonnościami, Kate była jednak zbyt młoda na taką pociechę i głęboko zranił ją cios zadany jej poczuciu godności własnej. Czy skarg, że zwykli ludzie mają za dużo poczucia własnej godności, nie należy tłumaczyć faktem, że niezwykli ludzie mają jej za małe?
Na takich myślach i zajęciach czas minął aż do. dziewiątej, kiedy to Kate, zmęczona i zgnębiona wydarzeniami dnia, wybiegła z pracowni jak z klatki, na rogu Spotkała panią Nickleby i wraz z nią poszła w kierunku domu, tym smutniejsza, że musiała kryć prawdziwe swe uczucia i udawać, iż podziela złudzenia matki.
— Ach, doprawdy, Kate — mówiła pani Nickleby. — Przez cały dzień myślałam, jakby to było świetnie dla Madame Mantalini, gdyby przyjęła cię do spółki... I to, widzisz, takie prawdopodobne... Cóż chcesz, moja droga, szwagierka kuzyna twego biednego, kochanego papy, niejaka panna Browndock, zastała przyjęta do spółki przez pewną damę, która prowadziła szkołę w Hammersmith i, wyobraź sobie, zrobiła majątek niemal w jednej chwili.
Nawiasem mówiąc, zapomniałam, czy owa panna Browndock to ta sama osoba, która wygrała na loterii dziesięć tysięcy funtów, ale wydaje mi się, że ta sama. Tak. Teraz, kiedy zastanowiłam się nad tym, jestem już prawie pewna, że ta sama. „Mantalini i Nickleby" to doskonale brzmi. A jeśli los uśmiechnie się choć trochę do Nicholasa, na tej samej ulicy może zamieszkać doktor Nickleby, przełożony Westminster School.
— Kochany Nicholas! — zawołała Kate sięgając do woreczka po list brata pisany z Dotheboys Hall. — Ileż radości we wszystkich naszych nieszczęściach sprawia mi, mamo, świadomość, że dobrze mu się wiedzie i że pisze w pogodnym nastroju. Myśl, że jest szczęśliwy i zadowolony, zawsze będzie dla mnie pociechą, bez względu na to, co nas spotkać może.
Biedna Kate! Nie domyślała się, jak słaba jest ta pociecha i jak szybko nastąpi rozczarowanie.
ROZDZIAŁ XVIII
W KTÓRYM PANNA KNAG PRZEZ CAŁE TRZY DNI DARZY KATE SYMPATIĄ, A NASTĘPNIE POSTANAWIA ZNIENAWIDZIĆ JĄ NA WIEKI — A KTÓRY TRAKTUJE RÓWNIEŻ O POWODACH TAKIEJ DECYZJI PANNY KNAG
Często się zdarza, że życie ludzkie pełne bólu, niedoli i cierpienia interesuje żywo jedynie tego, kto je wiedzie, lekceważone zaś jest przez ludzi, u których — choć nie brak im serca i rozumu — uczucie litości jest tak subtelne, że zaczyna działać jedynie pod wpływem silnych środków pobudzających.
Wśród apostołów miłosierdzia znajdują się liczni, którym w ich powołaniu potrzeba nie mniej podniety niż zwolennikom zabawy. To właśnie jest powodem, iż taka chorobliwa litość i wypaczone współczucie zwracają się często w błędnych kierunkach, gdy tymczasem w zasięgu wzroku i słuchu owych niespostrzegawczych osób istnieje mnóstwo możliwości ciągłego i właściwego praktykowania tych samych, lecz pojmowanych zdrowo cnót! Krótko mówiąc, miłosierdzie musi mieć swą romantyczną przyprawę, podobnie jak powieść czy sztuka teatralna. Złodziej w bajowym kaftanie to ordynarna postać, o której trudno by pomyśleć osobie wytwornej, ale ubierzcie go w zielony aksamit i spiczasty kapelusz, działalność jego przenieście z przeludnionego miasta na górską drożynę, a wnet odnajdziecie w nim prawdziwego ducha poezji i przygody. Tak więc dzieje się z tą wielką cnotą kardynalną, która gdy ją praktykować i właściwie rozwijać wiedzie do wszystkich innych, jeśli nawet nie zawiera ich w sobie. Musi posiadać swą romantyczną przyprawę, która jest tym lepsza, im mniej tam prawdziwego, ciężkiego, pełnego walki i pracy, codziennego życia. Życie, na jakie biedna Kate Nickleby została - skazana w wyniku nieoczekiwanych, a spisanych już w tej opowieści wydarzeń, było niezwykle ciężkie. Ponieważ jednak przedstawienie straszliwej nudy, zamknięcia w ciasnej, dusznej przestrzeni i fizycznych trudów, stanowiących treść i istotę tego życia, pozbawiłoby je wszystkiego, c® zainteresować może ludzi miłosiernych i litościwych, nie będę zrażał ich od początku szczegółowym i rozwlekłym opisem zakładu, któremu przewodzi Madame Mantalini, lecz zajmę się w tej chwili samą panną Nickleby.
— Otóż, istotnie, Madame Mantalini — mówiła panna Knag, gdy Kate wracała do odległego domu w pierwszy
wieczór swego nowicjatu — ta panna Nickleby to młoda osoba rokująca wielkie nadzieje, doprawdy wielkie nadzieje... hem... Słowo daję, Madame Mantalini, to przynosi zaszczyt nawet pani umiejętności dobierania sobie ludzi, że potrafiła pani wynaleźć taką doprawdy doskonałą, tak świetnie wychowaną, taką... hem... taką skromną pannę do pomocy przy mierzeniu. Widywałam rozmaite panny, które, kiedy zdarzyło im się pokazać przed kimś wyżej od nich postawionym, zachowywały się w taki... mój Boże... istotnie... Ale pani zawsze ma słuszność, Madame Mantalini, zawsze! A ja wciąż mówię naszym panienkom, że to dla mnie kompletna tajemnica, w jaki sposób potrafi pani mieć słuszność, jeśli tylu ludzi często jej nie ma.
— Panna Nickleby, o ile mi wiadomo, nie zrobiła dzisiaj nic godnego uwagi prócz tego, że rozgniewała doskonałą klientkę — odrzekła Madame Mantalini.
— Mój Boże! — zawołała panna Knag. — Ale widzi pani, wiele trzeba wybaczyć niedoświadczeniu.
— I młodości — dorzuciła Madame.
— Ach! O tym już nie mówię, Madame Mantalini — powiedziała zarumieniona panna Knag — bo gdyby młodość była wymówką, nie miałaby pani...
— Takiej dobrej kierowniczki pracowni, jaką mam — podpowiedziała Madame.
— Ach! Istotnie! Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, Madame Mantalini — podjęła panna Knag, wielce z siebie zadowolona. — To święta prawda! Pani zawsze wie, co ktoś chce powiedzieć, nim otworzy usta. Doskonałe! Cha, cha, cha!
— Co do mnie — rzekła Madame Mantalini spoglądając na pomocnicę z pozorną obojętnością, a w duchu śmiejąc się serdecznie — to uważam pannę Nickleby za najbardziej niezręczną dziewczynę, jaką zdarzyło mi się widzieć w życiu.
— Kochane biedactwo! — zawołała panna Knag. — To przecie nie jej wina. Gdyby tak było, mogłybyśmy mieć nadzieję, że uleczymy ją jakoś. Ponieważ jednak jest to tylko jej nieszczęście,. Madame Mantalini... Cóż, istotnie, widzi pani, jak to mówią furmani ® ślepych koniach: nieszczęście trzeba uszanować..
— Stryj jej mówił, że uchodzi za ładną — wtrąciła Madame Mantalini — ale ja uważam ją za jedną z najbardziej pospolitych dziewcząt, jakie spotkałam.
— Pospolita! — zawołała panna Knag z obliczem promieniejącym radością. — I niezręczna! Cóż, Madame Mantalini, ja mogę tylko powiedzieć, że po prostu kocham tę biedną dziewczynę i gdyby nawet była dwa razy brzydsza i dwa razy bardziej niezręczna, tym więcej miałabym dla niej sympatii. To święta prawda!
W rzeczywistości panna Knag zaczęła zdradzać pierwsze objawy sympatii dla Kate Nickleby wówczas dopiero, gdy została świadkiem jej dzisiejszego niepowodzenia, a krótka rozmowa z chlebodawczynią rozwinęła tę życzliwość do zadziwiających rozmiarów. Było to tym bardziej godne uwagi, że w pierwszej chwili, obejrzawszy szczegółowo twarz i figurę młodej osoby, panna Knag odczuła swego rodzaju wewnętrzne przeczucie, iż nigdy nie dojdą do porozumienia.
— Ale teraz — powiedziała panna Knag przyglądając się swemu odbiciu w lustrze z niewielkiej odległości — kocham ją, po prostu ją kocham i mówię to całkiem otwarcie.
Serdeczna owa przyjaźń była tak bezinteresowna i o tyle wyższa nad drobne słabostki, takie jak skłonność do pochlebstw czy zawiści, że poczciwa panna Knag powiedziała nazajutrz Kate Nickleby, iż od razu spostrzegła jej nieporadność, skutkiem której Kate nie na wiele przyda się w zakładzie, lecz nie powinna przejmować się tym ani trochę, gdyż ona (panna Knag) postara się — nie szczędząc wysiłków ze swej strony — usunąć ją na jak najdalszy plan, Kate zaś będzie tylko musiała zachowywać się bardzo spokojnie wśród towarzyszek pracy i za wszelką cenę unikać zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. Pomysł taki odpowiadał doskonale uczuciom i pragnieniom nieśmiałej dziewczyny, która też skwapliwie przyrzekła ślepe posłuszeństwo niezrównanej starej pannie, o nic nie pytając i nie zastanawiając się nawet przez chwilę nad pobudkami, które rady owe dyktowały.
— Słowo daję, moja duszko, ogromnie się tobą zainteresowałam — rzekła panna Knag. — Zupełnie jak siostra... Tak... jak siostra... To najosobliwsze zjawisko, z jakim się kiedykolwiek "spotkałam.
Niewątpliwie było to zjawisko bardzo osobliwe, iż jeśli Już panna Knag tak bardzo interesowała się Kate Nickleby, nie czyniła tego jak niezamężna ciotka albo nawet babka — do takich bowiem naturalnych wyników powinny prowadzić wnioski wyciągnięte z różnicy ich wieku. Ale panna Knag nosiła szaty bardzo młodocianego kroju wobec czego uczucia jej kształtowały się zapewne w podobny sposób.
— Mój Boże — powiedziała panna Knag darząc Kate pocałunkiem na zakończenie drugiego dnia pracy. — Jakaś ty była niezręczna przez cały dzień!
— Obawiam się, że pani życzliwe i szczere uwagi, które tym boleśniej uświadomiły mi własne wady, nie wpłynęły na moją poprawę — westchnęła Kate.
— Nie, nie! Zupełnie nie — zgodziła się panna Knag w przypływie znakomitego humoru. — O ileż jednak lepiej, że wiesz wszystko od razu i dzięki temu możesz kroczyć spokojnie prostą i równą drogą. W którą stroną idziesz, kochanie?
— W stronę City — odparła Kate.
— City? — zawołała panna Knag, z wielkim upodobaniem przeglądając się w lustrze i nakładając kapturek. — Boże litościwy! Czy naprawdę mieszkasz w City? — Czy to takie niezwykłe, że ktoś tam mieszka? — spytała Kate uśmiechając się lekko.
— Nigdy bym nie wierzyła, że jakiekolwiek okoliczneści mogą zmusić młodą osobę, by zamieszkała tam choćby na parę dni — odparła panna Knag.
— Zubożali... to... jest... chciałam powiedzieć ubodzy ludzie — Kate poprawiła się szybko, gdyż nie chciała wydać się pyszną — muszą mieszkać tam, gdzie mogą.
— Tak! Masz słuszność! Rzeczywiście, muszą. To do- prawdy święta racja — powiedziała panna Knag z tym krótkim westchnieniem, które wraz z paroma nieznacznymi kiwnięciami głową stanowi w normalnym społeczeństwie zdawkową monetę współczucia. — Wciąż powtarzam ta mojemu bratu, kiedy nasze służące odchodzą chore jedna po drugiej, a on dowodzi, że kuchnia od podwórka jest zbyt wilgotna na to, by w niej sypiać. Tego rodzaju ludzie, powiadam mu, są zadowoleni, jeżeli w ogóle mają gdzie sypiać! Dobry Bóg dopasowuję grzbiet do ciężaru. Jak to miło pomyśleć, że tak być powinno, co?
— Niewątpliwie — zgodziła się Kate.
— Pójdę z tobą kawałek, moja droga — powiedziała panna Knag — bo musisz przechodzić bardzo niedaleko mojego domu, ja zaś chętnie skorzystam z twego towarzystwa. Jest zupełnie ciemno, a nasza ostatnia służąca poszła przed tygodniem do szpitala, chora na różę twarzy.
Kate wymówiłaby się chętnie od tego zaszczytu, lecz panna Knag nałożyła wreszcie kapturek na głowę w sposób, który ją całkowicie zadowolił, wzięła dziewczynę pod rękę z miną wskazującą wyraźnie, że zdaje sobie sprawę ze swej łaskawości i obie znalazły się na ulicy, nim Kate zdążyła wymówić słowo.
— Zdaje mi się — powiedziała niepewnie — że mamusia... to znaczy... że moja matka czeka na mnie.
— Ach, nie tłumacz się, moja kochana — rzekła panna Knag, a słowom jej towarzyszył słodziutki uśmiech. — Jestem przekonana, że to zupełnie przyzwoita starsza osoba i bardzo mi będzie... hem... bardzo mi będzie miło ją poznać.
Ponieważ biedna pani Nickleby od dłuższego już czasu oczekiwała na rogu ulicy i przemarzła do szpiku kości, Kate nie miała wyboru i musiała zapoznać ją z panną Knag, a ta wzorując się na ostatniej klientce — tej, co to przyjechała nową karetą — powitała nową znajomą z nader wyniosłą uprzejmością. Potem cała trójka, z panną Knag pośrodku, ramię w ramię ruszyła swoją drogą w wielce przyjacielskim nastroju.
— Tak polubiłam pani córkę, pani Nickleby, że wprost trudno to sobie wyobrazić — odezwała się panna Knag, która przez pewien czas kroczyła w dostojnym milczeniu.
— Słyszę to z wielką przyjemnością — powiedziała pani Nickleby — chociaż to dla mnie nic nowego, bo nawet zupełnie obcy ludzie muszą lubić Kate.
— Hem! — zawołała panna Knag.
— Polubi ją pani bardziej, kiedy dowie się pani, jaka to dobra dziewczyna — ciągnęła pani Nickleby. — To prawdziwe błogosławieństwo w moim nieszczęściu, że mam dziecko tak wolne od pychy i próżności, choć wychowanie Kate mogłoby snadnie usprawiedliwić odrobinę obu tych wad. Pani nie wie, panno Knag, co to znaczy stracić męża!
Panna Knag nie wiedziała dotychczas, co to znaczy zdobyć męża, a więc naturalnym porządkiem rzeczy nie mogła również wiedzieć, czym jest jego strata. Wobec tego odparła z pewnym pośpiechem:
—. Nie, istotnie nie wiem — a powiedziała to z miną, która miała oznaczać, że nie chciała się narażać na małżeństwo z byle kim... Ach, nie! Na to była zbyt rozsądna!
— Kate zrobiła pewne postępy nawet w tak krótkim czasie — powiedziała pani Nickleby, z dumą spoglądając na córkę. — Nie mam co do tego wątpliwości.
— Ależ oczywiście — przyznała panna Knag.
— I będzie robić coraz większe — dodała pani Nickleby.
— Będzie, będzie! Moja w tym głowa — powiedziała panna Knag przyciskając ramię Kate, by zwrócić jej uwagę, że żartuje.
— Zawsze była bardzo zmyślna — podjęła ożywiając się pani Nickleby — zawsze, od niemowlęctwa. Przypominam sobie, kiedy Kate miała zaledwie dwa i pół roczku, pewien dżentelmen, który bardzo częste odwiedzał wówczas nasz dom... Pan Watkins; wiesz Kate, kochanie, za którego twój biedny papa złożył kaucję, a który później uciekł do Stanów Zjednoczonych, skąd przysłał nam parę zimowych butów z tak serdecznym listem, że twój drogi, biedny papa płakał nad nim przez cały tydzień. Pamiętasz chyba ten list, w którym pisał, że ogromnie mu przykro, ale w danej właśnie chwili nie jest w stanie zwrócić tych pięćdziesięciu funtów, gdyż cały kapitał ma w obrocie, a sam jest bardzo zajęty robieniem majątku, lecz nie zapomniał, że ty jesteś jego chrzestną córką, uważałby więc za bardzo niewłaściwie, gdybyśmy nie zgodzili się kupić ci na jego stary rachunek srebrnego kółka do gryzienia. Mej Boże, doprawdy, kochanie, jaki głuptas z ciebie! Pisał także z wielkim wzruszeniem o starym parto, którego wypijał półtorej butelki za każdym razem, gdy do nas przyjeżdżał. Powinnaś to pamiętać, Kate!
— Tak, tak, mamo! I cóż z tym panem Watkins?
— Otóż ten pan Watkins, kochanie... — ciągnęła pani Nickleby bardzo powoli, jakby z wielkim trudem usiłowała przypomnieć sobie coś niesłychanie ważnego — ten pan Watkins... Nie był on żadnym krewnym, panna Knag łatwo się domyśli tego Watkinsa, który prowadził w miasteczku gospodę Pod Starym Dzikiem, choć nawiasem mówiąc nie mogę sobie przypomnieć, czy te była gospoda Pad Starym Dzikiem czy Pod Jerzym Trzecim, ale w każdym razie na pewno jedna z tych dwu, a to właściwie wychodzi na to samo... Otóż ten pan Watkins powiedział, kiedy miałaś zaledwie dwa i pół roczku, że jesteś jednym z najbardziej zdumiewających dzieci, jakie widział. Naprawdę tak powiedział, panno Knag, a wcale nie lubił dzieci i przecież nic mu z tych słów nie mogło przyjść. Wiem na pewno, że to on właśnie tak powiedział, bo pamiętam, jakby to było wczoraj, że bezpośrednio po tym pożyczył dwadzieścia funtów od biednego, drogiego papy Kate.
Przytoczywszy to niecodzienne i tak bezinteresownie wydane świadectwo doskonałości córki, pani Nickleby przerwała na chwilę, by nabrać tchu, a panna Knag, która spostrzegła, iż rozmowa zbacza na kwestię wielkości rodziny, nie omieszkała wtrącić garść wspomnień na rachunek własnego rodu.
— Proszę mi tylko nic nie mówić 0 pożyczaniu pieniędzy, pani Nickleby — rzekła — bo doprowadzi mnie pani do szaleństwa, po prostu do szaleństwa. Moja mama... hem... była czarującą, prześliczną osobą i miała najokazalszy i najpiękniejszy... hem....najpiękniejszy nos, jaki... głęboko w to wierzę... zdobił kiedykolwiek ludzkie oblicze... (Mówiąc te słowa, panna Knag z uznaniem potarła własny nos.) Była chyba najbardziej czarującą i wykształcaną kobietą, jaka chodziła po ziemi. Miała wszakże jedną jedyną wadę... lubiła pożyczać ludziom pieniądze, a robiła to z takim gestem, że rozpożyczyła... hem... ach!... rozpożyczyła tysiące funtów, cały nasz skromny mająteczek... A co więcej., pani Nickleby, nie wydaje mi się, żeby... choćbyśmy mieli żyć nawet do... hem... nawet do końca świata... żebyśmy otrzymali coś z powrotem... Doprawdy, nie sądzę.
Bez przeszkód doprowadziwszy do końca ten twórczy wysiłek wyobraźni, panna Knag pozwoliła się porwać licznym dalszym wspomnieniom, równie ciekawym jak i prawdziwym, których wartki potok pani Nickleby daremnie starała się zatamować, aż wreszcie gładko popłynęła z jego prądem, a właściwie z równoległym nurtem własnych rozpamiętywań przeszłości. Obie damy kroczyły więc rozprawiając równocześnie i z wielkim zadowoleniem, z tą jedynie różnicą, że panna Knag zwracała się do Kate i mówiła bardzo głośno, pani Nickleby zaś prawiła nader monotonnie, bez przerwy i w zupełności wystarczało jej to, że mówi, a nad wyraz mało troszczyła się, czy ktoś jej słucha, czy też nie.
W taki to sposób szły razem w doskonałej harmonii, dopóki nie dotarły na jedną z przecznic Tottenham Court Road, gdzie rezydował brat panny Knag, właściciel papeterii i małej czytelni wypożyczającej na dni, tygodnie, miesiące albo lata bardzo stare nowości, których tytuły były wypisane atramentem na tekturze wiszącej przy futrynie drzwi wejściowych. Ponieważ panna Knag znajdowała się w tej chwili w środku opowieści o dwudziestej drugiej propozycji małżeńskiej, którą uczynił jej pewien bardzo majętny dżentelmen, stanowczo zażądała, żeby panie weszły i razem ż nią spożyły wieczerzę, na co panie przystały.
— Nie uciekaj, Mortimerze — powiedziała panna Knag, gdy przestąpiły próg sklepu. — To tylko jedna z naszych panienek i jej matka; pani i panna Nickleby.
— Och, istotnie! — przemówił pan Mortimer Knag. — Ach!
Dżentelmen ów dobył z siebie te wykrzykniki z miną znamionującą głębię myśli, po czym objaśniwszy powoli dwie małe świeczki na kantorze i w oknie wystawowym, rozjaśnił sobie w głowie zażywając niuch tabaki z tabakierki, którą przechowywał w kieszonce kamizelki.
W upiornym wyrazie twarzy, z jakim wykonywał wszystkie te czynności, było coś szczególnie dziwacznego, że zaś pan Knag był wysokim, chudym i uroczystym jegomościem w okularach, a głowę jego zdobiło znacznie mniej włosów, niż zdobi zazwyczaj głowy jegomościów liczących sobie około czterdziestki, pani Nickleby szepnęła córce, iż jak jej się zdaje, powinien to być literat.
— Po dziesiątej — powiedział pan Knag spoglądając na zegarek. — Tomaszu, zamykaj magazyn.
Tomasz był chłopczykiem prawie o połowę niższym od okiennicy, a magazyn sklepikiem zajmującym taką raniej więcej powierzchnię, jak wnętrze trzech dorożek.
— Ach! — powiedział pan Knag po raz wtóry, z głębokim westchnieniem odkładając na właściwą półkę książkę, którą był czytał. — No... tak... Jak sądzę, kolacja gotowa, siostro.
Z następnym westchnieniem pan Knag wziął świeczki z kontuaru i wyprzedzając damy ruszył pogrzebowym krokiem do pokoju od podwórka. Zastawiała tam właśnie kolację posługaczka, zatrudniona na czas nieobecności chorej służącej i wynagradzana dziennie osiemnastoma pensami, która to kwota miała być potrącona ż uposażenia należnego owej chorej służącej.
— Pani Blockson! - powiedziała panna Knag tonem wymówki. — Ile już razy prosiłam, żeby nie przychodzić do pokoju w kapeluszu na głowie!
— Nic nie poradzę! — odparła posługaczka, natychmiast stawiając zdecydowany opór. — W tym domu mam zawsze pełne ręce roboty, a jeśli się to gani nie podoba, niech się pani postara o kogoś innego. Mnie się to wcale nie opłaca! Święta prawda, co mówię, choćby mnie zaraz mieli powiesić!
— Proszę bez uwag, jeśli łaska! — powiedziała panna Knag kładąc silny nacisk na rzeczowniku „łaska". — Czy jest na dole ogień, żeby zagotować wodę?
— Nie, nie ma żadnego ognia, panno Knag — odparła zastępczyni służącej — nie będę więc opowiadać, że jest.
— A czemu nie ma? — spytała panna Knag.
—. Bo nie zostało nic węgli. Gdybym ja umiała robić węgle, to bym je robiła, ale że nie umiem, to, za pozwoleniem pani, nie robię — odparła pani Blockson.
— Czy ta baba nigdy nie będzie cicho? — pan Mortimer Knag gwałtownie wtrącił się do rozmowy.
— Za pozwoleniem pańskim, panie Knag — odrzekła posługaczka odwracając się z pośpiechem. — Najchętniej w ogóle nie odzywam się w tym domu, chyba że ktoś odezwie się do mnie pierwszy, proszę pana. A jeśli ja mam być babą, to chciałabym wiedzieć, jak, pańskim zdaniem, trzeba nazywać pana.
— Nikczemne stworzenie! — zawołał pan Knag uderzając się w czoło. — Nikczemne stworzenie!
— Bardzo mi miło, że nie wstydzi się pan odpowiedniej' nazwy dla siebie, proszę pana — powiedziała pani Blockson — a że przedwczoraj dopiero minęło siedem tygodni, jak urodziłam dwoje dzieciaków, bliźniąt, a mój mały Charlie w zeszły poniedziałek wypadł przez okno i zwichnął sobie rękę, będę bardzo zobowiązana, jeśli zechce pan jutro po dziesiątej przysłać mi do mieszkania te dziewięć szylingów, co należą mi się za tydzień.
Z tymi słowy pożegnania zacna kobieta zamaszyście opuściła pokój, pozostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi, a w tej samej chwili pan Knag wypadł do „magazynu" i począł głośno jęczeć.
— Co się stało temu panu? — spytała gani Nickleby, wielce zaniepokojona podejrzanymi dźwiękami.
— Czy nie chory? — dodała Kate, wystraszona nie na żarty.
— Szszaa!... — syknęła panna Knag. — To bardzo smutna historia. Był on niegdyś na śmierć zakochany w... hem... w Madame Mantalini.
— Mój Boże!— zawołała pani Nicklebey.
— Tak — ciągnęła panna Knag. — Ona również nie skąpiła mu zachęty, wobec czego miał szczerą nadzieję, że ją poślubi. Brat mój posiada bardzo romantyczne usposobienie, pani Nickleby, jak istotnie... hem... jak istotnie i cała nasza rodzina. Zawód był więc dla niego okropnym ciosem. To niezwykle wykształcony człowiek, niepospolicie wykształcony... Czyta... hem... czyta wszystkie powieści, które się ukazują... To jest... chciałam powiedzieć, wszystkie powieści... hem... wszystkie powieści, w których można znaleźć coś wytwornego. Prawdę rzekłszy, odkrył on w czytanych książkach tyle wspólnego z własnym nieszczęściem, a także stwierdził niezbicie tak wielkie podobieństwo między samym sobą i bohaterami tych powieści, iż... bo zdaje on sobie oczywiście sprawę ze swojej wyższości, jak i my wszyscy, co przecież rozumie się samo przez się... iż zaczął gardzić wszystkimi i został geniuszem. Jestem prawie pewna, że w tej właśnie chwili pisze nową książkę... hem!
— Newą książkę! — powtórzyła Kate, która odczuła, iż pauzę uczynione w tym celu, by ktoś się odezwał.
— Tak! — powiedziała panna Knag, z triumfem kiwając głową. — Nową książkę w trzech tomach post octavo. Oczywiście, bardzo pomaga mu przy wszystkich wytworniejszych scenach możność korzystania z mojego... hem... mojego doświadczenia, gdyż istotnie niewielu autorów piszących o tych sprawach miało sposobność poznać je lepiej niż ja. Brat mój jest tak pochłonięty życiem wielkiego świata, iż najmniejsza wzmianka o codziennych czy handlowych sprawach, jak na przykład ostatnia wymiana zdań z tą kobieciną, zupełnie wytrąca go z równowagi. W gruncie rzeczy wszakże, jak te często mówię, uważam jego zawód miłosny za coś bardzo korzystnego, gdyby bowiem nie spotkał go ten zawód, nie mógłby pisać o zawiedzionych nadziejach i innych podobnych sprawach, Prawdę rzekłszy, gdyby nie stało się to, co się stało, nie przypuszczam, żeby geniusz jego w ogóle się objawił. Trudno odgadnąć, o ile bardziej wylewna byłaby panna Knag w bardziej sprzyjających okolicznościach, ponieważ jednak posępny jegomość znajdował się w zasięgu jej głosu, a ponadto trzeba było rozniecić ogień, zwierzenia urwały się w tym miejscu. Sądząc z ogólnych wrażeń oraz z trudności, jakie nastręczało zagotowanie wody, w życiu ostatniej służącej niewiele musiało być róż, prócz tej jednej, z którą poszła do szpitala. Na koniec wszakże przygotowano trochę koniaku z wodą, i goście, którzy uraczyli się już przedtem zimną baraniną i chlebem z serem, wyszli niebawem. Kate z uciechą wspominała przez całą drogę obraz, który utrwalił się w jej pamięci, gdy spojrzała po raz ostatni na pana Mortimera Knag, siedzącego w sklepie i pogrążonego w głębokiej zadumie, a pani Nickleby rozważała, czy dom mody zostanie ostateczną firmą „Mantalini, Knag i Nickleby", czy też „Mantalini, Nickleby i Knag".
Przyjaźń panny Knag utrzymywała się na tak wysokim poziomie przez pełne trzy dni, ku niemałemu podziwowi panien z pracowni Madame Mantalini,. które nigdy dotychczas nie widziały takiej stałości uczuć swej przełożonej. Ale czwartego dnia przyjaźń owa skończyła się równię gwałtownie jak niespodziewanie, a stało się to w następujący sposób:
Zdarzyło się, że pewien stary lord o wielkim nazwisku, który miał niebawem poślubić pewną młodą damę o żadnym właściwie nazwisku, przybył z ową młodą damą i z siostrą owej młodej damy, aby być świadkiem uroczystości mierzenia dwu weselnych kapeluszy zamówionych dnia poprzedniego. Madame Mantalini ostrym dyszkantem oznajmiła o tym wydarzeniu przez tubę łączącą salon z pracownią, a panna Knag z kapeluszem w każdej ręce pospieszyła na górę i wkrótce zjawiła się w salonie w stanie pełnego wdzięku wzruszenia, które miało dowodzić entuzjazmu dla tak doniosłej sprawy. Gdy kapelusze zostały już we właściwy sposób osadzone na głowach, panna Knag i Madame Mantalini wpadły niezwłocznie w istny szał zachwytu.
—Trudno o coś wytworniejszego! — powiedziała Madame Mantalini.
— Jak długo żyję, nie widziałam czegoś tak wspaniałego!— dodała panna Knag.
Stary lord, który był bardzo starym lordem, nic na to nie powiedział, pomrukiwał tylko i chichotał, w najwyższym stopniu zachwycony zarówno weselnymi kapeluszami oraz mierzącymi je osobami, jak i własnym sprytem, dzięki któremu zdobył sobie na żonę taką piękną kobietkę; młoda zaś dama, która była bardzo żywą młodą damą, spostrzegłszy wyśmienity humor starego lorda zapędziła go za trójskrzydłowe lustro i tam poczęła czule całować, gdy tymczasem Madame Mantalini i druga młoda dama dyskretnie spoglądały w przeciwną stronę. Podczas tych czułości pożerana ciekawością panna Knag zajrzała niechcący za lustro i napotkała bystry wzrok młodej damy, właśnie w chwili, gdy ta całowała starego lorda. Wobec tego nadąsana młoda dama mruknęła coś o „starej babie" i „niesłychanej impertynencji" i na zakończenie _ obrzuciła pannę Knag pełnym niezadowolenia spojrzeniem, któremu towarzyszył pogardliwy uśmiech.
— Madame Mantalini — odezwała się młoda dama.
— Służę pani — odpowiedziała Madame Mantalini.
— Proszę sprowadzić na górę tę śliczną, młodą osóbkę, którą widziałyśmy wczoraj.
— Ach, tak! Koniecznie! — poparła ją siostra.
— Ze wszystkiego na całym świecie, Madame Mantalini, najbardziej nie lubię, kiedy obsługują mnie jakieś straszydła albo starsze osoby — powiedziała wybranka lorda, leniwie rozsiadając się na sofie. — Chciałabym widzieć tę młodą panienkę za każdym razem, kiedy tu bywam.
— Koniecznie! — przemówił stary lord. — Śliczną młodą panienkę! Koniecznie!
— Wszyscy o niej mówią — ciągnęła młoda dama w ten . sam niedbały sposób — a że jego lordowska mość jest wielkim miłośnikiem piękna, bezwarunkowo musi ją zobaczyć.
— Istotnie, jest powszechnie lubiana i podziwiana — przyznała Madame Mantalini. — Panno Knag, proszę przysłać tutaj pannę Nickleby. Pani może nie wracać.
— Stokrotnie przepraszam, Madame Mantalini, nie dosłyszałam ostatnich słów — powiedziała panna Knag rozdygotanym głosem.
— Pani może nie wracać — powtórzyła ostro pracodawczyni.
Panna Knag zniknęła bez słowa i w odpowiednim czasie zestala zastąpiona przez Kate, która zdejmowała nowe kapelusze i nakładała stare, przy czym rumieniła się mocno, zauważyła bowiem, że lord i dwie młode damy wpatrują się w nią bez przerwy, co krępowało ją w najwyższym. stopniu.
— Ach, dziecko! Jak ty się czerwienisz! — zdziwiła się lordowska oblubienica.
— Nie przywykła jeszcze do swego zajęcia, lecz za parę tygodni się przyzwyczai — objaśniła Madame Mantalini ż czarującym uśmiechem.
— Obawiam się — mówiła wybranka — że jego lordowska mość spogląda na nią swoim dawnym nieskromnym wzrokiem.
— Nie, nie, nie! — odparł stary lord. — Nie, nie! Żenię się przecie i rozpoczynam nowe życie. Cha, cha, cha! Nowe życie! Nowe życie! Cha, cha, cha!
Wiadomość, że stary dżentelmen zamierza rozpocząć nowe życie, była wielce pocieszająca, gdyż rzucało się w oczy, iż jego dotychczasowe niedługo już potrwa. Prosty wysiłek przewlekłego chichotania doprowadził go do przewlekłego ataku kaszlu z dusznościami i minęło kilka minut, nim zdołał chwycić oddech, by wyrazić zdanie, że ta dziewczyna jest za ładna na modystkę.
— Spodziewam się, że jego lordowska mość nie uważa urody za przeszkodę w naszym zawadzie? — powiedziała krygując się Madame Mantalini.
— Naturalnie, że nie — odparł stary lord — w przeciwnym bowiem razie pani musiałaby porzucić go już od dawna.
— Co za nieznośny człowiek! — powiedziała młoda dama stukając para Anglii swą parasolką. — Nie chcę, żebyś tak mówił! Jak śmiesz?
Tym żartobliwym wymówkom towarzyszył następny cios, a za nim dalsze, wobec czego stary lord pochwycił parasolkę i nie chciał jej puścić, co z kolei skłoniło drugą młodą damę do pospieszenia z odsieczą i w rezultacie doprowadziło do bardzo zabawnych igraszek.
— Proszę dopilnować tych drobnych poprawek, Madame Mantalini — powiedziała wreszcie dama. — Słuchaj, straszny człowieku, stanowczo musisz wyjść pierwszy. Nie pozostawię cię z tą śliczną dziewczyną nawet na pół sekundy. Znam cię zbyt dobrze. Jane, moja droga, niech on idzie pierwszy. Tylko wtedy będzie mu można ufać.
Staremu lordowi wielce widać schlebiały takie podejrzenia, gdyż przechodząc obdarzył Kate ohydnym uśmiechem, a otrzymawszy za swą nieskromność nowy cios parasolką, pokuśtykał po schodach de drzwi wejściowych, gdzie dwaj postawni lokaje wciągnęli jego krzepkie ciało do oczekującej karety.
— W głowie mi się nie mieści, jak ten człowiek wsiadając do karocy zdoła nie myśleć o karawanie — powiedziała Madame Mantalini. — No, zabieraj już to wszystko, moje dziecko, zabieraj.
Kate, która podczas całej opisanej sceny stała z wzrokiem skromnie utkwionym w podłodze, skwapliwie skorzystała z udzielanego jej pozwolenia i ochoczo pospieszyła na dół, do królestwa panny Knag.
Ale podczas krótkiej jej nieobecności w małym tym państewku zaszły poważne zmiany. Panna Knag nie zasiadała na swym zwykłym miejscu i nie zachowywała całego dostojeństwa i godności przedstawicielki Madame Mantalini, lecz spoczywała na dużym pudle i tonęła we łzach, a trzy lub cztery troskliwie pielęgnujące ją panny oraz butelki amoniaku, octu i innych środków trzeźwiących — nie wspominając nawet o nieładzie, w jakim znajdował się stroik na głowę panny Knag i loczki na jej czole — stanowiły aż nazbyt oczywisty dowód, iż zacna dama zasłabła gwałtownie.
— Mój Boże! — zawalała Kate zbliżając się spiesznym krokiem. — Co się stało?
Pytanie to wywalała u panny Knag gwałtowne symptomy recydywy, a kilka młodych osób przeszywając Kate gniewnymi spojrzeniami zastosowało znowu ocet i amoniak oraz syknęło, że „to hańba".
— Hańba? — zdumiała się Kate. — Co się stałe? Co się dzieje? Proszą mi powiedzieć!
— Co się stałe? Patrzcie! — krzyknęła nagle panna Knag i ku wielkiemu zdziwieniu zgromadzonych dziewcząt wyprostowała się błyskawicznie. — Co się stało? Wstydziłabyś się, ty bezczelna istoto!
— Dobry Boże! — zawołała Kate oszołomiona wściekłością, z jaką ów przymiotnik dobył się spomiędzy zaciśniętych zębów panny Knag. — Czyżbym ja panią obraziła?
— Ty mnie obraziłaś! — odparła panna Knag. — Ty! Taka smarkula! Takie nic! Taka przybłęda nie wiadomo skąd! Dobre sobie! Cha, cha, cha!
Teraz, kiedy panna Knag chichotała, jasne było, iż coś wydało się jej szczególnie zabawne, a ponieważ panienki nastrajały się zwykle na ton panny Knag, która była przecie ich zwierzchniczką, wszystkie roześmiały się natychmiast, zaczęły kiwać głowami i spoglądać ironicznie jedna na drugą, zupełnie jakby mówiły: „A te doprawdy coś doskonałego!"
— Oto ona! — podjęła panna Knag schodząc z pudła i uroczyście, z licznymi niskimi ukłonami, prezentując Kate rozbawionej gromadce. — Oto ona! Wszyscy o niej mówią! O tej piękności, o tej wielkiej damie, o tej urodzie, o tej... Ach! Ty bezwstydna!
Po tym wybuchu panna Knag nie mogła pohamować dreszczu zgorszenia, który natychmiast udzielił się wszystkim panienkom, później wybuchnęła śmiechem, później zaś znowu zaczęła płakać.
— Od piętnastu lat... — zawodziła szlochając wzruszająco — od piętnastu lat jestem chlubą i ozdobą tej pracowni i salonu na piętrze. Dzięki Bogu —ciągnęła tupiąc nader energicznie najpierw prawą, a patem lewą nogą — przez cały ten czas, aż do dnia dzisiejszego, nie zetknęłam się nigdy z nikczemnymi sztuczkami stworzenia, którego całe postępowanie obraża nas wszystkie, za które przyzwoite osoby muszą się rumienić. To boli! To bardzo boli, choć zarazem przejmuje obrzydzeniem!
W tej chwili panna Knag jeszcze raz zasłabła, a młode osoby wznowiły swe zabiegi pomrukując, że panna Knag winna być wyższa ponad takie sprawy, że one ze swej strony gardzą takimi sprawami i uważają je za niegodne uwagi. Aby tego dowieść, panienki zaczęły wykrzykiwać z większym niż uprzednio przejęciem, że to hańba, a one są tak oburzone, doprawdy, tak oburzone, iż nie wiedzą po prosta, co mają począć ze sobą.
— Czy po to doczekałam dnia dzisiejszego, żeby nazwano mnie straszydłem? — jęknęła panna Knag, niespodziewanie wpadając w konwulsje i usiłując rozedrzeć szaty na piersi.
— Och, nie, nie! — odpowiedział chór. — Prosimy przestać o tym mówić! Niech pani już przestanie!
— Czy zasłużyłam na miano starszej osoby? — zawadziła panna Knag zmagając się z podręcznymi.
— Niech droga pani przestanie o tym myśleć! — odpowiedział chór.
— Nienawidzę jej! — wrzasnęła panna Knag. — Nie cierpię i nienawidzę! Niech nigdy więcej nie odzywa się do mnie! Niech nikt, kto mi życzliwy, nigdy nie odzywa się do niej! Flądra! Wstrętna dziewucha! Bezwstydna, fałszywa dziewucha!
Określiwszy takimi słowy przedmiot swego gniewu, panna Knag raz jeden pisnęła, trzykrotnie dostała czkawki, kilka razy odchrząknęła, przymknęła oczy, zadrżała, ocknęła się, przyszła do siebie, doprowadziła do porządku swój stroik na głowę i oświadczyła, że czuje się zupełnie dobrze.
Biedna Kate! Zrazu przyglądała się tej scenie w zupełnym osłupieniu; potem, blednąc i czerwieniejąc na przemian, próbowała coś powiedzieć; a wreszcie, gdy rozwój wydarzeń począł odsłaniać istotne przyczyny tej nieoczekiwanej zmiany, cofnęła się parę kroków i patrząc spokojnie nie raczyła nawet odpowiadać, Niemniej jednak, choć z godnością odeszła na swe miejsce i odwróciła się od grupki małych satelitów, skupionych w najodleglejszym kąciku izby wokół macierzystej planety — rozpłakała się na uboczu tak gorzko, że widok jej łez do głębi duszy uradowałby pannę Knag, gdyby je mogła zobaczyć.
ROZDZIAŁ XIX
KTÓRY OPISUJE OBIAD U PANA RALFA NICKLEBY ORAZ SPOSÓB, W JAKI ZABAWIAŁO SIĘ TOWARZYSTWO PRZED OBIADEM, PODCZAS OBIADU I PO OBIEDZIE
Ponieważ żale i urazy zacnej panny Knag nie złagodniały pod koniec tygodnia, lecz przeciwnie, z każdą godziną przybierały na sile, święte zaś oburzenie panien rosło, lub przynajmniej zdawało się, że rosło, w stosunku wprost proporcjonalnym do oburzenia poczciwej starej panny, a uczucia te wzbierały gwałtownie za każdym razem, gdy pannę Nickleby wzywano na górę — łatwo sobie wyobrazić, że codzienne życie Kate nie należało do przyjemnych i godnych pozazdroszczenia. Sobotni wieczór powitała więc tak, jak więzień wita kilka cudownych godzin wytchnienia od powolnych i bolesnych tortur, a zarazem odczuła, iż na wynagrodzenie za pierwszy tydzień sumiennie zapracowała i należałoby się jej ono słusznie, gdyby nawet wynosiło trzy razy więcej niż jej nędzny zarobek. Kiedy na rogu ulicy spotkała, jak zwykle, matkę, niemało się zdziwiła widząc, że dama owa zajęta jest konwersacją z panem. Ralfem Nickleby, lecz zdumienie jej wzrosło wnet w dwójnasób zarówno pod wpływem tematu tej konwersacji, jak i niezwyczajnie gładkich manier samego pana Nickleby.
— Ach, moja droga — przemówił pan Ralf — właśnie mówiliśmy o tobie.
— Doprawdy! — powiedziała Kate cofając się, choć sama nie wiedziała czemu, pod lodowatym spojrzeniem błyszczących oczu stryja.
— Otóż — ciągnął pan Ralf - chciałem koniecznie zobaczyć się z tobą, nim wyjdziesz, i dlatego miałem zamiar wywołać cię z pracowni, ale rozmawialiśmy z twoją matką o sprawach rodzinnych i czas zszedł nam tak szybko...
— Co? Prawda? — podchwyciła pani Nickleby zupełnie nie zdając sobie sprawy z ironicznego tonu, jakim pan Ralf wygłosił ostatnie zdanie. — Doprawdy, nie uwierzyłabym, że coś podobnego... Kate, moja kochana, masz być na obiedzie u twego stryja jutro o pół do siódmej!
Zachwycona, iż pierwsza zdołała oznajmić tę niezwykłą nowinę, pani Nickleby kiwała głową uśmiechając się bez przerwy, by w ten sposób pomóc osłupiałej Kate zrozumieć wagę tego wydarzenia, a potem skręciła nagle pod kątem prostym w kierunku środków i zasobów, jakimi rozporządza. — Zaraz... zaraz... Niech pomyślę trochę... — mówiła poczciwa dama. — Twoja czarna jedwabna sukienka będzie dostatecznie strojna, zwłaszcza z tą śliczną szarfą, gładką wstążką we włosach i z czarnymi jedwabnymi pończoszkami... Mój Boże, mój Boże! — zawołała pani Nickleby, znowu skręcając pod kątem prostym. — Gdybym tylko miała te moje nieszczęsne ametysty... pamiętasz je, Kate, kochanie?... Przypominasz sobie, jakie cudne dawały ognie, co?... Ale twój papa, twój biedny, drogi papa!... Ach! Nic nie zostało nigdy poświęcone tak bezlitośnie, jak te klejnoty!... Nigdy!...
Pod wpływem bolesnych myśli pani Nickleby smutnie potrząsnęła głową i podniosła chusteczkę do oczu.,
— Doprawdy, nie są mi potrzebne, mamo — powiedziała Kate. — Najlepiej zapomnij, że miałaś je kiedykolwiek.
— Wielki Boże! — zawołała zirytowana pani Nickleby. — Kate, kochanie, mówisz zupełnie jak małe dziecko!... Dwadzieścia cztery srebrne łyżeczki do herbaty, proszę szwagra, dwie sosjerki, cztery solniczki, wszystkie te ametysty... naszyjnik, brosza i kolczyki... wszystko poszło w jednej chwili, a ja niemal na klęczkach mówiłam do tego poczciwego biedaka: „Czemu nie przedsięweźmiesz czegoś, Nicholasie? Czemu tego jakoś nie załatwisz?... Jestem przekonana, że każdy, kto mieszkał wówczas w sąsiedztwie, potwierdziłby teraz bez wahania, że to mówiłam i powtarzałam przynajmniej pięćdziesiąt razy dzień nie. Czyż nie tak, Kate, kochanie? Czy ominęłam kiedykolwiek sposobność, by mówić to twojemu biednemu papie?
— Nie, nie, mamo! Nigdy! — przyznała Kate.
By oddać pani Nickleby sprawiedliwość, nigdy nie ominęła ona takiej sposobności — by zaś oddać sprawiedliwość zamężnym damom, jako pewnej społeczności, i one nie tracą zwykle okazji do udzielania podobnie cennych rad, których jedyną wadą jest spowijająca je najczęściej mgła ogólników i braku logiki.
— Ach! — ciągnęła pani Nickleby z wielkim przejęciem. — Gdyby od początku brano pod uwagę moje zdanie... No... Cóż?... Ja spełniałam zawsze swój obowiązek . i dzisiaj widzę w tym pewną pociechę.
Doszedłszy do takiego wniosku pani Nickleby westchnęła, zatarła ręce, podniosła wzrok ku niebu i na koniec przybrała wyraz łagodnej rezygnacji, jakby chciała podkreślić w ten sposób, że jest świętą męczennicą, nie chce jednak nudzić słuchaczy rozwodząc się nad czymś, co jest przecie oczywiste i widoczne dla każdego.
— Otóż — odezwał się pan Ralf z uśmiechem, który, podobnie jak inne oznaki uczuć, zdawał się raczej ukrywać tchórzliwie wśród jego zmarszczek, niż śmiało wypływać na twarz — żeby wrócić do punktu, z którego zeszliśmy na manowce, jutro urządzam w swoim domu małe przyjęcie dla... dla panów, z którymi łączą mnie w tej chwali pewne interesy, twoja zaś matka zgodziła się, byś czyniła honory domu. Nie przywykłem do przyjęć, ale ten obiad jest kwestią interesów, a takie głupstwa stanowią nieraz ważną ich część. Sądzę, że zechcesz wyświadczyć mi tę przysługę.
— Zechcesz! — zawołała pani Nickleby. — Kate, kochanie, czemu... .
— Za pozwoleniem — przerwał pan Ralf, gestem nakazując jej milczenie. — Mówiłem do mojej bratanicy.
— Oczywiście, stryjku, z całą przyjemnością — odparła Kate — obawiam się jednak, że okażę się bardzo niezręczną i nieśmiałą.
— Ależ skąd! — powiedział pan Ralf. — Jeśli zechcesz, przyjedź dorożką... Ja zapłacę. Dobranoc... ee... ee... Niech cię Bóg błogosławi.
Błogosławieństwo ugrzęzło w gardle pana Balia, jak gdyby nie przywykło do tej drogi i nie mogło odnaleźć wyjścia, lecz wydostało się jakoś, choć dość nieporęcznie, a pan Ralf, wyprawiwszy je w świat, podał rękę obu krewnym i spiesznie odszedł.
— Jakąż wyrazistą twarz ma twój stryjek! — odezwała się pani Nickleby pod wrażeniem pożegnalnego spojrzenia pana Ralfa. — Nie widzę w nim cienia podobieństwa
do jego biednego brata.
— Ach, mamo! — powiedziała Kate tonem nagany. — Pomyśleć o czymś podobnym!
— Nie... — zastanawiała się pani Nickleby. —Stanowczo nie ma żadnego podobieństwa. Ale to bardzo uczciwa twarz. Zacna matrona ze swadą rzuciła to spostrzeżenie, mocno je akcentując, jak gdyby wymagało ono nie lada pomysłowości i studiów; prawdę' rzekłszy, istotnie zasługiwało ono na poczesne miejsce wśród niezwykłych odkryć stulecia. Kate spiesznie podniosła wzrok i równie spiesznie opuściła go ku ziemi.
— Moja kochana, co się z tobą dzieje, na miłosierdzie Boże? — spytała pani Nickleby, gdy przez pewien czas szły w milczeniu.
— Myślałam tylko, mamo —odparła Kate.
— Myślałam! — powtórzyła pani Nickleby. — W samej rzeczy, jest o czym myśleć. Stryj ogromnie cię polubił... tak... to zupełnie jasne. Trochę bym się. nawet dziwiła, gdyby z tego nie wynikło coś nad wyraz dla ciebie korzystnego... tak... i to wszystko!
oto pani Nickleby popłynęła z prądem przeróżnych opowieści o młodych damach, które dostawały od stryjów-dziwaków tysiącfuntowe banknoty w ręcznych woreczkach, i o młodych damach, które w domach swych stryjów poznawały czarujących i niezmiernie bogatych młodych dżentelmenów, a ci poślubiali je po krótkich, lecz ognistych konkurach. Kate słuchała tego wszystkiego zrazu apatycznie, a potem z pewnym zadowoleniem. Czuła, gdy tak szły w stronę domu, iż optymizm matki budzi w niej stopniowo pewne nadzieje, że jej widoki na przyszłość mogą rozjaśnić się trochę, a lepsze dni mogą jeszcze zaświtać. Taka jest nadzieja — wielki dar Boży dla toczących ciągłą walkę śmiertelników — nadzieja, co niby jakaś lotna substancja z nieba, przesycając wszystko, dobre i złe, jest równie powszechna jak śmierć i łatwiej się udziela niż zaraźliwa choroba.
Słabowite zimowe słońce — a zimowe słońce w City bywa naprawdę bardzo słabowite — rozpromieniło się zapewne trochę, gdy zajrzało w mętne okna starego, dużego domostwa i zobaczyło niezwykły widok, jaki przedstawiał jeden z na wpół umeblowanych pokojów. W ponurym kącie, gdzie kryjąc swą kolonię myszy, przez lata całe spokojnie leżał bezwładny, zakurzony stos towarów, który marszczył się gniewnie, spoglądając na boazerię izby, i tylko wtedy, gdy ulicą przejeżdżały ciężkie furgony, ożywiał się i drżał od gwałtownych wstrząsów, a świecące oczki jego małych mieszkańców jeszcze silniej świeciły wówczas trwogą, drobne zaś ciała tych zwierzątek zamierały w bezruchu z czujnie nastawionymi uszkami i sercem bijącym niespokojnie, dopóki alarm nie minął — w owym tedy ciemnym kącie ułożono dziś wielce starannie wszystkie przeznaczone na ten uroczysty dzień skromne wspaniałości Kate. Każdy szczegół jej stroju tchnął tym niemożliwym do opisania wyrazem życia i indywidualności, jaki puste szaty przybierają w oczach, które znają lub wyobrażają sobie wdzięki ich właścicielki — czy to dzięki skojarzeniom, czy też dlatego, że, jak w danym przypadku, zostały wymodelowane przez kształty noszącej je osoby. Na miejscu pak murszejących towarów leżała dzisiaj czarna jedwabna sukienka, która nawet bez właścicielki, sama przez się, kreśliła czarującą sylwetkę. Małe trzewiczki z lekko podniesionymi noskami stały na samym środku wgłębienia wyciśniętego przez jakąś starą żelazną wagę. Stos ordynarnej, bezbarwnej skóry, sam o tym nie wiedząc, ustąpił miejsca parze maleńkich czarnych, jedwabnych pończoszek, które stanowiły przedmiot szczególnej troski pani Nickleby. Szczury, myszy i inne małe stworzonka od dawna już wyzdychały z głodu albo przeniosły się na lepsze mieszkania, a zamiast nich pojawiły się teraz rękawiczki, wstążki, szarfy, szpilki do włosów i tym podobne drobiazgi, nie mniej na swój sposób przemyślne w dręczeniu ludzkości niż szczury i myszy. Pomiędzy tym wszystkim swobodnie poruszała się Kate, najpiękniejsza i najcenniejsza ozdoba tego starego, surowego, posępnego domostwa.
We właściwym czasie albo raczej, jeśli czytelnik woli, w niewłaściwym — gdyż niecierpliwość pani Nickleby znacznie wyprzedziła wszystkie zegary, w tej dzielnicy miasta i Kate ubrana była aż po ostatnią szpilkę we włosach o całe półtorej godziny wcześniej niż w ogóle trzeba było zacząć myśleć o toalecie — otóż, we właściwym czy niewłaściwym czasie toaleta owa została ukończona, a gdy nadeszła wreszcie umówiona pora odjazdu, mleczarz sprowadził dorożkę z najbliższego postoju i Kate, po wielu słowach pożegnania z matką i licznych miłych słówkach dla oczekiwanej tego wieczoru panny La Creevy, zajęła miejsce w tym pojeździe i odjechała uroczyście, jeżeli ktoś odjeżdżał kiedyś uroczyście zwyczajną dorożką. Potem karetka, woźnica i konie wspólnymi siłami turkotali, brzęczeli uprzężą, trzaskali, z bicza, pokrzykiwali i klęli, aż wreszcie dotarli na Golden Squarę.
Dorożkarz dwa razy zakołatał potężnie do drzwi, choć nim skończył kołatać, otwarły się one tak szybko, jakby znajdował się za nimi człowiek z ręką przywiązaną do klamki. Kate, która nie oczekiwała niczego bardziej osobliwego od Newmana Noggsa w czystej koszuli, bardzo się zdziwiła widząc, że odźwiernym był mężczyzna w pięknej liberii i że dwu czy trzech jemu podobnych znajduje się jeszcze w hallu. Nie ulegało wszakże wątpliwości, że trafiła do właściwego domu, gdyż nazwisko widniało na drzwiach wejściowych, przyjęła więc ofiarowany sobie wygalonowany rękaw surduta i wszedłszy do wnętrza została zaprowadzona na górę, do salonu od podwórka, gdzie pozostawiono ją własnemu losowi.
Jeżeli Kate zaskoczona była nieoczekiwanym ukazaniem się lokaja, to wpadła w istne zdumienie na widok bogactwa i przepychu, z jakim dom był urządzony. Ze wszystkich stron otaczały ją najwspanialsze obrazy, miękkie i wykwintne dywany, najkosztowniejsze zwierciadła, najwytworniejsze cacka ozdobne, a każdy z tych przedmiotów olśniewając wprost pięknością ginął w niezmiernej obfitości rozrzuconego wokół bogactwa. Nawet klatkę schodową przepełniały prawie do samych drzwi hallu rzeczy piękne i zbytkowne, jak gdyby cały dom pęczniał od skarbów, które, jeśli się jeszcze cośkolwiek doda, po prostu wysypią się na ulicę.
Niebawem rozpoczęła się seria donośnych podwójnych stuknięć do drzwi wejściowych, po każdym zaś stuknięciu w sąsiednim pokoju przybywał nowy głos i słowa pana Ralfa Nickleby, łatwe zrazu do odróżnienia, niknęły stopniowo w gwarze ogólnej rozmowy; Kate mogła tylko stwierdzić obecność kilku dżentelmenów o niezbyt melodyjnych głosach, którzy to dżentelmeni mówili bardzo głośno, śmieli się bardzo serdecznie i klęli znacznie więcej, niż ona uważałaby za niezbędne — to jednak jest kwestią gustu.
Otwarto wreszcie drzwi i ukazało się w nich przebiegłe oblicze pana Ralfa, który rozstał się tym razem ze swymi codziennymi butami i wystąpił uroczyście w pantoflach i czarnych pończochach.
— Nie mogłem powitać cię wcześniej, moja droga — odezwał się przyciszonym głosem i mówiąc to wskazał na sąsiedni pokój. — Byłem zajęty przyjmowaniem ich. Czy mogę cię już wprowadzić?
— Chwileczkę, stryjku — powiedziała Kate, zbita nieco z tropu, jak się to nieraz zdarza ludziom znacznie bardziej obytym z towarzystwem, gdy muszą wejść do pokoju pełnego nieznajomych, a mieli uprzednio dość czasu, by sobie z tego zdać sprawę. — Czy są tam jakieś panie?
— Nie — odparł pan Ralf. — Nie znam żadnych pań.
— Czy muszę wejść natychmiast? — spytała Kate i cofnęła się troszkę.
— Jak sobie życzysz — burknął pan Ralf wzruszając ramionami. — Wszyscy już są i zaraz podadzą do stołu. To wszystko.
Wolałaby poprosić o parominutową zwłokę, pomyślała jednak, że stryj może sądzi, iż zapłaciwszy za dorożkę ma prawo żądać punktualności, pozwoliła mu więc, choć niechętnie, wziąć się pod ramię i wyprowadzić z pokoju.
Kiedy weszli do sąsiedniego salonu, zastali tam zgromadzonych wokół kominka siedmiu czy ośmiu dżentelmenów, którzy rozmawiali bardzo głośno i nie zauważyli ich przybycia, dopóki pan Ralf Nickleby nie dotknął rękawa jednego z surdutów i nie przemówił szorstkim, przesadnie donośnym głosem, jakby chciał zwrócić ogólną uwagę.
— Lord Fryderyk Verisopht; moja bratanica, panna Nickleby. . .
Grupka rozpierzchła się, jakby wielce zaskoczona przybyciem nowego gościa, a zagadnięty dżentelmen wykonawszy półobrót ukazał kompletny strój wieczorowy najdoskonalszego kroju, nie gorzej skrojone faworyty, wąsy, dużo włosów na głowie i młodą twarz.
— Ee... — odezwał się ów dżentelmen. — Co?... Aa... Niech to diabli!
Wśród tych urywanych okrzyków wpakował monokl w oko i ze zdumieniem zaczął przyglądać się pannie Nickleby. .
— Moja bratanica, wasza lordowska mość — powtórzył pan Ralf.
— Aa... Nie zawiódł mnie więc słuch i to nie woskowa lalka — powiedział lord. — Jak się pani miewa? Bardzo mi miło. Powiedziawszy to zwrócił się do drugiego doskonale skrojonego dżentelmena, trochę starszego, trochę tęższego, trochę bardziej czerwonego na twarzy i trochę bardziej obytego i powiedział donośnym szeptem, że „ta dziewuszka jest diabelnie ładna.
— Przedstaw mnie pan, Nickleby — odezwał się drugi dżentelmen, który stał w niedbałej pozie, tyłem obrócony do ognia i obydwoma łokciami oparty na gzymsie kominka.
— Sir Mulberry Hawk — rzekł pan Ralf.
— Innymi słowy, panno Nickleby, najmocniejsza karta w tej talii — uzupełnił lord Fryderyk.
— Nie zapominaj pan o mnie, Nickleby! — zawołał dżentelmen o ostrych rysach, który siedział w niskim fotelu z wysokim oparciem i przeglądał gazetę.
— Pan Pyke — rzekł pan Ralf..
— Ani o mnie! — zawołał spód łokcia sir Mulberry Hawka inny dżentelmen o rumianej twarzy i rozpromienionej minie. — Pan Pluck — rzekł pan Ralf, a potem zawrócił z kolei w stronę dżentelmena o szyi bociana i nogach nieokreślonego bliżej zwierzęcia, którego przedstawił jako szlachetnie urodzonego pana Snobba, oraz w kierunku siedzącego przy stole siwowłosego dżentelmena, który, jak się okazało, był pułkownikiem Chowserem. Pułkownik rozmawiał właśnie z kimś, kto wyglądał na zbędny dodatek do towarzystwa i wcale nie został przedstawiony.
Już na początku przyjęcia dwie sprawy zraniły dotkliwie serce Kate i wzburzoną krwią ubarwiły jej policzki. Pierwszą z nich była pobłażliwa wzgarda, z jaką goście wyraźnie odnosili się do jej stryja, drugą zaś — niedbałe ich zachowanie wobec niej samej. Nie trzeba była zresztą wielkiej przenikliwości, by odgadnąć, iż pierwszy z tych symptomów najprawdopodobniej jest przyczyną drugiego. Pan Ralf Nickleby nie docenił bratanicy, gdyż, bez względu na to, jak niedawno młoda dama (dama z charakteru) przyjechała z głuchej wsi i jak mało zdążyła poznać konwencjonalne formy towarzyskie, mogła posiadać równie silne, wrodzone poczucie tego, co uchodzi, jak wówczas, gdyby zwycięsko przebyła krytykę paru londyńskich sezonów, a być może nawet silniejsze — wiadomo bowiem, iż poczucie owo nierzadko tępieje podczas procesu doskonalenia.
Kiedy pan Ralf zakończył ceremonię przedstawiania, odprowadził zaczerwienioną bratanicę do fotela, a potem zaczął bacznie rozglądać się wokół, jakby chciał sprawdzić wrażenie, wywołane nie zapowiedzianą jej obecnością.
— Nieoczekiwana przyjemność, Nickleby — przemówił lord Fryderyk Verisopht wyjmując monokl z prawego oka, gdzie dotychczas spełniał on swe zadanie wobec Kate, i umieszczając go w lewym, żeby lepiej obejrzeć, sobie pana Ralfa.
— Której celem było zrobienie panu niespodzianki, lordzie Fryderyku — powiedział pan Pluck.
— Nie najgorszy pomysł — rzekł lord - gwarantuje prawie dodatkowe dwa i pół procenta.
— Nickleby — odezwał się sir Mulberry Hawk grubym, chrapliwym głosem — weź pan to słówko pod uwagę i podbij do dwudziestu pięciu czy ile tam sobie wyliczysz, a mnie daj połowę za dobrą radę.
Sir Mulberry ozdobił swą mówkę, wybuchem ochrypłego śmiechu i zakończył dosadnym przekleństwem, dotyczącym rąk i nóg pana Nickleby, a panowie Pyke i Pluck uśmieli się do łez.
Dżentelmeni owi niezupełnie jeszcze przyszli do siebie po tym żarcie,, kiedy oznajmiono, że obiad podany i znowu podobny powód doprowadził ich do ekstazy radości. Sir Mulberry Hawk w przypływie wyśmienitego humoru, zwinnie wyprzedziwszy lorda Fryderyka, który zamierzał właśnie sprowadzić ze schodów Kate, sam wciągnął pod swe ramię jej rękę aż po łokieć.
— Nie, nie, do stu diabłów, Verisopht! — zawołał sir Mulberry. — Trzymajmy się zasad gry. My z panną Nickleby przed dziesięciu minutami omówiliśmy tę sprawę drogą wymiany spojrzeń.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się szlachetnie urodzony pan Snobb. — Doskonałe, doskonałe!
Ten objaw uznania wzmógł jeszcze humor sir Mulberry Hawka, który bardzo figlarnie uśmiechał się do swych przyjaciół i wiódł Kate po schodach z miną tak poufałą, że w łagodnym sercu dziewczyny wzbierała gorąca fala niepohamowanego oburzenia. Uczucie to nie złagodniało bynajmniej, kiedy Kate znalazła się na pierwszym miejscu u stołu, a obok niej zasiedli sir Mulberry Hawk i lord Fryderyk Verisopht.
— Oo!... Znalazłeś jakoś do nas drogę, co? — zawołał sir Mulberry, kiedy jego lordowska mość zajmował miejsce.
— Naturalnie — odparł lord Fryderyk kierując wzrok na pannę Nickleby. — Jak możesz nawet pytać o co podobnego.
— No to zajmij się obiadem — powiedział sir Mulberry — i nie troszcz się o pannę Nickleby i o mnie, b okażemy się, że tak powiem, bardzo nietowarzyskim towarzystwem.
— Żądam pańskiej interwencji, Nickleby! — powiedział lord Fryderyk.
— W jakiej to sprawie, wasza lordowska mość? -spytał pan Ralf z szarego końca stołu, gdzie siedział w otoczeniu panów Pyke'a i Plucka.
— Ten nicpoń Hawk monopolizuje pańską bratanicę -odparł lord Fryderyk.
— Cóż robić?... Ma on znaczny udział we wszystkim do czego pan, lordzie Fryderyku, rości sobie pretensje — rzekł Ralf ze złośliwym uśmiechem.
— Na Boga, to prawda! — przyznał młodzieniec. Niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, kto jest panem w moim domu: on czy ja?
— Ja wiem — mruknął gospodarz.
— Myślę, że odprawie, go z szylingiem na drogę zażartował młody arystokrata.
— Nie! Nie, do diabła! — odparł sir Mulberry. — Kiedy dojdziesz do szylinga... do swego ostatniego szylinga... sam cię odprawię i to szybko, ale nie wcześniej... Nie! Śmiało możesz na to przysiąc.
Ten żart (ściśle zresztą zgodny z rzeczywistością) został przyjęty ogólnym rechotem, wśród którego łatwo możni było odróżnić śmiech pana Pyke'a i pana Plucka, najwidoczniej nadwornych pochlebców sir Mulberry'ego Prawdę rzekłszy, nietrudno było spostrzec, iż większość towarzystwa żeruje na nieszczęsnym młodym lordzie który pomimo swej słabości i głupoty wydawał się najmniej zepsuty z całego zgromadzenia. Sir Mulberry Haw słynął z taktu, z jakim osobiście lub per procura rujnował bogatych młodych dżentelmenów, w którym to subtelnym i wykwintnym zawodzie doszedł niewątpliwie do prawdziwej doskonałości. Z rozmachem urodzonego geniusza wpadł na nowy sposób postępowania, zupełnie przeciwny dotychczas stosowanym metodom, miał bowiem zwyczaj dręczyć chwycone w ręce ofiary i nie pozostawiać im swobody działania, a także uparcie i bez umiarkowania ćwiczyć swój cięty dowcip ich kosztem. W taki sposób robił z- nich podwójnych głupców, bo z wielką zręcznością opróżniając ich kieszenie wymierzał im zarazem liczne i nader celne uderzenia, których odgłos często radował towarzystwo.
Obiad ze względu na wspaniałość i obfitość był nie mniej godny uwagi niż samo domostwo, zgromadzenie zaś również zasługiwało na uwagę, gdyż oddawało najzupełniejszą sprawiedliwość owemu obiadowi; szczególnie wyróżniali się tu panowie Pyke i Pluck, którzy jedli, z każdego półmiska i pili z każdej butelki z iście zdumiewającą wytrwałością i chłonnością. Mimo tych mistrzowskich popisów obaj zachowali jednak niezwykłą świeżość apetytu i wraz z pojawieniem się deseru znowu przystąpili do dzieła, jakby od pierwszego śniadania nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
— No... — przemówił lord Fryderyk napoczynając swój pierwszy kieliszek, porto — jeżeli tak wygląda obiad dyskonterski, to mam tylko jedno do powiedzenia... Niech mnie diabli porwą, jeśli codzienne załatwianie spraw dyskontowych nie byłoby doskonałym pomysłem!'
— Będziesz miał pełno takich spraw w swoim czasie — rzekł sir Mulberry Hawk. — Nickleby może ci coś powiedzieć na ten temat.
— Co pan na to, Nickleby? — spytał młody człowiek. — Czy zapowiadam się na dobrego klienta?
— Wszystko zależy od okoliczności, wasza lordowska mość — odparł pan Ralf.
— Od okoliczności, w jakich znajdzie się jego lordowska mość — dorzucił Chowser, pułkownik z pospolitego ruszenia i z torów wyścigowych.
Dziarski oficer zerknął na panów Pyke'a i Plucka, jak gdyby sądził, iż powinni roześmiać się z jego żartu, ale dżentelmeni owi cały zapas śmiechu rezerwowali wyłącznie dla sir Mulberry Hawka i ku wielkiemu zakłopotaniu pułkownika zachowali powagę dwóch przedsiębiorców pogrzebowych. Na domiar złego sir Mulberry Hawk, który każdą podobną próbę uważał za pogwałcenie swych osobistych przywilejów, surowym wzrokiem spojrzał przez monokl na przestępcę, jakby zdumiony jego pewnością siebie, a potem głośno wyraził pogląd, że to „piekielna bezczelność". Uwaga ta była swego rodzaju sygnałem dla lorda Fryderyka, który z kolei wetknął monokl w oko i spoglądał na przedmiot surowej nagany, jakby był on jakimś niezwykłym dzikim zwierzem, po raz pierwszy wystawionym na widok publiczny. Naturalnym porządkiem rzeczy panowie Pyke i Pluck zaczęli przeszywać wzrokiem osobnika, którego przeszywał wzrokiem sir Mulberry Hawk, a biedny pułkownik chcąc pokryć zmieszanie musiał podnieść kieliszek porto na wysokość prawego oka i udawać, że z żywym zainteresowaniem bada kolor wina.
Gdy to wszystko rozgrywało się wkoło, Kate siedziała cichutko i nie śmiała podnieść oczu, gdyż obawiała się, że może napotkać pełen zachwytu wzrok lorda Fryderyk? Verisopht albo, co byłoby jeszcze bardziej krępujące bezczelne spojrzenie jego przyjaciela, sir Mulberry Hawka Ten ostatni był wszakże na tyle uprzejmy, że wnet zwrócił na nią ogólną uwagę.
— A panna Nickleby dziwi się, czemu, u diaska, nikt się do niej nie zaleca — rzekł głośno.
— Nie... Doprawdy... — rozpoczęła Kate, spiesznie podnosząc wzrok. — Ja... — i urwała nagle, poczuła bowiem, iż lepiej wcale się nie odzywać.
— Z każdym trzymam zakład o pięćdziesiąt funtów — powiedział sir Mulberry — że panna Nickleby nie zdoła spojrzeć mi w twarz i powiedzieć, iż wcale się temu nie
- dziwiła.
— Zrobione! — zawołał arystokratyczny głuptas. — W ciągu dziesięciu minut.
— Zrobione! — powtórzył sir Mulberry.
Obie strony dobyły pieniądze, a szlachetnie urodzony pan Snobb został wybrany na podwójny urząd mierzące go czas i opiekuna stawek.
— Proszę... — odezwała się Kate z zakłopotaniem, gdy wszystkie czynności przygotowawcze dobiegły już koń ca...—. Proszę nie robić ze mnie przedmiotu zakładów. Stryjku, ja doprawdy nie mogę...
— Czemu nie, moja droga? — przerwał pan Ralf, którego zgrzytliwy głos brzmiał jednak niezwykle chrapliwie, jak gdyby lichwiarz, mówił wbrew chęci i wolał, żeby pomysł ten nie był dojrzał. — To potrwa kilka chwil i nie widzę w tym nic złego. Jeśli panowie nalegają...
— Ja bynajmniej nie nalegam — powiedział sir Mulberry i roześmiał się donośnie. — To znaczy, w żadnym razie nie nalegam, aby panna Nickleby zaprzeczyła, bo jeśli to zrobi, ja przegram. Choć z drugiej strony, z przyjemnością zobaczę jej piękne oczy, tym bardziej że dotychczas darzą one spojrzeniami jedynie mahoń stołu.
— Istotnie — rzekł arystokratyczny młodzieniec. — A to bardzo nieładnie, panno Nickleby.
— To czyste okrucieństwo — powiedział pan Pyke. — Okropne okrucieństwo — dodał pan Pluck.
— Nie dbam o przegraną — podjął sir Mulberry — bo jedno krótkie spojrzenie ocząt panny Nickleby warte dwa razy tyle.
— Więcej — powiedział pan Pyke.
— Znacznie więcej — dodał pan Pluck.
— Jak wygląda przeciwnik, Snobb? — spytał sir Mulberry Hawk.
— Minęło cztery minuty.
— Brawo!
— Czy nie zechce pani zdobyć się dla mnie na mały wysiłek, panno Nickleby? — spytał lord Fryderyk po chwili milczenia.
— Niepotrzebnie trudzisz się takimi pytaniami, chłopcze — powiedział sir Mulberry — Z panną Nickleby rozumiemy się doskonale. Ona opowiada się po mojej stronie i w ten, sposób dowodzi dobrego gustu. Nie masz żadnych szans, przyjacielu. Czas, Snobb?
— Minęło osiem minut.
— Szykuj pieniądze — powiedział sir Mulberry. - Zaraz je będziesz wręczał.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się pan Pyke, a pan Pluck, który zawsze występował drugi i przelicytowywał wspólnika, jeśli to było możliwe, zarechotał jeszcze donośniej.
Biedna dziewczyna była tak zmieszana, że nie wiedziała prawie, co się wokół niej dzieje. Zrazu postanowiła zachować zupełny spokój, obawiała się jednak, że postępując tak może wywołać wrażenie, iż zgadza się z nieokrzesanymi i ordynarnymi przechwałkami sir Mulberry'ego, podniosła więc wzrok i spojrzała w twarz sąsiada. Ale w wyrazie jego oczu było coś tak wstrętnego, obraźliwego i odpychającego, że nie zdołała wyjąkać jednej sylaby, lecz wstała od stołu i wybiegła z pokoju. Hamowała łzy, choć przychodziło jej to z trudem; dopiero w pustym pokoju na górze dała im swobodny upust.
— Kapitalne! — rzekł sir Mulberry Hawk chowając stawki do kieszeni. — Ta dziewczyna wie, czego chce. Wypijmy jej zdrowie!
Nie warto nawet wspominać, że Pyke i S-ka przyjęli propozycję nader gorąco i że toast został spełniony przy licznych dyskretnych uwagach tej spółki na temat podboju sir Mulberry'ego. Pan Ralf, który poprzednio, gdy uwaga pozostałych gości zwrócona była na głównych aktorów odegranej przed chwilą sceny, pożerał ich oczyma wilka, odetchnął swobodniej, kiedy bratanica opuściła towarzystwo. Ponieważ zaś karafki szybciej teraz krążyły, rozparł się w fotelu i wodził wzrokiem od mówcy "do mówcy, w miarę jak rozgrzewało ich wino, a spojrzenia jego zdawały się szperać w ich sercach i dla prostej rozrywki obnażać każdą opieszałą myśl w ich mózgach.
W tym czasie Kate wróciła w samotności do pewnej równowagi. Dowiedziała się od służącej, że stryj chce ją widzieć przed odjazdem, a zarazem uzyskała pocieszającą wiadomość, iż panowie będą pili kawę przy stole. Nadzieja, że nie ujrzy ich więcej, znacznie przyczyniła się do uspokojenia Kate, która otworzyła jakąś książkę i zabrała się do czytania.
Wzdrygała się czasami, kiedy przez otwarte drzwi jadalni buchał dziki zgiełk hałaśliwej biesiady, a parę razy zrywała się zaniepokojona, kiedy dochodził ją odgłos urojonych kroków na schodach; lękała się, że to jakiś zabłąkany uczestnik zabawy samotnie wraca na górę.
Nie działo się wszakże nic, co mogłoby potwierdzać takie obawy, więc Kate starała się skupić całą uwagę na książce, która stopniowo zainteresowała ją tak bardzo, że przebiegła już kilka rozdziałów nie troszcząc się o czas i miejsce, gdy wtem przeraził ją dźwięk własnego imienia, wymówionego męskim głosem tuż nad jej uchem. Książka wypadła z ręki Kate. Obok niej, leniwie rozparty na otomanie, siedział sir Mulberry Hawk, jeszcze gorszy pod wpływem wina, bo człowiek, który jest w głębi serca łajdakiem, nigdy nie poprawia się skutkiem pijaństwa!
— Co za czarujące zainteresowanie lekturą! — przemówił ów wzór dżentelmena. — Ciekaw jestem: prawdziwe czy udane po to, by pokazać rzęsy?
Kate trwożnie spojrzała w stronę drzwi i nie udzieliła odpowiedzi.
— Przyglądam się tym rzęsom od pięciu minut — ciągnął — i na mą duszę, są doskonałe! Czemu odezwałem się i zniszczyłem ten prześliczny obrazek?
— Może zechce pan łaskawie nie odzywać się i teraz — odparła dziewczyna.
— Ach, nie! Nie!... — powiedział sir Mulberry składając szapoklak, by oprzeć na nim łokieć i bliżej przysunąć się do Kate. — Na honor," tak nie można. Taki wierny pani niewolnik, panno Nickleby... To diabelna niesprawiedliwość traktować go tak oschle... Doprawdy, na mą duszę.
— Życzyłabym sobie, sir, żeby pan zrozumiał, iż pańskie postępowanie obraża mnie i budzi obrzydzenie. Jeśli zachował pan choć odrobinę uczuć dżentelmena, pozostawi mnie pan samą.
Kate drżała mimo woli, ale mówiła z wyniosłym oburzeniem.
— Ach, czemuż? — mówił sir Mulberry. — Czemuż zachowujesz te surowe pozory, słodka dziewczyno? Bądź bardziej sobą, droga panno Nickleby, bądź bardziej sobą, proszę.
Kate zerwała się gwałtownie, lecz natręt chwycił ją za suknię i siłą powstrzymał.
— Proszę mnie puścić! —krzyknęła z sercem wezbranym gniewem. — Słyszy pan? W tej chwili! Natychmiast!
— Siadaj... Siadaj... — bełkotał sir Mulberry. — Chcę z tobą pomówić.
— Proszę mnie puścić w tej chwili! — wołała dziewczyna.
— Za nic w świecie — upierał się sir Mulberry. — Za nic na świecie..
— Mówiąc to przechylił się, jakby chciał posadzić. Kate na jej dawnym miejscu, ale dziewczyna szarpnęła się gwałtownie, a natręt stracił równowagę i jak długi runął na podłogę. Kate poskoczyła naprzód chcąc uciec z pokoju, lecz w drzwiach zetknęła się z panem Ralfem Nickleby, który stanął właśnie w progu.
— Co się tu dzieje? — zapytał.
— Dzieje się to, stryju — odparła Kate z ogromnym wzburzeniem — że pod tym dachem, gdzie ja, bezbronna dziewczyna i córka twego zmarłego brata, powinnam znaleźć najtroskliwszą opiekę, zostałam narażona na takie zniewagi, że powinieneś teraz zadrżeć na mój widok. Pozwól mi wyjść.
Pan Ralf zadrżał rzeczywiście, kiedy oburzona dziewczyna zmierzyła go płomiennym wzrokiem, mimo to jednak nie posłuchał jej ostatniego życzenia, lecz odprowadziwszy ją do stojącej w głębi pokoju sofy zawrócił i zbliżył się do sir Mulberry Hawka, który tymczasem zdążył się już podnieść.
— Pańska droga wiedzie tędy, sir — wskazując drzwi rzekł stłumionym głosem, którym niejeden szatan mógłby się poszczycić. — Co pan chcesz przez to powiedzieć? — spytał z wściekłością jego przyjaciel.
Nabrzmiałe żyły wystąpiły niczym ścięgna na zoranym zmarszczkami czole lichwiarza, a mięśnie wokół jego ust pracowały tak, jakby poruszało je wzruszenie nie do opanowania, uśmiechnął się jednak pogardliwie i znów wskazał drzwi.
— Czy znasz mnie, stary szaleńcze? — spytał sir Mulberry..
— Doskonale! — rzucił pan Ralf.
Wytworny obieżyświat skurczył się wprost pod przenikliwym wzrokiem starego nikczemnika, lecz po chwili, pomrukując coś, ruszył w kierunku wyjścia. Ale przy drzwiach zatrzymał się nagle, jakby olśniony nową myślą i zwracając się znowu w stronę gospodarza, powiedział:
— Chodziło ci o lorda, co? Niechże to diabli! A ja wszedłem w drogę, hę?
Pan Ralf uśmiechnął się znowu, lecz nie odpowiedział.
— Kto sprowadził go tutaj? — ciągnął jego przyjaciel. — W jaki sposób zdołałbyś pan beze mnie uwikłać go w swoją sieć tak, jakżeś to uczynił?
— Ta sieć jest obszerna i dość pełna — odparł pan Ralf. — Uważaj pan, żeby się ktoś w niej nie udusił.
— Za pieniądze przehandlowałbyś pan swoje ciało i krew, nawet samego siebie, gdybyś nie zaprzedał się już diabłu — odpalił tamten. — Czy chcesz we mnie wmówić, że sprowadziłeś swą śliczną bratanicę nie po to, aby była przynętą dla tego pijanego chłopaka?
Jakkolwiek obie strony prowadziły tę szybką wymianę zdań przytłumionym tonem, pan Ralf zerknął mimo woli, by upewnić się, iż Kate nie zmieniła miejsca i nie znalazła . się w zasięgu ich głosów. Przeciwnik łatwo dostrzegł uzyskaną przewagę i nacierał w dalszym ciągu.
— Czy chcesz pan we mnie wmówić, że jest inaczej? — pytał. — Czy chcesz twierdzić, że gdyby to on trafił tutaj na górę, on zamiast mnie, nie byłbyś pan troszkę bardziej ślepy i troszkę bardziej głuchy, i trochę mniej zapalczywy, niż byłeś? No, Nickleby, odpowiedz pan!
— Powiem panu tyle — odrzekł gospodarz — że jeśli nawet sprowadzając ją tutaj miałem pewien interes...
— Ooo!... To właściwe słówko! — przerwał ze śmiechem sir Mulberry. — Widzę, że przychodzisz pan do siebie. .
— ...pewien interes — podjął lichwiarz mówiąc powoli i stanowczo, jak człowiek, który powziął decyzję, iż powie tyle tylko, ile zamierza — gdyż sądziłem, iż mogłaby wywrzeć wrażenie na tym głupim młodziku, którego chwyciłeś pan w swe łapy i walnie przyczyniasz się do jego ruiny, to znając go wiedziałem, że dużo wody upłynie, nim ten chłopiec pozwoli sobie znieważać jej dziewczęce uczucia. Wiedziałem, że może obrazić ją przez swą niedojrzałość i głupotę, ale przy pewnej opiece uszanuje płeć i obyczajność nawet bratanicy swego lichwiarza. Zamierzałem, być może, łagodnie wciągnąć go głębiej przy pomocy takiego środka, lecz nie zamierzałem bynajmniej narazić dziewczyny na ordynarne zaczepki takiego jak pan starego wygi. Teraz zrozumieliśmy się chyba?
— Zwłaszcza że nie było w tym żadnego interesu, hę? — zadrwił sir Mulberry.
— Zgadza się całkowicie — powiedział pan Ralf, który odwrócił się już i rzucając ostatnią odpowiedź spojrzał przez ramię na sir Mulberry'ego.
Oczy obu poczciwców spotkały się z takim wyrazem, jakby każdy z tych ludzi zrozumiał, że nie potrafi nic ukryć przed drugim. Sir Mulberry Hawk wzruszył ramionami i powoli wyszedł.
Przyjaciel jego zamknął drzwi i rzucił niespokojne spojrzenie w stronę miejsca, gdzie bratanica leżała jeszcze w tej samej pozie, w której ją pozostawił. Bezwładnie padła na sofę i z głową spoczywającą na poduszce, z twarzą ukrytą w dłoniach zdawała się płakać wciąż z niezmiernego wstydu i bólu.
Pan Ralf wkroczyłby do domu każdego zrujnowanego dłużnika i bez najmniejszego żalu wskazałby go bailifowi, nawet gdyby nędzarz ów siedział u łoża śmierci swego małego dziecka. Czynność taka jest obowiązkiem człowieka interesu, a niewypłacalny dłużnik jest przestępcą według jedynego kodeksu moralnego pana Ralfa. Lecz teraz miał przed sobą młodą dziewczynę, która nie uczyniła nic złego, prócz tego, że przyszła żywa na świat, która pokornie ulegała wszystkim życzeniom stryja i usilnie starała mu się przypodobać, która przede wszystkim nie była mu winna pieniędzy — a więc pan Ralf zaniepokoił się trochę i poczuł się jakoś niewyraźnie. Usiadł na krześle w pewnej odległości od bratanicy, potem przesiadł się nieco bliżej, potem jeszcze bliżej, potem jeszcze raz zmienił miejsce, a w końcu zasiadł na kanapie i położył dłoń na ramieniu Kate.
— Cicho, moja droga — odezwał się, gdy dziewczyna cofnęła ramię i znowu wybuchnęła płaczem. — Cicho, cicho... Nie martw się już... Nie myśl b tym...
— Ach, na miłosierdzie Boże, pozwól mi odejść! — płakała Kate. — Pozwól mi wreszcie odejść i wrócić do domu!
— Tak, tak! — powiedział pan Ralf.— Tak, niezawodnie. Ale najprzód musisz osuszyć łzy i uspokoić się trochę. Uniosę twą główkę... No, tak, tak...
— Ach, stryjku! — zawołała Kate załamując dłonie. — Co ja zrobiłam! Co ja zrobiłam, że naraziłeś mnie na podobne rzeczy? Gdybym nawet obraziła cię myślą, słowem lub uczynkiem, to i tak byłoby to zbyt wielkie okrucieństwo wobec mnie samej i pamięci tego, którego przecież musiałeś kiedyś kochać. Ale...
— Posłuchaj mnie przez chwilę '— przerwał pan Ralf, poważnie zaniepokojony gwałtownym wybuchem bratanicy. — Nie sądziłem, że się coś podobnego zdarzy, nie mogłem tego przewidzieć. Zrobiłem wszystko, co mogłem. No... Przejdźmy się. teraz troszkę... Słabo ci od zaduchu w tym pokoju i od żaru lamp. Zaraz poczujesz się lepiej, gdy zdobędziesz się choć na najmniejszy wysiłek.
— Zrobię wszystko — odparła Kate — jeśli tylko odeślesz mnie do domu.
— Dobrze, dobrze... Odeślę cię — mówił lichwiarz. — Ale wprzód musisz odzyskać zwykły wygląd, bo takim wszystkich wystraszysz, a o tym, co zaszło, nikt nie powinien wiedzieć oprócz ciebie i mnie. Teraz pospacerujemy w przeciwnym kierunku. Tak... Tak... Już zaczynasz lepiej wyglądać.
Mówiąc te uspokajające słowa pan Ralf Nickleby przechadzał się tam i z powrotem, z bratanicą wspartą na swym ramieniu, które dosłownie drżało pod jej dotknięciem.
Gdy zaś uznał za stosowne zgodzić się na odjazd Kate, w taki sam sposób sprowadził ją ze schodów, a przedtem poprawił jej szal i nie szczędził drobnych usług, które wykonywał najprawdopodobniej po raz pierwszy w życiu. Poprowadził ją również przez hall, po schodkach na ulicę i nie cofnął ramienia, dopóki dziewczyna nie usadowiła się w dorożce.
Gdy. drzwiczki pojazdu zostały z hałasem zatrzaśnięte, z włosów Kate wysunął się grzebień i upadł do nóg stryja. Ralf podniósł go i podał bratanicy, a w tej chwili blask sąsiedniej latarni oświetlił twarz dziewczyny. Uwolniony lok niesfornie wijących się na czole włosów, ślady ledwie obeschłych łez, pałające policzki, pełne smutku wejrzenie — wszystko to obudziło w piersi starszego mężczyzny szereg od dawna drzemiących wspomnień. Wydało mu się, iż ujrzał nagle twarz zmarłego brata — twarz skurczoną bólem pod wpływem jakiegoś chłopięcego nieszczęścia, którego wszystkie najdrobniejsze szczegóły przemknęły teraz błyskawicą w myślach pana Ralfa tak wyraźnie, jakby wydarzenie to zaszło wczoraj" zaledwie.
Ralf Nickleby, człowiek nieczuły na wszystkie głosy krwi i więzów rodzinnych, człowiek opancerzony przeciw wszelkim opowieściom o bólu i niedoli, zadrżał na ten widok i zawrócił do swego domu jak ktoś, kto przed chwilą ujrzał ducha z tajemniczego, zagrobowego świata.
ROZDZIAŁ XX
W KTÓRYM NICHOLAS SPOTYKA WRESZCIE STRYJA I SZCZERZE MÓWI MU, CO MYŚLI. POSTANOWIENIE NICHOLASA
Wczesnym rankiem w poniedziałek — następnego dnia po owym obiedzie — mała panna La Creevy dreptała żywo przez ulice zachodniej dzielnicy Londynu. Otrzymała ważne zlecenie, miała bowiem zawiadomić Madame Mantalini, iż panna Nickleby nie czuje się dość dobrze, by w tym dniu stawić się do pracy, lecz ma nadzieję, że nazajutrz będzie już w stanie podjąć swe obowiązki. Przez całą drogę panna La Creevy powtarzała sobie w myślach różne wykwintne zdania i eleganckie zwroty, by w jak najdoskonalszej formie przekazać wiadomość, a jednocześnie wciąż rozmyślała nad możliwymi przyczynami niedyspozycji Kate.
— Nie wiem, co o tym sądzić — mówiła do siebie panna La Creevy. — Wczoraj wieczorem niewątpliwie miała czerwone oczy. Powiadała, że cierpi na ból głowy, ale od bólów głowy oczy nie czerwienieją. Z całą pewnością płakała.
Doszedłszy do tego wniosku, który, prawdę mówiąc, już poprzedniego wieczora uznała za całkowicie pewny, panna La Creevy poczęła się zastanawiać — czemu poświęciła zresztą prawie całą ubiegłą noc — jaki to nowy powód do zmartwienia mogła mieć jej młoda przyjaciółka.
— Nic mi nie przychodzi do głowy — rozważała mała miniaturzystka. — Doprawdy nic! Chyba, żeby to było zachowanie tego starego niedźwiedzia. Pewno ją czymś uraził! Obrzydliwe zwierzę!
Chociaż słowa te rzucone były na wiatr, panna La Creevy odczuła pewną ulgę wyraziwszy tak surową opinię i raźniej dreptała do domu Madame Mantalini, gdzie dowiedziała się, że najwyższa władza nie wstała jeszcze z łóżka, wobec czego poprosiła o widzenie z jej pierwszą zastępczynią i została przyjęta przez pannę Knag.
— Jeśli o mnie chodzi — rzekła panna Knag wysłuchawszy podanej w ozdobnej mowie wiadomości — to mogę się obejść bez panny Nickleby nawet na zawsze.
— Ach, tak! — odparła mocno dotknięta panna La Creevy. — Ale, widzi pani, pani nie jest właścicielką tego przedsiębiorstwa, a więc jej zdanie nie ma w tym wypadku większego znaczenia.
— Doskonale, proszę pani — powiedziała panna Knag..— Czy ma pani dla mnie jakieś dalsze zlecenia?
— Nie, nie mam, proszę pani — odrzekła panna La Creevy.
— A zatem, do widzenia pani — powiedziała panna Knag.
— Do widzenia pani. Do widzenia i zechce pani przyjąć wyrazy uznania dla swej niezwykłej uprzejmości i doskonałych manier — odparła panna La Creevy.
Zakończywszy w ten sposób rozmowę, podczas której obie damy silnie drżały i były dla siebie niesłychanie uprzejme, co niezbicie dowodzi, że znajdowały się o krok od zaciętej kłótni, panna La Creevy wybiegła na ulicę.
— Coś podobnego! — mówiła poczciwa -dziwaczka. — A myślałby kto, że to taka miła osoba! Chciałabym malować jej podobiznę! Już ja oddałabym jej sprawiedliwość. .
Uszczęśliwiona, że powiedziała pod adresem panny Knag coś tak bardzo złośliwego, panna La Creevy roześmiała się serdecznie i w wyśmienitym humorze pospieszyła do domu na śniadanie.
Oto jedna z dobrych stron długiego życia w samotności! Mała, ruchliwa, czynna, wesoła istotka egzystowała wyłącznie wewnątrz samej siebie — rozmawiała ze sobą, miała siebie samą za powiernicę, której mówiła wszystkie najbardziej zjadliwe złośliwości przeznaczone dla ludzi, którzy ją obrazili, pochlebiała też własnej osobie, nikomu nie wyrządzając tym krzywdy. Jeżeli pozwoliła sobie na jakiś mały wybryk, niczyja opinia nie cierpiała na tym, jeśli zaś radowała się odrobinką zemsty, to żadna żywa dusza tego nie odczuła. Jedna z wielu, którzy ze względu na swe ubóstwo nie są w stanie zawierać znajomości, jakich by pragnęli, a nie mają ochoty spotykać się z towarzystwem, na jakie mogliby sobie pozwolić, wobec czego Londyn jest dla nich nie mniejszą samotnią niż Pustynia Syryjska — skromna malarka przez długie lata żyła odosobniona, lecz szczęśliwa, i dopóki osobliwe niedole rodziny Nickleby nie przyciągnęły jej uwagi, nie miała przyjaciół, choć żywiła mnóstwo przyjaznych uczuć dla całej ludzkości. W podobnej samotności bije wiele gorących serc, takich jak serce biednej, małej panny La Creevy.
Ale w tej chwili nie ma to dla nas znaczenia. Panna La Creevy wróciła do siebie na śniadanie, zaledwie jednak poczuła rozkoszny smak pierwszego łyku herbaty, służąca zameldowała jakiegoś dżentelmena, a mała miniaturzystka, która od razu wyobraziła sobie, że zjawia się nowy model, urzeczony podziwem dla gabloty przy drzwiach od ulicy, niezmiernie zakłopotała się stojącą na stole zastawą.
— Ojej! Zabieraj to zaraz! Uciekaj do sypialni czy gdzie chcesz! — zawołała panna La Creevy. — Boże! Pomyśleć, że musiałam się spóźnić w ten właśnie ranek. A od trzech tygodni byłam zawsze gotowa o pół do dziewiątej i żywa dusza tutaj nie zajrzała!
— Proszę nie robić sobie kłopotu z mego powodu — odezwał się głos znany pannie La Creevy. — Powiedziałem służącej, żeby nie wymieniała nazwiska, bo chciałem zrobić pani niespodziankę.
— Pan Nicholas! — krzyknęła zdumiona panna La Creevy i zerwała się z miejsca.
— Jak widzę, nie zapomniała mnie pani — powiedział Nicholas wyciągając rękę.
— Cóż znowu! Sądzę, że poznałabym pana, gdybym nawet spotkała go przypadkiem na ulicy — odrzekła panna La Creevy z uśmiechem. — Hannah! Drugą filiżankę i spodeczek!... Otóż, powiem ci coś, młody człowieku: proszę, byś nie powtarzał tej impertynencji, której dopuściłeś się w dzień swego wyjazdu.
— Czy bardzo by się pani gniewała, gdybym powtórzył? — spytał Nicholas.
— Czybym się gniewała? — odparła miniaturzystka. — Niech pan tylko spróbuje!
Z ujmującą galanterią młodzieniec zastosował się niezwłocznie do życzenia panny La Creevy, która pisnęła z cicha i wymierzyła mu policzek, lecz doprawdy, nie był to policzek bardzo silny.
— Nigdy nie widziałam kogoś tak nieokrzesanego! — zawołała panna La Creevy.
— Przecie kazała mi pani spróbować — bronił się Nicholas.
— Tak... Ale mówiłam to z ironią.
—Ach, to co innego— odparł Nicholas. — W takim razie i to należało mi powiedzieć.
— Czyżby pan sam tego nie zauważył?... Doprawdy! — mówiła panna La Creevy. — Teraz znowu przyglądam się panu i zdaje mi się, że jest pan szczuplejszy niż wówczas, kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni, a twarz ma pan wynędzniałą i bladą. Jak to się stało, że opuścił pan Yorkshire?
Zamilkła, a tyle było serdeczności w zmienionym tonie Jej głosu i w całym zachowaniu, że Nicholas szczerze się wzruszył.
— Musiałem się trochę zmienić — Odezwał się po krótkiej chwili — gdyż od wyjazdu z Londynu przeszedłem nieco cielesnej i duchowej udręki. Byłem bardzo biedny, a nawet czasem głodny.
— Wielkie nieba! — wykrzyknęła panna La Creevy. — Co też pan opowiada!
— Nie opowiadani niczego, czym należałoby się aż tak przejmować — podjął Nicholas z trochę raźniejszą miną. — Nie przyszedłem też tutaj, by ubolewać nad swym losem, lecz w znacznie istotniejszej sprawie. Chciałbym rozmówić się otwarcie z moim stryjem. Powinienem był powiedzieć to pani od razu.
— Co do tego mogę tylko nadmienić — powiedziała miniaturzystka — że ma pan gust nie do pozazdroszczenia, bo przebywanie w jednym pokoju choćby z parą butów tego dżentelmena na dwa tygodnie pozbawiłoby mnie humoru.
— Zasadniczo nie ma chyba, jak dotąd, wielkiej różnicy pomiędzy zdaniem pani a moim — podjął młodzieniec — niech pani tylko zrozumie, iż pragnę go spotkać, aby się usprawiedliwić, a jednocześnie wypomnieć mu całą jego obłudę i nikczemność.
— A, to zupełnie co innego — powiedziała panna La Creevy. — Niech mi Bóg wybaczy, ale na pewno nie wypłakałabym oczu, gdyby to sprawiło mu przykrość. I cóż dalej?
— W tym celu byłem u niego dziś rano — podjął Nicholas. — Powrócił do Londynu w sobotę wieczorem, a ja dowiedziałem się o tym dopiero wczoraj w nocy.
— Widział go pan? — spytała panna La Creevy.
— Nie — odparł Nicholas. — Już wyszedł.
— Ha! — przerwała panna La Creevy. — Zapewne w celach zacnych i miłosiernych.
— Sądząc z tego — ciągnął Nicholas — co mówił pewien mój przyjaciel, dobrze obznajmiony ze zwyczajami stryj, przypuszczam, że zamierza on odwiedzić dzisiaj moją matkę i siostrę i opowiedzieć im własną wersję moich przygód. Tam chciałbym się z nim spotkać.
— Słusznie, zupełnie słusznie — przyznała panna La Creevy zacierając ręce. — A jednak... — dodała — ...trzeba pomyśleć o wielu rzeczach... przede wszystkim o pańskich najbliższych...
— Myślałem o nich — odrzekł Nicholas — ale że w grę wchodzi tu zarówno honor, jak i uczciwość, nic nie zdoła mnie powstrzymać.
— Sam powinien pan wiedzieć najlepiej — powiedziała panna La Creevy. .
— W tym wypadku wiem — odparł Nicholas. — A panią chciałem jedynie prosić o przygotowanie ich na moje przyjęcie. Myślą, że jestem bardzo daleko, i pewnie by się przestraszyły, gdybym zjawił się nieoczekiwanie. Jeżeli zatem czas pozwoli pani powiadomić je, żeśmy się widzieli i że przyjdę do nich w piętnaście minut później, doprawdy wyświadczy mi pani wielką przysługę.
— Pragnęłabym mieć możność świadczenia większych przysług panu czy jego bliskim — powiedziała panna La Creevy — ale mnie się zdaje, że możność służenia pomocą rzadko idzie w parze z chęcią, tak samo zresztą jak chęć z możnością.
Mówiąc bardzo prędko i bardzo dużo panna La Creevy spiesznie ukończyła śniadanie, odstawiła puszkę na herbatę, klucz od niej schowała pod żelazną kratę kominka, nałożyła kapturek i ująwszy ramię Nicholasa odpłynęła w stronę City. Młodzieniec rozstał się z nią niedaleko domu swojej matki i obiecał przyjść przed upływem kwadransa.
Tymczasem tak się złożyło, że pan Ralf Nickleby uznawszy wreszcie za stosowne, dla własnych oczywiście celów, zawiadomić bratową o okropnościach, jakich się Nicholas dopuścił, poszedł wprost do niej, zamiast, jak to przewidywał Newman Noggs, udać się wprzód w interesach do innej dzielnicy miasta. Kiedy więc panna La Creevy, wpuszczona przez posługaczkę zajętą właśnie domowymi porządkami, weszła do bawialni, zastała tam panią Nickleby i Kate, obie we łzach, oraz pana Ralfa, który kończył właśnie sprawozdanie, o przestępstwach bratanka. Kate dała jej znak, żeby nie odchodziła i panna La Creevy usiadła bez słowa.
„Aha, jesteś już tutaj, mój panie! — pomyślała mała kobietka. — W takim razie on sam musi się zaanonsować i zobaczyć, jaką zrobisz minę."
— Pięknie! — mówił pan Ralf składając list panny Squeers. — Bardzo pięknie! Poleciłem go — i to zupełnie wbrew swemu pierwotnemu przekonaniu, bo wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie — poleciłem go tedy człowiekowi, u którego zachowując się odpowiednio mógłby wygodnie spędzić długie lata. I jakiż rezultat? Uczynki, za które grozić może rozprawa w Old Bailey.
— Nigdy w to nie uwierzę! — powiedziała Kate z oburzeniem. — Nigdy! To jakiś nikczemny spisek, oparty na kłamstwach jedynie.
— Moja droga — odparł pan Ralf. — Krzywdzisz uczciwego człowieka. To nie są wymysły. Pan Squeers został napadnięty, twój brat jakoś nie może się znaleźć, a chłopiec, o którym mowa, przepadł razem z nim. Pamiętaj o tym wszystkim, pamiętaj!
— Niepodobieństwo! — zawołała Kate. — Nicholas i złodziej! Mamo! Jak możesz siedzieć spokojnie i słuchać takich rzeczy?
Biedna pani Nickleby, która nigdy nie wyróżniała się umiejętnością szybkiego pojmowania, o czym mowa, a którą zmiany zaszłe ostatnio w jej położeniu doprowadziły do- stanu niepospolitego zamętu w głowie, odpowiedziała na tak gorący apel jedynie krzykiem zza stosu chusteczek do nosa, że nigdy nie uwierzyłaby w coś podobnego, a więc nader dowcipnie pozostawiła słuchaczom pole do domysłów, czy wierzy w to naprawdę.
— Obowiązek, święty obowiązek — ciągnął pan Ralf — kazałby mi wydać go w ręce sprawiedliwości, gdybym go spotkał. Jako człowiek interesu, dobrze znający świat, nie mógłbym zająć innego stanowiska. Lecz mimo wszystko — mówił wolno, spoglądając na Kate przelotnie, lecz bardzo bystro — lecz mimo wszystko tak nie postąpię. Oszczędzę uczucia jego... jego siostry— I jego matki, oczywiście! — dodał jakby pod wpływem ubocznej myśli i ze znacznie mniejszym naciskiem.
Kate doskonale zrozumiała, iż powiedziane to było do niej jako dodatkowa przestroga, by zachowała w największej tajemnicy wydarzenia ostatniego wieczoru. Mimo woli spojrzała na pana Ralfa, gdy przestał mówić, ale on skierował wzrok w inną stronę i zdawał się nie zwracać uwagi na obecność dziewczyny.
— Wszystko — powiedział pan Ralf po dłuższej chwili ciszy, przerywanej tylko szlochami pani Nickleby — wszystko składa się na to, by dowieść prawdy tego listu, jeśli nawet istniałyby jakieś podstawy do jej kwestionowania. Czy niewinni ludzie nikną z oczu uczciwych bliźnich i niby przestępcy przepadają nie wiadomo gdzie? Czy niewinni ludzie uprowadzają bezimiennych przybłędów i włóczą się z nimi po kraju niczym zbóje bez zajęcia? Napad, bójka, kradzież! Jak to można nazwać?
— Kłamstwem! — zawołał jakiś głos, a jednocześnie drzwi otworzyły się z łoskotem i Nicholas wszedł do pokoju.
W pierwszej chwili zdziwienia, a może i przestrachu, pan Ralf, którego to niespodziewane przybycie zupełnie wytrąciło z równowagi, wstał i cofnął się kilka kroków. W następnym wszakże momencie stał już opanowany, nieruchomy i skrzyżowawszy ramiona chmurnie spoglądał na bratanka, a Kate i panna La Creevy rzuciły się pomiędzy mężczyzn chcąc zapobiec gwałtownemu zajściu, jakim zdawało się grozić szalone wzburzenie Nicholasa.
— Nicholas! Kochany! — wołała siostra porywając go w objęcia. —Uspokój się, zastanów...
— Mówisz, Kate: zastanów się! — przerwał Nicholas, który w napadzie gniewu tak silnie ścisnął je. rękę, że ledwie mogła powstrzymać się od krzyku. — Kiedy zastanawiam się nad wszystkim i myślę o tym, co zaszło, powinienem być chyba z żelaza, by stać spokojnie przed tym człowiekiem!
— Albo mieć czoło z miedzi — powiedział zimno pan Ralf — bo krew i ciało nie są dość twarde, żeby oprzeć się takim zarzutom.
— Boże, Boże! — jęknęła pani Nickleby. — Że też musiało dojść do takich rzeczy!
— Kto przemawia takim tonem, jakbym uczynił coś złego i okrył rodzinę hańbą? — powiedział Nicholas rozglądając się wokół.
— Twoja matka, mój panie — odparł pan Ralf, gestem wskazując bratową.
— Której ty w uszy nasączyłeś truciznę! — zawołał młodzieniec — ty, co udając, iż zasługujesz na wdzięczność, jaką cię darzyła, rzucałeś na mnie oszczerstwa, kłamstwa i zniewagi! Ty, co wysłałeś mnie do jaskini, gdzie podłe okrucieństwo, godne samego ciebie, hula swobodnie, a młodociana biedota więdnie przedwcześnie; gdzie dziecięca beztroska przemienia się we frasobliwość starczego wieku, a wszelkie jej nadzieje więdną i zamierają, nim zdążą wyrosnąć. Niebo wzywam na świadka — mówił Nicholas, płomiennie spoglądając wokoło — że widziałem to wszystko i że on wie o tym!
— Odeprzyj te nikczemne zarzuty — rzekła Kate — i uspokój się trochę, żeby nie dać oszczercom przewagi nad sobą. Powiedz nam, coś w istocie robił, i wykaż, że
prawda nie jest po ich stronie.
— O cóż oni... a raczej o cóż on mnie oskarża? — spytał Nicholas.,
— Przede wszystkim o napaść na twego przełożonego
i o to, że znalazłeś się o włos od odpowiedzialności sądowej za morderstwo — wtrącił pan Ralf. — To chyba zrozumiałe, młody człowieku, mimo twoich wrzasków.
— Wystąpiłem — odparł Nicholas — w obronie nieszczęsnej istoty przed najpodlejszym okrucieństwem i dałem temu nędznikowi nauczkę, której nie prędko zapomni, nie taką jednak, na jaką ode mnie zasłużył. Gdyby w tej chwili ta sama scena miała się powtórzyć przed mymi oczyma odegrałbym w niej taką samą rolę, tylko uderzałbym silniej, gwałtowniej i zostawiłbym mu ślady, które nosiłby do grobu, bez względu na to, kiedy się tam wybiera.
— Słyszy pani? — zwrócił się pan Ralf do pani Nickleby. — Oto prawdziwa skrucha!
— Ach, mój Boże! — zawołała pani Nickleby. — Nie wiem, co myśleć, doprawdy nie wiem!
— Błagam cię, mamo, nie mów nic w tej chwili! — zawołała Kate. — Kochany Nicholasie, muszę ci jeszcze powiedzieć, że... wiesz, do czego jest zdolna złość ludzka... ale ci ludzie oskarżają cię... mówią, że zginął pierścionek, i ośmielają się twierdzić, że...
— Ta kobieta — przerwał Nicholas wyniosłym tonem — żona jegomościa, od którego pochodzą wszystkie zarzuty, upuściła, jak sądzę, między moje rzeczy swój bezwartościowy pierścionek, wczesnym rankiem w dniu, kiedy pożegnałem ów dom. Wiem przynajmniej, iż była ona w sypialni, gdzie leżały moje rzeczy, i szarpała się z jednym z nieszczęsnych dzieciaków. Znalazłem ten pierścionek, gdy zajrzałem w- drodze do mego węzełka. Odesłałem go pierwszym dyliżansem i jest już obecnie w ich posiadaniu.
— Wiedziałam! — zawołała Kate spoglądając na stryja. — A ten chłopiec, kochanie, z którym, jak powiadają, uciekłeś?
— Ten chłopiec, bezradna istota, ogłupiała skutkiem okrutnego i haniebnego traktowania, jest teraz u mnie — odrzekł Nicholas.
— Słyszy pani? — zwrócił się pan Ralf do bratowej. — Nawet jego własne wyznania potwierdzają wszystko co do joty. Czy zamierzasz odesłać tego chłopca, mój. panie?
— Nie, nie zamierzam — odparł Nicholas.
— Nie zamierzasz? — uśmiechnął się szyderczo pan Ralf.
— Nie! — powtórzył młodzieniec. — A w każdym razie nie tam, gdzie go znalazłem. Chciałbym się dowiedzieć, komu ten chłopiec zawdzięcza przyjście na świat, a przemówiłbym może do poczucia wstydu tego człowieka, jeśli to nawet głaz głuchy na głos natury.
— Doprawdy! — rzekł pan Ralf. — A teraz może wysłuchasz paru słów ode mnie?
— Mów sobie, jak i co ci się podoba — odpowiedział Nicholas otaczając siostrę ramieniem. — Niewiele przywiązuję wagi do twych słów i pogróżek.
— Świetnie, mój panie! — odparł stryj. — Ale moje słowa dotyczyć mogą innych ludzi, którzy zapewne uznają je za godne wysłuchania i wzięcia pod rozwagę. Zwrócę się więc, mój panie, do twojej matki, która dobrze zna świat.
— Ach! Jakże gorąco pragnęłabym go nie znać! — chlipnęła pani Nickleby.
W gruncie rzeczy poczciwa dama niewiele miała istotnych podstaw do rozpaczy z tego właśnie powodu, gdyż zakres jej znajomości świata był, wyrażając się delikatnie, nader ograniczony, a pan Ralf dobrze chyba o tym wiedział, bo uśmiechnął się drwiąco, spojrzał przenikliwie na bratową, potem na Nicholasa i rozpoczął w te słowa:
— Nie wspomnę o tym, co uczyniłem lub zamierzałem uczynić dla ciebie, pani, lub dla mojej bratanicy. Nie obiecywałem dotychczas niczego i wszystko pozostawiana pani własnemu sądowi. Nie rzucam też pogróżek. Mówię po prostu, że ten chłopak — uparty, krnąbrny i niesforny, czego dowiódł chyba jasno — nie może liczyć na jednego pensa z moich pieniędzy, na jedną okruszynę mojego chleba, choćby miało go to ocalić od najwyższej szubienicy w całej Europie. Nie chcę go widywać, bywać tam, gdzie on bywa, ani słyszeć jego imienia. Nie będę pomagał ani jemu, ani ludziom udzielającym mu pomocy. Z pełną świadomością, czym grozi wam jego postępek, wrócił tutaj, wiedziony samolubnym lenistwem, by powiększyć jeszcze ogrom nędzy pani i stać się ciężarem dla siostry, która przecież zarabia tak mało. Z żalem opuszczam panią, a z jeszcze większym żalem opuszczam dziś pani córkę, nie chcę wszakże udzielać pomocy tej mieszaninie podłości i okrucieństwa, a ponieważ nie mogę żądać, żebyście się go wyrzekły, nie zobaczę was więcej.
Gdyby nawet pan Ralf nie znał swej zdolności zadawania ran ludziom, których nienawidził, to widok Nicholasa podczas tej przemowy ukazałby mu tę zdolność w całej jej potędze. Jakkolwiek młodzieniec nie był winien żadnej zbrodni, każda insynuacja bolała go dotkliwie, każdy dobrze wymierzony sarkazm ciął niezawodnie, a pan Ralf patrząc na pobladłą twarz i drżące wargi bratanka mógł sobie winszować trafnego doboru szyderstw obliczonych na przeniknięcie do głębi młodego i gorącego serca.
— Co ja poradzę! — płakała pani Nickleby. — Wiem, że szwagier był dla nas bardzo dobry i chciał wiele uczynić dla mej ukochanej córki. Jestem tego pewna. Wiem doskonale, że tak było. Jak to miło ze strony szwagra, że w ogóle chciał przyjąć ją w swoim domu... Tak... Oczywiście, to ma wielkie znaczenie dla niej i dla mnie... -Tak... Ale nie mogę... nie mogę, widzi szwagier, wyrzec —-się własnego syna, nawet jeśli popełnił to wszystko, co mu szwagier zarzuca... To niemożliwe... Nie mogłabym tak postąpić!... Nie, nie!... A więc, Kate, moja kochana, musimy stoczyć się na dno nędzy i ruiny, a ja stanowczo twierdzę, że tego nie przeżyję.
Wydając takie słabo ze sobą powiązane okrzyki żalu i długi a zdumiewający szereg innych, których żadną żywa istota prócz pani Nickleby nie zdołałaby nigdy zestawić, dama owa łamała ręce i roniła coraz więcej łez.
— Czemu mówisz: „Jeśli nawet Nicholas popełnił to wszystko, co mu zarzucają", mamo? — spytała Kate ze świętym oburzeniem. — Wiesz przecie, że to nieprawda.
— Nie wiem, co o tym myśleć, tak czy inaczej, moja kochana — odparła pani Nickleby. — Nicholas jest taki gwałtowny, a twój stryj tak opanowany, że słyszę tylko jego, a nie Nicholasa. Ale mniejsza... Nie mówmy już
o tym. Możemy iść przecie do Domu Wyrobnego albo do Przytułku dla Ubogich, albo do Magdalenek, że się tak wyrażę... Im wcześniej, tym lepiej!
Zakończywszy swą wypowiedź tą niezwykłą mieszaniną nazw instytucji dobroczynnych, pani Nickleby ponownie dała upust łzom.
— Poczekaj! — rzekł Nicholas widząc, że pan Ralf sposobi się do wyjścia. — Nie opuścisz tego domu, stryju, gdyż ja za chwilę uwolnię go od swej obecności
i nieprędko, bardzo nieprędko mój cień padnie znowu na jego drzwi.
— Nie mów tak, Nicholasie! — zawołała Kate rzucając się bratu na szyję. — Złamiesz mi serce, najdroższy bracie! Mamo! Odezwij się do niego! Nie miej do niej żalu, Nicholasie! Nie myśli przecie tego, co mówi... Powinieneś znać ją lepiej... Stryjku! Niech ktoś, na miłość boską, przemówi do niego!
— Nigdy nie zamierzałem, Kate — tkliwym głosem odezwał się Nicholas — nigdy nie zamierzałem pozostać z wami. Powinnaś lepiej o mnie myśleć i nie wyobrażać sobie, iż to możliwe. Być może, odwrócę się plecami do tego miasta o parę godzin wcześniej, niż zamierzałem, ale cóż z tego? Podczas rozłąki nie zapomnimy o sobie, a nadejdą lepsze dni, kiedy nie trzeba będzie się już rozstawać. Bądź dzielną kobietą, Kate — szepnął z godnością — a ze mnie nie rób baby, kiedy o n na nas patrzy. — Nie, nie! Nie będę! — przyrzekała Kate gorąco.
Ale ty nas nie opuścisz! Ach! Pomyśl o szczęśliwych dniach, które przeżyliśmy razem, nim spadły na nas te straszne nieszczęścia. Pomyśl o dostatku i pogodzie naszego domu rodzinnego i o ciężkich próbach, jakie teraz musimy znosić. Pomyśl, że nie mamy obrońcy przeciw wszystkim zniewagom i krzywdom, którym tak sprzyja ubóstwo, a nie odejdziesz chyba i nie każesz nam znosić ich samotnie i bez pomocy.
.— Moja nieobecność będzie wam tylko pomocą — odparł Nicholas z pośpiechem. — Nie gestem waszym obrońcą ni opiekunem. Nie mógłbym dać wam niczego prócz kłopotów, trosk i cierpień. Widzi to moja własna matka, a jej miłość i obawy o ciebie wskazują mi drogę, jaką powinienem obrać. Niech wszystkie dobre anioły błogosławią cię, Kate, do czasu, gdy zdołam zabrać cię do jakiegoś własnego domu, gdzie wolno nam będzie odbudować niedostępne dla nas dzisiaj szczęście i mówić o tych niedolach jak o rzeczach minionych. Nie zatrzymuj mnie tutaj, lecz pozwól odejść bez zwłoki. Tak, tak, moja kochana, kochana dzieweczko!
Powstrzymujący go uścisk nagle zelżał i Kate osunęła się w ramiona brata. Nicholas stał przez chwilę pochylony nad dziewczyną, a potem usadowiwszy ją bezpiecznie w fotelu powierzył opiece ich zacnej przyjaciółki.
— Nie potrzebuję chyba budzić pani współczucia — rzekł ściskając dłoń panny La Creevy — znam panią bowiem i wiem, że pani nigdy o nich nie zapomni.
Następnie zbliżył się do pana Ralfa, który stał w tej samej pozie, jaką zachowywał podczas całej rozmowy, i nie poruszył nawet palcem.
— Jakiekolwiek kroki pan zechce podjąć — przemówił głosem dosłyszalnym tylko dla nich obu — ja będę o tym najdokładniej powiadomiony. Pozostawiam j e panu i jego dobrej woli. Wcześniej czy później nadejdzie dzień porachunku, a ciężki to będzie dzień dla pana, jeśli spotka je krzywda.
Żaden mięsień twarzy nie zdradził, iż pan Ralf dosłyszał choćby jedno słowo z tej pożegnalnej przemowy, Nim zdołał pojąć, iż została ona zakończona, i nim pani Nickleby zdobyła się na decyzję, że zatrzyma syna nawet siłą, jeśli okaże się to konieczne, Nicholas wyszedł.
Kiedy spieszył przez miasto do swego nędznego mieszkania i starał się jak gdyby dotrzymać kroku biegowi myśli tłoczących się w jego głowie, nawiedzały go rozliczne wątpliwości i wahania i- niemal kusiły do powrotu. Ale cóż one zyskałyby na tym? Przypuśćmy, że uda mu się zadać kłam przewidywaniom pana Ralfa, że szczęście mu dopisze i znajdzie choćby skromną posadkę. I tak jego obecność może tylko pogorszyć ich warunki i znacznie zaszkodzić widokom na przyszłość. Matka wspomniała coś o nowych objawach życzliwości dla Kate, a Kate temu nie zaprzeczyła.
„Nie — pomyślał Nicholas. — Postąpiłem słusznie."
Nim jednak przeszedł pięćset jardów, nawiedziły go nowe i odmienne uczucia, a wówczas zwolnił kroku i naciągnąwszy kapelusz na oczy poddał się smętnym myślom, które opadły go tłumnie. Nie popełnić żadnego przestępstwa, a mimo to być tak samotnym na świecie; zostać odsuniętym od jedynych osób, które kocha; być wyklętym niczym zbrodniarz, gdy przed sześcioma Zaledwie miesiącami otaczał go dostatek i wszyscy spoglądali na niego jak na przyszłość rodziny — to doprawdy ciężkie do zniesienia. Ciężkie i bynajmniej nie zasłużone! Tak, nie zasłużone! W tym jednak jest pewna pociecha! I biedny Nicholas rozpogodził się znowu po to, by spochmurnieć za chwilę, w miarę jak szybko mknące myśli rozsnuwały wokół niego na przemian światła i cienie.
W tak zmiennym nastroju, w jakim znajdować się musi każdy człowiek wystawiony na podobną próbę, Nicholas dotarł do swej ubogiej izby, gdzie — nie podtrzymywany już wzburzeniem, które dotąd wzmagało Jego siły, lecz przybity nawałą uczuć, jakie wzburzenie owo wyzwoliło — rzucił się na łóżko i odwróciwszy twarz do ściany swobodnie poddał się tak długo hamowanemu wzruszeniu.
Nie słyszał, by ktoś wchodził, i nie zdawał sobie sprawy z obecności Smike'a, dopóki nie zobaczył go, przypadkiem uniósłszy głowę. Chłopiec stał w drugim końcu izby i bacznie przyglądał się Nicholasowi, gdy wszakże spostrzegł, że ten go widzi, natychmiast skierował wzrok w inną stronę i zaczął udawać, że jest bardzo zajęty przygotowaniami do skromnego obiadu.
— No, Smike — odezwał się Nicholas najweselej, jak potrafił — powiedz mi, jakie to nowe znajomości zawarłeś dzisiaj rano albo jakie nowe dziwy odkryłeś w zasięgu tej ulicy czy też sąsiedniej.
— Nie... — powiedział Smike, żałośnie potrząsając głową. — Muszę dziś mówić o czym innym.
— O czym tylko zechcesz — odparł Nicholas pogodnie.
— O tym — podjął Smike. — Wiem, że jest pan nieszczęśliwy i ma pan wielkie kłopoty dlatego, że zabrał pan mnie ze sobą. Powinienem zrozumieć to dawniej i pozostać tam... Doprawdy, tak bym postąpił, gdybym się wcześniej zastanowił. Pan... pan nie jest bogaty. Nie ma pan dość dla siebie samego i nie powinienem być tutaj. Pan... pan... — ciągnął chłopiec kładąc nieśmiało rękę na dłoni Nicholasa — pan chudnie z dnia na dzień. Policzki panu bledną i oczy się zapadają. Doprawdy, nie mogę patrzeć na to i myśleć, że jestem panu ciężarem. Próbowałem odejść dzisiaj, ale wróciłem, gdy pomyślałem o pańskiej dobrej twarzy. Nie mogłem odejść bez słowa...
Biedak nie mógł mówić dłużej, bo łzy napływały mu do oczu i głos się załamywał.
— Słowo, które nas rozłączy — rzekł Nicholas ujmując go serdecznie za ramię — nigdy nie zostanie wymówione przeze mnie, gdyż ty jesteś jedyną mą pociechą i ostoją. Nie chciałbym dziś oddać cię, Smike, za nic, co świat ofiarować mi może. Myśl o tobie podtrzymywała mnie podczas tego, co dziś znieść musiałem, i pomoże mi w trudnościach pięćdziesiąt razy większych. Podaj mi rękę. Serce moje związane jest z twoim. Nim upłynie tydzień, wyruszymy stąd razem. Cóż z tego, że jestem w biedzie? Ty ją rozjaśnisz i będziemy biedować wspólnie.
ROZDZIAŁ XXI
W KTÓRYM MADAME MANTALINI ZNAJDUJE SIĘ W POZYCJI DOŚĆ KŁOPOTLIWEJ, A PANNA NICKLEBY ZNAJDUJE SIĘ W OGÓLE BEZ POZYCJI
Silne przeżycia nie pozwoliły Kate Nickleby podjąć obowiązków w pracowni przez całe trzy dni, lecz po tej przerwie nad wyraz niechętnie udała się o zwykłej porze do świątyni mody, gdzie, wyższa ponad wszystko, królowała nieporównana Madame Mantalini.
Podczas tych trzech dni niechęć panny Knag nie utraciła nic ze swej jadowitości. Panienki w dalszym ciągu starannie unikały wszelkiej styczności z potępioną, kiedy zaś nieoceniona stara panna przybyła w parę minut po Kate, wcale nie starała się ukryć niezadowolenia, jakie budził w niej powrót panny Nickleby.
— Słowo daję! — powiedziała, gdy satelitki zbiegły się zewsząd, by pomóc jej przy zdejmowaniu kapturka i szala. — Wydawałoby się, że niektórym ludziom wystarczyć powinno odwagi, by się usunąć, gdy zobaczą, jak niemiła dla przyzwoitych osób jest ich obecność. Ale to dziwny świat... istotnie... ach, jaki dziwny!
Panna Knag wygłosiła swoją opinię o świecie tonem, jakim większość ludzi, gdy są zirytowani wypowiada uwagi na ten temat, to znaczy tak, jak gdyby sami bynajmniej do świata nie należeli; zakończyła zaś ciężkim westchnieniem, którym zdawała się wyrażać łagodne współczucie dla ułomności ludzkich.
Podręczne, niby echo, zawtórowały temu westchnieniu, a kiedy widać już było, że panna Knag zamierza uszczęśliwić podwładne dalszymi moralnymi rozważania mi, głos Madame Mantalini nakazał przez tubę, by panna Nickleby przyszła na górę i pomogła w urządzaniu salonu, które to wyróżnienie wywołało u panny Knag tak uporczywe kiwanie głową i tak gwałtowne przygryzanie warg, że na pewien czas utraciła ona całkowicie swój dar wymowy.
— No, panno Nickleby — odezwała się Madame Mantalini, gdy Kate stanęła przed jej obliczem. — Czy lepiej ci już, drogie dziecko?
— Dziękuję pani. Znacznie lepiej — odparła Kate.
— Chciałabym móc to samo powiedzieć o sobie — powiedziała Madame Mantalini z wyrazem zmęczenia na twarzy.
— Pani chora? — spytała Kate. — Doprawdy, szczerze współczuję.
— Nie jestem właściwie chora, lecz przygnębiona, drogie dziecko... bardzo przygnębiona... — wyjaśniła Madame siadając.
— Tym więcej współczuję pani — powiedziała Kate serdecznie. — Łatwiej znieść cierpienia fizyczne niż duchowe.
— I łatwiej mówić o jednych czy drugich, niż samemu je znosić — uzupełniła Madame pocierając nos z widocznym zdenerwowaniem. — No, zabieraj się teraz do roboty, drogie dziecko. Poukładaj tu, proszę, wszystko jak należy.
Kiedy Kate zastanawiała się w duchu, co mogą oznaczać te niezwykłe objawy wzburzenia, pan Mantalini wsunął przez uchylone drzwi najprzód końce faworytów, a później stopniowo całą głowę i zapytał tkliwie:
— Czy jest tu dusza mojej duszy?
— Nie! — odparła jego żona.
— Jak ona może mówić coś podobnego, jeśli kwitnie w salonie od frontu niby maciupeńka różyczka w diabelnej doniczce — powiedział Mantalini. — Czy jej laleczka może wejść i coś powiedzieć?
— Na pewno nie! — odparła Madame Mantalini. — Wiesz przecie, że nie wolno ci tu wchodzić. Idź sobie!
Lecz laleczka, zachęcona być może niezdecydowanym tonem tej stanowczej odpowiedzi, odważyła się na bunt, wtargnęła do pokoju, na palcach ruszyła w stronę Madame Mantalini i zbliżywszy się na odpowiednią odległość głośno pocałowała małżonkę.
— Czemu to ona złości się i wykrzywia buźkę niby czarodziejski dziadek do orzechów? — spytał Mantalini, lewym ramieniem otaczając kibić duszy swojej duszy, a prawym przyciągając ją do siebie.
— Ach, \nie mogę już z tobą wytrzymać! — odparła małżonka.
— Nie może... co?... Nie może wytrzymać ze mną? — wykrzyknął Mantalini. — Bzdury, bzdury! To niemożliwe! Nie ma na świecie kobiety zdolnej do rzucenia mi w twarz czegoś podobnego... rzucić coś podobnego w moją własną twarz!
Mówiąc to pan Mantalini gładził się po podbródku z upodobaniem -spoglądał w pobliskie zwierciadło. — Te rujnujące wybryki — podjęła małżonka przyciszonym głosem.
— Wszystko to z uciechy, że zdobyłem tak uroczą istotkę, taką maleńką Wenus, taką piekielnie czarującą, porywającą, upajającą, uwodzicielską maleńką Wenus — mówił Mantalini.
— Zastanów się, w jakiej mnie postawiłeś sytuacji — ciągnęła Madame.
— Nic złego nie spotka, nic złego spotkać nie może mojego jedynego skarbu — odparł pan Mantalini. — Wszystko minęło. Nic się już nie stanie. Pieniądze muszą się znaleźć. A gdyby się nie znalazły dość szybko, stary
Nickleby musi znowu potrząsnąć kiesą albo mu się ukręci łepetynę, jeśli poważy się irytować i krzywdzić maleńką...
— Cicho! — przerwała Madame. — Czy nie widzisz? Pan Mantalini, który z takim zapałem omawiał swe sprawy z Madame, iż dotychczas nie zauważył panny Nickleby lub przynajmniej udawał, że jej nie zauważył, . zastosował się teraz do napomnienia małżonki i przyłożywszy palec do ust obniżył ton głosu. Potem nastąpiły długie szepty, podczas których Madame Mantalini zdawała się wspominać, i to nie jeden raz, o pewnych długach zaciągniętych przez pana Mantalini jeszcze przed jej — Madame Mantalini —zamęściem, a także o nieprzewidzianym wydatku związanym ze spłatą owych długów. Następnie wspominała o niektórych przyjemnych słabostkach małżonka, jak karciarstwo, marnotrawstwo, lenistwo i zamiłowanie do koni. Pan Mantalini odpierał każdy z tych zarzutów, zależnie od jego wagi, przy pomocy odpowiedniej ilości pocałunków, w wyniku czego został przywrócony do łask i małżonkowie udali się o piętro wyżej, by spożyć śniadanie.
Kate gorliwie zajęła się pracą i zaczęła układać różne ozdobne drobiazgi najgustowniej, jak potrafiła. Wtem drgnęła na dźwięk obcego męskiego głosu, który rozległ się w salonie, a później drgnęła znowu, gdy odwróciwszy głowę zauważyła, iż oprócz tego głosu w pokoju znajdował się również biały cylinder, czerwony fular na szyję, duża okrągła twarz i część zielonego surduta.
—Niech się panienka nie boi — rzekł właściciel tych rekwizytów. —To tutaj, że tak powiem, jest pracownia, gdzie szyją ubrania, co?
— Tak - powiedziała zdziwiona Kate. — Czego pan sobie życzy?
. Nieznajomy nie udzielił odpowiedzi, lecz najprzód obejrzał się, jakby przyzywał jakąś niewidoczną i znajdującą się na zewnątrz osobę, następnie zaś nader ostrożnie wkroczył do pokoju; tuż za nim wszedł odziany w niesłychanie zniszczone brązowe ubranie niski mężczyzna, który wniósł za sobą połączoną woń zwietrzałego tytoniu i świeżej cebuli. Strój tego mężczyzny był gęsto upstrzony pierzem, wszystkie zaś szczegóły tego stroju, począwszy od obcasów a skończywszy na guzikach kamizelki, ozdabiały bogate desenie z bryzgów błota zaschniętych tam przynajmniej przed dwoma tygodniami, to jest, nim ustaliła się piękna pogoda.
Kate pomyślała oczywiście, że miłe te osoby składają wizytę po to, by w sposób niezgodny z prawem wejść w posiadanie ruchomości, które wpadną im w oko, bynajmniej więc nie ukrywała obaw i skierowała się w stronę wyjścia.
— Momencik, momencik — powiedział jegomość w zielonym surducie cicho zamykając drzwi i opierając się o nie plecami. — My tu z jedną nieprzyjemną- sprawą. Gdzie to pani pryncypia!?
— Mój?... Jak pan powiedział?... —- spytała Kate i zadrżała na myśl, że „pryncypiał" może w złodziejskim żargonie oznaczać pieniądze lub zegarek.
— Pan Mantalini — objaśnił jegomość. — Co się z nim dzieje? Jest w domu?
Jak sądzę, jest na górze — odparła Kate, uspokojona trochę tymi pytaniami. — Czy chce się pan z nim zobaczyć?
— Nie — odparł nieznajomy. — Tak po prawdzie, to nie zależy mi wcale, żeby go widzieć, jeśli to ma być jakąś łaską. Po prostu może panienka dać mu tę oto kartkę
i powiedzieć, że jeśli on chce pogadać ze mną i oszczędzić sobie kłopotów, to znajdzie mnie tutaj. I koniec.
Mówiąc to, jegomość wręczył Kate grubą, kwadratową kartę wizytową i zwracając się do swego towarzysza zauważył z pogodną miną, że „te pokoje są wysokie, aż strach", które to zdanie towarzysz podzielał w zupełności i dodał w charakterze wyjaśnienia, że „jest dużo pokojów, w których mały chłopiec może doczekać wieku dojrzałego bez poważniejszych obaw, że zawadzi głową o sufit"
Kate pociągnęła za dzwonek, przy pomocy którego wzywano zwykle Madame Mantalini, a potem rzuciła okiem na kartkę i spostrzegła, że widnieje na niej nazwisko „Scaley" oraz jakieś objaśnienia. Nie miała wszakże czasu zapoznać się z ich treścią, gdyż uwagę jej zwrócił sam pan Scaley, który podszedł do tremo i mocno stuknął laską w sam środek lustrzanej tafli, tak obojętnie, jakby zrobiona była z lanego żelaza.
— Me najgorsza płyta, Tix —powiedział pan Scaley do swego towarzysza.
— Aha!.— przyznał pan Tix zdobiąc śladami czterech swych paluchów i podwójnym odciskiem kciuka sztukę jasnobłękitnego jedwabiu. — I ten kawałek kosztuje ładne pieniądze, co?
Po wspomnianej sztuce jedwabiu pan Tix zaczął podziwiać jakieś wykwintne szczegóły garderoby, pan Scaley zaś bez zbędnego pośpiechu poprawiał przed lustrem fular na szyi, by później, korzystając z owego zwierciadła, poświęcić się drobiazgowym badaniom brodawki na . podbródku. Był jeszcze pochłonięty tym emocjonującym zajęciem, gdy Madame Mantalini weszła do salonu i wydała okrzyk zdumienia, który przywołał pana Scaleya do rzeczywistości.
— Och! Czy to szefowa? — spytał.
— To Madame Mantalini — wyjaśniła Kate.
— A zatem — powiedział pan Scaley wydobywając z kieszeni niewielki kawałek papieru i rozwijając go bardzo powoli — oto nakaz egzekucyjny. O ile nie odpowiada pani uregulowanie należności zaraz, obejdziemy dom i sporządzimy spis inwentarza, proszę pani.
Biedna Madame Mantalini rozpaczliwie załamała ręce, zadzwoniła na małżonka, padła na fotel i zemdlała. Ale przypadek ten bynajmniej nie stropił wykonywających swój zawód dżentelmenów; pan Scaley, oparty o manekin, na który nałożono wspaniałą suknię, upozował się w ten sposób, że ramiona jego wychylały się z owej sukni tak, jak wychylałyby się z niej ramiona damy, dla której była uszyta, oczywiście, gdyby dama owa miała ją na sobie — i zsunąwszy cylinder na bok z doskonałą obojętnością drapał się w głowę, a pan Tix tymczasem, korzystając ze sposobności dokonania generalnego przeglądu przed przystąpieniem do czynności urzędowych, stał ze swoją księgą inwentarzową pod pachą i kapeluszem w ręku, całkowicie pochłonięty wyznaczaniem cen na poszczególne przedmioty znajdujące się w polu widzenia.
Taki był stan rzeczy, gdy nadbiegł pan Mantalini. Ten niepospolity człowiek za kawalerskich czasów pozostawał w nader ożywionych stosunkach z przedstawicielami bractwa pana Scaleya, wobec czego daleki był od zdziwienia na widok rozgrywającej się właśnie tragicznej sceny. Wzruszył więc tylko ramionami, wepchnął ręce głęboko w kieszenie, podniósł brwi, zagwizdał parę taktów, rzucił kilka przekleństw i usiadłszy okrakiem na krześle starał się z wielkim opanowaniem i godnością o najlepszą minę do tej złej gry.
— Ile wynosi cała diabelna suma? — było jego pierwszym pytaniem.
— Tysiąc pięćset dwadzieścia siedem funtów, cztery szylingi i dziewięć i pół pensa — odparł pan Scaley nie mrugnąwszy nawet okiem.
— Niech diabli wezmą te pół pensa — powiedział pan Mantalini z rozdrażnieniem. -
— Bezwarunkowo, jeśli to panu dogadza, a także dziewięć pensów — odrzekł pan Scaley.
— Nas nie zmartwi, jeśli pójdzie za nimi i te tysiąc pięćset dwadzieścia siedem funtów — uzupełnił pan Tix.
— Ani trochę — zgodził się pan Scaley i podjął po krótkiej przerwie: — No i co tu można zrobić? Nic! Ani to było szalbierstwo, ani fałszerstwo. Po prostu pogwałcenie prawa. Tak jest. A więc, wielce szanowny panie Tix, musisz pan zawiadomić tego anioła, swoją małżonkę i swoje kochane dziateczki, że przez najbliższe trzy noce nie sypiasz w domu, bo wchodzisz tutaj w stan posiadania. I czym się tu martwić, szanowna pani? — ciągnął pan Scaley widząc, że Madame Mantalini szlocha. — Pozwolę sobie zauważyć, że przynajmniej połowa tych tutaj rzeczy jeszcze nie jest zapłacona, a to chyba pociecha w strapieniu.
Wypowiadając te uwagi, które stanowiły mieszaninę - zdrowego humoru i życzliwej chęci podniesienia na duchu osoby znajdującej się w kłopotach, pan Scaley przystąpił do spisu inwentarza, w którym to delikatnym zadaniu czynnie pomagał mu niecodzienny takt i doświadczenie pana Tixa, handlarza starzyzny.
— O, czaro niebiańskiej słodyczy! — przemówił pan Mantalini, ze skruszoną miną zbliżając się do żony. — Czy chcesz posłuchać mnie przez dwie minutki?
— Ach! Nie odzywaj się do mnie! — odparła żona łkając. — Zrujnowałeś mnie! To chyba dosyć!
Kiedy pan Mantalini, który bez wątpienia dokładnie przygotował swą rolę, usłyszał te — wypowiedziane tonem pełnym żalu i urazy — słowa, natychmiast cofnął się parę kroków, przybrał maskę wyrażającą śmiertelne męczarnie ducha i jak szalony wypadł z pokoju, a po chwili rozległ się na górze łoskot zatrzaskiwanych drzwi' od garderoby.
— Panno Nickleby! — zawołała Madame, gdy dźwięk ów doszedł jej ucha. — Spieszmy się, na miłość boską, śpieszmy! On się zabije! Odezwałam się do niego ostro. On tego nie przeżyje! Alfred! Mój najdroższy Alfred! Wydając takie okrzyki Madame Mantalini pędziła na górę, a za nią Kate, którą, choć zupełnie nie podzielała obaw czułej małżonki, niemniej jednak była trochę zaniepokojona. Kiedy drzwi garderoby zostały gwałtownie otwarte, oczom obu kobiet ukazał się pan Mantalini, który starannie odrzuciwszy do tyłu kołnierz koszuli, ostrzył mały nożyk stalowy przy pomocy paska do brzytwy,
— Ha! — wrzasnął ów dżentelmen. - Przeszkodzono mi!
Wspomniany nożyk zniknął wnet w kieszeni szlafroka pana Mantalini, który zaczął dziko przewracać oczyma, a jego wzburzone włosy w równie dzikim nieładzie splątały się z faworytami.
— Alfredzie! — zawołała małżonka porywając go w ramiona. — Nie chciałam tego powiedzieć! Nie chciałam tego powiedzieć!
— Zrujnowałem! — krzyknął pan Mantalini. — Ja doprowadziłem do ruiny najdoskonalszą i najczystszą istotę, jaka była kiedykolwiek błogosławieństwem przeklętego włóczęgi! Niechże to diabli! Muszę odejść!
Opętany szaleństwem pan Mantalini sięgnął do kieszeni po ów mały nożyk stołowy, a gdy przeszkodził mu uścisk małżonki, usiłował roztrzaskać sobie głowę o ścianę, pilnie bacząc, by znajdowała się ona przynajmniej w odległości sześciu stóp.
— Opanuj się, mój aniele jedyny — odezwała się Madame. - To tak samo twoja wina, jak moja. I tak będzie nam dobrze. No, Alfredzie, Alfredzie!
Pan Mantalini nie uważał za stosowne przyjść od razu do siebie, gdyż kilka razy wołał o truciznę i domagał się, by jakiś dżentelmen lub dama roztrzaskali mu czaszkę, wreszcie jednak opanowały go rzewne uczucia i wybuchnął rozpaczliwym płaczem. W tym łagodniejszym nastroju nie sprzeciwiał się odebraniu sobie nożyka — którego, prawdę mówiąc, pozbywał się raczej chętnie, ponieważ w kieszeni szlafroka był on przedmiotem niebezpiecznym i niewygodnym — później zaś pozwolił kochającej połowicy wyprowadzić się z garderoby.
Nim upłynęły dwie czy trzy godziny, panny dowiedziały się, że są na razie wolne, a po dwu dniach ogłoszono upadłość firmy Madame Mantalini. Tego samego ranka Kate została poinformowana listownie, że pracownia będzie w przyszłości prowadzona pod nazwiskiem panny Knag nie zamierza korzystać nadal z usług panny Nickleby. Gdy wiadomość tę zakomunikowano pani Nickleby, zacna dama bez namysłu oświadczyła, iż od pierwszej chwili oczekiwała czegoś podobnego, oraz niezwłocznie przytoczyła liczne, a nie znane nikomu swoje wypowiedzi, w których wywróżyła to z całą ścisłością.
— I jeszcze raz powtarzam — ciągnęła pani Nickleby (choć nie trzeba chyba przypominać, że nigdy tego dawniej nie mówiła) — jeszcze raz powtarzam: modniarstwo i krawieczyzna to ostatni zawód, Kate, o jakim winna byłaś pomyśleć. Nie czynię ci wyrzutów, kochanie, pragnę jedynie wspomnieć, że gdybyś poradziła się własnej matki...
— Dobrze, dobrze, mamo — przerwała Kate łagodnie. — Ą cóż mi teraz poradzisz?
— Poradzę! — zawołała pani Nickleby. — Czy to nie oczywiste, moja kochana, że ze wszystkich zajęć na świecie, odpowiednich dla panienki w twojej obecnej sytuacji, stanowisko damy do towarzystwa u jakiejś miłej pani jest bezwarunkowo tym, do czego szczególnie się nadajesz ze względu na wykształcenie, maniery, powierzchowność i wszystko inne? Czy nie słyszałaś nigdy, jak twój
biedny, drogi papa opowiadał o tej młodej damie, córce tej starej damy, która mieszkała w tym samym pensjonacie, gdzie on mieszkał niegdyś, kiedy był jeszcze kawalerem... jakież to było nazwisko?... Wiem, że zaczynało się na „B", a kończyło na „g", ale czy to było Waters, czy.., nie.,, stanowczo nie tak... Czy nie wiesz jednak, że ta młoda dama, mniejsza o jej nazwisko, wyjechała jako towarzyszka pewnej zamężnej damy, która wkrótce umarła, a ona poślubiła wdowca i powiła jednego z najpiękniejszych chłopaków, jakich lekarz widział kiedykolwiek, a wszystko stało się w ciągu osiemnastu miesięcy.
Córka jasno zdawała sobie sprawę, że ten potok zachęcających rozważań wypływa z jakiegoś istotnego czy urojonego źródła, które pani Nickleby odkryła podczas swej miłej a niedbałej przechadzki przez życie. Kate czekała więc cierpliwie, dopóki nie wyczerpią się wszystkie wspomnienia i przypomnienia związane lub nie związane z tematem i na koniec odważyła się na pytanie, jakie to odkrycie zostało dokonane? Wówczas prawda wyszła na jaw. Tego właśnie ranka przysłano pani Nickleby z baru, który był ich stałym dostawcą porteru, wczorajsze wydanie jak najbardziej poważnej gazety, a w tej wczorajszej gazecie było ogłoszenie, ułożone w najczystszej i absolutnie poprawnej angielszczyźnie, które podawało do wiadomości, iż pewna zamężna dama poszukuje wytwornej młodej osoby na stanowisko towarzyszki, a nazwiska i adresu owej damy można dowiedzieć się na żądanie w pewnej czytelni, w zachodniej dzielnicy miasta, a nazwa tej czytelni była wymieniona we wspomnianym ogłoszeniu.
— A ja powiadam — zawołała pani Nickleby odkładając gazetę z miną triumfatorki — że jeśli twój stryj nie będzie miał nic przeciwko temu, to doprawdy warto spróbować.
Kate była zbyt zgnębiona tęgimi razami, które otrzymała już od życia, i doprawdy zbyt mało się troszczyła, jaki los miał jej przypaść w udziale, by zgłaszać jakieś zastrzeżenia. Pan Ralf Nickleby nie zgłosił również żadnych, lecz wręcz przeciwnie, wysoce pochwalił ten pomysł. Nie wyraził też zdziwienia z powodu nagłej katastrofy Madame Mantalini, a prawdę mówiąc, dziwnym mogłoby się wydawać, gdyby je wyraził, on sam bowiem w pierwszym rzędzie przygotował i wywołał ową katastrofę. A zatem bez straty czasu dowiedziano się nazwiska i adresu i tego samego jeszcze popołudnia panna Nickleby i jej mama udały się na poszukiwanie pani Wititterly na Cadogan Kace przy Sloane Street.
Cadogan Place jest kruchą spójnią wiążącą dwa bieguny, jest łącznikiem pomiędzy arystokratycznymi chodnikami Belgrave Square i barbarzyńskim Chelsea. Znajduje się przy Sloane Street, lecz nie należy do tej ulicy. Ludzie z Cadogan Place z góry spoglądają na Sloane Street i uważają Brompton za coś gorszego. I oni pretendują do wielkiego świata i zastanawiają się, jak trafić na New Road . Nie znaczy to bynajmniej, że mają pretensje do zupełnie tej samej pozycji, co górne sfery z Belgrave Square i Crosvenor Place, lecz że w stosunku do owych sfer są czymś w rodzaju nieślubnego potomstwa możnych, potomstwa, które chętnie chełpi się swymi rodzicami, choć rodzice chętnie się go wypierają. Strojąc się w tyle piórek i pozorów wielkiego świata, ile tylko mogą, ludzie z Cadogan Place należą w rzeczywistości do klas średnich. Cadogan Place to przewodnik przekazujący światu drgania pychy płynącej z pozycji i urodzenia, pychy, której sam w sobie nie zawiera, lecz czerpie ją z zewnętrznego źródła albo też, podobnie jak ścięgna i żyły łączące braci syjamskich, kryje w sobie część życia i treści dwu niezależnych ciał, a mimo to do żadnego z nich nie należy.
Na tym terenie o wątpliwej przynależności mieszkała pani Wititterly i do jej właśnie drzwi Kate zastukała drżącą ręką. Otworzył je wysoki lokaj z głową posypaną mąką czy kredą lub ubieloną w jakiś inny sposób nie wyglądało to na oryginalny puder). Wysoki lokaj przyjąwszy kartę polecającą wręczył ją malutkiemu chłopcu — tak doprawdy malutkiemu, że tułów jego nie pomieściłby licznych metalowych guzików stanowiących nieodzowny składnik liberii takiego nieletniego sługi, gdyby przyszyć je w ustalonym porządku, wobec czego guziki te trzeba było upychać po cztery obok siebie. Młody dżentelmen pospieszył na górę z kartą polecającą na małej tacce, a Kate z matką zostały wprowadzone do jadalni, gdzie miały oczekiwać jego powrotu. Pokój ów wyglądał dość brudno i niechlujnie, był zaś tak wygodnie urządzony, że nadawał się do każdego niemal celu, ale nie do tego, by w nim jeść i pić.
Otóż, według ustalonego porządku rzeczy i zgodnie z wszelkimi autentycznymi wiadomościami o wielkim świecie, wyłożonymi w powieściach, pani Wititterly winna była przebywać w swym buduarze, lecz, czy to że względu na fakt, że pan Wititterly golił się właśnie w owym buduarze, czy też z innych powodów, pani Wititterly udzieliła audiencji w salonie, gdzie znajdowało się wszystko, co być tam powinno, nie wyłączając stor i obić różanej barwy, która miała rzucać delikatne rumieńce na cerę pani Wititterly, oraz małego pieska, który ku uciesze pani Wititterly obwąchiwał nieznajome łydki, i wspomnianego już chłopca do posług, który dla pokrzepienia pani Wititterly podawał właśnie czekoladę.
Dama owa miała wyraz czarującego zniechęcenia na ujmująco wybladłych licach; wszystko to zresztą: ona sama, meble i całe. domostwo odznaczało się dziwnie spłowiałym wyglądem. Spoczywała teraz na sofie w pozie tak pozbawionej wszelkiej sztuczności,' iż można było przypuścić, że to aktorka, która zupełnie gotowa do pierwszej sceny baletu czeka tylko na podniesienie kurtyny.
— Ustaw krzesła.
Chłopiec ustawił krzesła.
— Opuść pokój, Alfonsie.
Alfons opuścił pokój; nigdy jeszcze nie widziano chyba Alfonsa, który twarzą i całą postacią bardziej niż ten chłopiec przypominałby najzwyklejszego Billa.
— Pozwoliłam sobie zgłosić się, proszę pani — rozpoczęła Kate po chwili kłopotliwej ciszy — w związku ż ogłoszeniem.
— Tak — odparła pani Wititterly. — Ktoś z mojej służby zamieścił je w gazecie. Tak...
— Sądziłam — ciągnęła Kate skromnie — iż jeśli nie uczyniła pani jeszcze ostatecznego wyboru, wybaczy mi zapewne, że trudzę ją moim tu przybyciem.
— Tak?... — wycedziła znowu pani Wititterly.
— Jeśli zaś dokonała go już pani...
— Ach, mój Boże, nie! — przerwała dama. — Nie tak łatwo zaspokoić moje wymagania. Nie wiem, doprawdy, co powiedzieć. Nigdy nie była pani jeszcze damą do towarzystwa, prawda?
Pani Nickleby, która z niecierpliwością wyglądała sposobności, zwinnie uprzedziła Kate, nim ta zdążyła odpowiedzieć.
— Nie przy kimś obcym proszę pani — rzekła zacna dama — ale przez Wiele lat była moją towarzyszką. Jestem jej matką, proszę pani.
— Ach! — powiedziała pani Wititterly. — Pojmuję panią. .
— Zapewniam panią — ciągnęła pani Nickleby — iż w swoim czasie bynajmniej nie przewidywałam, iż córka moja będzie kiedyś zmuszona iść w świat i zarabiać na życie. Jej biedny, drogi papa był bowiem niezależnym materialnie dżentelmenem i pozostałby nim do dziś dnia, gdyby w odpowiedniej chwili zechciał przychylić się do moich ustawicznych błagań i...
— Ależ, mamo — przerwała Kate stłumionym głosem.
— Kochana Kate — podjęła pani Nickleby — jeśli pozwolisz mi mówić, ja pozwolę sobie wyjaśnić pani...
— Sądzę, że to zbyteczne, mamo.
Pomimo wszystkich min i mrugnięć, przy pomocy których pani Nickleby dawała do zrozumienia, iż zamierza powiedzieć coś, co natychmiast zakończy pomyślnie całą sprawę, Kate nie ustąpiła i pełnym znaczenia spojrzeniem powstrzymała panią Nickleby na samym skraju przemowy.
— Jakie posiada pani wykształcenie? — spytała pani Wititterly z zamkniętymi oczyma.
Kate rumieniła się wymieniając swoje najważniejsze umiejętności, a pani Nickleby, licząc na palcach, sprawdzała je jedna po drugiej, przy czym doszła do końcowej cyfry, nim jeszcze Kate zdążyła zakończyć. Na szczęście jednak oba wyliczenia były zgodne, a więc pani Nickleby nie znalazła pretekstu do zabrania głosu.
— Czy ma pani przyjemny charakter? — spytała pani Wititterly podnosząc na chwilę powieki i wnet opuszczając je znowu.
— Tak mi się wydaje — odpowiedziała Kate.
— A ponadto może się pani powołać na referencje osób w pełni zasługujących na zaufanie, prawda?
Kate odpowiedziała twierdząco i położyła na stoliku list polecający od swojego stryja.
— Może będzie pani tak dobra, przysunie krzesło trochę bliżej i pozwoli mi przyjrzeć się sobie — powiedziała pani Wititterly. — Jestem tak bardzo krótkowzroczna, iż doprawdy nie mogę dojrzeć rysów pani twarzy:
Kate, nie bez pewnego zakłopotania, zastosowała się do tego życzenia, a pani Wititterly omdlewającym wzrokiem dokonała oględzin, co trwało jakieś dwie lub trzy minuty.
— Podoba mi się pani powierzchowność — przemówiła wreszcie, potrząsając małym dzwonkiem. — Alfonsie, poproś pana, by zechciał przyjść tutaj.
Chłopiec zniknął otrzymawszy to polecenie, a po krótkiej przerwie, w czasie której żadna ze stron nie odezwała się ni słowem, otworzył drzwi, by wpuścić mniej więcej trzydziestoośmioletniego, pełnego godności dżentelmena o pospolitym raczej obliczu i bujnej, bardzo jasnej czuprynie, który to dżentelmen pochylił się nad panią Wititterly i przez pewien czas konferował z nią szeptem, potem zaś odwrócił się i powiedział:
— Ach, tak! Niesłychanie ważna sprawa. Pani Wititterly to bardzo wrażliwa natura, bardzo delikatna, bardzo krucha, cieplarniana roślinka... egzotyk.
— Ach, drogi Henryku! — zaprotestowała pani Wititterly.
— Taka jesteś, moja kochana, dobrze wiesz, że taka właśnie. Jedno tchnienie — mówił pan W. dmuchając na urojone piórko — phuu!... I zniknęłaś!
Dama westchnęła.
— Masz zbyt wielką duszę dla swego ciała — ciągnął pan Wititterly. — Intelekt cię pożera! Mówią to wszyscy medycy... Wiesz przecie, że nie istnieje lekarz, który wezwania do ciebie nie poczytywałby sobie za zaszczyt. I jak brzmi ich jednomyślna diagnoza? „Drogi doktorze — powiadam do sir Tumley Snuffima w tym właśnie pokoju i to podczas ostatniej jego wizyty. — Drogi doktorze, na co cierpi moja żona? Niech mi pan powie wszystko. Wszystko potrafię znieść. Czy to nerwy?" „Kochany chłopcze — odpowiada. — Bądź dumnym z tej niewiasty i bardzo dbaj o nią. Jest ozdobą wytwornego świata i twoją. Jej cierpienie to dusza, która rośnie, wzbiera, pęcznieje. Krew jej płonie, pulsy biją coraz szybciej; Wrażliwość wzrasta... Ach!
Pan Wititterly, który w zapale krasomówczym wymachiwał prawą dłonią w odległości niecałego cala od kapelusza pani Nickleby, cofnął spiesznie rękę i wytarł nos tak donośnie, jak gdyby posługiwał się przy tym jakąś potężną machiną.
— Przedstawiasz mój stan gorszym, niż jest on w istocie, Henryku — przemówiła pani Wititterly z bladym uśmiechem.
— Nie, Julio, na pewno nie! — odparł pan W. — Towarzystwo, w jakim się obracasz... obracasz się z konieczności, przez wzgląd na swą pozycję, związki rodzinne i wrodzone talenty... Towarzystwo to jest jednym olbrzymim wirem najsilniejszych wrażeń i wzruszeń. Na Boga! Nigdy nie zapomnę - nocy, kiedy to, podczas wyborów w Exeter, tańczyłaś na balu z siostrzeńcem baroneta! To było wstrząsające!
— Zawsze niedomagam po takich triumfach — odezwała się pani Wititterly.
— I z tych właśnie względów — podchwycił jej małżonek — musisz mieć towarzyszkę pełną wielkiej łagodności, wielkiej słodyczy, najtkliwszego współczucia, osobę, przy której mogłabyś wypoczywać.
Obydwoje państwo Wititterly, którzy przemawiali dotychczas raczej do pań Nickleby niż do siebie, umilkli nagle i spojrzeli na słuchaczki, a wyraz obu twarzy zdawał się pytać: „No i co wy na to wszystko?"
— Pani Wititterly — podjął małżonek owej damy zwracając się do pani Nickleby — jest rozrywana i uwielbiana przez błyskotliwe tłumy i wytworne koła towarzyskie. Wzrusza się operą, dramatem, sztukami pięknymi i... i...
— Arystokracją, kochanie — podpowiedziała pani Wititterly.
— Oczywiście, arystokracją i wojskowymi — mówił pan Wititterly. — Urabia sobie i wyraża niezliczoną ilość opinii na niezliczoną ilość tematów. Gdyby niektórzy ludzie na wybitnych stanowiskach znali prawdziwą opinię, jaką ma o nich pani Wititterly, nie nosiliby zapewne głów tak wysoko, jak noszą.
— Szszaa... Henryku - wtrąciła się dama. — To doprawdy nie uchodzi.
— Nie wymieniam żadnych nazwisk, Julio — odparł pan Wititterly — a więc nikogo nie oskarżam. Wspominam po prostu o różnych sprawach, by zaznaczyć, iż nie jesteś osobą przeciętną, że ustawicznie trwa rozłam pomiędzy twym duchem i ciałem i że trzeba cię wciąż pielęgnować i uspokajać. A teraz pragnąłbym wysłuchać spokojnie i bez wzruszeń, jakie kwalifikacje na tak odpowiedzialne stanowisko posiada ta młoda dama.
Zgodnie z jego życzeniem kwalifikacje zostały znowu wyliczone pomimo wielu przerw i krzyżowych pytań, jakich nie szczędził pan Wititterly. Ustalono wreszcie, że referencje będą sprawdzone i panna Nickleby w ciągu dwóch dni otrzyma decydującą odpowiedź w zamkniętej kopercie, która będzie dostarczona pod adresem jej stryja. Po uzgodnieniu tych warunków Alfons sprowadził panie aż do okna na klatce schodowej, gdzie odbyła się zmiana eskorty i wysoki lokaj odstawił je bezpiecznie do drzwi od ulicy.
— Od razu widać, że to bardzo interesujący ludzie — zauważyła pani Nickleby ujmując córkę pod ramię, -Pani Wititterly jest doprawdy niezwykłą osobą.
— Tak sądzisz, mamo? — było jedyną odpowiedzią Kate.
- Ach, któż mógłby sądzić inaczej, Kate, moja kochana? — odrzekła matka. — Jest wszakże tak blada i wygląda na bardzo wyczerpaną. Mam nadzieję, iż, być może, nie zamęczy się na śmierć, ale bardzo się o nią obawiam.
Rozważania takie popchnęły dalekowzroczną damę do obliczeń, jak długo jeszcze może przypuszczalnie trwać żywot pani Wititterly i jakie istnieją możliwości, by niepocieszony wdowiec oddał swą rękę jej własnej córce. Nim dotarły do domu, pani Nickleby wyzwoliła już duszę pani Wititterly z cielesnej powłoki, uroczyście zaślubiła Kate w kościele Św. Jerzego przy Hannover Square, a nie rozstrzygnęła jedynie drobnej kwestii, czy mianowicie wspaniale francuskie łoże z polerowanego mahoniu, które przeznaczyła dla siebie, ma stanąć w domu przy Cadogan Place na drugim piętrze od podwórka, czy też na trzecim piętrze od ulicy. Ponieważ nie mogła uczynić słusznego wyboru pomiędzy tymi dwoma apartamentami, rozstrzygnęła wreszcie sprawę pozostawiając ostateczną decyzję zięciowi.
Referencje zostały sprawdzone i odpowiedź była przychylna, co nie bardzo zresztą uradowało Kate, która po upływie tygodnia ze wszystkimi swymi ruchomościami i skarbami przeniosła się do rezydencji pani Wititterly gdzie pozostawimy ją na jakiś czas.
ROZDZIAŁ XXII
W KTÓRYM NICHOLAS W TOWARZYSTWIE SMIKE'A WYRUSZA NA POSZUKIWANIE SZCZĘŚCIA I SPOTYKA PANA WINCENTEGO CRUMMLESA; Z KTÓREGO RÓWNIEŻ WYNIKA JASNO, KIM JEST PAN WINCENTY CRUMMLES
Nicholas stwierdził, że cały kapitał, jakim dysponuje, zarówno w gotowiźnie, jak i pod postacią wierzytelności, oczekiwanych sukcesji i przewidywanych wpływów, po uregulowaniu komornego i rachunku u tandeciarza, od którego wynajął był swe nędzne umeblowanie — że cały ów kapitał przewyższa zaledwie o parę półpensówek okrągłą sumkę dwudziestu szylingów. Mimo to z lekkim sercem powitał ranek, w którym zgodnie ze swym postanowieniem opuścić miał Londyn, i wyskoczył z łóżka z energią, tą błogosławioną cechą młodych ludzi — bez niej bowiem nieliczni tylko doczekaliby późnego wieku i na świecie nie byłoby ludzi starych.
Był to zimny, blady, mglisty poranek wczesnej wiosny. Nieliczne, nikłe cienie przemykały się tu i ówdzie po zamglonych ulicach, a czasami z posępnych oparów wyłaniał się ciężki zarys wracającej do domu dorożki, która zbliżała się powoli, z turkotem przejeżdżała mimo, siejąc z ubielonego dachu igiełkami szronu i znowu przepadała w tumanach mgły. Niekiedy słychać było spieszne kroki jakichś nóg w przydeptanych pantoflach, zziębnięty głos ubogiego zamiatacza ulic, który drżąc z chłodu wlókł się do swej wczesnej i mozolnej pracy, ciężkie kroki urzędowego stróża nocnego stąpającego z wolna tam i z powrotem i klnącego opieszałe godziny, co dzieliły go jeszcze od snu, łoskot ładownych wozów i furgonów, turkot lżejszych pojazdów wiozących na różne place targowe sprzedawców i nabywców, odgłos bezskutecznych kołatań dc drzwi -śpiochów. Od czasu do czasu słuch chwytał te dźwięki, lecz były one jakby zamglone i równie niewyraźne dla ucha, jak wszelkie kształty dla oka. Ospały mrok gęstniał, w miarę jak powstawał dzień i ci, co mieli odwagę wstać i zerknąć spoza okiennych zasłon na ponurą ulicę, wnet uciekali do łóżek i ponownie kulili się do snu.
Nim jeszcze w ruchliwym Londynie wystąpiły w pełni te drobne objawy nadchodzącego- ranka, Nicholas uda! się samotnie do City i stanął pod oknami domu matki Budynek ten miał ponury i opuszczony wygląd, lecz dla Nicholasa krył w sobie światło i życie, w tych starych bowiem murach biło jedno przynajmniej serce, które na zniewagę czy nikczemność wezbrałoby gwałtownie tą samą krwią, co tętniła w jego własnych żyłach.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i podniósł wzrok ku oknu pokoju, w którym, jak wiedział, spała jego siostra Było zamknięte i ciemne.
— Biedactwo — westchnął Nicholas — wcale nie wie kto tutaj krąży.
Znowu spojrzał w okno i na chwilę ogarnęła go niema złość, iż nie ma tam Kate, z którą mógłby zamienić słowa pożegnania.
„Wielki Boże! — pomyślał przytomniejąc nagle. — Cc za dzieciuch ze mnie."
Leniwie przeszedł parę kroków i znowu wrócił mrucząc do siebie:
— Tak będzie lepiej! Poprzednim razem, kiedy odjeżdżałem, mogłem, gdybym tylko zechciał, żegnać się choćby tysiąc razy, a jednak oszczędziłem im bólu rozstania. Czemu nie miałbym postąpić tak i dzisiaj?
Gdy to mówił, jakieś urojone poruszenie zasłony złudziło go i przez chwilę był prawie pewien, iż Kate stoi przy oknie. Wówczas pod wpływem sprzecznych uczuć jakie tak często nawiedzają nas wszystkich, mimo woli cofnął się do pobliskiej sieni, by siostra nie mogła go dostrzec. Uśmiechnął się na myśl o swej słabości, szepnął: — Niech je Bóg ma w swojej opiece — i odszedł raźniejszym krokiem.
Smike czekał nań niecierpliwie w ich dotychczasowym domu, tak samo zresztą jak Newman Noggs, który, chcąc wędrowcom przysporzyć sił na drogę, wydał całodzienny swój zarobek na dzbanek mleka z rumem. Zawiązali bagaż w węzełek, Smike zarzucił go na ramię i wyszli w towarzystwie Newmana Noggsa, gdyż upierał się on już poprzedniego wieczoru, że pójdzie z nimi tak daleko, jak tylko będzie można.
— Dokąd? — zapytał Newman z przejęciem.
— Przede wszystkim do Kingston — odrzekł Nicholas.
— A dokąd później? — pytał Newman — Czemu mi nie chcesz powiedzieć?
— Ponieważ sam nie bardzo wiem, zacny przyjacielu — odparł Nicholas kładąc mu dłoń na ramieniu. — A gdybym nawet wiedział, to i tak nie ułożyłem sobie jeszcze żadnego planu, nie mam przed sobą żadnych widoków i sto razy jeszcze mogę zmienić miejsce pobytu, nim zdążysz skomunikować się ze mną.
— Podejrzewam, że snujesz jakieś wielkie projekty — rzekł Newman z powątpiewaniem.
— I to tak wielkie, że sam nie ogarniam ich wzrokiem — powiedział jego młody przyjaciel. — Bądź jednak pewien, że wkrótce napiszę do ciebie, bez względu na to, co postanowię.
— Nie zapomnisz? — spytał Newman.
— To mało prawdopodobne — odparł Nicholas. -— Nie mam tak wielu przyjaciół, by się zagubić w ich liczbie i zapomnieć o najlepszym.
Zajęci takimi rozmowami wędrowali przez dwie godziny, a wędrowaliby tak przez dwa dni, gdyby Nicholas nie usiadł na przydrożnym kamieniu i stanowczo nie oświadczył, iż krokiem stąd nie ruszy, dopóki Newman Noggs nie zawróci. Newman błagał o dalsze pól milki, później tylko p ćwierć, lecz nadaremno; musiał wreszcie ustąpić i po serdecznym, czułym pożegnaniu obrał kurs na Golden Square, lecz oglądał się wiele razy i machał kapeluszem dwu włóczęgom wtedy nawet, gdy ci znajdując się już w znacznej odległości wyglądali jak dwie niewielkie plamki.
— A teraz posłuchaj mnie, Smike — odezwał się Nicholas, kiedy śmiało ruszyli dalej. — Idziemy do Portsmouth.
Smike. z uśmiechem skinął głową, lecz nie przejął się zbytnio, gdyż nie stanowiło dlań wielkiej różnicy, czy idą do Portsmouth, czy do Port Royal, ponieważ szli tam razem.
— Nie bardzo rozumiem się na tych sprawach — podjął Nicholas —ale Portsmouth jest portem morskim, jeśli więc nie zdobędziemy tam innego zajęcia, to w każdym razie, jak sądzę, będziemy mogli zaciągnąć się na jakiś statek. Jestem młody, silny i mogę się jąć każdej pracy. Tak samo ty, Smike.
— Mam nadzieję — odparł Smike. — Kiedy byłem w... w... wie pan gdzie...?
— Wiem, wiem — przerwał Nicholas. — Nie wymieniaj lepiej nazwy tego miejsca.
— Kiedy tam byłem — ciągnął Smike, ą oczy świeciły mu na myśl, że może pochwalić się swymi umiejętnościami — potrafiłem doić krowę i czyścić konie nie gorzej od innych.
— Hmm... — podjął Nicholas z całą powagą. — Wydaje mi się, że na statkach rzadko hodują te zwierzęta, Smike, a jeśli nawet przewożą konie, to nie bardzo się troszczą o ich piękny wygląd. Ale możesz przecie nauczyć się czegoś innego. Tam, gdzie są chęci, znajdą się i sposoby.
— Ja jestem bardzo chętny do roboty! — zawołał Smike i oczy znowu mu zabłysły.
— Bóg mi świadkiem, że jesteś — przyznał Nicholas. — Ciężko nam będzie; jeśli ci się nie powiedzie, ale i tak ja zarobię na nas obu.
— Czy przejdziemy dzisiaj całą drogę? — zapytał Smike po chwili milczenia.
— Byłoby to zbyt uciążliwą próbą nawet dla twoich pracowitych nóg — odrzekł Nicholas z pogodnym uśmiechem. — Nie! Godalming leży o trzydzieści parę mil od Londynu, co sprawdziłem na jakiejś pożyczonej mapie. Tam chciałbym zrobić postój. Jutro musimy iść dalej, bo nie stać nas na marudzenie. A teraz uwolnię cię od węzełka. Dawaj!
— Nie, nie! — zawołał Smike cofając się o parę kroków. — Niech mi go pan nie zabiera!
— Czemu to? — spytał Nicholas.
— Niech mi. będzie wolno zrobić coś wreszcie dla pana — odparł Smike. — Nigdy nie pozwoli mi pan służyć sobie tak, jak powinienem! Nawet pan nie wie, że rozmyślam ,dniem i nocą, jak się panu przysłużyć.
— Głuptas z ciebie! Wiem o tym wszystkim doskonale. Musiałbym chyba być ślepym i nieczułym potworem, żebym tego nie widział — powiedział Nicholas. — Zadam ci teraz, póki jesteśmy sami, jedno pytanie, które przyszło mi na myśl — dodał, bacznie spoglądając w twarz chłopca. — Czy masz dobrą pamięć?
— Nie wiem — odrzekł Smike, smutno potrząsając głową. — Dawniej chyba miałem, ale teraz straciłem ją... straciłem...
— A czemu to przypuszczasz, że dawniej miałeś dobrą pamięć? — spytał Nicholas, żywo zwracając się do swego towarzysza, jak gdyby odpowiedź chłopca wyjaśniała w pewnym stopniu problem, w związku z którym zadał pytanie.
— Bo pamiętam jeszcze, jak byłem małym dzieckiem — odparł Smike. — Ale to było bardzo, bardzo dawno... tak mi się przynajmniej zdaje. Tam, skąd pan mnie zabrał, byłem zawsze wystraszony i skołowany, nic sobie nigdy nie mogłem przypomnieć, a czasami nie rozumiałem nawet, co do mnie mówią. Ja... niech sobie przypomnę... niechże sobie tylko przypomnę...
— Majaczysz — powiedział Nicholas dotykając jego ramienia.
— Nie... — odrzekł chłopiec i spojrzał półprzytomnie. — Myślę tylko, jak... — mówiąc drżał bezwiednie.
— Nie myśl o tamtym miejscu, to wszystko już minęło — przerwał Nicholas bystro spoglądając towarzyszowi w oczy, w których pojawił się nagle ogłupiały wyraz, jaki dawniej gościł tam stale, a nawet teraz wracał dość często. — Czy pamiętasz swój pierwszy dzień w Yorkshire?
— Aha! — zawołał chłopiec.
— To było, zanim jeszcze zacząłeś tracić pamięć, praw da? — ciągnął .Nicholas spokojnie. — Czy było wtedy zimno, czy ciepło?
— Padał deszcz — odparł Smike — wielki deszcz. Zawsze później mówiłem, kiedy był deszcz, że pada tak jak w ten wieczór, gdy przyjechałem. A oni cisnęli się naokoło mnie i śmieli się, że płaczę dlatego, że pada deszcz. "Mówili, że zachowuję się jak małe dziecko, a to jeszcze bardziej przypominało mi przyjazd. Czasami robiło mi się zimno, bo widziałem się takim, jakim byłem wówczas, gdy pierwszy raz wszedłem w te drzwi.
— Jakim byłeś wówczas... — powtórzył Nicholas. — A jakim byłe§?
— Byłem taki mały — powiedział Smike — że na- samo wspomnienie o tym mogliby mieć dla mnie litość i miłosierdzie.
— Nie trafiłeś tam chyba sam... — napomknął Nicholas.
— Nie! — zawołał Smike. — Ach, nie!
— Kto ci towarzyszył?
— Jakiś mężczyzna... Śniady, starszy mężczyzna. Słyszałem, że mówili tak o nim w szkole, a dawniej sam go pamiętałem. Byłem zadowolony, że się z nim rozstaję, bo bałem się go bardzo. Ale oni tak zrobili, że ich bałem się jeszcze bardziej. Oni byli dla mnie jeszcze gorsi.
— Spójrz mi w oczy — powiedział Nicholas chcąc skupić uwagę chłopca. — O tak! Nie odwracaj wzroku. Czy nie pamiętasz żadnej kobiety, żadnej dobrej kobiety, która niegdyś zajmowała się tobą i całowała cię nazywając swoim dzieciątkiem?
— Nie... — odparł biedak potrząsając głową. — Nie... Nie pamiętam.
— Ani żadnego innego domu prócz tego w Yorkshire?
— Nie... — odrzekł chłopak ze smutnym spojrzeniem. — Jakiś pokój... tak... Przypominam sobie, że sypiałem w jakimś pokoju, w dużym, ponurym pokoju na najwyższym piętrze jakiegoś domu, a w suficie tego pokoju był otwór zamknięty klapą. Często chowałem głowę pod kołdrę, żeby nie widzieć tej klapy, bo bałem się... tak... Byłem małym dzieckiem, była noc i nikogo przy mnie, a ja wciąż myślałem, co może być tam, po drugiej stronie. Był także zegar, stary zegar w jednym kącie. Nigdy nie zapomniałem tamtego pokoju. Kiedy mam jakiś okropny sen, widzę zupełnie taki sam pokój. Są tam wtedy ludzie i rzeczy, których nigdy przedtem nie widziałem, ale to zawsze tamten pokój, zupełnie taki, jak wtedy. To się nigdy nie zmienia.
— Może teraz pozwolisz mi wziąć węzełek? — spytał Nicholas zmieniając raptownie temat rozmowy.
— Nie!... — odrzekł Smike. — Nie!... Ale chodźmy już, chodźmy dalej!
Mówiąc to przyspieszył kroku, bo widocznie zdawało mu się, że podczas całej rozmowy stali w miejscu. Nicholas uważnie przyglądał się chłopcu, a każde jego słowo skrzętnie notował w pamięci.
Do południa brakowało tylko godziny i na wsi zrobiło się jasno i pogodnie, choć gęste opary wciąż jeszcze spowijały opuszczone przez naszych wędrowców miasto, jak gdyby oddech jego wiecznie zajętych mieszkańców nie mógł oderwać się od knowań zmierzających do zysków i bogactwa i więcej znajdował tam rzeczy ciekawych niż w spokojnych, podniebnych regionach. Gdzieniegdzie, w niżej położonych miejscach, podróżni trafiali na strzępy lekkich mgieł, których słońce nie zdążyło jeszcze przepędzić z tych schronisk, lecz minęli wnet owe niziny, a gdy pracowicie pięli się na leżące dalej wzgórza, z przyjemnością oglądali się w dół na leniwą, bezkształtną masę, która ciężko cofała się ustępując miejsca pięknej pogodzie. Wielkie, wspaniałej najprawdziwsze słońce rozjaśniało niby latem zielone pastwiska i lśniące w zagłębieniach wody, pozostawiając jednak wędrowcom całą ożywczą świeżość wczesnej pory roku. Ziemia zdawała się uginać pod ich stopami, dzwonki owiec brzmiały im w uszach jak muzyka, ruch ich radował, a nadzieje krzepiły, szli więc naprzód ż prawdziwie lwią siłą.
Dzień mijał; wszystkie jaskrawe barwy niknęły i przybierały spokojniejsze tony, niczym młode nadzieje pod łagodzącym wpływem czasu albo młodzieńcze rysy stopniowo nabierające spokoju i godności dojrzałego wieku. Ale barwy te były równie piękne w swym powolnym zamieraniu jak w chwilach wczesnego rozkwitu, gdyż natura darzy właściwym pięknem każdą porę dnia i każdy wiek życia; od świtu do nocy, podobnie jak od kołyski do grobu, wciąż sunie pasmo zmian tak płynnych i łagodnych, że trudno zauważyć ich postęp.
Podróżni dobrnęli wreszcie do Godalming, gdzie wynajęli dwa tanie łóżka i przespali noc snem sprawiedliwych. Nazajutrz rano wstali raźno, choć nie tak wcześnie jak słońce, i znowu ruszyli pieszo, może nie tak ochoczo jak wczoraj, lecz w każdym razie ż dostateczną nadzieją i pogodą, by wesoło spieszyć W dalszą drogę.
Drugi dzień podróży był trudniejszy Od pierwszego, ponieważ przez długi czas musieli mozolnie wspinać się na wzgórza, w podróżach zaś, podobnie jak w życiu, o wiele łatwiej schodzić w dół, niż piąć się pod górę. Dążyli jednak naprzód z niezłomną wytrwałością, bo jeszcze nie spogląda w niebo takie wzgórze, którego szczytu nie zdobyłaby w końcu ludzka wytrwałość.
Przechodzili przez grzbiet zwany „Diabelską Czaszą Ponczu" i Smike przysłuchiwał się z wielkim zaciekawieniem, gdy Nicholas odczytywał na głazie wzniesionym w tym dzikim zakątku napis głoszący, iż pewnej nocy popełniono tu morderstwo. Trawę, na której teraz stali, barwiła niegdyś krew zamordowanego człowieka; spływała ona, kropla po kropli, do zagłębienia, któremu ustronie to zawdzięcza swą nazwę.
„Diabelskiej Czaszy — pomyślał Nicholas spoglądając w przestrzeń — nigdy nie wypełniał odpowiedniejszy napitek".
Wytrwale maszerowali naprzód i zeszli wreszcie na szeroko rozciągniętą falistą wyżynę pastwisk, urozmaiconą niewielkimi wzniesieniami i płaszczyznami, w jakie układała się na przemian jej pokryta zielenią powierzchnia. Tutaj strzelało w górę niemal prostopadłe urwisko, dostępne chyba jedynie dla owiec i kóz pasących się na jego zboczu, a dalej wznosił się zielony kopiec o zarysach i pochyłościach tak łagodnych i tak płynnie przechodzących w otaczającą ów kopiec równinę, że trudno było określić granice jego podstaw. Spiętrzone jedne nad drugimi wzgórza i bezładnie rozrzucone wyniosłości — wyraźnie ufałdowane albo bezkształtne, gładkie albo poszarpane, pełne wdzięku albo pokraczne — ograniczały widok ze wszystkich stron. Często z niespodziewanym wrzaskiem zrywało się z ziemi stado wron i kracząc kołowało nad pobliskimi wzgórzami jak gdyby niepewne kierunku, który obrać należy, a potem ważyło się przez chwilę na skrzydłach i z szybkością światła spływało w długą perspektywę jakiejś otwierającej się doliny.
Stopniowo widok rozszerzał się po obydwu stronach; bogate i wspaniałe dekoracje niknęły, a wędrowcy nasi znowu znaleźli się na równinach. Świadomość, iż zbliżają się do miejsca przeznaczenia, wzmagała ich siły, ale droga tego dnia była uciążliwa, wlekli się więc z trudem i Smike był bardzo zmęczony. Dlatego też, ledwie zapadł zmierzch, skręcili na ścieżkę wiodącą do drzwi przydrożnej gospody, choć do Portsmouth brakowało zaledwie dwunastu mil.
— Dwanaście mil — powiedział Nicholas opierając się obydwoma rękoma na kiju i z powątpiewaniem spoglądając na Smike'a.
— Dobrych dwanaście mil — powtórzył oberżysta.
— Niezła droga? — spytał Nicholas.
— Bardzo zła — odparł gospodarz; oczywiście, jako właściciel zajazdu, musiał to powiedzieć.
— Chciałbym pójść dalej — powiedział. Nicholas z wahaniem. — Doprawdy, nie wiem, co robić.
— Nie chcę panu odradzać — mówił oberżysta — ale ja nie poszedłbym na pańskim miejscu.
— Nie poszedłby pan? — spytał Nicholas, który wahał się jeszcze.
— Na pewno nie, jeślibym wiedział, że stać mnie na to — odrzekł gospodarz. Powiedziawszy to zakasał fartuch, włożył ręce w kieszenie, odstąpił parę kroków od drzwi i udając doskonałą obojętność spoglądał w stronę ciemnego gościńca.
Rzut oka na przemęczoną twarz Smike'a rozstrzygnął wątpliwości Nicholasa; nie zastanawiając się dłużej, postanowił przenocować tam, gdzie się znalazł.
Gospodarz wprowadził podróżnych do kuchni, w której płonął wspaniały ogień, i zaraz napomknął, że na dworze jest bardzo zimno. Gdyby przypadkiem ogień był niepokaźny, gospodarz stwierdziłby niewątpliwie, że jest bardzo ciepło.
— Co możemy dostać na kolację? — było zupełnie naturalnym pytaniem Nicholasa.
— A co pan sobie życzył — brzmiała niemniej naturalną odpowiedź gospodarza.
Nicholas zaproponował zimne mięso, ale nie było zimnego mięsa, potem sadzone jaja, ale nie było jaj, następnie baranie kotlety, ale ani jednego baraniego kotleta nie było w promieniu trzech mil, choć w ubiegłym tygodniu nie wiedziano tu po prostu, co robić z baranimi kotletami, a za dwa dni miała ich znowu być nieprzebrana obfitość.
— Wobec tego — powiedział Nicholas — muszę całkowicie zdać się na pański wybór, co uczyniłbym od razu. gdyby mi pan na to pozwolił.
— Ha, w takim razie proszę posłuchać, co panu powiem — odparł gospodarz. — W alkierzu siedzi pewien dżentelmen, który na dziewiątą zamówił gorącą zapiekankę z wołowiny i kartofli. Jest tego tyle, że sam i tak nie dałby rady, więc myślę, że zgodzi się zjeść z panami kolację, jeśli zapytam go o pozwolenie. W minutę to załatwię
— Nie, nie — sprzeciwił się Nicholas powstrzymując gospodarza. — Wolałbym raczej nie. Ja... Bądź co bądź.. A zresztą czemu nie miałbym mówić otwarcie? Otóż, jak pan widzi, podróżuję w sposób nader skromny i przybyłem tutaj pieszo; jest więc bardziej niż prawdopodobne że ów dżentelmen nie ucieszy się z mego towarzystwa, ja zaś — chociaż widzi pan przed sobą zdrożonego i zakurzonego wędrowca — zbyt wiele mam ambicji, by wpraszać się do jego kompanii.
— A niechże pana Pan Bóg kocha! — zawołał gospodarz. — To przecie tylko pan Crummles. On nie jest formalistą.
— Doprawdy? — spytał Nicholas, na którym, prawdę rzekłszy, wizja smakowitej zapiekanki wywarła pewne wrażenie.
— Doprawdy — powtórzył gospodarz. — Wiem, że spodoba mu się pański sposób mówienia. Ale zaraz się przekonamy. Minutkę, proszę pana.
Nie czekając na pozwolenie oberżysta pospieszył do alkierza, a Nicholas nie usiłował go powstrzymać, doszedł bowiem do rozsądnego wniosku, że w danych okolicznościach kolacja jest sprawą zbyt poważną, by ją lekceważyć. Niebawem gospodarz wrócił bardzo przejęty.
— Wszystko dobrze! — powiedział przyciszonym głosem. — Wiedziałem, że się zgodzi. Zobaczycie tam coś, na co warto popatrzeć. A niechże ich! Ci się uwijają!
Nie było czasu na pytanie, do czego odnosi się ostatni pełen zachwytu okrzyk, bo gospodarz rozwarł drzwi alkierza, dokąd śmiało wkroczył najprzód Nicholas, za nim zaś Smike niosąc na ramieniu węzełek, piastowany tak troskliwie, jakby to był wór pełen szczerego złota.
Nicholas spodziewał się czegoś osobliwego, lecz nie aż tak osobliwego jak widok, który przedstawił się jego oczom. W głębi pokoju było dwu. wyrostków — jeden bardzo wysoki, drugi bardzo niski — ubranych jak marynarze, a przynajmniej jak marynarze na scenie, to jest w pełny komplet pasów, sprzączek, harcapów i pistoletów. Chłopcy owi toczyli właśnie to, co na afiszach teatralnych nazywa się „śmiertelną walką", a używali do tego krótkich pałaszy z furdymentami, jakie widuje się zazwyczaj w podrzędnych teatrach. Niski chłopiec zyskiwał widoczną przewagę nad wysokim, który znajdował się już w najstraszliwszym niebezpieczeństwie. Obydwu nadzorował otyły, silnie zbudowany mężczyzna, który siedząc na. rogu stołu zachęcał ich z przejęciem, by krzesali więcej iskier z kling mieczów, bo inaczej z pewnością wszystko przepadnie pierwszego wieczora.
— Panie Wincenty Crummles — odezwał się oberżysta z głębokim szacunkiem — to ten młody dżentelmen.
Pan Wincenty Crummles powitał Nicholasa skinieniem głowy, które było czymś pośrednim między ukłonem rzymskiego cezara i porozumiewawczym gestem kompana od kufla, a następnie poprosił gospodarzą, by zechciał oddalić się i zamknąć drzwi.
— Oto scenka — przemówił pan Crummles dając Nicholasowi znak, by pozostał na miejscu i nie zepsuł przypadkiem owej scenki. — Mały już go ma. Jeśli duży nie poradzi sobie z nim w ciągu najbliższych trzech sekund, będzie zimnym trupem. No, jazda, chłopcy!
Dwaj zapaśnicy przystąpili znowu do dzieła i rąbali tak zamaszyście, że pałasze sypały snopami iskier ku wielkiej uciesze pana Crummlesa, który zdawał się istotnie przypisywać temu zjawisku, pierwszorzędną wagę. Pojedynek rozpoczął się mniej więcej dwoma setkami ciosów zadawanych na przemian przez niskiego marynarza i przez wysokiego marynarza, bez widocznego skutku, dopóki niski marynarz nie został zrąbany na jedno kolano, co zresztą okazało się dlań drobiazgiem, bo swobodnie poruszał się na drugim kolanie podpierając się przy tym lewą ręką i walczył z niepospolitą zaciekłością, dopóki wysoki nie wyrąbał pałasza z kurczowego uścisku jego dłoni. W tak beznadziejnej sytuacji niski powinien poddać się natychmiast i błagać o litość, lecz miast to uczynić, wyciągnął nagle zza pasa ogromny pistolet i wycelował go prosto w twarz wysokiego, który tak się przestraszył (nie oczekiwał bowiem czegoś podobnego), że pozwolił niskiemu podnieść pałasz i rozpocząć wszystko od początku. Znowu zaczęła się rąbanina; obie strony zadawały mnóstwo różnorodnych a wymyślnych ciosów, takich jak przerzucanie pałasza do lewej ręki, albo pod nogą, albo przez prawe ramię, albo przez lewe ramię, a gdy niski zamachnął się straszliwie mierząc w łydki wysokiego, co niewątpliwie, gdyby był trafił, skończyłoby się obcięciem obu kończyn tego ostatniego, wysoki przeskoczył przez pałasz niskiego, po czyni, aby wyrównać grę i uczynić ją zupełnie uczciwą, wysoki zadał taki sam cios i z kolei niski przeskoczył przez jego pałasz. Później nastąpiło dłuższe uganianie się za sobą i podciąganie pantalonów (brakło im widocznie szelek), a wreszcie niski marynarz — niewątpliwie typ dodatni, gdyż wciąż wychodził cało z opałów — wykonał gwałtowne natarcie i zwarł się z wysokim, który po paru bezskutecznych próbach, obrony padł i oddawał ducha w straszliwej męce, niski bowiem postawił mu stopę na piersi i uporczywie wiercił w nim dziurę.
— Jeśli tak się będziecie starać, chłopcy, dwa bisy pewne — rzekł pan Crummles. — A teraz odsapnijcie trochę i zmieńcie odzienie.
Po tych słowach skłonił się Nicholasowi, który zauważył wówczas, iż twarz pana Crummlesa odpowiada rozmiarom jego ciała, że ma on bardzo wydatną dolną wargę, ochrypły głos, jak gdyby przywykł do częstego krzyku, oraz czarne włosy ostrzyżone niemal przy skórze, a to w, celu (jak Nicholas dowiedział się później) łatwiejszego posługiwania się perukami wszelkiego rodzaju i kształtu.
— No i co pan na to? — zapytał pan Crummles.
— Doprawdy, bardzo dobrze... wyśmienicie — odparł Nicholas.
— Myślę, że nieczęsto widuje się takich chłopaków, co? — ciągnął pan Crummles.
Nicholas odpowiedział twierdząco i napomknął, że gdyby byli trochę lepiej dobrani...
— Dobrani! —zawołał Crummles.
— Miałem na myśli, że mogliby być lepiej dobrani wzrostem — wyjaśnił Nicholas.
— Wzrostem! — powtórzył pan Crummles. — Na tym polega cały smak walki, że jest między nimi stopa czy dwie różnicy. W jaki sposób można uczciwie pozyskać współczucie widowni, jeśli mały nie będzie walczył z dużym? Co? Chyba żeby jeden poszedł przeciw piątce, ale na taką zabawę nie starczy rąk w naszym towarzystwie.
— Rozumiem — rzekł Nicholas. — Stokrotnie przepraszam.— Przyznaję, że nie przyszło mi to na myśl.
— A w tym właśnie sedno rzeczy — powiedział pan Crummles. — Pojutrze zaczynamy w Portsmouth. Jeśli pan się tam wybiera, proszę wstąpić do teatru i popatrzeć, jak to naprawdę wygląda.
Młodzieniec obiecał, że nie omieszka tego uczynić, jeśli mu tylko okoliczności pozwolą, i przysunąwszy krzesło bliżej kominka niezwłocznie wdał się w pogawędkę z dyrektorem. Pan Crummles był nad wyraz wymowny, do czego skłaniały go, być może, nie tylko wrodzone dyspozycje, lecz również spirytualia z wodą, które gęsto popijał, oraz szczypty tabaki, które w znacznych ilościach czerpał z białego papierka, umieszczonego w kieszeni kamizelki. Otwarcie mówił o swoich sprawach i dość rozwlekle opiewał zasługi swego towarzystwa oraz triumfy własnej rodziny, których znamienitą cząstkę — cząstkę zarówno towarzystwa, jak i rodziny — stanowili dwaj chłopcy z pałaszami. Ze słów jego wynikało, że następnego dnia ma się odbyć w Portsmouth spotkanie różnych dam i dżentelmenów i że ojciec udaje się tam wraz z synami (nie na otwarcie stałego sezonu, lecz po prostu w trakcie wędrówki artystycznej) zakończywszy w Guildford serię występów, które cieszyły się wielkim powodzeniem.
— Czy i pan się tam wybiera? — spytał na zakończenie.
-— Ta-ak... — odparł Nicholas. — Tak, wybieram się.
— A czy zna pan w ogóle Portsmouth? — dopytywał dyrektor, który uważał, że jest uprawniony widać do nie mniejszego zaufania niż to, które sam okazał.
— Nie — powiedział Nicholas.
— Nigdy pan tam nie był? .— Nigdy.
Pan Wincenty Crummles zakasłał sucho, jakby chciał powiedzieć: „Nie chcesz gadać otwarcie, to w ogóle nie gadaj", a potem zażył, jedną po drugiej, tak pokaźną ilość, szczypt tabaki ze swego papierka, że Nicholas nie mógł wyjść z podziwu, gdzie się to wszystko podziewa.
Tak zabijając czas pan Crummles z wielkim zainteresowaniem spoglądał niekiedy na Smike'a, który, jak się wydawało, od pierwszej chwili zwrócił jego uwagę, a teraz usnął właśnie, i kiwał się na krześle.
— Proszę mi wybaczyć, że o tym mówię — odezwał się dyrektor zniżonym głosem, pochylając się w stronę. Nicholasa — ale cóż za kapitalną twarz ma pański przyjaciel.
— Biedak! — odparł Nicholas z półuśmiechem. — Wolałbym, żeby ta twarz była trochę pełniejsza i mniej wynędzniała.
— Pełniejsza! — zawołał dyrektor ze świętym oburzeniem. — Zepsułoby to ją raz na zawsze.
— Tak pan sądzi?
— Czy sądzę? — zawołał dyrektor z zapałem, klepiąc się po kolanie. — Proszę pana, z obecnym swoim wyglądem, bez śladu gorsetu i prawie bez cienia szminki na twarzy, może być takim aktorem do ról głodomorów, jakiego nikt jeszcze nie widział w tym kraju. Niechby tylko poradził sobie jakoś z rolą aptekarza w Romeo i Julii, a może być pewien trzech bisów, zaledwie wychyli głowę z drzwi na proscenium, koło suflera. Trzeba mu tylko leciutko uróżowić czubek nosa.
— Spogląda pan na niego okiem zawodowca — roześmiał się Nicholas.
— I mam chyba prawo ku temu! — zaperzył się dyrektor, — Odkąd pracuję w swym zawodzie, nie widziałem młodego człowieka tak doskonale przystosowanego do takich ról, a grywałem już nieznośne bachory, kiedy liczyłem sobie osiemnaście miesięcy.
Zapiekanka z wołowiny, która ukazała się jednocześnie ź młodymi panami Crummles, zwróciła rozmowę na inne tory, a prawdę rzekłszy, na pewien czas ją przerwała. Dwaj młodzi dżentelmeni posługiwali się nożami i widelcami tak sprawnie jak pałaszami, a że i pozostali mieli apetyty wyostrzone nie gorzej niż wszystkie te ostre narzędzia — dopóki nie załatwiono się z kolacją, brakło czasu na czcze słowa.
Po przełknięciu ostatniego kąska młodzi panowie Crummles natychmiast zaczęli okazywać wyraźną chęć udania się na spoczynek, a objawiali to tłumionym ziewaniem i przeciąganiem się na rozmaite sposoby. Smikę zdradzał tę chęć jeszcze wyraźniej, kilka razy bowiem zasypiał przy kolacji i to w chwili, gdy właśnie ,coś połykał. Nicholas zaproponował więc, by się rozstać niezwłocznie, ale dyrektor nie chciał nawet słuchać o czymś podobnym i przysięgał, że liczył już na przyjemność zaproszenia nowego znajomego do współudziału w opróżnianiu wazy ponczu, i gdyby znajomy ów odmówił, on musiałby to uważać za coś wielce niewłaściwego.
— Niech chłopaki idą spać — powiedział pan Wincenty Crummles — a my dwaj cichutko i spokojniutko pociągniemy sobie przy ogniu.
Nicholas nie miał wielkiej ochoty do snu, gdyż był naprawdę skłopotany, a więc po słabym oporze przystał na propozycję i wymieniwszy uściski dłoni z synami dyrektora, który ze swej strony jak najserdeczniej pożegnał Smike'a, zasiadł przy kominku tuż obok nowego znajomego, by pomóc mu w opróżnieniu wazy ponczu, która pojawiła się niebawem, siejąc miły i zachęcający zapach ł parując tak silnie, że aż serce rosło.
Mimo jednak ponczu i dyrektora, który opowiadał niezliczone dykteryjki, palił tytoń w fajce i w niecodziennych ilościach wdychał go pod. postacią tabaki, Nicholas był przygnębiony i roztargniony. Myśli jego krążyły wokół rodzinnego gniazda, kiedy zaś wróciły do obecnej sytuacji, rzuciły na czoło młodzieńca posępny cień, którego mimo największych wysiłków nie mógł spędzić. Nie potrafił skupić uwagi i choć słyszał głos dyrektora, był całkowicie głuchy na treść jego słów, a gdy pan Wincenty Crummles wybuchem śmiechu zakończył przydługą opowieść o jakiejś przygodzie i spytał, jak Nicholas postąpiłby w takiej sytuacji, młody człowiek musiał przeprosić jak najuprzejmiej i wyznać, że nie ma pojęcia, o czym była mowa.
— Ha! Zauważyłem to — powiedział pan Crummles. — Coś pana gryzie. Co to takiego?
Nicholas nie mógł powstrzymać uśmiechu wobec tak niespodziewanego pytania, lecz nie widząc celu unikania szczerych odpowiedzi przyznał się, że ma pewne obawy, iż zamiary, z jakimi przybył w 'te strony, mogą spełznąć na niczym.
— A jakież to zamiary? — dopytywał dyrektor.
— Zdobyć pracę, która by mnie i mojemu biednemu towarzyszowi podróży dostarczyła środków do zaspokojenia niezbędnych potrzeb życiowych — odparł Nicholas. — Oto cała prawda, a że, jak sądzę, domyślił się jej pan od dawna, mogę wyznać ją otwarcie.
— A czemuż to ma pan w Portsmouth zdobyć pracę łatwiej niż gdziekolwiek indziej? — pytał pan Crummles topiąc nad świecą lak na cybuchu swej fajki i małym palcem rozsmarowując go na nowo.
— Przypuszczam, że wiele statków musi odpływać z tego portu — odrzekł Nicholas. — Spróbuję postarać się
o pracę na jednym z nich. Bądź co bądź dają tam jeść
i pić.
— Solone mięso i młody rum, grochówkę i stęchłe suchary — wyjaśnił dyrektor i pociągnąwszy z fajki, by podtrzymać w niej ogień, powrócił do ozdabiania jej cybucha.
— Mogłoby być jeszcze gorzej — powiedział Nicholas. — Jestem przekonany, że wytrzymam to równie dobrze, jak większość mężczyzn w moim wieku, którzy mają takie jak ja przyzwyczajenia.
— Musiałby pan wytrzymać — mówił dyrektor — gdyby zaciągnął się pan na statek. Ale nic z tego.
— Czemu?
— Bo nie ma kapitana ni bosmana, który uważałby, że wart pan soli, jaką zje, jeżeli można znaleźć na to miejsce doświadczonego majtka — odparł dyrektor — a tych w Portsmouth tak pełno jak ostryg na ulicznych straganach.
— Co pan mówi? — zawołał Nicholas mocno zaniepokojony tym proroctwem i pewnym tonem, jakim zostało wypowiedziane. — Ludzie nie rodzą się przecie wilkami morskimi; wszyscy muszą zaczynać od początku.
Pan Wincenty Crummles skinął głową.
— Muszą — przyznał. — Ale nie w pańskim wieku i nie od pozycji młodego dżentelmena.
Umilkli na chwilę. Nicholas z zasępioną twarzą pochmurnie spoglądał w ogień.
— Czy nie przychodzi panu na myśl żaden inny zawód, jakiemu młody człowiek o pańskiej aparycji i inteligencji mógłby poświęcić się bez trudu, a z wielką dla siebie korzyścią? — spytał dyrektor.
— Nie — odparł Nicholas i przecząco potrząsnął głową.
— Nie? No, to ja panu powiem — powiedział pan Crummles podniesionym tonem, wytrząsając nad ogniskiem popiół z fajki. — Scena!
— Scena! — powtórzył Nicholas niemal równie donośnym głosem.
— Zawód aktorski! — ciągnął pan Wincenty Crummles. — Ja sam pracuję w zawodzie aktorskim, moja żona pracuje w zawodzie aktorskim. Pracują w nim moje dzieci. Miałem psa, który od szczeniaka do śmierci żył w zawodzie aktorskim, a nawet mój kuc występuje w sztuce „Timur Tatar". Powiedz pan jedno słowo, a zaangażuję pana wraz z jego przyjacielem. Potrzeba mi czegoś nowego.
— Ależ ja nie mam o tym pojęcia — odparł Nicholas, któremu ta niespodziewana propozycja niemal dech zaparła. — Nigdy poza szkołą nie grałem najmniejszej rólki. .
—W ruchach i manierach pańskich jest komedia salonowa, w spojrzeniu — młodzieńcza tragedia, a w uśmiechu — najweselsza farsa — powiedział dyrektor. — Poradzi sobie pan doskonale, tak jakby od urodzenia zajmował się pan tylko sceną.
Nicholas pomyślał o znikomej ilości drobnych, jakie po uregulowaniu rachunku w zajeździe zostaną mu w kieszeni, i zaczął się wahać.
— Będzie pan nam przydatny na sto rozmaitych sposobów — ciągnął pan Crummles. — Pomyśl pan tylko, co za kapitalne afisze wywiesimy w wystawach sklepowych, jeśli zajmie się tym człowiek z pańską edukacją.
— No, zdaje mi się, że z tym działem poradziłbym sobie — powiedział Nicholas.
— Nie ulega wątpliwości! — zawołał pan Crummles. — „Dalsze szczegóły w programach"... Tak... A każdy z tych programów mógłby być sporym tomikiem. No, a sztuki! Czemuż nie miałby pan napisać sztuki, która dałaby pole do wykazania wszystkich możliwości towarzystwa, gdybyśmy takiej sztuki potrzebowali?
— Pod tym względem nie jestem aż tak bardzo pewien swoich sił — odrzekł Nicholas. — Sądzę wszakże, że potrafiłbym nagryzmolić czasami coś, co mogłoby panu odpowiadać.
— Będziemy mieli nowe reprezentacyjne widowisko — mówił dyrektor. — Niech no tylko trochę pomyślę... Szczególne walory tej imprezy... Oryginalny i nowy scenariusz... Musi pan coś wymyślić i wprowadzić na scenę prawdziwą pompę i dwie balie.
— Do sztuki teatralnej? — zdziwił się Nicholas.
— Tak — odparł dyrektor. — Niedawno kupiłem je tanio na licytacji i z pewnością nadadzą się znakomicie. To będzie przedstawienie niczym w Londynie. Wymagają nieco odświeżenia i charakteryzacji, no i oczywiście napisania tekstu, do którego będą pasować. Większość teatrów trzyma jakiegoś literata w takim właśnie celu.
— Doprawdy?! — zawołał Nicholas.
— O, tak! — odrzekł dyrektor. — To pospolite zjawisko. Świetnie będzie wyglądać na afiszach, naturalnie wszystko w oddzielnych wierszach: „Prawdziwe pompy! Wspaniałe balie! Wielka atrakcja!" Czy przypadkiem nie jest pan trochę malarzem, co?
— Malarstwo nie leży w granicach mych umiejętności — odparł Nicholas.
— No, to nie ma rady — mówił dyrektor. — Bo gdyby pan był malarzem, moglibyśmy umieścić na plakatach duży drzeworyt przedstawiający ostatnią odsłonę. Ukazywałby całą głębię sceny z pompą i baliami w samym jej środku. Ale cóż? Jeśli nie jest pan malarzem, no, to nie ma rady.
— Ile otrzymałbym za to wszystko? — spytał Nicholas po chwili namysłu. — Czy. mógłbym żyć z tego?
— Żyć z tego! — zawołał dyrektor. — Jak książę! Licząc gażę pańską i pańskiego przyjaciela, a także honoraria autorskie, zarobi pan... och! zarobi pan... funta tygodniowo.
— Co pan mówi?!
— Mówię zupełnie poważnie, a jeśli przez dłuższy czas dopisze nam widownia, to bez mała dwa razy tyle.
Nicholas wzruszył ramionami; groziła mu jednak nędza i gdyby nawet sam potrafił zdobyć siły na przetrwanie biedy i trudów, to po cóż ratował swego nieszczęsnego towarzysza, jeśli miał zgotować mu los równie ciężki jak ten, któremu go wydarł? Łatwo było myśleć, że siedemdziesiąt mil to jest nic, kiedy przebywał w tym samym mieście co człowiek, który potraktował go. tak nikczemnie i wzbudził w nim tyle goryczy, ale teraz odległość ta wydawała się olbrzymia. A co stanie się, jeśli on wyjedzie za granicę, a matka i Kate umrą?
Nie zastanawiając się dłużej przyznał skwapliwie, że to. doskonały interes, i podał dłoń panu Wincentemu Crummles, żeby interes ów przybić.
ROZDZIAŁ XXIII
W KTÓRYM POZNAJEMY TOWARZYSTWO PANA WINCENTEGO CRUMMLESA ORAZ JEGO SPRAWY DOMOWE I ZAWODOWE
Pan Crummles miał w stajni osobliwego czworonoga, którego nazywał kucem, oraz niespotykanego kształtu pojazd, któremu nadawał nazwę czterokołowego, faetonu, wobec czego nazajutrz z rana Nicholas udał się w dalszą drogę znacznie wygodniej, niż mógł się był spodziewać, on sam bowiem i dyrektor zajęli przednie siedzenie młodsi zaś panowie Crummles oraz Smike zostali upakowani na tylnym wraz z wiklinowym koszem, chronionym od wilgoci przy pomocy grubej ceraty, a zawierającym pałasze, pistolety, harcapy, kostiumy marynarskie i inne akcesoria zawodowe wyżej wspomnianych młodzieńców.
Kuc nie żałował czasu na podróż i, być może skutkiem scenicznej tresury, zdradzał niekiedy wyraźną skłonność do kładzenia się na drodze. Ale pan Wincenty Crummles zachęcał go dość skutecznie, szarpiąc lejcami i wymachując biczem, a gdy środki te zawodziły i zwierzę stawało, starszy z synów pana Crummlesa wysiadał i popędzał je kopnięciem. Tego rodzaju argumenty skutkowały czasami i skłaniały kuca do posuwania się naprzód;, nasi podróżni wlekli się więc (jak to słusznie zauważył pan Crummles) ku zupełnemu zadowoleniu stron zainteresowanych.
— W gruncie rzeczy to bardzo dobry kuc — odezwał się pan Crummles do Nicholasa.
Mógł to być dobry kuc w gruncie rzeczy, ale z całą pewnością nie był takim z pozoru, gdyż zewnętrzna jego powłoka sprawiała jak najgorsze i jak najmniej przyjemne wrażenie. Wobec tego Nicholas bąknął tylko, że wcale by się nie zdziwił, gdyby istotnie tak było.
— Kawał świata, ładny kawał świata objechał już z nami ten kucyk — ciągnął pan Crummles z wielką wprawą śmigając batem po oczach zwierzęcia, zapewne ze względu na podtrzymanie dawnych zażytych stosunków. — To jakby ktoś z rodziny. Jego matka występowała na scenie.
— Doprawdy? — zdziwił się Nicholas.
— Przez czternaście lat z górą — mówił dyrektor — jadała w pewnym cyrku placek z jabłkami, strzelała z pistoletów i kładła się do łóżka w nocnym czepku, czyli, krótko mówiąc, na jej barkach spoczywała cała farsa. A jego ojciec był tancerzem.
— Wybitnym?
— Nie bardzo — odparł dyrektor. — Zaliczyłbym go raczej do kuców pośledniejszej klasy. Prawdę mówiąc, początkowo wynajmowano go w dzień do różnych robót i nigdy potem nie wyzwolił się już ze swoich starych przyzwyczajeń. Miał też pewne zdolności melodramatyczne, ale szarżował... tak... szarżował... Kiedy matka mojego kuca zdechła, ojciec przyzwyczaił się do porto.
— Do porto? — zdumiał się Nicholas.
— Tak! Pijał porto z klownem — wyjaśnił dyrektor. — Ale był łakomy. Któregoś wieczora zgryzł szklaną wazę i udławił się. Chamskie obyczaje stały się więc w końcu przyczyną jego śmierci.
Pan Crummles miał bardzo niewiele czasu na rozmowę, bo potomek owego zwierzęcia, które zeszło na złą drogę, wymagał, w miarę jak męczyła go praca, coraz większej uwagi swego właściciela. Tak więc Nicholas mógł do woli zajmować się własnymi myślami, dopóki nie przybyli przez zwodzony most do Portsmouth, kiedy to pan Crummles ściągnął wodze.
— Wysiądziemy tutaj — powiedział dyrektor — a chłopcy odprowadzą go do stajni i po drodze odstawią bagaż do mojego mieszkania. Najlepiej będzie złożyć tam na razie i pańskie rzeczy.
Nicholas podziękował za uprzejmą propozycję, wyskoczył z faetonu i ująwszy Smike'a za rękę ruszył z dyrektorem przez Hight Street w stronę teatru, zaniepokojony i przejęty myślą o tak rychłym zetknięciu się z zupełnie nowym dlań środowiskiem.
Po. drodze mijali mnóstwo afiszów rozlepionych na murach i wystawionych w sklepowych witrynach, na których to afiszach nazwiska pana Wincentego Crummles, pani Wincentowej Crummles, młodego pana Crummles, młodego pana P. Crummles i panny Crummles wydrukowane były bardzo dużymi literami, wszystko zaś inne bardzo małymi.. Skręcili wreszcie w sień przesiąkniętą silną wonią pomarańczowych skórek i nafty, pomieszaną ze słabym zapachem trocin, przebrnęli po omacku ciemny korytarz, zeszli parę stopni, potknęli się na niewielkim stosie płócien na ramach i garnków z farbami i wyszli na ścianę Teatru Miejskiego w Portsmouth.
— Oto jesteśmy! — rzekł pan Crummles.
Było dość ciemno, ale Nicholas stwierdził, że znajdują się tuż przy pierwszym wejściu po lewej stronie sceny, wśród nagich ścian i pokrytych kurzem dekoracji, zapleśniałych chmur, grubo pacykowanych draperii i brudnych podłóg. Rozejrzał się wokół. Pułap, parter, loże, galeria, miejsce dla orkiestry, kulisy i najrozmaitsze dekoracje — wszystko to wyglądało ordynarnie, odpychająco, posępnie, nędznie..
— Czy to teatr? — szepnął zdumiony Smike. — Myślałem, że to musi być samo światło i przepych.
— Tak też i jest — odparł Nicholas niemniej zdziwiony — ale nie za dnia, Smike... nie za dnia.
Głos dyrektora przeszkodził Nicholasowi w oględzinach wnętrza i wezwał go na przeciwną stronę proscenium, gdzie za mahoniowym, kulawym" stolikiem z owalnym blatem siedziała rosła, zażywna niewiasta, która mogła liczyć czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Ubrana była w płaszcz ze spłowiałego jedwabiu, kapelusz miała przewieszony na wstążkach przez ramię, a obfite włosy upięte w wielkie pukle nad obydwiema skroniami.
— Panie Johnson — powiedział dyrektor (bo Nicholas podał mu nazwisko, jakim Newman Noggs obdarzył go podczas swej rozmowy z panią Kenwigs) — pozwoli pan, iż przedstawię go pani Wincentowej Crummles.
— Nad wyraz mi przyjemnie — przemówiła grobowym głosem pani Wincentowa Crummles. — Nad wyraz mi przyjemnie, a raduję się tym bardziej, iż w osobie pana powitać mogę obiecującego członka naszego zespołu.
Zwracając się doń w te słowa dama potrząsała dłonią Nicholasa, który spostrzegł już wprawdzie nieprzeciętną wielkość jej ręki, nie oczekiwał jednak żelaznego uścisku, jakim został zaszczycony.
— A oto — ciągnęła dama zbliżając się do Smike'a krokiem, jakim zwykle zbliżają się na scenie aktorki tragiczne — a oto drugi. I ciebie, panie, witam serdecznie.
— Myślę, że nada się, moja droga? — powiedział dyrektor sięgając po szczyptę tabaki.
— Jest wspaniały — odparła dama. — To prawdziwe odkrycie.
Kiedy pani Wincentowa Crummles w równie uroczysty sposób wracała do stolika, na scenę wyskoczyła z jakiegoś tajemniczego otworu mała dziewczynka w brudnej białej sukience z falbankami do kolan, w krótkich majteczkach, baletowych pantofelkach, białym żakiecie, różowym muślinowym kapeluszu, zielonym welonie i włosami w papilotach. Dziewczynka owa wykonała piruet, podwójne nożyce w powietrzu, znowu piruet, a potem spojrzawszy w przeciwległe skrzydło kulis krzyknęła, rzuciła się wprost przed siebie, stanęła w odległości sześciu cali od świateł rampy i zastygła w pozie pełnej wdzięku i zgrozy, albowiem na scenę wpadł jednym potężnym susem jakiś niechlujny dżentelmen w starych pantoflach z bawolej skóry i zgrzytając zębami groźnie potrząsał laską.
— Robią próbę „Indianina i dziewicy" — objaśniła pani Crummles.
— Ach — powiedział dyrektor — mała wstawka baletowa. Doskonale, doskonale. Nie przeszkadzajcie sobie. Może zechce pan przesunąć się trochę w tę stronę, panie Johnson. O, tak... W porządku... A teraz, jazda!
Dyrektor klasnął w dłonie na znak, że można jechać dalej. Indianin, w którym wzbierała widać dzikość, dał susa w kierunku dziewicy, lecz dziewica wymknęła mu się przy pomocy sześciu obrotów, na zakończenie zaś ostatniego z nich stanęła na czubkach palców. Wywarło to widać pewne wrażenie na dzikusie, gdyż po paru jeszcze objawach szału, który wyrażał się w ściganiu dziewicy po wszystkich kątach sceny, Indianin złagodniał nieco i kilkanaście razy klepnął się po twarzy rozstawionymi palcami lewej dłoni, dając w ten sposób do zrozumienia, że przejmuje go bezgraniczny zachwyt nad pięknością dziewicy. Działając nadal pod wpływem owego . zachwytu, zaczął on (Indianin) głośno bębnić pięściami po swej klatce piersiowej i na inne sposoby okazywać, że zakochał się bez pamięci — a że wszystko to było raczej nudne, stało się najprawdopodobniej przyczyną zapadnięcia dziewicy w sen. Mniejsza zresztą o przyczyny, lecz faktem jest, że dziewica usnęła snem sprawiedliwego na urwistym zboczu, a Indianin, zauważywszy taki stan rzeczy, złożył lewe ucho na lewej dłoni i kiwał głową z boku na bok, by upewnić wszystkich, którzy by się tą sprawą zainteresowali, iż dziewica śpi naprawdę i bynajmniej nie udaje. Zostawiony samemu sobie, dzikus zajął się tańcem solowym, a gdy się wreszcie uspokoił, dziewica ocknęła się, przetarła oczy, powstała z urwistego zbocza i ona z kolei wykonała solo, ale takie, że dzikus przez cały czas przyglądał się w niemej ekstazie, a po zakończeniu owego tańca zerwał z pobliskiego drzewa jakąś osobliwość botaniczną, przypominającą zamarynowaną w occie małą główkę kapusty i ofiarował ją dziewicy, która z początku nie chciała przyjąć daru, ale ustąpiła, kiedy Indianin zaczął ronić łzy. Potem Indianin skakał z wielkiej radości, potem dziewica skakała z zachwytu nad słodką wonią marynowanej kapusty, potem Indianin i 'dziewica- tańczyli razem z wielkim zapałem, aż wreszcie Indianin przyklęknął na jedno kolano, dziewica zaś stanęła na jednej nodze na drugim jego kolanie i w taki to sposób zakończyła się wstawka baletowa pozostawiając widzów w miłej niepewności, czy dziewica poślubi ostatecznie Indianina, czy też powróci do swych bliskich.
— Doprawdy, bardzo dobrze — powiedział pan Crummles.— Brawo!
— Brawo! — zawołał Nicholas, który postanowi zachwycać się wszystkim. — Prześlicznie!
— Oto, proszę pana — mówił pan Crummles wypychając dziewicę przed siebie — oto cudowne dziecko, panna Ninetta Crummles.
-— Pańska córka? — spytał Nicholas.
— Moja córka... Moja córka i przedmiot uwielbienia każdej miejscowości, do jakiej zawitamy — odparł pan Crummles. — Otrzymujemy listy pełne uznania dla tej dzieweczki od szlachty i arystokracji ze wszystkich niemal miast Anglii.
— Wcale mnie to nie dziwi — rzekł Nicholas. — Ta panienka musi być doprawdy urodzonym geniuszem.
— To doprawdy... ee.. — pan Crummles umilkł. Język ludzki nie był w stanie opisać cudownego dziecka!
— Otóż, co panu powiem, proszę pana — podjął dyrektor. — Trudno wprost wyobrazić sobie talent tej dzieciny. Trzeba ją widzieć na scenie... tak, widzieć, by choć pobieżnie ocenić. No, a teraz idź już do matki, moja kochana.
— Czy wolno mi spytać, w jakim jest wieku? — odezwał się Nicholas.
— Oczywiście — odparł pan Crummles, przenikliwie spoglądając w oczy młodzieńca, jak to niekiedy czynią ludzie, którzy żywią pewne wątpliwości, czy to, co zamierzają powiedzieć, zostanie przyjęte z bezwzględną wiarą. — Ma dziesięć lat, proszę pana.
— Nie więcej?
— Ani jednego dnia!
— Wielki Boże! — zawołał Nicholas. — To nadzwyczajne !
Istotnie było to nadzwyczajne, gdyż cudowne dziecko miało przy swym niskim wzroście stosunkowo dojrzałą twarz, a ponadto trwało dokładnie w tym samym wieku od... zapewne nie od tak dawna, jak najstarsi ludzie sięgają pamięcią, lecz bądź co bądź od dobrych pięciu lat. Codziennie jednak musiało czuwać do późnej nocy, a to w tym celu, by zbytnio nie wyrosło, i od wczesnego dzieciństwa otrzymywało nieograniczony przydział dżinu z wodą, który to system wychowania spowodował, być może, owe dodatkowe cudowne objawy u i tak cudownego już dziecka.
Podczas tego krótkiego dialogu dżentelmen, który występował w roli -Indianina, zjawił się w zwykłym obuwiu na nogach i trzymając pantofle w ręku zbliżył się na odległość paru kroków, jak gdyby chciał wziąć udział w rozmowie, do której też wtrącił się znalazłszy odpowiedni moment.
— To talent, panie — odezwał się, ruchem głowy wskazując pannę Crummles.
Nicholas przyznał mu rację.
— Ach! — podjął aktor i przez zaciśnięte zęby wciągnął z sykiem powietrze. — Nie powinna być na prowincji... nie powinna!
— Co pan mówi? — spytał dyrektor.
— Chciałem powiedzieć — odparł Indianin gorąco — że jest za dobrą na prowincjonalne deski i powinna być w jakimś wielkim teatrze w Londynie czy gdzie indziej. A bez ogródek powiem jeszcze, że gdyby nie zazdrość i intrygi w pewnych znanych panu kołach, niewątpliwie tam by się znalazła. Może przedstawi mnie pan, panie Crummles.
— Pan Folair — rzekł dyrektor przedstawiając go Nicholasowi.
— Miło mi pana poznać — pan Folair wskazującym palcem dotknął ronda cylindra, a potem podał rękę Nicholasowi. — Nowicjusz, jak sądzę?
— I to niegodny wspomnienia — odrzekł Nicholas.
— Czy widział pan kiedy taką szmirę jak to? — szepnął aktor odciągając Nicholasa na bok, kiedy pan Crummles pozostawił ich samych i udał się na rozmowę z żoną.
— Jak co?
Pan Folair wybrał jedną z min komicznych, jakie posiadał w swych pantomimicznych zbiorach, i przez ramię wskazał na coś palcem.
— Nie myśli pan chyba o cudownym dziecku?
— To cudowna blaga, panie — odrzekł pan Folair. — Nie ma dziecka płci żeńskiej w dobroczynnej szkółce, które nie potrafiłoby pokazać coś lepszego. Powinna dziękować tylko swej szczęśliwej gwieździe, że urodziła się córką dyrektora.
— Jak widzę, bardzo bierze pan to do serca — zauważył Nicholas.
— Tak, na Jowisza! I mam po temu powody — powiedział pan Folair ujmując Nicholasa pod ramię i przechadzając się z nim po scenie. — Czy nie można się wściekać patrząc, jak tego bębna pokazuje się co wieczór W najlepszych numerach i w ten sposób dosłownie odziera się teatr z pieniędzy, bo publiczność ma jej wyżej uszu, a inni wciąż są pomijani? Czy to nie zdumiewające, że przeklęta pycha rodzinna może uczynić człowieka ślepym nawet na własny interes? Co pan chce? Wiem, tak, wiem dobrze, że pewnego wieczora w zeszłym miesiącu lożę za piętnaście szylingów i sześć pensów zajął ktoś, kto przyjechał do Southampton po to jedynie, by zobaczyć mnie w tańcu szkockim. I jakiż był skutek? Ani razu nie powtórzono już tego numeru. Ani razu! A „cudowne dziecko" co wieczór szczerzy zęby zza bukietu sztucznych kwiatów do pięciu osób i niemowlęcia na parterze i do dwu wyrostków na galerii.
— Sądząc z tego, co dotychczas widziałem, musi pan być wielce cenionym członkiem towarzystwa — powiedział Nicholas.
— Och! — odparł pan Folair uderzając jednym pantoflem o drugi, żeby wytrzepać z nich kurz. — Umiem to i owo raczej dobrze... przypuszczam, że nawet najlepiej w mojej specjalności...- ale występować w takich rolach, jak te, co mi tu dają, to zupełnie jak gdyby człowiek smarował podeszwy ołowiem zamiast kredą . i tańczył ze spętanymi nogami, wcale nie zyskując uznania z tego powodu. Halo! Jak się miewasz, staruszku?
Ostatnie słowa skierowane były do dżentelmena o śniadej, niemal ziemistej cerze, długich i bujnych czarnych włosach oraz wyraźnych śladach równie ciemnego, starannie ogolonego zarostu. Mężczyzna ten liczył sobie zapewne nie więcej niż trzydzieści lat, lecz na pierwszy rzut oka można by go wziąć za znacznie starszego, gdyż twarz jego byłą długa i bardzo wybladła. od ustawicznego, stosowania scenicznej szminki. Miał na sobie koszulę w kratkę, stary, zielony surdut z nowymi złoconymi guzami, chustkę na szyję w szerokie czerwone i zielone pasy i obszerne błękitne spodnie. W ręku piastował zwykłą jesionową laskę, której używał widać raczej dla ozdoby niż z istotnej potrzeby, wywijał nią bowiem trzymając rączką ku dołowi i czasami tylko unosił, by przyjąwszy szermierczą postawę natrzeć parę razy na boczną kulisę albo na cośkolwiek innego — żywego czy martwego — co w danej chwili wydało mu się odpowiednim przeciwnikiem.
— No, Tommy — odezwał się szermierz zadając przyjacielowi pchnięcie, które ten zręcznie odparował pantoflami — co nowego?
— Nowy debiutant, oto wszystko — odparł pan Folair spoglądając na Nicholasa.
— Uczyń zadość konwenansom, Tommy — powiedział z wymówką ów dżentelmen stukając laską w rurę cylindra pana Folaira.
— Panie Johnson, oto pan Lenville, który grywa u nas pierwsze role tragiczne — przedstawił pantomimista.
— Powinieneś dodać, Tommy, że grywam je z wyjątkiem przypadków, kiedy staremu Toporowi przyjdzie ochota, żeby to zrobić samemu — powiedział pan Lenville. — Przypuszczam, że wie pan, kto to Jest stary Topór?
— Nie wiem, doprawdy — odrzekł Nicholas.
— Nazywamy tak Crummlesa, bo jego styl gry jest ciężki i toporny — wyjaśnił pan Lenville. — No, ale nie powinienem dowcipkować, bo mam tu przeszło pięćset wierszy roli, którą gram jutro wieczorem, a dotychczas brakło mi. czasu, żeby do niej zajrzeć. Całe szczęście, że uczę się diabelnie szybko.
Pocieszywszy się tą uwagą pan Lenville dobył z kieszeni surduta zatłuszczony i zmięty rękopis, jeszcze raz natarł na swego przyjaciela, a potem zaczął chodzić tam i z powrotem kując półgłosem swą rolę i od czasu do czasu wykonując takie gesty, jakie nasuwała mu własna wyobraźnia oraz czytany tekst.
Nicholas zdążył już przez ten czas dokonać generalne go przeglądu towarzystwa, gdyż oprócz pana Lenville'a i jego przyjaciela Tommy'ego nadszedł szczupły, krótkowzroczny młody dżentelmen, który grywał nieszczęśliwych amantów, a poza tym jako tenor śpiewał rozmaite piosenki; przyszedł on pod rękę z aktorem grającym komiczne role prostaków — mężczyzną z zadartym nosem, wielkimi ustami, szeroką twarzą i wyłupiastymi oczami. Do cudownego dziecka wdzięczył się podchmielony starszy dżentelmen, w stanie daleko posuniętego niechlujstwa, który grywał godnych, cnotliwych starców, a panią Crummles wenerował inny starszy dżentelmen, wyglądający odrobinę przyzwoiciej, który grywał krewkich staruszków — tych zabawnych jegomościów, co to mają siostrzeńców w wojsku i wciąż uganiają się z grubym kijem, żeby zmusić owych siostrzeńców do poślubienia bogatych dziedziczek. Oprócz osób wyżej wspomnianych był tam jeszcze ubrany w gruby płaszcz mężczyzna o' rozbieganych oczach, który przechadzając się tam i z powrotem w świetle kinkietów wymachiwał laską, jakiej używa się do wieczorowego stroju, i półgłosem, lecz z wielkim ożywieniem gadał coś, by rozśmieszyć wyimaginowaną widownię. Nie był on już tak młody jak niegdyś i twarz miał raczej przekwitłą, ale zostało mu coś z przesadnej elegancji, co wskazywało na bohatera komedii salonowej. Była tam również grupka trzech czy czterech młodzieńców z wydatnymi szczękami i krzaczastymi brwiami, którzy rozmawiali w jednym z kątów sceny, lecz mieli widocznie poślednie znaczenie, bo mówili i śmieli się we własnym gronie nie zwracając na siebie uwagi reszty towarzystwa.
Damy utworzyły małe, zamknięte kółko przy wspomnianym już wyżej kulawym stoliku. Była tam panna Sne-vallicci, która potrafiła, wszystko, od składanego programu tanecznego do roli Lady Macbeth, a na swych przedstawieniach benefisowych występowała zawsze ubrana w sięgające kolan spodenki z niebieskiego jedwabiu. Teraz zerkała na Nicholasa z głębi podobnego do kubełka na węgle kapelusza słomkowego i udawała, że jest pochłonięta opowiadaniem zabawnych historyjek swej przyjaciółce, pannie Ledrook, która przyniosła robótkę i wyszywała właśnie kryzę w najnaturalniejszy, na jaki się mogła zdobyć sposób. Była tam również panna Belvawney, która rzadko sięgała po role mówione i zwykle ukazywała się na scenie jako paź w białych jedwabnych pończochach; stała wówczas z ugiętym . kolanem i podziwiała widownię albo w dworskich tragediach wchodziła i wychodziła za panem Crummlesem. Obecnie zakręcała loki pięknej panny Bravassa, której „kostiumową" podobiznę wykonał był niegdyś pewien terminator rytownika, a odbitki tej podobizny wywieszało się na sprzedaż w oknach cukiernika, zieleniarza, w czytelni i w kasie teatralnej, kiedy pojawiały się afisze zapowiadające doroczny benefiks panny Bravassa. Znajdowała się tam pani Lenville w bardzo zmiętym kapeluszu z woalką; widać było, że jest niewątpliwie w tym stanie, jakiego powinna szczerze pragnąć, gdyby istotnie kochała pana Lenville'a. Była tam również panna Gazingi w zawiązanym na szyi w luźny węzeł boa z fałszywych gronostai, którego obu końcami okładała żartobliwie młodszego pana Crummlesa. Była tam wreszcie pani Grudden w brązowej podbitej futrem pelerynie i w bobrowym kapturku; dama ta pomagała pani Crummles w gospodarstwie domowym, przyjmowała pieniądze u drzwi teatru, ubierała damy, zamiatała salę, dzierżyła egzemplarz suflerski, jeżeli wszyscy inni brali udział w ostatniej odsłonie, a w nagłej potrzebie mogła zagrać każdą rolę nie ucząc się jej zgoła i była umieszczana na afiszach pod nazwiskiem lub nazwiskami, jakie tylko przyszły panu Crummlesowi do głowy i dobrze prezentowały się w druku.
Pan Folair w zaufaniu opowiedział to wszystko szczegółowo Nicholasowi i opuścił go, by wmieszać się w tłum kolegów, a zadanie przedstawienia przyszłego debiutanta towarzystwu podjął pan Crummles, który publicznie oświadczył, że nowy kolega to szczyt talentu i wykształcenia.
— Bardzo przepraszam — zaszczebiotała panna Snevellicci, boczkiem przysuwając się do Nicholasa — czy grał pan kiedyś w Canterbury?
— Nigdy nie grałem — odparł Nicholas.
— W Canterbury spotkałam niegdyś pewnego dżentelmena — ciągnęła panna Snevellicci — widziałam go zresztą tylko przelotnie, bo opuszczałam właśnie towarzystwo, kiedy on doń przybył, tak do pana podobnego, że byłam przekonana, iż to pan.
— Widzę dziś panią po raz pierwszy — odpowiedział Nicholas z całą należną galanterią. —.Jestem zupełnie pewien, że nigdy jej nie widziałem, nie potrafiłbym bowiem
O tym zapomnieć.
— Och! Doprawdy! Ileż pochlebstwa zawierają pańskie słowa! — odparła panna Snevellicci z pełnym wdzięku ukłonem. — Otóż przyglądam się znowu i widzę, że ów dżentelmen z Canterbury miał trochę inne oczy! Pomyśli pan, że jestem bardzo niemądra, iż zwracam uwagę na takie rzeczy, nieprawdaż?
— Ależ, bynajmniej! — rzekł Nicholas. — Każdy objaw uwagi pani mogę uważać za honor jedynie.
— Ach, ci mężczyźni! Co za próżne istoty! — zawołała panna Snevellicci, po czym zawstydziła się czarująco i dobywając chusteczki z ozdobionego złoconym zatrzaskiem wyblakłego woreczka z różowego jedwabiu zwróciła się do panny Ledrook.
— Led, moja droga—powiedziała.
— Słucham, co takiego? — spytała panna Ledrook.
— To nie ten sam.
— Kto nie ten sam?
— Canterbury... wiesz przecie, co mam na myśli. Chodź tutaj! Chcę ci coś powiedzieć.
Lecz panna Ledrook nie chciała podejść do panny Snevellicci, wobec czego panna Snevellicci musiała podejść do panny Ledrook, co wykonała, wdzięcznie podskakując. Panna Ledrook najwidoczniej dowcipkowała na temat piorunującego wrażenia, jakie Nicholas wywarł na pannie Snevellicci, bo po krótkich, wesołych szeptach panna Snevellicci mocno „dała po łapach" pannie Ledrook i uroczo zawstydzona wycofała się na ubocze.
— Panie i panowie — przemówił pan Crumrales, który dotychczas pisał coś na ćwiartce papieru. — Jutro o dziesiątej powtarzamy „Śmiertelną walkę", wszyscy biorą udział. Role i sposób ich wykonania znają państwo wyśmienicie, więc wystarczy nam jedna próba! Wszyscy na dziesiątą, jeśli laska!
— Wszyscy na dziesiątą! — powtórzyła pani Grudden i rozejrzała się wokół.
— W poniedziałek- rano czytamy nową sztukę — podjął pan Crumrnles. — Tytuł jeszcze nie znany, ale każdy otrzyma dobrą rolę. Zajmie się tym pan Johnson.
— Ależ... — odezwał się przerażony Nicholas.
— W poniedziałek rano! — powtórzył pan Crummles podnosząc głos, by zagłuszyć sprzeciw nieszczęsnego pana Johnsona. — To wszystko, proszę państwa.
Państwu nie trzeba było powtarzać po raz drugi, że się mogą rozejść; w ciągu paru minut teatr opustoszał, a pozostali w nim jedynie: rodzina Crummlesów, Nicholas i Smike.
— Słowo daję — powiedział Nicholas odciągając dyrektora na stronę — nie wydaje mi się, bym mógł zdążyć na poniedziałek.
— Ejże, ejże! — odparł pan Crummles.
— To niemożliwe, doprawdy! — ciągnął Nicholas. — Moja pomysłowość nie przywykła do takich wymagań i napisałbym zapewne...
— Pomysłowość! — z pośpiechem zawołał dyrektor. — A cóż, u diabła, ma tu pomysłowość do roboty?
— Wszystko, drogi panie!
— Nic, drogi panie! — odrzekł pan Crummles z widocznym zniecierpliwieniem. — Czy zna pan francuski?
— Bardzo biegle.
— To doskonale! — powiedział dyrektor otwierając szufladę i podając Nicholasowi wyjęty z niej zwój papierów. — Masz pan! Trzeba to po prostu przetłumaczyć na angielski i umieścić własne nazwisko na tytułowej stronie. Niech mnie diabli — ciągnął gniewnie — ileż to razy obiecywałem sobie, że nie przyjmę do towarzystwa mężczyzn czy kobiet, którzy nie znaliby tego języka na tyle, by uczyć się z oryginału, a grać po angielsku i w ten sposób oszczędzić wszystkich tych kłopotów i wydatków.
Nicholas uśmiechnął się i schował tekst sztuki do kieszeni.
— A jak pan chce załatwić sprawę mieszkania? — spytał pan Crummles.
Młodzieniec nie mógł powstrzymać się od myśli, że na pierwszy przynajmniej tydzień niesłychanym dlań udogodnieniem byłoby łóżko polowe na parterze widowni, lecz odrzekł tylko, iż nie zastanawiał się dotychczas nad tą kwestią.
— Wobec tego chodź pan teraz ze mną do domu — powiedział pan Crummles — a po obiedzie chłopcy przejdą się z panem i zaprowadzą gdzie należy.
Była to propozycja nie do odrzucenia; Nicholas, podobnie jak pan Crummles, podał ramię pani Crummles i w uroczystym pochodzie ruszyli we trójkę ulicą. Smike z chłopcami i cudownym dzieckiem poszli do domu krótszą drogą, a pani Grudden pozostała w teatrze, by pokrzepić się w kasie zimnym irlandzkim gulaszem i półkwartowym kuflem porteru.
Pani Crummles stąpała po płytach chodnika jak osoba idąca na ścięcie, krzepiona świadomością własnej niewinności i tą bohaterską mocą, jaką rodzi jedynie cnota. Pan Crummles ze swej strony starał się o wygląd i ruchy despoty o zakamieniałym sercu. Obydwoje zwracali uwagę dość licznych przechodniów i kiedy dochodził ich szept: „To państwo Crummles" albo gdy zauważyli, że jakiś mały chłopczyna zawraca, by lepiej im się przyjrzeć, srogi wyraz ich twarzy łagodniał, odczuwali bowiem, że to właśnie jest popularność.
Pan Crummles mieszkał przy ulicy Świętego Tomasza u niejakiego Bulpha, pilota portowego, który dowcipnie ozdobił swój dom zielonymi jak świeżo malowana łódź drzwiami oraz ramami okiennymi tejże barwy, a na półce nad kominkiem w saloniku przechowywał mały palec topielca oraz inne osobliwości morskie i przyrodnicze. Pan Bulph szczycił się również mosiężną kołatką, mosiężną tabliczką i mosiężną rączką od dzwonka, które to przedmioty były szczególnie jasne i lśniące; ponadto zaś na podwórku kuchennym ustawił maszt z blaszaną chorągiewką na szczycie.
— Serdecznie pana witam — przemówiła pani Crummles odwracając się do Nicholasa, gdy weszli na pierwsze piętro i znaleźli się w pokoju z wychodzącym na ulicę wykuszem.
Nicholas odpowiedział ukłonem i szczerze uradował się widokiem nakrytego stołu.
— Mamy jedynie łopatkę baranią w cebulowym sosie, lecz choć skromny jest nasz obiad, szczerym sercem prosimy o wzięcie w nim udziału.
— Pani jest bardzo dobra — odparł Nicholas. — Na pewno oddam temu posiłkowi należną sprawiedliwość.
— Wincenty! — rzekła pani Crummles. — Która godzina?
— Pięć minut po obiadowej porze — odpowiedział pan Crummles.. Pani Crummles zadzwoniła i rzekła:
— Niech się ukaże baranina w cebulowym sosie! Niewolnica, która usługiwała lokatorom pana Bulpha, zniknęła i po małej chwili zjawiła się znowu z zapowiedzianym biesiadnym daniem. Nicholas z cudownym dzieckiem zasiedli obok siebie na niskim składanym stoliku, a Smike i młodzi panowie Crummles obiadowali siedząc na używanej jako łóżko sofie.
— Czy tutejsi mieszkańcy są wielkimi miłośnikami teatru? — spytał Nicholas.
— Nie — odrzekł pan Crummles potrząsając głową — daleko do tego, bardzo daleko.
— Współczuję im — rzuciła pani Crummles.
— I ja również — powiedział Nicholas — jeżeli brak im upodobania do widowisk teatralnych, prowadzonych jak należy.
— Są go całkowicie pozbawieni, proszę pana — podjął pan Crummles. — W ubiegłym roku na benefisie cudownego dziecka, przy której to okazji wznowiła ona trzy ze swoich najbardziej lubianych numerów, a ponadto ukazała się w „Czarodziejskim jeżozwierzu", we własnym jej układzie, na takim benefisie zebrało się publiczności nie więcej niż za cztery funty i dwanaście szylingów.
— To być nie może! — zawołał Nicholas.
— A z tego dwa funty na kredyt, ojczulku — wtrąciło cudowne dziecko.
— A z tego dwa funty na kredyt — powtórzył pan Crummles. — Nawet sama pani Crummles grywa wobec szczupłej garstki widzów.
— Ale to jednak wrażliwa widownia, Wincenty — powiedziała żona dyrektora.
— Prawie wszystkie widownie są wrażliwe, jeśli dostaną dobrą grę, prawdziwie dobrą grę, coś odpowiedniego — wyjaśnił pan Crummles pewnym głosem.
— Czy pani udziela lekcji? — spytał Nicholas.
— Udzielam — odrzekła pani Crummles.
— Przypuszczam, że nie ma tu kogo uczyć.
— Owszem, i to się zdarza — rzekła pani Crummles. — Miewałam i tutaj uczniów. Kształciłam w swoim czasie córkę pewnego dostawcy żywności na statki, lecz później okazało się, iż dziewczyna owa była już obłąkana, kiedy po raz pierwszy zjawiła się u mnie. Jakie to niesłychane, że odważyła się przyjść do nas w takim stanie!
Nicholas nie uważał tego za tak niesłychane, ale sądził, że lepiej nic na ten temat nie mówić.
— Muszę się trochę zastanowić — powiedział dyrektor przerywając poobiednie rozmyślania. — Czy chciałby pan dostać jakąś niewielką, przyjemną rólkę z cudownym dzieckiem?
— Doprawdy, jest pan bardzo dobry — odparł szybko Nicholas — lecz sądziłem raczej, że z początku lepiej chyba dać mi kogoś o moim mniej więcej poziomie, na wypadek gdybym miał się skompromitować. Czułbym się, być może, nieco pewniej.
— Słusznie! — przyznał dyrektor. — Czułby się pan, być może, nieco pewniej. A we właściwym czasie będzie pan mógł przecie wystąpić z cudownym dzieckiem, co?
— Z całą pewnością! — odparł Nicholas żywiąc błogą nadzieję, że upłynie bardzo wiele czasu, nim spotka go ten zaszczyt.
— A zatem powiem panu, co zrobimy — rzekł pan Crummles. — Musi pan przestudiować Romea, kiedy załatwi się pan z tą sztuką... Ale, ale!... niech pan nie za— pomni o wstawieniu tam pompy i tych balii, dobrze?...
Julia, panna Snevellicci; stara Grudden, Piastunka... Tak, to będzie najlepiej. Także Rover... tak... może przerobić pan Rovera, jak się pan już wciągnie w tę robotę, a również Cassia i Jeremy Diddlera. Łatwo pan to wszystko rozgryzie. Jedna wyuczona rola bardzo pomaga przy innych. Oto' one! Z tekstami, kluczami i wszystkim.
Udzielając tych pospiesznych i ogólnikowych zaleceń pan Crummles wetknął w drżące dłonie Nicholasa znaczną ilość niewielkich zeszytów, a potem, nakazawszy starszemu synowi udać się z gościem i wskazać mu, gdzie można znaleźć pokoje do wynajęcia, uścisnął rękę Nicholasa i życzył mu dobrej nocy.
W Portsmouth nie brak komfortowych, umeblowanych apartamentów i nietrudno tam również o mieszkania odpowiednie dla lokatorów o skromniejszych środkach finansowych. Pierwsze wszakże były zbyt dobre, a drugie zbyt złe i młodzi ludzie wchodzili do tylu domów, a potem wychodzili z nich niczego nie załatwiwszy, że Nicholas zaczął poważnie myśleć, iż będzie wreszcie zmuszony prosić o pozwolenie spędzenia nocy w teatrze.
Na koniec jednak znaleźli dwa małe pokoiki, położone u szczytu trzech kondygnacji schodów, a właściwie — dwu kondygnacji schodów i jednej drabiny, nad sklepem tytoniowym, przy Common Hard, brudnej uliczce wiodącej do doków. Nicholas wynajął te pokoiki i szczerze się cieszył, że uniknął jakoś wszelkiej wzmianki o zapłacie komornego z góry za pierwszy tydzień.
— No, Smike! Składaj tu nasz dobytek! — powiedział Nicholas, gdy odprowadził już na dół młodego pana Crummlesa. — Wpadliśmy w dziwaczną kabałę i Bóg jeden wie, jak to się wszystko skończy, ale zmęczyły mnie wydarzenia tych trzech dni i, jeśli tylko zdołam, odłożę rozważania do jutra.
ROZDZIAŁ XXIV
O WSPANIAŁYM BENEFISIE PANNY $NEVELLICCI I O TYM, JAK NICHOLAS PO RAZ PIERWSZY WYSTĄPIŁ NA SCENIE
Nazajutrz Nicholas wstał wcześnie, lecz mimo to ledwie się zaczął ubierać, usłyszał na schodach czyjeś kroki i niebawem pozdrowiły go głosy pana Folaira, pantomimisty, i pana Lenville'a, tragika.
— Publika idzie! Publika! Publika! — wołał pan Folair.
— Hej, wy tam! — grzmiał pan Lenville głębokim basem.
„Niechże ich diabli wezmą! — pomyślał Nicholas. — Pewnie przychodzą na śniadanie."
— Zaraz otwieram! Proszę chwilkę zaczekać!
Obaj dżentelmeni prosili Nicholasa, aby się nie spieszył i chcąc czymś wypełnić czas oczekiwania poczęli się fechtować laskami na bardzo wąskich schodach ku wielkiemu zaniepokojeniu wszystkich zamieszkujących niższe piętra lokatorów.
— No, proszę już wejść! — powiedział Nicholas, kiedy ukończył toaletę. — Na litość boską, przestańcie hałasować! To doprawdy okropne!
— Niezwykle przytulny mały kojec — przemówił pan Lenville i wkroczył do frontowego pokoju zdjąwszy wprzód cylinder, żeby się w ogóle zmieścić — wściekle przytulny!
— Dla kogoś choć odrobinę wybrednego w takich sprawach mógłby być nawet zbyt przytulny — rzekł Nicholas. — Nie ulega wprawdzie wątpliwości, iż bardzo wygodnie sięgać nie ruszając się ze swego fotela po wszystko, czego potrzeba z podłogi, sufitu lub któregokolwiek kąta, ale taką wygodę może zapewnić tylko apartament o szczególnie ograniczonych rozmiarach.
— Dla człowieka samotnego wcale nie jest zbyt mały — powiedział pan Lenville. — To przypomina mi... moją żonę, panie, Johnson... Mam nadzieję, że znajdzie się dla niej dobra rola w tej pańskiej sztuce?
— Wczoraj wieczorem przejrzałem francuski egzemplarz — odparł Nicholas. — Zdaje mi się, że utwór wygląda zachęcająco.
— A co będzie dla mnie, staruszku? — spytał pan Lenville grzebiąc laską w dogasającym ogniu, a później wycierając ją połą surduta. — Jest coś strasznego i ponurego?
— Wypędza pan z domu żonę z dzieckiem — odparł Nicholas — a w napadzie szalonej zazdrości sztyletuje pan w bibliotece najstarszego syna.
— Nie, doprawdy?! — zawołał pan Lenville. — To wyborne!
— Po czym — ciągnął Nicholas — aż do ostatniego aktu dręczą pana wyrzuty sumienia i na koniec postanawia pan odebrać sobie życie. Lecz w chwili gdy podnosi pan pistolet do skroni, zegar bije dziesiątą.
— Rozumiem! — zawołał pan Lenville. — Doskonale!
— Powstrzymuje to pana — mówił Nicholas. — Przypomina pan sobie, że we wczesnym dzieciństwie słyszał, jak zegar bił dziesiątą. Pistolet wypada panu z ręki... Załamuje się pan... wybucha płaczem i od tej chwili staje się zacnym i przykładnym człowiekiem.
— Kapitalne! — rzekł pan Lenville. — Pewne i niezawodne! Niech tylko kurtyna opadnie po takiej chwytającej za serce scenie, a triumf i oszałamiający sukces zapewnione!
— A dla mnie ma pan coś dobrego? — spytał skwapliwie pan Folair.
— Zaraz... muszę sobie przypomnieć... Gra pan wiernego i przywiązanego sługę. Zostaje pan wypędzony z domu razem ze wspomnianą już żoną i dzieckiem.
— Wciąż z tym przeklętym cudownym dzieckiem! — westchnął pan Folair. — Udajemy się, jak przypuszczam, do małego mieszkanka, gdzie ja nie chcę brać pensji i przemawiam z uczuciem, prawda?
— Ależ tak! — odrzekł Nicholas. — Tak właśnie rozwija się wątek sztuki.
— Widzi pan, muszę mieć jakiś taniec — podjął pan Folair. — I tak wstawi pan coś dla cudownego dziecka, a więc lepiej oszczędzić sobie czasu i zrobić z tego pas de deux.
— Trudno wyobrazić sobie coś łatwiejszego — powiedział pan Lenville widząc zakłopotaną minę młodego dramaturga.
— Słowo daję, nie mam pojęcia, jak z tego wybrnąć — rzekł Nicholas.
— Jak to? Czy nie proste? — zdziwił się pan Lenville. — Zdumiewa mnie pan, na Boga! Któż nie potrafiłby z tego wybrnąć? Pakuje pan do nędznego mieszkanka tę zrozpaczoną damę i małe dziecię, i przywiązanego sługę, co? A teraz, słuchaj pan! Zrozpaczona dama pada na fotel i kryje twarz w chusteczce do nosa. „Czemu płaczesz, mamo? — pyta dziecię. — Nie płacz, mamo, bo i ja się rozpłaczę." „I ja" — mówi wierny sługa trąc oczy ręką. „Co moglibyśmy zrobić, kochana mamo, żeby cię pocieszyć?" — mówi małe dziecię. „Tak! Co moglibyśmy uczynić?" — mówi wierny sługa. „Ach, Pierre — mówi zrozpaczona dama — czy zdołam kiedykolwiek otrząsnąć się z tych bolesnych myśli?" „Popróbuj, o pani, popróbuj! — mówi wierny sługa. —Nabierz sił, o pani, rozpogódź się." „Spróbuję — mówi dama. — Chcę nauczyć się cierpieć „ z mocą. Czy pamiętasz, zacny przyjacielu, ów taniec, którym w szczęśliwszych dniach popisywałeś się z tym słodkim aniołkiem? Zawsze i niezawodnie taniec ów uspokajał moje nerwy. Ach! Ujrzeć go raz jeszcze, nim zamknę powieki!" Widzi pan teraz! Oto hasło dla orkiestry „nim zamknę powieki", i jazda dalej. Rzecz jak należy, prawda, Tommy?
— Jak należy! — przyznał pan Folair. — Zrozpaczona dama, wzruszona dawnymi wspomnieniami, mdleje pod koniec tańca i akt kończy się żywym obrazem.
Korzystając z takich i tym podobnych nauk, które były wynikiem osobistych doświadczeń dwu aktorów, Nicholas chętnie podejmował gości najlepszym, jakim mógł, śniadaniem, a gdy wreszcie poszli, zabrał się do pracy i z wielką przyjemnością stwierdził, iż jest ona bez porównania łatwiejsza, niż się to zrazu mogło wydawać. Gorliwie pracował przez cały dzień i nie opuszczał pokoju aż do wieczora, kiedy udał się do teatru, gdzie zastał Smike'a, który wraz z drugim dżentelmenem miał niebawem wystąpić w roli zbuntowanego tłumu.
Tak się tam wszyscy zmienili, że Nicholas z trudem mógł ich rozpoznać. Sztuczne włosy, sztuczne rumieńce, sztuczne łydki, sztuczne muskuły! Wszyscy przeistoczyli się w innych zgoła ludzi. Pan Lenville był rycerzem w kwiecie wieku i o najbardziej doskonałych proporcjach ciała; pan Crummles, którego szeroką twarz ocieniała gęstwa czarnych włosów— najbardziej majestatycznym banitą ze szkockich gór; jeden ' ze starszych panów — strażnikiem więziennym, a drugi — czcigodnym patriarchą; komik grający role prostaków był walecznym i dowcipnym wojakiem; obaj młodzi panowie Crummles — udzielnymi książętami; nieszczęśliwy amant — cierpiącym więźniem. Był tam również przygotowany do trzeciego aktu wspaniały bankiet, składający się z dwu tekturowych waz, talerza biszkoptów, czarnej butelki i karafeczki do octu; jednym słowem, wszystko było gotowe i zakrojone na niezwykłą skalę.
Nicholas stał tyłem do kurtyny i podziwiał dekorację pierwszego aktu — gotycką, o dwie stopy niższą od pana Crummlesa, sklepioną bramę, przez którą dżentelmen ów miał wkroczyć na scenę — a jednocześnie słuchał, jak parę osób na galerii gryzie orzechy, i właśnie zastanawiał się, czy osoby te stanowią całą publiczność, gdy sam dyrektor zbliżył się i zagadnął go poufale.
— Już dzisiaj na polu walki? — spytał.
— Nie — odrzekł Nicholas — jeszcze nie. Chciałem tylko zobaczyć przedstawienie.
— Mamy dziś nienajgorszą kasę — mówił pan Crummles. — Cztery środkowe fotele w pierwszym rzędzie i cała loża obok sceny.
— Doprawdy! — powiedział Nicholas. — Jakaś rodzina, jak sądzę?
— Tak — odrzekł pan Crummles — tak. To wzruszająca historia. Jest tam sześcioro dzieci, które przychodzą wtedy tylko, gdy gra nasze cudowne dziecko.
Trudno byłoby jakiemuś towarzystwu, rodzinie czy komukolwiek innemu odwiedzić teatr, kiedy by cudowne dziecko nie grało, albowiem osóbka ta wieczór w wieczór wcielała się w jedną, a nierzadko dwie lub trzy postacie. Lecz Nicholas, szanując uczucia ojca, wstrzymał się od wszelkich uwag na temat tego małoznacznego faktu i pan Crummles mówił dalej bez przeszkód ze strony słuchacza.
— Sześć! — ciągnął ów dżentelmen. — Papa i mama to osiem, ciotka dziewięć, guwernantka dziesięć, dziadek i babcia dwanaście. A prócz tego jest jeszcze lokaj; stoi na korytarzu z torbą pomarańcz i dzbankiem grzanek z wodą, no i ogląda sobie sztukę darmo, przez oszklone okienko w drzwiach loży. Jak za jedną gwineę, to niedrogo. Opłaca się brać lożę.
— Dziwię się, że wpuszcza pan tam tyle osób — zauważył Nicholas.
— Na to nie ma rady — odparł pan Crummles.. — Na prowincji trzeba być zawsze przygotowanym na takie rzeczy. Jeśli jest sześcioro dzieci, przychodzi sześć osób, żeby trzymać je na kolanach. Familijna loża ma stale podwójną obsadę. Dzwonek dla orkiestry, Grudden!
Wszechstronnie uzdolniona niewiasta spełniła polecenie i niebawem rozległ się dźwięk strojenia trojga skrzypiec. Czynność ta trwała tak długo, jak przypuszczalnie wytrzymać mogła cierpliwość widowni, a kres położyło jej nowe szarpnięcie dzwonka, który jako sygnał, by rozpoczynać na serio, skłonił orkiestrę do odegrania najrozmaitszych popularnych melodii z mimowolnymi wariacjami.
Jeżeli Nicholas zdumiewał się zmianami na lepsze, jakie zauważył w panach, to przeobrażenia pań były jeszcze bardziej niezwykłe. Kiedy z zacisznego kącika dyrektorskiej loży spoglądał na pannę Snevelłicci w całym przepychu białego muślinu ze złotym rąbkiem i na panią Crummles w całym dostojeństwie żony banity, i na pannę Bravassa w całym wdzięku przyjaciółki panny Snevellicci, i na pannę Belvawney w białych jedwabiach pazia, który zawsze spełniał swój obowiązek i przysięgał żyć i umierać w służbie każdego — kiedy Nicholas spoglądał na to wszystko, nie mógł wprost opanować zachwytu, dając mu wyraz w entuzjastycznych oklaskach i bacznej uwadze, jaką poświęcał temu, co się działo na scenie. Fabuła sztuki była niezwykle interesująca. Nie łączyła się bliżej z żadnym określonym wiekiem, narodem lub krajem, a najbardziej zapewne porywała tym, że przez cały czas niczyje słowa nie dawały wyobrażenia o tym, co w następnej chwili może z tego wszystkiego wyniknąć. Jakiś banita dokonał gdzieś czegoś z wielkim powodzeniem, a potem wśród okrzyków i przy dźwiękach instrumentów smyczkowych w triumfie powracał do domu, by powitać swą małżonkę, damę o męskim umyśle, opowiadającą bardzo wiele o kościach swego ojca, które to kości, jak się zdaje, nie zostały dotychczas pogrzebane, jakkolwiek nie wynikało z treści, czy stało się to skutkiem dziwacznych gustów owego starszego pana, czy też z winy karygodnego niedbalstwa jego krewnych. Żona banity miała coś wspólnego z jakimś patriarchą mieszkającym w odległym zamku, a patriarcha ów był ojcem kilku postaci dramatu, ale nie wiedział dokładnie których i nie był pewien, czy w swym zamku wychowywał był właściwe swoje dzieci, czy też niewłaściwe, lecz skłaniał się raczej do drugiego z tych przypuszczeń. W duchowej rozterce patriarcha pocieszał się bankietem, a podczas tej uroczystości ktoś odziany w płaszcz powiedział: „Biada". Nikt (prócz widowni) nie wiedział, że ten ktoś, to właśnie banita, który przyszedł tam z niewyjaśnionych powodów, być może mając na oku srebro stołowe. Miłe i niespodziewane urozmaicenia stanowiły scenki miłosne pomiędzy nieszczęsnym więźniem i panną Snevellicci oraz pomiędzy wesołym wojakiem i panną Bravassa. Prócz tego pan Lenville miał kilka tragicznych przejść w ciemnościach, kiedy wybierał się na jakieś mordercze wyprawy, które bez wyjątku zostały udaremnione dzięki sprytowi i odwadze wesołego wojaka (podsłuchującego w czasie całej sztuki) i męstwu panny Snevellieci, która ubrała się w trykoty i w tym stroju zdołała się zakraść z małym koszyczkiem żywności i ślepą latarką do celi swego więzionego kochanka. Na koniec okazało się, że to patriarcha był człowiekiem, który tak lekceważąco potraktował kości teścia banity, a z tej przyczyny i powodu żona banity udała się do zamku patriarchy i chcąc go zabić weszła do ciemnego pokoju, gdzie po długim błąkaniu się w gęstym mroku każdy pochwycił kogoś, biorąc go za kogoś innego, co doprowadziło do ogromnego zamieszania połączonego ze strzelaniem z pistoletów, straszliwą rzezią i świeceniem pochodniami. Później wystąpił patriarcha i z bardzo mądrą miną oznajmił, że teraz wie już wszystko o swoich dzieciach i powie im to, kiedy tutaj wejdą. Gdy zaś weszli, rzekł, iż trudno o lepszą niż ta sposobność, by pożenić młodych ludzi, wobec czego połączył ich ręce, z pełną aprobatą niestrudzonego pazia, który (będąc jedyną pozostałą przy życiu osobą trzecią) wskazał czapką ku niebu, a prawą ręką ku ziemi, kończąc w ten sposób błogosławieństwem, a zarazem dając znak, by kurtyna zapadła, co też kurtyna uczyniła wśród burzliwych oklasków.
— No i jakże się panu podobało? — spytał pan Crummles, kiedy Nicholas wrócił na scenę. Pan Crummles był bardzo zgrzany i czerwony, bo w tych 'rolach banitów trzeba strasznie wrzeszczeć.
— Doprawdy, kapitalne! — odparł Nicholas. — Zwłaszcza panna Snevellicci grała niepospolicie dobrze.
— To geniusz — powiedział pan Crummles. — Ta dziewczyna to prawdziwy geniusz. Ale, nawiasem mówiąc, myślałem, żeby tę pańską sztukę wystawić na zamówionym dla niej spektaklu.
— Kiedy?
— Na zamówionym dla niej spektaklu... jej wieczorze benefisowym, na który sztukę zamawiają jej znajomi i wielbiciele — wyjaśnił pan Crummles.
— Ach, rozumiem — odrzekł Nicholas.
— Widzi pan — ciągnął pan Crummles — przy takiej okazji sztuka na pewno chwyci, a jeśli nawet nie chwyci tak, jak oczekujemy, to ryzyko, rozumie pan, będzie panny Snevellicci, a nie nasze.
— Chyba pańskie — powiedział Nicholas.
— Powiedziałem przecie moje, nieprawda? — podjął pan Crummles. - Od poniedziałku za tydzień. Co pan na to? Dokończy pan sztukę i gotów będzie z rolą amanta na długi czas przed tym terminem.
— Trudno mówić: „na długi czas przed..." - odparł Nicholas — ale, jak sądzę, mogę przyobiecać, że na ten termin będę gotowy.
— Doskonale — ciągnął pan Crummles. — Można zatem powiedzieć, że sprawa załatwiona. A teraz chciałbym poprosić pana o coś jeszcze. Z okazji benefisu odbędzie się... mała... jakby to powiedzieć właściwie... mała agitacja.
— Zapewne wśród wielbicieli? — powiedział Nicholas.
— Wśród wielbicieli... a, prawdę rzekłszy, Snevellicci tyle razy zbierała już w tym mieście zamówienia, że koniecznie potrzeba jej czegoś nowego. Miała benefis, kiedy jej umarła teściowa, a drugi, kiedy umarł wujaszek. Pani Crummles i ja mieliśmy tutaj benefisy z racji urodzin cudownego dziecka i rocznicy naszego ślubu, i przy różnych podobnych okazjach. Doprawdy, istniej więc niejakie przeszkody w urządzeniu dobrego benefisu. Czy wobec tego zechce pan pomóc tej biednej dziewczynie? — co powiedziawszy pan Crummles zasiadł na bębnie i biorąc dużą szczyptę tabaki bacznie wpatrywał się w twarz Nicholasa.
— W jaki sposób? — spytał młody człowiek. . .
— Czy jutro z rana nie znalazłby pan pół godzinki, by wraz z panną Sneyellicci złożyć wizyty w domach kilku najważniejszych w mieście osób? - mruknął dyrektor zachęcającym tonem.
— Ach, Boże! — powiedział Nicholas znad wyraz niechętną miną. — Wolałbym tego nie robić.
— Będzie jej towarzyszyć cudowne dziecko — podjął pan Crummles. — Kiedy zaproponowano mi to, niezwłocznie pozwoliłem córce, by z nią poszła. Nie będzie w tym nic niewłaściwego. Panna Snevellicci, panie, to prawdziwy wzór niewieścich cnót. Bardzo mógłby jej pan pomóc... dżentelmen z Londynu... autor nowej sztuki... aktor w tej nowej sztuce... debiutant na deskach scenicznych... to będzie bardzo pomocne przy zbieraniu zamówień, panie Johnson.
- Przykro mi krzyżować komukolwiek plany, zwłaszcza damie — odparł Nicholas — lecz doprawdy muszę się stanowczo sprzeciwić projektowi mojego uczestnictwa w tej akcji.
— Co mówi pan Johnson, Wincenty? — spytał jakiś głos nad uchem Nicholasa, który obejrzał się i spostrzegł, że tuż za nim stoją pani Crummles i panna Snevellicci.
— Ma pewne zastrzeżenia, moja droga— odrzekł pan Crummles spoglądając na Nicholasa.
— Zastrzeżenia! — wykrzyknęła pani Crummles. — Czyż to możliwe!
— Ach, mam nadzieję, że niemożliwe! — zawołała panna Snevellicci. — Na pewno nie jest pan aż tak okrutny... ach!... mój Boże!... Doprawdy... Ja... Tak bardzo tego pragnęłam... A teraz... pomyśleć, że...
— Pan Johnson nie będzie się opierał, moja kochana — powiedziała pani Crummles. — Nie sądź go tak źle i nie wierz w takie rzeczy. Galanteria, współczucie, wszystkie najlepsze cechy jego charakteru muszą odegrać rolę w tej tak ciekawej sprawie.
— Która wzrusza nawet dyrektora — wtrącił pan Crummles z uśmiechem. ...
— I żonę dyrektora — dodała pani Crummles zwykłym sobie tragicznym tonem. — No, no... ustąpi pan przecie. Wiem, że pan ustąpi.
— Nie leży w mojej naturze — powiedział Nicholas poruszony tymi namowami — opierać się jakiejś prośbie, jeśli w grę nie wchodzi zdecydowanie zły uczynek, a tym razem nie powstrzymuje mnie nic oprócz ambicji. Nikogo tu nie znam i mnie nikt nie zna. Niech będzie zatem... ustępuję!
Panna Snevellicci niezwłocznie się zapłoniła i zaczęła wylewnie dziękować, w czym walnie jej sekundowali obydwoje państwo Crummles. Umówiono się, że Nicholas odwiedzi pannę Snevellicci w jej mieszkaniu nazajutrz o jedenastej przed południem, po czym rozeszli się wszyscy — Nicholas, by powrócić do swych prac literackich, panna Snevellicci, by przebrać się do nadprogramowego numeru, a bezinteresowny dyrektor z małżonką, by obliczyć przypuszczalny zysk z -oczekiwanego benefisu, z którego to zysku mieli otrzymać dwie trzecie na zasadzie uroczyście zawartego porozumienia.
Nazajutrz o umówionej godzinie Nicholas przybył do mieszkania panny Snevellicci, położonego w zaułku zwanym Lombard Street, w domu pewnego krawca. Silny zapach prasowanej bielizny wypełniał ciasną sień, a córka krawca, która otworzyła drzwi, zdawała się być w tym specyficznym stanie podniecenia, jaki często towarzyszy wielkiemu rodzinnemu praniu.
— Czy tu mieszka panna Snevellicci? — spytał Nicholas, kiedy drzwi się otwarły.
Córka krawca odpowiedziała twierdząco.
— Może zechce ją pani zawiadomić, że przyszedł pan Johnson — powiedział Nicholas.
— Ach, proszę na górę, jeśli pan łaskaw — odparła z uśmiechem córka krawca.
Nicholas udał się za młodą damą i został wprowadzony do małego saloniku na pierwszym piętrze, łączącego się z pokojem od podwórka, gdzie, jak się można było domyślić z przytłumionego dźwięku podobnego do brzęczenia filiżanek i spodków, panna Snevellicci spożywała w łóżku śniadanie.
— Pan będzie łaskaw zaczekać — powiedziała córka krawca wracając po krótkiej chwili, podczas, której brzęczenie ustało, a zastąpiły je szepty. — Ona zaraz przyjdzie.
Mówiąc te słowa dziewczyna podniosła roletę i w ten sposób odwróciła (jak się jej zdawało) uwagę pana Johnsona od saloniku i skierowała ją ku ulicy, a korzystając z tego pochwyciła jakieś przedmioty suszące się na kracie kominka i bardzo przypominające pończochy, po czym wybiegła z pokoju.
Ponieważ za oknem niewiele było ciekawych rzeczy, Nicholas rozglądał się po pokoju z tym większym zainteresowaniem. Na sofie leżała stara gitara, kilka zmiętych zeszytów nut i istne śmietnisko papilotów wraz z bezładnie rozrzuconym stosem afiszów teatralnych i brudnymi pantoflami z białego atłasu, ozdobionymi dużymi błękitnymi rozetkami. Na oparciu krzesła wisiał w połowie ukończony biały muślinowy fartuszek, którego małe kieszonki przystrojone były czerwonymi wstążkami — taki właśnie, jak fartuszki, które pokojówki noszą na scenie i (co z tego wynika) w których nie widuje się ich nigdzie poza sceną, W jednym z kątów stała para maleńkich długich butów, w których panna Snevellicci występowała w roli dżokeja, a na pobliskim krześle leżało niewielkie zawiniątko, kształtem i rozmiarami nasuwające podejrzenie, że są to spodenki noszone do takich butów.
Ale najciekawszym bodaj przedmiotem był otwarty album, rozłożony pomiędzy zaścielającymi stół utworami scenicznymi w broszurach in duodecimo, w którym to albumie powklejano rozmaite wycinki z prowincjonalnych gazet dotyczące występów panny Snevellicci oraz., jeden poemat na jej cześć rozpoczynający się słowami:
Powiedz, Boże Miłości, jak na ten nędzy świat
Zstąpiła SNEVELLICCI, trojga talentów kwiat,
Co nas czarować umie okiem, uśmiechem, łzą,
Śpiewaj, Boże Miłości, za czyją przyczyną.
Prócz tego wybuchu natchnienia znajdowały się tam niezliczone pochlebne wzmianki, pochodzące również z gazet; na przykład: „Jak dowiadujemy się z ogłoszenia zamieszczonego na innej stronie naszego dzisiejszego numeru, we wtorek odbędzie się przedstawienie benefisowe uroczej i wysoce utalentowanej panny Snevellicci. Artystka występuje z tej okazji z programem zdolnym przepełnić weselem pierś największego nawet mizantropa. Żywiąc przekonanie, iż obywatele naszego miasta nie zatracili owego wysokiego uznania dla scenicznych uzdolnień i osobistych wartości, z jakiego od dawna szeroko słyną, pozwalamy sobie na wróżbę, że uroczą artystkę spotka jak najgorętsze przyjęcie". „Odpowiedzi Redakcji — J.S. jest niewłaściwie poinformowany, jeśli sądzi, że wielce uzdolniona i piękna panna Snevellicci, która co wieczór podbija wszystkie serca w naszym uroczym i wygodnym, choć niewielkim teatrze, n i e jest tą samą damą, której pewien młody i niezmiernie bogaty dżentelmen, rezydujący w odległości stu mil od czcigodnego miasta York, uczynił ostatnimi czasy godziwą propozycję. Mamy podstawy, by odpowiedzieć, iż panna Snevellicci jest damą, która brała udział we wspomnianej romantycznej i tajemniczej historii, oraz że zachowanie jej przy tej sposobności przynosi nie mniejszy zaszczyt jej umysłowi i sercu niż histriońskie triumfy jej olśniewającemu talentowi." Zawartość albumu panny Snevellicci stanowił w głównej mierze pokaźny zbiór tego rodzaju fragmentów oraz długich list benefisowych zamówień, zakończonych nieodmiennie słowami: „Uprasza się o Wczesne Przybycie", wypisanych wielkimi literami.
Nicholas zdążył przeczytać mnóstwo takich wycinków i był właśnie pogrążony w rzeczowym, a żałosnym opisie splotu wydarzeń, które doprowadziły do zwichnięcia przez pannę Snevellicci nogi w kostce skutkiem pośliźnięcia się na pomarańczowej skórce, rzuconej przez jakiegoś potwora w ludzkim ciele (tak nazwał go dziennik) na scenę w Winchester — gdy owa młoda dama, przybrana w swój. przypominający kubełek na węgiel kapelusz i w kompletny strój wyjściowy, wbiegła we własnej osobie do pokoju, tysiąckrotnie przepraszając za to, że kazała Nicholasowi czekać tak długo po umówionej godzinie.
— Lecz doprawdy — kończyła panna Snevellicci — moja najdroższa Led, która mieszka tutaj ze mną bardzo ciężko zasłabła w nocy i obawiałam się, że może wyzionąć ducha w mych ramionach.
— Dowiaduję się tego z prawdziwą przykrością — rzekł Nicholas — choć to los niemal do pozazdroszczenia.
— Ach, cóż za pochlebca z pana!— zawołała mocno zmieszana panna Snevellicci zapinając rękawiczki.
— Jeśli podziw dla pani wdzięku i talentów miałby być pochlebstwem — odparł Nicholas kładąc rękę na albumie — ma pani tutaj lepsze pochlebstw takich przykłady.
— Ach, straszny człowieku! Żeby czytać takie rzeczy! Po prostu wstyd mi spojrzeć panu w oczy! Tak, wstyd mi! — mówiąc to panna Snevellicci porwała album i ukryła go w jakimś schowku. — Ach, ta Led! Co za roztrzepanie! Jak można być tak niegodziwą!
— Sądziłem, że pani była łaskawa zostawić tutaj album celowo, żebym miał co czytać — powiedział Nicholas. W istocie było to nader prawdopodobne.
— Ach! Nie pokazałabym go panu za nic na świecie! — odparła panna Snevellicci. — Nigdy nie zirytowałam się tak, nigdy! Ach, to takie nieopatrzne stworzenie, nic jej nie można powierzyć.
Rozmowę przerwało w tej chwili cudowne dziecko, które dyskretnie kryło się dotychczas w sypialni, a teraz weszło lekkim i pełnym wdzięku krokiem, niosąc w ręku bardzo małą zieloną parasolkę bez rączki, wykończoną długą frędzlą.
Cudowne dziecko było raczej kłopotliwym towarzyszem, gdyż najprzód zgubiło prawy sandałek, a potem lewy, kiedy zaś zaradzono tym nieszczęściom, okazało się, że jedna nogawka białych majteczek jest dłuższa od drugiej. Jakby nie dosyć było tych kłopotów, zielona parasolka wpadła do ścieku przez żelazną kratę i ,z trudem została wyłowiona po wielu uciążliwych zabiegach. Nie mogli jednak pozwolić sobie na łajanie dziewczynki, ponieważ była córką dyrektora, więc Nicholas przyjmował wszystko z niezmącenie dobrym humorem i szedł dalej, z jednej strony wiodąc pod rękę pannę Snevellicci, a z drugiej prowadząc nieznośne cudowne dziecko.
Pierwszy dom, do którego skierowali swe kroki, stał na dostojnie wyglądającym tarasie. Delikatne, dwukrotne stuknięcie panny Snevellicci sprowadziło lokajczyka, który na jej zapytanie, czy pani Curdle w domu, otworzył oczy bardzo szeroko, uśmiechnął się bardzo głupkowato i powiedział, że nie wie, ale się dowie, co powiedziawszy wprowadził gości do saloniku, gdzie kazał im czekać, dopóki pod jakimś zmyślonym pozorem nie zajrzały tam dwie służące, które chciały obejrzeć prawdziwych aktorów; potem w korytarzu wymienił swe spostrzeżenia z owymi służącymi i wziął udział w długotrwałych szeptach i chichotach, a wreszcie pospieszył na górę, by zaanonsować pannę Sneyellicci.
Otóż pani Curdle uchodziła wśród ludzi najlepiej obznajmionych z tego rodzaju kwestiami za osobę obdarzoną zgoła londyńskim smakiem w sprawach literatury i dramatu. Jeśli zaś chodzi o pana Curdle, to napisał on liczącą sześćdziesiąt cztery strony in octavo rozprawę o cechach charakteru zmarłego małżonka Piastunki z „Romea i Julii, w którym to dziele roztrząsał zagadnienie, czy nieboszczyk naprawdę był za życia „wesołym chłopcem", czy też jedynie stronniczość kochającej wdowy skłoniła ją do użycia takiego określenia. Pan Curdle dowiódł ponadto, iż drogą zmiany przyjętej metody interpunkcji każdą sztukę Szekspira można uczynić zgoła odmiennym utworem i zupełnie przeinaczyć jej treść. Wobec tego nie trzeba nawet wspominać, iż dżentelmen ów był znamienitym krytykiem oraz bardzo głębokim i wielce oryginalnym myślicielem.
— No, panno Snevellicci — przemówiła pani Curdle wchodząc do saloniku — jakże się droga pani miewa?
Panna Snevelicci złożyła pełen wdzięku ukłon i wyraziła nadzieję, że pani Curdle jest zdrowa jak również i pan Curdle, który ukazał się w tej właśnie chwili. Pani Curdle była w porannym negliżu i w małym czepeczku tkwiącym na samym czubku głowy. Pan Curdle nosił luźną szatę, wskazujący zaś palec prawej ręki trzymał przy czole wzorując się w tym na portretach Sterne'a, do którego — jak ktoś powiedział mu niegdyś — zdradzał uderzające podobieństwo.
— Pozwoliłam sobie na tę wizytę pragnąc spytać, czy pani zechce złożyć swój podpis pod moją listą benefisową — rzekła panna Snevellicci wydobywając ów dokument.
— Ach, doprawdy nie wiem, co mam na to odpowiedzieć — odparła pani Curdle. — Nie wydaje mi się, by teatr przeżywał obecnie dni rozkwitu i wielkości... Niech pani siada, panno Snevellicci... Dramat przeminął, zupełnie przeminął!
— Jako doskonałe wcielenie wizji poety i wyraz człowieczego intelektu, jaśniejący światłem złocącym nasze pochmurne chwile i rozścielający przed oczyma ducha nowy, czarodziejski świat, dramat przeminął, zupełnie przeminął — powiedział pan Curdle.
— Kto z żyjących ludzi jest zdolen pokazać nam wszystkie zmienne i załamujące się barwy, w jakie poeta przybrał postać Hamleta? — zawołała pani Curdle.
— Istotnie! Któż z żyjących dziś.. na scenie? — powie dział pan Curdle zostawiając sobie w ten sposób pewne możliwości. — Hamlet! Ha! Zabawne! Hamlet przeminął, zupełnie przeminął.
Pod wpływem tych żałosnych refleksji obydwoje państwo Curdle westchnęli i przez pewien czas siedzieli bez słowa. Wreszcie dama zwróciła się do panny Snevellicci i spytała, jaką zamierza wystawić sztukę.
— Zupełnie nową - odrzekła panna Snevellicci — której autorem jest ten oto dżentelmen, pan Johnson, i w której występuje przy tym po raz pierwszy na scenie.
— Mam nadzieję, że zachował pan trzy jedności, proszę pana? — powiedział pan Curdle.
— Oryginał jest sztuką francuską — powiedział Nicholas. — Ma żywą akcję, błyskotliwy dialog, silnie zarysowane charaktery...
— Wszystko to na darmo beż ścisłego zachowania trzech jedności, proszę pana — przerwał pan Curdle. — Trzy jedności w dramacie przede wszystkim!
— Gzy mógłbym spytać - powiedział Nicholas, w którym poczucie, że winien okazać szacunek, walczyło z upodobaniem do dziwaków i dziwactwa — czy mógłbym spytać, na czym polegają te jedności?
Pan Curdle odkaszlnął, zastanowił się i rzekł:
— Trzy jedności, proszę pana, to całkowitość... to swego rodzaju wszechstronne złącze miejsca i czasu... coś jakby jednota całości, jeśli wolno użyć mi tak silnego wyrażenia. Oto moja ocena trzech jedności dramatu w granicach, w jakich miałem możność poświęcenia im swej uwagi, a wiele czytałem na ten temat i wiele myślałem. W popisach tego dziecięcia — ciągnął pan Curdle spoglądając w stronę cudownego dziecka — odczuwam tętno jedności uczucia, rozmach, światła i cienie, ciepło i barwę, ton, harmonię, blask, rozwój artystyczny i oryginalność koncepcji, których daremnie szukam wśród starszych odtwórców. Nie wiem, czy wyrażam się w sposób zupełnie zrozumiały?
— Najzupełniej - odparł Nicholas.
— A zatem — powiedział pan Curdle poprawiając fular na szyi. — Oto moja definicja jedności w dramacie. Pani Curdle siedziała, z wielkim upodobaniem słuchając tego światłego wywodu, a po jego zakończeniu spytała, co pan Curdle myśli o złożeniu ich podpisów.
— Nie wiem, moja droga, doprawdy ,nie wiem — odparł pan Curdle. — Jeśli nawet tak postąpimy, to wszyscy winni jasno zrozumieć, iż nie pochwalamy jakości przedstawień. Niech świat się dowie, że im nie udzielamy sankcji naszych nazwisk, lecz wyróżniamy po prostu pannę Snevellicci. Oświadczywszy to wyraźnie, przyjmuję, iż obowiązkiem naszym jest, podobnie jak dawniej bywało, udzielenie poparcia podupadłej scenie, choćby przez wzgląd na spowijające ją wspomnienia. Panno Snevellicci, czy może pani zmienić półkoronówkę na dwa szylingi i sześć pensów? — zakończył pan Curdle Obracając w ręku cztery monety tej wartości.
Panna Snevellicci zaczęła szukać we wszystkich zakamarkach różowego woreczka, lecz w żadnym z nich nie znalazła pieniędzy, Nicholas zdobył się na żart, że on, jako autor, lepiej zrobi rezygnując z formalności szperania po kieszeniach.
— Zaraz, zaraz... — podjął pan Curdle. — Dwa razy cztery równa się osiem... cztery szylingi od osoby za miejsce w loży to, panno Snevellicci, niesłychanie drogo przy obecnym stanie dramatu. Trzy półkoronówki to siedem
i pół szylinga. Sądzę, że nie poróżni nas sześć pensów? Nie rozejdziemy się o sześć pensów, panno Snevellicci?
Biedna panna Snevellicci przyjęła owe trzy półkoronówki kłaniając się i uśmiechając, pani Curdle zaś dodała kilka uzupełniających zleceń w sprawie zarezerwowania miejsc, okurzenia foteli, nadesłania dwu list benefisowych w dobrym stanie i niezwłocznie po ich wydrukowaniu, a następnie zadzwoniła na znak, że konferencja skończona. .
— Dziwni ludzie — zauważył Nicholas, kiedy opuścili ów dom.
— Zapewniam pana — powiedziała panna Snevellicci ujmując Nicholasa pod ramię — iż uważam się za szczęśliwą, że nie zadłużyli się na całą sumę, lecz zabrakło im tylko sześciu pensów. Teraz, jeśli odniesie pan sukces w tej sztuce, będą dawać ludziom do zrozumienia, że od dawna już pana popierali; jeśli zaś zrobi pan klapę, będą mówić, że od dawna nie mieli co do tego wątpliwości.
Wizyta w następnym domu była wielkim triumfem, mieszkało tam bowiem sześcioro dzieci, które tak się zachwycały publicznymi występami panny Ninetty Crummles, a które — wezwane teraz z dziecinnego pokoju, by prywatnie nacieszyć się widokiem tej młodej damy — zaczęły wtykać jej palce w oczy, deptać po nogach i składać różne inne dowody uznania, właściwe temu okresowi życia.
— Namówię niewątpliwie pana Boruma, by wziął całą lożę — powiedziała pani domu po niezwykle miłym powitaniu. — Zabiorę tylko dwoje dzieci, a resztę towarzystwa będą stanowić dżentelmeni, pani wielbiciele, panno Snevellicci. August, nieznośny chłopcze, zostaw tę dziewczynkę w spokoju!
Ostatnie słowa skierowane były do młodego dżentelmena, który szczypał z tyłu cudowne dziecko chcąc się zapewne przekonać, czy jest ono prawdziwe.
— Pani jest pewnie bardzo zmęczona? — podjęła mamusia zwracając się do panny Snevellicci. — Nie pozwolę pani wyjść bez kieliszka wina. Fe, Charlotte! Wstyd mi za ciebie! Panno Lane, moja droga, proszę pilnować dzieci.
Panna Lane była guwernantką, a ostatnią uwagę narzucił niespodziewany postępek najmłodszej panny Borum, która porwała małą zieloną parasolkę cudownego dziecka i unosiła ją w niewiadomym kierunku, czemu nieszczęsne cudowne dziecko bezradnie się przyglądało.
— Nie wiem doprawdy, gdzie nauczyła się pani grać tak, jak pani gra — mówiła poczciwa pani Borum zwracając się do panny Snevellicci. — Nie mogę wprost pojąć... Emma, nie gap się tak!... Śmiać się w jednej sztuce, a płakać w drugiej i wszystko tak naturalnie... Ach, mój Boże!
— Jestem szczęśliwa, że wyraża pani tak pochlebną opinię — powiedziała panna Snevellicci. — Prawdziwą przyjemnością jest dla mnie myśl, iż podoba się pani moja gra.
— Podoba się! — zawołała pani Borum. — A komuż mogłaby się nie podobać? Dwa razy tygodniowo chodziłabym na każdą sztukę, gdybym tylko mogła. Szaleję za pani grą! Tylko czasem jest pani zbyt wzruszająca. Doprowadza mnie pani do takiego wzruszenia... do takich napadów płaczu! Na miłosierdzie Boże, panno Lane! Jak pani może pozwalać im tak męczyć to biedactwo!
Cudownemu dziecku istotnie groziło rozdarcie na sztuki, bo dwu krzepkich chłopaków, z których każdy pochwycił jedną rękę dziewczynki, szarpało ją w dwu przeciwnych kierunkach traktując to jako próbę sił. Jednakże panna Lane (zbyt dotychczas pochłonięta oglądaniem dorosłych aktorów, by zwracać uwagę na te poczynania) wyratowała z opałów nieszczęsne cudowne dziecko, które zostało wzmocnione lampką wina i niebawem uprowadzone przez swych opiekunów bez większych szkód niż spłaszczenie kapelusika z różowego muślinu i dokładne pogniecenie białej sukienki i majteczek.
Ranek był męczący, gdyż należało złożyć mnóstwo wizyt, a każdy z odwiedzanych życzył sobie czegoś innego. Jedni chcieli tragedii, a inni komedii. Jedni mieli zastrzeżenia co do tańców, a inni nie pragnęli widzieć niczego więcej. Jedni uważali komicznego śpiewaka za coś w złym guście, a inni wyrażali nadzieję, że będzie miał więcej niż zazwyczaj do roboty. Jedni nie chcieli obiecać przyjścia, ponieważ inni nie chcieli obiecać przyjścia, a niektórzy wcale nie chcieli przyjść. Na koniec, powolutku i pomalutku, opuszczając coś niecoś w jednym miejscu, a dodając coś w innym, panna Snevellicci skompletowała listę zamówień, która jeśli nawet nie miała innych zalet, była w każdym razie bardzo pojemna, gdyż wśród rozmaitych tytułów zawierała cztery sztuki, szereg pieśni, parę pojedynków i kilkanaście tańców. Dokonawszy tego wszystkiego wrócili do domu zupełnie wyczerpani zajęciami dnia.
Nicholas pracował nad sztuką, której próby wnet rozpoczęto, później nad własną rolą, którą studiował z wielką wytrwałością i wybornie odtwarzał, jak to uznało całe towarzystwo. Nastał wreszcie wielki dzień. Rano wysłano obwoływacza, by na wszystkich ważniej szych ulicach dzwonił i zapowiadał przedstawienie. Specjalne afisze, na trzy stopy długie i dziewięć cali szerokie, rozsiewano po całym mieście, zatykano na sztachetach, podkładano pod wszystkie kołatki przy drzwiach, rozwieszano we wszystkich sklepach. Oblepiono nimi również wszystkie mury, ale przedsięwzięcie owo niezupełnie się udało, gdyż analfabeta, który podjął się zastępstwa niedysponowanego w tym dniu oficjalnego rozlepiacza, część afiszów nalepił bokiem, a resztę do góry nogami.
O pół do szóstej tłum złożony z czterech osób zaczął szturmować do drzwi galerii; za kwadrans szósta zgromadzało się już co najmniej dwunastu widzów; o szóstej kopnięcia stały się natarczywe, a kiedy starszy z synów pana Crummlesa otworzył drzwi, musiał się za nimi schronić chcąc ratować życie. Pani Grudden zebrała piętnaście szylingów w ciągu pierwszych dziesięciu minut.
Za kulisami panowało również niezwykłe podniecenie. Panna Snevellicci tak się pociła, że szminka ledwie się trzymała na jej twarzy. Pani Crummles tak była zdenerwowana, że ledwie mogła sobie przypomnieć swoją rolę. Loki panny Bravassa rozfryzowały się z gorąca i wrażenia. Nawet sam pan Crummles wciąż zerkał przez otwór w kurtynie i raz po raz nadbiegał, by oznajmić, że jeszcze jedna osoba weszła na parter.
Na koniec orkiestra umilkła, kurtyna poszła w górę i rozpoczęła się nowa. sztuka. Pierwsza scena, w której nikt godny uwagi nie brał udziału, minęła dość spokojnie, ale gdy w drugiej zjawiła się panna Snevellicci w towarzystwie cudownego dziecka jako swej córki, cóż to za burza oklasków wybuchła! Mieszkańcy loży państwa Borum powstali jak jeden mąż, powiewali kapeluszami i chusteczkami i wrzeszczeli: „Brawo!" Pani Borum i guwernantka rzucały na scenę wieńce, z których część trafiała w lampy, a jeden ukoronował skronie jakiegoś grubego pana na parterze, który z takim przejęciem wpatrywał się w aktorów, że pozostał zupełnie nieświadom owego zaszczytu. Krawiec z rodziną kopali balustradę lóż pierwszego piętra grożąc zupełnym jej rozbiciem.
Nawet roznoszący lemoniadę chłopiec stał jak urzeczony w samym środku sali, a pewien młody oficer, który miał jakoby żywić gorące uczucia do panny Snevellicci, mocniej wcisnął monokl w oko, jak gdyby pragnął ukryć łzę. Panna Snevellicci kłaniała się coraz niżej i niżej; oklaski grzmiały coraz głośniej i głośniej.. Wreszcie, kiedy cudowne dziecko podniosło jeden z dymiących wieńców i umieściło go na bakier nad prawym okiem panny Snevellicci, nastąpiło przesilenie i sztuka poszła dalej. Kiedy jednak Nicholas wystąpił w swej popisowej scenie z panią Crummles, jakież burzliwe oklaski rozległy się znowu! Kiedy pani Crummles — wyrodna matka Nicholasa — drwiła z niego i nazywała „aroganckim smarkaczem", a on odpierał ten zarzut — jakiż huragan zachwytu wywołał! Kiedy zaś pokłócił się z pewnym dżentelmenem o pewną młodą damę i wskazując pudło z pistoletami powiedział, iż jeśli przeciwnik jest dżentelmenem, to będzie z nim walczył w salonie, dopóki krew jednego z nich, a może i obydwu, nie splami mebli — jak wówczas loże, parter i galeria zjednoczyły się w potężnym okrzyku! Kiedy wymyślał matce, ponieważ nie chciała zwrócić mienia tej młodej damy, a matka opamiętawszy się przywiodła do . podobnego opamiętania syna, który klęknął na jedno kolano i błagał ją o błogosławieństwo, jakże łkały wówczas damy na widowni! Kiedy stał w ciemnościach schowany za kotarą, a nikczemny krewniak kłuł ostrym mieczem wszystko oprócz miejsca, gdzie wyraźnie widać było nogi ukrytego, jakiż dreszcz niepokoju i trwogi przebiegał całą salę! Jego mina, jego postawa, jego krok, jego spojrzenie — wszystko było przedmiotem zachwytu. Oklaski zrywały się za każdym razem, gdy coś wypowiadał. A kiedy na koniec w obrazie z pompą i baliami pani Grudden roznieciła błękitny ogień, a wszyscy niezatrudnieni członkowie towarzystwa wyszli na scenę i uganiali się po niej we wszystkich kierunkach — nie dlatego, że mieli coś wspólnego z fabułą, ale żeby jak najwspanialej zakończyć sztukę — widownia (której liczebność wzrosła tymczasem znakomicie) wydawała takie okrzyki entuzjazmu, jakich od bardzo, bardzo dawna nie słyszano w murach Teatru Miejskiego w Portsmouth.
Krótka mówiąc, sukces nowej sztuki i nowego aktora był wyjątkowy i kiedy po zakończeniu przedstawienia publiczność wywoływała pannę Snevellicci, Nicholas wyprowadzał ją i otrzymywał należną mu część oklasków.
ROZDZIAŁ XXV
O PEWNEJ MŁODEJ DAMIE Z LONDYNU, KTÓRA PRZYSTĄPIŁA DO TOWARZYSTWA, O PEWNYM STARSZYM WIELBICIELU, KTÓRY PRZYBYŁ W JEJ ORSZAKU, ORAZ O PEWNEJ WZRUSZAJĄCEJ UROCZYSTOŚCI, KTÓRA BYŁA REZULTATEM TEGO PRZYJAZDU
Wobec ogromnego sukcesu nowej sztuki zapowiedziano ją, aż do odwołania, na wszystkie wieczory, kiedy odbywać się miały przedstawienia, te zaś wieczory, w które teatr miał być nieczynny, zredukowano z trzech do dwóch w tygodniu. Nie były to wszakże wyłączne dowody niebywałego powodzenia, gdyż w najbliższą po premierze sobotę Nicholas podjął z rąk niestrudzonej pani Grudden sumę aż trzydziestu szylingów, a oprócz tej realnej nagrody zyskał niepoślednią sławę oraz zaszczyt; otrzymał bowiem egzemplarz autorski broszury pana Curdle'a wraz z jego autografem (bezcennym skarbem samym w sobie) na pierwszej czystej karcie i list zawierający liczne wyrazy uznania i samorzutną propozycję, iż pan Curdle z prawdziwą przyjemnością będzie czytywał Szekspira Nicholasowi podczas jego pobytu w mieście, i to codziennie, przez trzy godziny przed pierwszym śniadaniem.
— Mamy nową atrakcję, Johnson — powiedział pewnego ranka wielce uradowany pan Crummles.
— Cóż takiego? — spytał Nicholas.— Kuc?
— Nie, nie! Tylko w ostateczności -uciekamy się do kuca — odparł pan Crummles. — Nie wydaje mi się, zęby w tym sezonie w ogóle miało dojść do kuca. Nie, nie! To nie kuc!
— Może cudowny chłopiec? — zgadywał Nicholas.
— Istnieje tylko jedno cudowne dziecko — powiedział z naciskiem pan Crummles — a dziecko to jest dziewczynką.
— Słusznie! — odrzekł Nicholas. — Bardzo pana przepraszam. Wobec tego nie mam pojęcia, co to za atrakcja.
— A co by pan powiedział na młodą damę z Londynu? — spytał pan Crummles. — Pannę Taką-to-a-Taką z Teatru Królewskiego przy Drury Lane?
— Powiedziałbym, że ta młoda dama będzie doskonale wyglądać na afiszach — rzekł Nicholas.
— Słusznie — mówił pan Crummles — a gdyby pan jeszcze dodał, że dama owa będzie niezgorzej wyglądać na scenie, to również by się pan nie omylił. Spójrz pan! Jak to się panu podoba?
Rzuciwszy to pytanie pan Crummles rozwinął czerwony afisz i niebieski afisz, i żółty afisz; w górnej ich części "wypisano olbrzymimi literami następującą wiadomość: „Pierwszy występ niezrównanej panny Petowker z Teatru Królewskiego przy Drury Lane".
— Na Boga! — zawołał Nicholas. — Znam tę damę!
— A zatem zna pan największy talent, jaki mieścił się kiedykolwiek w ciele jednej młodej osoby — odparł pan Crummles zwijając afisze. — Oczywiście... To talent w swoim rodzaju... tak... w swoim rodzaju. „Krwawy zbir" — dodał z proroczym westchnieniem — „Krwawy zbir" umrze wraz z tą dziewczyną. A poza tym to jedyna sylfida, jaką widziałem, która potrafi stać na jednej nodze i grać na tamburinie kolanem drugiej... tak jak prawdziwa sylfida.
— Kiedy ma przyjechać? — spytał Nicholas.
— Spodziewamy się jej dzisiaj — odrzekł pan Crummles. — To stara znajoma pani Crummles. Pani Crummles pierwsza zauważyła, na co stać pannę Petowker. Prawdę mówiąc, pani Crummles nauczyła ją niemal wszystkiego, co potrafi. To pani Crummles była pierwszym „Krwawym zbirem".
— Doprawdy?
— Tak. Ale musiała tego zaniechać.
— Czy jej to nie odpowiadało? — spytał Nicholas.
— Nie tyle jej, co publiczności — odrzekł pan Crummles. — Nikt nie mógł tego wytrzymać. To było zbyt wstrząsające. Pan jeszcze nie zna pani Crummles. Nicholas odważył się na uwagę, że chyba ją zna.
— Nie! — odpowiedział pan Crummles. — Nie zna pan, na pewno nie. Nawet ja sam jej nie znam. Nie sądzę, żeby kraj mógł się poznać na pani Crummles za jej życia. Co rok nowe talenty buchają z tej zadziwiającej kobiety. Pomyśl pan tylko! Matka sześciorga dzieci, z których troje żyje i wszystkie są na scenie!
— Nadzwyczajne! — zawołał Nicholas.
— Ach! Doprawdy nadzwyczajne! — przyznał pan Crummles, z upodobaniem zażywając szczyptę tabaki i poważnie potrząsając głową. — Do ostatniego jej benefisu, słowo artysty, nie miałem pojęcia, że w ogóle umie tańczyć, a jednak grała Julię i Helenę Mac Gregor, w przerwie zaś wykonała solowy taniec marynarski ze skokami przez linę! Kiedy po raz pierwszy ujrzałem tę wspaniałą kobietę, Johnson — ciągnął przysuwając się nieco bliżej i mówiąc poufałym, przyjacielskim tonem — stała na głowie na drzewcu dzidy, a wokół niej płonął wspaniały fajerwerk!
— Zadziwia mnie pan! — powiedział Nicholas.
— To ona zadziwiła mnie! — odparł pan Crummles bardzo poważnie. — Taki wdzięk w połączeniu z takim dostojeństwem! Od tej chwili zacząłem ją uwielbiać.
Przybycie utalentowanego przedmiotu rozmowy przerwało pochwalny hymn pana Crummlesa. Niemal w tej. samej chwili wszedł młody pan Percy Crummles i podał swej czcigodnej matce list, który nadszedł poranną pocztą. Na widok pisma, jakim koperta była adresowana, pani Crummles zawołała: „Pewna jestem, że to od Henrietty Petowker!" i niezwłocznie pogrążyła się w lekturze.
— Czy... wszystko... — zaczął pan Crummles z wahaniem.
— Ach, tak! Wszystko w porządku — powiedziała pani Crummles uprzedzając pytanie małżonka. — Dla niej to po prostu coś wspaniałego!
— To najwspanialsza historia, o jakiej kiedykolwiek słyszałem — powiedział pan Crummles, a potem pan Crummles, pani Crummles i młody pan Percy Crummles wybuchnęli śmiechem. Nicholas pozwolił im się weselić do woli w ścisłym rodzinnym gronie, sam zaś poszedł do swego mieszkania zastanawiając się głęboko, jakie to tajemnicze sprawy panny Petowker mogły wywołać tyle uciechy, i wyobrażając sobie, z jakim zdumieniem dowie się ta młoda dama o jego nagłym wstąpieniu do zawodu, którego sama była tak znamienitą i wspaniałą
ozdobą.
Mylił się jednak, albowiem, czy to pan Wincenty Crummles utorował był drogę, czy też panna Petowker miała jakiś szczególny powód, by traktować Nicholasa z jeszcze większą niż zazwyczaj uprzejmością, dość że powitanie ich, które odbyło się nazajutrz w teatrze, wyglądało raczej na spotkanie dwojga serdecznych przyjaciół, nierozłącznych od dziecinnych lat, niż na odnowienie znajomości damy i dżentelmena, którzy widzieli się dotychczas zaledwie kilka razy i to najzupełniej przypadkowo. Panna Petowker szepnęła nawet, że w rozmowach z rodziną dyrektora pominęła milczeniem Kenwigsów i dała do zrozumienia, iż poznała pana Johnsona w najwyższych i nader wykwintnych kołach towarzyskich. Kiedy zaś Nicholas przyjął tę wiadomość z niekłamanym zdziwieniem, panna Petowker, uśmiechając się czarująco, dodała, iż wierzy głęboko w jego życzliwość, którą niebawem będzie miała sposobność ocenić.
Tegoż wieczora Nicholasa spotkał zaszczyt, wystąpił bowiem w krótkiej sztuczce z panną Petowker. Nie mógł przy tej sposobności nie zauważyć, że gorące przyjęcie artystka zawdzięcza przede wszystkim pewnemu szczególnie wytrwałemu parasolowi z loży pierwszego piętra. Spostrzegł również, iż urocza aktorka rzuca wiele słodkich spojrzeń w kierunku, z którego dochodzi stukot owego parasola, a po każdym takim spojrzeniu parasol rozpoczyna na nowo. W pewnej chwili pomyślał nawet, że osobliwego kształtu kapelusz, widoczny w tym samym co i parasol kącie, nie jest moi zupełnie obcy, lecz, zajęty własną rolą, nie poświęcił tej myśli uwagi i nim wrócił do domu, całkowicie wywietrzała mu ona z głowy.
Nicholas i Smike siadali właśnie do kolacji, kiedy jeden z domowników oznajmił przez drzwi, że na dole czeka jakiś dżentelmen, który chce mówić z panem Johsonem.
— Cóż, jeśli chce, to proszę mu powiedzieć, że nie ma innej rady, tylko musi przyjść na górę — odparł Nicholas. — Przypuszczam, Smike, że to ktoś z naszego głodnego bractwa.
Współlokator spojrzał na zimne mięso obliczając w duchu ilość, jaka mogłaby pozostać na jutrzejszy obiad, i schował ukrajaną dla siebie porcję pragnąc, by skutki najazdu były mniej straszliwe.
— Ktoś, kto jeszcze tutaj nie był — powiedział Nicholas — bo potyka się na każdym stopniu. Proszę wejść, proszę! Wielkie nieba! Pan Lillyvick?
Był to istotnie poborca opłat za wodę, który z nieruchomą twarzą i wzrokiem bez wyrazu uścisnął dłoń Nicholasa w niezwykle pompatyczny i dostojny sposób, po czym usadowił się przy kominku.
— Kogo widzę? Kiedy pan tu przyjechał? — spytał Nicholas.
— Dzisiaj rano — odparł pan Lillyvick.
— Ach, rozumiem! Więc to pan był w teatrze wieczorem i to pański para...
— Ten oto parasol — przerwał pan Lillyvick podnosząc pękaty, zielony, bawełniany parasol ze złamanym czubkiem. — Co pan myśli o tym przedstawieniu?
— Jeśli, jako jeden w wykonawców, mogę powiedzieć coś na ten temat — odparł Nicholas — było, jak sądzę, zupełnie przyjemne.
— Przyjemne! — zawołał poborca. — Ja powiedziałbym, panie, że było zachwycające.
Pan Lillyvick pochylił się do przodu, by podkreślić w ten sposób ostanie słowo, a następnie wyprostował się i począł marszczyć brwi i kiwać głową niezliczoną ilość razy.
— Powiedziałem: zachwycające — powtórzył. — Porywające, bajeczne, pełne życia! — i pan Lillyvick znowu się wyprostował, znowu zmarszczył brwi i znowu zaczął kiwać głową.
— Ach! — odezwał się Nicholas zdziwiony trochę takimi objawami gorącego uznania. — Tak... to zdolna dziewczyna.
— To boska istota! — poprawił pan Lillyvick i dwukrotnie, jak poborca we drzwi, stuknął o podłogę wyżej już wspomnianym parasolem. — Znałem dawniej, panie, różne boskie aktorki. Pobierałem niegdyś... a przynamniej zgłaszałem się, by pobierać... tak, zgłaszałem się i to bardzo często... by pobierać opłaty za wodę w domu pewnej boskiej aktorki, która mieszkała w moim obwodzie przez przeszło cztery lata, nigdy jednak... nie!... nigdy, panie... wśród wszystkich boskich aktorek czy nie aktorek nie widziałem istoty bardziej boskiej niż Henrietta Petowker.
Nicholas z wielkim trudem hamował śmiech, więc obawiając się odezwać kiwał tylko głową w takt kiwnięć pana Lillyvicka i milczał.
— Chciałbym zamienić z panem kilka słów na osobności — rzekł poborca.
Nicholas rzucił Smike'owi wesołe spojrzenie, które ten pojął w lot i wyniósł się z pokoju.
— Stan kawalerski to bieda, panie, bieda — westchnął pan Lillyvick.
— Doprawdy?
— Doprawdy! — odparł poborca. — Żyję na tym świecie blisko sześćdziesiąt lat i powinienem chyba wiedzieć, jak to wszystko wygląda.
„Powinieneś wiedzieć, rzeczywiście — pomyślał młodzieniec — ale czy wiesz, to całkiem odmienna sprawa.
— Jeśli tak się przypadkiem zdarzy, że kawaler zaoszczędzi coś niecoś — ciągnął gość — jego siostry i bracia, siostrzeńcy i siostrzenice myślą tylko o jego pieniądzach, a nie o nim. Jeśli nawet, będąc człowiekiem na świeczniku, jest on głową rodziny, to znaczy pniem, z którego wyrastają wszystkie gałęzie, to i tak krewni wciąż życzą mu śmierci i trapią się za każdym razem, kiedy zobaczą go w dobrym zdrowiu, bo chcą jak najszybciej dobrać się do jego mająteczku. Rozumie pan?
— O, tak! — odrzekł Nicholas. — Nie ulega wątpliwości, że to bardzo prawdziwe.
— Główny powód, żeby się nie żenić, to związane z tym wydatki — podjął pan Lillyvick. — One mnie tylko powstrzymywały, bo inaczej... mój Boże! — zawołał strzelając palcami. — Mógłbym mieć pięćdziesiąt kobiet.
— Pięknych kobiet? — spytał Nicholas.
— Pięknych kobiet, panie — odparł poborca. — No... zapewne nie tak pięknych jak Henrietta Petowker, bo to niezwykły wyjątek, jakich, zapewniam pana, nie spotyka na swej drodze byle jaki mężczyzna. A teraz wyobraź pan sobie, że ktoś może dostać majątek w żonie, zamiast z żoną, co?
— Cóż, to po prostu szczęście — odrzekł Nicholas.
— I ja tak powiadam — mówił poborca dobrotliwie postukując go parasolem po głowie — tak właśnie powiadam. Henrietta Petowker, utalentowana Henrietta Petowker, stanowi majątek sama w sobie, a więc zamierzam...
— Uczynić z niej panią Lillyvick — podpowiedział Nicholas.
— Nie, panie! Nie uczynię z niej pani Lillyvick — odrzekł gość. — Aktorki zachowują zawsze panieńskie nazwiska... To zasada, panie, zasada... Ale zamierzam poślubić ją, poślubić już pojutrze.
— Gratuluję panu — powiedział Nicholas.
— Dziękuję panu — odparł poborca zapinając guziki surduta. — Sam oczywiście będę odbierał jej gażę, a spodziewam się, że mimo wszystko dwie osoby można utrzymać prawie równie tanim kosztem, jak jedną. Jest w tym pewna pociecha.
— W takiej chwili nie trzeba panu chyba żadnej pociechy? — zauważył Nicholas.
— Nie! — odpowiedział pan Lillyvick, nerwowo potrząsając głową. — Nie... oczywiście, że nie.
— Ale czemu, panie Lillyvick, obydwoje państwo przyjechali tutaj, jeżeli się chcecie pobrać — zapytał Nicholas.
— Otóż, przyszedłem do pana, żeby to właśnie wytłumaczyć — odparł poborca opłat za wodę. — Prawdę rzekłszy, uważamy, że najlepiej będzie zachować tajemnicę wobec rodziny.
— Rodziny?! — zdziwił się Nicholas. — Jakiej rodziny?
— Oczywiście wobec Kenwigsów — wyjaśnił pan Lillyvick. — Gdyby moja siostrzenica i jej dzieci usłyszały choćby jedno słówko na ten temat przed moim wyjazdem, dostałyby u moich stóp ataków nerwowych i nie uspokoiłyby się, dopóki nie złożyłbym przysięgi, że nie ożenię się z nikim... albo też postarałyby się jakoś dowieść przed sądem, że jestem obłąkany czy coś równie okropnego — zakończył i zadrżał wymawiając ostatnie słowa.
— Z całą pewnością — przyznał Nicholas. —' Tak... nie ma wątpliwości, że Kenwigsowie byliby zazdrośni.
— Aby temu zapobiec — ciągnął pan Lillyvick — Henrietta Petowker (uzgodniliśmy to pomiędzy sobą) miała przyjechać tutaj do swych przyjaciół, Crummlesów, pod pozorem tego engagement, ja zaś miałem wybrać się poprzedniego dnia do Guildford i spotkać się z nią w dyliżansie, co też uczyniłem i wczoraj wyjechaliśmy razem z Guildford. Otóż obawiając się, że pan mógłby pisać do pana Noggsa i wspomnieć coś o nas, pomyśleliśmy, że lepiej przypuścić pana do sekretu. Do ślubu wyruszymy z mieszkania Crummlesów i bardzo nam będzie miło ujrzeć pana przed kościołem albo, jeśli panu to bardziej odpowiada, w porze śniadania. Widzi pan, nie będzie ono kosztowne — mówił chcąc usilnie zapobiec wszelkim nieporozumieniom na ten temat — po prostu grzanki i kawa, może dla okrasy trochę, widzi pan, krewetek, czy czegoś w tym rodzaju...
— Tak, tak, rozumiem — powiedział Nicholas. — Ach, przyjdę nad wyraz chętnie. Sprawi mi to wielką przyjemność. Gdzie zatrzymała się pani... u pani Crummles?
— Otóż nie — odrzekł poborca. — Nie bardzo mogli pomieścić ją u siebie, wobec czego mieszka z pewną swoją znajomą i drugą młodą damą. Obie również należą do teatru.
— Zapewne z panną Snevellicci? — powiedział Nicholas.
— Tak brzmi jej nazwisko.
— I panie te będą druhnami, jak sądzę — ciągnął Nicholas.
— Aha — przyznał poborca z żałosną miną. — Chcą, żeby były cztery druhny. Obawiam się, że urządzą wszystko zbyt teatralnie.
— Ależ nie! Na pewno nie! — zaprzeczył Nicholas, nieudolnie próbując pokryć śmiech kaszlem. — Któż to. może być tą czwórką? Oczywiście panna Snevellicci... panna Ledrook...
— To... to cudowne dziecko — mruknął poborca.
— Cha, cha, cha!... — wybuchnął Nicholas. —Bardzo przepraszam, sam nie wiem, z czego się śmieję... Tak... To będzie bardzo piękne... A więc cudowne dziecko i kto jeszcze?
— Inna młoda osoba — odparł poborca — jeszcze jedna przyjaciółka Henrietty Petowker. No, będzie się pan pilnował, żeby nic nie powiedzieć na ten temat, co?
— Może pan na mnie polegać— zapewnił Nicholas. — Czy nie zechce pan coś z nami zjeść lub wypić?
— Nie — rzekł pan Lillyvick. — Nie jestem przy apetycie. Myślę, że pożycie małżeńskie to coś bardzo miłego, co?
— Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości — odrzekł Nicholas.
— Tak — powiedział poborca. — Z całą pewnością. Ach, tak! Niewątpliwie. Dobranoc!
Z tymi słowy pan Lillyvick — którego zachowanie zdradzało podczas całej tej rozmowy najosobliwszą mieszaninę zdecydowania i wahań, ufności i powątpiewania, tkliwości, obaw przed przyszłością, skąpstwa i poczucia własnego dostojeństwa — wyszedł z pokoju i zostawił Nicholasa, który, gdyby miał na to ochotę, mógłby teraz w samotności pozwolić sobie na szczery śmiech.
Nie wdając się w rozważania, czy dla Nicholasa dzień poprzedzający uroczystość zaślubin składał się ze zwykłej ilości normalnie długich godzin, czy też nie, wypada tu wspomnieć, że dla osób bliżej zainteresowanych tym wydarzeniem minął on tak niezmiernie szybko, iż panna Petowker obudziwszy się następnego ranka w sypialni panny Snevellicci oświadczyła, że nic nigdy nie zdoła ją przekonać, iż to naprawdę dzień, który ma przynieść taką zmianę w jej życiu.
— Nigdy w to nie uwierzę — mówiła panna Petowker. — Doprawdy, nie mogę! Nie ma o czym mówić! Nigdy nie zdecyduję się na takie przejście.
Słysząc to panna Snevellicci i panna Ledrook — które doskonale wiedziały, iż ich piękna przyjaciółka zdecydowała się już przed trzema lub czterema laty i w każdym dniu tych minionych lat ochoczo poddałaby się grożącemu dzisiaj okropnemu przejściu, gdyby zdołała znaleźć jakiegokolwiek odpowiedniego dżentelmena gotowego na podobne ryzyko —. rozpoczęły pełne pociechy i otuchy kazanie. Mówiły, jak powinna być dumną, iż w jej mocy leży obdarowanie nieprzerwanym pasmem szczęścia godnego jej człowieka i jak nieodzownym jest dla całej ludzkości, by kobiety posiadały w takich chwilach moc i umiejętność rezygnacji. Mówiły dalej, że jakkolwiek one znajdują prawdziwe szczęście w życiu samotnym, z którym niechętnie by się rozstały (Nie! Za nic na świecie!) — jednakże (Dzięki Bogu!), jeśli ma nadejść taki dzień, 'to żywią nadzieję, iż zbyt dobrze znają swe obowiązki, by miały wówczas sarkać. Wręcz przeciwnie, z uległością i pokorą ducha poddadzą się losowi, jaki niewątpliwie przeznaczyła im Opatrzność z myślą o szczęściu i radości bliźnich.
— Mogłabym uważać za straszny cios— powiedziała panna Snevellicci — zerwanie dawnych związków i różnych tym podobnych jak-to-się-tam-mówi, ale poddałabym się, moja droga, poddałabym się bez wątpienia.
— I ja również — dodała panna Ledrook. — Ubiegałabym się raczej o jarzmo, niżbym go unikała. Łamałam dawniej serca i dziś tego żałuję. Straszne jest nawet dla mnie wspomnienie tych rzeczy.
— Straszne, doprawdy — przyznała panna Snevellicci. — A teraz, Led, moja droga, musimy ją stanowczo ubierać, bo się na pewno spóźnimy.
Te rozważania moralne lub, być może, obawa spóźnienia, podtrzymały pannę młodą na duchu w czasie ceremonii wkładania ślubnej sukni, po czym zastosowano na zmianą odpowiednie dawki gorącej herbaty i koniaku jako środek, który miał wzmocnić jej słabe nogi i przyczynić się do pewniejszego kroku.
— Jak się teraz czujesz, moja kochana? — zapytała panna Snevellicci.
— Ach, Lillyvick! — zawołała oblubienica. — Gdybyś wiedział, co cierpię dla ciebie!
— Ależ wie to, wie, moja kochana, i oczywiście nigdy ci tego nie zapomni — powiedziała panna Ledrook.
— Myślisz, że nie zapomni? — krzyknęła panna Petowker zdradzając niepospolite doprawdy zdolności aktorskie. — Ach! Czy myślisz, że nie zapomni? Czy myślisz, że Lillyvick zawsze będzie pamiętał, zawsze, zawsze, zawsze?!
Nie wiadomo, do czego mógłby doprowadzić taki wybuch uczuć, gdyby w tej właśnie chwili panna Snevellicci nie oznajmiła o przybyciu jednokonnej karetki, co tak przejęło pannę młodą, że niezwłocznie ustały różnorodne niepokojące objawy, które dotychczas przybierały wciąż na sile; podbiegła do lustra, poprawiła strój i spokojnie oświadczyła, że gotowa jest do złożenia ofiary.
Wobec tego sprowadzono ją, trzymając pod ręce, do pojazdu, a gdy się już tam znalazła, „trzymano ją", jak wyraziła się panna Snevellicci, przy pomocy soli trzeźwiących, łyków koniaku i innych łagodnych środków pobudzających, dopóki karetka nie stanęła przed domem dyrektora. Drzwi były już otwarte przez dwu młodych panów Crummlesów, którzy przystroili się w białe kokardy i ubrali w najwykwintniejsze i najbardziej olśniewające kamizelki, jakich dostarczyć mogła teatralna garderoba. Dzięki połączonym wysiłkom tych młodych dżentelmenów oraz druhen i przy wydatnej pomocy woźnicy dostarczono wreszcie pannę Petowker na pierwsze piętro w stanie wielkiego osłabienia, a. tam, na widok młodocianego oblubieńca, zemdlała natychmiast i z wielkim poczuciem godności.
— Henrietto Petowker — przemówił pan Lillyvick. — Uspokój się, moja najmilsza.
Panna Petowker chwyciła dłoń swego wybrańca, lecz wzruszenie odebrało jej mowę.
— Czy to mój widok tak cię przeraża, Henrietto Petowker? — zapytał poborca.
— Ach, nie, nie, nie! — odparła oblubienica. — Ale wszyscy przyjaciele... najdrożsi przyjaciele... moich młodych dni... porzucić ich... wszystkich... to taki straszny wstrząs!
Wyraziwszy ból w tych słowach panna Petowker zaczęła kolejno wyliczać drogich przyjaciół swych młodych dni i przyzywać tych z ich grona, którzy byli obecni, by zbliżyli się i wzięli ją w objęcia, gdy zaś to się skończyło, przypomniała sobie, że pani Crummles była dla niej więcej niż matką, a potem, że pan Crummles był dla niej więcej niż ojcem, a potem, że młodzi panowie Crummles i panna Ninetta Crummles byli dla niej więcej niż rodzeństwem. Te liczne wspomnienia, którym towarzyszyło wiele uścisków, zajęły mnóstwo czasu, żeby się więc nie spóźnić do kościoła, trzeba było tam jechać bardzo prędko.
Korowód składał się z dwu wynajętych jednokonnych karetek. Pierwszą z nich jechali: panna Bravassa (czwarta druhna), pani Crummles, poborca i pan Folair, który został wybrany starszym drużbą. Drugą zajmowali: panna młoda, pan Crummles, panna Snevellicci, panna Ledrook i cudowne dziecko. Stroje były prześliczne. Druhny tonęły po prostu w sztucznych kwiatach, zwłaszcza cudowne dziecko nikło niemal całkowicie w przenośnej altance, w którą było oprawione. Panna Ledrook, romantyczna dusza, nosiła na piersi miniaturę jakiegoś nieznanego wyższego oficera nabytą niedawno wprost za bezcen; pozostałe damy urządziły bogatą wystawę wspaniałej sztucznej biżuterii, w niczym niemal nie ustępującej prawdziwej, a pani Crummles przystroiła się w surowy i chmurny majestat, który budził ogólny podziw.
Lecz wygląd pana Crummlesa był bodaj bardziej uderzający i właściwy na tę uroczystość niż któregokolwiek z uczestników orszaku. Wprowadzając bowiem w czyn jakąś szczęśliwą i oryginalną koncepcję dżentemenów, który, zastępował ojca panny młodej, ucharakteryzował się do tej roli przy pomocy teatralnej peruk wzoru znanego ogólnie pod nazwą „donica", a ponadto wdział tabaczkowe ubranie z ubiegłego stulecia, popielate jedwabne pończochy i pantofle ze sprzączkami. By tym wierniej odtworzyć wcielaną przez siebie postać, zdecydował, iż będzie głęboko wzruszony, toteż gdy orszak wkroczył do kościoła, szlochy czułego rodzica były tal wstrząsające, że kościelny podsunął myśl, by dżentelmen ów udał się do zakrystii i przed rozpoczęciem obrzędu wzmocnił swe siły szklanką wody.
Pochód przez kościelną nawę był przepiękny; najpierw oblubienica i cztery druhny — obrazek zawczasu przemyślany i przygotowany na wielu próbach; później poborca, za którego plecami starszy drużba naśladował chód i ruchy pana młodego w sposób budzący nieopisaną uciechę kilku znajomych z teatru, zgromadzonych ni chórze; następnie pan Crummles idący chwiejnym krokiem starca; dalej pani Crummles sunąca marszem scenicznym, na który składał się posuwisty krok, a po nim nagłe zatrzymanie — wszystko to stanowiło rzadko spotykaną, doskonałą całość. Z obrzędem zaślubin załatwiono się nader szybko, ą gdy obecni złożyli swe podpisy w aktach (przy tej okazji pan Crummles, kiedy przyszła nań kolej, przetarł starannie i włożył na nos olbrzymich rozmiarów okulary), w wyśmienitych humorach wrócili do domu na śniadanie i zastali tam oczekującego na nich Nicholasa.
— No, a teraz — powiedział pan Crummles, który pomagał pani Grudden w przygotowaniach zakrojonych na większą skalę, niż mogło to być miłym dla poborcy — śniadanie, śniadanie!
Nie trzeba było ponawiać zaproszenia. Towarzystwo stłoczyło się i ścisnęło przy stole, jak tylko mogło i bez zwłoki zabrało się do jedzenia. Panna Petowker rumieniła się bardzo silnie, kiedy ktoś na nią patrzył, i jadła bardzo wiele, kiedy nikt na nią nie patrzył. Pan Lillyvick zaś przystąpił do dzieła z mocnym postanowieniem, że jeśli już musi płacić za te wszystkie dobre rzeczy, to o ile możności jak najmniej jedzenia pozostawi na później tym Crummlesom.
— Prędko się to załatwia, co? — spytał poborcy pan Folair, który pochylił się nad stołem, by rozpocząć rozmowę.
— Co się prędko załatwia, drogi panie? — odparł pan Lyllyvick.
— Nałożenie więzów... Zaopatrzenie się w małżonkę — wyjaśnił pan Folair. — To nie trwa długo, co?
— Tak — rzekł pan Lillyvick pąsowiejąc. — To nie trwa długo. I cóż z tego, mój panie?
— Ach, nic — powiedział aktor. — Nałożenie stryczka na szyję też nie zajmuje człowiekowi wiele czasu, co? Cha, cha, cha!
Poborca odłożywszy nóż i widelec rozejrzał się wokół z pełnym zgorszenia zdziwieniem.
— Stryczka! — powtórzył.
Zapadła grobowa cisza, gdyż pan Lillyvick przybrał wyraz niezwykłej godności.
— Stryczka! — zawołał znowu. — Czy w tym towarzystwie usiłuje ktoś przeprowadzić porównanie pomiędzy małżeństwem i wieszaniem?
— Stryczek, widzi pan... — podjął pan Folair, zbity nieco z tropu.
— Stryczek, panie? — przerwał pan młody. — Kto ośmiela się mówić do mnie o stryczku i o Henriecie Petow...
— Lillyvick — poprawił pan Crummles.
— ...Henriecie Lillyvick jednym tchem — ciągnął poborca. — Czyż w tym domu w obecności pana i pani Crummles, którzy wychowali utalentowane i zacne potomstwo na swą pociechę, na cudowne dzieci i Bóg wie na co, czyż mamy słuchać opowiadań o stryczkach?
— Folair, zadziwiasz mnie — powiedział pan Crummles sądząc, iż po tej wzmiance o nim i jego towarzyszce życia wypada poczuć się dotkniętym.
— Czego wy ode mnie chcecie? — bronił się gwałtownie aktor. — Cóż ja takiego zrobiłem?
— Co pan zrobił? — zawołał pan Lillyvick. — Ugodził pan w podstawę społeczeństwa!...
— I w najszlachetniejsze, najtkliwsze uczucia — dodał pan Crummles powracając do roli ojca.
— I w najczcigodniejsze, najbardziej szacowne więzy społeczne — ciągnął poborca. — Stryczek! Zupełnie, jak gdyby ktoś był schwytany, wciągany podstępem do stanu małżeńskiego, przywiązywany za nogę, a nie szedł do ołtarza z własnego wyboru, nie radował się tym uroczystym aktem!
— Nie zamierzałem wcale dać do zrozumienia, że pan był chwytany, wciągany podstępem i przywiązywany za nogę — rzekł aktor. — Bardzo mi z tego powodu przykro i nic więcej nie mogę powiedzieć.
— Powinno panu być przykro, mój panie — odparł pan Lillyvick. — A mnie miło słyszeć, że posiada pan jeszcze dość delikatności, by to odczuć.
Ponieważ ostatnia wypowiedź zdawała się kończyć kłótnię, pani Lillyvick osądziła, że to najlepsza sposobność do wybuchnięcia płaczem (uwaga towarzystwa nie była już rozproszona) i wezwania na pomoc wszystkich czterech druhen, co zrobiła niezwłocznie, choć nie bez pewnego zamieszania, gdyż pokój był mały, a obrus długi i gdy ruch się zaczął, cały stos talerzy został zmieciony ze stołu. Lecz mimo to pani Lillyvick nie pozwoliła się ukoić, dopóki strony walczące nie przyrzekły zaprzestać dysputy, co, po należytym uporze, uczyniły. Pan Folair siedział odtąd w posępnym milczeniu i zadowalał się— kiedy ktoś przemawiał — szczypaniem Nicholasa w udo, okazując w ten sposób pogardę zarówno dla mówcy, jak i dla jego słów.
Mów było bardzo wiele — kilka Nicholasa, kilka pana Crummlesa, a kilka poborcy; z dwiema wystąpili młodzi panowie Crummles dziękując w ten sposób za podziękowania, jakimi zostali obdarzeni, a jedną — przy której pani Crummles roniła łzy — wygłosiło cudowne dziecko w imieniu druhen. Były również i śpiewy (panny Ledrook i panny Bravassa), a niewątpliwie mogłoby ich być więcej, gdyby woźnica jednokonnej karetki, który zajechał, by odwieźć szczęśliwą parę do przystani, skąd odpływał parostatek do Ryde, nie wystąpił z kategorycznym oświadczeniem, iż jeśli para owa zaraz nie wyjedzie, to on będzie musiał bezwarunkowo zażądać dodatkowych osiemnastu pensów ponad umówioną i uzgodnioną zawczasu kwotę swych należności.
Ta straszliwa groźba rozbiła towarzystwo. Po wielce patetycznym pożegnaniu pan Lillyvick i jego młoda małżonka odjechali do Ryde, gdzie w ścisłym odosobnieniu mieli spędzić dwa najbliższe dni; towarzyszyło im cudowne dziecko. Mianowane ono zostało podróżującą druhną na wyraźne życzenie pana Lillyvicka, a to z tego względu, że obsługa parostatku, wprowadzona w błąd wzrostem tej młodej damy, przewiezie ją za połowę ceny, co poborca uprzednio już zbadał.
Dnia tego nie było przedstawienia, a więc pan Crummles wyraził życzenie, by całe towarzystwo trwało na posterunku, dopóki wszystko do picia nie zostanie wypite. Nicholas jednak, który nazajutrz wieczorem miał wystąpić po raz pierwszy w roli Romea, wymknął się korzystając z chwilowego zamieszania, wywołanego nagłym wystąpieniem u pani Grudden objawów silnego zamroczenia alkoholem.
Do dezercji tej skłoniły go nie tylko własne chęci, lecz również troska o Smike'a, który miał odegrać rolę Aptekarza, a nie zdołał wbić sobie w głowę więcej ponad ogólnikowy pogląd, że ma być bardzo głodny, co zresztą — ze względu zapewne na własne wspomnienia — przyszło mu z wielką łatwością.
— Nie wiem, co robić, Smike — rzekł Nicholas i odłożył książkę. — Obawiam się, biedaku, że nie potrafisz tego zapamiętać.
— I ja się obawiam — westchnął Smike potrząsając głową. — Myślę, że gdyby... ale miałby pan z tym tyle kłopotu...
— Co myślisz? — spytał Nicholas. — Nie troszcz się o mnie.
— Myślę — podjął Smike — że gdyby pan powtarzał mi wszystko po małym kawałeczku; powtarzał i znowu powtarzał, to ja bym zapamiętał pańskie słowa.
— Doprawdy? — zawołał Nicholas. — Dobry pomysł! Zobaczymy, kto się pierwszy zmęczy. Możesz być pewien, Smike, że nie ja! A więc:
„Któż to woła takim donośnym głosem?"
— Któż to woła takim donośnym głosem? — powiedział Smike.
— Któż to woła takim donośnym głosem? — powtórzył Nicholas.
— Któż to woła takim donośnym głosem? — krzyknął Smike.
W taki to sposób dopytywali się i dopytywali wzajemnie, któż to woła takim donośnym głosem, a gdy Smike wyuczył się już tego zdania na pamięć, Nicholas przeszedł do drugiego, później do dwóch naraz, później do trzech i tak dalej, dopóki o północy biedny Smike nie przekonał się Z niewypowiedzianą radością, że naprawdę zaczyna pamiętać coś niecoś z tekstu.
Wczesnym rankiem powrócili do tego samego i Smike, któremu osiągnięte postępy dodawały pewności siebie, uczył się już szybciej i z większym zapałem. Kiedy zaś swobodnie panował nad słowami, Nicholas pokazał mu, jak ma wejść trzymając obie ręce na brzuchu i jak musi głaskać się od czasu do czasu po żołądku w ten ustalony sposób, w jaki ludzie na scenie dają do zrozumienia, że chętnie by coś zjedli. Ukończywszy poranną próbę wrócili do pracy i nie zaniechali jej, z wyjątkiem krótkiej przerwy na obiad, aż do wieczora, kiedy udali się do teatru.
Nigdy nauczyciel nie miał chętniejszego, pokorniejszego, pilniejszego ucznia. Nigdy uczeń nie miał cierpliwszego, bardziej niestrudzonego, wyrozumialszego, łagodniejszego nauczyciela.
Gdy skończyli się ubierać, Nicholas wszystkie wolne od wystąpień scenicznych chwile poświęcał na lekcje, które wydały pożądane owoce. Romeo Ncholasa był przyjęty z wielkim aplauzem i niezmiernie życzliwie, a Smike został jednomyślnie obwołany, zarówno przez widownię, jak i aktorów, prawdziwym królem aptekarzy.
ROZDZIAŁ XXVI
W KTÓRYM MOWA A PEWNYCH KNOWANIACH, POWAŻNIE ZAGRAŻAJĄCYCH SPOKOJOWI PANNY NICKLEBY
Miejsce: eleganckie apartamenty prywatne przy Regent Street; czas — dla spracowanych i nudnych trzecia po południu, dla wesołych, z fantazją, pierwszą godzina dnia; osoby; lord Fryderyk Verisopht i jego przyjaciel, sir Mulberry Hawk.
Ci niepospolici dżentelmeni leżeli w niedbałych pozach na dwu sofach, pomiędzy którymi na nieporządnie nakrytym stole stało obfite, lecz nie tknięte jeszcze śniadanie. Gazety walały się po pokoju, ale i one, podobnie jak posiłek, zostały zlekceważone i nikt nie zwracał na nie uwagi, nie dlatego jednak, by jakaś ożywiona rozmowa usuwała na dalszy plan zainteresowanie ciekawymi wiadomościami z prasy; obecna w pokoju dwójka nie zamieniła dotąd ani jednego słowa i spoczywała w głębokim milczeniu, przerywanym tylko wtedy, gdy jeden z nich kręcąc się, by znaleźć dla zbolałej głowy wygodniejsze miejsce, wydawał pomruk zniecierpliwienia, czym na chwilę zakłócał spokój towarzysza.
Taki widok sam w sobie mógłby właściwie wystarczyć do oceny rozmiarów hulatyki ubiegłej nocy, nawet gdyby nie istniały inne wskazówki co do natury rozrywek, na jakich noc owa zbiegła. Para. brudnych, oblepionych ziemią kul bilardowych; dwa zgniecione cylindry; butelka od szampana z zabłoconą rękawiczką, owiniętą wokół szyjki, by ją móc tym pewniej uchwycić i użyć owej butelki jako "broni; złamana laska; pudełko do kart bez pokrywki; pusta sakiewka; zerwana dewizka; garść srebrnych monet pomieszanych z niedopałkami cygar i ich zwietrzałym, roztartym popiołem — takie i tym podobne liczne dowody hulatyki i awantur wyraźnie wskazywały na rodzaj wczorajszej wielkopańskiej zabawy.
Lord Fryderyk Verisopht odezwał się pierwszy. Zsunął na podłogę nogi w rannych pantoflach, ziewnął szeroko, dźwignął się, usiadł z trudem, zwrócił na przyjaciela tępe, zaspane oczy i zawołał nań sennym głosem.
— Halo! — odpowiedział sir Mulberry przewracając się z boku na bok.
— Czy będziemy leżeli tutaj cały dzień? — spytał lord.
— Nie widzę, żebyśmy byli zdolni do czegoś więcej... — odpowiedział sir Mulberry — ...przynajmniej na razie. Wcale nie mam dziś chęci do życia.
— Do życia! — zawołał lord Verisopht. — Wydaje mi się, że najprzyjemniej i najwłaściwiej byłoby zaraz umrzeć!
— No, to czemu nie umierasz? — mruknął sir Mulberry. Z tym zapytaniem odwrócił się twarzą do ściany i jak się mogło zdawać, usiłował zasnąć.
Jego przyjaciel i obiecujący uczeń przysunął krzesło do stołu i próbował zabrać się do jedzenia, ale przekonawszy się, że nie może nic przełknąć, podszedł leniwie do okna, a potem przykładając dłoń do rozpalonego czoła kręcił się, a wreszcie padł na sofę i znowu obudził towarzysza.
— O co ci chodzi, do diabła? — warknął sir Mulberry, gwałtownie siadając na swej kanapie.
Jakkolwiek sir Mulberry powiedział to ze złością, nie wydawało się, by uważał, że może sobie pozwolić na spoczynek, bo przeciągnął się kilkakrotnie, otrząsnął i powiedziawszy, że jest „piekielnie zimno", spróbował zabrać się do śniadania, co udało mu się lepiej niż jego mniej zahartowanemu przyjacielowi, wobec czego pozostał już przy stole.
— Przypuśćmy — odezwał się sir Mulberry trzymając smakowity kąsek na końcu widelca — że pogadamy znowu o naszym Nicklebiątku, hę?
— O Nicklebiątku... — powtórzył lord Verisopht — o którym Nicklebiątku: lichwiarzu czy dziewczynie?
— Zadziwia mnie twoja bystrość — odparł baronet. — Oczywiście, o dziewczynie.
— Obiecywałeś mi, że ją odnajdziesz — powiedział lord Verisopht.
— Istotnie, obiecywałem — rzekł przyjaciel — ale później zastanowiłem się głęboko nad tą historią. Nie masz do mnie zaufania w tej całej sprawie, więc sam musisz
znaleźć tę dziewczynę. — Ni-ie...— bronił się lord Verisopht.
— A ja mówię, że tak — odpowiedział przyjaciel. — Musisz ją sam odnaleźć. Nie sądź, że w myśli dodaję: „jeśli potrafisz". Wiem równie dobrze jak ty, że nigdy nie zobaczysz jej bez mojej pomocy. Nie! Mówię przecie, że musisz ją znaleźć... musisz... a ja naprowadzę cię na właściwą drogę.
— Niechże mnie piekło pochłonie, jeśli ty nie jesteś prawdziwym, diabelnym, szczerym, świetnie wytresowanym przyjacielem — powiedział młody lord, na którego słowa kompana podziałały niezwykle ożywiająco.
— Zaraz ci powiem, w jaki sposób — powiedział sir Mulberry. — Na tym obiedzie była ona tylko przynętą dla ciebie.
— Nie! — zawołał młody lord. — Po jakiego dia...
— Przynętą dla ciebie — powtórzył przyjaciel. — Przyznał mi się sam stary Nickleby.
— A to ci awantura! — zawołał lord Fryderyk.— Szlachetny, stary złodziej!
— Tak! — ciągnął sir Mulberry. — Stary dobrze wie, że to ładna młoda osóbka...
— Ładna! — przerwał młody lord. — Na mą duszę, Hawk, to skończona piękność... to... to... obraz... to... to... posąg... to... to... Na mą duszę, ona jest piękna!
— Cóż? — powiedział sir Mulberry wzruszając ramionami z obojętnością prawdziwą lub udaną. — Wszystko kwestia gustu, a jeśli mój różni się od twego, tym lepiej!
— Niechże to diabli! — zawołał lord. — A wtedy nie można cię było od niej oderwać. Ledwie udało mi się czasem wtrącić jakieś słówko.
— Starczy mi ten jeden raz, starczy.— odrzekł sir Mulberry. — Szkoda fatygi na dłuższe zabiegi. Jeśli naprawdę chcesz się zająć bratanicą, to powiedz stryjowi, że musisz się dowiedzieć, gdzie ona mieszka, jak mieszka i u kogo, albo przestaniesz być jego klientem. Od razu się wszystkiego dowiesz.
— Czemu nie powiedziałeś tego wcześniej — spytał lord Verisopht — zamiast pozwalać mi płonąć, spalać się i przez wieki wlec nędzny żywot?
— Po pierwsze, nic nie wiedziałem — odparł sir Mulberry beztrosko — a po drugie, nie przypuszczałem, że bierzesz to tak poważnie.
Otóż, prawdę rzekłszy, od czasu obiadu u pana Ralfa Nickleby sir Mulberry Hawk nie szczędził starań, by potajemnie zdobyć wiadomość, skąd Kate zjawiła się tak nagle i dokąd później wróciła. Ale bez pomocy pana Ralfa, którego nie widział od chwili ich nieprzyjemnego rozstania po wspomnianym obiedzie, żadne starania nie dawały rezultatów i sir Mulberry postanowił wreszcie powiedzieć młodemu lordowi, co wydobył wówczas z zacnego stryjaszka. Skłaniały go do tego różne względy, pośród których pewność, iż będzie wiedział wszystko, czego dowie się ten słaby młodzieniec, nie zajmowała zapewne ostatniego miejsca, gdyż sir Mulberry pragnął przede wszystkim spotkać jeszcze raz bratanicę lichwiarza i używając całej swej przebiegłości poniżyć jej dumę i pomścić się za okazywaną mu wzgardę. Była to zręczna intryga, która nie mogła zawieść i w każdym wypadku musiała obrócić się na korzyść sir Mulberry'ego, gdyż fakt, że zdołał on wydobyć z pana Ralfa Nickleby istotny cel wprowadzenia bratanicy w takie towarzystwo, oraz niepospolita bezinteresowność, z jaką wyjawił ów cel swemu przyjacielowi, winny poprawić tylko jego stosunki z owym przyjacielem i znacznie ułatwić (i tak już nader częstą i szybką) wędrówkę monet z kieszeni lorda Fryderyka Verisophta do kieszeni sir Mulberry Hawka.
W taki sposób rozumował baronet, a w wyniku tego rozumowania obaj panowie udali się do domu pana Ralfa Nickleby, by wykonać plan działania opracowany osobiście przez sir Mulberry'ego i zmierzający pozornie do urzeczywistnienia zamiarów lorda Fryderyka, a w istocie — do osiągnięcia celów jego przyjaciela.
Pana Ralfa zastali w domu: był sam. Kiedy wprowadził ich do salonu, przypomniała mu się widać scena, która się tam rozegrała, gdyż spojrzał na sir Mulberry'ego dziwnym wzrokiem, na co ów raczył odpowiedzieć jedynie niedbałym uśmiechem.
. Odbyli krótką konferencję na temat bieżących spraw pieniężnych, a zaraz po jej zakończeniu wysoko urodzony głupek (zgodnie z instrukcjami swego przyjaciela) poprosił, lekko zakłopotany, o rozmowę z panem Ralfem na osobności.
— Na osobności, hę? — zawołał sir Mulberry udając niezadowolenie. — Doskonale. Wobec tego wyjdę do sąsiedniego pokoju. Tylko nie trzymajcie mnie tam zbyt długo.
Z tymi słowy zabrał swój cylinder i nucąc jakąś melodię zniknął w sąsiednim salonie zamykając za sobą drzwi.
— A więc — rozpoczął pan Ralf — cóż to za sprawa, lordzie Fryderyku?
— Nickleby — powiedział klient i wyciągnął się na kanapie (na której siedział poprzednio) chcąc, by wargi jego znalazły się bliżej ucha starszego mężczyzny — cóż to za śliczna dziewczyna ta pańska bratanica!
- Doprawdy, lordzie Fryderyku? — odparł pan Ralf. — Być może... być może... Ja nie zaprzątam sobie głowy takimi głupstwami.
— Wie pan przecie, że to diabelnie ładna dziewczyna — podjął klient. — Musi pan wiedzieć, Nickleby. No, po cóż zaprzeczać.
— Tak. Wiem, że uchodzi za ładną — przyznał pan Ralf. — Prawdę mówiąc, wiem nawet, że jest ładna, A chociażbym nie wiedział, pan, lordzie, jest autorytetem w tego rodzaju kwestiach, a gust pański — we wszelkich kwestiach — jest doprawdy bezsporny.
Każdy prócz młodego człowieka, do którego skierowane były te słowa, musiałby dosłyszeć szyderczy ton, jakim zostały one wypowiedziane, i dostrzec towarzyszące im pełne wzgardy spojrzenie. Ale lord Fryderyk Verisopht był zarówno głuchy, jak ślepy i słowa te przyjął za dobrą monetę.
— Nie... — powiedział — może masz pan trochę słuszności, a może trochę się mylisz... Trochę tak, trochę nie, Nickleby. Chciałem się dowiedzieć, gdzie mieszka ta piękność, żeby móc jeszcze raz na nią spojrzeć.
— Doprawdy... — rozpoczął pan Ralf zwykłym swym głosem.
— Nie. mów pan tak głośno! — zawołał lord, świetnie się wywiązując z najtrudniejszej części wyuczonej roli. — Nie chcę, żeby Hawk coś usłyszał.
— Wie pan chyba, że to pański rywal, co? — spytał pan Ralf spoglądając nań przenikliwie.
— Jest nim zawsze i we wszystkim, niech go diabli! — odrzekł klient. — A teraz ja go chcę wystrychnąć na dudka! Cha, cha, cha! Będzie się wściekał, Nickleby, że my dwaj rozmawiamy bez niego. Gdzie ona mieszka, Nickleby, nic więcej. Powiedz mi pan tylko, gdzie ona mieszka.
„Bierze - pomyślał pan Ralf. — Bierze."
— Co, Nickleby, co? — napierał klient. — Gdzie ona mieszka?
— Doprawdy, lordzie Fryderyku — powiedział pan Ralf zacierając z namysłem ręce — muszę pomyśleć, nim to panu powiem.
— Ach, Nickleby! Lepiej wcale nie myśleć! — nalegał Verisopht. — Gdzież ona mieszka?
— Nic dobrego nie może wyniknąć, jeśli się pan tego dowie — odrzekł pan Ralf. — Wychowano ją cnotliwie i starannie. Tak... to ładna, uboga dziewczyna bez opieki... biedna dziewczyna... biedna dziewczyna...
Pan Ralf mówił o sytuacji Kate w taki sposób, jak gdyby zupełnie bezwiednie wypowiadał swe myśli na głos, lecz chytre, podstępne spojrzenia, jakie rzucał na towarzysza, wskazywały, że przypuszczenie takie byłoby zgoła fałszywe.
— Mówię panu, że chcę ją tylko zobaczyć! — zawołał lord. — Człowiek może chyba spojrzeć na ładną kobietę? To żadna krzywda dla niej. No, gdzie ona mieszka? Wiesz pan dobrze, Nickleby, że robisz na mnie majątek, a na mą duszę, nikt nie zaprowadzi mnie nigdy do kogoś innego, jeżeli mi to powiesz.
— Ponieważ przyrzeka mi pan, lordzie Fryderyku — rzekł pan Ralf z udaną niechęcią — i ponieważ szczegół nie mi zależy, by pozyskać pańskie względy, i ponieważ nie ma w tym niczyjej krzywdy... tak... niczyjej krzywdy... powiem panu. Ale niech pan to lepiej zachowa dla siebie — mówiąc te słowa pan Ralf wskazał w kierunku sąsiedniego pokoju i znacząco potrząsnął głową. Młody lord udawał, że zależy mu na tych ostrożnościach nie mniej niż panu Nickleby, a więc lichwiarz zdradził adres i rodzaj zajęcia swej bratanicy dodając, iż z tego, co słyszał o owej rodzinie, wnosi, że ambicją jej jest zawieranie znajomości z wysoko postawionymi osobami i niewątpliwie każdy lord, jeśli będzie chciał, bez trudu wejdzie do tego domu.
— Dzięki temu — dodał pan Ralf — ponieważ pragnie pan tylko zobaczyć ponownie moją bratanicę, może pan w każdej chwili osiągnąć swój cel.
Lord Verisopht podziękował za wskazówki ściskając kilka razy twardą i szorstką dłoń pana Ralfa, a potem szepnąwszy, iż najlepiej będzie zakończyć już rozmowę, zawołał do sir Mulberry Hawka, że może wrócić.
— Myślałem, żeście tu posnęli — rzekł sir Mulberry wchodząc z niezadowoloną miną.
— Przepraszam, że trzymałem cię tak długo — odparł głuptas — ale Nickleby był tak zdumiewająco zabawny, że nie mogłem wprost przerwać naszej rozmowy.
— Ależ nie, nie! — powiedział pan Ralf. — Wszystkiemu zawinił lord. Wie pan przecie, jak dowcipnym, wesołym, wytwornym, wykształconym człowiekiem jest lord Fryderyk. Uwaga na stopień! Może pan zechce przepuścić lorda, sir Mulberry.
Z takimi to uprzejmościami, z wieloma niskimi ukłonami i wciąż z tym samym drwiącym uśmiechem na twarzy pan Ralf sprowadzał gości ze schodów i tylko nieznaczne wygięcie warg wskazywało, iż dostrzega pełne podziwu spojrzenie sir Mulberry Hawka, który zdawał się składać mu milczące wyrazy uznania z powodu jego tak doskonałego i wytrawnego łotrostwa.
W tej chwili rozległ się dźwięk dzwonka i kiedy panowie znaleźli się w przedpokoju, Newman Noggs otwierał właśnie drzwi. Postępując według przyjętych w tym domu obyczajów Newman albo wpuściłby nowo przybyłą osobę w milczeniu, albo też poprosiłby ją, aby zechciała zaczekać w jego kantorku, dopóki dżentelmeni nie wyjdą. Lecz tym razem, spostrzegłszy, kim jest owa osoba, Newman, jakby z jakichś osobistych względów, śmiało złamał ów zwyczaj i spoglądając ku zbliżającej, się godnej trójce oznajmił dźwięcznym i donośnym głosem: „Pani Nickleby!"
— Pani Nickleby! — zawołał sir Mulberry Hawk, a lord odwrócił głowę i spojrzał w twarz przyjaciela.
Była to istotnie owa zacna dama, która otrzymała adresowany do właściciela list w sprawie najmu pustego domu w City i natychmiast przyniosła tę ofertę panu Nickleby.
— To nikt z pańskich znajomych — powiedział pan Ralf. — Wejdź do kantoru, moja... moja droga. Zaraz tam przyjdę.
— Nikt z moich znajomych! — zawołał sir Mulberry Hawk zbliżając się do zdumionej damy. — Czyżby to była pani Nickleby... matka panny Nickleby... tej zachwycającej istoty, którą miałem szczęście spotkać w tym domu, kiedy ostatnim razem byłem tu na obiedzie? Lecz nie! — odpowiedział sobie. — Nie! To być nie może! Te same rysy, ten sam niepojęty czar... Ale nie! Nie! Dama ta jest stanowczo zbyt młoda!
— Myślę, że szwagier może powiedzieć temu dżentelmenowi, jeśli wiadomość taka go interesuje, że Kate Nickleby jest moją córką — rzekła pani Nickleby odpowiadając wdzięcznym ukłonem na komplement.
— Jej córką, wasza lordowska mość — zawołał sir Mulberry zwracając się do przyjaciela. — Córką tej damy, lordzie Fryderyku.
„Lordzie! — pomyślała pani Nickleby. — A ja nigdy..."
— A więc, wasza lordowska mość — ciągnął sir Mulberry — oto dama, której łaskawemu małżeństwu zawdzięczamy tyle szczęścia. Ta dama jest matką uroczej panny Nickleby. Czy zauważył pan, lordzie Fryderyku, zdumiewające podobieństwo? Niech nas pan przedstawi, Nickleby!
Pan Ralf posłuchał jak gdyby niechętnie.
— Na mą duszę! Co za przemiłe spotkanie! — powie dział lord Fryderyk występując naprzód. — Jak się pan miewa?
Pani Nickleby była zbyt przejęta niezwykłą uprzejmością tych powitań oraz rozpaczą, że ubrała się w inny kapelusz, by udzielić bezpośredniej odpowiedzi, wobec czego w dalszym ciągu kłaniała się tylko, uśmiechała i zdradzała objawy wielkiego wzruszenia.
— Aaa... a jak się miewa panna Nickleby? — spytał lord Fryderyk. — Sądzę, że dobrze?
— Zupełnie dobrze, wasza lordowska mość, bardzo dziękuję — odparła zacna dama, która zdążyła już przyjść do siebie. — Zupełnie dobrze. Przez kilka dni źle się czuła, zaraz po tym obiedzie, a ja nie mogłam odpędzić myśli, że musiała się przeziębić, kiedy wracała dorożką do domu. Dorożki, wasza lordowska mość, to taki straszny wynalazek, że niemal wolałoby się o każdej porze dnia i nocy chodzić pieszo. Wydaje mi się, że dorożkarz może zostać skazany na dożywotnie zesłanie, jeśli ma stłuczoną szybę, lecz mimo to oni są tak nieopatrzni: wszyscy prawie jeżdżą ze stłuczonymi szybami. Kiedyś, wasza lordowska mość, miałam spuchniętą twarz przez całe sześć tygodni tylko dlatego, że jechałam dorożką... Myślę, że to była dorożka — mówiła pani Nickleby po krótkim zastanowieniu — jakkolwiek nie jestem pewna, czy to nie było lando... W każdym razie był to ciemnozielony ekwipaż o bardzo długim numerze, który zaczynał się od zera, a kończył ha dziewiątce... Nie! Zaczynał się od dziewiątki, a kończył na zerze... Niewątpliwie! Ludzie z urzędu podatkowego wiedzieliby na pewno, czy była to dorożka, czy lando, gdyby zwrócić się do nich w tej sprawie. Tak czy inaczej ekwipaż ów miał rozbitą szybę, a ja miałam spuchniętą twarz przez całe sześć tygodni. Myślę, że to ta sama właśnie dorożka, która, jak odkryliśmy później, jeździła stale z otwartym dachem, czego nie bylibyśmy się nigdy dowiedzieli, gdyby nie kazali nam zapłacić dodatkowo po szylingu na godzinę za to właśnie, że dach był otwarty, co, jak się zdaje, jest prawem albo przynajmniej było wówczas, w każdym razie to bezwstydne prawo, bo... Ja tam nie znam się na takich rzeczach, ale wolno mi chyba powiedzieć, że Prawa Zbożowe są po prostu niczym w porównaniu z tą właśnie ustawą Parlamentu.
Nagadawszy się odpowiednio pani Nickleby przerwała równie nagle, jak rozpoczęła, i powtórzyła, że Kate czuje się zupełnie dobrze. — Doprawdy — kończyła — nie sądzę, by kiedykolwiek miała: się lepiej od czasu gdy, proszę mi wierzyć, miała jednocześnie koklusz, szkarlatynę i odrę.
— Czy to list do mnie? — mruknął pan Ralf wskazując na kopertę, którą pani Nickleby trzymała w ręku.
— Tak, do szwagra — odparła pani Nickleby. — Przyszłam całą drogę pieszo po to tylko, żeby go szwagrowi doręczyć.
— Całą drogę! — zawołał sir Mulberry korzystając ze sposobności, żeby się dowiedzieć, skąd pani Nickleby przyszła. — Cóż za potworna odległość! Jak to właściwie daleko?
— Jak to właściwie daleko? — powtórzyła pani Nickleby. — Zaraz, zaraz... Niech trochę pomyślę... Od naszych drzwi do Old Bailey jest dokładnie mila.
— Nic podobnego, niecała mila — sprzeciwił się sir Mulberry.
- Ależ, na pewno — przekonywała pani Nickleby. — Odwołuję się. w tej sprawie do zdania jego lordowskiej mości. — Ja twierdziłbym stanowczo, że to cała mila — powiedział lord Fryderyk z poważną miną.
— Oczywiście! Ani jednego jarda mniej! — mówiła pani Nickleby. — Cała Newgate Street, Cheapside, Lombard Street, Gracechurch Street, a potem wzdłuż Thames Street aż do Spigwiffins Wharf. Ach, to jest mila!
— Tak! Zastanowiwszy się głębiej muszę przyznać, że . to istotnie cała mila — zgodził się sir Mulberry. — Ale nie zamierza pani chyba wracać pieszo?
—Ach, nie! — odparła pani Nickleby. — Pojadę omnibusem. Nie jeździłam, proszę szwagra, omnibusami, kiedy żył mój biedny, drogi Nicholas. Ale w obecnych, wie szwagier, warunkach... — Tak, tak! — przerwał pan Ralf niecierpliwie. — I lepiej wrócić do domu przed zmrokiem.
— Dziękuję szwagrowi, tak też uczynię — odparła pani Nickleby. — Myślę, że najwłaściwiej postąpię, jeżeli zaraz się pożegnam.
— Może jednak zostaniesz na chwilę i... i odpoczniesz? — rzekł pan Ralf, który nader rzadko proponował poczęstunek, jeśli nie miał mu on przynieść korzyści.
— Ach, doprawdy, nie mogę — odpowiedziała pani Nickleby zerkając na tarczę zegara.
— Lordzie Fryderyku! — zawołał sir Mulberry.. — Idziemy w tę samą stronę. Odprowadzimy panią Nickleby do omnibusu.
— Bez-wa-run-ko-wo... ta-ak.
— Ach, doprawdy, nigdy nie śmiałabym pomyśleć o czymś podobnym — powiedziała pani Nickleby.
Ale sir Mulberry Hawk i lord Verisopht byli uparci w swej galanterii i pożegnawszy pana Ralfa — który zapewne sądził, nie bez słuszności, iż będzie wyglądał mniej śmiesznie jako skromny widz niż jako uczestnik tego przedstawienia — opuścili dom, wiodąc pomiędzy sobą panią Nickleby. Zacna dama wpadła w istną ekstazę zarówno z powodu względów okazywanych jej przez dwu utytułowanych dżentelmenów, jak i na skutek przeświadczenia, iż Kate może teraz wybierać w dwu przynajmniej wielkich fortunach i dwu wspaniałych partiach.
Ponieważ panią Nickleby unosił w tej chwili wartki nurt myśli tyczących przyszłej wielkości córki, sir Mulberry Hawk i jego przyjaciel mogli niepostrzeżenie wymienić spojrzenia nad owym kapeluszem, który biedna dama wolałaby pozostawić w domu, a następnie zaczęli rozpływać się z zachwytu — lecz zachwytu pełnego szacunku — nad nieporównanymi wdziękami i zaletami panny Nickleby.
— Jakąż radością, jaką pociechą, jakim szczęściem musi być dla pani ta urocza istota! — mówił sir Mulberry starając się o jak najcieplejszy ton głosu.
— Ma pan słuszność, sir — odparła pani Nickleby. — To najłagodniejsza istota o najlepszym sercu, a co za rozum i zdolności! — Wygląda, że ma rozum — powiedział lord Fryderyk z miną wytrawnego znawcy tego przedmiotu.
— I ma go, doprawdy, wasza lordowska mość — podjęła pani Nickleby. — Kiedy była w szkole w Devonshire, uchodziła powszechnie za bezwzględnie najzdolniejszą i najrozumniejszą uczennicę, choć nie brakło tam przecie i innych bardzo, zdolnych dziewcząt, to święta prawda!... Dwadzieścia pięć panienek po pięćdziesiąt gwinei rocznie nie licząc przedmiotów dodatkowych, obie panny Dowdles, bardzo ukształcone, wytworne i czarujące osoby... Ach! Mój Boże! — mówiła dalej. — Nigdy nie zdołam zapomnieć, ile radości sprawiła mnie i swemu biednemu, drogiemu papie, kiedy była w tej szkole. Nigdy! Co pół roku przychodził taki rozkoszny list, w którym pisała, że jest pierwszą na całej pensji uczennicą i robi największe postępy! Nawet dzisiaj nie mogę o tym myśleć bez wielkiego wzruszenia. Dziewczęta same pisywały wszystkie listy — dodała — a metr pisowni poprawiał je później szkleni powiększającym i srebrnym piórem. Mnie się przynajmniej wydaje, że dziewczęta istotnie same pisywały listy, jakkolwiek Kate nie była tego zupełnie pewna, ponieważ nie mogła jakoś poznać swego pisma. W każdym razie wiem, że list taki był cyrkularzem, który wszystkie uczennice przepisywały. To bardzo budujące, doprawdy, bardzo budujące.
Takimi i tym podobnymi opowieściami urozmaicała zacna dama monotonię drogi aż do przystanku. Niesłychana grzeczność nowych znajomych nie pozwalała im odejść od omnibusu, dopóki nie ruszył z miejsca, a wówczas dżentelmeni owi uchylili kapeluszy (jak pani Nickleby uroczyście zapewniała swych słuchaczy przy licznych nadarzających się później okazjach), „zupełnie odsłonili głowy" oraz całowali swe rękawiczki z koźlęcej skórki słomkowego koloru, dopóki pani Nickleby nie zniknęła im z oczu.
Poczciwa dama usadowiła się w kąciku tego wehikułu i przymknąwszy oczy pogrążyła się w mgławicy niezwykle miłych rozmyślań. Kate nie wspomniała nigdy słówkiem o znajomości z którymś z tych dżentelmenów, „co — myślała pani Nickleby — dowodzi, iż jednym z nich jest mocno zainteresowana". Powstało wówczas pytanie — którym? Lord jest młodszy i bezsprzecznie lepiej utytułowany, lecz Kate nie należy do dziewcząt, na które mogą wpłynąć podobne względy. „Nigdy nie będę wywierać nacisku na jej skłonności — mówiła do siebie zacna dama — ale, słowo daję, myślę, że nie. może być porównania pomiędzy jego lordowską mością i sir Mulberry'm! Sir Mulberry to szczególnie delikatny dżentelmen, tak dobrze wychowany i taki piękny mężczyzna; i tak wiele ma do powiedzenia! Myślę, że to będzie sir Mulberry! Tak! Sądzę, że musi to być sir Mulberry!" W tej chwili pani Nickleby wróciła myślą do swych dawnych przepowiedni, kiedy to nieskończoną ilość razy mówiła, iż Kate bez posagu lepiej wyjdzie za mąż niż niejedna krociowa panna, kiedy zaś całą mocą matczynej wyobraźni przywołała przed oczy urodę i wdzięk biednej dziewczyny, tak pogodnie walczącej z życiem w nowych dla niej warunkach, pełnych trosk i trudów, serce zacnej damy wezbrało tkliwością i łzy potoczyły się po jej policzkach.
W tym czasie pan Ralf spacerował tam i z powrotem po swym małym kantorze od podwórka i trapił się w duchu ostatnimi wydarzeniami. Powiedzenie, że kochał albo lubił — w zwyczajnym tych słów zrozumieniu — jakiekolwiek stworzenie Boże, byłoby najczystszym nonsensem. Lecz mimo to przez posępną chmurę niechęci lub obojętności, która w jego oczach spowijała wszystkich ludzi, przenikała niekiedy, jak gdyby ukradkiem, myśl o bratanicy — myśl zabarwiona litością i współczuciem. Pan Ralf dostrzegał wtedy wątły odblask światła — w najlepszym wypadku słaby i mizerny płomyczek — lecz dostrzegał go bądź co bądź i widział biedną dziewczynę w barwach czystszych i szlachetniejszych niż te, w których dotychczas malowała mu się ludzka natura.
„Doprawdy — myślał — nie powinienem był tak postąpić. Ale dzięki temu utrzymam głupiego chłopaka, do póki da się ciągnąć z niego zyski. Sprzedać dziewczynę... narazić ją na pokusy, zniewagi, nieobyczajne słowa... Ale cóż?... Zarobiłem już na nim blisko dwa tysiące funtów!... Ech! Swatki codziennie robią takie rzeczy."
Usiadł i zaczął wyliczać na. palcach wszystkie za i przeciw.
„Gdybym nie naprowadził ich dzisiaj na właściwą drogę — rozmyślał dalej — uczyniłaby to ta szalona kobieta. Cóż? Jeśli jej córka jest taką niezłomną cnotą, jak wynika ze wszystkiego, co dotychczas widziałem, to nie stanie się nic złego; trochę drobnych przykrości, trochę upokorzeń, parę łez." — Tak! — powiedział głośno pan Ralf zamykając żelazną kasę. — Dziewczyna musi przez to przejść! Musi!
ROZDZIAŁ XXVII
W KTÓRYM PANI NICKLEBY ZAWIERA ZNAJOMOŚĆ Z PANAMI PYKE I PLUCK, A SZCZEROŚĆ I SERDECZNOŚĆ TYCH PANÓW PRZEKRACZAJĄ WSZELKIE GRANICE
Pani Nickleby od dawna nie czuła się tak dumną i wielką, jak wówczas, gdy znalazłszy się w domu zatonęli w przepięknych marzeniach, które towarzyszyły jej już w drodze. Lady Mulberry Hawk! — oto oś, wokół której wirowały te marzenia. Lady Mulberry Hawk!... W ubiegły wtorek w kościele Św. Jerzego przy Hannover Squar Jego Ekscelancja Ksiądz Biskup z Llandaff pobłogosławi związek małżeński sir Mulberry Hawka z Hawk Castle w Północnej Walii i Catherine, jedynej córki śp. Nicholasa Nickleby, obywatela z Devonshire.
— Słowo daję! — zawołała pani Nickleby. — To brzmi zupełnie dobrze.
Szybko i ku pełnemu swemu zadowoleniu załatwiwszy się z ceremonią zaślubin i związanymi z nią uroczystościami matka-optymistka zaczęła roić o zaszczytach i triumfach, które muszą przecie stać się udziałem Kate w nowym i wytwornym świecie. Będzie, oczywiście, przedstawiona u dworu. W rocznicę' jej urodzin przypadając; dziewiętnastego lipca („dziesięć po trzeciej nad ranem — pomyślała pani Nickleby — pamiętam, że zapytałam wówczas, która godzina") sir Mulberry urządzi wielką zabawę dla wszystkich swych dzierżawców, którym daruje trzy i pół procent tenuty za ostatnie półrocze, co będzie szczegółowo opisane i uwiecznione na łamach kroniki towarzyskiej i wprowadzi czytelników w podziw. Przynajmniej parę roczników zamieści portret Lady Mulberry Hawk, a na drugiej stronie drukowane eleganckimi czcionkami: „Rozmyślania nad portretem Lady Mulberry Hawk. Napisał sir Dingleby Dabber". Niewykluczone, iż w jakimś obszerniejszym od innych roczniku ukaże się nawet portret matki Lady Mulberry Hawk oraz rozmyślania skreślone przez ojca sir Dingleby Dabbera. Zdarzały się przecie jeszcze mniej prawdopodobne rzeczy. Zamieszczano jeszcze mniej interesujące portrety. Kiedy w głowie zacnej damy zaświtała myśl o własnym portrecie, twarz pani Nickleby zastygła bezwiednie w sennym, afektowanym uśmiechu, który, jako wspólna cecha wszystkich tego rodzaju portretów, jest zapewne jednym z powodów ich nieodmiennego wdzięku i uroku.
Takie to triumfy w dziedzinie budownictwa na lodzie wypełniły pani Nickleby cały wieczór po przypadkowym zawarciu znajomości z utytułowanymi przyjaciółmi pana Ralfa, a w nocy nawiedzały ją niemniej prorocze i równie obiecujące sny. Nazajutrz zajęta była przygotowaniami do skromnego obiadu i tymi samymi wciąż myślami (mniej być może śmiałymi skutkiem białego dnia i przespanej nocy), gdy dziewczyna, przyjęta trochę do towarzystwa, a trochę do pomocy w zajęciach gospodarskich, wpadła podniecona do pokoju i oznajmiła, że dwóch dżentelmenów czeka w korytarzu na pozwolenie wejścia na górę.
— Wielkie nieba! — zawołała pani Nickleby, z pośpiechem poprawiając czepek i loczki przypięte nad czołem. — Czyż to możliwe! Ach! Tyle czasu stoją w korytarzu! Czemuż, głuptasie, nie idziesz i nie prosisz tu panów?!
Dziewczyna wyszła, by spełnić polecenie, a pani Nickleby poczęła spiesznie upychać w szafie wszystko, co mogło świadczyć o zamierzonym posiłku. Ledwo zdążyła się z tym uporać i zasiąść w jak najbardziej opanowanej pozie, ukazało się dwóch dżentelmenów zupełnie jej nie znanych.
— Jak się pani miewa? — rozpoczął jeden z nich, silnie akcentując ostatni wyraz.
— Jak się pani miewa? — powtórzył drugi zmieniając akcent, jak gdyby chciał do słów powitania wprowadzić pewne urozmaicenie.
Pani Nickleby ukłoniła się, uśmiechnęła i pocierając dłonią o dłoń powiedziała,-że doprawdy... że. nie ma... nie ma zaszczytu...
— Znać nas — dokończył pierwszy dżentelmen. — To tylko nasza strata, pani Nickleby. Gzy to nasza strata, Pyke?
— Nasza, Pluck! — odparł drugi.
— Często ubolewaliśmy z tego powodu. Prawda, Pyke? — powiedział pierwszy dżentelmen.
— Często, Pluck! — przyznał drugi.
— Ale teraz — ciągnął pierwszy — teraz spotyka nas szczęście, do którego tak wzdychaliśmy i tęsknili. Czyśmy wzdychali i tęsknili do tego szczęścia, Pyke, czy też nie?
— Wiesz dobrze, żeśmy wzdychali i tęsknili, Pluck — powiedział Pyke tonem wymówki.
— Słyszy pani, co mówi mój przyjaciel? — podjął pan Pluck ż namysłem. — Słyszy pani nieskazitelne świadectwo mego przyjaciela, pana Pyke'a... Ale to przypomina mi... przypomina mi, że, w cywilizowanym świecie nie należy zaniedbywać formalności... Pan Pyke... Pani Nickleby.
Pan Pyke położył dłoń na sercu i skłonił się nisko.
- Czy teraz ja mam przedstawić się równie formalnie — mówił pan Pluck — czy mam osobiście powiedzieć, że nazywam się Pluck, czy też poprosić mego przyjaciela, pana Pyke'a (który będąc już przedstawiony we właściwy sposób, jest upoważniony do tego), by w moim imieniu, pani Nickleby, oznajmił, że nazywam się Pluck. Czy mam uważać się za znajomego pani z tego po prostu względu, że tak bardzo interesują mnie jej losy, czy też winienem dać się pani poznać jako jeden z przyjaciół sir Mulberry Hawka. Oto, pani Nickleby, zagadnienia, które pani zostawiam do rozstrzygnięcia.
— Żaden z przyjaciół sir Mulberry Hawka nie potrzebuje lepszych u mnie rekomendacji — rzekła łaskawie pani Nickleby.
— Jakże mi miło — powiedział pan Pluck zasiadając na krześle, które postawił koło pani Nickleby. — Z jaką rozkoszą słyszę, iż ma pani mego znakomitego przyjaciela sir Mulberry'ego w tak wielkiej estymie. Powiem pani W zaufaniu, pani Nickleby, że kiedy sir Mulberry dowie się o tym, będzie uszczęśliwiony... Mówię pani, uszczęśliwiony! Siadaj, Pyke!
— M oj e dobre mniemanie — powiedziała zacna dama zachwycona swą niepospolitą przebiegłością — moje dobre mniemanie nie może mieć większego znaczenia dla takiego dżentelmena jak sir Mulberry.
— Nie może mieć większego znaczenia! — wykrzyknął pan Pluck. — Pyke! Jakie znaczenie dla naszego przyjaciela sir Mulberry'ego ma dobre mniemanie pani Nickleby?
— Jakie znaczenie?—powtórzył Pyke niby echo.
— No tak! — ciągnął Pluck. — Czy ma ono wielkie znaczenie?
— Ma jak największe znaczenie! — potwierdził Pyke.
— Pani Nickleby nie może być nieświadoma — mówił dalej pan Pluck — olbrzymiego wrażenia, jakie ta urocza panienka wywar...
— Pluck! — przerwał jego przyjaciel. — Uważaj!
— Pyke ma słuszność — mruknął Pluck po chwili. — O tym nie należało mówić. Pyke ma zupełną słuszność. Dziękuję ci, Pyke.
„Ach, w samej rzeczy — pomyślała pani Nickleby — nigdy, doprawdy, nie widziałam jeszcze takiej delikatności."
Pan Pluck udawał przez pewien czas, że jest wielce zakłopotany, wreszcie jednak podjął rozmowę błagając panią Nickleby, by nie przywiązywała wagi do słów, które wyrwały mu się mimo woli, jest bowiem w gorącej wodzie kąpany i lekkomyślny. Na obronę swą powiedział jedynie, iż pani Nickleby winna uwzględnić jego jak najlepsze intencje.
— Kiedy wszakże — ciągnął pan Pluck — kiedy widzę z jednej strony tyle słodyczy i urody, z drugiej zaś tyle prawdziwego oddania, to po prostu... Wybacz mi, Pyke! Nie zamierzałem wracać do tego tematu. Zmień przedmiot rozmowy, Pyke.
— Przyrzekliśmy sir Mulberry'emu i lordowi Fryderykowi — powiedział Pyke — że złożymy dzisiaj tę wizytę, aby spytać, czy nie przeziębiła się pani wczoraj wieczorem.
— Wczoraj wieczorem nie przeziębiłam się ani trochę — odparła pani Nickleby. — Bardzo dziękuję jego lordowskiej mości i sir Mulbefry'emu, że zaszczycili mnie takim zapytaniem. Nie przeziębiłam się ani trochę, czemu tym bardziej należy się dziwić, że jestem bardzo skłonna do przeziębień, doprawdy, bardzo. Cierpiałam niegdyś na przeziębienie... — mówiła pani Nickleby — było to, zdaje się, w roku tysiąc osiemset siedemnastym... Zaraz, zaraz... Cztery i pięć daje dziewięć... tak! w tysiąc osiemset siedemnastym! Cierpiałam wówczas na przeziębienie i myślałam, że nigdy się go nie pozbędę. Wyleczyłam się wreszcie przy pomocy środka, o którym nie wiem, czy zdarzyło się panu kiedy słyszeć, panie Pluck. Bierze pan galon wody tak gorącej, jak tylko można wytrzymać, funt soli i najbardziej miałkich otrąb za sześć pensów i trzyma pan w tym głowę codziennie wieczorem przez dwadzieścia minut, przed samym udaniem się na spoczynek... to jest... oczywiście chciałam powiedzieć nie głowę, tylko nogi. To doprawdy niezwykłe lekarstwo, doprawdy niezwykłe. Pierwszy raz zastosowałam je, jak dziś pamiętam, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, a w połowie kwietnia przeziębienie minęło. To wygląda wprost na cudowne uleczenie, jeśli się pomyśli, że chorowałam bez przerwy od początku września.
— Cóż za straszne nieszczęście! — powiedział pań Pyke.
— Po prostu okropne! — dodał pan Pluck.
— Ale warto o nim posłuchać choćby dlatego, żeby dowiedzieć się, iż pani Nickleby wreszcie wyzdrowiała. Prawda, Pluck? — zawołał pan Pyke.
— Ta właśnie okoliczność budzi taki dreszcz zainteresowania— odrzekł pan Pluck.
— Ale, ale! — powiedział Pyke, jak gdyby nagle coś sobie przypomniał. — Wśród tak miłej rozmowy nie zapominajmy o naszej misji. Przybyliśmy w pewnej misji pani Nickleby.
— W pewnej misji! — wykrzyknęła zacna dama, w której wyobraźni natychmiast i nader żywo zarysowała się formalna prośba o rękę Kate.
— Od sir Mulberry'ego — wyjaśnił Pyke. — Musi się tu pani okropnie nudzić.
— Przyznam, że raczej tak — odparła pani Nickleby.
— Sir Mulberry Hawk przysyła przez nas wyrazy uszanowania i stokrotne prośby, by dzisiaj wieczorem zechciała pani zająć miejsce w jego prywatnej loży w teatrze — powiedział pan Pluck.
— Mój Boże! — zawołała pani Nickleby. — Ależ ja nigdy nigdzie nie bywam, nigdy!
— To najlepszy powód, droga pani Nickleby, aby się pani wybrała właśnie dzisiaj wieczorem — odrzekł pan Pluck. — Pyke! Błagaj panią Nickleby.
— Ach, zaklinam panią!— powiedział Pyke.
— Stanowczo, musi pani przystać! — nalegał Pluck.
— Bardzo panowie uprzejmi — odrzekła pani Nickleby z wahaniem — ale...
— W tym wypadku nie ma' żadnego ale, droga pani Nickleby — przerwał jej pan Pluck — w słowniku nie istnieje taki wyraz. Będzie z nami pani szwagier i lord Fryderyk, i sir Mulberry... i Pyke będzie z nami... odmowa więc nie może wchodzić w rachubę. Sir Mulberry przyśle po panią karetę, punktualnie dwadzieścia minut przed siódmą. Nie będzie pani chyba tak okrutna, by sprawić zawód całemu towarzystwu?
— Tak pan doprawdy nalega, iż nie wiem istotnie, co mam powiedzieć — odrzekła poczciwa dama.
— Niech najdroższa pani nic nie mówi, ani słówka, ani jednego słóweczka! — nastawał pan Pluck. — Pani Nickleby — ciągnął ów niezrównany dżentelmen przyciszonym głosem — chociaż to, co zamierzam wyznać, jest drobnym i niewinnym nadużyciem zaufania, jednak gdyby tu obecny mój przyjaciel, Pyke, usłyszał to, wyzwałby mnie na pojedynek jeszcze dzisiaj przed obiadem, tak subtelne ma poczucie honoru, pani Nickleby...
Pani Nickleby spojrzała z przestrachem na wojowniczego pana Pyke'a, który wyglądał właśnie przez okno, pan Pluck zaś, pochwyciwszy dłoń zacnej damy, mówił dalej:
— Pani córka dokonała podboju... podboju, którego można pani gratulować. Sir Mulberry, droga pani, sir Mulberry jest jej wiernym niewolnikiem... Hm!
— Ha! — wrzasnął w tej chwili pan Pyke i teatralnym gestem porwał coś z półki nad kominkiem. — Co to takiego? Co ja widzę?
— Co widzisz, drogi przyjacielu? — spytał pan Pluck.
— Oto twarz, oto rysy, oto wyraz! — zawołał pan Pyke i padł na fotel trzymając w ręku jakąś miniaturę. — Nieudolnie sportretowane, niewłaściwie utrafione, ale bądź co bądź ta sama twarz, te same rysy, ten sam wyraz!
— Poznaję! Poznaję z tej nawet odległości! — wykrzyknął pan Pluck. — Czy nie jest to, droga pani, chybiona nieco podobizna...
— To portret mojej córki — wyjaśniła pani Nickleby z niepoślednią dumą. Istotnie był to portret Kate, który mała panna La Creevy przyniosła do obejrzenia przed dwoma zaledwie dniami.
Upewniwszy się co do słuszności swych przypuszczeń pan Pyke dał natychmiast folgę iście niecodziennemu zachwytowi nad boskim oryginałem i w uniesieniu tysiące razy całował miniaturę, podczas gdy pan Pluck tulił do serca dłonie pani Nickleby i z tak szczerym wzruszeniem winszował jej posiadania nadobnej córki, że łzy błyszczały lub zdawało się, że błyszczą w jego oczach. Biedną panią Nickleby, która zrazu słuchała tego wszystkiego z godnym pozazdroszczenia zadowoleniem, oszołomiły wreszcie te niezwykłe dowody szacunku i przywiązania do jej rodziny, a nawet służąca, która zajrzała przez uchylone drzwi, wrosła po prostu w ziemię z podziwu nad upojeniem tych dwu tak życzliwie usposobionych dżentelmenów.
Stopniowo jednak zachwyty te przycichały i pani Nickleby zaczęła bawić gości żalami nad utraconą fortuną i malowniczym opisem swego dawnego wiejskiego domu (z wyszczególnieniem rozmaitych pokojów, nie wyłączając najmniejszej spiżarki), pełnym żywych wspomnień na temat: po ilu to schodkach schodziło się do ogrodu, w którą stronę należało się zwrócić przestąpiwszy próg salonu i jak znakomite urządzenia można było znaleźć w kuchni. Ostatnie refleksje powiodły oczywiście panią Nickleby do pralni, gdzie potknęła się na przyrządach do warzenia piwa i mogłaby błądzić wśród nich przez całą godzinę, gdyby wzmianka o tych aparatach nie naprowadziła pana Pyke'a, drogą kojarzenia pojęć, na myśl, że jest on „niesłychanie spragniony".
— Powiem pani — odezwał się ów dżentelmen — że jeśli pośle pani do baru po dzbanek piwa (może być pół na pół z gorzkim), to wypiję je chętnie i bez zwłoki.
Rzeczywiście wypił je „chętnie i bez zwłoki", a pan Pluck pomagał mu dzielnie, podczas gdy pani Nickleby podziwiała, skromność wymagań tej dwójki i zapał, z jakim zabierali się do dzbana. By wyjaśnić ów" pozorny cud, wypada tu wspomnieć, iż dżentelmeni, którzy, jak panowie Pyke i Pluck, żyją ze sprytu (nie tyle może z nadmiaru własnego sprytu, ile z jego braku u innych), znajdują się niekiedy w szczególnie niewyraźnych i kłopotliwych sytuacjach i w okresach takich zwykli napychać żołądki w sposób nader skromny i prosty.
— A więc za dwadzieścia siódma kareta będzie tutaj — powiedział pan Pyke powstając. — Jeszcze jedno spojrzenie, jedno krótkie spojrzenie na tę słodką twarzyczkę. Ach! Oto ona! Nieporuszona! Niezmieniona! — (nawiasem mówiąc, było to zjawisko wręcz osobliwe, gdyż miniatury na ogół zmieniają się bardzo często) — Ach! Pluck! Pluck!
Pan Pluck miast odpowiedzi z wielkim uczuciem i oddaniem całował rękę pani Nickleby, gdy zaś pan Pyke uczynił to samo, obaj oddalili się spiesznie.
Pani Nickleby uważała się zawsze za osobę bardzo bystrą i przebiegłą, nigdy jednak nie była jeszcze tak zadowolona ze swej przenikliwości, jak tego właśnie dnia. Wszystkiego domyśliła się już wczoraj wieczorem! Nigdy nie widziała Kate i sir Mulberry'ego razem, nigdy nawet nie słyszała jego nazwiska, a jednak... A jednak, czyż od pierwszej chwili nie powiedziała sobie, że wszystko jest dla niej najzupełniej jasne? Cóż za triumf, bo teraz przecie nie może być już żadnych wątpliwości! Gdyby te okazywane jej względy nie stanowiły wystarczającego dowodu, to przecież zaufany przyjaciel sir Mulberry'ego nieopatrznie zdradził tajemnicę i to w tak wielu słowach.
— Jestem wprost zakochana w tym drogim panu Plucku, doprawdy zakochana! — powiedziała do siebie pani Nickleby.
W całej tej niezwykłej historii był jeden wielki brak, a mianowicie brak pod ręką kogoś, komu można by się zwierzyć. Parę razy pani Nickleby niemal decydowała się pójść prosto do panny La Creevy i wszystko jej opowiedzieć. „Ale czy ja wiem? — myślała. — To bardzo zacna osoba, lecz wydaje mi się, że mimo wszystko jest znacznie poniżej poziomu sir Mulberry'ego; to chyba nie dla nas towarzystwo. Ach, biedactwo!" Powodując się tak poważnymi względami zaniechała myśli zwierzenia się małej portrecistce i zadowoliła się wyrażeniem licznych mglistych i niejasnych nadziei na lepszą przyszłość tylko wobec służącej, która z należytym uszanowaniem i zachwytem przyjmowała tajemnicze aluzje na temat nadchodzącej wielkości.
Zapowiedziany pojazd przybył bardzo punktualnie. Nie była to żadna dorożka, lecz prywatny powóz z umieszczonym z tyłu lokajem, którego nogi, choć nieco za duże w stosunku do tułowia, mogły służyć, jako nogi same w sobie, za model w Akademii Królewskiej. Przyjemnie było słuchać łoskotu i hałasu, z jakim służący zatrzasnął drzwiczki i wskoczył na swoje miejsce, gdy pani Nickleby została już usadowiona; zacna dama nie zdawała sobie jednak sprawy, że lokaj przykłada do nosa złoconą gałkę swej długiej laski telegrafując woźnicy, tuż nad jej głową, coś dla niej nader niepochlebnego, i wielce dumna ze swej pozycji towarzyskiej siedziała niezwykle sztywno i dostojnie.
Przy wejściu do teatru było znowu dużo łoskotu, dużo hałasu oraz panowie Pyke i Pluck, którzy czekali, by zaprowadzić panią Nickleby do loży. Dżentelmeni ci byli uprzedzająco grzeczni i pan Pyke rzucając srogie przekleństwa zagroził „obatożeniem" jakiemuś staruszkowi z latarnią za to, że przypadkiem wszedł w drogę pani Nickleby; groźbą tą przeraził zresztą zacną damę, którą, opierając się raczej na widocznym wzburzeniu pana Pyke'a, niż na etymologicznej znajomości tego wyrazu, sądziła, że obatożenie znaczy mniej więcej tyle co zabójstwo, obawiała się więc nie na żarty, iż może nastąpić coś okropnego. Na szczęście jednak pan Pyke ograniczył się jedynie do słownego obatożenia i wszyscy dotarli do loży bez poważniejszych przeszkód, jeżeli nie będziemy brać pod uwagę chęci „zmiażdżenia" pomocnika biletera, którą wyraził ten sam wojowniczy dżentelmen, ponieważ osobnik ów pomylił się co do numerów miejsc.
Zaledwie pani Nickleby została usadowiona w fotelu za portierami loży, przybyli sir Mulberry Hawk i lord Verisopth, ubrani nad wyraz bogato i wykwintnie, od czubka głowy do palców rękawiczek i od palców rękawiczek do czubków trzewików. Sir Mulberry był trochę bardziej niż. wczoraj zachrypnięty, a lord Verisopht wyglądał raczej sennie i niewyraźnie. Z objawów tych oraz faktu, że obaj trzymali się na nogach trochę niepewnie, pani Nickleby wyciągnęła słuszny wniosek, iż panowie są zapewne po obiedzie.
— Piliśmy... piliśmy właśnie... zdrowie pani ślicznej córki — szepnął sir Mulberry zajmując miejsce za panią Nickleby.
„Aha — pomyślała przebiegła dama — wino rozwiązuje języki." — Bardzo pan uprzejmy, sir Mulberry,
— Ach, nie! Na mą duszę, nie! — odparł sir Mulberry Hawk. — Pani jest uprzejma... na mą duszę.... To tak uprzejmie z pani strony, że zechciała pani przyjść tu dzisiaj.
— Chciał pan zapewne powiedzieć, sir Mulberry, że to uprzejmie z pana strony, iż zaprosił mnie tutaj — odparła pani Nickleby potrząsając głową z niezwykle chytrą miną.
— Tak bardzo zależy mi na bliższym poznaniu pani, na zdobyciu jej dobrej opinii... Tak bardzo pragnę, by zapanowała między nami miła, jak gdyby rodzinna atmosfera harmonii i wzajemnego zrozumienia... Nie powinna pani wierzyć w bezinteresowność mego postępowania — mówił sir Mulberry. — Jestem piekielnym samolubem... Tak! Jestem, na Boga!
— A ja jestem przekonana, że pan nie może być samolubny, sir Mulberry — odparła pani Nickleby. — Ma pan na to zbyt szczerą i szlachetną twarz.
— Co za przenikliwy obserwator z pani! — zdumiał się sir Mulberry Hawk.
— Ach, nic podobnego! Bynajmniej nie spoglądam na świat przenikliwie, sir Mulberry — zaprotestowała zacna dama tonem, który pozwalał się domyślać, że w rzeczywistości pani Nickleby spogląda na świat bardzo przenikliwie.
— Po prostu lękam się pani — ciągnął sir Mulberry. — Na mą duszę — powtórzył zwracając się do swych kompanów — po prostu lękam się pani Nickleby. Jest tak niezwykle domyślna...
Panowie Pyke i Pluck tajemniczo potrząsnęli głowami i oznajmili, że już dawno zwrócili na to uwagę, wobec czego pani Nickleby zachichotała, sir Mulberry roześmiał się, a Pyke i Pluck zarechotali.
— Lecz gdzież jest mój szwagier, sir Mulberry? — spytała pani Nickleby. — Nie powinnam znajdować się tutaj bez niego. Spodziewam się, że wkrótce nadejdzie?
— Pyke — powiedział sir Mulberry wyciągając z kieszeni wykałaczkę i rozpierając się w fotelu, jak gdyby był zbyt leniwy, by wymyślić odpowiedź na to pytanie — gdzie jest Ralf Nickleby?
— Pluck — powiedział Pyke, który naśladując baroneta chciał przekazać kłamstwo przyjacielowi — gdzie jest Ralf Nickleby?
Pluck przygotowywał już jakąś wymijającą odpowiedź, gdy hałas, wywołany przez towarzystwo zajmujące sąsiednią lożę, zwrócił uwagę wszystkich czterech dżentelmenów, którzy wymienili pomiędzy sobą znaczące spojrzenia. Kiedy zaś nowo przybyli zaczęli rozmowę, sir Mulberry zamienił się cały w słuch i prosił przyjaciół, by nie odzywali się ni słówkiem.
— Czemuż to? — spytała pani Nickleby. — O co chodzi?
— Szsza-a-a! — rzucił sir Mulberry kładąc jej dłoń na ramieniu. — Lordzie Fryderyku, czy poznajesz melodię tego głosu?
— Niech mnie diabli wezmą, jeśli nie zdaje mi się, że to głos panny Nickleby.
— Boże! Ach, mój Boże! — zawołała mama panny Nickleby wtykając głowę za rozdzielającą loże kotarę. — Ach, doprawdy! Kate! Moja kochana Kate!
— Ty tutaj, mamo! Czy to być może?
— Czy być może? Tak, tak!
— Ależ... z kim... z kim, na Boga, jesteś tutaj, mamo? — pytała Kate cofając się na widok mężczyzny, który uśmiechał się i dłonią przesyłał jej pocałunki.
— Z kim jestem, moja kochana? — odparła pani Nickleby pochylając się w stronę pani Wititterly i podnosząc nieco głos, by zaimponować owej damie. — To pan Pyke, pan Pluck, sir Mulberry Hawk i lord Fryderyk Veri-sopht.
„Wielkie nieba — przemknęło błyskawicą przez głowę Kate. — Jakim cudem znalazła się w tym towarzystwie?"
Zdumienie przywodzące w jednej chwili na pamięć wszystko, co wydarzyło się podczas niezapomnianego obiadu u pana Ralfa, było tak wielkie, że dziewczyna niezwykle zbladła i sprawiała wrażenie bardzo wzruszonej. Objawy te bystra i przenikliwa pani Nickleby natychmiast zauważyła i uznała za rezultat i skutek płomiennej miłości, a chociaż odkrycie to w niemałym stopniu ucieszyło zacną damę, gdyż zdawało się tak wybornie potwierdzać jej domysły, mimo to nie zmniejszyło macierzyńskiej troski o osobę Kate. Powodowana tym uczuciem pani Nickleby opuściła własną lożę; by co tchu pospieszyć do sąsiedniej, zajmowanej przez panią Wititterly. Pani Wititterly gorąco pragnęła chwały posiadania lorda i baroneta wśród odwiedzających ją w teatrze znajomych, nie tracąc więc czasu skinęła na pana Wititterly, by otworzył drzwi, wobec czego towarzystwo pani Nickleby w ciągu pół minuty wtargnęło do loży pani Wititterly i wypełniło ową lożę aż po same drzwi, zostawiając w nich tylko trochę miejsca na głowy i kamizelki panów Pyke'a i Plucka.
— Kate, moja kochana — mówiła pani Nickleby, tkliwie całując córkę — jak źle wyglądałaś przed chwilą! Wystraszyłam się, doprawdy!
— Zdawało ci się, mamo... to może... może... takie odbicie światła... — odparła Kate i rozejrzawszy się nerwowo, stwierdziła, że nie zdoła szepnąć matce żadnego ostrzeżenia lub wyjaśnienia.
— Czy nie poznajesz, moja kochana, sir Mulberry Hawka?
Kate lekko skinęła głową i przygryzając wargi zaczęła spoglądać w kierunku sceny.
Ale sir Mulberry Hawk nie był widać człowiekiem, którego łatwo można się pozbyć, bo zbliżył się z wyciągniętą ręką, a ponieważ pani Nickleby nie omieszkała poinformować o tym Kate, ona również musiała podać mu dłoń. Sir Mulberry długo trzymał tę dłoń i mamrotał - liczne komplementy, które Kate, pamiętając jego zachowanie na przyjęciu, słusznie uważała za następną wyrządzoną jej zniewagę. Potem przywitał się z nią lord Verisopht, potem pan Pyke, potem pan Pluck, a wreszcie, na domiar złego, spełniając wyraźne życzenie pani Wititterly, musiała formalnie przedstawić chlebodawczyni osoby, na które spoglądała z obrzydzeniem, odrazą i wstrętem.
— Pani Wititterly jest uszczęśliwiona — mówił pan Wititterly zacierając ręce — doprawdy uszczęśliwiona, wasza lordowska mość z okazji umożliwiającej zawarcie tej znajomości, którą, jak tuszę, wasza lordowska mość, winniśmy kontynuować. Julio, nie wolno ci wzruszać się zbytnio, nie wolno, moja kochana!. Doprawdy, nie wolno! Pani Wititterly, to natura nad wyraz skłonna do wzruszeń, sir Mulberry. Ogarek świecy, knot. lampy, puch brzoskwini, pyłek motyla. Można ją zdmuchnąć, wasza lordowska mość, można ją zdmuchnąć.
Sir Mulberry zdawał się sądzić, iż zdmuchnięcie owej damy byłoby rzeczą wcale miłą, powiedział jednak, że przyjemność jest wzajemna, a lord Verisopht dodał również, że jest wzajemna, na co z oddali doszedł pomruk panów Pyke'a i Plucka, że jest doprawdy zupełnie wzajemna.
— Interesuję się, wasza lordowska mość — rzekła pani Wititterly z bladym uśmiechem — tak bardzo interesuję się dramatem.
— Ta-ak... To rzeczywiście interesujące — odparł lord Yerisopht.
— Zawsze choruję po Szekspirze — ciągnęła pani Wititterly. — Nazajutrz prawie nie istnieję. Po tragedii, wasza lordowska mość, przeżywam silną reakcję, a Szekspir to takie cudowne zjawisko.
— Ta-ak — odpowiedział lord Verisopht. — To był rozumny człowiek.
— Czy wie wasza lordowska mość — podjęła pani Wititterly po dłuższej przerwie — że znacznie głębiej wzruszają mnie sztuki Szekspira od czasu, gdy, odwiedziłam ten uroczy, mały posępny domek, w którym on przyszedł na świat? Czy wasza lordowska mość był tam kiedy?
— Nie, nigdy — odrzekł lord Verisopht.
— Ach, koniecznie trzeba się tam wybrać, wasza lordowska mość — mówiła pani Wititterly cedząc słowa omdlewającym głosem. — Nie wiem, co się to dzieje, ale gdy człowiek ujrzy to miejsce i złoży swój podpis w takiej małej książeczce, czuje w sobie jakieś dziwne natchnienie, roznieca to w nim istny płomień.
— Ta-ak... — odparł lord Verisopht. — Stanowczo muszę tam pojechać.
— Julio, moje życie — wtrącił pan Wititterly — wprowadzasz w błąd jego lordowska mość... Bezwiednie, wasza lordowska mość, wprowadza pana w błąd. To tylko twoje poetyczne usposobienie, moja kochana... twoja nieziemska dusza... twoja bujna wyobraźnia opromienia ci wszystko blaskiem geniuszu i wzruszeń. W miejscu, o którym mówisz, nic się nie kryje, moja droga, nic, nic ciekawego!
— A mnie się zdaje, że jest w nim jednak coś ciekawego — odezwała się pani Nickleby, która dotychczas słuchała w milczeniu. — Niedługo po ślubie wybrałam się do Stradford z biednym, drogim panem Nickleby, powozem pocztowym z Birmingham... Czy to był jednak powóz pocztowy? — zastanowiła się poczciwa dama. — Tak! Powóz pocztowy, bo przypominam sobie, że zauważyłam wówczas, iż woźnica miał zielony daszek nad lewym okiem... Przyjechaliśmy więc pocztowym powozem z Birmingham, .a zwiedziwszy grób i miejsce urodzenia Szekspira wróciliśmy do gospody, gdzie mieliśmy nocować. Przez całą noc, jak dziś pamiętam, śnił mi się czarny gipsowy dżentelmen naturalnej wielkości, ubrany w wykładany kołnierz związany na dwa chwasty, który to dżentelmen stał oparty o słup i myślał. A gdy zbudziłam się rano i opisałam go panu Nickleby, powiedział że to był Szekspir, bo tak właśnie wyglądał za życia, co jest chyba dość ciekawą rzeczą. Stradford... Stradford...— ciągnęła po chwili namysłu. — Tak... Na pewno jest w nim coś osobliwego, bo przypominam sobie, że chodziłam wówczas w błogosławionym stanie z moim synem Nicholasem i tego właśnie ranka przestraszyłam się okropnie włoskiego wędrownego malarza. Prawdę mówiąc, jakież to szczęście, proszę pani — dodała szeptem zwracając się do pani Wititterly — że mój syn nie wyrósł na Szekspira. Cóż by to była za okropność!
Kiedy poczciwa dama zakończyła wreszcie tę ciekawą opowieść, Pyke i Pluck, niezawodni i gorliwi obrońcy spraw swego protektora, zaproponowali, by część towarzystwa przeniosła się do sąsiedniej loży, a przygotowali to tak sprawnie, że Kate, choćby najbardziej pragnęła, uczynić coś lub 'powiedzieć na swą obronę, nie miała wyboru i musiała zgodzić się na wyprowadzenie jej przez sir Mulberry Hawka. Matka i pan Pluck towarzyszyli tej parze, lecz czcigodna dama, dumna ze swej -dyskrecji, usilnie starała się nie patrzeć na córkę przez cały wieczór i udawać wielce zajętą konwersacją i żartami pana Plucka, który, otrzymawszy w tym właśnie celu nominację na strażnika pani Nickleby, nie zaniedbywał ze swej strony najmniejszej sposobności, by zaprzątać uwagę swej damy.
Lord Fryderyk Verisopht zasiadł w sąsiedniej loży jako obiekt, do którego mówiła pani Wititterly, a pan Pyke został na posterunku, żeby wtrącać niekiedy parę słów w razie potrzeby. Jeśli chodzi o pana Wititterly, to był on wystarczająco zajęty kręceniem się po widowni i informowaniem obecnych tam przyjaciół i znajomych, że ci dwaj panowie na piętrze, których musieli zauważyć, rozmawiali bowiem z panią W., to znakomity lord Fryderyk Verisopht i jego najbliższy przyjaciel, słynny hulaka, sir Mulberry Hawk. Wiadomość ta przepełniła zazdrością i straszliwym gniewem serca kilku szanownych pań domu, a szesnaście niezamężnych córek przywiodła do ostatecznej rozpaczy.
Wieczór skończył się nareszcie, ale Kate musiała jeszcze pozwolić, by nienawistny jej sir Mulberry Hawk sprowadził ją ze schodów, przy czym panowie Pyke i Pluck spisali się tak dobrze, że biedna dziewczyna i baronet ostatni wyszli z loży, a nawet, bez rzucających się w oczy starań i manewrów, pozostali nieco w tyle za towarzystwem.
— Proszę się nie spieszyć, proszę się nie spieszyć — rzekł sir Mulberry, gdy Kate ruszyła szybko i próbowała wyswobodzić swą rękę. Kate bez słowa szła dalej.
— Wobec tego... — rzucił zimno sir Mulberry zatrzymując ją bez ceremonii.
— Proszę mnie puścić — powiedziała Kate gniewnie.
— A czemuż to? — odparł sir Mulberry. — Po cóż udawać takie oburzenie, moja droga?
— Udawać?! — powtórzyła Kate z gniewem. — Jak. pan śmie rozmawiać ze mną... zwracać się do mnie... szukać mojego towarzystwa?
— W złości jest pani jeszcze ładniejsza, panno Nickleby — powiedział sir Mulberry Hawk zastępując dziewczynie drogę, by lepiej przypatrzyć się jej twarzy.
— Mam dla pana tylko nienawiść i pogardę — mówiła Kate. — O ile sprawia panu przyjemność- wzrok pełen wstrętu i odrazy, to... Panie! Proszę w tej chwili pozwolić mi wrócić do mojego towarzystwa! Jakiekolwiek powody mogły hamować mnie dotychczas, odrzucę je teraz i postąpię tak, że dotknie to nawet pana, jeżeli nie pozwoli mi pan odejść!
Sir Mulberry uśmiechnął się i ruszył w stronę drzwi, wciąż spoglądając w oczy Kate i przytrzymując jej ramię.
— Jeśli wzgląd na moją płeć i trudną sytuację nie odwiedzie pana od tych ordynarnych i niegodnych mężczyzny prześladowań — ciągnęła Kate, która w swym gniewie nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co mówi — ...mam brata, którego oburzy to w najwyższym stopniu.
— Na mą duszę! — zawołał sir Mulberry, jak gdyby beztrosko rozmawiał z samym sobą, a mówiąc to otoczył ramieniem jej kibić. — Wygląda piękniej i bardziej mi się podoba w takim humorze niż wówczas, gdy spuszcza oczy i zachowuje kamienny spokój.
Kate nie mogła sobie nigdy przypomnieć, w jaki sposób znalazła się w przedsionku, gdzie oczekiwało ją całe towarzystwo; przebiegła ów przedsionek nie zwracając na nikogo uwagi i pozbywszy się wreszcie przykrej asysty wskoczyła do karety, ukryła się w jej najciemniejszym kąciku i wybuchnęła płaczem.
Świadomi swych zadań panowie Pyke i Pluck niezwłocznie zrobili wielki zamęt, gdyż zaczęli krzyczeć, by karety podjeżdżały, a prócz tego wywołali gwałtowną kłótnię z kilkoma spokojnymi przechodniami. Korzystając z zamieszania usadowili w powozie przerażoną panią Nickleby, a gdy pozbyli się jej szczęśliwie, otoczyli opieką panią Wititterly, którą doprowadzili do zupełnego oszołomienia, skutecznie odwracając w ten sposób jej uwagę od nieszczęsnej młodej damy. Wreszcie pojazd pani Wititterly odjechał również z pełnym ładunkiem, a czwórka godnych dżentelmenów pozostawionych samym sobie pod kolumnadą teatru wybuchnęła gromkim, chóralnym śmiechem.
— A co? — odezwał się sir Mulberry do swego arystokratycznego przyjaciela. — Nie mówiłem ci wczoraj wieczorem, że jeśli przekupimy ich służbę przez mojego człowieka i dowiemy się w ten sposób, gdzie się wybierają, a potem wejdziemy w dobre stosunki z mamunią, to drzwi w tym domu mamy otwarte? No i co? Wszystko załatwione w ciągu dwudziestu czterech godzin!
— Ta-ak!... — przyznał głupek. — Ale ja byłem przez cały czas uwiązany przy tej starej babie.
— Posłuchajcie tylko! — zwrócił się sir Mulberry do dwu pozostałych przyjaciół. — Posłuchajcie tego niezadowolonego zrzędy! Czy to nie powinno skłonić człowieka do przysięgi, że nigdy już nie pomoże mu w jego intrygach? Czy to nie haniebne?
Pan Pyke spytał pana Plucka, czy to nie haniebne, a pan Pluck spytał o to samo pana Pyke'a, ale żaden z nich nie udzielił odpowiedzi.
— Może to nieprawda? — powiedział lord Verisopht. — Może nie tak było?
— Może nie tak było! — powtórzył sir Mulberry. —. A jak chciałeś załatwić tę sprawę? Jakim cudem zdołalibyśmy przy pierwszym spotkaniu uzyskać stałe zaproszenie... (przychodzisz, kiedy zechcesz, odchodzisz, kiedy zechcesz, siedzisz, jak długo zechcesz, robisz, co zechcesz)... gdybyś ty, jego lordowska mość, nie umizgał się do tej zwariowanej pani domu? Czy ja interesuję się tą dziewczyną inaczej niż jako twój przyjaciel? Czy przez cały wieczór nie brzęczałem jej w ucho pięknych słówek o tobie; nie znosiłem jej fochów i złych humorów? Dla kogo to robiłem? Dla ciebie! Z jakiej gliny, myślisz, jestem ulepiony? Czy zrobiłbym to dla pierwszego lepszego? Czy nie zasługuję w zamian na trochę wdzięczności?
— Jesteś diabelnie zacny chłopak — powiedział biedny młody lord i wziął przyjaciela pod rękę. — Na honor! Jesteś diabelnie zacny chłopak, Hawk!
—I wszystko załatwiam jak należy, co? — pytał dalej sir Mulberry.
— Najzupełniej.
— I jestem chyba twoim głupim, poczciwym, jak pies wiernym przyjacielem, hę?
— Ta-ak, ta-ak... jesteś prawdziwym przyjacielem — przyznał lord.
— W porządku! — powiedział baronet. — To mi wystarczy. A teraz chodźmy odegrać się na tym niemieckim baronie i Francuzie, którzy wczoraj tak cię ładnie oskubali.
Z tymi słowy poczciwy przyjaciel ujął druha pod ramię, a odchodząc z nim obejrzał się i z drwiącym uśmiechem mrugnął znacząco do panów Pyke'a i Plucka, którzy na znak cichej radości pakowali sobie chustki do ust i spieszyli o parę kroków za swym protektorem i jego ofiarą.
ROZDZIAŁ XXVIII
W KTÓRYM PANNA NICKLEBY, DOPROWADZONA DO ROZPACZY PRZEŚLADOWANIAMI SIR MULBERRY HAWKA ORAZ MNÓSTWEM TROSK I KŁOPOTÓW, ZWRACA SIĘ O POMOC DO SWEGO STRYJA
Poranek, jak to zwykle poranek, przyniósł ze sobą refleksje, lecz myśli, jakie budził w głowach różnych osób, które poprzedniego wieczoru zetknęły się tak nieoczekiwanie dzięki obrotnej spółce Pyke i Pluck, były bardzo rozmaite.
Refleksje sir Mulberry Hawka (jeśli termin taki można zastosować do myśli systematycznego i wyrachowanego łotra i hulaki, którego troski, radości i żale odnosiły się wyłącznie do niego samego i który ze wszystkich zdolności i umiejętności zdołał zachować jedynie zdolność degenerowania się i bezczeszczenia ludzkiej natury, choć jej zewnętrzne pozory nosił), refleksje tedy sir Mulberry Hawka krążyły wokół Kate i streszczały się do tego: że jest ona bezsprzecznie piękna; że skromność jej przełamie bez trudu człowiek o jego zręczności i doświadczeniu; że cała historia nie może zawieść jego oczekiwań i powinna wpłynąć na znaczną poprawę jego reputacji w świecie. Gdyby zaś ta ostatnia myśl — niebłaha bynajmniej ani drugorzędna dla sir Mulberry'ego — wydawała się komuś dziwna, należy uprzytomnić sobie, iż większość ludzi przebywa wyłącznie w swoim własnym świecie i żywi ambicje na zdobycie wyróżnień i poklasku jedynie tego ograniczonego kółka. Niegodziwcy zaludniali świat sir Mulberry'ego, a on postępował według ich zasad.
Z takich właśnie powodów spotykamy się ciągle na tym świecie z niesprawiedliwością, uciskiem, tyranią i niebezpiecznym fanatyzmen. Przyjął się zwyczaj głośnego wyrażania zdziwienia i zdumienia, że ludzie najbardziej odpowiedzialni za te gnębiące ludzkość klęski tak całkowicie lekceważą opinię świata. Trudno wszakże o większe nieporozumienie! Właśnie to, że ci ludzie tak bardzo się liczą z opinią swego małego światka, jest przyczyną owych wypadków, które wprowadzają cały szeroki świat w niesłychane zdumienie.
Refleksje pani Nickleby pełne były pychy i zadowolenia. Pod wpływem miłych złudzeń zabrała się z samego rana do komponowania długiego listu do Kate, w którym pochwalała bez zastrzeżeń doskonały wybór córki, pod niebiosa wynosiła sir Mulberry'ego i chcąc jeszcze bardziej uradować Kate, zapewniała, że baronet jest właśnie takim człowiekiem, jakiego ona (pani Nickleby) wybrałaby na zięcia, gdyby mogła wybierać i przebierać wśród wszystkich mężczyzn na świecie. Potem zacna dama, wspomniawszy pokrótce, że nie można posądzać jej o to, by żyjąc tak długo na świecie nie znała go doskonale, udzieliła wielu subtelnych i mądrych wskazówek, przydatnych w okresie zalotów, a potwierdzonych powagą jej osobistego doświadczenia. W pierwszym rzędzie zalecała jak najsurowszą dziewiczą skromność jako rzecz nie tylko chwalebną samą w sobie, lecz również wzmagającą zapały wielbiciela. „Nigdy w życiu — pisała dalej pani Nickleby — nie byłam bardziej uradowana niż wczoraj wieczorem, gdy zaobserwowałam, że zdrowy rozsądek podszepnął ci już tę zbawienną radę." Taką pochwałą oraz licznymi wzmiankami o radości, jaką jest dla niej fakt, że córka odziedziczyła tak wielką część jej poczucia taktu oraz delikatności (,,możesz też żywić nadzieję, że w swoim czasie odziedziczysz to wszystko niemal w całości"), pani Nickleby zakończyła swoją długą i dość nieczytelną epistołę.
Biedna Kate zatroskała się bardzo otrzymawszy cztery bite i gęsto poprzekreślane strony gratulacji z tego samego powodu, który przez całą noc nie pozwolił jej zmrużyć oka i stanowił przyczynę bezsenności i wielu łez wylanych w jej sypialna. Jeszcze gorszą i bardziej przykrą była dla Kate konieczność udawania pogodnego nastroju wobec pani Wititterly, która, źle się czując po trudach ubiegłego wieczora, wymagała oczywiście dobrego humoru od damy do towarzystwa (bo za cóż dawałaby jej pensję i utrzymanie?). Jeśli zaś chodzi o pana Wititterly, to przez cały dzień upajał się on rozkoszną myślą, że zamienił uścisk dłoni z lordem i naprawdę zaprosił owego lorda do swego domu. Sam lord, któremu ograniczona zdolność myślenia nie nastręczała poważniejszych kłopotów intelektualnych, raczył się rozmową z panami Pyke i Pluck, ci zaś ostrzyli dowcip przy pomocy rozmaitych kosztownych środków pobudzających, popijanych obficie na rachunek jego lordowskiej mości.
Była czwarta po południu (mowa o tym ordynarnym popołudniu słońca i zegarów) i pani Wititterly,, jak nakazywał obyczaj, spoczywała na sofie w salonie, a Kate czytała jej głośno nową powieść w trzech tomach pod tytułem „Lady Flabella" przyniesioną tego ranka z czytelni przez Alfonsa o wątpliwym imieniu. Dzieło owe nadawało się wyśmienicie dla osoby cierpiącej na dolegliwości pani Wititterly, gdyż od początku do końca nie zawierało ani jednego wiersza, który w najmniejszym bodaj stopniu mógłby wzruszyć jakąkolwiek istotę pod słońcem.
Kate czytała:
„Cherizette — odezwała się lady Flabella wsuwając swe maleńkie stópki w błękitne atłasowe pantofelki, które poprzedniego wieczoru wywołały niechcący półżartobliwą, półgniewną sprzeczkę w salon de dance księcia Mincefenille pomiędzy nią i młodocianym pułkownikiem Beffilaire — Cherizette, ma chère, donnez-moi de l'eau-de-Cologne, s'il vous plait, mon enfant.
Merci... dziękuję — powiedziała lady Flabella, gdy fertyczna, lecz przywiązana Cherizette obficie skropiła wonnym płynem jej chusteczkę z cieniuteńkiego batystu, obszytą bogatą koronką i we 'wszystkich czterech rogach ozdobioną herbem Flabelli oraz wspaniałą heraldyczną dewizą jej szlachetnego rodu. — Merci... to wystarczy.
W chwili gdy lady Flabella wdychała jeszcze rozkoszny zapach trzymając chusteczkę przy doskonale kształtnym, lecz wyrzeźbionym w sposób znamionujący głębię myśli nosku, otwarły się drzwi buduaru (pomysłowo ukryte wśród wspaniałych kotar z jedwabnego adamaszku o odcieniu włoskiego nieba) i bezszelestnym krokiem weszło do komnaty dwu valets de chambre odzianych w drogocenne liberie barwy brzoskwiniowego kwiatu ze złotem, a za nimi wkroczył paź w bas de soie — w jedwabnych pończochach — który, gdy lokaje zastygli przy drzwiach w pełnym wdzięku ukłonie, zbliżył się do stóp swej pięknej pani i przyklęknąwszy na jedno kolano podał jej wonny billet na złotej, wspaniale cyzelowanej tacy.
Ze wzruszeniem, którego nie zdołała stłumić, lady Flabella rozdarła kopertę i złamała wonną pieczątkę. Liścik był od Beffilaire`a — młodego, smukłego, o niskim głosie — od jej Beffilaire'a".
— Ach, czarujące! — przerwała chlebodawczyni, którą niekiedy wzruszała literatura. — Doprawdy, poetyczne! Panno Nickleby, proszę jeszcze raz przeczytać ten opis.
Kate posłuchała.
— Cudne, cudne! — powiedziała pani Wititterly wzdychając. — Takie rozkoszne, prawda?... Takie czułe...
— Tak! I mnie się zdaje, że to bardzo czułe — przyznała Kate uprzejmie.
— Proszę zamknąć książkę, panno Nickleby— podjęła pani Wititterly. — Niczego więcej nie mogę dzisiaj słuchać, bo szkoda by mi było zacierać wrażenia tego przecudnego opisu. Proszę zamknąć książkę.
Kate posłuchała nie bez zadowolenia, a pani Wititterly podniosła leniwie lorgnon i stwierdziła, że panna Nickleby wygląda mizernie. — To pewnie przestrach z powodu... z powodu wczorajszego zgiełku i zamieszania — powiedziała Kate.
— Bardzo dziwne! — wykrzyknęła pani Wititterly ze zdumioną miną. Zastanowiwszy się trochę wypada przyznać, że istotnie to bardzo dziwne, iż znalazło się coś, co zdołało wytrącić z równowagi damę do towarzystwa. Zepsucie- maszyny parowej czy innego pomysłowego mechanizmu byłoby drobiazgiem w porównaniu z czymś tak niezwykłym.
— W jaki sposób, drogie dziecko, poznała pani lorda Fryderyka i tych innych czarujących ludzi? — spytała pani Wititterly wciąż przyglądając się Kate przez lorgnon.
— Poznałam ich w domu mego stryja — odparła; ogarniało ją rozdrażnienie, gdyż czuła, że się rumieni, lecz nie mogła powstrzymać fali krwi, która napływała jej do twarzy na każdą myśl o tym człowieku.
— Czy zna ich pani od dawna?
— Nie — odrzekła Kate. — Od niedawna.
— Bardzo jestem zadowolona, że dzięki tej zacnej osobie, matce pani, mieliśmy sposobność zawarcia tak miłej znajomości — powiedziała pani Wititterly dość wyniośle. — Ciekawy zbieg okoliczności, bo ktoś z naszych przyjaciół miał nas właśnie zapoznać w najbliższym czasie.
Było to powiedziane w tym celu, ażeby pana Nickleby nie wbiła się w dumę z powodu zaszczytnej znajomości z czterema wybitnymi osobistościami (panowie Pyke i Pluck również zostali zaliczeni do czarujących ludzi), których pani Wititterly dotychczas nie znała. Lecz wspomniana okoliczność zdawała się nie wywierać najmniejszego wrażenia na Kate, a zatem głęboki sens tej końcowej uwagi poszedł na marne.
— Prosili o pozwolenie złożenia nam wizyty — rzekła pani Wititterly. — Udzieliłam go, oczywiście.
— Czy oczekuje ich pani dzisiaj? — odważyła się zapytać Kate.
Odpowiedź pani Wititterly zagłuszyło donośne kołatanie do drzwi od ulicy i nim dźwięki te przycichły, zajechał elegancki kabriolet, z którego wyskoczył sir Mulberry Hawk, a za nim jego przyjaciel, lord Verisopht.
— Otóż i oni! — powiedziała Kate zrywając się z miejsca i spiesząc w stronę drzwi.
— Panno Nickleby! — zawołała pani Wititterly, zdumiona, że dama do towarzystwa próbuje opuścić pokój nie uzyskawszy wprzód jej pozwolenia. — Proszę nie odchodzić.
— Pani jest bardzo dobra — odparła Kate. — Ale...
— Na miłość boską, proszę nie denerwować mnie i nie zmuszać do mówienia tak wiele — powiedziała bardzo ostro pani Wititterly. — Mój Boże! Bardzo proszę, panno Nickleby...
Wymówka Kate, że czuje się niedobrze, nie zdałaby się na nic, gdyż kroki tych, którzy kołatali do drzwi (kimkolwiek być mogli), dudniły już po schodach. Zajęła więc swe dawne miejsce, a ledwie usiadła, wpadł do pokoju Alfons o wątpliwym imieniu i jednym tchem zaanonsował pana Pyke'a i pana Plucka, i lorda Verisophta, i sir Mulberry Hawka.
— Najosobliwsze wydarzenie na świecie — rzekł pan Pluck, nader wylewnie przywitawszy obie damy. — Najosobliwsze wydarzenie... W chwili gdy lord Fryderyk i sir Mulberry zajeżdżali przed drzwi, Pyke i ja właśnieśmy do nich stukali.
— Właśnieśmy do nich stukali — powtórzył Pyke.
— Mniejsza o to, w jaki sposób panowie przybyli, skoro mam przyjemność ich tu widzieć — powiedziała pani Wititterly, która dzięki leżeniu przez trzy i pół roku na tej samej sofie wypracowała już małą pantominę, składającą się z szeregu pełnych wdzięku póz, a teraz, chcąc oczarować znamienitych gości, przybrała najbardziej z nich uroczą. — Bardzo mi miło. Bardzo mi miło, doprawdy!
— Jak się miewa panna Nickleby? — spytał sir Mulberry zwracając się do Kate przyciszonym głosem, nie na tyle wszakże przyciszonym, by nie miał dojść do ucha pani domu.
— Cóż? Skarży się na pewne niedomagania wywołane strachem, jaki wczoraj przeżyła — odrzekła owa dama. — Wcale się temu nie dziwię, bo sama mam nerwy w strzępach... po prostu w strzępach.
— Mimo to jednak wygląda pani... — powiedział odwracając się do niej sir Mulberry — ...mimo to wygląda pani...
— Nad wyraz uroczo — pan Pyke pospieszył z pomocą protektorowi, a pan Pluck powtórzył oczywiście to zdanie.
— Obawiam się, że sir Mulberry jest pochlebcą, wasza lordowska mość — zwróciła się pani Wititterly do młodego arystokraty, który w milczeniu ssał gałkę swej laski i gapił się na Kate.
— Ach! Piekielnym! — odrzekł Verisopht, a wypowiedziawszy tę głęboką uwagę powrócił do poprzedniego zajęcia.
— I panna Nickleby nie wygląda gorzej — podjął sir Mulberry przeszywając dziewczynę natarczywym spojrzeniem. — Zawsze była ładna, lecz, na mą duszę, pani chyba udziela jej teraz nieco własnej urody.
Sądząc z rumieńca, jaki po tych słowach wykwitł na twarzy biednej dziewczyny, nie bez racji można było przypuszczać, iż pani Wititterly rzeczywiście odstąpiła jej, nieco sztucznych barw, którymi zdobiła własne oblicze. Pani domu przyznała, jakkolwiek nienajłaskawszym tonem, że Kate istotnie wygląda ładniutko. Zarazem jednak zbudziła się w niej myśl, iż sir Mulberry nie jest w gruncie rzeczy tak sympatyczny, jak to się zrazu wydawało. Chociaż bowiem zręczny pochlebca jest najbardziej czarującym towarzyszem, jeśli można zachować go na własny wyłącznie użytek, gust jego staje się wielce wątpliwy, gdy człowiek taki zaczyna innym prawić komplementy.
— Pyke — odezwał się czujny pan Pluck, który spostrzegł wrażenie wywołane pochwałą urody panny Nickleby.
— Słucham, Pluck — powiedział Pyke.
— Czy nie znasz kogoś — spytał tajemniczo pan Pluck — kogo by ci przypominał profil pani Wititterly?
— Czy nie znam kogoś takiego? — odrzekł Pyke. — Znam, oczywiście!
— Kogo masz na myśli? — pytał Pluck w ten sam tajemniczy sposób. — Czy może ks.B.?
— Raczej hr.B. — odparł Pyke, a ledwo dostrzegalny uśmiech wypełznął na jego twarz. — Piękna siostra jest hrabiną, nie księżną.
— Racja! — zawołał Pluck, — Hr.B.! Cóż za zdumiewające podobieństwo! .
A więc to tak! Pani Wititterly została uznana, na podstawie zeznań dwóch wiarygodnych i dobrze poinformowanych świadków, za żywy portret hrabiny! Oto jeden ze skutków wejścia w prawdziwie dobre towarzystwo. Cóż? Pani Wititterly mogłaby obracać się przez dwadzieścia lat wśród pospolitych, zwykłych ludzi i nigdy nie dowiedzieć się o tym podobieństwie. Bo i w jaki sposób? Cóż oni wiedzą o hrabinach?
Żarłoczność, z jaką pani Wititterly połknęła tę małą przynętę, zdradziła obu dżentelmenom ogrom jej apetytu na pochlebstwa, hojnie więc poczęli szafować tym towarem, dzięki czemu sir Mulberry Hawk zyskał, sposobność nękania panny Nickleby pytaniami i uwagami, na które zmuszona była udzielać jakichś odpowiedzi. Lord Veri-sopht tymczasem delektował się bez przeszkód smakiem złotej gałki stanowiącej rączkę jego laski, co czyniłby zapewnie do końca wizyty, gdyby pan Wititterly nie powrócił do domu i nie skierował rozmowy na swój ulubiony temat.
— Wasza lordowska mość — mówił pan Wititterly. — Jestem szczęśliwy... zaszczycony... dumny. Proszę zająć miejsce, wasza lordowska mość, bardzo proszę. Jestem dumny... doprawdy... dumny.
Pan domu mówił to wszystko ku cichemu strapieniu małżonki, która pękała wprawdzie z dumy i pychy, lecz chętnie wzbudziłaby w znakomitych gościach przekonanie, iż wizyta ich to nic. niezwykłego, gdyż lordowie i baroneci odwiedzają jej dom codziennie. Ale nic nie było w stanie stłumić wybuchu uczuć pana Wititterly.
— Zaszczyt, doprawdy, zaszczyt! — mówił. — Julio, moja duszko, jutro to odcierpisz.
— Odcierpi? — zdumiał się lord Yerisopht.
— Reakcja, wasza lordowska mość, reakcja — tłumaczył pan Wititterly. — Kiedy, wasza lordowska mość, ustąpi silne napięcie systemu nerwowego, cóż pozostanie? Załamanie, depresja, upadek, zmęczenie, niemoc! Wasza lordowska mość, gdyby sir Tumley Snuffim ujrzał w tej chwili tę delikatną istotę, nie dałby za jej życie... nie dałby tego!... — rzekł pan Wititterly, a chcąc zilustrować swe słowa wziął z tabakierki szczyptę tabaki i rzucił ją w przestrzeń jako symbol niestałości. — Nawet tego! — ciągnął rozglądając się z poważną miną. — Sir Tumley Snuffim nie dałby nawet tego za życie pani Wititterly!
Pan domu mówił ze swego rodzaju trzeźwym zadowoleniem, jak gdyby posiadanie tak beznadziejnie chorej żony było dla mężczyzny niemałym zaszczytem, pani zaś wzdychała i spoglądała żałośnie, jak gdyby odczuwała ów zaszczyt, lecz, postanowiła znosić go z jak największym poddaniem.
- Pani Wititterly — ciągnął jej małżonek — jest ulubioną pacjentką sir Tumley Snuffima. Wolno mi chyba zaryzykować twierdzenie, iż pani Wititterly była pierwszą osobą, która przyjmowała nowy lek... ów lek, który, jak przypuszczają, zabił całą rodzinę w Kensington Gravel Pits. Głęboko wierzę w to, że była pierwszą! Jeśli się mylę, Julio, moja kochana, proszę o sprostowanie.
— Jestem przekonana, że istotnie byłam pierwszą — powiedziała pani Wititterly omdlewającym głosem.
Ponieważ protektor zdawał się żywić pewne wątpliwości co do tego, czy wziąć udział w rozmowie, niestrudzony Pyke skorzystał z chwili przerwy i chcąc wystąpić z czymś odpowiednim, spytał — myśląc o lekarstwie— czy było smaczne.
— Nie, sir, nie było smaczne i nie było nawet polecane jako takie — odparł pan W.
— Pani Wititterly to istna męczennica — powiedział pan Pyke z pełnym szacunku ukłonem.
— Zdaje się, że ma pan rację" — przyznała pani Wititterly.
— I ja tak sądzę, kochana Julio — podjął małżonek tonem, który zdawał się mówić, iż pan Wititterly nie jest wprawdzie próżny, lecz musi bronić tego, co się, jego rodzinie należy. — Jeśli ktoś pokaże mi, wasza lordowska mość — dodał zwracając się znowu do młodego arystokraty — większego od pani Wititterly męczennika, to mogę tylko powiedzieć, że chciałbym zobaczyć tego męczennika, mężczyznę czy kobietę, a więcej nie mam nic do powiedzenia, wasza lordowska mość.
Pyke i Pluck oznajmili, że to zupełnie oczywiste, a ponieważ wizyta przeciągała się ponad miarę, panowie ci zrozumieli spojrzenie sir Mulberry'ego i wstali, by się pożegnać, na co podnieśli się również sir Mulberry oraz lord Verisopht. Z obydwu stron padło wiele serdecznych słów i wyrazów nadziei, że ta miła znajomość będzie nadal źródłem licznych wzajemnych przyjemności, po czym goście odeszli dowiedziawszy się jeszcze raz, że przyjmowanie ich stale i o każdej porze pod dachem państwa Wititterly będzie uważane za prawdziwy zaszczyt dla gospodarzy.
Zaczęli więc przychodzić stale i o każdej porze. Jednego dnia jedli obiad, drugiego kolację, trzeciego znowu obiad, wciąż pełno ich było w całym domu, a ponadto urządzali wspólne wycieczki i organizowali przypadkowe spotkania w publicznych lokalach. Przy wszystkich takich okazjach panna Nickleby była narażona na ciągłe, uporczywe prześladowania sir Mulberry Hawka, który za kwestię honoru, nawet wobec swoich dwu popleczników, zaczął uważać upokorzenie jej dumy. Nie miała teraz chwili spokoju ni odpoczynku z wyjątkiem godzin, kiedy wolno jej było przesiadywać samotnie we własnym pokoju i opłakiwać bolesne przejścia minionego dnia. Wszystko to stanowiło logiczną konsekwencję -planów starannie opracowanych przez sir Mulberry'ego, a zręcznie wykonywanych przez jego pomocników, panów Pyke'a i Plucka.
Taki stan rzeczy trwał przez dwa tygodnie. Nie trzeba nawet wspominać, że tylko najpróżniejszy i najgłupszy człowiek mógł nie zauważyć na pierwszy rzut oka, iż lord Verisopht, chociaż był lordem, i sir Mulberry Hawk, chociaż był baronetem, nie byli osobami, których towarzystwo należałoby do najlepszych, a ze względu na swe nawyki, maniery, zamiłowania i sposób prowadzenia rozmów nie nadawali się zupełnie na to, by asystować damom. Ale ich dwa tytuły kompensowały pani Wititterly wszystko inne — gburowatość uchodziła za humor, chamstwo przybierało łagodną nazwę czarującej oryginalności, a bezczelność stroiła się w maskę niczym nie skrępowanej swobody, dostępnej jedynie ludziom, którzy mieli szczęście stykać się z prawdziwą śmietanką towarzystwa.
Skóro chlebodawczyni w taki sposób oceniała zachowanie swych nowych przyjaciół, cóż zarzucić im mogła dama do towarzystwa? Skoro przyjaciele ci przywykli mało się krępować wobec pani domu, o ileż swobodniej mogli traktować jej płatną pracownicę? Lecz nie to jeszcze było najgorsze. Ponieważ ohydny sir Mulberry Hawk coraz jawniej zalecał się do Kate, pani Wititterly zaczęła zazdrościć powodzenia pannie Nickleby. Gdyby zazdrość ta miała doprowadzić do usuwania Kate z salonu podczas owych wizyt, dziewczyna byłaby zadowolona 'i szczęśliwa, iż jej chlebodawczyni żywi podobne uczucia. Na swe nieszczęście jednak Kate posiadała wrodzony wdzięk i prawdziwie wytworne maniery oraz te tysiączne, nienazwane dary, dzięki którym kobiety wnoszą do towarzystwa tyle uroku. Jeśli zaś zalety takie są cenne zawsze i wszędzie, to szczególnej wartości nabierają tam, gdzie pani domu jest po prostu żywym manekinem. Wobec tego Kate cierpiała podwójnie, byłą bowiem niezbędną ozdobą salonu w obecności sir Mulberry'ego i jego przyjaciół a zarazem, po wyjściu owych panów, stawała się z tych samych względów ofiarą złych humorów i dąsów pani domu. Wszystko to doprowadzało pannę Nickleby do ostatecznej i beznadziejnej rozpaczy.
Pani Wrtitterly nigdy nie okazała swych prawdziwych uczuć w stosunku do osoby sir Mulberry'ego, lecz jak to często zwykły czynić kobiety, każde silniejsze rozdrażnienie przypisywała swym chorym nerwom. Kiedy jednak w głowie owej damy zaświtała straszliwa myśl, że lord Verisopht jest również pod urokiem Kate, a ona, pani Wititterly, znalazła się na drugim planie, kiedy myśl ta zaczęła się stopniowo kształtować, panią Wititterly ogarnęło słuszne i godziwe oburzenie i poczuła, że obowiązkiem jej — jako damy zamężnej i posiadającej zasady moralne — jest natychmiast zwrócić uwagę „tej młodej osobie".
Zgodnie ze swym postanowieniem przystąpiła więc do rzeczy następnego ranka podczas przerwy w czytaniu powieści.
— Panno Nickleby — rozpoczęła — chciałam pomówić z panią w bardzo poważnej sprawie. Przykro mi, że muszę to uczynić... Słowo daję, niezmiernie mi przykro, lecz pani, panno Nickleby, postawiła mnie w sytuacji bez wyjścia.
W tym miejscu pani Wititterly potrząsnęła głową (nie gniewnie, lecz cnotliwie) i powiedziała z pewnym podnieceniem, iż lęka się, że znowu grozi jej palpitacja.
— Pani zachowanie, panno Nickleby — podjęła dama — bynajmniej mi się nie podoba... ach, bynajmniej! Proszę mi wierzyć, że bardzo mi zależy, by powiodło się pani w życiu, lecz może być pani pewna, iż tak się nie stanie, jeśli, panno Nickleby, będzie pani postępować jak dotychczas.
— Proszę pani! — zawołała Kate z godnością.
— Proszę mnie nie drażnić odzywając się takim tonem. Proszę mnie nie drażnić, panno Nickleby, bo będę zmuszona zadzwonić na służbę — powiedziała pani Wititterly doić gwałtownie.
Kate spojrzała na nią bez słowa.
— Niech się pani nie łudzi, panno Nickleby — ciągnęła pani Wititterly — że patrząc na mnie takim wzrokiem powstrzyma mnie pani od powiedzenia tego, co zamierzam powiedzieć, a co uważam za swój obowiązek wobec religii i Kościoła. Czemu spogląda pani w moją stronę? — zawołała z nagłym wybuchem.— Ja nie jestem sir Mulberry'm, nie! Ani lordem Fryderykiem Verisophtem, ani panem Pyke'm, ani panem Pluckiem!
Kate spojrzała na nią znowu, lecz mniej śmiało niż poprzednim razem, a potem oparła łokieć na stole i zakryła oczy dłonią.
— Gdyby coś podobnego działo się wtedy, gdy ja byłam młodą panienką — mówiła pani Wititterly (nawiasem mówiąc musiałoby się to dziać dość dawno) — nikt, jak przypuszczam, nie chciałby w to uwierzyć.
— Nie sądzę, żeby ktoś uwierzył — szepnęła Kate — nie sądzę, żeby ktoś, kto tego nie widział, mógł uwierzyć, na jakie przejścia jestem tutaj skazana.
— Proszę nic nie mówić o skazywaniu na jakieś tam przejścia, bardzo proszę, panno Nickleby!— zawołała pani Wititterly wrzaskliwym tonem, zdumiewającym u tak ciężko chorej osoby. — Nie życzę sobie, by mi odpowiadano, panno Nickleby! Nie jestem przyzwyczajona, by mi odpowiadano! Nie pozwolę na to i tym razem! Słyszy pani? — dodała pani Wititterly z pewnym brakiem konsekwencji czekając odpowiedzi.
— Słyszę — odparła Kate — i słucham pani ze zdumieniem... z większym zdumieniem, niż potrafię to wyrazić.
— Uważałam panią zawsze za młodą osobę wychowaną bardzo dobrze, jak na pani sferę — mówiła pani Wititterly. — A że jest pani dziewczyną o zdrowym wyglądzie, zawsze schludnie ubraną i tam dalej, żywo zainteresowałam się nią i nadal interesuję, zwłaszcza że poczuwam się do pewnych obowiązków wobec tej zacnej starowiny, mat ki pani. Dlatego właśnie, panno Nickleby, muszę zapowiedzieć raz na zawsze i prosić o ścisłe przestrzeganie moich słów, muszę zapowiedzieć, iż stanowczo żądam, aby zmieniła pani swój bardzo wyzywający sposób bycia wobec odwiedzających ten dom panów. To doprawdy nie uchodzi — ciągnęła przymykając swe cnotliwe oczy — to niewłaściwe... wielce niewłaściwe.
— Ach! — zawołała Kate podnosząc wzrok i załamując dłonie. — To przecież zbyt okrutne, zbyt bolesne! Czy nie dość, że cierpię dniem i nocą? Że wstyd mi przed samą sobą, iż muszę obcować z takimi ludźmi! Czy trzeba jeszcze tych niesłusznych i bezpodstawnych zarzutów, jakie mnie spotkały?
— Maże zechce pani wziąć pod uwagę, panno Nickleby — powiedziała pani Wititterly — iż używając takich wyrazów, jak „niesłuszne"- czy „bezpodstawne", czyni mi pani zarzut, że mówię nieprawdę.
— Tak! — powiedziała Kate ze szczerym oburzeniem. — Wszystko mi jedno, czy oskarżenie pochodzi od pani, czy też zostało jej przez kogoś podszepnięte. Oświadczam, że to nikczemne, ordynarne, rozmyślne kłamstwo. Czy to możliwe — wołała Kate — by druga kobieta siedziała tuż obok i nie zauważyła, jak boleśnie ranią mnie ci ludzie? Czy to możliwe, by pani goszcząc ich tutaj nie spostrzegła, że każde ich bezwstydne spojrzenie jest zniewagą? Czy to możliwe, by pani mogła nie widzieć, że ci libertyni z całkowitym brakiem szacunku dla pani i z całkowitym lekceważeniem godnego dżentelmenów zachowania, a nawet prostej przyzwoitości, wkradli się tutaj w jednym tylko celu? Czy nie rozumie pani, że celem tym były niegodne zamiary wobec pozbawionej przyjaciół i opieki dziewczyny, która mogła się chyba spodziewać, że bez tej poniżającej spowiedzi otrzyma od kogoś o tyle starszego jakąś kobiecą pomoc i współczucie? Nie uwierzę! Nie mogę w to uwierzyć!
Gdyby biedna Kate posiadała choć trochę znajomości świata, na pewno nie pozwoliłaby sobie, nawet w stanie tak wielkiego wzburzenia, na podobnie nierozsądną przemowę. Skutek jej słów był taki właśnie, jaki przewidziałby ktoś bardziej doświadczony. Napaść na swą prawdomówność pani Wititterly przyjęła z godnym naśladowania spokojem, a słów Kate o jej własnych cierpieniach słuchała z iście heroiczną mocą. Kiedy jednak Kate wspomniała, że owi dżentelmeni odnieśli się do samej pani Wititterly bez szacunku, dama zaczęła zdradzać objawy silnego wzruszenia, a gdy po ciosie tym nastąpiła wzmianka o jej wieku, pani Wititterly padła na sofę i zaczęła wrzeszczeć okropnie.
— Co się tu dzieje? — zawołał pan Wititterly wpadając do salonu. — Wielkie nieba! Co ja widzę! Julio! Julio! Wróć, ach, wróć do życia!
Ale Julia uparcie odchodziła od życia i wrzeszczała coraz głośniej, wobec czego pan Wititterly dzwonił na służbę, tańczył jak szaleniec wokół sofy, na której leżała jego małżonka, wzywał bez ustanku sir Tumley Snuffima i był tym tak zajęty, że ani słowem nie pytał o wyjaśnienie przyczyny rozgrywającej się przed nim sceny.
— Biegnij po sir Tumleya! — zawołał pan Wititterly wygrażając Alfonsowi obiema pięściami. — Przewidywałem to, panno Nickleby — powiedział rozglądając się wokół z pewnego rodzaju melancholijnym triumfem. — Takie towarzystwo jest ponad jej siły. To przecież czysty duch, rozumie pani, czysty duch, nic więcej. — Z takimi słowy pan Wititterly dźwignął bezwładne ciało pani Wititterly i własnoręcznie odniósł je do łóżka.
Kate poczekała, aż sir Tumley Snuffim zbadał chorą i wstąpił do salonu z wiadomością, iż dzięki osobliwej łasce Opatrzności (tak się wyraził sir Tumley) pani Wititterly zapadła w sen. Potem Kate szybko ubrała się do wyjścia i pozostawiwszy kartkę, że wróci za dwie godziny, pospieszyła do domu swego stryja.
Pan Ralf Nickleby miał dobry dzień, zupełnie dobry dzień. Spacerował teraz tam i z powrotem po swoim małym pokoju od podwórka, dłonie miał splecione za plecami i dodawał w myśli wszystkie sumy, które wpłynęły lub miały wpłynąć jako czysty zysk z załatwionych tego ranka transakcji. Usta jego wykrzywiał surowy, zimny uśmiech, a stanowczość bruzd i zmarszczek składających się na ów uśmiech, jak również chytre spojrzenie chłodnych i przenikliwych oczu zdawały się mówić, że jeśli bezwzględność lub podstęp będą mogły powiększyć spodziewane zyski, niezawodnie zostaną użyte w tym celu
— Doskonale! — powiedział pan. Ralf myśląc niewątpliwie o jakimś wydarzeniu dnia. — Pogardza lichwiarzem co? Dobrze, zobaczymy! „Uczciwość to najlepsza polityka" co? I tę drogę wypróbujemy.
Zatrzymał się, potem znowu zaczął chodzić.
— Cieszy go — mówił pan Ralf uśmiechając się znowu — że swą znaną siłę charakteru i uczciwość może przeciwstawić potędze pieniędzy — tych śmieci, jak je nazywa. Jakimż tępym, zakutym łbem jest ten jegomość Śmieci! Niech sobie będą śmiecie!... Kto to?
— Ja — powiedział Newman Noggs zaglądając do pokoju. — Pańska bratanica.
— Cóż z nią? — spytał pan Ralf szorstko.
— Jest tutaj.
— Tutaj?!
Newman zwrócił głowę w stronę swej małej klitki, by dać do zrozumienia, że dziewczyna tam czeka.
— Czego chce? — spytał pan Ralf.
— Nie wiem — odparł Newman. — Czy spytać? — dodał z pośpiechem.
— Nie — powiedział pan Ralf. — Wprowadź... Czekaj! — szybkim ruchem schował zamykaną na kłódkę podręczną kasę, a na jej miejsce położył na stole pustą sakiewkę. — W porządku — rzucił. — Teraz może wejść
Newman uśmiechnął się ponuro na widok tej manipulacji, skinął na młodą damę, by weszła, i ustawiwszy dla niej krzesło pokuśtykał wolno w stronę drzwi, ukradkiem spoglądając przez ramię na chlebodawcę.
— No... No, moja droga, o co chodzi? — spytał par Ralf dość szorstko, lecz mimo to nieco uprzejmiej, ni; mówił zwykle do kogoś innego.
Dziewczyna podniosła pełne łez oczy i starając się opanować wzruszenie próbowała przemówić, lecz na próżno Spuściła więc znowu głowę i siedziała w milczeniu. Par Ralf nie widział wprawdzie jej twarzy, lecz zauważył, że Kate płacze.
„Mogę odgadnąć przyczynę tych łez — pomyślał. — Tak... mogę... mogę odgadnąć ich przyczynę. No, no... — rozmyślał dalej, wzruszony przez chwilę strapieniem swej pięknej bratanicy. — Gdzież tu krzywda? Tylko te parę łez... A to przecie doskonała lekcja... doskonała lekcja."
— O co ci chodzi? — powtórzył przysuwając się z krzesłem do Kate.
Był raczej zaskoczony niespodziewaną mocą spojrzenia i odpowiedzi bratanicy.
— Sprawa, która sprowadza mnie do ciebie, stryju, powinna ubarwić krwią twoje policzki. Winieneś słuchać o niej z takim samym wzburzeniem, z jakim ja będę o niej mówić. Spotkała mnie krzywda! Moje uczucia zostały znieważone, obrażone, śmiertelnie zranione i to przez twoich przyjaciół!
— Przyjaciół! — zawołał pan Ralf. — Ja nie mam przyjaciół, dziewczyno!
— A więc przez ludzi, których tutaj spotkałam — wyjaśniła Kate. — Jeżeli nie są twoimi przyjaciółmi i wiesz, co to za jedni... Ach! Stryju!... Tym większy dla ciebie wstyd, że wprowadziłeś mnie w ich towarzystwo. Narażanie mnie na to, co tutaj przeszłam dlatego, że nie dość dobrze znałeś swych gości i bezpodstawnie obdarzyłeś ich zaufaniem, wymagałoby chyba usprawiedliwienia. Jeśli uczyniłeś, to jednak... a podejrzewam dziś, że tak było... jeśli uczyniłeś, to znając ich dobrze, to postąpiłeś nazbyt, podle i okrutnie!
Pan Ralf cofnął się zdumiony szczerością tych słów i skierował na Kate najsurowsze ze swych spojrzeń, lecz dziewczyna wytrzymała jego wzrok z pełną stanowczości dumą, a twarz jej, choć bardzo blada, wyglądała w tym uniesieniu piękniej i szlachetniej niż kiedykolwiek.
— Widzę, że jest w tobie coś z tego chłopaka — powiedział stryj ochrypłym głosem, jak gdyby blask płonących oczu Kate przypomniał mu ostatnie spotkanie z Nicholasem.
— Mam nadzieję — odpowiedziała Kate — że jest tak istotnie i świadomość tego może przepełnić mnie tylko dumą. Jestem młoda, stryju. Wszystkie przykrości i cierpienia, jakie znoszę w mej obecnej sytuacji, zdeptały tę dumę, ale dzisiaj zostałam upokorzona ponad ludzką wytrzymałość i, niech się co chce dzieje, jak jestem dzieckiem twojego brata, nie chcę i nie będę znosić dłużej podobnych obelg.
— Jakich obelg, dziewczyno? — zapytał stryj.
— Przypomnij sobie, co się tutaj wydarzyło, i spytaj samego siebie — odrzekła Kate, a krew napłynęła jej do twarzy. — Stryju! Ty musisz i, jestem pewna, zechcesz uwolnić mnie od tego niegodnego, poniżającego towarzystwa, na które jestem teraz narażona. Nie chciałam — ciągnęła, zbliżając się do starszego mężczyzny i kładąc mu dłoń na ramieniu — nie chciałam być rozgniewana czy gwałtowna... Przepraszam, jeśli to tak wyglądało, bardzo przepraszam, drogi stryjku, ale... ale ty nie wiesz, ile przecierpiałam... doprawdy nie wiesz! Nie możesz wiedzieć, czym jest serce młodej dziewczyny... trudno wymagać tego od ciebie. Jeśli jednak powiem ci, że jestem nieszczęśliwa i serce moje krwawi, to pomożesz mi przecie, z pewością pomożesz! Tak, z pewnością!
Pan Ralf spojrzał na bratanicę, po czym odwrócił głowę i nerwowo zaczął stukać obcasem w podłogę.
— Żyłam jakoś z dnia na dzień — mówiła Kate pochylając się nad stryjem i trwożliwie kładąc małą rączkę na jego dłoni — bo miałam nadzieję, że te prześladowania ustaną. Żyłam jakoś z dnia na dzień i musiałam udawać dobry humor w chwilach, gdy byłam najbardziej nieszczęśliwa. Nie miałam doradcy, opiekuna, nikogo, kto mógłby mi pomóc. Mama przypuszcza, że to godni szacunku ludzie, bogaci i wysoko postawieni. A ja... jakżebym mogła... jakżebym mogła wyprowadzać ją z błędu, skoro tak raduje się tymi złudzeniami. To dzisiaj jej jedyne szczęście. Dama, u której umieściłeś mnie, stryjku, nie jest osobą nadającą się do zwierzeń tak delikatnej natury. A więc przyszłam wreszcie do ciebie, jednego z bliskich, jedynego niemal, jakiego mam, żeby prosić cię i błagać o pomoc.
— Jakże ja mogę ci pomóc, dziecko? — powiedział pan Ralf, który wstał z krzesła i znowu przechadzał się po pokoju.
— Masz wpływ na jednego z tych ludzi, wiem o tym — odrzekła Kate z przejęciem. — Czyż jedno twoje słowo nie skłoni ich. do zaniechania tych niegodnych praktyk?
— Nie! — rzucił Ralf odwracając się gwałtownie. — A przynajmniej... widzisz... ja nie... nie wymówię tego słowa... nawet, gdyby mogło poskutkować.
— Nie wymówisz!
— Nie! — powtórzył pan Ralf tonem przesądzającym sprawę i mocniej splótł dłonie za plecami. — Nie mogę go wymówić.
Kate cofnęła się parę kroków i patrzyła na stryja, jak gdyby nie była pewna, czy dobrze słyszy.
— Łączą nas interesy — mówił pan Ralf kołysząc się miarowo z obcasów na palce i z palców na obcasy i chłodno spoglądając w twarz bratanicy — tak, interesy, a więc nie mogę zrazić do siebie tych ludzi. Cóż to zresztą znaczy? Wszyscy przeżywamy przykre doświadczenia, a to jest po prostu jednym z twoich. Są dziewczęta, które byłyby dumne mając takich wykwintnisiów u swych stóp.
— Dumne! — zawołała Kate.
— Muszę przyznać — ciągnął pan Ralf podnosząc wskazujący palec — że postępujesz jak najsłuszniej darząc ich pogardą. Nie inaczej. Dowodzi to tylko zdrowego rozsądku, którego, prawdę rzekłszy, spodziewałem się u ciebie od pierwszej chwili. Pod każdym innym względem jest ci tam dobrze. Nie masz znowu tak wielkich przykrości. Jeśli ten młody lord depcze ci po piętach i szepce w uszko głupie bzdury, to cóż stąd złego? Mówisz, że ma nieuczciwe zamiary. Niech je sobie ma! Tym prędzej mu przejdzie. Znajdzie się w pewnej chwili jakaś nowość i da ci spokój. A tymczasem...
— A tymczasem — przerwała Kate z dumą i oburzeniem — mam się stać zakałą własnej płci i zabawką płci odmiennej! Mam być słusznie potępiana przez wszystkie uczciwe kobiety i pogardzana przez wszystkich prawych mężczyzn, ludzi honoru! Mam się okryć hańbą we własnych oczach i upodlić w oczach tych, którzy na mnie patrzą! Nie! Nie! Gdybym nawet musiała urobić ręce do łokci i zostać skazana na najgorszą, najcięższą nawet pracę! Zrozum mnie właściwie. Nie zawiodę twojej rekomendacji i pozostanę w domu, w którym się dzięki niej znalazłam, dopóki nie będzie mi wolno odejść zgodnie z warunkami umowy, ale pamiętaj, stryju, tamci ludzie nie zobaczą mnie więcej. A gdy ów dom opuszczę, ukryję się przed nimi i tobą. Postaram się utrzymać matkę z ciężkiej mej pracy i żyjąc przynajmniej w spokoju zaufam boskiej pomocy.
Powiedziawszy te słowa skinęła ręką i wyszła pozostawiając pana Ralfa nieruchomego niby posąg.
Omal nie krzyknęła ze zdziwienia, kiedy zamykając drzwi spostrzegła, że tuż obok nich w niewielkiej niszy w ścianie stoi Newman Noggs, wyprostowany jak struna i podobny do stracha na wróble albo Guya Fawkesa. Lecz Newman położył palec na ustach, a Kate miała dość przytomności umysłu, żeby powstrzymać okrzyk.
— Nie trzeba... — powiedział Newman i wyśliznąwszy się ze swej kryjówki szedł za dziewczyną przez hall. — Nie trzeba płakać... nie trzeba płakać — lecz słowom tym towarzyszyły wielkie łzy spływające po jego twarzy.
— Wszystko wiem —' mówił biedny Newman, który dobył z kieszeni coś wyglądającego na bardzo starą ścierkę do kurzu i ocierał tym oczy Kate tak delikatnie, jak gdyby była małym dzieckiem. — Teraz się załamujesz... Tak, tak... Bardzo dobrze! To słuszne. To mi się podoba. Świetnie, że nie zrobiłaś tego przy nim. Tak, tak! Cha, cha, cha! Ach, tak! Biedactwo!
Wydając te okrzyki bez związku Newman osuszał wspomnianą ścierką również i własne łzy, kuśtykał do drzwi i otwierał je, żeby wypuścić Kate.
— Nie płacz już, nie płacz — szeptał. — Niedługo przyjdę do ciebie. Cha, cha, cha! I jeszcze ktoś. Tak, tak! Ho, ho!
— Niech pana Bóg błogosławi — rzekła Kate wychodząc spiesznie. — Niech pana Bóg błogosławi.
— I ciebie — odparł wyglądając na ulicę, żeby powiedzieć te słowa. — Cha, cha, cha! Ho, ho!
Newman Noggs otworzył drzwi jeszcze raz, by śmiać się i kłaniać zamaszyście, a potem zamknął je, by płakać i smutno potrząsać głową.
Pan Ralf stał bez ruchu, dopóki drzwi nie trzasnęły, a potem wzruszył ramionami i usiadł za biurkiem, kilkakrotnie przemierzywszy wprzód pokój — zrazu szybko, a później, w miarę jak się uspokajał, coraz wolniej.
Oto jeden z tych problemów natury ludzkiej, które można zaobserwować, lecz których nie można zrozumieć. Pan Ralf nie wyrzucał sobie w tej chwili swego postępowania z niewinną, prostoduszną dziewczyną; ci libertyni, jego klienci, zachowywali się nie inaczej, niż tego oczekiwał, nie inaczej, niż tego pragnął, nie inaczej, niż wymagały tego korzyści, których się spodziewał, mimo to jednak i za to właśnie pan Ralf nienawidził ich z głębi duszy.
— Oo... — mruknął spoglądając posępnie i wymachując zaciśniętymi pięściami, jak gdyby twarze dwu hulaków pojawiły się przed jego oczyma. — Musicie za to zapłacić! Ach, musicie za to zapłacić!
Kiedy lichwiarz zaczął szukać pociechy w swych księgach i papierach, za drzwiami jego pokoju odbywało się przedstawienie, które zdumiałoby go w najwyższym stopniu, gdyby je mógł zobaczyć.
Newman Noggs był sceny tej jedynym aktorem. Stał w pobliżu zamkniętych drzwi, twarzą zwróconą w ich kierunku i zawinąwszy rękawy surduta zasypywał powietrze gradem gwałtownych, wymyślnych i najbardziej zapamiętałych ciosów. W pierwszej chwili można by przypuścić, że to rozsądne ćwiczenie wiodącego siedzący tryb życia człowieka, który pragnie rozruszać mięśnie ramion i klatki piersiowej. Ale zawziętość i dzika radość widoczna na zalanej potem twarzy Newmana Noggsa, zdumiewająca energia, z jaką zwracał nieustanne ciosy w kierunku jednego tylko filonga, położonego o mniej więcej pięć stóp i osiem cali nad podłogą, niestrudzona i uparta wytrwałość — wszystko to wyjaśniłoby wkrótce bacznemu obserwatorowi, że Newman Noggs wyobraża sobie, iż tłucze niemal na śmierć swego obrotnego chlebodawcę, pana Ralfa Nickleby.
ROZDZIAŁ XXIX
KTÓRY OPISUJE DALSZE LOSY NICHOLASA ORAZ PEWIEN ROZŁAM W TOWARZYSTWIE PANA WINCENTEGO CRUMMLESA
Nadspodziewany sukces i entuzjastyczne przyjęcie, z jakim spotkał się w Portsmouth jego eksperyment, skłoniły pana Crummlesa do przedłużenia pobytu w tym mieście o całe dwa tygodnie ponad zamierzony uprzednio termin. Przez cały ten czas Nicholas z niesłabnącym powodzeniem grywał liczne i różnorodne role oraz ściągał do teatru tyle osób, których nigdy tam dawniej nie widywano, że dyrektor uznał benefis młodego aktora za nader obiecujący interes. Młody aktor przystał na proponowane warunki i benefis przyniósł mu okrągłe dwadzieścia funtów.
Pierwszą czynnością Nicholasa, gdy doszedł do tak nieoczekiwanej fortuny, było zwrócenie przyjacielskiej pożyczki zacnemu Johnowi Browdie; pieniądze te wysłał wraz z licznymi wyrazami wdzięczności i szacunku oraz serdecznymi życzeniami szczęścia w pożyciu małżeńskim. Połowę uzyskanej sumy przekazał Newmanowi Noggsowi zaklinając go, by znalazł sposobność doręczenia tych pieniędzy w sekrecie Kate, której przesyła przy okazji gorące zapewnienia najtkliwszej miłości i przywiązania. Nie wspomniał ni słowem, jakie znalazł zajęcie, ograniczając się po prostu do wiadomości, że list adresowany na jego przybrane nazwisko do Urzędu Pocztowego w Portsmouth trafi doń bez trudności. Prosił również poczciwego przyjaciela, by ten napisał mu jak najobszerniej o położeniu matki i siostry oraz o wszystkich doniosłych przysługach, jakie pan Ralf Nickleby wyświadczył im po opuszczeniu przez Nicholasa Londynu,
— Jest pan przygnębiony — odezwał się Smike wieczorem po wysianiu tego listu.
— Cóż znowu! — odparł Nicholas z udaną wesołością, wiedział bowiem, że prawdziwe wyznania trapiłyby chłopca przez całą noc. — Myślałem o mojej siostrze, Smike.
— O siostrze!
— Tak.
— Czy ona jest podobna do pana? — spytał Smike.
— Tak... Tak ludzie mówią — roześmiał się Nicholas. — Tylko o wiele ładniejsza.
Smike zastanawiał się przez chwilę z założonymi rękoma i wzrokiem wlepionym w przyjaciela, a potem powiedział:
— To musi być bardzo piękna.
— Każdy, kto nie znałby ciebie, mój drogi chłopcze, tak dobrze jak ja, mógłby cię nazwać wytrawnym pochlebcą — rzekł Nicholas.
— Nie wiem nawet, co to znaczy — odparł Smike potrząsając głową. — Czy zobaczę kiedy pana siostrę?
— Oczywiście! — zawołał Nicholas. — Wszyscy będziemy kiedyś razem, kiedy... kiedy będziemy bogaci, Smike.
— Jak to się dzieje, że pan, taki dobry i życzliwy dla mnie, nie ma nikogo życzliwego dla siebie? — spytał Smike. — Tego nie mogę pojąć.
— Widzisz... To długa historia — odpowiedział Nicholas — długa i, jak sądzę, trudno byłoby ci ją zrozumieć. Mam pewnego wroga... Rozumiesz, co to znaczy?
— O, tak! To rozumiem — rzeki Smike.
— Otóż on wszystkiemu winien — ciągnął Nicholas. — Jest bogaty i nie łatwo ukarać go tak, jak twojego dawnego wroga, pana Squeersa. To mój stryj, ale też i łotr, który wyrządził mi krzywdę.
— Czy to możliwe? — spytał Smike i z przejęciem pochylił się naprzód. — Jak się nazywa? Niech mi pan powie, jak się nazywa.
— Ralf... Ralf Nickleby.
— Ralf Nickleby — powtórzył Smike. — Ralf... Nauczę się na pamięć.
Słowa te wymamrotał ze dwadzieścia razy, lecz nim zdążył nauczyć się ich na pamięć przeszkodziło mu głośne stukanie do drzwi, i w tej samej chwili pan Folair, pantominista, wetknął głowę do pokoju.
Głowę ową zdobił zwykle idealnie okrągły cylinder z nadzwyczaj wysoką rurą i z silnie podwiniętym na bokach rondem. Tkwił on teraz na głowie właściciela przekrzywiony i zwrócony tyłem do przodu, gdyż z tyłu by mniej wypłowiały. Na szyi miał pan Folair płomienistoczerwony włóczkowy szalik, którego luźne końce wyglądały spod wytartego, wciętego płaszcza, bardzo obcisłego i zapiętego na wszystkie guziki. Ponadto aktor trzyma w ręku jedną okropnie brudną rękawiczkę i tanią łask do stroju wieczorowego, ozdobioną szklaną rączką. Krótki mówiąc, cały jego wygląd był uderzająco niecodzienny i dowodził znacznie staranniejszych zabiegów toaletowych niż te, które pan Folair zazwyczaj poświęcał swej osobie.
— Dobry wieczór panu — przywitał się pantomimista zdejmując cylinder i palcami przeczesując włosy. — Przynoszę zlecenie... Hm...
— Od kogo i w jakiej sprawie? — spytał Nicholas. Strasznie pan dzisiaj tajemniczy.
— Może chłodny — odrzekł pan Folair — może chłodny. To wina mojej pozycji, panie Johnson, nie moja.
Tak, moja pozycja wspólnego przyjaciela wymaga pewne go chłodu.
Aktor umilkł, rzucił na Nicholasa znaczące spojrzenie i sięgnąwszy do wspomnianego cylindra dobył kawałek dziwacznie złożonego białego papieru do pakowania, z którego z kolei wydostał list chroniony przez ów papie przed brudem; wręczając to pismo Nicholasowi powiedział:
— Może pan zechce przeczytać.
Zdziwiony Nicholas wziął list i łamał pieczęć spoglądając na pana Folaira, który zmarszczył brwi, z wielką godnością wydął wargi i siedział z wzrokiem wlepionym uparcie w sufit.
List był adresowany po prostu: „Wielmożny Pan Johnson, przez grzeczność Wielmożnego Pana Augusta Folaira", a zdumienie Nicholasa nie zmalało bynajmniej, gdy przeczytał następujące lakoniczne zdania:
Pan Lenville przesyła wyrazy szacunku panu John-sonowi i będzie wielce zobowiązany, jeśli pan Johnson poinformuje go łaskawie, o której godzinie jutro z rana będzie mu najwygodniej spotkać się w teatrze z panem L.,. d to w tym celu, by pan L. mógł pociągnąć pana Johnsona za nos i to w obecności całego towarzystwa.
Pan Lenville prosi pana Johnsona, by koniecznie wyznaczył spotkanie, gdyż zaprosił paru kolegów na świadków tej ceremonii i pod żadnym pozorem nie chciałby sprawić im zawodu.
Portsmouth, wtorek wieczorem.
Pomimo całego oburzenia na impertynencję Nicholas znalazł w tej zaczepce coś tak wspaniale niedorzecznego,, że musiał przygryźć wargi i dwa czy trzy razy przeczytać list, nim zdołał uzbroić się w dostateczną godność i powagę, by móc przemówić do nieprzyjacielskiego posła, który przez cały czas nie odrywał wzroku od sufitu i zupełnie nie zmieniał wyrazu twarzy.
— Czy zna pan treść tego listu? — zapytał wreszcie.
— Tak — odparł pan Folair oglądając się na chwilę i niezwłocznie spoglądając znowu w kierunku sufitu.
— Wobec tego, jak pan śmiał mi to przynieść? — pytał młodzieniec drąc papier na drobniutkie kawałki i deszczem ich obsypując wysłannika. — Czy nie obawiał się pan, że zrzucę go ze schodów?
Pan Folair zwrócił w stronę Nicholasa głowę (ozdobioną teraz kilkoma strzępkami listu) i z jednakowo niewzruszoną godnością odrzekł krótko:
— Nie.
— A więc — powiedział Nicholas ujmując wysoki cylinder i rzucając go w stronę drzwi — ruszaj pan lepiej za tym kapeluszem, bo w nader niemiły sposób może się pan przekonać o swej pomyłce i to w ciągu najbliższych dwunastu sekund.
— Johnson — zaprotestował pan Folair tracąc nagle całe dostojeństwo — tylko bez takich rzeczy. Proszę nie żartować z garderobą dżentelmena.
— Wynoś się! — zawołał Nicholas. — Jak mogłeś podjąć się takiej misji, ty łajdaku?!
— Che, che, che! — roześmiał się pantomimista rozwijając swój szalik i stopniowo wyzwalając się z jego splotów. — No, no... Doprawdy... Dość tego!
— Pewnie, że dość tego! — krzyknął Nicholas i zrobił krok w kierunku gościa. — Zabieraj się pan stąd!
— Dobrze, dobrze! — wołał pan Folair i machnął ręką, jak gdyby chciał zapobiec w ten sposób dalszym napadom gniewu. — To nie było nic poważnego. Przyniosłem list tylko dla żartu.
— Na przyszłość uważaj pan lepiej, jak przyjdzie ci ochota na takie żarty; może się okazać, że wzmianka o ciągnięciu za nos jest niebezpieczną zabawą dla wspólnika takich żartów. Czy napisane to było również żartem?
— Nie, nie! — odrzekł aktor. — I w tym najlepszy kawał. Napisane to było zupełnie poważnie... honorowo.
Nicholas nie mógł powstrzymać uśmiechu patrząc na tę dziwaczną postać, która przez cały czas budziła raczej jego wesołość niż gniew, tym bardziej zaś teraz, kiedy pan Folair przyklęknął na jedno kolano i obracał na ręku swój stary cylinder, jak gdyby bardzo się niepokoił, czy skutkiem upadku nie utracił on swego meszku, jakkolwiek tą ozdobą (o czym nie warto nawet wspominać) nie mógł się poszczycić od wielu już miesięcy.
— No, mój panie — powiedział Nicholas śmiejąc się mimo woli — może zechce pan to wyjaśnić?
— Czemu nie? Powiem panu, o co chodzi — rzekł pan Folair i z całym spokojem usiadł na krześle. — Odkąd pan tu przyjechał, Lenville ma tylko podrzędną robotę, a publiczność zamiast urządzać mu co wieczór przyjęcie, patrzy na niego jak na byle kogo.
— Co pan nazywa przyjęciem? — spytał Nicholas.
— Na Jowisza! — wykrzyknął pan Folair. — Ależ pan naiwny, Johnson! Nie wie pan? Przyjęcie to oklaski widowni, kiedy wchodzi pan na scenę. Otóż Lenville grywa teraz wieczór po wieczorze i nikt mu nigdy nie zaklaszcze, a pan miewa za każdym razem dwa, a czasami nawet trzy przyjęcia. Wpadł wreszcie w czarną rozpacz, a nawet wczoraj prawię się już zdecydował wystąpić w roli Tybalta z prawdziwym mleczem i skaleczyć pana... nie niebezpiecznie, ale tak, żeby położyć pana do łóżka na jakieś miesiąc czy dwa.
— To bardzo rozsądne — wtrącił Nicholas.
— I ja tak sądzę — ciągnął pan Folair poważnie — biorąc pod uwagę, że w grę wchodzi jego reputacja zawodowa. Ale zabrakło mu odwagi i zaczął głowić się nad jakimś innym sposobem narobienia panu kłopotów, a jednocześnie zyskania sobie popularności... Bo o to przecież chodzi, mój panie! Rozgłos, rozgłos... W nim sedno rzeczy... Niech pana nie znam! Gdyby pana skaleczył — umilkł na Chwilę, by zrobić w myśli obliczenie i mówił dalej — ... gdyby pana skaleczył, zyskałby na tym... osiem do dziesięciu szylingów tygodniowo. Całe miasto przychodziłoby chcąc obejrzeć aktora, który przez pomyłkę niemal zabił człowieka. Wcale nie dziwiłbym się, gdyby dzięki temu dostał engagement do Londynu. Musiał jednak wynaleźć jakiś inny środek na popularność i ten właśnie przyszedł mu do głowy. To, doprawdy, zupełnie niezły pomysł. Jeśli pan stchórzy i pozwoli pociągnąć się za nos, on postara się, by to trafiło do gazety. Jeśli poskarży się pan, że Lenville zagraża pańskiemu bezpieczeństwu, to i o tym napisze gazeta, a ludzie będą mówić o nim nie mniej niż o panu. Rozumie pan?
— Rozumiem — odparł Nicholas. — Lecz przypuśćmy, że ja odmienię rolę i jego pociągnę za nos. Co wówczas? Czy i to zapewni mu fortunę?
— Nie... Nie wydaje mi się — powiedział pan Folair drapiąc się po głowie — bo w tym nie będzie nic romantycznego i Lenville nie zyska sławy. Lecz, szczerze mówiąc, nie bardzo on się z tym liczy, bo o panu mówi się zawsze lekko i jest pan tak popularny wśród dam, że nie podejrzewamy go o waleczność. Gdyby ją pan jednak okazał, to, proszę mi wierzyć, Lenville ma świetny sposób, żeby i z tego wybrnąć.
— Doprawdy? — zdziwił się Nicholas. — Przekonamy się jutro rano. A tymczasem może pan opowiadać o naszej rozmowie, co się panu podoba. Dobranoc!
Pan Folair był znany wśród swych kolegów jako człowiek lubiący złośliwe figle i pozbawiony wszelkich skrupułów, a więc Nicholas nie miał wątpliwości, iż on to podszepnął ten pomysł tragikowi, a ponadto, że zachowałby się bardziej arogancko w czasie swojej misji, gdyby nie onieśmieliła go nieoczekiwana reakcja, z jaką spotkała się ta misja. Nicholas uważał jednak, że szkoda czasu na poważną z nim rozmowę, pożegnał zatem pantomimistę uprzejmym zapewnieniem, iż za następną obelgę zostanie ukarany skręceniem karku. Pan Folair przyjął to zgoła bez urazy i odszedł, żeby rozmówić się z mocodawcą i złożyć mu ze swych poczynań sprawozdanie, obliczone zapewne na dalszy pomyślny przebieg rozpoczętej zabawy.
Doniósł niezawodnie o wielkim przerażeniu, w jakim zostawił Nicholasa, nazajutrz bowiem, kiedy ów młody dżentelmen rozmyślnie zjawił się w teatrze o zwykłej porze, zobaczył, że cała trupa zgromadziła się i najwidoczniej czegoś oczekuje, a pan Lenville siedzi na stole ze swą najsroższą teatralną miną i pogwizduje wyzywająco.
Otóż damy opowiadały się za Nicholasem, a dżentelmeni przez zazdrość stanęli po stronie rozgoryczonego tragika, skutkiem czego aktorzy utworzyli małą grupkę wokół groźnego pana Lenville'a, aktorki zaś nie bez obaw i niepokoju obserwowały wszystko z pewnej odległości. Kiedy Nicholas zatrzymał się, by złożyć ukłon damom, pan Lenville wybuchnął wzgardliwym śmiechem i rzucił jakąś ogólną uwagę na temat fizycznej i psychicznej konstytucji szczeniąt.
— Aha — powiedział Nicholas oglądając się spokojnie. — Pan tutaj?
— Niewolniku! — zawołał pan Lenville wymachując prawą ręką i zbliżając się do Nicholasa teatralnym krokiem. Ale w tej chwili zdziwił się widać trochę, gdyż Nicholas nie wydawał się tak bardzo przestraszony, jak można się było spodziewać, a więc tragik nagle i dość niezręcznie stanął w miejscu, na co zgromadzone damy wybuchnęły piskliwym śmiechem.
— Przedmiocie mej wzgardy i nienawiści! — powiedział pan Lenville. — Budzisz we mnie tylko odrazę.
Nicholas roześmiał się, bo wbrew ogólnemu oczekiwaniu bawiło go to przedstawienie, a damy dodały mu odwagi głośniejszym niż poprzednio chichotem, na co pan Lenville uśmiechnął się z niezmierną goryczą i wyraził pogląd, że są one „kokietkami".
— Ale nie będą ci obroną — zakończył spoglądając na Nicholasa z dołu do góry, to znaczy od butów do czoła, a potem z góry na dół, to znaczy od czoła do butów, które to dwa spojrzenia, jak każdemu -wiadomo, na scenie oznaczają wyzwanie. — Nie będą ci obroną... smarkaczu!
Mówiąc to pan Lenville skrzyżował ramiona i groził Nicholasowi wyrazem twarzy, z jakim zwykł patrzyć w melodramatach na tyrańskich królów, gdy mówią: „Precz z nim do najgłębszego lochu pod zamkową fosą!" Takie spojrzenie, zwłaszcza gdy towarzyszył mu lekki brzęk kajdan, wywierało w swoim czasie pożądane skutki.
Tym razem wszakże, czy ze względu na brak kajdan, czy z innych powodów, nie uczyniło to na przeciwniku pana Lenville'a głębszego wrażenia, lecz odwrotnie, zdawało się powiększać jeszcze wesołość, którą jaśniała twarz Nicholasa. W tym stadium zapasów dwaj czy trzej dżentelmeni, którzy przybyli specjalnie, by zostać świadkami ciągnięcia Nicholasa za noś, zaczęli się niecierpliwić i szemrać, że jeśli ma to w ogóle nastąpić, niech lepiej nastąpi zaraz, jeśli zaś pan Lenville nie ma zamiaru tego zrobić, niech się otwarcie przyzna i nie naraża ich na stratę czasu. Przynaglony w ten sposób tragik poprawił mankiet prawego rękawa surduta, by tym sprawniej wykonać zamierzoną operację, i dostojnym krokiem zaczął się zbliżać do przeciwnika; który dopuścił go na właściwą odległość, a potem z niezmąconym spokojem zwalił jednym uderzeniem z nóg.
Nim zwyciężony tragik zdołał unieść głowę z desek, pani Lenville (która, jak wspomniano już, była w błogosławionym stanie) wyskoczyła z ostatnich szeregów dam i z przejmującym krzykiem rzuciła się na rozciągnięte ciało.
— Czy widzisz to, potworze? Czy ty t o widzisz? — zawołał pan Lenville siadając i wskazując na swoją zrozpaczoną małżonkę, która bardzo mocno obejmowała go w pasie.
— No — powiedział Nicholas i skinął głową — prze proś mnie pan za obelżywy list, który napisałeś wczoraj wieczorem, i nie trać więcej czasu na czczą gadaninę.
— Przenigdy!— wrzasnął Lenville.
— Tak! Tak! Tak! — zawodziła jego żona. — Przez wzgląd na mnie... na mnie, Lenville, zaniechaj próżnych form, bo ujrzysz u swych stóp moje zimne zwłoki!
— To wzruszające — rzekł pan Lenville rozglądając się wokół i otarł oczy wierzchem dłoni. — Więzy natury są zbyt potężne! Słaby małżonek i ojciec, choć przyszły dopiero ojciec, ustępuje. J a przepraszam.
— Pokornie i uniżenie — powiedział Nicholas.
— Pokornie i uniżenie — powtórzył tragik, posępnie spoglądając w górę — lecz po to jedynie, by ją ocalić. Nadejdzie bowiem czas...
— W porządku — przerwał Nicholas. —Mam nadzieję, że we właściwym czasie powiedzie się jak należy pani Lenville, a pan, jako ojciec, będzie mógł zacząć ze mną znowu, jeśli dopisze mu odwaga. W porządku! A na drugi raz uważaj pan i nie pozwalaj, by zawiść ponosiła cię tak daleko. Uważaj również, by dokładnie zbadać usposobienie rywala, nim go zaczepisz.
Udzieliwszy tej pożegnalnej rady Nicholas podniósł jesionową laskę, którą pan Lenville upuścił, złamał ją na dwoje, rzucił oba kawałki przeciwnikowi i odszedł skłoniwszy się lekko w stronę widzów.
Najgłębszy szacunek otoczył go tego wieczora, a ludzie, którym rano jak najbardziej zależało, by młody aktor został pociągnięty za nos, korzystali teraz z każdej sposobności, by odprowadzić zwycięzcę na stronę i tłumaczyć mu z wielkim zapałem, jak cieszy ich fakt, iż potraktował we właściwy sposób tego Lenville'a, nieznośnego jegomościa, któremu dziwnym zbiegiem okoliczności każdy z nich zamierzał dać przy takiej czy innej okazji równie zasłużoną nauczkę, a jeśli tego nie zrobił, to tylko i wyłącznie z litości. Doprawdy, gdyby opierać swe sądy na nieodmiennym zakończeniu tych wszystkich opowieści, to nie było nigdy tak miłosiernego i dobrodusznego zespołu ludzi, jak męska część towarzystwa pana Wincentego Crummlesa.
Nicholas odnosił się do swego triumfu podobnie jak do powodzenia w małym światku teatralnym, to znaczy z umiarem i pogodą. Zgnębiony pan Lenville podjął beznadziejny wysiłek' i próbował zemścić się wysyłając na galerię chłopca, który miał gwizdać, lecz chłopiec ów padł ofiarą powszechnego oburzenia i niezwłocznie został wyrzucony z teatru bez zwrotu pieniędzy za bilet.
— Smike — powiedział Nicholas, kiedy skończyła się pierwsza sztuka, a on sam kończył się ubierać do wyjścia na ulicę — nie ma do mnie żadnego listu?
— Jest — odparł Smike. — Właśnie odebrałem to z poczty.
— Od Newmana Noggsa — rzekł Nicholas rzuciwszy okiem na koślawe litery adresu. — Niełatwa sprawa odczytać jego pismo. Ha... zobaczymy... zobaczymy...
Po półgodzinnym ślęczeniu nad listem młodzieniec zdołał zaznajomić się z treścią, która bez wątpienia nie mogła wpłynąć na poprawę jego humoru. Newman przede wszystkim zwrócił dziesięć funtów, gdyż upewnił się, że ani pani Nickleby, ani Kate nie odczuwają w danej chwili dotkliwego braku pieniędzy, niebawem zaś może nadejdzie czas, kiedy Nicholasowi będą one bardziej potrzebne. Zaklina młodego przyjaciela, by nie przejął się tym, co teraz napisze, nie stało się nic złego... obie panie są zdrowe... lecz Newman sądzi, że mogą zajść albo raczej zachodzą okoliczności, które wiodą do tego, że Kate będzie koniecznie potrzebowała opieki brata, a w takim wypadku — pisał — on doniesie o tym najbliższą albo też następną pocztą.
Nicholas wielekroć odczytywał zakończenie listu, a im dłużej się nad nim zastanawiał, tym bardziej zaczynał obawiać się jakiejś podłości pana Ralfa. Miał ochotę jechać na wszelki wypadek do Londynu i to nie zwlekając ni godziny, lecz po jakim takim namyśle doszedł do wniosku, że gdyby było to niezbędne, Newman napisałby otwarcie i bez ogródek.
— W każdym razie przygotuję ich tutaj na możliwość mego nagłego wyjazdu — rzekł Nicholas. — Powiem im o tym nie tracąc czasu.
Gdy myśl ta przyszła mu do głowy, wziął kapelusz i pospieszył za kulisy.
— No, panie Johnson — powiedziała pani Crummles, która siedziała w pokoju dla artystów, odziana w kompletny strój królowej, z cudownym dzieckiem jako Dziewicą w matczynych ramionach — w przyszłym tygodniu jedziemy do Hyde, potem do Winchester, potem...
— Mam pewne podstawy do obaw — przerwał Nicholas — że nim państwo stąd wyjadą, skończy się i moja teatralna kariera.
— Skończy się! — zawołała pani Crummles i zdumiona podniosła ręce.
— Skońc7y się! — zawołała panna Snevellicci i nogi tak się pod nią ugięły, że musiała szukać podpory i wsparła się na ramieniu dyrektorowej.
— Co? Nie powiada pan chyba, że chce nas porzucić! — wykrzyknęła pani Grudden zbliżając się do pani Crummles.— Terę, fere, bzdury!
Wrażliwe i skłonne do wzruszeń cudowne dziecko podniosło straszliwy wrzask, a panna Belvawney i panna Bravassa zaczęły dosłownie wylewać łzy. Nawet panowie przerwali rozmowę i jak zbiorowe echo powtórzyli: „Porzucić!", choć niektórzy (ci właśnie, co najgłośniej gratulowali dziś Nicholasowi) mrugali do siebie znacząco, jak gdyby nie martwiła ich strata tak szczęśliwego rywala. Prawdę mówiąc, szlachetny pan Folair, ubrany w kostium dzikiego Indianina, w wielu słowach wyraził otwarcie ten właśnie, pogląd wobec ducha, z którym osuszał dzban porteru.
Nicholas powtórzył krótko, że obawia się tego, choć nie może powiedzieć jeszcze nic pewnego i pożegnawszy się jak najspieszniej, wrócił do domu, by jeszcze raz przewertować list Newmana i jeszcze raz się nad nim zastanowić.
Jakże błahym wydało mu się w tę bezsenną noc wszystko, czemu przez tyle tygodni poświęcał czas i zainteresowania! Jak natarczywie i uparcie narzucała mu się jedna myśl — myśl, iż Kate w jakichś wielkich kłopotach czy troskach może w tej właśnie chwili wygląda brata i wygląda go daremnie.
ROZDZIAŁ XXX
KTÓRY TRAKTUJE O BANKIECIE WYDANYM NA CZEŚĆ NICHOLASA ORAZ O JEGO NAGŁYM ROZSTANIU Z PANEM WINCENTYM CRUMMLESEM I KOLEGAMI Z TEATRU
Kiedy pan Wincenty Crummles zapoznał się z treścią publicznego oświadczenia Nicholasa, który oznajmił, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa rychło przestanie był członkiem towarzystwa, nie skąpił dowodów troski i zmartwienia, a w ostatecznej rozpaczy posunął się nawet do mglistej obietnicy natychmiastowej podwyżki nie tylko stałej gaży, lecz również dorywczych honorariów z tytułu działalności literackiej młodzieńca. Kiedy zaś stwierdził, że postanowienie Nicholasa jest nieodwołalne — zdecydował on bowiem, że nawet jeśli nie nadejdą dalsze wieści od Newmana, będzie musiał udać się do Londynu, by dokładnie zbadać sytuację siostry i w ten sposób uspokoić swe obawy — pan Crummles ograniczył się do rozważań na temat możliwości powrotu Nicholasa oraz do obmyślania doraźnych i energicznych kroków zmierzających w kierunku jak najpełniejszego wykorzystania młodego aktora przed jego wyjazdem.
— Zaraz... zaraz... — mówił pan Crummles zdejmując perukę banity, by na zimno rozpatrzyć całą sprawę. — Muszę się zastanowić... Mamy dzisiaj wtorek wieczór... Pierwsza rzecz, trzeba z rana rozlepić afisze, z zawiadomieniem, że jutro wystąpi pan nieodwołalnie po raz ostatni.
— Ale, widzi pan, może nie będzie to mój ostatni występ — powiedział Nicholas. — Gdybym nie został wezwany, przykro by mi było narażać pana na kłopoty wyjeżdżając przed końcem tygodnia.
— Tym lepiej — ucieszył się pan Crummles. — Możemy więc urządzić nieodwołalnie ostatni występ we czwartek, w piątek reengagement na jeden jedyny wieczór, a w sobotę zastosować się do próśb licznej a doborowej publiczności, którą spotkał wielki zawód, ponieważ nie zdążyła nabyć biletów na poprzednie przedstawienie. To powinno przynieść trzy niezłe komplety.
— A zatem trzykrotnie wystąpiłbym nieodwołalnie po raz ostatni, co? — zapytał Nicholas z uśmiechem.
— Tak — odparł dyrektor drapiąc się w głowę z dość strapioną miną. — Trzy to doprawdy niewiele. To skandal i partactwo nie dać ich więcej! Jeśli jednak nie ma rady, to trudno i szkoda próżnych słów. Bardzo przydałaby się jakaś nowość. Mógłby pan wjechać na scenę na moim kucu i zaśpiewać komiczną piosenkę?
— Me — odpowiedział Nicholas. — Nie mógłbym.
— Nieraz to już przynosiło ładne pieniądze — rzekł pan Crummles trochę rozczarowany. — A co pan myśli o wspaniałym fajerwerku?
— Myślę, że byłby raczej kosztowny — odparł Nicholas sucho.
— Zrobi się go za osiemnaście pensów — powiedział dyrektor. — Na szczycie dwóch schodków pan i cudowne dziecko w odpowiedniej pozie; „Żegnaj" na umieszczonym w głębi transparencie; za kulisami dziewięciu mężczyzn trzyma po jednym szmermelu w każdej ręce... Kilkanaście wybucha naraz... To coś wspaniałego i z widowni wyglądać będzie imponująco... doprawdy imponująco.
Nicholas nie okazał jednak entuzjazmu, lecz wręcz przeciwnie, przyjął tę propozycję z lekceważeniem i serdecznie się z niej uśmiał, wobec czego pan Crummles pogrzebał swój projekt w chwili jego narodzin i mruknął posępnie, że trzeba wymyślić jak najlepsze afisze, zapowiadające walkę na białą broń i tańce marynarskie, a poza tym trzymać się tradycyjnego dramatu.
Pragnąc natychmiast wprowadzić w czyn swe zamierzenia dyrektor udał się do sąsiedniej niewielkiej garderoby, gdzie pani Crummles zmieniała właśnie strój cesarzowej z melodramatu na zwykły ubiór noszony przez matrony w dziewiętnastym wieku, i tam zabrał się do komponowania plakatu korzystając z pomocy małżonki oraz wszechstronnie uzdolnionej pani Grudden, która była istnym geniuszem w dziedzinie afiszów, umiała bowiem wstawiać tu i ówdzie olśniewające zdania, a prócz tego dzięki długoletniemu doświadczeniu wiedziała, jak rozmieścić najtłustszy druk.
— Ojej! — westchnął Nicholas i rozparł się w krześle suflera podpowiedziawszy wprzód co należy Smike'owi, który w nadprogramowej sztuczce grał rolę chudego krawca i miał surdut z jedną połą, wełnianą szlafmycę, małą chustkę do nosa z olbrzymią dziurą pośrodku, czerwony nos i inne znaki szczególne cechujące krawca ze sceny. — Ojej! Chciałbym, żeby się to już skończyło.
— Żeby się skończyło, panie Johnson? — powtórzył tuż za nim kobiecy głos tonem ubolewania i zdziwienia.
— To niezbyt uprzejme słowa, bez wątpienia — rzekł Nicholas, który obejrzał się i stwierdził, że głos należy do panny Snevellicci. — Nie pozwoliłbym sobie na nie, gdybym wiedział, że pani może je usłyszeć.
— Jaki kochany jest ten pan Digby! — powiedziała panna Snevellicci, gdy krawiec po skończeniu sztuczki wśród hucznych oklasków zniknął za przeciwległą kulisą (sceniczne nazwisko Smike'a brzmiało Digby).
— Zaraz sprawię mu przyjemność i powtórzę, co pani o nim mówi — odparł Nicholas.
— Ach, jaki pan nieznośny! — zawołała panna Snevellicci. — Nie wiem jednak, czy bardzo byłabym zła, gdyby pan Digby poznał moją o nim opinię. Jeśli chodzi o kogoś innego, to być może... — tu panna Snevellicci urwała, jakby czekała na zapytanie, lecz Nicholas nie pytał
o nic, bo myślał o poważniejszych sprawach.
— Pan taki serdeczny dla niego — podjęła po chwili panna Snevellicci. — Co noc siedzi pan tutaj i czeka, choćby nie wiem jak był pan zmęczony. Z takim zapałem
i gorliwością troszczy się pan o sprawy przyjaciela, jakby przynosiło to panu nie wiedzieć jakie korzyści.
— Zasługuje na wszystko, co mu mogę dać, a nawet na wiele więcej — powiedział Nicholas. — To najlepszy i najzacniejszy chłopak pod słońcem, a poza tym bardzo do mnie przywiązany.
— Ale taki dziwny — szepnęła panna Snevellicci. — Prawda?
— Tak — odrzekł Nicholas potrząsając głową. — Niech Bóg ma w swojej opiece jego i tych, którzy są temu winni.
— Diabelnie skryty chłopak — powiedział pan Folair, który podszedł do nich przed chwilą, a teraz przyłączył się do rozmowy. — Nic nie można z niego wydobyć.
.— A cóż chciałby pan z niego wydobyć? — rzucił Nicholas, dość gwałtownie zwracając się do pantomimisty.
— A niechże to! Jaki pan porywczy, Johnson! — zawołał pan Folair podciągając piętę jednego z pantofli baletowych. — Mówiłem przecie tylko o zupełnie zrozumiałej ciekawości naszych kolegów, których interesuje, kim on był dotychczas.
— Biedaczysko! — westchnął Nicholas. — Jasne chyba, że z takim intelektem nie zajmował się niczym, co mogłoby kogokolwiek interesować.
— Tak... — przyznał aktor podziwiając odbicie swej twarzy w reflektorku lampy. — Ale, widzi pan, dlatego właśnie jest to takie ciekawe.
— Co jest ciekawe? — spytał młodzieniec.
— No... Co on za jeden, skąd się wziął i w jaki sposób wy dwaj, tak bardzo różni, zostaliście tak bliskimi przyjaciółmi — odparł pan Folair uradowany sposobnością powiedzenia czegoś niemiłego. — Pytania takie są na ustach wszystkich.
— „Wszystkich" z teatru, jak mi się zdaje — rzekł Nicholas z pogardą.
— Z teatru i spoza teatru — odparł aktor. — Widzi pan, Lenville powiada...
— Myślałem, że skutecznie zamknąłem mu usta? — przerwał Nicholas i silnie poczerwieniał.
— Może mu pan i zamknął — rzekł nieustraszony pan Folair — a jeżeli tak, to zapewne mówił to, zanim mu je pan zamknął. Otóż Lenville powiada, że jest pan zawodowym aktorem i że jakaś tajemnicza sprawa przywiodła pana do naszego towarzystwa, a Crummles strzeże tajemnicy ze względu na własny interes. Ale Lenville mówi, że w gruncie rzeczy nie wierzy, by coś się za tym kryło, chyba tyle, że znalazł się pan w opałach i uciekł skądś, bo przeskrobał to czy owo.
— Ooo... — mruknął Nicholas siląc się na uśmiech.
— To część tego, co mówi Lenville — dodał pan Folair — a powtarzam ją ściśle poufnie jako przyjaciel obydwu stron. J a się z nim nie zgadzam, pan rozumie. Lenville powiada jeszcze, że tego Digby uważa raczej za opryszka niż za wariata. A stary Fluggers, wie pan, ten co jest u nas za klowna, mówi, że kiedy dwa sezony temu był posłańcem w Covent Garden, koło pobliskiego przystanku dorożek grasował jakiś kieszonkowiec zupełnie podobny do tego Digby, chociaż jak Fluggers słusznie twierdzi, może nie był to ten sam Digby, tylko jego brat lub jakiś bliski krewny.
— Ooo... — mruknął znowu Nicholas.
— Tak — podjął pan Folair z niezmąconym spokojem. — Tak właśnie mówią. Sądziłem, że należy to panu powtórzyć, gdyż doprawdy powinien pan o tym wiedzieć. Ach! Oto mamy na koniec to słodkie cudowne dziecko! Brrr... Ty mała oszustko, chętnie bym cię... Jestem gotów, kochanie... Blaga... Proszę zadzwonić, pani G. Niech ta ulubienica publiczności obudzi widownię.
Pan Folair rzucał donośnym głosem te z ostatnich słów, które były, pochlebne dla nic nie podejrzewającego cudownego dziecka, pozostałe zaś zwierzał Nicholasowi poufnym tonem, a mówiąc to wszystko śledził wzrokiem idącą w górę kurtynę i uśmiechał się pogardliwie na widok przyjęcia panny Crummles jako Dziewicy. Potem odstąpił parę kroków, by tym efektowniej ruszyć naprzód, wydał wstępny ryk i „ukazał się" jako dziki Indianin zgrzytając zębami i wymachując blaszanym tomahawkiem.
„Oto część historyjek, jakie komponują na nasz temat i podają sobie z ust do ust — myślał Nicholas. — Gdyby ktoś chciał popełnić największą zbrodnię w stosunku—do jakiejś społeczności, mniejszej czy większej, powinien tylko osiągnąć sukces. Wybaczą mu wszystkie przestępstwa prócz tego jednego."
— Nie obchodzą pana chyba ci złośliwi plotkarze, panie Johnson? — powiedziała panna Snevellicci swym najbardziej ujmującym tonem.
— Bynajmniej — odparł Nicholas. — Gdybym miał pozostać tutaj, sądziłbym może, że warto się tym zająć. W obecnej jednak sytuacji niech sobie plotkują, dopóki nie ochrypną. Ale oto nadchodzi drugi przedmiot ich życzliwego zainteresowania — dodał Nicholas na widok zbliżającego się Smike'a — obaj więc powiemy pani dobranoc.
— Nie, nie! — zawołała panna Snevellicci.— Żadnemu z panów nie pozwolę nic podobnego powiedzieć! Musicie pójść ze mną i odwiedzić moją mamę, która dzisiaj zjechała do Portsmouth i gorąco pragnie pana poznać. Led, moja droga, namawiaj pana Johnsona!
— Aha, właśnie! — odparła żywo panna Ledrook — jeśli ty nie możesz go namówić... — panna Ledrook nie powiedziała nic więcej, lecz swym żartobliwym tonem dała do zrozumienia, że skoro panna Snevellicci nie zdoła skłonić Nicholasa, to nikt inny nic tu nie poradzi.
— Państwo Lillyvick wynajęli mieszkanie w tym samym domu i korzystają obecnie z naszego saloniku — powiedziała panna Snevellicci. — Czy nie zachęci to pana?
— Nic nie może być dla mnie większą zachętą niż zaproszenie pani — odpowiedział Nicholas.
— Ach, nie! Doprawdy? — zawołała panna Snevellicci, a panna Ledrook pisnęła: „Słowo daję!", na co panna Snevellicci nazwała pannę Ledrook „utrapieńcem", a panna Ledrook nadmieniła, że panna Snevellicci nie powinna rumienić się tak bardzo, potem zaś panna Snevellicci dała klapsa pannie Ledrook, a panna Ledrook dała klapsa pannie Snevellicci.
— No, chodźmy — powiedziała panna Ledrook. — Najwyższy czas na nas, bo biedna pani Snevellicci pomyśli, że porwał pan jej córkę, panie Johnson, i dopiero będzie heca!
— Moja kochana Led! — zaprotestowała panna Snevellieci. — Co też ty wygadujesz?
Panna Ledrook nie udzieliła odpowiedzi, lecz ujęła Smike'a pod ramię i wyszła wzywając tym przyjaciółkę i Nicholasa, by podążyli w jej ślady; kiedy zechcą, co zresztą zechcieli uczynić niezwłocznie, a raczej zechciał Nicholas, który w obecnych warunkach nie miał wielkiej ochoty na tète-à-tète.
Kiedy znaleźli się na ulicy, nie brakło im tematu do rozmowy, okazało się bowiem, że panna Snevellicci niesie koszyk, a panna Ledrook niewielkie pudło do kapeluszy; koszyk i pudło zawierały uzupełniające sceniczną garderobę drobiazgi, które aktorki zwykły nosić co wieczór do teatru i z powrotem. Nicholas chciał więc nieść koszyk, a panna Snevellicci uparła się, że będzie go niosła sama, z czego wynikła utarczka, w czasie,której Nicholas zdobył zarówno koszyk, jak i pudło. Potem młody człowiek napomknął, że ciekaw jest, co też może być w koszyku, i próbował zajrzeć do jego wnętrza, na co panna Snevellicci krzyknęła rozpaczliwie i oznajmiła, że gotowa jest zemdleć na samą myśl, że on mógłby to zobaczyć. Po tej zapowiedzi nastąpił podobny zamach na pudło do kapeluszy i podobny protest panny Ledrook, a wreszcie obie damy oświadczyły, iż nie ruszą się dalej ani krokiem, póki Nicholas nie obieca, że nie będzie więcej zaglądał. W końcu Nicholas przyrzekł, że poskromi swą ciekawość i całe towarzystwo poszło dalej, a obie damy wciąż chichotały i powtarzały, iż jak długo żyją, nigdy nie widziały równie nieznośnego człowieka.
Umilając sobie drogę takimi żartami wkrótce przybyli do domu krawca, gdzie zastali spore zebranie towarzyskie, bo nie licząc pana Lillyvicka i pani Lillyvick zastali tam nie tylko mamę panny Snevellicci, lecz również i jej papę. Papa panny Snevellicci był niezwykle okazałym mężczyzną; miał haczykowaty nos, białe czoło, czarne kędzierzawe włosy, wydatne kości policzkowe i twarz ogólnie biorąc przystojną, tylko trochę opryszczoną, jak gdyby skutkiem pijaństwa; jego szeroką pierś ciasno opinał wytarty błękitny frak ze złoconymi guzikami. Na widok wchodzącego do pokoju Nicholasa papa panny Snevellicci wetknął natychmiast dwa palce prawej dłoni pomiędzy dwa środkowe guziki, z wdziękiem ujął się pod bok drugą ręką i. zdawał się mówić: „No, młody zuchu, oto jestem! Co też masz mi do powiedzenia?"
Tak wyglądał i w takiej pozie siedział papa panny Snevellicci, który był aktorem przez całe życie, od czasu gdy grywał w jasełkach dziesięcioletnich diablików; który trochę tańczył, trochę śpiewał, trochę się fechtował, trochę deklamował i umiał wszystkiego po trochu, lecz niewiele; występował we wszystkich teatrach Londynu, czasami w balecie, czasami w chórze; ze względu na postawę wybierano go zwykle do ról składających wizyty wojskowych i milczących arystokratów; występował zawsze w wykwintnym stroju wieczorowym i wchodził na scenę pod ramię ze zgrabną damą w krótkiej spódnicy, co czynił zawsze z taką gorliwością, że publiczność z ostatnich miejsc na parterze wołała nieraz: „Brawo!" sądząc, że to ktoś naprawdę ważny. Takim był papa panny Snevellicci, o którym zazdrośnicy rozpuszczali uwłaczające wieści, iż bija niekiedy mamę panny Snevellicci, która wciąż jeszcze była tancerką o drobnej wiotkiej figurce i nikłych śladach dawnej urody, lecz podczas występów zajmowała miejsce w głębi sceny, gdyż była już zbyt stara, by ukazywać się w pełnym świetle.
Nicholas został uroczyście przedstawiony owym poczciwym ludziom, a po dokonaniu tej skomplikowanej formalności woniejący rumem z wodą papa panny Snevellicci powiedział, iż bardzo mu miło poznać tak wielce utalentowanego dżentelmena, i dodał ponadto, że takiej sensacji nie było od czasu... no, od czasu debiutu w teatrze Coburg jego przyjaciela, pana Giavormelly.
— Czy widział go pan kiedy? — spytał papa panny Snevellicci.
— Nie! Doprawdy nigdy — odparł Nicholas.
— Nigdy nie widział pan mego przyjaciela Giavormelly? — zawołał papa panny Snevellicci. — Nigdy więc nie widział pan jeszcze prawdziwego aktora. Gdyby on żył...
—- Ach, a zatem umarł?... — przerwał Nicholas.
— Umarł — rzekł pan Snevellicci. — Lecz co gorsza nie znajdzie go pan w Westminster Abbey. To był... no... mniejsza z tym... przekroczył granicę, zza której nie wraca żaden wędrowiec. Mam nadzieję, że tam chociaż ocenią go jak należy.
Mówiąc te słowa papa panny Snevellicci potarł koniec nosa jaskrawożółtą jedwabną chustką dając w ten sposób do poznania, jak bardzo wzruszyły go wspomnienia.
— No, panie Lillyvick, jak się pan miewa? — spytał Nicholas.
— Zupełnie dobrze — odparł poborca. — Nic nie dorówna małżeńskiemu stanowi, może mi pan wierzyć.
— Doprawdy! — roześmiał się Nicholas.
— Ach, nic mu nie dorówna, mój panie — zapewnił uroczyście pan Lillyvick. — Jak według pana ona dzisiaj wygląda?
— Równie ładnie jak zawsze — odparł Nicholas rzucając okiem na byłą pannę Petowker.
— Jest w niej coś... jest w niej coś, mój panie — szeptał pan Lillyvick — jest w niej coś, czego u nikogo i nigdy nie widziałem. Spójrz pan na nią teraz, kiedy stawia imbryk na ogniu. Popatrz pan! Urocza, prawda?
— Szczęśliwy z pana człowiek — zauważył Nicholas.
— Cha, cha, cha! — odpowiedział poborca. — Nie... Pan sądzi, że naprawdę jestem szczęśliwy? Może i jestem... może i jestem... Myślę, że nie mógłbym o wiele lepiej trafić, gdybym był młodym człowiekiem. Nawet i pan nie mógłby lepiej trafić, prawda, co? — rzucając takie i tym podobne pytania pan Lillyvick trącał Nicholasa łokciem w bok i krztusił się usiłując pohamować radosny śmiech, aż mu twarz poczerwieniała.
Tymczasem pod wspólnym nadzorem wszystkich dam nakryto dwa zestawione stoły, z których jeden był wysoki i wąski, drugi zaś niski i szeroki. Na szczycie stołu stanęły ostrygi, na końcu — kiełbaski, pośrodku szczypce do objaśniania świec, a pieczone kartofle wszędzie, gdzie tylko można je było ustawić. Z sypialni przyniesiono dwa dodatkowe krzesła. Panna Snevellicci usiadła na pierwszym miejscu, pan Lillyvick po przeciwległej stronie, Nicholasa zaś spotkał szczególny zaszczyt, nie tylko bowiem znalazł się obok panny Snevellicci, lecz równiej miał mamę panny Snevellicci po prawej ręce, a papę panny Snevellicci naprzeciw siebie. Krótko mówiąc, by honorowym gościem, kiedy zaś sprzątnięto ze stołu i pojawiło się coś do picia, papa panny Snevellicci powstał i wznosząc zdrowie Nicholasa wygłosił przemówienie pełne tak wzruszających słów o jego rychłym odjeździe że panna Snevellicci wybuchnęła płaczem i musiała udać się do sypialni.
— Szszaa... Nie zwracajcie na to uwagi — powiedziała panna Ledrook wyglądając zza uchylonych drzwi owej sypialni. — Gdy wróci, powiedzcie jej, że się zanadto przejmuje.
Nim panna Ledrook zdążyła zamknąć drzwi, tyle razy kiwnęła głową i wykonała tyle tajemniczych min, że wśród całego zgromadzenia zapanowała głęboka cisza, podczas której papa panny Snevellicci spoglądał z wielką godnością — kilka razy większą niż godność naturalnej wielkości — na wszystkich kolejno, a zwłaszcza na Nicholasa, oraz bezustannie napełniał i wychylał własną szklankę, dopóki damy nie powróciły w zbitej gromadce, w której znajdowała się też i panna Snevellicci.
— Niech się pan nie niepokoi, panie Snevellicci — powiedziała pani Lillyvick. — Jest tylko trochę osłabiona i zdenerwowana, czuła się tak zresztą przez cały dzień.
— Aha... — rzekł pan Snevellicci. — I to wszystko?
— Tak, tak! To wszystko! — chórem zawołały damy. — Niech pan nie robi zamieszania.
Odpowiedź taka nie mogła zadowolić pana Snevellicci oraz jego godności człowieka i ojca, zwrócił się więc dc nieszczęśliwej pani Snevellicci i spytał, co, u diabła myśli sobie przemawiając doń w taki sposób.
— Ach, Boże! Mój kochany... — zaczęła pani Snevellicci.
— Może łaskawa pani zechce nie nazywać mnie swoim kochanym! —przerwał pan Snevellicci.
— Ależ, papo! Bardzo proszą — wtrąciła panna Snevellicci.
— O co prosisz, moje dziecko?
— Nie mów tak.
— A czemuż to? — spytał pan Snevellicci. — Nie sądzisz chyba, że jest tu ktoś, kto mógłby mi zabronić mówić tak, jak mi się podoba.
— Nikt nie ma zamiaru, papo — odrzekła córka.
— I nikt by nie zabronił, nawet gdyby miał zamiar — podjął pan Snevellicci. — Me wstydzę się siebie. Nazywam się Snevellicci i kiedy jestem w Londynie, można mnie znaleźć w Broad Court przy Bow Street, a jeśli nie ma mnie w domu, każdy dowie się o mnie przy wejściu dla aktorów. Niech to diabli! Znają mnie chyba przy wejściu dla aktorów, co? Wszyscy widzieli mój portret w sklepie z cygarami tuż za rogiem ulicy. Pisały o mnie gazety, co? Mówić! Dobre sobie! Zaraz wam coś powiem! Gdybym się dowiedział, że jakiś mężczyzna igra z uczuciami mojej córki, nie potrzebowałbym słów. Poradziłbym sobie z nim bez słów. Tak! Oto mój sposób!
Mówiąc to pan Snevellicci zaciśniętą pięścią wymierzył lewej swej dłoni trzy silne ciosy, a potem wielkim i wskazującym palcem pociągnął za jakiś wyimaginowany nos, po czym jednym haustem wychylił nową szklankę.
— Oto mój sposób! — powtórzył na zakończenie.
Większość znakomitych ludzi ma swoje słabostki, prawdę więc rzekłszy pan Snevellicci nie stronił od trunków, albo też, by niczego nie skrywać, w ogóle rzadko bywał trzeźwy. W pijaństwie swym rozróżniał trzy wyraźne fazy zamroczenia: godną, kłótliwą i uczuciową. Pełniąc czynności zawodowe nie przekraczał nigdy fazy godnej, lecz w kołach prywatnych znajomych pozwalał sobie na wszystkie trzy, przerzucając się z jednej do drugiej z gwałtownością często dość krępującą dla osób, które go bliżej nie znały.
I teraz więc, wychyliwszy następną szklankę, uśmiechnął się do całego zgromadzenia, beztrosko zapominając, że przed chwilą okazywał wojownicze skłonności, i z wielkim ożywieniem zaproponował natychmiast: „Zdrowie dam!"
— Kocham je — mówił pan Snevellicci rozglądając się wkoło. — Kocham je wszystkie.
— Nie, nie wszystkie — sprzeciwił się łagodnie pan Lillyvick.
— Tak, wszystkie — powtórzył pan Snevellicci,
— Widzi pan, odnosiłoby się to również i do zamężnych dam — rzekł pan Lillyvick.
— Kocham i zamężne damy, mój panie — powiedział pan Snevellicci.
Poborca zmierzył otaczające go twarze wzrokiem pełnym powagi i zgorszenia, jak gdyby chciał powiedzieć: „Cóż to za człowiek!", a jednocześnie wyrazić pewne zdziwienie, że pani Lillyvick nie zdradza widocznych objawów zgrozy i oburzenia.
— Jak ty komu, tak on tobie — ciągnął pan Snevellicci. — Kocham damy i one mnie kochają.
I cóż jeszcze uczynił pan Snevellicci? Jak gdyby ostatnie jego słowa nie dowodziły zupełnego lekceważenia wszelkich zasad moralnych i nie były dostatecznym wyzwaniem, rzuconym owym zasadom, pan Snevellicci mrugnął — mrugnął jawnie i otwarcie — mrugnął prawym okiem do Henrietty Lillyvick!
Zupełnie oszołomiony poborca opadł na krzesło. Gdyby mrugnął ktoś do niej jako do Henrietty Petowker, byłoby to w najwyższym stopniu nieprzystojne, lecz — jako do pani Lillyvick!... Kiedy o tym myślał i zlany zimnym potem zastanawiał się, czy czasami nie śni, pan Snevellicci mrugnął po raz drugi, a potem przepił milcząco do pani Lillyvick i ponad wszelką wątpliwość... posłał jej od ust całusa! Pan Lillyvick odsunął krzesło, ruszył prosto na. drugi koniec stołu i runął znienacka — dosłownie runął — na pana Snevellicci. Pan Lillyvick nie był zapaśnikiem wagi lekkiej, toteż gdy runął na pana Snevellicci, pan Snevellicci runął pod stół, poborca runął za nim, a damy podniosły wrzask.
— Co im się stało? Chyba poszaleli! — zawołał Nicholas dając nura pod stół, skąd siłą wyciągnął zgiętego wpół poborcę i jak wypchaną kukłę posadził na krześle. — Co pan wyrabia? O co panu chodzi? Co się z panem dzieje?
Gdy Nicholas podnosił poborcę, Smike oddawał taką samą przysługę panu Snevellicci, który wpatrywał się teraz w byłego przeciwnika z wyrazem pijackiego zdumienia.
— Spójrz pan tylko, mój panie — powiedział pan Lillyvick wskazując na wystraszoną małżonkę — oto czystość połączona z wytwornością. Uczucia jej zostały znieważone... zgwałcone, mój panie!
— Boże, co za głupstwa! — zawołała pani Lillyvick odpowiadając na pytające spojrzenie Nicholasa. — Nikt przecież nie odezwał się do mnie słowem!
— Nie odezwał się, Henrietto! — krzyknął poborca. — Czyż nie widziałem, jak on... — pan Lillyvick nie mógł wykrztusić właściwego określenia, próbował więc pokazać, jak mrugnął pan Snevellicci.
— Dobre sobie! — zawołała pani Lillyvick, — Czy przypuszczasz, że nikt nie będzie na mnie nigdy patrzyli Gdyby wprowadzono takie prawo, nie warto by, doprawdy, wychodzić za mąż!
— Czy cię to nie obraziło? — spytał małżonek.
— Obraziło? — powtórzyła wzgardliwie pani Lillyvick. — To ty powinieneś paść na kolana i błagać wszystkich o przebaczenie. Oto, co powinieneś zrobić!
— O przebaczenie, moja kochana? — zdumiał się poborca.
— Tak! A mnie przede wszystkim — grzmiała pani Lillyvick. — Czy nie uważasz, że ja jestem najlepszym sędzią tego, co uchodzi lub nie uchodzi?
— Oczywiście! — zawołały wszystkie damy. — Czy nie sądzi pan, że gdyby zaszło coś niestosownego, pierwsze byśmy się odezwały?
— Czy sądzi pan, mój panie, że damy się na tym nie znają? — rzekł papa panny Snevellicci i poprawiając kołnierzyk mruczał coś o rozbijaniu łbów i hamowaniu się jedynie przez wzgląd na czyjś podeszły wiek, a jednocześnie surowo spoglądał przez chwilę na pana Lillyvicka. Potem ostentacyjnie powstał i ucałował wszystkie damy po kolei rozpoczynając od pani Lillyvick.
Nieszczęśliwy poborca spojrzał błagalnie na małżonkę chcąc się widać przekonać, czy w pani Lillyvick nie zachowała się któraś z cech charakteru panny Petowker, a upewniwszy się, że nic z nich nie pozostało, bardzo pokornie poprosił całe towarzystwo o przebaczenie i usiadł tak złamany, zgnębiony i rozczarowany, że mimo swego egoizmu i tępoty stał się "przedmiotem ogólnego współczucia. Papa panny Snevellicci, upojony tym triumfem i nieodpartymi dowodami swego powodzenia u płci pięknej, wpadł w nastrój ożywiony, żeby nie powiedzieć hałaśliwy. Nieproszony wykonał kilka przydługich piosenek, a w przerwach raczył zgromadzenie wspomnieniami o różnych wspaniałych kobietach, które według niego darzyły go płomiennym uczuciem. Kilka z nich uczcił imiennym toastem i skwapliwie skorzystał ze sposobności, by od czasu do czasu napomknąć, że gdyby dbał trochę bardziej o własne interesy, mógłby teraz jeździć czterokonną karocą. Wspomnienia te, jak się mogło wydawać, nie budziły dotkliwych mąk w piersi pani Snevellicci, całkowicie pochłoniętej rozmową z Nicholasem i opiewaniem rozlicznych cnót i zalet córki, która bynajmniej nie pozostawała w tyle i w najbardziej wyszukany sposób starała się oczarować sąsiada. Lecz powaby jej, choć znakomite same przez się i podkreślane rozmaitymi sztuczkami panny Ledrook, nie wpływały zgoła na uczucia Nicholasa, który mając świeżo w pamięci przygodę z panną Squeers stawiał zdecydowany opór wszelkim urokom i zachowywał się tak powściągliwie, że po jego odejściu damy nazwały go jednogłośnie nieczułym potworem.
Nazajutrz, we właściwej porze, afisze wszystkich kolorów tęczy za pomocą liter cierpiących na wszelkie możliwe skrzywienia kręgosłupa podały do publicznej wiadomości, że pan Johnson będzie miał zaszczyt ukazać się dzisiaj wieczorem po raz ostatni, jak również, że pożądane jest wczesne zamawianie miejsc ze względu na niebywały natłok towarzyszący stale występom tego aktora. Jest to bowiem znamienny, lecz od dawna ponad wszelką wątpliwość stwierdzony przez historię teatru fakt, iż niepodobna ściągnąć publiczności na przedstawienie, jeżeli się jej wprzód nie wmówi, że w żaden sposób nie zdobędzie biletów.
Gdy Nicholas przyszedł tego wieczora do teatru, zdziwiło go niezwykłe wzburzenie i podniecenie malujące się na wszystkich twarzach. Niedługo wszakże zastanawiał się nad przyczyną tego zjawiska, nim bowiem zdążył o nią spytać, nadszedł pan Crummles i głosem pełnym przejęcia oznajmił, że w loży siedzi dyrektor z Londynu.
— Chodzi o cudowne dziecko, może pan być pewien — mówił pan Crummles ciągnąc Nicholasa do małego otworu w kurtynie, by pokazać mu dyrektora z Londynu. — Nie mam cienia wątpliwości, że to sława cudownego dziecka... Oto on! Ten w płaszczu i koszuli bez kołnierzyka. Cudowne dziecko musi dostać dziesięć funtów tygodniowo, ani ćwierć pensa mniej, inaczej nie ukaże się na deskach londyńskich. Ale nie będzie mógł, oczywiście, zaangażować mojej córki, jeżeli nie zaangażuje jednocześnie pani Crummles... Dwadzieścia funtów tygodniowo za obydwie... Albo też... Wie pan, co panu powiem? Dodam jeszcze siebie i dwóch synów. Całą rodzinę dostaną za trzydzieści tygodniowo. Trudno o coś prostszego. Będą musieli wziąć wszystkich, jeżeli żadne z nas nie zechce rozstać się z resztą. W ten właśnie sposób postępują niektórzy londyńscy aktorzy i zawsze im się to udaje. Trzydzieści funtów tygodniowo. To tanio, Johnson, pół darmo.
Nicholas przyznał, że to istotnie tanio, a pan Crummles zażył dla kurażu kilka ogromnych niuchów tabaki i wybiegł, by zawiadomić panią Crummles, że ostatecznie ustalił warunki, które mógłby przyjąć i od których postanowił nie opuścić ani ćwierć pensa.
Kiedy wszyscy byli już ubrani i kurtyna poszła w górę, podniecenie wywołane obecnością dyrektora z Londynu wzrosło tysiąckrotnie. Tak się złożyło, iż każdy wiedział, że dyrektor z Londynu przybył po to jedynie, by zobaczyć jej lub jego grę, wszyscy wahali się więc pomiędzy niepewnością i nadzieją. Część tych, którzy nie występowali w pierwszych scenach, pospieszyła za kulisy, gdzie wyciągała szyje starając się choćby zerknąć na wielkiego człowieka, reszta zaś wdrapała się do dwu małych łóżek nad wejściem dla aktorów i z tego stanowiska bacznie obserwowała dyrektora z Londynu. Zauważono raz uśmiech na twarzy tego dżentelmena — uśmiech ów wywołał komiczny prostak, który podczas najefektowniejszej sceny pani Crummles udawał, że łapie muchę.
— Bardzo pięknie, mój zuchu — powiedział pan Crummles wygrażając pięścią komikowi, kiedy ten wracał za kulisy. — Od soboty za tydzień pożegnasz się z towarzystwem.
Nikt z obecnych na scenie nie widział publiczności, bo wszyscy wpatrywali się w jedną tylko osobę i grali wyłącznie dla dyrektora z Londynu. Kiedy pan Lenville w nagłym wybuchu szału nazwał cesarza nędznikiem, a później gryząc rękawicę dodał: „Lecz trzeba mi udawać" — zamiast spoglądać posępnie w deski sceniczne i, jak należało, czekać na swą dalszą kwestię, utkwił wzrok v? dyrektorze z Londynu. Kiedy panna Bravassa śpiewała piosenkę do ukochanego, który zgodnie z panującym zwyczajem stał w pogotowiu, żeby ściskać jej ręce w przerwach między strofkami, oboje patrzyli nie na siebie, lecz na dyrektora z Londynu. Pan Crummles umierał gapiąc się na niego, a gdy skonał w srogich mękach i dwaj gwardziści weszli, by zabrać zwłoki, wszyscy zauważyli, że zwłoki te otworzyły oczy i spoglądały na dyrektora z Londynu. Stwierdzono wreszcie, że dyrektor z Londynu zasnął, a gdy obudził się, natychmiast opuścił lożę. Wobec tego całe towarzystwo zaczęło besztać nieszczęsnego komika dowodząc, że jego błazeństwo było jedynym powodem wyjścia wielkiego człowieka, a pan Crummles powiedział, iż długo był cierpliwy, lecz doprawdy nie może dłużej tolerować podobnych wybryków i będzie zobowiązany, jeśli komik zechce poszukać sobie innego engagement.
Nicholas bawił się tym wszystkim serdecznie i był szczerze zadowolony, że wielki człowiek wyszedł, nim on ukazał się na scenie. Swoje role w dwu pozostałych sztukach odegrał najlepiej jak umiał i, przyjęty z nadzwyczajną serdecznością i niespotykanym entuzjazmem (tak przynajmniej głosiły afisze na następny dzień, drukowane na parę godzin przed pierwszym nieodwołalnie ostatnim występem), zabrał Smike'a i poszedł do domu. Nazajutrz poranna poczta przyniosła list od Newmana Noggsa, bardzo poplamiony, bardzo krótki, bardzo brudny, bardzo mały i bardzo tajemniczy, który wzywał Nicholasa do niezwłocznego przyjazdu do Londynu, gdzie, nie tracąc ni chwili, powinien znaleźć się choćby tego samego wieczora, o ile to możliwe.
— Pewnie, że pojadę — rzekł Nicholas. — Bóg mi świadkiem, że siedziałem tu w najlepszych intencjach i raczej wbrew własnym chęciom, lecz być może marudziłem trochę za długo. Co też mogło się tam wydarzyć? Smike, drogi chłopcze, oto moja sakiewka. Spakuj nasze rzeczy i zapłać wszystkie drobne długi. Pospiesz się, a zdążymy jeszcze na poranny dyliżans. Powiem im tylko, że wyjeżdżamy, i zaraz tutaj wracam.
Mówiąc to porwał cylinder i pospieszył do mieszkania pana Crummlesa, gdzie z takim zapałem i hałasem zaczął kołatać do drzwi, że zbudził dyrektora, który spoczywał jeszcze w łóżku, i sprawił, iż pilot, pan Bulph, ze zdumienia omal nie wyjął z ust fajki.
Kiedy otworzono drzwi, Nicholas bez ceremonii pobiegł na górę i wpadł do pogrążonego w mroku saloniku na pierwszym piętrze, gdzie ujrzał, jak dwaj młodzi panowie Crummles zerwali się z zamienionej na łóżko sofy i nader spiesznie naciągali odzienie sądząc, że to głęboka noc i że sąsiedni dom płonie.
Nim zdążył wyprowadzić ich z błędu, ze schodów zeszedł pan Crummles we flanelowej koszuli i szlafmycy. Nicholas wyjaśnił mu zwięźle, iż zaszły wydarzenia, wobec których musi niezwłocznie udać się do Londynu.
— A więc do widzenia — kończył Nicholas — do widzenia, do widzenia!
Był w połowie schodów, gdy dyrektor, ochłonąwszy ze zdziwienia, bąknął coś o afiszach.
— Nie ma rady — odparł Nicholas. — Pokryj pan ich koszt z mojej gaży za ten tydzień, a jeśli nie wystarczy, mów pan, ile mam zapłacić, ale zaraz, prędko, prędko!
— Skwitujemy się jakoś — powiedział pan Crummles. — Ale czy nie mógłby pan poświęcić nam jeszcze jednego ostatniego wieczoru?
— Ani godziny, ani minuty!. — odpowiedział młodzieniec niecierpliwie.
— Czy nie zechce pan zatrzymać się, żeby porozmawiać z panią Crummles? — spytał dyrektor, który schodził za Nicholasem aż do drzwi wejściowych.
— Nie mógłbym się zatrzymać, gdyby nawet miało to przedłużyć mi życie o dwadzieścia lat — odparł Nicholas. — Oto moja ręka, a wraz z nią serdeczne dzięki. Ach, że też tak długo bałamuciłem tutaj!
Mówiąc to gniewnie tupnął nogą, wyrwał się z powstrzymujących go objęć dyrektora i w jednej chwili zniknął mu z oczu. -
— Boże, Boże! — westchnął pan Crummles spoglądając żałośnie w przestrzeń, która pochłonęła Nicholasa. — Ach, gdyby na scenie grał z takim temperamentem — ileż pieniędzy mógłby przynosić! Powinien był wytrwać do końca tego tournèe... Byłby mi bardzo przydatny... Ale nie rozumie, w czym jego interes... To porywczy młodzian... Młodym zawsze pilno, bardzo pilno.
Pan Crummles był w nastroju moralizatorskim i moralizowałby zapewne jeszcze kilka minut, gdyby odruchowo nie sięgnął do kieszeni kamizelki, gdzie zazwyczaj przechowywał tabakę. Brak tej kieszonki na zwykłym miejscu uprzytomnił mu fakt, iż nie ma kamizelki na sobie, co z kolei przypomniało mu, że ubrany jest nad wyraz skąpo, wobec czego zatrzasnął drzwi i z wielkim pośpiechem udał się na górę.
Podczas nieobecności Nicholasa Smike uwijał się dzielnie i dzięki jego staraniom wszystko było gotowe do wyjazdu. W jednej chwili przełknęli skromne śniadanie i tak się spieszyli, by zdążyć na czas, że w niespełna pół godziny, ledwie dysząc ze zmęczenia, przybiegli na stację dyliżansów. Pozostało im jeszcze kilka minut, toteż zarezerwowawszy miejsca skoczyli do pobliskiego składu gotowej garderoby, gdzie Nicholas kupił płaszcz dla Smike'a. Płaszcz ów byłby za obszerny dla zażywnego gospodarza wiejskiego, lecz handlarz zaręczał, że leży nadzwyczajnie (w czym była zresztą spora doza prawdy), Nicholas zaś tak się spieszył, że kupiłby to okrycie nawet wówczas, gdyby było dwa razy obszerniejsze.
Kiedy przybiegli do dyliżansu, który stał już na ulicy i miał -za chwilę ruszyć, młody człowiek poczuł nagle ze zdumieniem,. że gwałtowny uścisk czyichś silnych ramion unosi go niemal w powietrze. Zdziwienie jego nie zmalało bynajmniej, gdy usłyszał głos pana Crummlesa, który wołał:
— Oto on! Mój przyjaciel! Mój przyjaciel!
— A bodaj to! — krzyknął Nicholas wydzierając się z objęć dyrektora. — Co pan wyprawia?!
Dyrektor nie odpowiadał, lecz nadal tulił go do piersi i wykrzykiwał:
— Zegnaj, ach, żegnaj, szlachetny młodzieńcze o sercu lwa!
Prawdę rzekłszy, pan Crummles, który nigdy nie omijał sposobności aktorskiego popisu, zjawił się jedynie po to, by publicznie pożegnać Nicholasa, a chcąc pożegnanie owo uczynić jeszcze wspanialszym, obsypywał młodzieńca, ku wielkiemu jego utrapieniu, szybkimi scenicznymi pocałunkami, które, jak każdemu wiadomo, polegają na tym; że całujący opiera podbródek o ramię przedmiotu swej czułości i spogląda w dal ponad owym ramieniem. Pan Crummles wykonywał to w najwspanialszym melodramatycznym stylu, a jednocześnie rzucał wszystkie rozdzierające słowa pożegnania, jakie zdołał sobie przypomnieć z całego żelaznego repertuaru. Ale nie koniec na tym, bo starszy syn pana Crummlesa odgrywa podobną scenę ze Smike'em, a młody pan Percy Crummles w bardzo kusej i bardzo zniszczonej kamlotowej pelerynie, teatralnie przerzuconej przez lewe ramię, stał na stronie w pozie oficera straży więziennej, który czeka, by zaprowadzić na szafot dwóch skazańców.
Widzowie śmieli się do rozpuku, a Nicholas, gdy zdołał wreszcie wyrwać się z objąć dyrektora, uznał, że lepiej robić dobrą minę do zlej gry, i śmiał się również. Potem uwolnił nieszczęsnego Smike'a, wdrapał się za nim na dach dyliżansu i gdy pojazd ruszył, przycisnął swą dłoń do ust i przesłał pocałunek nieobecnej pani Crummles.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO